Powieści Roberta Ludluma w Wydawnictwie Amber DOKUMENT MATLOCKA DROGA DO OMAHA DZIEDZICTWO SCARLATTICH ILUZJA SKORPIONA KLĄTWA PROMETEUSZA KRUCJATA BOURNE'A MANUSKRYPT CHANCELLORA MOZAIKA PARSIFALA PAKT HOLCROFTA PLAN IKAR PROGRAM HADES PROTOKÓŁ SIGMY PRZESYŁKA Z SALONIK PRZYMIERZE KASANDRY SPADKOBIERCY MATARESE'A SPISEK AKWITANII STRAŻNICY APOKALIPSY TESTAMENT MATARESE'A TOŻSAMOŚĆ BOURNE'A TRANSAKCJA RHINEMANNA TREVAYNE ULTIMATUM BOURNE'A WEEKEND Z OSTERMANEM ZEW HALIDONU ROBERT LUDLUM SPATKOBIERCY MATARESE'A Przekład ANDRZEJ LESZCZYŃSKI Amber Tytuł ory ginału THE MATARESE COUNTDOWN Redaktorzy serii MAŁGORZATA CEBO-FONIOK, ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylIstyczna: MAGDALENA MAKOWSKA Ilustracja na okładce JON BANKS Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu http://www.amber.sm.pl Copyright (c) 1997 by Robert Ludlum. All rights reserved. For the Polish edition Copyright (c) 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-241-0255-8 Dedykuję Karen - " Suzie " Jej śmiech odegnał panujący smutek i życie znów zapełniło się radością Prolog W głębi czelabińskich lasów, tysiąc czterysta pięćdziesiąt kilometrów drogą powietrzną od Moskwy, stoi domek myśliwski, niegdyś jedno z ulubionych miejsc wypoczynku przedstawicieli najwyższych władz Związku Radzieckiego. Z daczy korzystano przez okrągły rok, wiosną i latem odwiedzali ją miłośnicy leśnej ciszy i dzikich kwiatów bujnie zakwitających na brzegach górskiego jeziora, jesienią i zimą gościła amatorów polowań. Po upadku dyktatury Komitetu Centralnego nowe władze postanowiły udzielić w daczy schronienia rodzinie najbardziej szanowanego radzieckiego naukowca, fizyka jądrowego, Dymitra Junewicza, który padł ofiarą brutalnego zamachu terrorystycznego. Bandyci działali bezwzględnie i wciągnęli profesora w zasadzkę prawdopodobnie z tego powodu, że chciał udostępnić swą wiedzę całemu światu. Nikt jednak nie wiedział, skąd pochodzili, ale mimo oczywistych implikacji śmiercionośnej dziedziny, jaką reprezentował Junewicz, odrzucano raczej możliwość, by zamach zorganizował jeden z tych krajów, w które wycelowane były rosyjskie rakiety Na łóżku w daczy - ustawionym na wprost wychodzącego na północ okna, z widokiem na drzewa przysypane wczesnym śniegiem - leżała siwa zasuszona staruszka. Świat za szybą dziwnie upodobnił się do niej, był równie blady i pomarszczony, chociaż kojarzył się z lekkim, odświeżającym mrozem, a śniegowe poduchy wyginające gałęzie drzew ku ziemi niemal oślepiały nieskazitelną bielą. Staruszka z wysiłkiem uniosła rękę, sięgnęła po mosiężny dzwonek leżący na nocnym stoliku i potrząsnęła nim lekko Minutę później w drzwiach stanęła silnie zbudowana kobieta o ciemnoblond włosach i błyszczących, rozbieganych oczach - Wzywałaś mnie, babciu? - zapytała - Wybacz, moje dziecko, że nie daję ci spokoju - Nie jestem już dzieckiem. Poza tym dobrze wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko. Babciu, Może przynieść ci herbaty? 7 - Nie. Potrzebuję księdza... wszystko jedno, jakiego wyznania. Tak długo nie wolno nam było z nimi rozmawiać... - Powinnaś się raczej dobrze najeść, babciu. - Mój Boże, mówisz jak twój dziadek. On też się wiecznie sprzeciwiał, anali zował każde słowo... - Ja niczego nie muszę analizować - przerwała jej Anastazja Sołatow. - Ja dasz jak wróbelek. - Na pewno? Wróble każdego dnia zjadająpewnie tyle, ile same ważą... Mniej sza z tym. Gdzie jest twój mąż? - Wybrał się na polowanie. Uznał, że łatwo będzie wytropić sarnę na świeżym śniegu. - Boję się, żeby nie odstrzelił sobie stopy. Zresztą dziczyzna nam niepotrzeb na. Dostawy z Moskwy są wystarczające - oceniła staruszka. - Bo i tak powinno być - oznajmiła stanowczo Anastazja. - Nie sądzę, moja droga. Gdyby nie to, że ci z Moskwy się przerazili... - Co mówisz, babciu? - Przyprowadź mi księdza, moje dziecko. Mam już dziewięćdziesiąt siedem lat i komuś wreszcie muszę wyznać prawdę. Tylko się pospiesz. Zaledwie odziany na czarno diakon stanął przy łóżku, natychmiast rozpoznał objawy. Stykał się z nimi aż za często. Staruszka umierała. Oddychała bardzo płytko, z widocznym trudem. - Mogę przyjąć twoje wyznanie, córko - zaczął podniosłym tonem. - Nie chodzi o moje, głupcze - syknęła Maria Jurska. - Tamtego dnia... było więcej śniegu, myśliwi poszli w las ze strzelbami przewieszonymi przez ramio na. .. On zginął takiego samego pięknego dnia jak dzisiaj, rozszarpany na strzępy przez rozwścieczonego rannego niedźwiedzia, którego wyprowadzili na ścieżkę szaleńcy... - Tak, wiem, Mario. Wszyscy słyszeliśmy o twojej bolesnej stracie. - Najpierw mówili, że to Amerykanie, później że zamach zorganizowali mo skiewscy przeciwnicy Dymitra, ci żałośni karierowicze... Ale to nieprawda. - Minęło już wiele lat, Mario. Uspokój się. Teraz Pan czeka, żeby cię przyjąć do swego stada i zesłać wieczysty pokój... - Gówno prawda!... Muszę to wyznać. Dowiedziałam się później... Telefony z całego świata, nigdy nic na piśmie, tylko te złowieszcze słowa... że ani ja, ani moje dzieci i wnuki, nigdy nie zobaczymy więcej słońca, jeśli komukolwiek wy jawię, co powiedział mi mąż... - Co ci powiedział, Mario? - Brak mi powietrza, ojcze... Za oknem szybko się ściemnia... - Co ci mąż powiedział? - To potęga o wiele groźniejsza od tych, jakie rządzą wszystkimi ścierający mi się siłami na świecie... - Cóż to za potęga? 8 - Matarezowcy... Wysłańcy szatana... Głowa staruszki opadła bezsilnie na poduszkę. Maria Jurska wyzionęła ducha. Olbrzymi, połyskliwie biały, czterdziestopięciometrowy jacht dryfował u wejścia do przystani w Estepona, mieście leżącym na północnych krańcach hiszpańskiego Costa del Soi, istnego raju dla emerytowanych finansistów z całego świata. W luksusowej kajucie kapitańskiej na obitym aksamitem fotelu siedział wychudzony starzec, a służący i przyjaciel zarazem, który prawie od dwudziestu lat wiernie mu towarzyszył, usuwał resztki zarostu z brody właściciela jachtu przed czekającą go najważniejszą konferencją w życiu. Starzec przekroczył już dziewięćdziesiątkę, choć jego dokładnego wieku nie znał nikt, ale większość tych lat spędził wśród usiłujących mu dorównać znacznie młodszych mężczyzn. Jego przebogatym doświadczeniem można by obdzielić paru biznesmenów, toteż za żadną cenę nie chciał pokazać po sobie starczej słabości, która postawiłaby go w niekorzystnym położeniu. Trzy operacje plastyczne upodobniły jego twarz do nieprzeniknionej maski, ale on się tylko cieszył, ilekroć budziło to zmieszanie na obliczach konkurentów, gotowych przy pierwszej nadarzającej się okazji wyszarpać dla siebie przynajmniej kawałek jego finansowego imperium. Dla niego to imperium nie miało już żadnego znaczenia, było papierowym kolosem o wartości siedmiu miliardów dolarów, powstałym wskutek działalności dawno zapomnianej organizacji - tajemnego przymierza powołanego wokół szczytnej idei, ale przekształconego w niszczycielski satanistyczny związek przez ludzi, którzy nie mieli w sercach ani krzty dobroci i którym nie przyświecały żadne wyższe cele. - I jak wyglądam, Antoine? - Wspaniale, monsieur - odparł służący. Skończył delikatnie wklepywać w skórę płyn po goleniu i zdjął serwetkę zakrywającą elegancką marynarkę, białą koszulę oraz prążkowany krawat. - Chyba jednak nie prezentuję się najlepiej - mruknął starzec, spoglądając na siebie krytycznym wzrokiem. - Ależ skądże. W końcu to pan wydaje polecenia i wszyscy muszą zrozumieć, że nie zniesie pan żadnej krytyki. - Masz rację, stary przyjacielu. Nie może być żadnego sprzeciwu. Zamierzam polecić wszystkim radom nadzorczym, aby jak najszybciej rozpoczęto przygotowa nia do całkowitej destrukturyzacji. Pragnę odpowiednio wynagrodzić ludzi, którzy poświęcili swój czas i energię w gruncie rzeczy całkiem obcej im działalności. - Znajdą się jednak tacy, którzy nie zaakceptują twoich instrukcji, mon ami Renę. - Oho! Jeśli zaczynasz mi mówić po imieniu, to znaczy, że chcesz udzielić jakichś rad. Obaj zaśmiali się cicho, po czym starzec dodał: - Prawdę mówiąc, Antoine, już dawno powinienem był cię umieścić w którymś zarządzie. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek twoje rady nie były trafne. 9 - Udzielam ich tylko wtedy, kiedy chce mnie pan wysłuchać i gdy dobrze znam okoliczności. Nigdy się nie wtrącałem do negocjacji handlowych, bo w nich w ogóle się nie orientuję - Za to doskonale znasz się na ludziach, prawda? - Powiedzmy, że chcę cię osłaniać, Renę Chodź, pomogę ci się przesiąść na wózek - Nie, Antoine Żadnego wózka Weź mnie pod rękę i razem wkroczymy na spotkanie. Nawiasem mówiąc, co chciałeś dać do zrozumienia, twierdząc, że będą tacy, którzy nie zaakceptują moich poleceń? Naprawdę chcę wszystkich wynagrodzić, będą mogli się wygodnie urządzić - Czuwanie nad bezpieczeństwem to nie to samo, co czynne zaangażowanie, mon ami Robotnicy będą ci wdzięczni, ale kadra kierownicza poczuje się oszu kana. W końcu chcesz tych ludzi pozbawić wpływów, odsunąć od władzy. Bądź ostrożny, Rene. Uczestnicy dzisiejszego spotkania należą do tej właśnie grupy Duża, choć nisko sklepiona sala jadalna przypominała pomniejszoną replikę wnętrza znanej paryskiej restauracji. Impresjonistyczne freski na ścianach przedstawiały sielankowe sceny znad Sekwany, Łuk Triumfalny, wieżę Eiffla i inne obiekty francuskiej stolicy. Wokół okrągłego mahoniowego stołu stało pięć krzeseł, z czego cztery były zajęte. Przed mężczyznami w eleganckich ciemnych garniturach stały butelki z wodą Evian, a obok popielniczek leżały paczki gauloise'ów. Tylko dwie zostały otwarte, dwaj pozostali uczestnicy spotkania odsunęli je wraz z popielniczkami na środek stołu. Starzec wszedł do sali chwiejnym krokiem, podtrzymywany przez służącego, dobrze znanego wszystkim z poprzednich zebrań. Wymieniono zdawkowe powitania. Wiekowy przewodniczący zajął wolne miejsce przy stole, natomiast służący przysunął sobie dodatkowe krzesło i usiadł pod ścianą, za plecami swego pana. Nikt się nie sprzeciwiał jego obecności, która niejako stała się tradycją tych zebrań, Zresztą nikt nawet nie śmiał czegokolwiek krytykować. - Cieszę się, że widzę znowu wszystkich moich prawników Paryskiego l' a- vocat, ein Rechtsanwalt z Berlina, mio awocato z Rzymu i, oczywiście, radcę z Waszyngtonu - Wokół stołu ponownie rozległy się słowa powitania. Starzec kontynuował. - Widzę po waszych minach, że nie jesteście zachwyceni powodem naszego spotkania. Szkoda. Chcę jednak zaznaczyć, że moje polecenia zostaną wykonane, czy się wam to podoba, czy nie. - Jeśli pan pozwoli, Herr Mouchistme - wtrącił Niemiec - otrzymaliśmy pań skie zakodowane instrukcje, które spoczywają teraz w naszych teczkach. Mówiąc szczerze, jesteśmy poruszeni. Przecież pan nie tylko chce sprzedać jednocześnie wszystkie swoje przedsiębiorstwa, spieniężyć cały majątek, ale... - Pomniejszając go zarazem o dość wygórowane opłaty za wasze usługi - przerwał mu Renę Mouchistme stanowczym, władczym tonem. - Doceniamy twoją hojność, Renę, ale martwi nas co innego - odparł szybko Amerykanin - Trzeba wziąć pod uwagę konsekwencje takiej decyzji, poruszenie na giełdach, spadek cen akcji. Będziemy musieli odpowiedzieć na wiele pytań, Wszczęte zostaną dochodzenia. Zostaniemy skompromitowani! 10 - Bzdura. Każdy z was wypełni jedynie polecenia Renego Pieire'a Mouchistme, wyłącznego właściciela tych przedsiębiorstw. Jeśli odmówicie, zostanie cie natychmiast zwolnieni. Najwyższa pora ujawnić światu prawdę, panowie, A za wyjawienie prawdy nic wam nie grozi. - Ależ moimgnore! - wykrzyknął adwokat z Włoch - Chce pan sprzedać przedsiębiorstwa poniżej ich wartości rynkowej! Dlaczego? Rozdaje pan miliony dolarów ponoć na cele charytatywne jakimś podejrzanym typkom, które nie po trafią odróżnić lira od marki! Co się stało? Zmienił się pan w socjalistę pragnące go ulepszać świat kosztem ufających panu tysięcy ludzi? - W żadnym wypadku. Wszyscy realizujemyjednak coś, co powstało na dłu go przed pańskim narodzeniem, a mianowicie ideę wielkiego padrone, barona Matarese'a - Kogo? - zdziwił się Francuz. - Chyba już gdzieś słyszałem to nazwisko, mein Herr - mruknął Niemiec - Z niczym mi się jednak nie kojarzy. - Wcale mnie to nie dziwi. - Mouchistine zerknął przez ramię na swego słu żącego - Jesteście tylko punktami zaczepienia wielkiej sieci pajęczej, tkanej od środka ku brzegom. Waszym zadaniem było wyłącznie nadanie wiarygodności poczynaniom organizacji, ponieważ należycie do wielkiej prawniczej machiny. Twierdzicie teraz, że rozdaję miliony różnym nieudacznikom. A skąd, waszym zdaniem, wzięło się to bogactwo? Staliśmy się chciwi ponad wszelką miarę. - Nie masz prawa tego robić, Mouchistine! - wrzasnął Amerykanin, podry wając się z krzesła. - Będę musiał odpowiadać przed komisją kongresową! - Ja także! Bundestag na pewno podejmie wnikliwe śledztwo! - dodał roz wścieczony Rechtsannalt. - Nie zamierzam odpowiadać przed Izbą Deputowanych! - zawtórował im Francuz. - Przekonam znajomych z Palermo, by odwiedli pana od tego pomysłu - rzekł złowieszczo adwokat z Rzymu. - Trzeba stanowczo nauczyć pana rozumu! - Czemu nie spróbujesz tego sam? Boisz się schorowanego starca? Włoch z wściekłością poderwał się na nogi i sięgnął za połę marynarki, ale nie zdołał niczego wyjąć. Rozległ się cichy świst. Kula z zaopatrzonego w tłumik pistoletu Antoine'a trafiła go w skroń i adwokat runął na pokład. Krew pociekła po parkiecie. - Zwariowałeś' - wrzasnął Niemiec - On chciał ci tylko pokazać wycinek z gazety, w którym dziennikarze ujawniają powiązania twoich przedsiębiorstw z mafią. Wiemy, że to prawda. Jesteś potworem! - Czyżbyś zapomniał o Oświęcimiu i Dachau? - Nie było mnie wtedy na świecie! - Warto jednak znać historię. Co mówiłeś, Antoine? - To była obrona konieczna, monsieur. Jestem współpracownikiem Surete i sporządzę odpowiedni raport. On sięgał po broń. - Jasna cholera! - huknął adwokat z Waszyngtonu. - Chcesz nas wszystkich wykończyć, sukinsynu! 11 - Nieprawda. Zorganizowałem to spotkanie, żeby się upewnić, iż ściśle wy pełnicie moje polecenia. - Nie możemy ich wypełnić! Na miłość boską, czy tego nie rozumiesz? Dla każdego z nas oznacza to koniec kariery! - Dla jednego on już nadszedł, ale z łatwością pozbędziemy się ciała. Nakar mimy nim ryby. - Postradałeś zmysły! - Wszyscy powariowaliśmy Na początku... Nie! Antoine! Bulaje! Za szybami pojawiły się nagle maski płetwonurków. Brzęknęło rozbijane szkło, Zaterkotały automaty. Do środka posypał się grad kul. Antoine, choć trafiony w ramię, rzucił się w stronę Mouchistine'a. ściągnął go z krzesła na podłogę i zawlókł pod osłonę występu ściany, Ale było za późno. Jego pan i wieloletni przyjaciel dostał paroma kulami w pierś. Nie było szans, żeby go uratować. -Renę, Renę... - szepnął służący- Oddychaj głęboko. Oni już odpłynęli. Zabiorę cię do szpitala. - Nie, Antoine. Za późno... - Mouchistine zakrztusił się krwią. - Na szczę ście te hieny spotkał taki sam koniec, jak mnie. Nie żałuję. Długo żyłem w grze chu, ale umieram, odegnawszy diabła... Może gdzieś tam będzie się to liczyło... - O czym ty mówisz, mon ami, Najdroższy przyjacielu? - Odszukaj Beowulfa Agate'a. - Kogo? - Pytaj w Waszyngtonie, Tam muszą wiedzieć, gdzie on jest. Wasyl Tale- niekow został zabity, lecz Agate żyje. On zna całą prawdę. - Jaką prawdę, przyjacielu? - O matarezowcach. Oni wrócili. Dowiedzieli się o naszym spotkaniu, mu sieli złamać szyfry. Tylko im mogło zależeć na tym, by mi przeszkodzić... Te raz ty musisz przeszkodzić im. - Jak? - Włóż w to całe serce i duszę. Wkrótce zło rozpanoszy się wszędzie. To zło, którego nadejście zapowiedział arcyksiążę piekieł... Przekupione dobro na usługach Szatana. - To jakaś bzdura. Nie jestem znawcą Biblii. - Nieważne - z trudem wychrypiał konający Mouchistine. - Ideały tworzą znacznie trwalsze pomniki od kościołów. W cieniu kamieni trwają tysiąclecia . - O czym ty mówisz, do pioruna?! - Odszukaj Beowulfa Agate'a. On jest kluczem. Renę Mouchistine szarpnął się spazmatycznie, lecz zaraz zwiotczał. Tył jego głowy stuknął o deski pokładu. Antoine odnosił jednak wrażenie, że ostatnie słowa starca, którego życie wypełniały tajemnice, odbijają się jeszcze echem od ścian sali: "Matarezowcy... Wcielenie diabła... ". I Pół roku później Pośród skalistych korsykańskich wzgórz otaczających Porto Vecchio nad Morzem Tyrreńskim stały ruiny niegdyś imponującej, magnackiej posiadłości. Zewnętrzne mury z kamienia, nadzwyczaj solidne, były prawie nietknięte, ale cała wewnętrzna struktura zniknęła, przed dziesiątkami lat strawiona pożarem. Tego popołudnia na niebie kłębiły się burzowe chmury, wzdłuż wybrzeża od strony Bonifaccio nadciągał dokuczliwy, późnojesienny sztorm. Ulewa była nieunikniona, już wkrótce ledwie widoczne, zarośnięte chwastami ścieżki wokół ruin miały się zamienić w trudne do pokonania, błotniste strumyki. - Proponuję, żebyśmy się pospieszyli,padrone - rzekł silnie zbudowany Kor sykanin w grubej kurtce z kapturem. - Droga na lotnisko Senetosa jest bardzo zła, trudno ją pokonać w czasie burzy. Posługiwał się angielskim z bardzo wyraźnym francuskim akcentem. - Senetosa może poczekać - odparł szczuplejszy mężczyzna w płaszczu prze ciwdeszczowym, którego akcent zdradzał holenderskie pochodzenie. - Wszystko musi zaczekać, aż załatwię tu swoje sprawy. Jeśli możesz, pokaż mi plan pół nocnej części majątku. Korsykanin sięgnął za pazuchę i wyciągnął złożony arkusz grubego papieru. Podał go przybyszowi z Amsterdamu, a ten szybko rozłożył plan, rozpostarł go na murze z polnych kamieni i zaczął uważnie oglądać. Kilkakrotnie podnosił głowę i szacował wzrokiem obszar budzący jego zainteresowanie. Zaczęło padać, początkowa mżawka szybko przybierała na sile. - Tędy, padrone - zawołał przewodnik z Bonifaccio, wskazując łukowato sklepiony otwór w murze. Było to prawdopodobnie wejście do nie istniejącego od dawna ogrodu. Brama miała niewiele ponad metr szerokości, za to co najmniej dwa metry długości, toteż bardziej przypominała tunel. Ze wszystkich stron kamienny mur porastała 13 dzika winorośl, dodatkowo nasilając niesamowite wrażenie. W każdym razie pod sklepieniem można się było ochronić przed deszczem. "Padrone" zanurkował w półmrok i pospiesznie rozpostarł plan na gęstwinie suchych pędów dzikiego wina. Po chwili wyjął z kieszeni płaszcza czerwony marker i dużym kółkiem zaznaczył fragment majątku. - Ten teren - rzekł donośnie, żeby przekrzyczeć coraz głośniejszy szum ule wy. - trzeba odgrodzić sznurami, zabezpieczyć, aby nikt tam nie wszedł i niczego nie ruszał. Jasne? - Tak zrobimy, jeśli pan sobie tego życzy. Proszę tylko zwrócić uwagę, pa drone, że to dość duży obszar, co najmniej czterdzieści hektarów. - Zrobisz tak, jak powiedziałem. Mój wysłannik będzie regularnie kontrolo wał stan robót, każę mu sprawdzać zabezpieczenia. - To nie będzie potrzebne, proszę pana. Wykonam wszystkie polecenia. - Doskonale. - A reszta terenu, grande signore? - Mówiliśmy już o tym w Senetosa. Wszystko musi się precyzyjnie zgadzać z oryginalnymi planami zarejestrowanymi w Bastn dwieście lat temu, a raczej z ta nowszą wersją, uaktualnioną w latach trzydziestych. Wszelkie materiały będą wam dowozić moje statki i samoloty z Marsylii. Dostałeś zastrzeżone numery prywat nego telefonu i telefaksu. Zrób dokładnie to, o co cię proszę, czego żądam, a bę dziesz bogatym człowiekiem i zapewnisz sobie spokojną starość. - Jestem zaszczycony, że wybrał pan właśnie mnie,padrone. - I rozumiesz, że trzeba zachować ścisłą tajemnicę? - Naturalmente, padrone! Jest pan ekscentrycznym i niezwykle bogatym Ba- warczykiem, który postanowił spędzić resztę życia wśród przepięknych wzgórz Porto Vecchio. Wszyscy już o tym gadają. - Świetnie. - Niepokoi mnie jednak, grande signore, że gdy zatrzymaliśmy się w wiosce, przyciągnął pan uwagę tej staruszki prowadzącej gospodę. Prawdę powiedziaw szy, w kuchni padła na kolana i głośno dziękowała opatrzności za pański powrót. - Co takiego? - Jak pan zapewne pamięta, długo nie przynoszono nam zamówionych dań, po szedłem więc do cucma. Zastałem kobietę na klęczkach, zalaną łzami i modlącą się na głos. Oznajmiła, że poznała pana po rysach twarzy, po wyrazie oczu. Kilka razy po wtórzyła "wrócił Barone di Matarese" - W ustach Korsykanina, zgodnie z tutejszą wymową, nazwisko zabrzmiało bardziej jak "Mataresa" - Dziękowała za to Bogu, bo pański powrót ma oznaczać, że okoliczne wioski znowu zaznają szczęścia i dostatku. - Musisz o tym zdarzeniu jak najszybciej zapomnieć. Zrozumiałeś? - Oczywiście, proszę pana. Niczego nie słyszałem. - A co się tyczy rekonstrukcji, trzeba zakończyć prace w ciągu pół roku. Na niczym nie oszczędzać. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Jeśli ta moc okaże się niewystarczająca, w ogóle nie będziesz miał starości, ani biednej, ani bogatej Capisce? 14 - Ma się rozumieć, padrone - mruknął Korsykanin, przełykając ślinę. - Wracając do tej kobiety z gospody... - Tak!? - Zabij ją. Po sześciu miesiącach i dwóch tygodniach niecierpliwych oczekiwań można było wreszcie obejrzeć odrestaurowany dwór rodziny Matarese. Sprawiał imponujące wrażenie, gdyż zapewniły to miliony dolarów włożone w budowę. Wielki dom wraz z olbrzymią salą balową został z pietyzmem odtworzony na podstawie pierwotnych planów, pochodzących jeszcze z osiemnastego wieku. Jedynie zamiast ciężkich kandelabrów powieszono żyrandole, pojawiły się też elementy współczesne: krany z bieżącą wodą, toalety, klimatyzatory i gniazdka sieci elektrycznej. Teren został oczyszczony z chwastów, wokół budynku rozciągały się teraz wypielęgnowane trawniki, zapewniające mnóstwo miejsca do spacerów oraz gry w krokieta. Alejkę dojazdową prowadzącą od drogi do Senetosa wybrukowano, po zmroku oświetlały ją niskie latarnie, a gości wysiadających z samochodów na marmurowych stopniach przed głównym wejściem witali nienagannie ubrani lokaje. Nikt jednak nie wiedział, że rekrutowali się om spośród najlepszych ochroniarzy, z których każdy miał za sobą służbę w oddziałach komandosów z różnych krajów. Każdy był też wyposażony w miniaturowy elektroniczny skaner, potrafiący wykryć w promieniu trzech metrów nie tylko broń, ale również aparat fotograficzny czy dyktafon. Strażnicy mogli więc bez trudu ujawnić tego typu przedmioty, nie zbliżając się zanadto do kontrolowanej osoby. Otrzymali ścisłe rozkazy. Gdyby ktokolwiek przywiózł ze sobą jedną z tych rzeczy, miał zostać obezwładniony i siłą zaciągnięty do wydzielonego pokoju przesłuchań, gdzie musiałby odpowiedzieć na szereg pytań. Gdyby zaśjego odpowiedzi nie były zadowalające, należało wykorzystać zgromadzone tam urządzenia, głównie elektryczne, w celu uzyskania bardziej satysfakcjonujących zeznań. Odżywająca idea Matarese'a powracała wraz z całą swą wątpliwą chwałą i mocą. O zmierzchu, kiedy szczyty wzgórz nad Porto Vecchio rozpalił blask zachodzącego słońca, przed dom zajechały pierwsze limuzyny. Lokaje we frakach z salonu Armaniego usłużnie pomagali gościom wysiąść, dyskretnie obmacując przy tym ich wierzchnie okrycia. W sumie zjawiło się siedem osób, a każda z nich przyjechała nieproporcjonalnie wielką limuzyną. Sześciu mężczyzn i jedna kobieta pochodziło z bardzo różnych krajów, przedział wieku sięgał od trzydziestu prawie do sześćdziesięciu lat, a jedyną wspólną cechą było niezmierzone wręcz bogactwo. Wprowadzano ich kolejno do głównego holu, skąd indywidualni strażnicy zabierali gości do sali balowej. Pośrodku stał tu długi stół z miejscami przygotowanymi dla siedmiu osób i oznaczonymi kartkami z nazwiskami. Cztery krzesła po prawej stronie i trzy po lewej stały od siebie w odległości co najmniej półtora metra. Ósme krzesło znajdowało się u szczytu stołu, obok niewielkiej mównicy. Dwaj kelnerzy w liberiach pospiesznie zebrali zamówienia na koktajle. 15 W delikatnych kryształowych miseczkach pośrodku stołu czekały porcje najlepszego rosyjskiego kawioru. Salę wypełniały ściszone dźwięki fugi Bacha. Z wyraźnym ociąganiem podjęto luźne rozmowy, nikt bowiem nie znał powodu, dla którego zorganizowano to dziwne przyjęcie. Szybko się jednak okazało, że jest jeszcze jeden element wspólny: wszyscy goście znali zarówno angielski, jak i francuski, choć po paru minutach rozmawiano już wyłącznie po angielsku, jako że dwaj przybysze z Ameryki dość niechętnie posługiwali się francuskim. Niemniej ograniczono się do wymiany zdawkowych uprzejmości, najświeższych informacji o wspólnych znajomych czy komentarzy dotyczących pogody w Saint Tropez, Hongkongu, na Bahamach bądź Hawajach. Nikt nie miał odwagi wypowiedzieć na głos dręczącego wszystkich pytania: Po co nas tu ściągnięto? Cała siódemka sprawiała wrażenie lekko przestraszonej. Każdy miał zresztą ku temu swoje powody, ponieważ przeszłość sześciu mężczyzn i jednej kobiety była o wiele bogatsza, niż można by sądzić na podstawie ich obecnego statusu. Niespodziewanie muzyka umilkła Blask żyrandoli przygasł, a snop światła z małego punktowego reflektora umieszczonego na galerii padł na mównicę u szczytu stołu. Z bocznego przejścia w alkowie wyłonił się szczupły mężczyzna z Amsterdamu, bez pośpiechu wszedł w krąg światła i stanął na mównicy. Miał dosyć pospolite rysy i bladą cerę, ale jego oczy natychmiast przykuwały uwagę. Płonęły żywym blaskiem i wielką pewnością siebie, kiedy gospodarz z pietyzmem kierował spojrzenie na kolejnego gościa i witał go uprzejmym skinieniem głowy. - Bardzo dziękuję, że wszyscy państwo przyjęli moje zaproszenie - zaczął tonem, przypominającym dziwną mieszaninę lodu i żaru. - Mam nadzieję, iż wa runki podróży nie odbiegały zanadto od tych, do jakich państwo przywykli? Odpowiedziały mu pomruki pełne aprobaty, choć nie było w nich ani cienia entuzjazmu. - Zdaję sobie sprawę - ciągnął Holender - że wprowadziłem zamieszanie w pań stwa życie, zarówno prywatne, jak i zawodowe, ale nie miałem innego wyjścia. - Ma je pan teraz - przerwała mu stanowczo jedyna kobieta na sali. Należała do najmłodszych, gdyż ledwie przekroczyła trzydziestkę. Była ubrana w drogą, elegancką czarną garsonkę, a na szyi nosiła sznur pereł wart co najmniej pięćdzie siąt tysięcy dolarów. - Skoro już tu jesteśmy, to może pan wreszcie zdradzi, o co chodzi? - Proszę wybaczyć, madam Wiem, że wybierała się pani właśnie na Rancho Mirage w Palm Springs, na potajemną randkę z obecnym wspólnikiem pani męża w zdzierczej firmie brokerskiej. Jestem jednak pewien, że pani nieobecność nie wywoła większego zamieszania, gdyż w ogóle nie byłoby tej spółki, gdyby jej pani w całości nie sfinansowała. - Wypraszam sobie! - Będę wdzięczny, jeśli odłoży pani to wypraszanie na później. - Co do mnie - odezwał się łysiejący Portugalczyk w średnim wieku - przy jechałem tylko dlatego, że pańskie zaproszenie sugerowało wyraźnie, iż znajdę się w poważnych kłopotach, jeśli go nie przyjmę. Pańska ukryta aluzja nie uszła mojej uwagi. 16 - Oczywiście, w depeszy celowo wymieniłem nazwę Azorów. Skoro to nie wystarczy, dodam teraz, że pańskie konsorcjum jest do głębi skorumpowane, a ujawnienie finansowych powiązań z władzami lizbońskimi skończyłoby się afe rą kryminalną. Bo ten, kto kontroluje Azory, nie tylko może dyktować i tak wygó rowane ceny połączeń lotniczych, lecz także narzucać wysokość opłat dla milio nów turystów każdego roku odwiedzających wyspy. Rzekłbym, że to prawdziwie mistrzowska intryga. Wokół stołu rozległy się pełne oburzenia głosy. już te dwa przykłady wystarczyły, aby każdy z siedmiu gości nabrał uzasadnionych podejrzeń co do realności groźby ujawnienia niezgodnej z prawem działalności, którą wszyscy zebrani w majątku nieopodal Porto Vecchio mieli na sumieniu. - Dość! - uciął stanowczo gospodarz. - Mylicie się co do celu tego spotka nia. To prawda, że wiem o was znacznie więcej, niz wy sami chcielibyście się do tego przyznać Ale wynika to ze spuścizny, dziedzictwa które jest także udzia łem każdego z was. Wszyscy jesteśmy potomkami Matarese'a, dzięki jego orga nizacji możecie się teraz cieszyć swoim bogactwem. Siedmioro gości przez chwilę spoglądało na siebie w osłupieniu, jakby sparaliżowanych myślą o istnieniu nie znanych dotąd, łączących ich więzów. - To nazwisko nic mi nie mówi, nigdy się z nim nie zetknąłem - rzekł Anglik z nienagannym akcentem londyńskich rzemieślników z Savile Row, a po namyśle dodał - Nie przypominam sobie też, abym je słyszał od mojej żony lub dzieci. - Po co do tego wracać? - spytał Francuz. - Matarese od dawna nie żyje, ludzie o nim zapomnieli. Zresztą takich wspomnień nie należy wyciągać zza grobu. - Ale wy żyjecie, prawda? - odparł pytaniem Holender. - I raczej nie wycią gnąłem was zza grobu. Bogactwo każdego z was osiągnęło taki poziom, że może być podstawą wyrabiania finansowych wpływów w polityce A wszelkie korpora cje i spółki, którymi kierujecie, czy to jawnie, czy potajemnie, stanowią sedno filozofii Matarese'a. Dlatego właśnie wybrałem was siedmioro do wykonania te stamentu barona. - Jakiego znów testamentu, do diabła? - zdziwił się jeden z Amerykanów, mówiący z wyraźnym akcentem południowca. - Czyżby był pan adwokatem, wykonawcą ostatniej woli? - Niestety, nie. Ale rozkwit pańskiej sieci domów gry nad Missisipi każe mi sądzić, że to pan jest wytrawnym znawcą prawa. - Jeśli mamy się posługiwać niedomówieniami... - Jakiego testamentu?! -przerwał mu drugi Amerykanin. - Nazwisko Mata rese^ ani razu się nie pojawia w oficjalnych dokumentach związanych z majątka mi ziemskimi mojej rodziny. - Byłbym zdumiony, gdyby tak było. W końcu pan także jest prawnikiem, jednym z najsłynniejszych bostońskich adwokatów Na wydziale prawa Harvardu. uzyskał pan dyplom z wyróżnieniem. Jednocześnie jest pan starszym wspólni kiem łapówkarskiej firmy, żerującej na konieczności ciągłego łagodzenia sporów między władzami federalnymi i stanowymi, które przecież są wybierane w wybo rach powszechnych. Jestem pełen podziwu dla pańskich umiejętności. 17 - Nie zdoła pan dowieść ani jednego z tych oskarżeń. - Niech pan nie kusi losu, mecenasie, bo jeszcze by pan przegrał. Powta rzam, że nie zaprosiłem was wszystkich do Porto Vecchio tylko po to, by się teraz chwalić wynikami moich skromnych dochodzeń, choć przyznaję, że nie są one bez znaczenia. Kiedyś nazywano to metodą kija i marchewki... Pozwólcie, że najpierw się przedstawię. Nazywam się Jan van der Meer Matareisen, co, jak sądzę, powinno wam sporo wyjaśnić. Jestem w prostej linii potomkiem barona Matarese'a, a ściślej mówiąc, jego wnukiem. Być może wiecie o tym, że wszel kie związki miłosne barona trzymane były w ścisłej tajemnicy, obejmującej tak że ewentualne potomstwo, które przychodziło z nich na świat. Nie znaczy to jednak, że ten wielki człowiek w ogólę się nie troszczył o swoje dzieci. Wręcz przeciwnie. Oddawał je na wychowanie najlepszym szlacheckim rodom we Włoszech, Francji, Anglii, Portugalii, Ameryce, a także, czego jestem dowo dem, w Holandii. Goście słuchali w osłupieniu Ukradkiem tylko zerkali na siebie, a w ich spojrzeniach pojawiały się błyski zaciekawienia. Chyba przeczuwali, że oto za chwilę ujawniona zostanie przed nimi wielka tajemnica. - Jak mamy to rozumieć, do cholery?! - wychrypiał potężnie zbudowany Amerykanin z Luizjany. - Wykrztuś to wreszcie, chłopcze! - Popieram - wtrącił londyńczyk. - Wykładaj kawę na ławę, stary. - Sądzę, że część z was już się domyśla prawdy - odparł Matareisen, uśmie chając się ironicznie. - Więc proszę potwierdzić te podejrzenia - rzekł przedsiębiorca z Lizbony. - Już to czynię. Podobnie jak ja, jesteście wszyscy potomkami jego dzieci. Stanowimy produkt tych samych lędźwi, jak ująłby to dawny angielski bard. W ży łach każdego z was, bez wyjątku, płynie krew barona Matarese'a. Zrobił się zgiełk Wokół stołu. padały zdania w rodzaju "Słyszeliśmy o baronie, ale nigdy o czymś podobnym!" albo "To niedorzeczność! Moja rodzina własnymi siłami dorobiła się majątku!" czy też "Spójrzcie na mnie! Jestem naturalną blondynką, trudno się doszukać choćby śladu urody śródziemnomorskiej!". Protesty przybierały na sile, gościom niemal brakowało już tchu. Wreszcie stojący w kręgu światła Matareisen podniósł rękę i powoli zapadła cisza. - Mogę kolejno odpowiedzieć na wasze zarzuty, jeśli tylko zechcecie mnie wysłuchać - powiedział spokojnie. - Baron lubił zaspokajać swe żądze, których zresztą miał wiele. Wasze babki sprowadzano do tutejszego dworu niczym nałoż nice z haremu arabskiego szejka. Niemniej żadna kobieta nie przybyła tu wbrew swej woli, ponieważ Matarese cieszył się opinią hojnego i opiekuńczego pana. Ale w świetle prawa kościelnego tylko ja jestem jego prawowitym potomkiem, gdyż baron poślubił moją babkę. - Kim więc my jesteśmy, do cholery?! - huknął Amerykanin z Nowego Orle anu. - Bękartami? Wnukami podrzutków? - Czy kiedykolwiek doskwierała panu bieda? Czy brakowało panu pieniędzy na naukę bądź późniejsze inwestycje? - No, nie... Tego nie mogę powiedzieć. 18 A pańska babka była, i nadal jest, kobietą niezwykłej urody, modelką, której zdięcia zdobiły okładki takich czasopism jak "Vogue" czy "Vanity Fair". Zgadza się? - Owszem, chociaż ona bardzo nie lubi rozmawiać o swojej karierze. _ Nie musiała jej robić. Szybko wyszła za urzędnika z firmy ubezpieczeniowej, a ta w krótkim czasie rozwinęła się tak, że jej mąz został wybrany prezesem zarządu. - Zatem nie chodzi już o nasze podejrzenia - wtrącił grzmiącym głosem ad wokat z Bostonu. - Utrzymuje pan wprost, że wszyscy jesteśmy ze sobą spokrew nieni! Ma pan na tojakies dowody?! - W północno-wschodnim krańcu tutejszego majątku, dwa metry pod ziemią, znajduje się maleńka piwniczka, gdzie przechowywane były zawinięte w perga min dokumenty. Aż pięć miesięcy zajęło mi ich odnalezienie. W tychże dokumen tach zostały spisane kraje oraz nazwiska rodzin opiekujących się dziećmi barona. Jak w wielu innych sprawach, Matarese dbał o najdrobniejsze szczegóły... Ma pan rację, przyjacielu z Bostonu Wszyscy jesteśmy ze sobą spokrewnieni. Jeste śmy kuzynami, czy nam się to podoba, czy nie. Razem tworzymy grono spadko bierców Matarese'a. - Niesłychane - syknął Anglik, jakby nie mógł złapać tchu. - Mój Boże! - szepnął Amerykanin z Południa. - To po prostu śmieszne! - krzyknęła blondynka z Los Angeles. - Powiem więcej, to wprost komiczne - odezwał się rzymianin, kardynał w stroju służby watykańskiej. - Zgadzam się - przytaknął Matareisen. - I cieszy mnie, że dostrzega ojciec ukrytą ironię tej sytuacji. To przecież pan, kardynale, jeden z ulubieńców Jego Świą tobliwości, za swoje grzeszki znalazł się ostatnio w niełaskach całego Kolegium. - Naszym głównym celemjest wprowadzenie Kościoła w dwudziesty pierw szy wiek. Nie zamierzam się przed nikim usprawiedliwiać. - Czyż jednak nie jest prawdą, że pożyczał pan sobie spore sumy z różnych kont bankowych Watykanu? - Kierowałem tylko przepływem pieniędzy. Nie czerpałem z tego żadnych osobistych korzyści. - Jeśli mogę wierzyć moim informatorom, to wcale nie jest takie oczywiste. Weźmy choćby ten dworek nad jeziorem Como. - Należy do mojego bratanka. - Czyli syna z drugiego małżeństwa brata, bo pierwsze zostało przez pana w tajemnicy bezprawnie anulowane. Zostawmy to jednak. Naprawdę nie chciał bym nikogo z was stawiać w kłopotliwej sytuacji. W końcu jesteśmy jedną rodzi ną. Zaprosiłem was tu, ponieważ wszyscy macie sporo na sumieniu, co zresztą można również powiedzieć o mnie. I skoro ja jestem w stanie udowodnić wam winy, tak samo może to zrobić ktoś inny. To tylko kwestia czasu i czyjegoś zainte resowania. Mam rację? - Mówisz strasznie dużo, w gruncie rzeczy nie sięgając do konkretów - ode zwał się wyraźnie zaciekawiony Amerykanin z Południa. - Dalej,chłopcze Zdradź, co masz w kalendarzu. 19 - W kalendarzu... To mi się podoba. Ten zwrot, jeśli się nie mylę, pochodzi z żargonu handlowego. Wszak ma pan tytuł doktora w dziedzinie zarządzania i ad ministracji. - Nie mylisz się. Mógłbyś mnie zaliczyć do przemysłowców i byłbyś bliski prawdy, ale to nie oznacza, że jestem głupcem. Do czego więc zmierzasz? - Już mówię. Otóż w moim kalendarzu... w naszym kalendarzu jest wpis, że nadeszła pora zebrać owoce wizjonerskiego przedsięwzięcia naszego wspólnego dziada, Guillame'a de Matarese'a. Wszyscy wpatrywali się uważnie w Holendra. Nie ulegało wątpliwości, że mimo pewnej rezerwy goście są zaciekawieni, jeśli nawet nie zaintrygowani przebiegiem tego spotkania. - Wygląda na to, że jest pan znacznie lepiej od nas zaznajomiony z owym wizjonerskim przedsięwzięciem. Prosimy o wyjaśnienia -powiedziała wytworna blondynka już o wiele łagodniejszym tonem. - Jak wam doskonale wiadomo, międzynarodowe finanse są obecnie zinte growane w skali globalnej. Każda zmiana kursu dolara amerykańskiego natych miast rzutuje na kursy niemieckiej marki, funta brytyjskiego, japońskiego jena i wszelkich innych walut, co z kolei odbija się na cenach różnorodnych papierów wartościowych. - To oczywiste, Herr Matareisen - odezwał się po raz pierwszy ostatni męż czyzna po prawej stronie stołu, Niemiec. - Domyślam się, że większość z nas czerpie wymierne korzyści z tych ciągłych fluktuacji kursów. - Ale czasem z tej samej przyczyny ponosi również straty, prawda? - Nieznaczne w porównaniu z zyskami. To samo mój kuzyn z Ameryki mógłby powiedzieć o dochodach z prowadzenia kasyna w porównaniu ze strata mi poszczególnych graczy. - Doskonale to ująłeś, kuzynie. - Zdaje się, że odbiegamy od tematu -zauważył kwaśno Anglik. -Do rzeczy. Co zatem ma pan w kalendarzu? - Kontrola światowych rynków, narzucenie dyscypliny międzynarodowej fi- nansjerze... Taki był główny cel wizjonera znanego wam jako baron Matarese. Chciał skupić pieniądze w rękach ludzi, którzy będą umieli je odpowiednio wy korzystać, a nie rządów potrafiących jedynie trwonić fundusze i nawzajem na puszczać na siebie ludzi. Świat jest w stanie ciągłej wojny, bezustannych zmagań ekonomicznych, w których nie ma dotąd zwycięzców. Nie zapominajcie, że kto kontroluje gospodarkę danego kraju, ten jednocześnie sprawuje władzę. - I chce pan powiedzieć - zaczął Portugalczyk, pochylając się niżej nad stołem. - Tak. - odparł szybko Holender. - My możemy tego dokonać. Łączna war tość naszych majątków przekracza bilion dolarów, a te gigantyczne fundusze są wystarczająco rozlokowane geograficznie, byśmy mogli wpływać na władze w poszczególnych krajach. Co więcej, owe wpływy mogą się rozprzestrzeniać równie błyskawicznie, jak milionowe fundusze przelewane drogą telegraficzną z jednego lokalnego rynku na drugi. Gdybyśmy skoordynowali nasze poczynania, 20 bylibyśmy w stanie doprowadzić do ekonomicznego chaosu, pomnażając zarazem tak indywidualne, jak i wspólne zyski. Bomba! - wykrzyknął przedsiębiorca z Nowego Orleanu - Nigdy nie przegrywa ten, kto rozdaje karty! - Zdarzają się jednak wyjątki - odparł wnuk barona Matarese'a. - Jak już powiedziałem na początku, wybrałem właśnie was, ponieważ uznałem, że macie wystarczająco wiele do ukrycia, byście stali się podatni na tak zwaną metodę kija i marchewki. Musiciejednak wiedzieć, że nie jesteśmy w komplecie. Trzy osoby, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, jako ze odnalazłem dziesięcioro nieślubnych wnucząt barona, rozdające zapewne znacznie większe sumy, niż mnie kiedykol wiek udałoby się zgromadzić, stanowczo odmówiły udziału w rozmowach, gro żąc zarazem, że ujawnią całemu światu istnienie spisku, jeśli potomkowie Mata- rese'a zdecydują się podjąć wspólne działania. I tak oto przeszliśmy od spraw zasadniczych, ogólnych, do personalnych, czyli owych trzech nadzwyczaj wpły wowych osób, które są w stanie nas zniszczyć. Zatem to my pierwsi powinniśmy je unieszkodliwić. I musicie się do tego wszyscy przyłożyć. Podsumowując, panie i panowie, należy wpierw usunąć z drogi zaciekłych wrogów, zanim poczynimy pierwsze kroki do naszego wspólnego celu. Trzeba ich jednak zlikwidować tak, aby na żadne z nas nie padł nawet cień podejrzenia. Mieliśmy jeszcze jednego przeciwnika, nie połączonego z nami więzami krwi, lecz na tyle potężnego, że mógł nam zaszkodzić już przy pierwszych próbach koordynowania poczynań. Został wyeliminowany, ale jest jeszcze wspomnianych wcześniej troje. Tylko oni mogą nam stanąć na drodze. Czy mam teraz przejść do konkretów? A może jest wśród was ktoś, kto chciałby natychmiast wyjść z tej sali? - Nie wiem, skąd się bierze u mnie przeczucie, że gdybym w tej chwili wyszła, nawet nie dotarłabym do drogi prowadzącej do Senetosa - mruknęła kobieta. - Oddała to pani znacznie lepiej, madam, niż gdybym ja musiał szukać odpo wiednich słów. - Słuchamy dalej, Matareisen Wizjonerstwo to moja specjalność - rzekł śmiało kardynał. - Służę uprzejmie, ojcze - odparł z uśmiechem Holender. - Otóż mamy już harmonogram działań, inaczej mówiąc, grafik. Za kilka miesięcy początek nowe go roku. To nasz ostateczny termin przejęcia globalnej kontroli i realizacji testa mentu Matarese'a. II The Hamptons, Nowy Jork, 28 sierpnia Północne wybrzeże Long Island jest oddalone tylko o jakąś godzinę lotu od Manhattanu, choć zależy to jeszcze od typu maszyny latającej. Słynne "Hamps" na zawsze będzie się kojarzyło jako miejsce akcji powieści Francisa Scotta Fitz- geralda, a już z pewnością ta jego część, której mieszkańcy podróżują wyłącznie drogą powietrzną. Ową dzielnicę rozpieszczonych bogaczy tworzą obszerne dwory, starannie wypielęgnowane trawniki, połyskujące lazurowo baseny kąpielowe, korty tenisowe oraz długie szeregi angielskich ogrodów o charakterystycznie przycinanych żywopłotach, oszałamiające bogactwem kwiecia w blasku letniego słońca. Ale jej ekskluzywny charakter, tak znamienny dla minionych dziesięcioleci, zaniknął z powodu szybko rosnących dochodów przedstawicieli współczesnej biurokracji. Żydzi, Włosi czy wyniesieni do rangi idoli czarnoskórzy oraz Latynosi, którym dawniej zabraniano tutaj wstępu, dziś władają północną częścią wyspy, żyjąc w zgodzie i harmonii z ciągle zaszokowanymi potomkami starych, anglosaskich, protestanckich rodów. Nic tak jak pieniądze nie zrównuje ludzi. Nawet najtwardsze zasady członkostwa rozmaitych klubów muszą ustąpić pod naporem nowych kandydatów, skoro ich hojne dary - przyjmowane nie tylko z wdzięcznością, lecz i entuzjazmem -mogą posłużyć dla wspólnego dobra całego klanu. Jay Gatsby będzie żył wiecznie, czy to z Daisy, czy bez niej - jak i bez Nicka, sumienia naszych czasów. Mecz polo na terenie Klubu Myśliwskiego Green Meadow nabierał rumieńców. Gracze i kuce ociekali już potem, kopyta zapamiętale ryły ziemię, malety ze świstem rozcinały powietrze, lecz zdumiewająco biała piłeczka z niezwykłym uporem podskakiwała po trawie, to przemykając między nogami koni, to znów wirując jak oszalała po chybionym uderzeniu. Nagle któryś z jeźdźców wrzasnął 22 przeraźliwie. Już wcześniej w ferworze walki zgubił kask, a teraz z twarzą zalaną krwią i rozpłataną czaszką zwalił się na ziemię. Ustała pogoń za piłką. Gracze zeskakiwali z siodeł i biegli w stronę leżącego bez ruchu mężczyzny. Był wśród nich lekarz, argentyński chirurg, który bezpardonowo rozepchnął tłoczących się kolegów i przyklęknął obok zakrwawionego nieszczęśnika. Po chwili uniósł głowę, potoczył spojrzeniem dookoła i rzekł cicho: - On nie żyje. - Jak to się mogło stać? - zapytał zdumiony kapitan drużyny czerwonych, w której grał także zabity. - Uderzenie drewnianą maletą mogłoby go najwyżej ogłuszyć... każdy z nas tego kiedyś doświadczył... ale żeby rozpłatało mu czasz kę?! Na miłość boską... - To nie było uderzenie maletą- oznajmił lekarz. - Czaszkę zgruchotało mu coś twardszego, żelaznego bądź ołowianego. Rozmawiali w przejściu olbrzymiej stajni z dwoma policjantami patrolu, czekając na przyjazd ambulansu ze szpitala Oyster Harbor. - Konieczna jest sekcja zwłok, a szczególnie dokładne oględziny miejsca pęk nięcia czaszki - dodał Argentyńczyk, zwracając się do policjanta. - Proszę to za znaczyć w swoim raporcie. - Tak, rozumiem. - Co chcesz przez to powiedzieć, Luis? - zapytał któryś z graczy. - To chyba oczywiste - odparł dowódca patrolu, zapisując coś w notesie. - Doktor sugeruje, że to wcale nie był wypadek. Zgadza się? - Wolałbym się nie wypowiadać na ten temat. Jestem tylko internistą, a nie kryminologiem. Przedstawiam swoje wnioski z pobieżnych oględzin. - Jak się nazywał denat? Czy mieszkał w tej okolicy bądź miał tu jakichś krew nych? - zapytał policjant, zerkając na kolegę i ruchem głowy wskazując mu notes. - Giancarlo Tremonte - odparł młody blondyn z arystokratycznym zaśpiewem. - Słyszałem już gdzieś to nazwisko - mruknął dowódca patrolu. - To bardzo prawdopodobne. Rodzina Tremonte z Mediolanu i okolic jeziora Como jest szeroko znana. Prowadzą rozległe interesy we Włoszech i Francji, po dobnie jak i tu, w naszym kraju. - Chodziło mi konkretnie o tego Giancarla - rzekł policjant, nie podnosząc głowy znad notesu. - Ostatnio sporo pisali o nim w gazetach - odparł kapitan drużyny czerwo nych. - Nie zawsze przedstawiano go w najlepszym świetle, ale może mi pan wie rzyć, że cieszył się doskonałą reputacją. - Więc dlaczego tak często o nim pisali? - zdziwił się drugi gliniarz. - Zapewne z powodu jego niezwykłego bogactwa, dzięki któremu należał do wielu organizacji społecznych i charytatywnych. Poza tym lubił przebywać w towarzystwie kobiet. - Przerwał na chwilę, spoglądając z ukosa na sporządzającego notatki poli cjanta. - Nie muszę chyba tłumaczyć, iż to żaden grzech, tyle że przyciąga uwagę Drukowych dziennikarzy. Poza tym nikt z nas nie wybiera sobie pochodzenia. 23 - To prawda. Mogę się zatem domyślać odpowiedzi na pierwsze pytanie. Za bity był kawalerem, a jeśli na terenie klubu przebywała jego bliska przyjaciółka, to z pewnością już jej tu nie ma, umknęła przed wścibskimi brukowymi dzienni karzami. Mam rację? - Nie zaprzeczę. - A więc sprawa jasna, panie... Przepraszam, jak się pan nazywa? - Albion, Geoffrey Albion. Mam domek letniskowy w Guli Bay, nad samą plażą. Nic mi też nie wiadomo, aby Giancarlo miał w tej okolicy jakichś krew nych. Zdaje się, że przyleciał do Ameryki tylko na pewien czas, aby nadzorować rodzinne interesy w Stanach. Kiedy wynajął tutejszą posiadłość Wellstone'ów, ma się rozumieć, z radością przyjęliśmy go do naszego klubu. Jest... był bardzo utalentowanym graczem w polo... Czy mogliby panowie już zabrać stąd zwłoki? - Na razie je tylko przykryjemy. Musimy zaczekać na przyjazd ekipy docho dzeniowej i koronera. W tej chwili nie wolno tam niczego ruszać. - Czy to znaczy, że będzie tak leżał na trawie, wystawiony na widok gapiów? - zapytał Albion. - Obawiam się, iż nie mogę na to przystać. Powstało wystarczają co wiele zamieszania, kiedy panowie odgrodzili taśmami miejsce wypadku. - Wykonujemy swoje obowiązki, proszę pana - oznajmił dowódca patrolu, chowając notatnik do kieszeni. - Inspektorzy towarzystw ubezpieczeniowych są bardzo dociekliwi, zwłaszcza w wypadkach poważnych uszkodzeń ciała bądź śmierci. Będą chcieli dokonać oględzin tamtej części pola. - Jeśli już o tym mowa - wtrącił drugi policjant - musimy zebrać malety za wodników obu drużyn, wszystkich graczy, którzy w chwili wypadku brali udział w rozgrywce. - Wiszą tam, na ścianie - odrzekł mówiący lekko przez nos blondyn. Wskazał dwa długie wieszaki przymocowane do pobliskiej ściany stajni, z któ rych malety zwieszały się szeregami niczym narzędzia ogrodnicze. - Wszystkie używane dziś malety wiszą na czerwonym wieszaku, pierwszym od lewej - dodał. - Co prawda, obsługa niedawno myła je pod szlauchem, ale są do panów dyspozycji. - Obsługa je myła? - policjant znowu sięgnął po notatnik. - Owszem. Po każdym meczu spłukuje się z nich ziemię i błoto, żeby nie na- brudzić w stajni. Nawet skapuje z nich jeszcze woda. - Tak, widzę - rzekł cicho gliniarz. - Są spłukiwane tylko wodą z węża, bez użycia detergentów? - Zgadza się, chociaż powinno się go stosować - wtrącił kolejny z graczy, smętnie kiwając głową. - Chwileczkę! - Policjant szybko podszedł do wieszaków i zaczął się przy glądać wiszącym maletom. - Ile powinno być umytych malet na czerwonym wie szaku? - Można obliczyć - rzekł Albion w zamyśleniu. - W meczu bierze udział ośmiu zawodników, po czterech z każdej drużyny, nie zapominajmy jednak o graczach rezerwowych i zapasowych maletach. Ale te, które nie były dzisiaj używane, po winny mieć żółte pokrowce na głowicach. Zresztą obsługa wyjaśni to lepiej. 24 - Mówi pan o tych pokrowcach? - zaciekawił się gliniarz, wskazując jaskra- wożółty plastikowy woreczek osłaniający głowicę kija. - Pewnie. Chyba sam pan widzi, że nie jest zielony. - Oczywiście, panie Albion. I pokrowce z wiszących tu malet w ogóle nie były zdejmowane dzisiejszego popołudnia? - A po co ktoś miałby je zdejmować? - Powinien pan raczej zapytać, kto mimo wszystko je zdjął, ponieważ brakuje dwóch spośród zapasowych malet. Słynny turniej tenisowy w Monte Carlo przyciągnął na trybuny kilkanaście gwiazd filmu i telewizji, głównie amerykańskich i brytyjskich, z rozmaitych powodów obracających się właśnie teraz w różnych kręgach europejskich - pośród bogatych Greków powiązanych z rodziną królewską, niemieckich przemysłowców, garstki francuskich pisarzy o przebrzmiałej sławie czy też wyniosłych Hiszpanów o wątpliwym szlachectwie, lecz z uporem tytułujących się donami. Nie miało to jednak większego znaczenia wobec liczby ekstrawaganckich nocnych atrakcji, których uczestnicy przeżywali chwile triumfu w blasku jupiterów ekip telewizyjnych, a ponieważ za wszystko płacono z kasy dworu książęcego w Monako, goście ochoczo korzystali zarówno z rozrywek, jak i darmowej reklamy. Gigantyczny bufet zorganizowano pod gołym niebem, na dziedzińcu pałacu górującego nad portem. Orkiestra zaskakiwała wszystkich, co kilka minut diametralnie odmieniając brzmienie i przechodząc na przykład od słynnej arii operowej do ckliwej ballady w stylu pop. Światowej sławy wykonawcy krążyli między stolikami, po czym zbierali owacje na stojąco, gdyż wszyscy goście energicznie podrywali się z miejsc, kiedy tylko zaczynały błyskać flesze fotoreporterów. - Manny, mam nadzieję, że moja piosenka znajdzie się w programie "Sześć dziesiąt minut". Nagrałeś ją? - Jasne, oczywiście. - Cyril, po co mnie tu przyciągnąłeś? Wiesz, że nie cierpię tenisa. - Bo masz okazję się pokazać przed dyrektorami wielu różnych studiów! Więc lepiej rusz tyłek i wyrecytuj coś. Nie zapomnij się obracać na lewo i prawo. Po każ im swój profil, chłopie! - Ta cholerna suka ukradła mi piosenkę! - Przecież nie miałaś praw wyłączności, skarbie. Zaśpiewaj "Smoke gets in your eyes" albo coś podobnego. - Nawet nie znam wszystkich słów! - No to zanuć tylko i pokręć im cycuszkami pod nosem. Spójrz sama, chłopcy rejestrują każdy występ! Podobnie przebiegała większość rozmów, jakby w tej enklawie altruizm całkowicie przestał istnieć. Pośród owej zbieraniny prawdziwie, prawie, o mało co czy choć odrobinę wspaniałych wyróżniał się milczący, dystyngowany mężczyzna, który wyjątkowo nie musiał nikogo udawać. Był znanym naukowcem, bez reszty oddanym walce 25 z nowotworami, i przyjechał do Monte Carlo jako jeden z indywidualnych sponsorów turnieju tenisowego. Prosił o zachowanie jego nazwiska w tajemnicy, lecz komitet organizacyjny wymógł na nim, by w imieniu całego znamienitego hiszpańskiego rodu wygłosił krótką mowę powitalną do zgromadzonych gości. Czekał przy murku okalającym dziedziniec, gotów stanąć przed mikrofonem, gdy zostanie wywołany. - Muszę przyznać, że mam tremę- mruknął do lokaja, który zatrzymał się obok niego jakby specjalnie po to, bo dodać mu otuchy. - Rzadko mam okazję przemawiać publicznie. - Proszę powiedzieć tylko parę słów i podziękować gościom za przybycie. To wystarczy. Przyniosłem szklankę wody, żeby przepłukał pan gardło. - Gracias - odparł Juan Garcia Guaiardo. Wypił wodę i parę minut później osunął się na ziemię. Zanim jeszcze wyzionął ducha, lokaj zniknął bez śladu. Alicja Brewster, mianowana dekretem królowej Damą Imperium, wysiadła z bentleya przed domem rodzinnym przy londyńskim Belgrave Square. Była to kobieta średniego wzrostu, dość korpulentna, lecz poruszała się tak energicznie, że sprawiała wrażenie silnej i wysportowanej, co wielu osobom kazało się mieć przed nią na baczności. Zaledwie wkroczyła na stopnie ozdobionego kolumnami wejścia edwardiańskiej posiadłości, w drzwiach powitała ją dwójka dzieci, które w pilnym trybie zostały ściągnięte do domu ze swoich uczelni, toteż w przestronnym holu czekały na matkę z najwyższym zniecierpliwieniem. Zarówno starszy, wysoki, muskularny chłopak o krótko obciętych włosach, jak i drobniejsza, bardzo atrakcyjna dziewczyna nie potrafili ukryć zaniepokojenia graniczącego ze strachem. - Przepraszam, że wezwałam was do domu - powiedziała Alicja, czule uści skawszy każde z nich. - Pomyślałam, że tak będzie lepiej. - A więc sytuacja stała się nie do zniesienia? - spytał chłopak. - Tak, Roger. - Powinnaś się zdecydować dużo wcześniej - wtrąciła dziewczyna. - Dobrze wiesz, że od początku go nie lubiłam. - A ja tak. Kochałam go, Angelo. - Alicja uśmiechnęła się blado i smętnie pokiwała głową. - Poza tym byłam przekonana, że nam wszystkim jest potrzebny mężczyzna w domu... - Akurat w tym zakresie poniosłaś fiasko na całej linii, mamo - oznajmił Roger. - No cóż, widocznie zbyt dużo się po nim spodziewałam. Wasz ojciec zosta wił po sobie raczej trudny wzór do naśladowania, prawda? Był znanym i szano wanym, niezwykle dynamicznym człowiekiem sukcesu. - Miałaś w tym również swoje zasługi, mamo - powiedziała Angela. - Zdecydowanie mniejsze, niż ci się wydaje, skarbie. Daniel miał jasno wyty czony cel w życiu. O wiele bardziej byłam uzależniona od niego, niż on ode mnie. 26 Do dziś uważam, że najsmutniejszym aspektem jego śmierci była prozaiczność, wręcz banalność sposobu, w jaki odszedł. Gdyby choć przez chwilę przeczuwał, że atak serca dopadnie go podczas snu, natychmiast zacząłby regularnie odwiedzać salę gimnastyczną. - Czego od nas oczekujesz, mamo? - zapytał szybko Roger, jakby chciał ode- gnać falę bolesnych wspomnień. - Sama nie wiem. Pewnie tylko wsparcia duchowego. Jak większość ludzi słabych, wasz ojczym ma porywczy charakter... - Lepiej niech nad sobą panuje - wtrącił chłopak stanowczym tonem. - Jeśli tylko podniesie głos, skręcę mu kark. - Z Rogerem trzeba się teraz liczyć, mamo. Pewnie jeszcze nie wiesz, że zo stał mistrzem zapasów w międzyuczelnianym turnieju północnej Anglii. - Daj spokój, Angie. To nie był żaden turniej. - Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby mogło dojść do jakichś rękoczy nów - odparła Alicja. - Gerald nie należy do tego rodzaju ludzi. Zwykle ograni cza się do paru ostrych zdań, co już jest wystarczająco nieprzyjemne. - Dlaczego nie chcesz, żeby zajął się tym twój adwokat? - Ponieważ muszę się dowiedzieć, czemu do tego doszło. - A do czego doszło? - zaciekawiła się Angela. - Chciałam go czymś zająć, no i podbudować nieco jego wiarę w siebie, dla tego umieściłam go w zarządzie naszego Wildlife Association... Prawdę mówiąc, przekazałam mu stanowisko prezesa. Szybko zaczęły się dziać dziwne rzeczy, przelewy dużych sum na nie istniejące organizacje... W każdym razie Gerald okradł stowarzyszenie na jakiś milion funtów. - Jezus, Maria! -jęknął Roger. - Po co to zrobił? Przecież nie mógł narzekać na brak pieniędzy od czasu, kiedy się pobraliście. Za kogo ty wyszłaś, mamo? - Wydawał mi się czarujący, pełen życia... Z pozoru bardzo przypominał waszego ojca, dopiero później się przekonałam, jak mylne były to pozory. Weźcie też pod uwagę, że byłam wtedy strasznie przygnębiona. Sądziłam, iż jego entu zjazm pomoże mi się pozbierać, nawet nie podejrzewałam, że to jedynie wystu diowana poza... Nie wiecie, gdzie on jest? - Na górze, w bibliotece. Wygląda na to, że sporo wypił. - Mogłam się tego spodziewać. Ostatecznie napuściłam na niego adwokata. Odzyskaliśmy wszystkie pieniądze, ale zrezygnowałam z wysuwania formalnych oskarżeń, żeby nie wywoływać skandalu. Boję się, że mogłoby ucierpieć całe stowarzyszenie... W każdym razie powiedziałam mu, żeby spakował swoje rze czy i natychmiast się wyniósł po naszej dzisiejszej rozmowie. Nie zostawiłam mu wyboru. Pójdę więc teraz na górę... - Pójdę z tobą. - Dziękuję, ale to zbyteczne, kochanie. Kiedy Gerald zejdzie na dół, wpakuj cie go do samochodu... A gdyby był zanadto pijany, poproście Colemana, żeby zawiózł go tam, dokąd sobie zażyczy... Podejrzewam, że do tej dziewczyny z High Holborn. Ostatnio często u niej bywa. 27 Alicja ruszyła energicznie po schodach krokiem mściwej walkirii żądnej uzyskania wyjaśnień. Na chwilę przystanęła przed drzwiami biblioteki, w której Daniel Brewster urządził sobie kiedyś przytulny gabinet, po czym szybko otworzyła drzwi. - Proszę, proszę! - zawołał wyraźnie podchmielony Gerald. Na wpół leżał w obszernym, obijanym skórą fotelu. Trzymał w dłoni dużą szklankę napełnioną alkoholem, obok na stoliku stała napoczęta butelka whisky. - I oto zjawiła się wreszcie bogata dziwka o zacięciu detektywistycznym! Przykro mi, że do tego doszło, ale nic nie poradzę, że się starzejesz i stajesz coraz mniej pociągająca. - Dlaczego to zrobiłeś, Gerry? Nigdy ci nie odmówiłam nawet pensa, kiedy potrzebowałeś pieniędzy. Czemu więc posunąłeś się do kradzieży? - Gdybyś choć raz znalazła się w moim położeniu, w roli biernego towarzy sza bogatej, nadętej suki, która ledwie pamięta twoje imię... A zresztą, przecież jesteś taką właśnie bogatą, nadętą suką. - Wyjaśniłam ci, dlaczego chcę pozostać przy nazwisku Brewster, i zgodziłeś się na to - powiedziała spokojnie lady Alicja, podchodząc do drugiego fotela. - Nie tyle chodziło mi o dobro dzieci, ile o zaszczyt, którym zostałam uhonorowa na pod tym nazwiskiem. Poza tym dobrze wiesz, że nigdy nie traktowałam cię jak biernego towarzysza. Jesteś chory, Geraldzie, a ja nadal byłabym gotowa ci po móc, gdybyś tylko zechciał skorzystać z tej pomocy. Zapewne nie jestem bez winy. Nigdy nie zapomnę, że byłeś dla mnie pociechą i pomogłeś mi w trudnych chwi lach, kiedy bardzo tego potrzebowałam. Teraz ja chciałabym ci pomóc, jeśli tylko mi na to pozwolisz. - Jezu, nie cierpię kazań. A cóż mogłabyś jeszcze dla mnie zrobić? Pocie szysz mnie, gdy po kilku latach wyjdę z więzienia? - Nie pójdziesz do więzienia. Zwrócę skradzione przez ciebie pieniądze, a ty wyjedziesz z Anglii, do Kanady czy Stanów, gdzie będziesz mógł odzyskać równo wagę. W każdym razie nie pozwolę ci dłużej zostać w tym domu. Przyjmij tę propozycję, Geraldzie, bo nic innego nie potrafię ci zaoferować. Alicja stanęła nad mężem, spoglądając na niego troskliwym wzrokiem. Ten niespodziewanie poderwał się z fotela, chwycił brzeg jej spódnicy, zarzucił kobiecie na głowę i przycisnął jej twarz do swego ramienia. Z kieszeni spodni błyskawicznie wyjął strzykawkę i brutalnie wbił igłę w odsłonięte udo. Trzymał żonę w objęciach, dopóki nogi się pod nią nie ugięły, po czym delikatnie ułożył zwłoki na dywanie. Tylko udawał pijanego, działał zatem z wyrachowaną precyzją. Usiadł przy biurku, wybrał numer centrali międzynarodowej w Paryżu, skąd połączył się ze Stambułem, stamtąd ze Szwajcarią, aż wreszcie - gdy zyskał przeświadczenie, że ślady tych poczynań nie dadzą się odtworzyć z gąszczu komputerowych łączy -nakręcił numer w Holandii. - Słucham - odezwał się przemysłowiec z Amsterdamu. - Załatwione. - Doskonale. Odegraj do końca rolę skruszonego winowajcy oraz zrozpaczo nego małżonka i zwiewaj. Zostaw swojego jaguara. Na ulicy niedaleko czeka na 28 ciebie taksówka. Rozpoznasz jąpo żółtej chustce w kieszonce marynarki szofera siedzącego bokiem do kierownicy. - Na pewno mnie pan osłoni? Obiecał pan... - Do końca życia będziesz mieszkał w luksusowych warunkach, poza zasięgiem wymiaru sprawiedliwości. - Bóg jeden wie, że na to zasługuję po latach męki z tą dziwką! - Ja także to wiem. Pospiesz się. Drugi mąż lady Alicji wyszedł z biblioteki, głośno pociągając nosem. Zbiegł po schodach, omal nie gubiąc przy tym butów, i ze złością ocierając łzy z policzków, rzucił w stronę czekających w holu dzieci: - Przepraszam! Wybaczcie mi wszystko! Nie powinienem był tego robić! W kilku krokach minął Rogera i Angelę, z hukiem otworzył drzwi i wybiegł na ulicę. - Mama musiała nieźle dać mu do wiwatu - mruknął chłopak. - Lepiej sprawdź, czy nie wsiada do jaguara. Wolałabym, żeby odjechał stąd bez przygód. - Może się wypchać, siostrzyczko. Zabrałem kluczyki. Łobuz będzie musiał drałować na piechotę. Zgodnie z obietnicą przy wyjeździe z placu czekała taksówka. Żółta chusteczka w kieszonce marynarki szofera aż kłuła w oczy. Gerald wskoczył do środka, z trudem łapiąc oddech. - Gazu! - zawołał. - Lepiej żeby nikt mnie tutaj nie widział! Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ktoś siedzi obok niego na tylnym siedzeniu. Odwrócił głowę i w tej samej chwili rozległy się dwa szybkie wystrzały pistoletu z tłumikiem. - Jedź do stalowni na północ od Heathrow - polecił obcy mężczyzna kierow cy. - Ogień w piecach nie gaśnie nawet w nocy. III W sali odpraw strategicznych Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley, w stanie Wirginia, dwaj mężczyźni uważnie spoglądali na siebie ponad długim stołem konferencyjnym. Starszy z nich był wicedyrektorem CIA, młodszy natomiast, doświadczony oficer operacyjny, nazywał się Cameron Pryce. Miał trzydzieści sześć lat i zaliczał się już do weteranów obecnego "zimnego pokoju". Wcześniej stacjonował w Moskwie, Rzymie i Londynie, a teraz awansował na stanowisko analityka w centrali. Mówił płynnie po rosyjsku, francusku i włosku. Skończył studia na uniwersytecie Georgetown, obronił pracę dyplomową w Wyższej Szkole Służby Zagranicznej imienia Maxwella w Syracuse i zrobiłby doktorat w Princeton, gdyby pod koniec drugiego roku studium nie przeszkodziła mu niespodziewana propozycja podjęcia służby w CIA. A złożono mu ją dlatego, że we wstępnych tezach pracy doktorskiej, sformułowanych na cztery miesiące przed rozpadem bloku sowieckiego, dokładnie przewidział dalszy bieg wydarzeń. Tego typu umysły bardzo wysoko ceniono w kręgach wywiadu. - Zapoznałeś się z tym ściśle tajnym raportem? - zapytał Frank Shields, ni ski i pulchny, łysiejący wicedyrektor, który sam był kiedyś analitykiem. Miał wąskie oczy nadające mu taki wyraz, jakby zawsze patrzył spod przymrużonych powiek. - Owszem. Mogę też przysiąc, Frank, że nie robiłem żadnych notatek - od parł Pryce. Ten był wysoki i potężnie zbudowany, odznaczał się bardzo ostrymi rysami twarzy, które tylko przy odrobinie dobrej woli dały się określić jako mało atrakcyjne. Po chwili uśmiechnął się ironicznie i dodał: - Zresztą i tak mu sisz o tym wiedzieć. Gnomy, które obserwują mnie zza koszmarnych reprodukcji porozwieszanych na ścianach, z pewnością o wszystkim ci donoszą. Naprawdę sądziłeś, że będę chciał napisać powieść na podstawie tego materiału? - Zdarzały się już takie wypadki, Cam. 30 - Masz rację. Snepp, Agee czy Borstein należeli do tych nielicznych ideali- zatorów, którym co najmniej mało się podobały procedury agencji... Aleja się do takich nie zaliczam. Podpisałem pakt z diabłem, kiedy zgodziliście się uregulo wać zaległe opłaty za moje studia doktoranckie. - Od początku na to liczyliśmy. - Nie wiem, czy się nie przeliczyliście. Ostatecznie mógłbym sam pokryć długi. - Z profesorskiej pensyjki? A co z żoną, dzieciakami i pomalowanym na biało płotkiem wokół ogródka na osiedlu uniwersyteckim? - Jestem pewien, że to również wkalkulowaliście w propozycję. Nie łączyły mnie trwałe związki z kobietami, nic mi też nie wiadomo o żadnych dzieciach. - Może dajmy sobie z tym spokój - uciął wicedyrektor. - Jakie wnioski wy ciągnąłeś z raportu? - Mamy do czynienia albo z oderwanymi, nie powiązanymi wypadkami, albo z czymś krańcowo różnym. Nie istnieją wyjścia pośrednie. - I to ma być opinia fachowca? - Nic więcej z tego nie wynika. Zabito cztery osoby ze świata międzynarodo wej finansjery, a przy okazji zginęło paru zwykłych śmiertelników. Zabójcy znik- nęli bez śladu, dochodzenia utknęły w martwym punkcie. Nie widzę jednak żad nego związku między tymi wypadkami, czterech ofiar nie łączyły żadne interesy czy wspólne inwestycje, nie było między nimi kontaktów towarzyskich... Zdziwił bym się, gdyby takowe istniały. Mamy więc arystokratyczną Angielkę oddaną działalności dobroczynnej, hiszpańskiego naukowca pochodzącego z nadzwyczaj bogatej madryckiej rodziny, włoskiego playboya z Mediolanu oraz stojącego nad grobem francuskiego biznesmena, właściciela kilkunastu rezydencji i prawdzi wego pływającego pałacu, gdzie ostatnio mieszkał na stałe. Jedyne elementy łą czące te cztery wypadki to dość nietypowe sposoby zabójstwa, brak jakichkol wiek śladów oraz następstw i zastanawiająca zbieżność, że wszystkie wydarzyły się w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, dwudziestego ósmego i dwudziestego dzie wiątego sierpnia. - I to jest chyba najbardziej podejrzany element wspólny. - Już to powiedziałem, powtarzam jednak, że nic więcej stąd nie wynika. - Mylisz się - oznajmił stanowczo dyrektor. - Naprawdę? - Z raportu usunięto pewne informacje. - Dlaczego, na miłość boską? Przecież to i tak ściśle tajny materiał. - Wiesz dobrze, że mimo wszystko raport mógłby wpaść w ręce niepowoła nych osób. - Teraz już przesadzasz... Mówisz serio? Sprawa jest aż tak poważna? - Najwyższej rangi. - W takim razie byłeś nie w porządku wobec mnie, Frank. Poprosiłeś o anali- zę, zataiwszy pewne informacje. - Mimo to znalazłeś elementy łączące, brak jakichkolwiek śladów, zadziwia jącą zbieżność w czasie... - Każdy by na to wpadł. 31 - Nie jestem pewien. Poza tym wcale nie zamierzałem się z tym zwracać do pierwszego lepszego analityka. Zależało mi na twojej ocenie. - Twoje pochlebstwa, jak również niezwykle wysokie premie każą mi teraz bez reszty zamienić się w słuch. Jakież to informacje zostały usunięte z raportu? - Masz je zachować wyłącznie dla siebie. - Jasne. Chodzi o bardzo ściśle tajną sprawę najwyższej rangi... - Bez żartów... Zacznijmy od pewnej Rosjanki, staruszki, która parę miesię cy temu zmarła śmiercią naturalną w okolicach Czelabińska, jakieś półtora tysią ca kilometrów od Moskwy. W ostatnich chwilach życia był przy niej kapłan i ten, po kilkutygodniowych deliberacjach, zdecydował się w końcu wysłać list do od powiednich władz. Opisał w nim, że owa staruszka, wdowa po znanym sowiec kim fizyku atomowym, który przed laty zginął na polowaniu rozszarpany przez rozwścieczonego rannego niedźwiedzia, wyznała przed śmiercią, iż jej mąż w rze czywistości padł ofiarą zamachu nieznanych terrorystów. Według niej schwytany wcześniej niedźwiedź został celowo postrzelony oraz uwolniony z więzów w po bliżu idącego przez las naukowca. Po zabójcach nie został żaden ślad. - Zaraz, chwilę! - wtrącił Pryce. - Miałem wtedy kilka lat, pamiętam jednak, że czytałem bądź słyszałem w telewizji o tym wypadku. Fizyk nazywał się Juri czy jakoś podobnie. Przypominam sobie, że zrobiło to na mnie duże wrażenie: znany człowiek rozszarpany przez dzikie zwierzę. Chodzi tu zapewne o ten sam wypadek. - Ludzie z mojego pokolenia pamiętają go jeszcze lepiej - odparł Shields. - Dopiero zaczynałem wówczas pracę w agencji, niemniej w Langley dla nikogo nie było tajemnicą, że Juriewicz pragnie za wszelką cenę pohamować rozprze strzenianie broni jądrowej. Jego śmierć nami wstrząsnęła, krążyły nawet plotki, że oficjalne raporty celowo sfałszowano. Panowało powszechne przekonanie, że Juriewicz wcale nie został rozszarpany przez niedźwiedzia, ale zginął od kuli... Zachodziliśmy wówczas w głowę, z jakiego to powodu Moskwa podpisała wyrok śmierci na swego najlepszego fizyka. - I do jakiego wniosku doszliście? - Do żadnego. Wszystkie hipotezy były mocno naciągane, toteż wtedy nie pozostało nam nic innego, jak potraktować serio oficjalny rosyjski komunikat. - A teraz? - Wyszły na jaw nieznane okoliczności. Otóż ta staruszka w ostatnich chwi lach życia otwarcie obwiniła za śmierć swego męża organizację założoną przez niejakiego barona Matarese'a, nazywając go "wcieleniem samego diabła". Koja rzy ci się to z czymś, Cam? - Nie. Jedynym elementem wspólnym i w tym wypadku jest brak jakichkol wiek śladów pozostawionych przez zabójców. - Otóż to. Pozornie nic więcej nie łączy tych zdarzeń. Przejdźmy teraz do tego francuskiego finansisty, Renego Pierre'a Mouchistine'a, który zginął od kul na swoim jachcie. - Wraz z czterema prawnikami nadzorującymi jego inwestycje w różnych kra jach - wtrącił Pryce. - Nie znaleziono żadnych odcisków palców, co każe wnioskować, 32 że zabójcy działali w rękawiczkach. Badania łusek też niczego nie dały, Używano standardowej amunicji. No i nie było świadków, ponieważ całej załodze wcześniej kazano zejść na ląd na czas trwania narady. - Sugerujesz, że brak świadków i śladów nie pozwala ukierunkować dochodzenia? - Zgadza się. - I znów się mylisz. - Kolejna niespodzianka, Frank? - Coś w tym rodzaju - odparł wicedyrektor. - Osobisty lokaj, a zarazem bli ski przyjaciel Mouchistine'a, towarzyszący mu niemal od dwudziestu lat, skon taktował się z naszym ambasadorem w Madrycie. Podczas prywatnej audiencji tenże Antoine Lavalle złożył tajne oświadczenie, które następnie trafiło do sekcji wywiadu Departamentu Stanu w Waszyngtonie. Na szczęście, wbrew zaleceniom Senatu, dotarło także do nas. - Można się było tego spodziewać - rzekł Cameron. - W kontaktach z waszyngtońskimi politykami nie należy się niczego spodzie wać. Przejęliśmy raport tylko dzięki wspólnej sieci komputerowej. Znów pojawia się w nim nazwisko Matarese'a. Tuż przed śmiercią Mouchistine powiedział lokajowi, że "wrócili matarezowcy". Lavalle twierdził stanowczo, że według jego pana zabójcy musieli dokładnie znać temat zwołanej narady i dlatego zorganizowali zamach. - Jakie sprawy miały być omawiane? - Wygląda na to, że Mouchistine chciał się do reszty wycofać ze wszystkich interesów i przekazać duże sumy pieniędzy organizacjom charytatywnym. We dług Lavalle'a zażądał rozwiązania kilku międzynarodowych korporacji, których rady nadzorcze wykonywały polecenia jego bądź tychże czterech adwokatów, i wy stawienia na sprzedaż poszczególnych przedsiębiorstw. Organizacja Matarese'a nie mogła do tego dopuścić, dlatego postanowiła zabić uczestników narady. - Kto zarządza korporacjami po śmierci Mouchistine'a? - Te sprawy są bardzo zagmatwane, ustalenie spadkobierców potrwa wiele miesięcy czy nawet lat. - Ale gdzieś w tej pajęczej sieci biznesu muszą tkwić wtyczki organizacji Matarese'a, jeśli dobrze zrozumiałem. - Mamy prawo tak podejrzewać, ale niczego nie wiadomo na pewno. - A jaki to ma związek z pozostałymi wypadkami? - Ostatnie słowa Mouchistine'a brzmiały: "Odszukaj Beowulfa Agate'a". - Kogo? - Beowulfa Agate'a. Taki pseudonim nadała KGB, a raczej wschodnionie- miecka Stasi, naszemu najlepszemu agentowi z okresu zimnej wojny, Brandono- wi Scofieldowi. Musisz wiedzieć, że po odkryciu korzeni organizacji Matarese'a na Korsyce Scofield potajemnie sprzymierzył się ze swym największym wrogiem, którego wcześniej dogłębnie nienawidził, zresztą ze wzajemnością. - Na Korsyce? Aż nie chce mi się w to wierzyć. - Rosjanin nazywał się Wasyl Taleniekow i był u nas znany pod pseudonimem Wąż. Należał do grona bezwzględnych oprawców z KGB, osobiście zorga- 33 nizował zamach na żonę Scofielda, za co ten w odwecie zabił mu brata. Pewnie nawzajem skoczyliby sobie do gardeł, gdyby na widowni nie pojawiła się trzecia, groźniejsza od nich obu siła. - Matarezowcy? - Zgadza się. Koniec końców Taleniekow zginął, ratując życie Scofieldowi oraz kobiecie, która obecnie jest jego żoną. - Rety. Mam wrażenie, jakbym czytał antyczną tragedię. - Ale tak to wyglądało naprawdę. - I co dalej? - Odszukaj Beowulfa Agate'a, od niego dowiesz się reszty. Tylko Scofield zna szczegóły, nikt ci tego lepiej nie wyjaśni. - Nie zachowały się żadne raporty? - Scofield nie bardzo chciał dalej z nami współpracować. Orzekł, że misja została pomyślnie zakończona i nie ma co roztrząsać starych spraw. Wszyscy za mieszani w tę aferę zginęli, a jemu zależało wyłącznie na bezpiecznym wycofa niu się z pracy w wywiadzie. - Powiedziałbym, że brzmi to raczej dziwnie. - Żądania Scofielda były w pełni uzasadnione, gdyż wcześniej został uznany za osobę niebezpieczną. - Wydaliście na niego wyrok śmierci? - spytał oszołomiony Pryce. - Chcieli ście go usunąć? - Mógł zaszkodzić wielu siatkom na całym świecie, znał nasze tajemnice. Potrzebna była decyzja samego prezydenta, żeby uwolnić go od wszelkich po dejrzeń. - Dlaczego jednak w ogóle uznano Scofielda za groźnego? - Już ci mówiłem. Wyglądało na to, że mamy do czynienia z chodzącą bombą zegarową. W dodatku potajemnie sprzymierzył się z wrogiem, podjął ścisłą współ pracę z Taleniekowem. - Tylko w celu zniszczenia matarezowców! - zaprotestował Cameron. - O tym dowiedzieliśmy się znacznie później... Zdecydowanie za późno. - Żałuję, że nie miałem okazji poznać bliżej prezydenta... W porządku, spró-' buję odszukać Scofielda. Gdzie on jest? - Podobno osiadł na którejś z wysp karaibskich. Zagoniłem do pracy wszyst kich tamtejszych informatorów, lecz dotąd niczego nie znaleźli. Przekażę ci mate riały, jakie do tej pory zebrałem. - Szukaj wiatru w polu. W regionie karaibskim są tysiące wysp i wysepek. - Nie zapominaj, że jeśli Scofield jeszcze żyje, dobiega siedemdziesiątki i trud no go rozpoznać na podstawie starych fotografii. - Beowulf Agate... Co za idiotyczny pseudonim! - Nie mam pojęcia, skąd się wziął, ale jest chyba równie dobry, jak Wąż Tale- niekowa, i nie wspominając już o Rozrządowym Kociaku, bo przecież tak cię ochrzczono w Taszkiencie. - Lepiej mi tego nie przypominaj, Frank. 34 Hydroplan osiadł łagodnie na spokojnych wodach portu Charlotte Amalie na Thomas. jednej z amerykańskich Wysp Dziewiczych. Zacumował przy na- brzeżu na wysokości posterunku Straży Przybrzeżnej, i Cameron Pryce zesko- czył na pOmost, po czym wszedł po rozchwianej drabince na molo. Czekał tu na niego młody dowódca posterunku w śnieżnobiałym mundurze. - Witamy w Charlotte Amalie - rzekł, energicznie potrząsając jego dłonią. - I jeżeli nie chce pan uchodzić za cudzoziemca, proszę to wymawiać po latynosku: Omali. - Postaram się, poruczniku. Ma pan coś dla mnie? - Przede wszystkim zarezerwowałem pokój w hoteliku "Rok 1869", stojącym na szczycie wzgórza. Dają tam świetnie jeść, a w dodatku właścicielem jest facet, który kiedyś uczestniczył w jakiejś waszej operacji, powinien więc trzymać gębę na kłódkę. - To, że brał udział w jednej operacji, nie czyni go jeszcze... - Naprawdę może mu pan zaufać. Był radcą ambasady w Vientiane i pomógł agencji uratować całą masę tajnych dokumentów. Musiał się zasłużyć, skoro po wojnie stać go było na kupno hotelu. - To znaczy, że został hojnie wynagrodzony. A ma pan coś w naszej sprawie? - Scofield prowadził tu przez jakiś czas biuro usług czarterowych, ale zwinął interes już parę lat temu i wyemigrował na brytyjską Tortolę, gdzie również mu się nie poszczęściło. Lecz do dzisiaj nie zlikwidował tam swojej skrytki pocztowej. - A to oznacza, że pojawia się co jakiś czas i odbiera korespondencję. - Albo przysyła kogoś z kluczykiem. Nie wiem, czy nadal płaci podatki za pro wadzenie usług czarterowych, ale na pewno co miesiąc dostaje czek z emeryturą. - Nie wie pan, czy nadal wynajmuje jacht? - Działa pod innym szyldem, jego firma nazywa się teraz Tortola Caribbean. Z pozoru zmiana nazwy miała służyć uzyskaniu ulg podatkowych, moim zdaniem nie była jednak konieczna, skoro od dwudziestu pięciu lat Scofield nie zapłacił ani centa podatku. - Agenci wywiadu pewne rzeczy mają we krwi. Więc gdzie on teraz mieszka? - Któż to wie? - Nikt go ostatnio nie widywał? - Pytaliśmy na lewo i prawo, bez rezultatu. Ma się rozumieć, robiliśmy to dyskretnie. - Ktoś jednak musi odbierać korespondencję... - Mamy naprawdę wielu przyjaciół na Tortoli, ale proszę zrozumieć, że do staliśmy polecenie zaledwie osiem dni temu - rzekł z urazą w głosie oficer Straży przybrzeżnej. - Nawet Brytyjczycy nie mogą go odnaleźć, choć Tortola ma tylko Pięćdziesiąt kilometrów kwadratowych i dziesięć tysięcy stałych mieszkańców, Przy czym większość z nich to tubylcy, Indianie bądź emigranci z Europy. W do- datKU urząd w Road Town dostaje przesyłki rzadko i nieregularnie, więc pracow- nicy poczty śpią po całych dniach. Mimo najszczerszych chęci nikt nie zdoła od- mienić trybu życia mieszkańców tropików. - Proszę się nie denerwować. Po prostu byłem ciekaw, co zdziałaliście. 35 - Wcale się nie denerwuję, ogarnia mnie tylko zniechęcenie. Naprawdę chciał bym panu pomóc, bo może uzyskałbym cenny wpis do akt i mógł się wreszcie wynieść z tego zadupia. Lecz mimo starań muszę stwierdzić, że Scofield zniknął bez śladu. - Nie bardzo, poruczniku, gdyż nadal odbiera korespondencję. Wystarczy obserwować pocztę. - Owszem, tylko proszę zrozumieć, panie Pryce, że nie mogę porzucić swego posterunku i podjąć obserwacji na Tortoli. - Mówi pan jak prawdziwy oficer honorowy, poruczniku. Trzeba było zaan gażować kogoś do prowadzenia obserwacji. - Za co? Dostajemy tyle pieniędzy, iż muszę prosić o pomoc ochotników, kie dy jakiś katamaran ma kłopoty z wejściem do tutejszego portu. - Przepraszam, zapomniałem o tym. Decyzje podejmują urzędnicy w wykroch- malonych koszulach, dla których Saint Thomas jest pewnie enklawą katolickich zelotów gdzieś na środku Pacyfiku... Głowa do góry, poruczniku, mam pewien wpływ na urzędasów. Jeśli pan pomoże mnie, ja pomogę panu. - Jak? - Niech mnie pan przerzuci w tajemnicy na Tortolę. - Z tym nie będzie kłopotów. - To nie wszystko. Proszę wysłać jeden ze swoich kutrów do portu w Road Town i oddać go pod moje rozkazy. - A to już nie takie proste. - Załatwię konieczne formalności. Uzyska pan ten wpis do akt. - Raczej posypią się gromy na moją głowę. - Na pewno się posypią, gdy pan odmówi. Do dzieła, poruczniku. Mamy spo ro pracy. Trzeba znaleźć środki stałej łączności i zebrać potrzebny ekwipunek. - Pan to mówi poważnie? - Od początku do końca, młodzieńcze. Proszę to sobie wbić do głowy, zwłasz cza na czas trwania tej akcji. - O co tu chodzi? - O człowieka, który zna wszelkie szczegóły skomplikowanej sprawy, mają cej niezwykle istotne konsekwencje. Nic więcej nie musi pan wiedzieć. - Przecież to niczego nie wyjaśnia. - Sam nie umiałbym panu więcej wyjaśnić, poruczniku. Najpierw trzeba zna leźć Scofielda i do tego potrzebuję pańskiej pomocy. - Jasne. Mogę pana przerzucić na Tortolę naszym drugim kutrem, jeśli o to chodzi. - Odpada. Porty i przystanie są uważnie obserwowane, a inspektorzy urzę dów emigracyjnych podejrzliwi. Sam pan nadmienił, że tutaj kuszą rozmaite ulgi podatkowe... Wolałbym skorzystać z małego samolotu bądź hydroplanu, który nie kursuje na regularnych trasach. - W rzeczy samej, dysponuję samolotem. Używamy go wspólnie z Brytyj czykami do walki z przemytem narkotyków. - Doskonale. 36 Trzeciego dnia obserwacji słońce stało już nisko, kiedy Pryce po raz kolejny ułożył się w hamaku rozciągniętym między dwiema palmami na skraju plaży. W tropikalnym stroju - lekkiej jasnej marynarce, wzorzystej koszuli i szortach -nie różnił się specjalnie od innych młodych, atletycznie zbudowanych mężczyzn, mimo późnej pory zażywających kąpieli słonecznej. Wyróżniała go jednak zawartość torby plażowej. Podczas gdy inni przynosili olejki do opalania, różne czasopisma czy kieszonkowe wydania powieści, on miał w niej przede wszystkim telefon komórkowy, umożliwiający natychmiastową łączność z posterunkiem na Saint Thomas bądź kutrem Straży Przybrzeżnej zacumowanym w głównym porcie Tortoli, jak również przesyłanie komunikatów drogą satelitarną na kontynent. Resztę jego wyposażenia stanowiła broń w kaburze, automatyczny pistolet Star PD kalibru 11,43 mm, pięć magazynków amunicji, duży ząbkowany nóż myśliwski, latarka, gogle noktowizyjne, szczegółowe mapy Tortoli i sąsiednich wysp, apteczka samochodowa, pojemnik środka dezynfekcyjnego oraz dwie butelki, jedna z wodą źródlaną, druga z burbonem McKenna Sour Mash. Doświadczenie go nauczyło, iż każda z tych rzeczy może odegrać decydującą rolę w nieprzewidywalnym biegu nadchodzących zdarzeń. Miał już zamiar, jak poprzednio, uciąć sobie drzemkę, rozleniwiony upałem, kiedy niespodziewanie z głębin spadochroniarskiego plecaka z czarnego skaju doleciało natarczywe popiskiwanie telefonu. Szybko wyciągnął z niego stylono-wą torbę, rozpiął suwak i wyjął aparat. - Słucham-powiedział cicho. - I w końcu się opłaciło, koleś - rzekł miejscowym żargonem ciemnoskóry Tortolańczyk, którego porucznik z Saint Thomas zaangażował do grupy obserwa cyjnej. Dzwonił z urzędu pocztowego w Road Town. - Odebrano listy? - Niewiele tego było, ale wzięła wszystko. - Wzięła? To kobieta? - Aha. Biała damulka, koleś. W średnim wieku, gdzieś między czterdziestką a pięćdziesiątką. Trudno ocenić, bo od słońca ma prawie tak ciemną skórę jak ja. - A włosy? Wzrost? - Blondynka, trochę siwa. Dość wysoka, jakieś trzy, może cztery pięści po wyżej metra pięćdziesiąt. - To pewnie jego żona. Dokąd poszła? - Wsiadła do dżipa, koleś. Bez tablic rejestracyjnych. Według mnie pojechała w stronę przylądka. - Którego? - Różnie go nazywają, ale tam jest tylko jedna droga. Pojadę za nią na swoim skuterku. Chyba muszę się pospieszyć, koleś. - Na Boga, nie rozłączaj się! - Biegnij na łódź. Powiedz im, żeby opłynęli od wschodu Heavy Rock. Będą wiedzieli, gdzie to jest. Pryce szybko wcisnął kilka klawiszy i połączył się z dowódcą kutra Straży Przybrzeżnej. 37 - Proszę podpłynąć do molo, tam wejdę na pokład. Zna pan takie miejsce, przylądek zwany Heavy Rock? - Albo Lotsa Rock czy Big Stone Point lub Black Rock Angel, zależnie od tego, gdzie się mieszka na Tortoli... Pewnie, że znam. Po zmroku to ulubione miejsce wyładowywania kontrabandy. Najstarsi tubylcy utrzymują, że skała jest nawiedzona przez Obeaha, jakiegoś boga voodoo. - Tam właśnie popłyniemy. Olbrzymie pomarańczowe słońce wisiało tuż nad horyzontem, a długie cienie na lekko sfalowanej powierzchni morza stopniowo się zlewały, kiedy kuter w swej leniwej wędrówce wzdłuż wybrzeża dotarł do północnego krańca wyspy. - Oto i ona - odezwał się podporucznik, jeszcze młodszy niż dowódca poste runku na Saint Thomas - Big Stone Mother. - Ruchem głowy wskazał wielką! poszarpaną skałę wyłaniającą się z morza. - Jeszcze jedna nazwa, poruczniku? Big Stone Mother? - My ją tak ochrzciliśmy. Trudno manewrować wokół przylądka, pełno tu podwodnych skał. - Więc proszę się trzymać z dala od brzegu. Jeśli wypłynie jakaś łódź, i tak ją zauważymy. - Cygaro po sterburcie! - zasygnalizował przez interkom któryś z marynarzy. - Cholera! - syknął młody dowódca kutra. - Co się stało? - zapytał Pryce. - Co to za cygaro? - Długi i wąski ślizgacz. Nasze kutry są szybkie, ale zostają w tyle za cygarami. - Proszę dać całą naprzód, poruczniku. - Właśnie próbuję panu wytłumaczyć, że nie damy rady. Cygara to ulubiony środek transportu przemytników. Nie mają sobie równych na wodach przybrzeż nych. Do ich tropienia korzystamy z pomocy hydroplanu, a i tak, mimo nowocze snego sprzętu, niewiele możemy zdziałać po ciemku. Cygara są dla nas za małe, i za szybkie. - A ja myślałem, że wasza robota to kaszka z mlekiem. - Chyba pan żartuje... Kiedy ten obiekt pójdzie pełną mocą, szybko stracimy go z oczu. Nie ma mowy o przechwyceniu. - Wcale mi nie zależy na przechwyceniu, nie mam zamiaru nikogo areszto- wać, poruczniku. - W takim razie zapytam, jeśli się pan nie obrazi, co my tu robimy, do cholery? - Muszę wiedzieć, dokąd płynie ta łódź. Z pewnością tyle może pan dla mnie zrobić, prawda? - Chyba powinno się to udać, przynajmniej z grubsza. Ale w tej okolicy są dziesiątki wysepek. Możemy tylko śledzić łódź na radarze. Jeśli ten gość dobije do którejś z wysp, a potem chyłkiem przemknie na inną, stracimy go z ekranu. - Ten gość to kobieta, poruczniku. - Naprawdę? Nawet mi to nie przyszło do głowy. - Zaryzykujemy. Niech pan zarządzi obserwację radarową. Interesująca ich wysepka była na mapie opisana po prostu jako Outer Brass 26, bezludna i nie nadająca się do zamieszkania, pokryta gęstą tropikalną roślinnością. 38 a w zasadzie była to duża skała wystająca nad ocean, lecz na dwóch kilometrach kwadratowych wyspy utworzyły się dość liczne wzgórza, dzięki czemu bujna roślinność, schodząca aż nad sam brzeg morza, zyskała pewną osłonę przed palącymi promieniami słońca i siekącymi tropikalnymi ulewami. Co prawda, wyspa należała do archipelagu byłych hiszpańskich kolonii w Antylach, lecz nigdy nie odegrała żadnej roli w historii regionu. Teraz zaś, pośród gromady niepodległych państewek, przypominała porzucone dziecko, o które nikt się nie troszczy. Cameron Pryce, ubrany w kombinezon Straży Przybrzeżnej, podszedł do burty na śródokręciu i spojrzał wzdłuż wąskiej metalowej drabinki na kołyszący się w dole ponton z maleńkim, dwukonnym silniczkiem, który miał go dowieźć na ląd. W lewym ręku trzymał czarny plecak ze skaju wyładowany niezbędnym sprzętem. - Czuję się cholernie głupio, pozwalając panu płynąć tam samotnie - powie dział dowódca patrolu. - Nie ma się czym przejmować, poruczniku. Takie otrzymałem zadanie. Zresz tą w każdej chwili będę się mógł z panem skontaktować, prawda? - Oczywiście. Zgodnie z pana poleceniem zostaniemy tu, pięć mil od brzegu, poza zasięgiem wzroku. - Po wschodzie słońca będziecie mogli podejść bliżej i ukryć się w jego bla sku. Ten indiański sposób rozpropagowany przez westerny zwykle przynosi do bre wyniki. - Wiem, sami go stosujemy w walce z przemytnikami. Powodzenia, panie Pryce. Pomyślnych łowów, niezależnie od tego, na co zamierza pan polować. - Dziękuję. Na pewno przyda mi się odrobina szczęścia. Agent CIA wprawnie zszedł po drabince i usadowił się w pontonie. Uruchomiony silniczek zabzyczał cichutko, bo trudno to było nazwać warkotem. Pryce posterował w stronę wyrwy w gęstej roślinności, która w blasku księżyca wyglądała na małą zatoczkę. Wrzynała się na parę metrów w głąb lądu, całkowicie ukryta pod koronami palm. Cameron wyskoczył do płytkiej wody, przeciągnął ponton między ostrymi skałami, wywlókł go na piasek i przywiązał cumę do pnia najbliższego drzewa. Sięgnął po plecak i zarzucając go sobie na ramię pomyślał, że faktycznie przy odrobinie szczęścia jego łowy zakończą się sukcesem. Dobrze wiedział, czego szukać w pierwszej kolejności: światła, blasku ognia bądź lampy zasilanej z akumulatora. Wszystko wskazywało na to, że na wyspie mieszka dwoje ludzi, a przebywanie tu bez źródła światła byłoby po prostu niebezpieczne. Pryce wdrapał się na szczyt pobliskiego wzgórza i po krótkim namyśle ruszył w prawo, wzdłuż brzegu, uważnie obserwując gęstwinę po lewej stronie. Nie dostrzegł jednak żadnych oznak życia. Przedzierał się przez dżunglę dobre dwadzieścia minut, nim wreszcie coś przykuło jego uwagę. Nie było to jednak żadne światło ani zabudowania, lecz jakiś przedmiot, który metalicznie połyskiwał w blasku księżyca. Po chwili Cameron się przekonał, że jest to cały szereg drobnych zagłębień w gruncie, z których wystawały zwrócone ku niebu lustrzane Płyty. Włączył latarkę i w jej świetle popatrzył z uznaniem na rozległą konstrukCJę połączoną wiązkami kabli. Dziesiątki fotoogniw ustawiono w szerokie półko- 39 le na wykarczowanym południowym zboczu wzgórza, z pewnością bateria wyłapywała promienie słoneczne od wschodu aż do późnego popołudnia. Zaintrygowany Pryce obszedł całą baterię dookoła, aż odnalazł główny kabel, który znikał w gęstwinie dżungli. Ruszył wzdłuż niego, lecz już po kilku krokach osadziło go na miejscu pytanie: - Szukasz kogoś? Jeśli tak, robisz to po amatorsku. - Pan Scofield, jak się domyślam. - No cóż, nie jesteśmy w Afryce, a ty nie jesteś Henrym Stanleyem, więc trudno się domyślać czegoś innego. Trzymaj ręce wysoko nad głową i idź dalej przed siebie. Biegnie tędy kabel zasilający, więc przyświecaj sobie latarką, bo gdybyś go zerwał, zabiłbym cię na miejscu. Zbyt wiele pracy kosztowała mnie elektrownia słoneczna. - Przybyłem z misją pokojową, panie Scofield, nie mam najmniejszego zamia ru ingerować w pańskie życie - mruknął Pryce, uważnie patrząc pod nogi. - Zależy mi wyłącznie na informacjach, których nie potrafi udzielić nikt poza panem. - Porozmawiamy w domu, panie Pryce. - Zna pan moje nazwisko? - Oczywiście, skoro chodzą słuchy, że jesteś równie dobry, jeśli nie lepszy ode mnie... Możesz opuścić ręce i odchylać liście palmowe, żeby cię nie chłosta ły po twarzy. - Dziękuję. - Nie ma za co. Wszystko w porządku, Antonia! Możesz włączyć światła! - zawołał niespodziewanie Scofield. - Jeśli już mamy gościa, to otwórz także bu telkę wina! Dwa silne reflektory wyłowiły z mroku przed nimi rozległą polanę, a na jej skraju wzniesiony nad brzegiem naturalnego jeziorka duży parterowy dom z bali tropikalnego drewna. - Mój Boże! Jak tu pięknie! - zawołał agent CIA. - Długo szukaliśmy takiego miejsca, a jeszcze dłużej trwało jego urządzanie. - Sam pan zbudował ten dom? - Skądże. Zaprojektowała go moja żona, lecz do budowy zwoziliśmy robotni' ków z Saint Kitts i innych wysp. Płaciłem wysokie zaliczki, toteż nikt się nie bun- tował na zawiązywanie oczu po wyjściu z portu na Tortoli. I tak udało nam się zachować wszystko w tajemnicy, młody człowieku. - Już nie taki młody - odrzekł niemal odruchowo Cameron. - To zależy, jak na to patrzeć, kolego. Scofield wszedł w krąg światła. Jego szczupłą, pociągłą twarz zdobiła teraz krótko przycięta siwa broda, a dłuższe włosy też miał prawie całkiem siwe, lecz zza okularów w drucianej oprawce spoglądały wciąż żywe, niemal młodzieńcze oczy. - Nam się tu podoba... - Jesteście jednak strasznie osamotnieni... - Niezupełnie. Toni i ja wybieramy się dość często na Tortolę, łapiemy lokal- ne połączenie na Portoryko, a stamtąd latamy do Miami czy nawet Nowego Yor ku. Podobnie jak ty, ja też mam swój rozum i zostawiłem sobie kilka różnych paszportów umożliwiających podróże po świecie. 40 - W takim razie ja nie mam swojego rozumu - odparł z uśmiechem Pryce. - Kombinuj. Być może kiedyś dojdziesz do wniosku, że nie zostało ci nic poza tym, co sam dotąd wywalczyłeś. Jak dostaniesz do dyspozycji kilkaset tysię cy funduszu operacyjnego, ulokuj go szybko gdzieś za granicą. - Pan tak postępował? - A myślisz, że na to wszystko wystarczyła moja emerytura? Dostałbym naj wyżej jakieś skromne mieszkanko w Newark, i to jeszcze na obrzeżach miasta. Niepotrzebna mi była niczyja łaska, zasługiwałem na więcej. - Zwłaszcza po sprawie matarezowców - rzekł cicho Cameron. - A oni teraz wrócili. - To w ogóle nie wchodzi w rachubę, Pryce. Zadzwonił do mnie przyjaciel z Waszyngtonu i ostrzegł, że nas szukasz... Nie rób takiej miny. Mam tu telefon, zasilanie i elektroniczny system ochrony. Za nic w świecie nie dam się wciągnąć ponownie w to piekło. - Wcale nie zamierzam wciągać pana w żadne rozgrywki. Chciałem się tylko dowiedzieć paru rzeczy, bo nikt inny nie zna szczegółów tamtej operacji. Scofield nie odpowiedział. W zamyśleniu poszedł dalej, a gdy znaleźli się przed drzwiami domu, rzucił: - Wejdźmy do środka. Tam będziesz mógł zdjąć swój ekwipunek. Wyglądasz jak Batman. - W plecaku mam ubranie na zmianę. - Ja też je zawsze ze sobą taszczyłem. Czysta koszula z garotą, letnia mary narka z zapasowym pistoletem, trochę bielizny i nóż myśliwski. A przede wszyst kim butelka whisky. Nigdy o tym nie zapominaj. - Ja mam burbona. - Zatem chłopcy z centrali mieli rację, rokujesz nadzieje na dobrego agenta. Obszerny dom był w środku całkowicie wykończony na biało, a umiejętnie rozmieszczone oświetlenie dodatkowo potęgowało wrażenie przestrzenności. Białe meble stały pod śnieżnobiałymi ścianami, łukowato sklepione otwarte przejścia wiodły do dalszych pomieszczeń, a wszystko to miało na celu osłabiać działanie tropikalnych upałów. Obok również pomalowanego na biało fotela na biegunach stała żona Scofielda. Tubylec obserwujący pocztę w Road Town opisał ją dość dokładnie. Była wysoka, o zaokrąglonych kształtach, ale wciąż zgrabna, z blond włosami gęsto przetykanymi siwizną, które zdradzały jej wiek. Rysy miała łagodne, lecz zarazem mocne, znamionujące wysoką inteligencję. - Gratuluję, panie Pryce - powiedziała z lekko wyczuwalnym obcym akcen tem. - Zachowywaliśmy czujność, chociaż byłam przekonana, że nas pan nie od najdzie. Wygrałeś ode mnie dolara, Bray. - Wcale mnie nie cieszy ta wygrana. - Proszę nie myśleć, że było mi łatwo was znaleźć, pani Scofield. - Jak myślałem, zdradziła nas skrytka pocztowa - rzekł były agent wywia du. - To słaby punkt, ale trudno bez niej żyć. Nadal dużo żeglujemy, chętnie wy najmujemy jacht turystom. W ten sposób można nie tylko zarobić parę groszy, ale 41 i poznać ciekawych ludzi. Nie jesteśmy takimi odludkami, na jakich wyglądamy. Z radością witamy każdą sposobność rozmowy z przyjezdnymi. - Niemniej ten dom, życie na bezludnej wyspie... To wam nie ułatwia kontak- \ tów towarzyskich. - To tylko pozory, a te często mylą, prawda, młodzieńcze? Nie jesteśmy pu stelnikami, osiedliliśmy się tu z bardzo konkretnych powodów, chociażby takich jak ty. - Nie rozumiem. - Czy ma pan pojęcie, panie Pryce, ile osób próbowało na nowo wciągnąć mego męża do pracy w wywiadzie? Oprócz ludzi z Waszyngtonu nachodzili nas Brytyjczycy z MI-5 i MI-6, agenci francuskiej Deuxieme, włoskiego Servizio Segreto i przedstawiciele niemal wszystkich organizacji wywiadowczych z kra jów NATO. Bray musiał w kółko uzasadniać odmowę współpracy, ale i tak nie dawali nam spokoju. - No cóż, pani mąż jest uważany za prawdziwego asa. - Może i nim byłem, ale teraz już nie potrafiłbym dać z siebie czegokolwiek więcej - uciął ostro Scofield. - Na Boga, wycofałem się z czynnej działalności prawie dwadzieścia pięć lat temu! Cały świat się zmienił, a mnie już ta robota nie interesuje. To oczywiste, że nie mogłem się zapaść pod ziemię. Na twoim miejscu pewnie straciłbym tyle samo czasu, żeby cię odnaleźć na bezludnej wyspie. Lecz nawet sobie nie wyobrażasz, jak działają zniechęcająco na intruzów proste chwy ty w rodzaju zmiany nazwy firmy czy kierowania korespondencji na hasłową skryt kę pocztową. A wiesz, czemu agenci są skłonni do przerwania poszukiwań przy napotkaniu pierwszych poważniejszych trudności? - Nie. Dlaczego? - Bo mają dziesiątki innych zmartwień na głowie i po prostu szkoda im czasu. O wiele łatwiej jest wysłać przełożonym raport, iż żadnym sposobem nie można mnie odnaleźć. Weź pod uwagę choćby tylko koszty przelotów i delegacji do świadczonych pracowników. Wcześniej czy później bezowocne poszukiwania muszą ich zniechęcić. - Wspomniał pan jednak, że został uprzedzony o moim przybyciu. Bez więk szego trudu mógł pan jeszcze lepiej zatrzeć ślady i przez dłuższy czas nie odbie rać listów. A mimo wszystko... - Jesteś nadzwyczaj spostrzegawczy, młodzieńcze. - Śmiać mi się chce, kiedy słyszę to zdanie, ponieważ dokładnie tak samo zwracałem się do dowódcy posterunku Straży Przybrzeżnej na Saint Thomas. - Jesteś od niego mniej więcej dwukrotnie starszy, podobnie jak ja od ciebie. Do czego jednak zmierzasz? - To nic szczególnie ważnego. Zaciekawiło mnie, dlaczego nie podjął pan specjalnych środków ostrożności. - Podjęliśmy wspólną decyzję - odparł Scofield, zerkając na żonę. - Mówiąc! szczerze, była to bardziej decyzja Antonii niż moja. Chcieliśmy się przekonać,: czy ci wystarczy cierpliwości, czy zniesiesz tę denerwującą bezczynność oczeki wania na jakąkolwiek wiadomość. Doskonale znamy ten rodzaj frustracji, kiedy 42 godziny sumują się w dni, a dni w tygodnie i miesiące. Ty jednak postąpiłeś jak stary wyga. Niewiele brakowało, byś nocował na plaży. Doskonała robota. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie. - Nie podjąłem żadnych środków, gdyż wiedziałem, w jakim celu mnie szukasz. Zresztą sam już powiedziałeś, że chodzi o matarezowców. - Opowiedz mu, Bray. Powiedz mu wszystko - wtrąciła Antonia. - Oboje je steśmy to winni Taleniekowowi. - Masz rację, kochana. Czy moglibyśmy się najpierw czegoś napić? Prosi łem, żebyś otworzyła butelkę wina, lecz po namyśle stwierdzam, iż lepsza byłaby brandy. - Mogę podać i jedno, i drugie, jeśli chcesz, najdroższy. - Sam widzisz, dlaczego nadal mieszkamy razem odcięci od świata. Jeśli po dwudziestu pięciu latach małżeństwa kobieta wciąż mówi do ciebie "najdroższy", to znaczy, że dobrze wybrałeś. IV Musimy się cofnąć do początków naszego wieku, a nawet do ostatnich lat poprzedniego stulecia - zaczął Scofield, kołysząc się lekko w fotelu na biegunach. Siedzieli na osłoniętej moskitierą werandzie drewnianego domu, stojącego na uznanej za bezludną wyspie o nazwie Outer Brass 26. - Nie znamy dokładnej daty, gdyż dokumenty zaginęły bądź zostały zniszczone, lecz baron Guillame de Matarese przyszedł na świat około roku tysiąc osiemset trzydziestego. Według korsykańskich standardów pochodził z bogatej ziemiańskiej rodziny, a włości i tytuł barona jego ojcu nadał podobno sam Napoleon Bonaparte. - Podobno? - zapytał Pryce. Z najwyższym szacunkiem spoglądał na siwo włosego byłego asa wywiadu, którego oczy żywo błyszczały zza szkieł okularów w drucianej oprawce. - Przecież powinny zostać papiery dotyczące praw własno ści majątku. - Jak wspomniałem, pierwotne dokumenty zaginęły, prawa własności zareje strowano na podstawie odpisu. Byli ludzie, którzy zgłaszali roszczenia do mająt ku barona, utrzymując, że mógł on znać co najwyżej Napoleona Drugiego lub Trzeciego, ale nie Bonapartego, lecz młody Guillame jakoś zdołał je oddalić. No cóż, wtedy rodzina miała już znaczące powiązania. - Jakie? - Guillame okazał się finansowym geniuszem, toteż jak większość ludzi jego pokroju, doskonale znał sposoby rozprawienia się z przeciwnikami bez wchodze nia jednocześnie w konflikt z prawem. Jeszcze zanim przekroczył trzydziestkę, stał się najbogatszym i najbardziej wpływowym właścicielem ziemskim na Kor syce. Można rzec, iż rodzina Matarese niepodzielnie panowała na wyspie, a wła dze francuskie musiały się z tym liczyć. Klan niemalże ustanawiał prawa na wła sną rękę. Czerpał dochody z działalności korsykańskich portów, miał udziały w większości powstających zakładów przemysłowych i wzbogacał się na inwe storach, którzy musieli korzystać z należących do rodziny dróg czy urządzeń prze- 44 ładunkowych. Mawiano nawet, że Guillame stał się pierwszym prawdziwym Cor-so czyli tamtejszym odpowiednikiem ojca chrzestnego mafii. Dziś jednak wiadomo że mafijni bossowie, nawet tak potężni jak Capone, byli tylko miernymi naśladowcami Matarese'a. Niemniej w tamtych czasach użycie brutalnej siły i przemocy ograniczano do niezbędnego minimum. Baron utrzymywał mieszkańców wyspy w ciągłym strachu, ale wymierzał surowe kary tylko w ostateczności. - I paryskie władze nie mogły sobie z nim poradzić? - zdziwił się Pryce. - Ostatecznie sięgnięto po drastyczne środki. Dwaj synowie barona zginęli w tajemniczych wypadkach, a po ich utracie Guillame zmienił się nie do poznania. Wkrótce potem doznał, jak nazwał to później, objawienia. Wpadł na pomysł stworzenia międzynarodowego kartelu o tak rozległych wpływach, o jakich nigdy sienie śniło nawet Rotschildom. Podczas gdy ci mozolnie budowali swoje bankowe imperium europejskie, Guillame wybrał zupełnie inną drogę. Postanowił uzależnić od siebie grupę bardzo bogatych ludzi, którzy zostali w taki czy inny sposób poniżeni bądź oszukani i pałali żądzą zemsty. Otóż ci pierwotni uczestnicy spisku mieli zawsze pozostawać w cieniu, ukrywać swą tożsamość przed opinią publiczną i potajemnie prowadzić działania. W pierwszym rzędzie chodziło o zdobycie maksymalnych wpływów, zwykle za pośrednictwem prawników, w myśl głośnej zasady Napoleona Bonapartego: "Dajcie mi wystarczająco dużo medali, a wygram dla was każdą bitwę". Tak więc członkowie organizacji Matarese'a rozdawali na lewo i prawo tytuły, urzędy i stanowiska z wysokimi płacami, jakby były to przysłowiowe dziesięciocentówki Rockefellera. I przez cały czas przyświecała im naczelna myśl: trzymać się na uboczu i zachować anonimowość tak długo, jak będzie to możliwe. Musisz zrozumieć, że Guillame doskonale zdawał sobie sprawę, iż jego ogólnoświatowy kartel finansowy może powstać tylko wówczas, gdy główne postacie zostaną poza wszelkimi podejrzeniami, aby nie można im było zarzucić praktyk korupcyjnych. - Niestety, niczego podobnego nie znalazłem w przekazanych mi materiałach - mruknął smutno agent CIA. - A jeśli mam być szczery, podejrzewałem coś cał kiem przeciwnego. - Naprawdę? - Oczywiście. Oba źródła, które doniosły o powrocie matarezowców, skut kiem czego musiałem pana odszukać, nazwały członków organizacji diabłami, a ściślej mówiąc "wcieleniami diabła". Wyrazili się w ten sposób ludzie starzy, stojący tuż nad grobem, zatem owe określenia nawet w sądzie zostałyby potrakto wane z powagą. Pan natomiast nakreśla całkiem odmienny obraz. - Bo to nie jest aż takie proste - odparł Scofield. - Przedstawiłem ci Guilla- me'a de Matarese'a jako wizjonera, co jest dość bliskie prawdy, nie oznacza jed nak, że był on świętym. Pragnął za wszelką cenę przejąć kontrolę nad gospodarką światową, lecz zarazem nie był na tyle głupi, aby lekceważyć zarówno praktyczne jaki filozoficzne imperatywy... - Rety, co za język - przerwał mu Pryce. - Bardzo konkretny i adekwatny do sytuacji -rzekł spokojnie były as wywia du. - Nie zapominaj, że Matarese tworzył swą organizację prawie sto lat temu. 45 Już wtedy zamierzał powołać do życia coś w rodzaju współczesnego Banku Światowego, Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy choćby Ekonomicznej Komisji Trójstronnej. A w tym celu niezbędne było zachowanie przez jego wspólników czystych rąk. - W takim razie musiało się wydarzyć coś, co przekształciło tę świetlaną ideę w filozofię zła, jeśli mam wierzyć zapisom raportów. - Rzeczywiście coś takiego się zdarzyło, w tym względzie masz absolutną rację. Matarezowcy stali się potworami. - Z jakiego powodu? - Guillame zmarł. Podobno dostał ataku serca w wieku osiemdziesięciu pię ciu lat, kiedy kazał sobie sprowadzić do łoża kobietę o pięćdziesiąt lat młodszą. Nie wiem, ile w tym prawdy. Tak czy inaczej jego spadkobiercy, a raczej spadko biercy jego idei, rzucili się łakomie na to dziedzictwo niczym wygłodniałe wilki na strzęp padliny. Organizacyjna machina wciąż działała, podporządkowani lu dzie czekali na polecenia po obu stronach oceanu, pieniądze, a co ważniejsze także poufne informacje krążyły bez przerwy. Była to niewidoczna ośmiornica, która potajemnie kontrolowała gospodarkę światową, skutecznie pozyskiwała wciąż nowych ludzi, najczęściej grożąc im szantażem, i czerpała olbrzymie zyski bodaj ze wszystkich gałęzi przemysłu. - Przypominała zatem świetnie zorganizowany aparat nacisku i kontroli w sfe rze gospodarczej, tak w poszczególnych krajach, jak i na arenie międzynarodowej? - To chyba najtrafniejsza definicja, jaką kiedykolwiek słyszałem. Nawiasem mó wiąc, któż mógłby wiedzieć lepiej od skorumpowanego policjanta, jak wykorzystać luki w przepisach prawnych, do których strzeżenia zostało się powołanym? Spadko biercy barona wykorzystali tę sytuację. Poufne informacje przestały być używane do szantażowania i pozyskiwania ludzi, zaczęto nimi handlować. Zyski wzrosły kilka krotnie, a sukcesorzy Guillama przystąpili do energicznych działań w świecie polity ki. Błyskawicznie podporządkowali sobie wielu urzędników najwyższego szczebla. Na Boga, uczynili ze swej działalności prawdziwy kult. Jak w Cosa Nostra nowi lu dzie przyjmowani do organizacji musieli przejść ceremonię inicjacji, a wyżej posta wionych członków znakowano niewielkimi granatowymi tatuażami na piersi. - Nie do wiary. - Rzeczywiście trudno w to uwierzyć, ale matarezowcy działali nadzwyczaj skutecznie. Po zaprzysiężeniu każdy członek organizacji stawał się od niej całko wicie uzależniony, był doskonale zabezpieczony finansowo, chroniony przed wymiarem sprawiedliwości, a zatem uwolniony od wielu stresów życia codzien nego. Oczywiście tylko do czasu, dopóki bez zastrzeżeń wykonywał wszelkie polecenia zwierzchników. - Bo jeśli tylko zaczynał je kwestionować, był natychmiast usuwany - dopo wiedział Pryce. - To zrozumiałe. - Podsumowując, utworzyła się prawdziwa mafia, czy też Corsi, jak sam ją pan określił. - I tu, niestety, jesteś w błędzie, Pryce... 46 - Skoro już raczę się brandy w pańskim domu i korzystam z bezprzykładnej wśród agentów wywiadu gościnności, to proszę mi mówić po imieniu, Cameron, a jeszcze lepiej Cam. - Ja mam na imię Bray, jak już słyszałeś z ust Antonii. Moja młodsza siostra aż do ukończenia jakichś czterech lat nie potrafiła wymówić imienia Brandon, wołała więc na mnie Bray i tak już zostało. - Mój młodszy brat też miał kłopoty z imieniem Cameron. Mówił "Kamron" albo "Kumaron", toteż podsunąłem mu skrót Cam. I też tak zostało do dzisiaj. - Bray i Cam - mruknął Scofield. - To brzmi jak nazwa małomiasteczkowej kancelarii adwokackiej. - Czuję się zaszczycony każdym tego typu skojarzeniem. Dokładnie się zapo znałem z pańskimi... z twoimi aktami. - Moi przełożeni bądź analitycy z centrali przesadnie wyolbrzymili więk szość wpisów. Teraz jakiekolwiek skojarzenia ze mną ani trochę by ci nie po mogły w dalszej karierze. Wiele osób spośród obecnego kierownictwa agencji uważa mnie co najmniej za irytującego i niesubordynowanego. Znam też sporo o wiele gorszych opinii. - Nie jestem ich ciekaw. Dlaczego mój wniosek był błędny? - Otóż matarezowcy nigdy nie wcielali do swych szeregów zbirów i przestęp ców. Żadnym wyznacznikiem nie była dla nich liczba położonych trupem prze ciwników. To fakt, że ferowali wyroki śmierci, lecz nie stosowali skrytobójczych pchnięć nożem czy egzekucji z broni palnej, nie strącali z mostu ofiar w cemento wych butach. Zazwyczaj w ogóle nie zostawiali za sobą zwłok. Jeśli Rada Mata- rese'a, jak nazywał się zarząd organizacji, chciała się pozbyć kogoś tak, by wy szło to na jaw i stało się nauczką dla innych, zwykle wynajmowała do brudnej roboty nie powiązaną z nią grupę terrorystyczną. Nigdy jednak w takiej akcji nie uczestniczyli bezpośrednio sami matarezowcy. Oni byli tylko zarządcami. - Raczej chciwymi łajdakami, gotowymi doić byki na pastwisku. - To też prawda. - Scofield zachichotał, omal się nie zachłystując brandy. - Stanowili jednak elitę, Cameron. Wyrastali ponad przeciętność. Z grubsza wszy scy byli ludźmi świetnie wykształconymi, mającymi dyplomy uniwersyteckie, amerykańskie czy europejskie. Naprawdę należeli do elit, zarówno ekonomicz nych, jak i politycznych. Widzieli siebie jako stowarzyszenie ludzi o nieograni czonych wręcz możliwościach, organizacja Matarese'a była dla nich rodzajem klubu towarzyskiego. Dopiero wówczas, gdy zaczęła być powszechnie kojarzona z działalnością terrorystyczną, nie mogli się dłużej trzymać w cieniu. - A co z odpowiedzialnością poszczególnych członków, z uniwersalnym po jęciem dobra i zła? Czyżby cała ta armia światłych i błyskotliwych ludzi została nagle wyzuta z wszelkiej moralności? - Zapewne niektórzy mieli wyrzuty sumienia, panie Pryce... Cameron - wtrą ciła Antonia, która niepostrzeżenie wśliznęła się z głębi domu na werandę. - Nie wątpię jednak, że tych, którzy ośmielili się zgłaszać jakiekolwiek zastrzeżenia, spotkał wraz z całymi rodzinami najgorszy los... Zazwyczaj ginęli w rozmaitych wypadkach. 47 - Nie do wiary. . - Cóż, ideologię Matarese'a nagięto do potrzeb - powiedział Scofield. - Moralność musiała zaniknąć w sytuacji bez wyjścia. Zrozum, iż życiem tych ludzi bez reszty zawładnęła konieczność pomnażania swych dóbr i zanim ktokolwiek się połapał w prawdziwych celach, było już za późno. W końcu prawie każdy z nich miał rodzinę, był niezwykle bogaty i prowadził rozrzutny tryb życia, ale troszczył się o swoich najbliższych. Chyba rozumiesz, Cam, do czego zmierzam? - Zatrważająco dobrze... Wiem co nieco o twojej współpracy zTalenieko- wem na drodze do ujawnienia spisku matarezowców, ale w raportach najczęściej pomijano tę sprawę milczeniem. Czy mógłbyś coś na ten temat powiedzieć? - Oczywiście - odparła Antonia. - Prawda, kochanie? - Tak to bywa z kobietami... - mruknął Brandon, zerkając z uśmiechem na żonę. - Wcale się nie dziwię, że z raportów usunięto szczegóły. Wtedy trwała jeszcze zimna wojna i niemal całe kierownictwo agencji aż się paliło, żeby do paść Wasyla, jednego z naszych najważniejszych sowieckich wrogów. Ja jednak nie chciałem w tym maczać palców. - Poświęcił życie, żeby uratować nas dwoje, Cameron - dodała Antonia, sia dając w drugim pomalowanym na biało fotelu na biegunach. - Był już ranny, a mi mo to stanął na drodze ścigającym oprawcom, umożliwiając nam w ten sposób ucieczkę. Gdyby nie jego poświęcenie, zapewne dzisiaj nie byłoby nas tutaj. - Ale jak to się stało, że z zaciętych nieprzyjaciół staliście się nie tylko sprzy mierzeńcami, lecz nawet bliskimi przyjaciółmi? - Nie określiłbym tego przyjaźnią. W ciągu minionych lat wiele myślałem o tamtych wydarzeniach. Jestem pewien, iż żaden z nas nigdy nie zapomniał o do znanych krzywdach, a jedynie obaj doszliśmy do wniosku, że na razie trzeba się skupić na walce z większym złem. Taleniekow zabił moją żonę, ja zastrzeliłem mu brata... To stare dzieje. Teraz już niczego nie da się odmienić. - Mówiono mi o tym. Wiem także, iż zostałeś uznany za człowieka niebez piecznego. Nie chcesz nic powiedzieć w tej sprawie? - A o czym tu jeszcze mówić? - zapytał cicho Scofield. -Było, minęło... - O czym tu mówić? - powtórzył zdumiony agent CIA. - Na miłość boską! Przecież nie kto inny tylko twoi koledzy z agencji, twoi przełożeni wydali na cie bie wyrok śmierci! - To zabawne. Nigdy nie traktowałem tych, od których dostawałem rozkazy, jak swoich przełożonych. Zresztą na pewnym etapie widziałem nas w zupełnie przeciwstawnych rolach... - Ach, tak. Zaczynam się teraz domyślać... - Nie wyciągaj pochopnych wniosków - przerwał ostrzejszym tonem Sco field. - Faktem jest, że ktoś zaczął dodawać cyferki i pomylił się w obliczeniach, dlatego wydał na mnie wyrok. Ale w rzeczywistości to ja chciałem go usunąć, powstrzymała mnie tylko świadomość, że wcześniej czy później zostanę schwyta ny, zatem gra nie warta jest świeczki. Niemniej to ja rozdawałem karty, co osta tecznie sowicie mi się opłaciło. - Wróćmy do Taleniekowa. W jaki sposób rozpoczęliście współpracę? 48 - Sprytny jesteś, Cam. Klucza do zagadki rzeczywiście najlepiej szukać u sa mych źródeł, potem wystarczy już tylko otworzyć pierwsze drzwi labiryntu. Bez tego cała sprawa nadal pozostanie wielką tajemnicą. - Nie sądzę, żeby w wejściu do labiryntu były jakieś drzwi. - Jest ich więcej, niż podejrzewasz. Otóż na początku... zaczęły się dziać dziwne rzeczy i obaj, ja i Taleniekow, znaleźliśmy się w centrum wydarzeń. Naj pierw dwie osoby zginęły w nie wyjaśnionych okolicznościach. Z naszej strony został zabity generał Anthony Blackburn, przewodniczący Rady Połączonych Szefostw Sztabów, a po stronie sowieckiej Dymitr Juriewicz, znany fizyk jądro wy, który projektował rosyjskie bomby. - Wicedyrektor Shields wspominał mi o tych wypadkach. Pamiętam, że Ro sjanina rozszarpał wściekły niedźwiedź. - Tak przynajmniej głosił oficjalny komunikat. Ale ten niedźwiedź był celowo poraniony i zabójcy uwolnili go z pęt tuż przed idącym przez las Juriewiczem. Nawet wśród zwierząt nie ma drugiej tak bezwzględnej bestii, jak ranny niedźwiedź, oszalały od zapachu własnej posoki. Kiedy tylko wyczuł nadchodzącego myśliwego, rzucił się na niego i rozszarpał niemal na strzępy... Chwileczkę. Mówiłeś o Franku Shieldsie? Tym starym buldogu o szparkowatych oczach? To on jeszcze działa w Langley? - Ma o tobie nadzwyczaj dobre zdanie... - Może teraz, bo dawniej mówił co innego. To purysta, organicznie nie tole ruje takich jak ja. Chociaż najlepsi analitycy wywiadu często chcą uchodzić za całkiem innych, niż są w rzeczywistości. - Co się więc zdarzyło po tamtych dwóch wypadkach? - zapytał Pryce. - Nie spiesz się tak, Cameron. Czy zetknąłeś się kiedykolwiek z określeniem "banalność zła"? - Oczywiście. - Co ono dla ciebie znaczy? - Podejrzewam, że chodzi o wstrząsające wypadki, które zdarzają się na tyle często, że zaczynają być traktowane jak coś powszedniego, banalnego. - Doskonale. Otóż właśnie coś takiego przydarzyło się Taleniekowowi i mnie. W tamtych czasach wykonywaliśmy mnóstwo brudnej roboty i akurat tak się zło żyło, że obaj kierowaliśmy tego rodzaju akcjami po własnych stronach barykady. Co prawda, wokół naszej działalności narosło wiele mitów. W rzeczywistości, pomijając nasze prywatne rozgrywki, przez dwadzieścia lat zgromadziło się w su mie tylko czternaście zbrojnych akcji usuwania niewygodnych ludzi. On kierował ośmioma, ja sześcioma. To niewiele, w porównaniu choćby z osiągnięciami Car- losa "Szakala", ale plotki żyją własnym życiem, rozchodzą się błyskawicznie i nie wiadomo kiedy urastają do rangi legendy. Trudno temu zaradzić. - Chyba wiem, do czego zmierzasz - odezwał się Pryce. - Po tych dwóch wypadkach każda ze stron zaczęła obwiniać głównego speca od czarnej roboty przeciwnika, czyli ciebie i Taleniekowa. - Dokładnie tak, chociaż żaden z nas nie miał nic wspólnego z zabójstwami. W każdym razie obie akcje zorganizowano tak, aby podejrzenia skierować wła śnie na nas, jakbyśmy zostawili na miejscu swoje wizytówki. 49 - Ale jak doszło do podjęcia współpracy? Przecież nie dogadaliście się chyba przez telefon? - No tak, to byłoby komiczne. "Halo! Centrala KGB? Mówi Beowulf Agate. Bądźcie tak uprzejmi i odszukajcie towarzysza pułkownika Taleniekowa, znane go pod pseudonimem Wąż. Kiedy się dowie, kto dzwoni, z pewnością zechce mi poświęcić parę minut. Bo, widzicie, obaj jesteśmy poszukiwani przez naszych kolegów, ale chcą nas zabić niesłusznie. W obu wypadkach zaszła pomyłka"... - Dziwi mnie, skąd się wziął ten Beowulf Agate. - Zawsze uważałem, że pseudonim powinien budzić skojarzenia. A Rosjanie wykazują w tym względzie wielką pomysłowość. Pewnie wiesz, że na co dzień zazwyczaj pomijają nazwiska, korzystając tylko z imienia człowieka oraz imienia jego ojca, co pełni analogiczną rolę, jak u nas dwa imiona. - Rozumiem. Brandon Alan... Beowulf Agate. Masz rację. No więc skoro nie zadzwoniłeś do centrali KGB, to jak doszło do spotkania? - Obaj zachowywaliśmy maksymalną ostrożność, gdyż byliśmy przekonani, że rywalowi zależy jedynie na oddaniu celnego strzału, mówiąc najprościej. To Wasyl wykonał pierwsze posunięcie w tej skrajnie niebezpiecznej rozgrywce. Przede wszystkim musiał potajemnie przekroczyć granicę Związku Radzieckie go, ponieważ był już na celowniku plutonu egzekucyjnego. Przyczyny wydania na niego wyroku były zbyt złożone, by je teraz roztrząsać. Ważne jest tylko to, że będący już na łożu śmierci jego bliski przyjaciel, emerytowany wysoki oficer KGB, ujawnił mu istnienie spisku matarezowców... - Nie widzę żadnych powiązań - rzekł Pryce. - Nie? No to się zastanów. Daję ci na to pięć sekund. - Dobry Boże... - po chwili mruknął Cameron, zamknąwszy oczy. - Matarezow- cy... To oni zorganizowali zamachy na tamtych dwóch, Juriewicza i Blackburna? - Zasługujecie na swoją pensję, agencie Pryce. - Po co to zrobili? - Ich macki sięgały już dowódców wojskowych najwyższych szczebli obu mocarstw i zwolennicy otwartego konfliktu doszli do wniosku, że usunięcie pew nych ważnych postaci przeciwnika jest doskonałym pomysłem, zwłaszcza jeżeli przy okazji skieruje się podejrzenia na kogoś innego. Dlatego też organizacja postanowiła upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, zabić niewygodnych ludzi i zarazem postawić Wasyla i mnie w bardzo trudnym położeniu, przy czym szcze góły tego planu były znane bardzo nielicznym osobistościom z Moskwy i Wa szyngtonu. - Ale to nie wyjaśnia, dlaczego chcieli usunąć tamtych dwóch. - Działali od wielu lat. Dostarczali obu mocarstwom tajnych informacji na temat nowych rodzajów broni przeciwnika, przez co wymuszali nasilenie wyści gu zbrojeń aż do monstrualnych rozmiarów. Tymczasem sami gromadzili miliar dowe fundusze, które szczęśliwi odbiorcy tychże informacji dodatkowo hojnie zasilali. - Faktycznie skala ich działań musiała być wręcz niewyobrażalna... A więc to Taleniekow wykonał pierwszy ruch? 50 - Tak. Przesłał mi wiadomość przez łącznika z Zurychu: "Albo się nawzajem pozabijamy, albo dojdziemy do porozumienia". Jakimś sposobem przedostał się na Zachód i po całej serii nieudanych kontaktów, kiedy to rzeczywiście omal nie pozabijaliśmy się nawzajem, ostatecznie doszło do spotkania. Szybko wyszło na jaw że znajdujemy się w analogicznych położeniach, że nasze nazwiska, a raczej nasze osobowości, mówiąc ściślej, doprowadziły do poważnego kryzysu między naszymi krajami i tylko szczera rozmowa telefoniczna między sekretarzem generalnym KC KPZR a naszym prezydentem zażegnała groźbę zbrojnej konfrontacji Tamci jakimś cudem zdołali się nawzajem przekonać, iż żaden z rządów nie jest odpowiedzialny za zabójstwo popełnione na terenie drugiego, a my obaj, ja i Taleniekow, nie mieliśmy nic wspólnego z zamachami. - Zaczekaj chwilę - przerwał mu Cameron, unosząc w górę dłoń. - Jak już mówiłem, pamiętam śmierć Juriewicza, ponieważ mną wstrząsnęła, nie przypo minam sobiejednak zabójstwa generała Blackburna. Może byłem jeszcze za mło dy. Przewodniczący Połączonych Szefostw Sztabów nie jest specjalnie znaczącą figurą dla ośmio- czy dziewięciolatka. - Nie masz prawa tego pamiętać, niezależnie od wieku - rzekł Scofield. - Według doniesień prasowych Anthony Blackbum zmarł na atak serca podczas lektury we własnym gabinecie. Zatajono prawdę ze względu na rodzinę, w rze czywistości bowiem generał został zabity w ekskluzywnym nowojorskim burde lu, słynącym z oferowania najbardziej wyuzdanych usług. - Dlaczego wybrano właśnie jego? Z powodu pełnionej funkcji? - Blackbum nie był zwykłym sztabowym gryzipiórkiem, cieszył się opinią wytrawnego stratega, a jednocześnie zaciekłego antykomunisty. Podczas wojny koreańskiej zyskał przydomek "Szalonego Antka", a jego bojowe zawołanie brzmiało: "Wybić do nogi czerwone robactwo!" I choć w oczach naszej opinii publicznej uchodził za rozważnego i ostrożnego intelektualistę w mundurze, Ro sjanie doskonale znali prawdę. Chcieli go zlikwidować już w Korei. Jawnie wyra żali swą nieufność, kiedy objął stanowisko przewodniczącego Połączonych Sze fostw Sztabów. Twierdzili, że Blackbum nigdy sienie zdoła uwolnić spod silnych wpływów generała MacArthura, którego uważali za głównego wroga Rosji. - Dobra, teraz rozumiem. Zatem ostatecznie doszło do spotkania z Talenie- kowem. Jak wpadliście na trop organizacji Matarese'a? - Tenże emerytowany wysoki oficer KGB, Krupskow czy jakoś tak, został postrzelony i w bardzo ciężkim stanie, konając od ran, wezwał do siebie Wasyla. Opowiedział mu o przeprowadzonej przez siebie w tajemnicy dokładnej analizie zabójstw Juriewicza i Blackburna i przedstawił pokrótce treść przechwyconej roz mowy telefonicznej między sekretarzem KC KPZR a naszym prezydentem. Do szedł do wniosku, że oba zamachy muszą być dziełem tajnej organizacji Matare- se'a wywodzącej się z Korsyki. Wyjaśnił Taleniekowowi, iż wpływy tejże mafii błyskawicznie narastają, a szantaż i naciski na przedstawicieli najwyższych władz muszą wynieść matarezowców do rangi niezrównanej potęgi, zarówno na Zacho dzie, jak i w bloku sowieckim. - Czy ten Krupskow miał jakąś styczność z samą organizacją? 51 - Wszyscy nieświadomie znajdowaliśmy się pod jej wpływami od wielu lat. W końcu wystarczy, aby bossowie mafijni pozostawali ze sobą w stałym kontak cie, organizowali narady gdzieś w terenie, z dala od niepowołanych świadków, a potem wydawali rozkazy, zgodnie z którymi zamaskowani bojówkarze przystę pują do działania po nocach. Nie było zresztą mowy o jakichkolwiek targach. Po prostu gdy zapadał wyrok na konkretną osobę, przekazywano rozkazy terrory stom, cena nie grała żadnej roli. - I wszystko uchodziło im bezkarnie? - Owszem, po obu stronach - odparł Scofield. - Macki ośmiornicy naprawdę sięgały bardzo daleko. Przywódcy organizacji doskonale wiedzieli, czego najbar dziej potrzeba terrorystom, dostarczali więc niezbędne rzeczy, stawiając zarazem swoje żądania. - Nie wierzę, że nie zostawały żadne ślady. Musiały się zachować na przykład pokwitowania na wypłacane duże sumy pieniędzy. - Nic z tego. Wszelkie operacje wywiadowcze są finansowane ze wspólnego funduszu, bez księgowania, bo tego wymaga bezpieczeństwo narodowe. W takiej sytuacji można kupić wszystko, czego dusza zapragnie, nawet jeśli pozornie cho dzi o towar nie do zdobycia. Przestają też grać rolę kwestie moralne. Niemal cał kowita swoboda panowała po stronie sowieckiej, ale i u nas nie było wiele gorzej. Mówiąc krótko, nasze kraje nie prowadziły ze sobą otwartej wojny, ale trwała ona na licznych frontach wywiadowczych. No i czasami dochodziło do prawdziwych krwawych jatek. To myje urządzaliśmy, każdy ze swojej strony. - W twoich ustach brzmi to bardzo cynicznie. - To chyba zrozumiałe - wtrąciła Antonia Scofield, pochylając się do przodu w swoim fotelu. - Tacy ludzie, jak Bray i Taleniekow, należeli do działających oficjalnie zabójców, toteż musieli odbierać życie wrogom, mając bez przerwy świadomość, że w każdej chwili role mogą się odwrócić. Pozostaje tylko pytanie, dlaczego to robili? Skoro oba mocarstwa urządzały demonstracje siły, organizo wały huczne parady i przemarsze, wciąż deklarując, że zależy im wyłącznie na pokoju, to czemu dziesiątki takich Brandonów Scofieldów i Wasylów Talenieko- wów musiały zgodnie z rozkazami wykonywać wyroki śmierci? Uważasz, że to logiczne, Cameron? - Nie umiem na to odpowiedzieć, pani Scofield... Antonio. Wtedy panowały zupełnie inne warunki. - A teraz jest inaczej, Cam? - zdziwił się osławiony Agate. - Jakie otrzyma łeś rozkazy? Co jest celem prowadzonej przez ciebie akcji? - Terroryści, jak sądzę. A matarezowców trzeba zaliczyć do najgroźniejszych! ugrupowań przestępczych, ponieważ mogą stosować terroryzm na niespotykaną dotąd skalę. - W pełni się z tobą zgadzam. - Scofield pokiwał głową. - Jeśli nawet sami nie będą urządzać rzezi czy wysadzać w powietrze budynków, to zaangażują do tego płatnych zbirów bądź jakichś psychopatów. Niemniej efekt będzie ten sam. To jeden z głównych elementów ich strategii. - No właśnie. Co to za strategia? Do czego zmierzają? 52 Do stworzenia przestępczego kartelu międzynarodowego, operującego wręcz nieprzebranymi zasobami finansowymi. Ale żeby to osiągnąć, musieliby najpierw wyeliminować konkurencję, zrujnować swoich najpoważniejszych rywali. - To oczywiste. Chodzi o wprowadzenie zdegenerowanego, krwiożerczego kanibalizmu, w którym apodyktyczny "Wuj Miliarder" będzie pociągał za wszystkie sznurki, codziennie ustalał nowe ceny i podsycał fikcyjne współzawodnictwo między bratnimi przedsiębiorstwami. A czym to się musi skończyć, panie analityku? - Nie bardzo pojmuję... - Do czego musi doprowadzić taka sytuacja? Co by się stało, gdyby najważniejsze światowe centrale finansowe znalazły się pod wpływem jednego lobby? - Doszłoby do przejęcia władzy - rzekł cicho Cameron, ponownie zamykając oczy. - Ten, kto kontroluje najważniejsze źródła finansowe, może dyktować wa runki polityczne. - Nie bez powodu dostawałeś wyróżnienia w szkole, młodzieńcze - rzekł Scofield, unosząc pusty kieliszek po brandy i zerkając wymownie na żonę. - Co ty na to, moja droga? - Przyniosę butelkę - powiedziała Antonia, wstając z fotela. - Ale przez kil ka ostatnich miesięcy nie wypiłeś tyle co dzisiaj. - Przecież nie zostałem abstynentem. Gdyby nie nastraszył mnie ten konował z Miami... - Czy naprawdę mogłoby do tego dojść? - spytał z niedowierzaniem w głosie agent CIA, kiedy kobieta zniknęła w głębi domu. - Nie mogę uwierzyć, że to realna groźba. - W przeszłości zdarzało się to o wiele częściej, niż każdy z nas zdołałby wyliczyć, Cameron. Przypomnij sobie masowe fuzje przedsiębiorstw i tworzenie gigantycznych korporacji przez wykupywanie bądź rujnowanie rywali. Powsta wały ogólnoświatowe monopole. Zaczątki tego procederu można znaleźć już w sta rożytności, kiedy egipscy faraonowie masowo mordowali niepokornych możno- władców, a Rzymianie więzili senatorów, żeby cesarz mógł samodzielnie władać imperium. To nic nowego, mamy jedynie zmodernizowaną, skomputeryzowaną wersję dawnych idei. Łajdacy, którzy chcąmieć wszystko, będą do tego dążyli za wszelką cenę, dopóki ich ktoś nie powstrzyma. - A kto ich może powstrzymać? - Na pewno nie ja. Bóg jeden wie, jak bardzo obrzydła mi ta robota. Trzeba wierzyć, że znajdą się zaniepokojeni ludzie, którzy w pewnym momencie przej rzą na oczy i stwierdzą, że ich wolność jest coraz bardziej ograniczana przez morderczy aparat ekonomicznego nacisku. Bo właśnie do tego zmierzająmatare- zowcy, do przekształcenia wszystkich krajów w państwa policyjne... W innym ustroju nie będzie dla nich miejsca. - I naprawdę sądzisz, że możliwa jest realizacja tych planów? - Zależy od tego, z jakiej pozycji wystartują i kto się znajdzie w radzie podejmującej wszelkie decyzje. Niemniej uważam, że jest to bardzo realna groźba, zastanów się tylko, mówimy przecież o organizacji nadzorującej ugrupowania 53 terrorystyczne, wzniecającej konflikty międzypaństwowe i łamiącej wszelkie prawne bariery antytrustowe. To prawie tak, jakby dogadały się ze sobą zarządy General Motors, Forda, Chryslera, BMW, Toyoty, Porsche'a oraz kilku innych liczących się producentów i zaczęły dyktować warunki w przemyśle samochodowym. Nie przekonasz mnie, że jest to całkiem abstrakcyjna wizja. - Masz rację. Po zawarciu tego rodzaju porozumienia łatwo byłoby sięgnąć po władzę - przyznał Pryce. - Co więcej, mam prawo podejrzewać, że wpływy organizacji nie są dziś wcale mniejsze niż przed trzydziestu laty. Wówczas niewiele brakowało, aby jeden z matarezowców został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Mafia sprawo- wała wręcz niepodzielne rządy w Departamencie Stanu i Pentagonie, miała TeŻ wielu swoich ludzi w Senacie. A ponieważ teraz wygląda na to, że w Radzie Ma- tarese'a znalazły się osoby z całego świata, więc organizacja już zapewne kontro luje brytyjski Foreign Office, francuską Quai d'Orsay, jak również ministerstwa w Rzymie, Ottawie czy Bonn. Powstaje zatem przerażający obrazek, prawda'.' Na Boga, wystarczy zaledwie parę lat zwiększania nacisków politycznych przez wy soko postawionych przebiegłych wyznawców idei Matarese'a, a wszyscy będzie my radośnie maszerować w rytm ich werbli, dopóki nie uzmysłowimy sobie, że wraz z umilknięciem tych werbli znikną dla nas jakiekolwiek alternatywy. Bę dziemy musieli kupować to, co oni nam sprzedadzą, i wierzyć we wszystko, co zapragną wtłaczać nam do głów. - Organizacja nadzorująca ugrupowania terrorystyczne... To określenie jest aż nadto wymowne. - Tylko dobrze oddaje groźbę sytuacji, Cam. Chyba rozumiesz, że jeśli po zwoli się matarezowcom okrzepnąć, stworzą tu jakiś monopol, tam korporację, gdzie indziej wzajemnie od siebie uzależnione sieci przedsiębiorstw i wkrótce nikt nie będzie mógł z nimi konkurować. - Wygląda na to, że już teraz bezwzględnie zwalczają każdą opozycję - rzekł' Pryce, po czym zrelacjonował starszemu koledze sprawę zabójstw francuskiego finansisty, hiszpańskiego lekarza, brytyjskiej arystokratki i włoskiego gracza w po lo, który zginął na Long Island. - Wiemy, że ten Francuz miał jakieś powiązania z matarezowcami, tuż przed śmiercią obwinił ich o zorganizowanie zamachu - dodał na zakończenie. - A i pozostali, jeśli wierzyć słowom Franka Shieldsa, nie byli święci, w ich dokumentach finansowych znaleziono wiele zastanawiających nieścisłości, które dotyczyły znacznych sum pieniędzy. - "Szparooki" powinien być najlepiej poinformowanym człowiekiem w ca łym wydziale - przyznał Beowulf Agate. - Zawsze potrafił wyłowić z raportó różnego rodzaju nieścisłości. Nieodmiennie szukał między nimi związków, kiedy zaś ich nie było, zaczynał wkopywać się głębiej. - I właśnie tam głębiej natknął się na wiadomości o matarezowcach. Wszyst kich morderstw dokonano w ciągu czterdziestu ośmiu godzin, przy czym zabójcy zniknęli bez śladu... - Skądś to znam - wtrącił Scofield. 54 - Zastanawia mnie jeszcze, dlaczego tak trudno ustalić źródła bogactwa zabitych osób. Jeśli dobrze pamiętam, mówiąc o nieścisłościach w papierach, Frank użył określenia "nieciągłość zapisów". - Wcale mnie to nie dziwi. - Siwowłosy były as wywiadu zachichotał, po czym spytał: - Ilu znasz milionerów, którzy chętnie ujawnią ci źródła swego bogactwa, zwłaszcza jeśli pochodzi ono z jakichś niezbyt legalnych działań, choćby , zapomnianych, sprzed stu lat? - No cóż, osobiście nie znam żadnych milionerów. - Teraz poznałeś mnie. - Czyżbyś... - Chodzi mi o zasadę, nie ma potrzeby wnikać w szczegóły. Rozumiesz jed nak, do czego zmierzam? - Nie za bardzo. Na podstawie twoich akt mogę wnioskować, że wzbogaciłeś się na specjalnych premiach i nagrodach za zasługi... Mniejsza z tym. Od czego więc powinienem zacząć? Gdzie szukać klucza do zagadki? - Sam już to powiedziałeś, w dokumentacji finansowej tych ludzi. Frank Shields ma świetne wyczucie, ale jest tylko analitykiem, typowym gryzipiórkiem. On pracuje na liczbach, raportach i zestawieniach, wstęgach wydruków kompute rowych oraz raportach sporządzanych przez osoby, które wcale nie muszą być odpowiedzialne, i w dodatku najczęściej pozostają anonimowe. Ty zaś musisz wejść w styczność z żywymi ludźmi, a nie produktami elektronicznego przetwa rzania danych. - To dla mnie nie pierwszyzna - odrzekł Pryce. - Zresztą nie czuję się w tym źle. Wynalazki naukowe pomagają przekraczać granice, prowadzić obserwacje i nasłuchy, nie zastąpiąjednak rozmów z mężczyznami i kobietami mającymi coś do powiedzenia. Nic tego nie może zastąpić. Lecz nawet jeśli miałbym się zająć analizą źródeł dochodów zabitych, i tak nie wiem, od czego zacząć. - No cóż, jeśli nie masz żadnych tropów prowadzących do morderców, przyj rzyj się bliżej samym ofiarom - powiedział Scofield w zamyśleniu. - Sprawdź ich rodziny, adwokatów, bankierów, może także najbliższych przyjaciół i sąsia dów. Spróbuj dotrzeć do każdego, kto mógłby coś wiedzieć o ich zwyczajach, kto się z nimi stykał i rozmawiał. Wiem, że to piekielnie nudna robota, ale nie da się przeskoczyć tego etapu, a jedynie tym sposobem można otworzyć następne drzwi prowadzące w głąb labiryntu. - Na pewno będą chcieli mi cokolwiek wyjaśnić? - Daj spokój, to proste. Agencja ma liczne powiązania, Frank także zna wiele osób. Zapewnią ci odpowiednie papiery. Za moich czasów produkowało się ich na tony. Poza tym powinieneś szybko zdobywać zaufanie, skoro działasz po wła ściwej stronie i próbujesz odnaleźć zabójców ich przyjaciół lub krewnych. Wreszcie współpracujące z nami instytucje wywiadowcze zapewnią ci otwartą drogę. - Otwartą drogę? Jak mam to rozumieć? - Czyżby zmienił sięjuż agencyjny żargon? Po prostu chodzi o to, że zyskasz wystarczający autorytet, by zadawać pytania. - Autorytet? 55 - Nieważne. W każdym razie na pewno dostaniesz odpowiednie dokumenty. - Nie sądzę, żeby to było aż tak proste. - Prostota to pierwszy stopień do skutecznej penetracji, młody człowieku. Wybacz, że przypominam ci tę podstawową zasadę. - Rozumiem ją, chociaż nie w pełni... - Więc przemyśl to sobie dobrze. Nagle z przejścia wiodącego do pokoju wybiegła Antonia. - Bray! - zawołała. - Wychyliłam się na ganek, żeby wyłączyć światła i zau ważyłam rozbłyski jakichś eksplozji na horyzoncie! - Gaście latarnie! - rozkazał natychmiast Scofield. - Pryce, pójdziesz ze mną! Cameron poczuł się jak rekrut podczas nocnego alarmu, kiedy próbował po ciemku dotrzymywać gospodarzowi kroku na ledwie widocznej ścieżce ginącej w gęstwinie dżungli. Na tylejednak zachował przytomność umysłu, że gdy przed wybiegnięciem z domu Scofield wyjął z szuflady duży przedmiot w grubym skórzanym futerale, on chwycił swój plecak. Szybko przedarli się przez las i wypadli na przecinkę z elektrownią słoneczną. - Kryj się! - nakazał szeptem przygarbiony as wywiadu, wyciągając z futera łu lornetkę noktowizyjną. Pryce szybko rozpiął plecak i poszedł w jego ślady. Obaj przez chwilę wpatrywali się uważnie w odległy horyzont. Na falach rozlewał się nikły poblask, czasami następowały silniejsze rozbłyski. - Co o tym sądzisz? - zapytał Scofield. - Odpowiem za chwilę - mruknął Cameron, sięgając po komórkowy aparat telefoniczny. - Na razie mogę tylko powiedzieć, że coś zdumiewająco silnie ści ska mnie w dołku. - Jakbyś dostał pięścią w brzuch, zgadza się? - I to bardzo mocno, panie Scofield. - Nie przejmuj się, doświadczałem tego samego. - Matko Boska! - szepnął Cameron. - Nikt się nie zgłasza! Nikt nie odpowia da na sygnał! - To twoja łódź? , - Kuter patrolowy Straży Przybrzeżnej. Zostali na oceanie, ja dopłynąłem do wyspy pontonem... Przecież to były jeszcze dzieci! Musieli tam wszyscy zginąć! - Zabójcy mogą dotrzeć i tutaj. - Jacy zabójcy? - Ci, którzy wysadzili w powietrze kuter - odparł Scofield lodowatym tonem. - Jesteśmy na jednej z wysepek małego archipelagu, liczącego sześć czy sieden podobnych skrawków lądu. Niewykluczone jednak, że tamci już wiedzą, dokąd mają płynąć. - Któż się na to odważył? Czyżby przemytnicy narkotyków postanowili wy dać Straży Przybrzeżnej otwartą bitwę? - Mielibyśmy wówczas dużo szczęścia. Mówię to z pełnym szacunkiem dla młodych żołnierzy, którzy tam zginęli. 56 - Jak mam to rozumieć? Sugerujesz, że ktoś chce mnie zlikwidować? Jeśli tak to jesteś w błędzie. Wyszliśmy z portu nie zauważeni, skierowaliśmy się na zachód... W dodatku czekaliśmy na zmrok, nim skręciliśmy na północ od przylądka. Nikt nie mógł obserwować mego przybicia do brzegu, co najwyżej z wyspy. A tu przecież nie ma nikogo oprócz was. - To ty się mylisz, Cameron. Nikt nie nastaje na ciebie. Byłeś tylko śledzony, nic więcej. I udało ci się dokonać tego, co uważałem za prawie niemożliwe: mi mowolnie wciągnąłeś mnie z powrotem w to piekło. Tamci już zawęzili obszar poszukiwań. Jeśli nie dziś, zjawią się tu jutro lub pojutrze. - Przepraszam! Naprawdę starannie zaplanowałem każdy krok, żebyś nadal czuł się bezpieczny. - Nie masz się o co obwiniać. Niezależnie od stopnia doświadczenia, mało kto byłby przygotowany na to, co się stało. Lecz jeśli tamci zamierzająjuż dzisiaj wylądować na wyspie, ktoś, kto jest przygotowany, ma dla nich małą niespodziankę. - Jaką? - Wyjaśnię ci później. Zostań tu, wrócę najpóźniej za pięć minut. Scofield wyprostował się energicznie. - Więc kim oni są, według ciebie? - zapytał Pryce. - Jeszcze muszę ci mówić wprost? To matarezowcy, młodzieńcze. V Cameron zdołał zapanować nad rosnącą szybko wściekłością i po raz kolejny popatrzył przez noktowizyjne gogle w kierunku linii horyzontu. Rozlewający się po wodzie blask stopniowo zanikał i po chwili całkowicie rozpłynął się w ciemnościach. Widocznie fale stłumiły pożar i wrak poszedł na dno. Pryce zaczął powoli wodzić szkłami na lewo i prawo, usiłując cokolwiek dojrzeć w mętnej poświacie księżyca, tylko na krótkie chwile wyłaniającego się zza chmur. Wreszcie opuścił głowę i jął wypatrywać, czy żadna łódź nie kieruje się od zatopionego kutra do brzegu wyspy. Zauważył ją szybko: maleńką czarną plamkę, ledwie wyróżniającą się pośród ciemności. Wyglądało na to, że kieruje się wprost na Outer Brass 26. Ogarnęła go panika. Gdzie się podział Scofield? - powtarzał w myślach. Niemal w tej samej chwili za jego plecami rozległ się szelest roztrącanych liści palmowych i z dżungli wyszli oboje, Beowulf Agate i jego żona, Antonia. Każde z nich dźwigało jakiś ciężki pakunek. Scofield pierwszy postawił na ziemi skrzynię i wyjął z niej prawie metrowej długości przenośną wyrzutnię rakiet kalibru 105 mm. Jak się okazało, w wielkiej torbie, którą kobieta ledwie doniosła na miejsce, były pociski do wyrzutni. - Coś się wydarzyło? - zapytał Bray, przejmując torbę z rąk Antonii i ostroż nie kładąc ja na piasku, między dwoma sterczącymi z niego głazami. - Płynie łódź. Jest jeszcze za daleko, żeby cokolwiek rozpoznać, ale wygląda na to, że kieruje się do nas. - Po drodze mają dwie duże skały, które nawet trudno nazwać wyspami. Może dobiją najpierw do nich. Bylibyśmy dopiero trzecim skrawkiem lądu na ich drodze. - Nie sądzę, by to cokolwiek zmieniało. - Dałoby nam trochę czasu. Chciałbym się przekonać, jaki sprzęt mają na tej łodzi. - To aż tak istotne? 58 - Wiedziałbym, czy od razu wpakować w nich rakietę, czy nie. Jeśli mają antenę mikrofalową, talerz nadajnika satelitarnego, radar... Och, uwierz mi na słowo, że to bardzo ważne. - I tak będziesz musiał zniszczyć łódź, gdy zarzuci kotwicę przy brzegu. - No pewnie! Właśnie podsunąłeś mi doskonały pomysł! - zawołał były as wywiadu, obracając się do swojej żony. - Jeśli masz na myśli to, co podejrzewam, całkiem ci odbiło - oznajmiła lo dowatym tonem Antonia Scofield, spoglądając z góry na męża. - Niezupełnie. Mamy nad nimi sporą przewagę. Nawet już teraz da się okre ślić, że to dość mała łódź. Ilu tam może być ludzi? Czterech? Pięciu? _ Trudno ci odmówić logiki, skarbie - mruknęła kobieta z ociąganiem. - Pobiegnę do domu i przyniosę jeszcze trochę broni. Odwróciła się szybko i zniknęła w gęstwinie dżungli. - Toni zawsze zwraca się do mnie "skarbie", kiedy zaczyna być wściekła - wyjaśnił z uśmiechem Scofield. - A to oznacza, że mam rację, ponieważ strasznie nie lubi mi jej przyznawać. - Z przykrością stwierdzam, że nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz. - Czasami sprawiasz wrażenie ciężko myślącego, Cam. - Dajże spokój! Co ci chodzi po głowie? - Nie wpadłeś na to, że byłoby wspaniale dostać się na pokład tej łodzi? A może nawet ją przejąć? Wiele byśmy się wówczas dowiedzieli. Wystarczy przeprowa dzić sprytnie akcję wtedy, gdy prześladowcy będą na brzegu, a nasze role się od wrócą. Oni staną się wówczas zwierzyną, my zaś myśliwymi. - Rety! To naprawdę świetny pomysł! - rzekł z uznaniem w głosie Pryce. - Muszą ustalić łączność między ekipą desantową i załogą łodzi. Gdyby więc zakraść się niepostrzeżenie na pokład i zademonstrować wyrzutnię rakiet wymierzoną w ku ter, można by się stać panem sytuacji i zacząć dyktować swoje warunki. - O tym mniej więcej myślałem. - Po co jeszcze wróciła pani Scofield? - Zapewne po karabinki MAC-10. Mają większy zasięg i zostały wyposażone w tłumiki, toteż z większej odległości w ogóle nie słychać wystrzałów. Od po czątku wychodziliśmy z założenia, że gdyby kiedykolwiek doszło na wyspie do strzelaniny, dobrze byłoby mieć możliwość jak najdłużej pozostawać niewidocz nym dla przeciwników. - Antonia zna się na broni? - Równie dobrze jak my. Poza tym stara się utrzymywać kontakt ze światem nawet wbrew mej woli. Nie może sobie darować, że kiedyś musieliśmy się długo ukrywać, a i teraz żyjemy w izolacji od ludzi. Podejrzewam, że byłaby gotowa wskoczyć w strój płetwonurka i własnoręcznie naprowadzić torpedę na niszczy ciel, gdyby na pokładzie statku któryś z nas, ja czy Taleniekow, znalazł siew nie bezpieczeństwie. - Dzielna kobieta. - Nie ulega wątpliwości - przyznał z dumąBeowulf Agate. -Bez jej pomocy ani ja, ani Wasyl nie uszlibyśmy z życiem... O wilku mowa. 59 - Dla siebie wybrałam uzi - oznajmiła zadyszana Antonia, składając przynie- sionąbroń na piasku. - Jest lżejszy i skuteczniejszy na małe dystanse. - Zdjęła z ra mienia kolejną torbę i położyła ją obok karabinków. - Do MAC-ów wzięłam duże magazynki, mieszczące po sześćdziesiąt pocisków każdy. Poznaczyłam je czerwo ną taśmą samoprzylepną. Moje są oklejone niebieską... Co dalej, mój drogi? - Oho, wyraźnie zmiękła - mruknął Scofield. - Znów jest tak, jak kiedyś w Ajac- cio czy Bonifacio, prawda, Toni? - Lepiej mi tego nie przypominaj, łobuzie! - Sam widzisz, Cam, jak szybko zmieniają się nastroje kobiet. Mam rację, staruszko? - Wolę już być staruszką, niż miałabym się dać położyć trupem. - Czy znajdziesz jakąś latarkę w tej swojej spadochroniarskiej skarbnicy, Cam? - Oczywiście. - Wyjmij ją, zapal i zacznij wodzić promieniem na lewo i prawo po falach. Tylko nie kieruj światła bezpośrednio na podpływającą łódź. Postaraj się, żeby nasi przeciwnicy je na pewno zauważyli. - Mam nadzieję, że wiesz, co robisz - odparł Pryce. - Ja też mam taką nadzieję. W każdym razie doskonale zdaję sobie sprawę, decydująca chwila zbliża się wielkimi krokami, ale do tego wszyscy musimy przy wyknąć. - Trudno się nie zgodzić z takim zdaniem. Pryce włączył latarkę i zaczął bez pośpiechu wodzić snopem światła po falach przy brzegu, omijając z daleka coraz lepiej widoczny kuter. - Spójrz, zmienili kurs! - ucieszył się Scofield. - Do tej pory płynęli w stronę Outer Brass 24, a teraz skręcili do nas. Dobra robota, młodzieńcze! - I co dalej? - spytał Cameron. - Na pewno spuszczą szalupę - odezwała się Antonia. - Ja zajmę posterunek po prawej stronie plaży w zatoczce, a ty idź na lewo, Cam. - Ale co mam robić? - Zobaczymy, jak się potoczą wypadki - rzekł Scofield, który ustawiał wy rzutnię rakiet między głazami. - Zawczasu wyceluję w kuter. Jeśli ktokolwiek zostanie na pokładzie, będzie musiał zająć posterunek przy lewej burcie... Spró bujemy do maksimum wykorzystać zaskoczenie. - A jeśli i oni mają ciężką broń, na przykład działko siedemdziesięciopięciomi- limetrowe lub coś w tym rodzaju? Będą mogli z daleka prowadzić ostrzał plaży. - Jeśli mają taką broń, a chyba dostrzegam już długą lufę, i zauważę, że ktoś kieruje ją w naszą stronę, bez wahania wysadzę całą tę łajbę w powietrze. Niewielki kuter rybacki wyłączył silnik jakieś dwieście metrów od brzegu. Z tej odległości doskonale było widać dalekosiężne działko zamocowane w części dziobowej, zapewniające wystarczającą siłę ognia, by zatopić z niego dużo większą łódź patrolową Straży Przybrzeżnej. Ale równie dobrze było już widać, że załoga, konkretnie trzyosobowa, jest całkowicie pochłonięta spuszczaniem na wodę motorowego pontonu. Po chwili na pokładzie zjawił się czwarty mężczyzna, zapewne szyper kutra, który w kilku krótkich słowach polecił ustawić łódź 60 burtą do brzegu i rzucić kotwicę. Następnie zajął posterunek przy relingu i zaczął przez lornetkę lustrować pobliską zatoczkę. Przy pasie miał zawieszoną wielką kaburę z pistoletem. - Znam tego człowieka! - oświadczył podekscytowany Pryce. - To Szwed, jeden z groźnych terrorystów, poszukiwany przez Interpol. Jest podejrzany o udział w zamachu na Olofa Palmeego. - No to dobrze trafił - odparł Scofield. - Tym bardziej mi zależy na opanowaniu kutra. - Tylko bądź ostrożny, skarbie. - Czyżbyś znów zaczynała się wściekać?... Będę ostrożny, złotko. Lepiej zaj mij pozycję na prawej flance. Tylko, na miłość boską, nie wychylaj nosa z gęstwi ny dżungli. Tamci na pewno także mają noktowizory. - Już biegnę. - Ty też ruszaj, Pryce. Weźmiemy tych drani w krzyżowy ogień. Pamiętaj, że jeśli będziesz musiał strzelać, poślij pierwszą serię nad głowami. Potrzebni nam jeńcy, a nie trupy. - Tak jest! - Bez wygłupów. Nie jestem twoim dowódcą, bierzemy udział we wspólnej akcji tylko przez przypadek. Ponton dobił do plaży nie dalej jak dwieście metrów od zamaskowanego stanowiska Scofielda. Po prawej stronie zatoczki Antonia czekała ukryta w gęstwinie listowia, mocno zaciskając palce na kolbie uzi. Na przeciwległym brzegu Pryce przykucnął za wielkim głazem wulkanicznym z karabinkiem MAC-10 gotowym do strzału. Pierwszy z trzech mężczyzn grupy desantowej zeskoczył do wody i trzymając w górze broń, zaczął holować ponton na lince przez płyciznę. Ten, który siedział pośrodku, przez cały czas wodził lufą dużego pistoletu maszynowego na lewo i prawo. Dowódca oddziału wyłączył silnik i poszedł w jego ślady. On także był silnie uzbrojony. Trzyosobowa grupa dysponowała zadziwiającą siłą ognia. W mętnym blasku księżyca mężczyźni sprawiali wrażenie zwykłych rybaków. Mieli gęste skołtunione brody, demonstrujące całemu światu niechęć do korzystania na pokładzie kutra z ciepłej wody i maszynki do golenia. Tylko ostatni z nich nie miał zarostu. Ponadto dowódca był wyraźnie młodszy od dwóch podkomendnych, mógł sobie liczyć najwyżej trzydzieści pięć lat, podczas gdy tamci, znacznie mocniej od niego zbudowani, byli około pięćdziesiątki. Wyraźnie różnili się też strojami. Najmłodszy miał na sobie dopasowane jasne dżinsy, lekką granatową kurtkę nylonową i marynarską czapkę z szerokim daszkiem, co silnie kontrastowało z noszonymi przez rybaków flanelowymi koszulami i grubymi swetrami, Morę poddawane były namiastce prania tylko wtedy, gdy przypadkiem zostały zmoczone rozbryzgami słonej wody. Oprócz tego każdy z trzech mężczyzn miał Przewieszoną przez szyję dużą latarkę. - Hej, Jack! - zawołał najmłodszy, zwracając się do człowieka trzymającego linę - Wyciągnij ponton na piasek i rozejrzyj się tam! - wskazał część plaży strzeżoną przez Antonię. - A ty, Harry, sprawdź drugą stronę. Ktoś tu musi być. To światło nie pojawiło się przecież znikąd. 61 Pokrzykiwał na rybaków po angielsku, lecz nie był to jego ojczysty język. Mówił z wyraźnym akcentem środkowoeuropejskim, słowiańskim bądź bałtyckim. - Wcale nie jestem pewien, szefie - zaoponował Harry, u którego z kolei wyławiało się bez trudu akcent australijski. - Tu, na Karaibach, odblaski są często mylące. Refleksy potrafią zwieść każdego. - Na pewno widziałem światło latarki! Ruszajcie! - Jeśli to faktycznie było światło latarki - zagadnął Jack, którego sposób mó wienia zdradzał londyńczyka - to ukrywający się tu ludzie nie byli specjalnie ostroż ni, prawda? - Powiedziałem, żebyście się rozejrzeli! - Nie płacicie mi za to, bym nadstawiał głowę pod topór jakichś postrzelo nych dzikusów. - I tak dostajesz dużo więcej, niż ci się należy, Harry. Więc może byś teraz ruszył dupę! Po chwili przyczajony Scofield zauważył to, na czym mu tak bardzo zależało. Dowódca patrolu wyjął z kieszeni kurtki krótkofalówkę i rzekł do mikrofonu: - W zasięgu wzroku nie ma nikogo na plaży. Nie widać też żadnych świateł w głębi dżungli. Rozejrzymy się na brzegu. Zostań na nasłuchu. Stosunkowo dobrze ubrany mężczyzna zszedł na piach, lewą ręką uniósł latarkę wysoko nad głowę, zapalił ją i zaczął wodzić promieniem po najbliższych zaroślach. Scofield pospiesznie dał nura za jeden z głazów, między którymi stała zamaskowana wyrzutnia pocisków rakietowych. Kiedy znowu znalazł siew ciemnościach, ostrożnie wyjrzał znad krawędzi skały. Ogarnął go niepokój. Natychmiast się domyślił, co przykuło uwagę intruza: szereg rozmieszczonych na stoku wykarczowanego wzgórza ogniw fotoelektrycznych, dostarczających energii mieszkańcom Outer Brass 26. Mężczyzna powoli ruszył w tamtym kierunku. Na prawym skraju plaży brudny i zarośnięty Jack powoli brnął przez piasek, także omiatając promieniem latarki skraj dżungli. Zaledwie o metr minął kryjówkę Antonii, a gdy się znalazł tyłem do niej, kobieta wyskoczyła z zarośli, dźgnęła go lufą uzi między łopatki i szepnęła: - Jedno słowo, a wylądujesz w mule na żer drapieżnym rybom. Rzuć broń! Po przeciwnej stronie zatoki Pryce czekał z bijącym sercem, aż Australijczyk podejdzie bliżej i skieruje światło latarki w drugą stronę. Mężczyzna niemal otart się ramieniem o głaz, za którym tkwił przyczajony agent CIA, i poszedł dalej. Cameron na palcach okrążył skałę i wyłonił się jakiś metr za plecami napastnika. - Jeśli choć piśniesz, wyślę cię do kangurzego piekła, koleś! - rzekł cicho zachrypniętym głosem. - Co jest, do cholery... - Zamknij gębę! - syknął Pryce ze złością. - Nie lubię się powtarzać. Chyba że wolisz na zawsze zostać na tej plaży. - Spokojnie, bez nerwów, przyjacielu. Nie wypłynąłem w morze po to, żeby teraz gryźć piach. - To po co wypłynąłeś... przyjacielu? 62 - Szukali ludzi... Oferowali niezłą forsę... U tych łobuzów za tydzień dostaję tyle, na ile gdzie indziej musiałbym ciężko harować przez miesiąc. - A co porabiasz tak daleko od domu? - Pracowałem dla nich wcześniej na Terytorium Zachodnim, wzdłuż wybrzeża Oceanu Indyjskiego w okolicach Perth. Nie boję się ciężkiej roboty, a z wyrzutami sumienia potrafię sobie radzić, jeśli wiesz, co mam na myśli. I tak w końcu wszyscy wylądujemy w piekle. - Na pewno wiesz, dla kogo pracujesz? - Nic mnie to nie obchodzi. Wolałem nie pytać. Zajmowałem się kontrabandą chyba narkotykami. Przejmowałem towar na morzu, z frachtowców i zbiornikowców idących z Durbanu albo Port Elizabeth. - Porządny z ciebie gość. - Za takiego mnie uważają moje dzieci, bo przywożę do domu szynkę, jak to wy, jankesi, lubicie mówić. - Wyprostuj się, Australu, to będzie mniej bolało. - Zaczekaj... Cameron opuścił karabin, zrobił krok do przodu, uniósł obie ręce i energicznie je opuścił, wprawnie trafiając kantami obu dłoni w wybrane miejsca po obu stronach karku obcego. Jego tętnice szyjne nie popękały, zostały jednak skutecznie zablokowane i Australijczyk stracił przytomność co najmniej na dwie godziny. Ze środkowej części plaży doleciał nagle podniecony okrzyk dowódcy grupy: - Jack! Harry! Chodźcie tutaj! Znalazłem coś ciekawego! Są tu dziesiątki ogniw fotoelektrycznych, z których przewody zbiegają się do centralnego kabla! To praw dziwa elektrownia! Wyspa jest zamieszkana! Znaleźliśmy ich! - Podobnie jak ja ciebie - rzekł Scofield, wyłaniając się zza drzewa z wymie rzonym w intruza karabinkiem zaopatrzonym w tłumik. - Radzę, żebyś rzucił na piach ten AK-47, zanim stracę cierpliwość i naszprycuję cię ołowiem. Nie cierpię tych ruskich zabawek, zbyt wiele osób od nich ginie. - Mój Boże! To ty! - Co tam mruczysz? - Beowulf Agate... Takiego używałeś pseudonimu. - Poznałeś mnie w tych ciemnościach? - Wiele razy wsłuchiwałem się w brzmienie twego głosu z taśmy. - Po co tu przypłynąłeś? Z jakiego powodu postanowiłeś mnie odnaleźć? - Do niedawna jeszcze nawet nie marzyłem o spotkaniu ze słynnym Beowul- fem. Należałeś do zapomnianej historii. - A teraz? Zapragnąłeś nagle ją odkurzyć? - Znasz powód równie dobrze jak ja. Ta starucha z Czelabińska i Renę Mou- chistine, który zginął na swoim jachcie... - Słyszałem o ich śmierci. - To jest już jasne, dlaczego agencja przysłała do ciebie nowego Beowulfa Agate'a, osławionego Camerona Pryce'a? - Nic o tym nie wiem. Może jednak powiesz mi prawdę? 63 - Jesteś ekspertem. Tylko ty możesz naprowadzić na trop ludzi uczestniczą cych w wydarzeniach sprzed lat. - Nawet jeśli tak jest, to zapomniałem wszystkie nazwiska. Ten świat mnie już nie interesuje. A swoją drogą, skąd wiesz o zadaniu Pryce'a? Jego akcja jest otoczona ścisłą tajemnicą, ma kategorię "cztery-zero". - Nasze sposoby działania są również ściśle tajne, za to przynoszą wspaniałe rezultaty, o wiele lepsze niż poczynania waszej agencji. - "Nasze" to znaczy "matarezowskie", jak mniemam? - Uprzedzano mnie, że agent Pryce zapewne zdążył cię j uż we wszystko wpro wadzić. - Jeśli mam być szczery, nie musiał tego robić. - Naprawdę?! - A to oznacza, że twoje źródła informacji pokrywają się z moimi. I to jest chyba najbardziej zastanawiające, prawda? - Nie ma to jednak większego znaczenia, Scofield. Nazwiska, o których jako by zapomniałeś, a przede wszystkim interesy, jakie reprezentowały... Na pewno zdajesz sobie sprawę, że one również nie mają już dzisiaj żadnego znaczenia. Większość z tych ludzi, a może nawet wszyscy, dawno zeszli z tego świata, ich firmy zostały pochłonięte przez potężniejsze korporacje. To już historia. - Masz rację, stopniowo wraca mi pamięć, chociaż, jak twierdzisz, interesujące nas osoby to już historia. Sprawdźmy więc, czy się nie mylę. Otóż był niejaki Woro- szyn, pochodzący z sowieckiego Kalinina, który w Essen dał początek wpływowej rodzinie Verachtinów. Zgadza się? W obu wcieleniach ród ten wiernie służył swoim ojczyznom, lecz potajemnie był jeszcze bardziej oddany zupełnie innej sprawie, a raczej człowiekowi rezydującemu w Stanach Zjednoczonych, w Bostonie. - Wystarczy, Scofield. - Nie gorączkuj się. Naprawdę wraca mi pamięć, od lat nie sięgałem do tych wspomnień... Z centralą w Bostonie była też powiązana brytyjska firma Waverly Industries. No i Scozzi-Paravacini, a może Paravacini-Scozzi, w każdym razie z Mediolanu. Zgadza się? Ona także wykonywała polecenia z Bostonu... - Dość. Dopiąłeś już swego. - Skądże, nawet nie wspomniałem jeszcze o tragicznych zgonach tych znako mitych przedsiębiorców, czyli genialnego Ennio Scozziego, wdowy Odile Verach- ten i przekornego Davida Waverly'ego. Zyskałem przeświadczenie, iż oni wszy scy byli, że się tak wyrażę, głęboko rozczarowani działalnością człowieka znanego jako Pasterz. - To tylko prochy, Scofield. Powtarzam: zapomniana historia. Równie stara i pozbawiona znaczenia, jak i ten człowiek, którego przezwisko wciąż pamiętasz. - Przezwisko? Moim zdaniem to bardzo zręczny pseudonim. - Nie byłeś wystarczająco wprowadzony... - Wiem jednak o Pasterzu. Dla wielu członków twojej tajemniczej organiza cji, wciąż działającej w wiecznych mrokach, ten pseudonim obrósł żywąlegendą, stworzoną właśnie przez tych ludzi, których on w końcu zniszczył. Gdyby wycią gnąć na światło dzienne wszelkie aspekty owej legendy, z pewnością nie pozostało 64 bez wpływu na dzisiejszą międzynarodową finansjerę. Mam rację? A w każdym razie mogłyby się stać kamieniem milowym dla przyszłych pokoleń. - powtarzam po raz ostatni! - dowódca ekipy desantowej rzucił z wściekło- ścią - To tylko plotki pozbawione znaczenia! - Więc po co tu przypłynąłeś? - zapytał spokojnie Bray. - Czemu z taką gorliwością chciałeś mnie odnaleźć? - Wykonywałem rozkazy. - Ach tak. Uwielbiam to zdanie. Można za jego pomocą wytłumaczyć wszystkie ciemne sprawki. Czyż nie tak? - Zbyt często kończysz swoje wypowiedzi pytaniami. - Bo tylko w ten sposób można się czegoś dowiedzieć, prawda? - Bądźmy ze sobą szczerzy, Scofield... - Mam rozumieć, że do tej pory mnie okłamywałeś? - spytał ostro Agate. - Dosyć tego! - Przepraszam, zaraz się poprawię. - Żyjemy w zupełnie innym świecie. Wiele się zmieniło od twojego przejścia na emeryturę. - Chcesz powiedzieć, że jestem przedpotopowym reliktem, objętym szcze gólną ochroną gatunkową? - Wbrew obietnicy Bray nie zdołał się opanować. - Miałem na myśli postęp techniczny! - warknął coraz bardziej poirytowany Europejczyk. - Komputerowe banki danych osiągnęły niespotykane dotąd roz miary. Elektroniczne skanery przetwarzają tysiące starych dokumentów na godzi nę i utrwalaj ą zapisy w pamięci. Nigdy wcześniej nie istniały tak ogromne możli wości dostępu do informacji. - Z czego należy wnioskować, że gdybym ujawnił znane mi nazwiska odpo wiednim osobom, szybko odnalazłyby właściwe powiązania, odkryły nowe na zwiska, nowe nazwy firm. To mi chciałeś przekazać? Jeśli tak, to daję słowo, iż moim zdaniem cała historia bostońskiej centrali powinna zostać szczegółowo prze analizowana od nowa. - Chciałem przekazać, Scofield - syknął tamten przez zęby, jakby miał do czynienia z ostatnim kretynem - że jesteśmy gotowi zapłacić kilka milionów do larów za twoje ponowne zniknięcie. Wybierz sobie jakieś miejsce w Ameryce Południowej czy na wyspach Pacyfiku, gdzie ci się żywnie podoba. Zbuduj sobie ekskluzywną posiadłość bądź nawet cały pałac, urządzony tak, jak się zamarzy tobie i twojej żonie. - Jeśli chodzi o ścisłość, nie jesteśmy małżeństwem, żyjemy razem na zasa dach obopólnego porozumienia... - Nic mnie to nie obchodzi! Składam ci tylko wyjątkową propozycję w za- mian za milczenie. - A nie prościej byłoby nas wystrzelać z tej twojej armaty? Mógłbyś nas za- łatwić, puścić całą wyspę z dymem, co ostatecznie zakończyłoby twoje kłopoty. - Ośmielę się przypomnieć, że pozostaje jeszcze kwestia agenta Pryce'a. Jego śmierć zapoczątkowałaby niepotrzebne komplikacje. A skoro już o nim mowa, to gdzie on jest? 65 - Pani Scofield oprowadza go właśnie wokół naszej przytulnej laguny. Trze ba ci wiedzieć, że to miejsce wygląda szczególnie uroczo w blasku księżyca... - Zatem nie masz nic przeciwko zaproponowanemu rozwiązaniu, obawiasz się tylko konsekwencji? - Ty też byś się ich obawiał w czasach swojej młodości. Beowulf Agate najbardziej pragmatycznym ze wszystkich dowódców brudnych operacji wywia dowczych. Zabijał tylko wtedy, gdy wierzył, że nie ma innego wyjścia. - Nieprawda. Zabijał wówczas, gdy zachodziła taka konieczność. To olbrzy mia różnica. Wiara, czy raczej przekonania nie miały nic do rzeczy. - Dość. Więc jaka jest twoja odpowiedź? Chcesz dożywać swych dni we względnym luksusie, czy wolisz trząść się ze strachu na tej zakichanej wysepce? Bo wcześniej czy później zostaniesz tu zabity. - Dobry Boże, co za wybór'. - zawołał Scofield, opuszczając lufę karabinka ku ziemi i unosząc dłoń do czoła, choć nawet przez moment nie przestał uważnie obserwować intruza. - Moja żona by się ucieszyła... To znaczy, moja prawdziwa żona, poślubiona legalnie, gdybym taką miał... Mnie jednak nie daje spokoju... Nie mogło ujść uwagi takiego asa jak Beowulf Agate, że tamten powoli opuszcza prawą rękę wzdłuż boku. Toteż gdy błyskawicznym ruchem odchylił połę kurtki i sięgnął po pistolet tkwiący w kaburze przy pasie, Scofield szybko uniósł z powrotem karabin i oddał tylko jeden strzał. Wysłannik matarezowców zwalił się na ziemię z wielką dziurą pośrodku piersi. - Co to było?! - padło pytanie z głośniczka krótkofalówki. - Słyszałem ja kieś hałasy! Co tam się dzieje?! Scofield podbiegł do trupa, chwycił go pod ramiona, wciągnął w pobliskie zarośla, po czym wyjął z jego kieszeni i wyłączył aparat nadawczo-odbiorczy. Następnie rozejrzał się dookoła, uśmiechnął i zawołał niezbyt głośno: - Sądząc po panującej ciszy, doskonale wywiązaliście się ze swoich zadań, gołąbeczki. Zachowując maksymalną ostrożność, podejdźcie tu, do świętego Mi kołaja. - Mój facet śpi sobie smacznie - zakomunikował Pryce, wyłoniwszy się nie spodziewanie zza pnia palmy. - Nie obudzi się jeszcze przez następną godzinę. - A tu masz drugiego, pełzającego pokornie u twych stóp - dodała Antonia, wypędzając na polankę drepczącego przed nią na czworakach Anglika. - Co zro biłeś ze swoim? - Zachowywał się niegrzecznie, usiłował mnie zabić. Teraz odbywa pokutę w głębi dżungli. - Jak masz zamiar dalej postąpić, mój drogi? - Uczynimy najprostszą rzecz pod słońcem, staruszko - odparł Scofield. pe netrując wody zatoki przez noktowizyjną lornetkę. - Podrażnimy wątrobę kap ita- na tego, pożal się Boże, kutra... Cam, nie masz w swoim plecaku kawałka solid nego sznura? - Niestety, nie. - Jednak o czymś zapomniałeś. W takim razie ściągnij koszulkę, porwij ją na pasy i zwiąż dobrze ręce i nogi ostatniego pojmanego. A tym, co ci zostanie, zatkaj 66 • mu szczelnie gębę. Ponadto, jeśli nie masz nic przeciwko temu, bądź łaskaw mu zaaplikować drobną amnezję. - Z przyjemnością - rzekł Pryce, natychmiast przystępując do realizacji zadania, co zajęło mu niewiele ponad minutę. - A co ja mam robić, Bray? - Zaczekaj chwilkę, skarbie - mruknął Scofield, nie odrywając lornetki od oczu. - Oho, właśnie dał nura pod pokład. Pewnie nawiązuje łączność radiową, w tej chwili nikt nie obserwuje brzegu, co oznacza, że kapitan pozostał sam na pokładzie łajby. - I co z tego? - Pobiegnij do domu i weź ze skrzyni kilka flar. Pięć powinno wystarczyć. Oddal się potem ścieżką na wschód, jakieś sto metrów, i odpal pierwszą z nich. - Po co, na miłość boską?! Zdradzimy jedynie miejsce swego pobytu! - On i tak już wie, że tu jesteśmy, najdroższa. Chcę go tylko zaskoczyć. - Flarą? - Po odpaleniu pierwszej pobiegniesz na zachód i z przeciwnego brzegu la guny odpalisz następną. Umówmy się, że pierwsza rozbłyśnie w przybliżeniu za osiem minut, druga za jedenaście. - Domyślam się już, co chcesz osiągnąć... Robiliśmy podobnie we Włoszech, w Livorno. - I wtedy nasz wybieg się powiódł, prawda? - Oczywiście, kochanie. Już biegnę. Antonia zawróciła i zniknęła w dżungli. - No cóż, nie miałem przyjemności być w Livomo... To znaczy, byłem tam, ale bez was - rzekł Cameron. - Czy mógłbyś mi więc wyjaśnić, co planujesz? A przede wszystkim jak widzisz mój udział w tej akcji? - Umiesz pływać? - Oczywiście. Zdobyłem dyplom na kursie nurkowania do głębokości stu metrów, mam wszystkie uprawnienia płetwonurka. - Wyśmienicie, ale nie dysponujemy butlami ze sprężonym powietrzem. Zresz tą nie ma nawet czasu, żebyś się przebierał w strój płetwonurka. Chodzi mi o to, czy dasz radę podpłynąć niepostrzeżenie do kutra? - Jasne. - Ile potrafisz przepłynąć pod wodą bez płetw? - Co najmniej dwadzieścia, może nawet trzydzieści metrów. - To powinno wystarczyć. Popłyń więc, przedostań się pod wodą na drugą stronę, wśliźnij się na pokład i spróbuj zaskoczyć tamtego sukinsyna. Masz nóż? - O to nie musisz pytać. - No to ruszaj czym prędzej, dopóki szyper siedzi pod pokładem. Pryce pospiesznie sięgnął do plecaka, wyjął nóż myśliwski, wsunął pochwę na pas' zapiął go sobie wokół bioder, po czym szybko ruszył w głąb zatoki. Kiedy stracił grunt pod nogami, energicznymi wymachami rąk i nóg skierował się ku uległemu o dwieście metrów kutrowi, nie spuszczając z oczu jego lewej burty. Gdy tylko kapitan pojawił się znów na pokładzie, Cameron dał nurka i popłynął 67 dalej pod wodą. Pokonywał jednak krótsze odcinki, po kilkanaście metrów, wy-nurzając się tylko na krótko dla zaczerpnięcia oddechu. Dotarł wreszcie do burty łodzi, przewietrzył trochę płuca, zanurkował i wkrótce wynurzył się po przeciwnej stronie. Uniósł rękę i przy blasku księżyca odczytał wskazania zegarka: dopłynięcie do kutra zajęło mu niecałe sześć minut, pozostały zatem jeszcze dwie do rozbłyśnięcia pierwszej flary. Ostrożnie podpłynął bliżej dziobu. Domyślał się, że gdy flara rozświetli niebo po wschodniej stronie, szyper podbiegnie wzdłuż burty w kierunku rufy, umożliwiając mu tym samym wejście na pokład. Zdawał sobie sprawę, że jego jedyną bronią jest nóż, który ani trochę nie mógł się równać pistoletowi maszynowemu tamtego. Rozległ się stłumiony huk i niebo na lewo od kutra rozjaśnił blask wystrzelo-nej flary. Światło pulsowało niespokojnie, dopóki ładunek nie osiągnął maksymalnej wysokości, kiedy to rozbłysnął jeszcze bardziej, prawie oślepiającą bielą, i zaczął powoli opadać, kołysząc się rytmicznie na boki ponad zwartą powłoką listowia tropikalnej dżungli. - Michaił! Michaił'. - zawołał szyper do mikrofonu krótkofalówki. Deski po kładu zadudniły od jego szybkich kroków. - Co to ma znaczyć?! Michaił! Ode zwij się! Gdzie jesteś?! Pryce wypchnął się z wody i kurczowo wczepił palce w wystającą krawędź deski burty. Ledwie zdołał się utrzymać na tak wąskim podparciu. Podciągnął się z mozołem i energicznym wyrzutem prawej ręki zacisnął dłoń na wyślizganej okrężnicy. Dalej poszło jak z płatka. Przerzucił nogę przez reling i zsunął się na pokład, spazmatycznie łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Szybko uspokoił jednak puls i zaczął normalnie oddychać. Tymczasem szwedzki terrorysta bez przerwy nawoływał do krótkofalówki: - Michaił! Słyszysz mnie?! Zaraz otworzę ogień zdziała! Macie natych miast wracać na pokład! Za minutę podnoszę kotwicę! Odpływam z tobą czy bez ciebie! Oto jak u matarezowców wygląda współdziałanie, nie mówiąc już o zwykłej koleżeńskiej pomocy, pomyślał Cameron. Nie mieściło mu się w głowie, aby jakikolwiek dowódca mógł zostawić swoich ludzi na pastwę losu w nieznanym terenie i ratować własną skórę. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że nie powinno go to dziwić po tym, co usłyszał od Scofielda. Druga flara rozjaśniła niebo. Rozbłysła daleko po prawej, na zachodzie, i była jeszcze bardziej oślepiająca od pierwszej, choć może tylko tak się zdawało, gdyż księżyc skrył się właśnie za chmurami. Niemal w tej samej chwili ryknęło działko zamocowane na pokładzie, a pocisk wyrwał wielką dziurę w zielonej ścianie roślinności na wyspie. Cameron poderwał się na nogi. Przywarł plecami do ściany nadbudówki, czekając, aż znowu pojawi się księżyc. Wyraźnie zdenerwowany szyper pobiegł wzdłuż burty w stronę dziobu, stanął i przytknął do oczu lornetkę noktowizyjną. Dzięki, pomyślał Cameron, wysuwając się ze swojej kryjówki. Jest o wiele prościej, kiedy przeciwnik sam ułatwia zadanie. 68 Z całej siły huknął lewą pięścią w lędźwiowy splot nerwowy Szweda, jedno- cześnie prawą ręką błyskawicznie wyciągając mu z kabury ciężki automatyczny pistolet kalibru 9 mm. Szyper jęknął z bólu i zwalił się na pokład. - Tylko nie udawaj, wikingu. Wcale cię tak bardzo nie bolało. Zarobiłeś jedynie małego siniaka. Jeśli wierzyć temu Australijczykowi, Harry'emu, jesteś znacznie twardszy od każdego z nich. Był szczerze przeświadczony, że on sam, Jack z Londynu oraz przebiegły Michaił stali się zdobyczą wojenną dzikich ludożerców... Wstawaj, sukinsynu! To ty odpowiadasz za zatopienie kutra Straży Przybrzeżnej. Wysłałeś na dno kilkunastu młodych żołnierzy! Gdyby nie świadomość, że możesz się nam jeszcze przydać, z radością wpakowałbym ci kulkę w ten parszywy łeb. No, ruszaj się, gnido! - Coś ty za jeden? - jęknął skrzywiony szyper, dźwigając się na nogi. - Jak się dostałeś na pokład? - Sam sobie odpowiedz. Może jestem aniołem zemsty, który zstąpił, żeby wyrównać rachunki za dusze zabitych marynarzy z patrolu? Jedno jest pewne: właśnie rozpoczyna się twoja długa droga powrotna do Sztokholmu. - Nie! - Ależ tak! Mam tam wielu przyjaciół, którzy nie mogą się doczekać twego powrotu... Bądź łaskaw oddać mi krótkofalówkę. - Za nic! Szyper nagle skoczył do przodu, wyciągając przed siebie ręce, lecz Cameron zrobił szybki unik i wymierzył Szwedowi solidnego kopniaka w jaja, po którym tamten ponownie zwalił się na deski i zaczął zwijać z bólu. - Wygląda na to, że szumowiny twojego pokroju uwielbiają zadawać ból in nym, same zaś nie potrafią go ścierpieć. Nie wiem, czemu wciąż mnie to dziwi. Pryce przyklęknął obok szypra i pospiesznie wyciągnął krótkofalówkę z kieszeni jego kurtki. Podniósł się, obrócił urządzenie do światła księżyca i po chwili wcisnął jeden z klawiszy. - Scofield, jesteś tam? Czy mam do ciebie krzyczeć przez wodę? - Jestem, jestem, mądralo. Z radością przysłuchiwałem się odgłosom na ku trze. Twój pupilek miał cały czas włączone nadawanie. Pewnie był zdenerwowa ny i niezbyt wiedział, co robić. - Zgadza się. Proponuję, żebyście wszyscy tu przypłynęli. Obejrzymy sobie dokładnie tę łajbę. - Czy to nie dziwne, że właśnie taka sama myśl przyszła mi do głowy? - Po namyśle stwierdzam, iż nie jest to wykluczone. Antonia i Bray dobili pontonem do burty kutra, przywożąc ze sobą związanych jeńców. - A co zrobiliście z tym elegancikiem o imieniu Michaił? - zawołał z daleka Pryce - Pomogliśmy mu zniknąć bez śladu, młodzieńcze - odparł były as wywiadu - Właśnie przez niego się trochę spóźniliśmy. 69 - Nie rozumiem. Mają tu nadajnik radiowy. Jeśli przekazali komuś współrzędne wysepki, to wcześniej czy później jakaś ekipa odnajdzie ciało zabitego. - Niezupełnie, Cam - wyjaśnił Scofield. - Obciążyliśmy zwłoki żwirem na. sypanym do kieszeni i zrzuciliśmy je do morza w zatoce Breeding Sharks Bay obok przystani, gdzie trzymamy naszą motorówkę. Trochę czasu nam to zajęło dlatego nie mogliśmy przypłynąć wcześniej. - Jesteś pewny, że trup nie wypłynie? - Na pewno. Nikt przy zdrowych zmysłach się tam nie kąpie. Możesz mi wie- rzyć, że Michaił bezpowrotnie przeszedł do historii, dzięki opatrzności i rekinom. Kabina pod pokładem przypominała wystawę najnowszego sprzętu komputerowego i telekomunikacyjnego, który piętrzył się pod obydwoma ścianami. - Niech mnie kule biją, jeśli kiedykolwiek zdołam się w tym rozeznać - mruk nął Scofield. - Dla mnie to kompletna czarna magia - przyznała Antonia. - Chyba trzeba ukończyć specjalistyczne kursy, żeby obsługiwać ten sprzęt. - Niezupełnie - rzekł Cameron, siadając na krześle przed pulpitem. - Powin no tu być jakieś menu obejmujące polecenia, dzięki którym da się przeprowadzić żądaną operację. - Czy mógłbyś to przełożyć na język codzienny? - zapytał siwowłosy agent wywiadu. - Trwałoby to zbyt długo i pewnie zanudziłbym was na śmierć. W każdym razie sprzęt jest odpowiednio zaprogramowany, ponieważ był niedawno użyty, a wszystkie ustawienia zostały nie zmienione, gdyż zapewne miał być wykorzy stywany ponownie w najbliższym czasie. - To dobrze? - Lepiej niż dobrze. Wyśmienicie. Spróbuję odtworzyć z pamięci treść wy słanego ostatnio komunikatu. Pryce wcisnął coś na klawiaturze i pośrodku ekranu zajaśniał zielonkawy napis: PODAJ HASŁO OTWIERAJĄCE DOSTĘP DO PROGRAMU. - Niech to szlag! - syknął przez zęby, podrywając się z miejsca. - Zaraz wró cę - rzekł, kierując się w stronę wyjścia. - Przyciągnę tu szypra i zagrożę mu, że jeśli nie ujawni hasła dostępu, wraz z kumplem, Michaiłem, nakarmi rekiny. Wybiegł na pokład skąpany w blasku księżyca, zawrócił w kierunku rufy i nagle stanął jak wryty. Stało się coś niesłychanego. Mężczyzny pełniącego funkcję kapitana kutra nie było w tym miejscu, gdzie Cameron przywiązał go liną do okrężnicy. Jego dwaj towarzysze leżeli zalani krwią. Zbir z Londynu był martwy. Australijczyk miał rozłupaną czaszkę i jeszcze oddychał, choć oczy zachodziły mu już mgłą. - Co tu się stało?! - ryknął Pryce, chwyciwszy konającego za ramiona. - Ten pieprzony łajdak... - szepnął ledwie słyszalnym głosem więzień - jakoś się uwolnił z więzów... Powiedział, że nam pomoże... Ale zdzielił nas po łbach korbą od dźwigu... tak szybko, że nawet się nie zorientowaliśmy... Pora chujemy siew piekle. 70 Australijczyk po raz ostatni szarpnął się konwulsyjnie i skonał. Cameron szybko wyjrzał za burtę. Motorowy ponton zniknął. Uciekinier równie dobrze mógł się skierować ku każdej z pięciu czy sześciu wysepek archipelagu. Nie było możliwości go ścigać. ° Pryce pobiegł z powrotem do kajuty i zawołał od progu: - Ten sukinsyn nawiał! Zabił obu najemników i zabrał ponton! Bez jego pomocy nie dam rady się włamać do komputera! - No cóż, pozostaje nam jeszcze klasyczny radiotelefon - odparł Scofield. -Zdaję sobie sprawę, że to znacznie mniej fascynujący sprzęt, ale już zrobiłem test. Wybrałem numer naszego aparatu i zgłosiła się automatyczna sekretarka. - Jesteś prawdziwym geniuszem prostoty w tym skomplikowanym, stechnicyzowanym świecie - przyznał Cameron, podchodząc do telefonu stojącego obok klawiatury komputera. Pospiesznie wystukał tajny numer, który powinien mu zapewnić absolutne pierwszeństwo w łączności satelitarnej i umożliwić błyskawiczne połączenie z sekretariatem pionu operacyjnego centrali w Langley, nadzorującym wszystkie operacje wywiadu amerykańskiego na świecie. - Słucham - rozległ się po chwili głos telefonistki. - Mówi "Camshaft z Karaibów". Proszę mnie połączyć z dyrektorem Shield- sem. To bardzo pilna sprawa, priorytet cztery-zero. - Dyrektor Shields wyszedł z biura godzinę temu. - Więc proszę mnie połączyć z jego aparatem domowym. - Do tego potrzebne jest dodatkowe hasło... - Wystarczy nazwisko: Beowulf Agate - rzucił zniecierpliwiony Cameron. - Może pan powtórzyć? - Sądziłem, że to mój pseudonim - odezwał się za jego plecami Scofield. - Be-o-wulf A-gate - przesylabizował Pryce do słuchawki, po czym zakrywa jąc mikrofon dłonią, wyjaśnił: - Pożyczę go na krótko, jeśli się nie obrazisz. - Proszę uprzejmie. - Kopę lat, Brandon! - odezwał się z entuzjazmem w głosie Frank Shields. - Nie rozmawialiśmy ponad dwadzieścia lat. - To nie Brandon, lecz ja. "Camshaft z Karaibów" nie wystarczył, żeby mnie połączono z twoim numerem domowym, toteż musiałem użyć wybiegu. Ale właści ciel pseudonimu wyraził na to zgodę. - A więc odnalazłeś go? - Wydarzyło się o wiele więcej, Frank, lecz nie mam czasu, żeby ci opowie dzieć ze szczegółami. Potrzebuję pewnej informacji. Czy twoje "Wielkie Oko" ciągle czuwa? - Bezustannie, podobnie jak reszta jego braci i sióstr. Ale większość tego, co pławią, to zwykłe śmieci. O co ci chodzi? - Nadawano stąd jeden lub więcej komunikatów w ciągu ostatniej godziny, ale nie wiem jednak dokąd i jaką drogą, telefoniczną czy komputerową. Mógłbyś sprawdzić, czy nie przechwycono jakiejś wiadomości? - Dostarczę ci cały materiał. Ile tego chcesz, dziesięć czy dwadzieścia tysięcy stron wydruku? 71 - Bez żartów. Mam przed sobą mapę z zaznaczoną pozycją, komunikaty przekazywano z kutra zakotwiczonego około sześćdziesiątego piątego stopnia długości zachodniej i osiemnastego stopnia plus dwadzieścia minut szerokości północnej. Interesuje mnie wyłącznie okres między północą a godziną drugą. - Tak, to nieco zmniejsza zakres dostępnego materiału. Ten obszar podlega naszej stacji w Mayaguez na Portoryko. Mogę im podać jakieś konkretne słowa kluczowe? - Niewykluczone, że użyto pseudonimu Beowulfa Agate'a. Scofield utrzy. muje, iż napastnikom zależało na wyśledzeniu jego osoby. - Mówisz o matarezowcach? - Chyba tak, jeśli wierzyć pewnemu ruskiemu elegancikowi, który na szczęście już nie kala tych okolic swoją obecnością. - Oho, widzę, że miałeś pełne ręce roboty. - Oni także. Od początku musieli mi deptać po piętach... - Niemożliwe! Akcja była objęta ścisłą tajemnicą! - Wygląda na to, że mają w agencji wtyczkę. - Rany boskie! - Nie czas teraz na domysły. Skontaktuj się ze stacją. - Podaj jeszcze swój numer. - Jestem na pokładzie kutra, a na aparacie nie ma numeru. Mam tu jednak komputer ustawiony na odbiór... - Dobra, chyba specjaliści będą umieli się z tobą połączyć. Zaraz zadzw onię do Mayaguez i sprawdzę, czy czegoś nie przechwycili. Ze swojej strony także podpowiem im parę słów kluczowych. - Postaraj się, Frank. Ci dranie zabili wszystkich... całą młodą załogę kutra patrolowego... Przerwał połączenie i obrócił się na krzesełku w stronę ekranu komputera, jakby już oczekiwał z niecierpliwością obiecanego przekazu. - I co teraz zrobimy? - odezwała się Antonia. - Zaczekamy, złotko - odparł Bray. - Jeśli będzie trzeba, przesiedzimy tu aż do rana. Mam nadzieję, że chłopcy z Mayaguez zdołają wśród setek przechwyco nych wiadomości wyłowić coś interesującego. - Ograniczyłem przedział poszukiwań do dwóch godzin i podałem dość do kładne współrzędne miejsca nadawania - wtrącił Pryce. - Nawet Frank przyznał, że to powinno wystarczyć. - Domyślam się, że Shields robi na tobie spore wrażenie - bąknął Scofield. - Nie zapominaj jednak, że to typowy analityk. Siedzi sobie wygodnie w Waszyng tonie, podczas gdy ty musisz znosić wszelkie niewygody pracy w terenie. W po dobnej sytuacji zawsze usłyszysz od niego słowa otuchy. "Głowa do góry i nie przejmuj sięduperelami!" - Znów przemawia przez ciebie cynizm. - Zbyt długo pracowałem w tej branży i w dodatku udało mi się przeżyć wie lu kolegów, jeśli już nie przemawiają do ciebie inne argumenty. - W każdym razie musimy czekać. 72 Czas jednak upływał, a na ekranie komputera nie pojawiały się żadne informacje. Dopiero po godzinie wyświetliła się treść depeszy: ODBIÓR W TRYBIE KODOWANYM, BEZ MOŻLIWOŚCI PRZECHWYCENIA. NIE ZNALEZIONO ŻADNYCH ZAPISÓW ZAWIERAJĄCYCH HASŁO "BEOWULF AGATE" ORAZ SŁOWA KLUCZOWE PRZEKAZANE Z WASZYNGTONU. Z POZYCJI 0 PODANYCH WSPÓŁRZĘDNYCH NADANO OSTATNIO DWA KOMUNIKATY. OBA STANOWIŁY TELEFONICZNY SATELITARNY PRZEKAZ ANALOGOWY. OTO TŁUMACZENIE WIADOMOŚCI z FRANCUSKIEGO. PIERWSZA: "KOSZTOWNY JASTRZĄB PRZYBYŁ DO BUENOS AIRES". DRUGA: "OBSERWATORZY Z MARYNARKI ZGODZILI SIĘ NA WSPÓŁPRACĘ, STREFA NEUTRALNA. WYSPY NA POŁUDNIOWY ZACHÓD OD BRYTYJSKIEJ TORTOLI". KONIEC KOMUNIKATU. ODBIORCA POZOSTAJE WCIĄŻ NA NASŁUCHU. NASZA BAZA ŚRÓDZIEMNOMORSKA OTRZYMAŁA ZADANIE ZLOKALIZOWANIA PUNKTU ODBIORU. - Nie do wiary! - zawołał siwowłosy as wywiadu. - A to spryciarze! - O co ci chodzi? - zapytała Antonia. - Nauczyli się od nas kodować poufne informacje. - Rzekłbym, iż należało tego oczekiwać - przyznał Pryce. - Nie rozumiem - powiedziała kobieta. - "Kosztowny jastrząb przybył do Buenos Aires"... - przeczytał Scofield. - Jastrząb oznacza myśliwego, a "kosztowny" odnosi się do naszego przyjaciela, Pryce'a, bo jego nazwisko łatwo skojarzyć z ceną. Buenos Aires to w skrócie B. A., więc bez wątpienia chodzi o Beowulfa Agate'a, czyli o mnie. - Oczywiście, masz rację - przyznała Antonia, spoglądając na ekran kompu tera. - A co oznacza druga wiadomość? - Tę i ja potrafię rozszyfrować - rzekł gniewnie Cameron. - "Obserwatorzy z marynarki zgodzili się na współpracę, strefa neutralna..." Kuter patrolowy Stra ży Przybrzeżnej został zneutralizowany, czyli zatopiony... Przeklęte łobuzy! - Zwróćcie uwagę, że mówią wprost o wyspach na południowy zachód od brytyjskiej Tortoli - wtrącił pospiesznie Scofield. - Nie wymienili konkretnej wyspy, a w tym rejonie, oprócz gromadki Brassów, znajduje się co najmniej dwa dzieścia różnych wysepek. Wracajmy do domu, skorzystam z naszego sprzętu, poza tym będziemy mogli dokończyć przerwany toast, bo chyba na niego w pełni zasłużyliśmy. - Przecież nie masz na wyspie komputera - zaoponował Pryce. - Nie potrzebuję go, chłopcze. Wystarczy mi telefon. Mam nowoczesny auto- mat podłączony do sieci Comsat. Kosztował mnie kupę forsy, lecz gdybyś chciał Poplotkować z przyjacielem z Hongkongu, możesz to uczynić w każdej chwili. - Co to za świst? - spytał Cam. 73 - Na pokład! - wrzasnął Scofield, chwyciwszy żonę za rękę. Ciągnąc ją ener gicznie w kierunku schodków, rzucił ostro: - Wiejemy stąd! - Dlaczego? - Nie zadawaj głupich pytań! To reszta ekipy! - krzyknął przez ramię. - Wciąż nas szukają! Jak tylko zauważą kuter, będzie po nas! Do wody! Wszyscy troje bez wahania skoczyli przez reling i zaczęli płynąć w stronę brzegu. Niemal w tej samej chwili nad dżunglą pojawił się odrzutowy myśliwiec. Zatoczył łuk, zanurkował i spod jego kadłuba oderwały się dwie bomby. Błyski niemal równoczesnych eksplozji rozświetliły noc. Kuter w mgnieniu oka poszedł na dno. - Toni! Toni! Gdzie jesteś! - zawołał Scofield, rozglądając się dokoła po wzburzonych niespodziewanie wodach zatoki. - Tutaj - odpowiedziała Antonia, która została nieco w tyle. - Pryce! Co z tobą? Żyjesz? - Jeszcze jak! - warknął rozwścieczony Cameron. - I wcale nie mam zamiaru tak łatwo się poddawać. - Płyniemy do brzegu! - rozkazał stanowczo Scofield. - Musimy szczerzej pogadać. - O czym tu gadać? - mruknął Pryce, energicznie wycierając włosy ręczni kiem przed wejściem do tonącego w ciemnościach domu. - Przez ciebie, młody człowieku, legło w gruzach moje życie, które zdążyłem tak bardzo polubić. Odebrano nam swobodę, pozbawiono radości... - Nic na to nie poradzę - warknął Cameron, zerkając przez ramię na nagiego Scofielda. - Już ci mówiłem, że starałem się za wszelką cenę zatrzeć za sobą ślady. - Ale robiłeś to niewystarczająco skutecznie. - Może byś się ode mnie odczepił? Sam przyznałeś, że niezbyt dokładnie strzegłeś przede mną tej kryjówki. - Owszem, przed tobą. Nie przypuszczałem, iż tak szybko zjawią się za tobą inni. Przyznam, że w ogóle tego nie brałem pod uwagę, a powinienem był oczeki wać najgorszego. Minęło tyle lat, lecz oni wciąż mają swoją wtyczkę w agencji. Ten sukinsyn musi być w dodatku wysoko postawiony. Nie masz pojęcia, kto to może być? - Najmniejszego. Słyszałeś moją rozmowę z Frankiem. Prawie zaniemówił, kiedy mu powiedziałem o tych podejrzeniach. - O nic nie oskarżam ani ciebie, ani jego. Ale w tej sytuacji trzeba roztrąbić wszem wobec, że Beowulf Agate wrócił do czynnej służby. A jeszcze lepiej roz- puścić plotkę, iż znów współdziała z Taleniekowem, czyli z Wężem, i obaj nie spoczną, dopóki ostatecznie nie wpakują idei Matarese'a do lamusa historii. - Gdzie jest miejsce dla mnie? - Będziesz naszym oficerem łącznikowym. - Waszym?... Przecież w rzeczywistości Taleniekow od dawna nie żyje. - Mylisz się, Cameron. Dla mnie on będzie żył wiecznie. VI Usiedli z powrotem na osłoniętej gęstąmoskitierą werandzie i Scofield zapalił lampę naftową, po czym tak skręcił knot, by uzyskać jak najmniejszy płomyk. W jego mętnym świetle ledwie mógł odczytać cyfry wytłoczone na klawiszach przenośnego aparatu łączności satelitarnej. Z pamięci wybrał numer alarmowy centrali w Langley. - Weź drugą słuchawkę - polecił Pryce'owi. Ten sięgnął po nią, lecz śliski plastik wysunął mu się z dłoni i słuchawka spadła pod stolik. - Tak? - odezwała się niemal szeptem telefonistka na linii. - Tu znowu Beowulf Agate - rzucił Scofield. - Proszę mnie jeszcze raz połą czyć z dyrektorem Shieldsem. - Chwileczkę. - W słuchawce zapadła głucha cisza, wreszcie coś szczęknęło i kobieta oznajmiła stanowczo: - Pan nie jest Beowulfem Agate'em. Nie zgadza się widmo pańskiego głosu. - Widmo głosu?... Na Boga, Cameron, odezwij się wreszcie i powiedz, że Beowulf Agate musi natychmiast rozmawiać z dyrektorem! - Mam ją wreszcie. Spadła za nogę stolika. - Pryce błyskawicznie przyłożył słuchawkę do ucha. - Posłuchaj, panienko. Mało mnie obchodzi jakieś tam wid mo głosu, liczy się tylko wymieniony pseudonim. Nigdy nie słyszałaś, że może się nim posługiwać kilka osób? Łącz mnie, i to szybko. - Cameron? - rozległ się po chwili głos zaspanego Shieldsa. - Cześć, "Szparooki" - odparł Scofield. - Brandon? To ty? - A jak myślisz? - Od dawna nikt się nie ośmiela zwracać do mnie w ten sposób... Jak się masz, Bray? 75 - Miewałem się znacznie lepiej, dopóki twoje diabły rodem z piekła nie zja wiły się w moim życiu. - Nie miałem innego wyjścia, przyjacielu. Napewno Pryce ci wszystko wyja śnił. Nawiasem mówiąc, co o nim sądzisz? - Prawdę powiedziawszy, nie mogę ci wyznać szczerze, jaki z niego fajtłapa bo przysłuchuje się naszej rozmowie. - Zgadza się, jestem na linii - szybko wtrącił speszony Cameron. - Pozwolę sobie pokrótce naświetlić sytuację, Frank. - Pryce w kilku zdaniach opisał lądo- wanie na wyspie uzbrojonej załogi, opanowanie przez nich kutra, wreszcie zabój- stwo dwóch najemnych rybaków i ucieczkę dowódcy łodzi. - Widocznie musiał! jakoś nawiązać kontakt ze swoimi zwierzchnikami, gdyż niedługo później poja- wił się nad nami odrzutowy myśliwiec, zrzucił dwie bomby i rozwalił ten choler- ny kuter na drzazgi. Na szczęście twój stary znajomy domyślił się, co nastąpi Tylko dzięki jego refleksowi udało nam się wyjść z tego cało. Nie rozmawiałbym teraz z tobą, gdyby on bez ceregieli nie wyrzucił mnie za burtę, choć nadal nie potrafię zrozumieć, jakim cudem odgadł, co się stanie. - Po prostu dobrze zna matarezowców, Cam. - Masz rację, "Szparooki" - przyznał Scofield. - Chcę tylko dodać, że ten szwedzki terrorysta nie musiał z nikim nawiązywać kontaktu. Fałszywy kuter był zapewne od początku śledzony na radarze. Skoro już zaplanowano akcję na taką skalę, i ten kuter, i jego załoga dla mocodawców nie przedstawiały większej w ar- tości. Matarezowcy nigdy nie zostawiają niczego przypadkowi, nawet nie biorą pod uwagę takiej możliwości. - Masz odpowiedź na swoje pytanie, Pryce - odezwał się Shields siedzący w swo im łóżku, trzy tysiące kilometrów na północ od Brytyjskich Wysp Dziewiczych - Ale skąd się wziął ten przeklęty myśliwiec?! - wybuchnął Cameron. - To był nowoczesny odrzutowiec, w pełni uzbrojony do walki, zatem musiał wystar tować z którejś bazy wojskowej. Czyżby to miało oznaczać, że matarezowcy prze niknęli również w szeregi naszej armii?! Bo wszystko wskazuje na to, że sekrety agencji nie są dla nich żadną tajemnicą. - Trzeba będzie nad tym popracować - mruknął w zamyśleniu dyrektor. - Możesz być w błędzie, Cam - rzekł Scofield, słabo widoczny w półmroku panującym na werandzie. - Eksplozje bomb nas oślepiły, panowały ciemności, a my walczyliśmy z falami, pragnąc ratować własną skórę. Wcale nie jestem pe wien, czy był to nowoczesny amerykański odrzutowiec. - Dzięki twojej rycerskości znajdowałam się trochę dalej od kutra niż wy dwaj - odezwała się Antonia, która minutę wcześniej stanęła obok męża. - Przyglądałam się uważnie, jak samolot wchodzi w lot nurkowy i przystępuje do ataku. - Ja dałem nura, obawiając się, iż otworzy ogień z karabinów pokładowych - przyznał Pryce. - Ja również - odparł Scofield. - A mnie to chyba w ogóle nie przyszło do głowy... - No więc co widziałaś, skarbie?... Słyszysz ją, Frank? - Bardzo wyraźnie - powiedział Shields. 76 - To był odrzutowiec, lecz różnił się sylwetką od znanych mi modeli, ponadto nie miał żadnych oznaczeń. Zwróciłam jednak uwagę na dość nietypowy kształt skrzydeł i jakieś duże wystające elementy pod brzuchem. - To harrier - rzekł Pryce, krzywiąc się z obrzydzenia. - Może startować na-wet z bocznej drogi czy większego podwórka. - Co nadzwyczaj odpowiada naszym przeciwnikom - dodał Beowulf. - Sta wiam pięć do jednego, że mają kilka takich maszyn, rozmieszczonych w strate gicznych punktach na obu półkulach. - A zatem, nawiązując do twojej wcześniejszej wypowiedzi - włączył się do dyskusji Shields - jeśli kuter faktycznie od początku śledzono na radarze, to by znaczyło, że ów harrier od dłuższego czasu musiał się znajdować w powietrzu. - Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Kiedy podjęliście decyzję, żeby wysłać do mnie Pryce'a z misją? - Mniej więcej tydzień temu, gdy z posterunku Straży Przybrzeżnej na Saint Thomas nadszedł meldunek, że nie mogą cię odnaleźć, a jedynym tropem jest skrytka pocztowa na Tortoli. - To znaczy, że mieli wystarczająco dużo czasu, aby przyprowadzić na wyspy choćby jumbo jęta, nie mówiąc o małym harrierze. W końcu musisz przyznać, "Szparooki", że nadal przedstawiam sobą pewną wartość. Mam rację? - Rzekłbym, że jesteś... - Shields widocznie ugryzł się w język i wziął głęb szy oddech. - Mniejsza z tym. Właśnie nadeszła wiadomość o rezultatach namia rów połączeń telefonicznych z naszej centrali na region śródziemnomorski. - Odkryli coś interesującego? - zapytał szybko Scofield. - Niespecjalnie. Wygląda na to, Brandon, iż wykorzystali twoją metodę, mimo że wiele się zmieniło i w łączności satelitarnej łatwo za pośrednictwem kompute rów śledzić wybrane połączenia radiowe czy telefoniczne. Pamiętasz, ile razy traso wano twoje rozmowy do Pragi czy Londynu, podczas gdy ty dzwoniłeś z Paryża? - Jasne. W ten sposób doprowadzaliśmy KGB i Stasi do stanu skrajnej frustra cji. Któregoś razu zrobili nalot na szkołę baletową, przekonani, że uwił tam sobie gniazdko agent MI-6, i omal nie wystrzelali wszystkich młodocianych łabędzic. Musieliśmy się potem przełączyć na inną linię, bo tamtejszy baletmistrz, którego uważaliśmy za rozpieszczoną panienkę, jeśli wiesz, co mam na myśli, później pra wie stłukł do nieprzytomności jednego z największych osiłków brytyjskiej siatki. - No więc teraz zrobili podobny numer, choć od strony technicznej jest to o wiele bardziej skomplikowane. - Nie mam pojęcia... Zaraz! Chyba się domyślam! Za moich czasów trzeba było żmudnie sprawdzać łącza na kolejnych centralach telefonicznych, a teraz się to robi metodą namiarów radiowych. - Technicznie to zupełnie co innego, lecz idea jest podobna. Można zidentyfi- koWać numer odbiorcy wiadomości, stosując metodę wielokrotnych sprzężeń. - Faktycznie nastąpił olbrzymi postęp, "Szparooki". - Dość tych technicznych korepetycji, Frank - rzucił Pryce do słuchawki. - Próbuję cię zastąpić, jeśli tylko nasz wspólny znajomy będzie chciał się jeszcze cZegoś dowiedzieć. Co konkretnie namierzyli fachowcy? 77 - Zdziwisz się, Cam. Komunikaty przekazano do Paryża, stamtąd do Rzymu, dalej przez Kair do Aten i przez Stambuł do włoskiej Lombardii, konkretnie do centrali obsługującej wybrzeża jeziora Como, gdzie sygnał został potrojony... - Rozdzielili sygnał? -jęknął Pryce. - To pewnie dalsze trasowanie było dia bła warte? - Niezupełnie. Jak mówiłem, sygnał poszedł w trzy różne strony, ale najsil niejszy dotarł do Groningen w Holandii. Tu ślad się urwał, lecz nasi eksperci są przekonani, że dalej poszedł tradycyjnymi łączami do jednego z trzech miast, Utrechtu, Amsterdamu bądź Eindhoven. - To trzy bardzo duże miasta, Frank. - Wiem o tym. Od którego chcielibyście zacząć poszukiwania? Powiadomię nasze placówki, by udzieliły wam wszelkiej pomocy. - Ja niczego nie mam zamiaru rozpoczynać! - wrzasnął Scofield. - Tylko Pryce zostaje na placu boju, a w dodatku podejmie akcję dopiero wtedy, gdy mu na to pozwolę! - Daj spokój, Bray - mruknął dyrektor pojednawczym tonem. - Nie wciągał bym cię na nowo do pracy w terenie, nawet gdyby miało od tego zależeć moje życie. Nie wspomnęjuż, że po czterdziestu latach małżeństwa odeszłaby ode mnie żona. Chyba wiesz, jak wielkim darzy cię podziwem? - Przekaż Janie moje pozdrowienia. Zawsze uważałem ją za znacznie mą drzejszą i bardziej interesującą od ciebie. Lecz jeśli naprawdę się spodziewasz, łajdaku, że wrócę do agencji, to będziesz musiał spełnić moje warunki. - Porozmawiamy po zakończeniu akcji. - Nic z tego, "Szparooki". To fakt, że nie mogę się równać z obecnymi fa chowcami, ale przez płoty dam jeszcze radę przeskakiwać jak dawniej. - Czego żądasz? - Nadzoru nad całą operacją. - Co takiego? - Tylko ja znam dobrze organizację, osobiście uczestniczyłem w likwidacji jej kierownictwa. Ale jeszcze przed tym... Armagedonem obaj z Taleniekowem zapoznaliśmy się z jej strukturami, ze sposobem myślenia i pokrętną ideologią przywódców, ich fanatyzmem i bezwzględnym dążeniem do podporządkowania sobie całego świata... Nie możesz mnie teraz wyłączyć z gry, Frank. Nie pozwolę na to! Jestem ci potrzebny! - Ale nie do prowadzenia akcji w terenie - oznajmił stanowczo wicedyrek tor CIA. - W porządku. Sam zdaję sobie sprawę z ograniczeń wynikających z mego wieku. Nie myśl jednak, że zapewnię ci otwartą drogę. - Co rozumiesz przez otwartą drogę? - Do diabła, niedawno musiałem to samo wyjaśniać twojemu wysłannikowi. Czyżbyś i ty, Frank, nie znał dawnego żargonu agentów terenowych? - Raczej niewiele miałem z nim do czynienia, Bray. O co zatem chodzi? - Jeśli twoi chłopcy znajdą się w kłopotach, będę miał prawo interweniować według własnego uznania. 78 - Nie mogę na to przystać, choćby dlatego, że przez kłopoty możesz rozumieć coś zupełnie innego niż cała reszta. A gdyby twój chłopak został zabity? No cóż... - Shields na chwilę zawiesił głos. - Na razie nie brałem tego pod uwagę... - Powinieneś jednak liczyć się z taką ewentualnością. - Skończcie z tym wreszcie! - krzyknął Pryce. - Potrafię się zatroszczyć o sie bie, Frank. - Nie odstawiaj bohatera, młodzieńcze - ostudził go Scofield. - Tacy najczę ściej odchodzą ze służby z dziesiątkami odznaczeń, ale niesionych za trumną. - W porządku, Brandon. Co więc zamierzasz robić? - odezwał się Shields. - Razem z Antonią będziemy chcieli wrócić na tę wyspę, o ile nic się tu nie zmieni, lecz na razie jesteśmy zmuszeni przenieść się na twoje terytorium. - Serdecznie zapraszam. Dysponuję wystarczającymi funduszami, żeby was ugościć. - Rety, czuję się tak, jakbym ciągle rozmawiał z emisariuszem matarezow- ców. Zaproponował mi kilka milionów dolarów, żebym zniknął bez śladu gdzieś w rejonie południowego Pacyfiku. - Ja nie będę aż tak hojny, ale dostaniesz kilka atrakcyjnych lokalizacji. Oczy wiście, mówię wyłącznie o zakamuflowanych lokalach agencji. - W takim razie zabieramy się do pracy, "Szparooki". Czas nagli. - Niech was wszyscy diabli! - ryknął Cameron, tylko na tyle odsunąwszy słu chawkę od ust, by jego okrzyk był w pełni zrozumiały na drugim końcu linii. - Nie zaliczam się do twoich starych kumpli, "Szparooki", ale to nie znaczy, że masz mnie wyłączyć z tej akcji! To ja odnalazłem tego sukinsyna na bezludnej wyspie i nie dam się teraz odstawić na boczny tor! - Nikt nie zamierza cię odstawiać, młodzieńcze - oznajmił spokojnie Sco field. - Będziesz się musiał zająć tym wszystkim, w czym nie mam żadnej wpra wy, a chodzi przecież o ważne zadania. Zrozum, że w tym równaniu z wieloma niewiadomymi występuje pewien czynnik, którego ani ty, ani nikt z waszyngtoń skiej centrali w pełni nie pojmuje. Co prawda, Pasterz zniknął z tej ziemi, ale jego krucyfiks pozostał. I to jest klucz do rozwiązania zagadki. - O jakim Pasterzu mówisz, do cholery? - Zrelacjonuję ci wszystko szczegółowo we właściwym momencie. Czterokondygnacyjna kamienica z szarego kamienia stojąca nad brzegiem kanału Keizersgracht w Amsterdamie była widocznym dowodem wielkiej prosperity holenderskiego portu na przełomie wieków. Ciężkie wiktoriańskie meble, które zaskakiwały delikatnością kształtów, stanowiły dziedzictwo rodziny opływającej w dostatki. Na ścianach wysoko sklepionych pomieszczeń wisiały bezcenne go- beliny flamandzkich i francuskich mistrzów, wąskie okna ocieniały welurowe zasłony, a światło słoneczne przesączało się przez najdelikatniejsze koronkowe fi- ranki. Pośrodku tylnej ściany budynku usytuowano windę, której zdobiona 79 mahoniem i mosiądzem klatka mogła pomieścić pięć osób. Lecz aby dojechać na trzecie piętro, trzeba było wystukać specjalny kod na nowoczesnej tablicy cyfrowej. Był on zmieniany codziennie, a użycie niewłaściwej kombinacji blokowało mechanizmy windy i zmieniało klatkę w więzienie. Zatem każdy, kto zechciałby się dostać na najwyższe piętro, nie znając szyfrowego kodu, zostałby uwięziony w windzie i musiał spokojnie czekać na pomoc z zewnątrz. Każda kondygnacja kamienicy przeznaczona była do odrębnych celów. Niemal cały parter zajmował obszerny salon ze stojącym na honorowym miejscu wielkim fortepianem Steinwaya. Urządzano tu popołudniowe spotkania przy herbacie, wytworne przyjęcia, prywatne recitale czy okolicznościowe odczyty. Na pierwszym piętrze, na które można było też wejść po schodach, mieściła się olbrzymia jadalnia na szesnaście osób, biblioteka połączona z gabinetem, a na jej tyłach duża kuchnia. Na drugim piętrze, poza wspaniałą sypialnią i łazienką gospodarza, rozmieszczono trzy pokoje gościnne, także wyposażone w oddzielne łazienki. Wyżej nie miał wstępu nikt obcy. Schody kończyły się na podeście drugiego piętra, a ściana oklejona elegancką tapetą nie pozwalała się nawet domyślać, że kiedyś prowadziły dalej. Gdyby nawet któryś z gości poznał przypadkiem kombinację cyfr, umożliwiającą wjazd na ostatnie piętro, z pewnością po wyjściu z windy przeżyłby olbrzymie zaskoczenie. Wielką salę dało się porównać jedynie ze sztabowym centrum dowodzenia. Całą ścianę frontową zajmowała gigantyczna, podświetlona od tyłu mapa świata, na której w różnorodnym rytmie zapalały się i gasły kolorowe lampki. Przed mapą stało sześć stanowisk komputerowych, po trzy z każdej strony podestu, na którym, jak monarcha na tronie, spoczywała niezwykła jednostka centralna rozbudowanego systemu elektronicznego. Poza tą prawdziwą wystawą najnowocześniejszego sprzętu, wobec której wyposażenie trzech niższych kondygnacji robiło wrażenie anachronicznego, uderzał jeszcze jeden element: sala pozbawiona była okien. Z zewnątrz całe piętro kamienicy wyglądało normalnie, lecz od środka okna zamurowano, podobnie jak schody, a dużą salę rozjaśniał jedynie blask podświetlonej mapy oraz jarzeniowe lampki stojące przy poszczególnych terminalach komputera. Niezwykły był także widok sześciu mężczyzn siedzących przed monitorami, którzy w niczym nie przypominali pogodnych i energicznych młodych ludzi zazwyczaj obsługujących tego typu sprzęt. Wszyscy byli w średnim wieku i średniej budowy ciała, a ich skupione miny sugerowały, że są to świetnie prosperujący biznesmeni, żyjący w dobrobycie, lecz nadmiernie oddani sprawom służbowym. W Amsterdamie było właśnie późne popołudnie, choć dawało się to ocenić jedynie na podstawie wskazań dużego niebieskiego zegara wiszącego nad mapą. Wszystkie komputery były włączone i szumiały cicho, a mężczyźni tkwili z dłońmi przesuwającymi się nad klawiaturami oraz wzrokiem przeskakującym z ekranów na gigantyczną mapę i z powrotem, na której migające punkciki oznaczały miejsca, skąd przekazywano w danej chwili jakieś informacje. Przez boczne drzwi wkroczył do sali Jan van der Meer Matareisen. Podszedł szybko do centralnego biurka i usiadł przed komputerem. Wcisnął kilka klawiszy, 80 po czym zapatrzył się na ekran. Niespodziewanie zapytał po holendersku ostrym, brzmiącym metalicznie głosem: - Numer Piąty! Jaki nadszedł ostatnio komunikat z Karaibów? Bo ja tu nie znalazłem niczego, absolutnie niczego, co mógłbym przeczytać. - Właśnie miałem go panu przesłać, meneer - odezwał się wyraźnie podenerwowany, technik ze stanowiska piątego. -Liczne zakłócenia skomplikowały odszyfrowanie, a wiadomość nadano w pośpiechu i nie dotarła w całości... - Jak brzmiała? Szybko! - Nasz pilot meldował, że został namierzony przez radary bazy w Guantana- mo. Zszedł tuż nad ocean, zaczął kluczyć i wyłączył nadajnik. Miał się skierować na południe. - Dokąd? - Nie wiadomo. Dodał tylko, co nie jest dla mnie w pełni jasne, że nawiąże... nietypowy kontakt, kiedy już będzie bezpieczny. - Nietypowy - wtrącił operator ze stanowiska szóstego, stojącego najbliżej na prawo od Matareisena - oznacza zapewne, że spróbuje wylądować na terenie którejś z naszych firm i złożyć meldunek za jej pośrednictwem. - Gdzie może lądować? - Najbliższy ośrodek znajduje siew Kolumbii, w Barranąuilli - odparł tech nik ze stanowiska drugiego, błyskawicznie przebiegłszy palcami po klawiaturze. - Drugi w Nikaragui, a trzeci na Bahamach, chociaż tam nie jest zbyt bezpiecznie. Władze z Nassau ściśle współpracują z Amerykanami. - Chwilkę, meneerl - zawołał Numer Piąty. - Mam komunikat! Z Caracas! - Świetny wybór - przyznał Matareisen. - Mamy bardzo prężną filię w We nezueli. Jeśli filią można nazwać grupę przemysłowców z zarządów największych wenezuelskich spółek naftowych, dodał w myślach. - Jak brzmi komunikat? - Właśnie trwa rozszyfrowywanie. - Szybciej! - Już mam. "Argonauci u Neptuna. Żadnych spadkobierców. Raport wkrótce". - Doskonale. Wyśmienicie! - zawołał przywódca organizacji, wstając zza biur ka. - Proszę zanotować, że muszę specjalnie wynagrodzić pilota. Zatopił kuter wraz ze wszystkimi przebywającymi na pokładzie... Teraz mogę już sporządzić własny raport. To rzekłszy, energicznym krokiem skierował się z powrotem do bocznego przejścia. Przyłożył dłoń do wmontowanej w ścianę tabliczki sensorowej, a gdy głośno stuknął elektryczny zamek, Matareisen uchylił szybko drzwi i zniknął za nimi. Sześciu techników jednocześnie wydało westchnienie ulgi. - Myślicie, że kiedykolwiek poznamy tajemnicę tamtego pokoju? - zapytał szeptem Numer Trzeci, uśmiechając się ironicznie. - Dobrze nam płaci za to, byśmy szanowali jego sekrety - odparł tak samo szeptem pierwszy. - Podobno w prywatnym gabinecie ma sprzęt jeszcze lepszy od tego, choć ten to ostatni krzyk techniki. 81 - Wiele razy dawał do zrozumienia, że nie musi się przed nikim tłumaczyć - wtrącił drugi. - Więc niby dla kogo pisze ten swój raport? - Któż to wie? - odezwał się Numer Trzeci. - Lecz skoro tu jest tylko centrum łączności, to w głównej sali operacyjnej powinno stać dwadzieścia lub trzydzieści komputerów, zatem pomieszczenie musi być co najmniej tak samo duże jak to. - Dajmy spokój domysłom, koledzy - rzekł pojednawczo pierwszy. - Każdy z nas jest teraz bogatszy, niż kiedykolwiek przedtem mu się marzyło, toteż powin niśmy bez pytania akceptować warunki pracy. Jeśli o mnie chodzi, za nic nie chciał bym wrócić do poprzedniej firmy, bo choć zarabiałem tam nieźle, to jednak moja pensja w ogóle nie da się porównać z tym, co płaci Heer van der Meer. - Jestem tego samego zdania - oznajmił czwarty. - Odziedziczyłem udziały w kilku szlifierniach diamentów, lecz ponosiłem znacznie zawyżone koszty, gdyż nie jestem Żydem. Musiałbym sprzedać wszystkie udziały, gdybym nie podjął pracy w tej centrali. - Więc tym bardziej nie zawracajmy sobie głowy domysłami - powtórzył Numer Pierwszy. - Cieszmy się z tego, co mamy. Żaden z nas nie jest już pierw szej młodości, toteż za kilka lat będziemy mogli przejść na emeryturę jako multi- milionerzy. - Wcale nie jestem tego pewien - mruknął piąty. - Uwaga! Następny komuni kat! Tym razem z filii w Stambule. Wszyscy operatorzy spojrzeli na podświetlaną mapę. - Rozszyfruj - polecił czwarty. - Niewykluczone, że trzeba go natychmiast dostarczyć van der Meerowi. - To od Orła... - Jak to? Przecież Orzeł jest w Waszyngtonie, to nasza wtyczka w Langley. - Rozszyfruj! - Zaraz, nie tak szybko. To dłuższa wiadomość... Przez dziewięćdziesiąt siedem sekund wszyscy wpatrywali się z uwagą w technika na stanowisku piątym, który wreszcie podniósł oczy znad klawiatury i rzekł: - Ten cyfrowy dekoder potrafi nawet podstawić odpowiednie nazwiska w miej sce fałszywych imion... Komunikat brzmi: "Beowulf Agate przeżył. Wraz z Ja strzębiem... czyli Cameronem Pryce'em... nawiązał kontakt z wicedyrektorem Shieldsem. Beowulf i jego kobieta przylecą do Stanów i zostaną objęci szczegól ną ochroną agencji. Agate ma przejąć dowództwo nad operacją". - Trzeba zaraz powiadomić van der Meera - orzekł czwarty. - Nie wolno nam mu przeszkadzać... - Zrób, jak powiedziałem! Natychmiast! - Czemu ty go nie zawiadomisz? - Zrobię to... Za kilka minut. Może znów się pokaże. Tymczasem Matareisen starannie zamknął za sobą drzwi prywatnego sanktuarium i obrzucił spojrzeniem pokój skąpany w czerwonawych promieniach zachodzącego słońca, które wpadały przez odsłonięte okna. Luksusowo urządzony 82 apartament nie miał nic wspólnego ze światem wyrafinowanej elektroniki, od jakjego oddzielały go ciężkie drzwi. Stały tu fotele obciągnięte aksamitem i duża narożna sofa obita jasnożółtym materiałem z wełny lamy. Ściany pokrywały eleganckie tapety. Centralne miejsce pod ścianą zajmował kosztowny sprzęt audiowizualny z wielkoekranowym telewizorem. W rogu urządzono lustrzany barek, na półkach stały najdroższe gatunki whisky i brandy. Było to miejsce wypoczynku człowieka otaczającego się luksusem. Van der Meer stanął na wprost wysokiego lustra w złoconej ramie. - To znowu ja, panie Guiderone - powiedział głośno po angielsku. - Przynoszę dobre wieści. - Jakieś nowiny, których jeszcze nie znałeś przed kwadransem? - zapytał gość także po angielsku, ale z amerykańskim akcentem, znamionującym jednak czło wieka doskonale wykształconego. - Właśnie odebrałem depeszę? - Coś ważnego? - Dotyczy Beowulfa Agate'a. - Aha, czyli najbardziej przebiegłego wieprza na tym świecie... -Niewidocz ny mężczyzna zachichotał krótko. - Zaraz wyjdę, rozmawiam przez telefon... Włącz satelitarną transmisję z Belmont Park w Nowym Jorku. Ja również się spodziewam wspaniałych nowin. Obstawiłem konie biegnące w pierwszej i trzeciej gonitwie. Matareisen usłużnie wykonał polecenie. Na wielkim ekranie telewizora ukazały się boksy startowe, a w nich szarpiące się nerwowo araby i zdenerwowani, skupieni dżokeje. Po chwili Julian Guiderone stanął w drzwiach sypialni. Był to starszy, dobrze trzymający się mężczyzna słusznego wzrostu, ubrany w prążkowaną sportową koszulę z włoskiego jedwabiu, szare flanelowe spodnie i pantofle Guc-ciego. Na pierwszy rzut oka trudno było ocenić jego wiek. Z pewnością nie był młody, blond włosy miał gęsto poprzetykane siwizną, ale szczupła, pociągła twarz utrudniała wszelkie oceny - jej rysy zdawały się nadzwyczaj harmonijne i proporcjonalne, a nieliczne ciemniejsze plamki na jasnej cerze mogły być pozostałością opalenizny, co często się zdarza, gdy turyści z północy nieostrożnie wystawiają się na promienie tropikalnego słońca. Jedynym elementem przykuwającym uwagę postronnych obserwatorów było lekkie utykanie Guiderone'a na lewą nogę. - Uwielbiam ten sport - rzekł. - Zostanę tu jeszcze przez trzy dni, a wyjadę o tej samej porze, o której się zjawiłem, około czwartej nad ranem. Bądź więc łaskaw wyłączyć na ten czas systemy alarmowe. - Czy ktoś inny przybędzie w najbliższym okresie? - Tylko za twoim pozwoleniem. Doskonale rozumiem, że masz własne plany, a wydarzenia zaczynają nabierać coraz większego tempa. - Nie dopuszczę jednak, by cokolwiek sprawiło panu niedogodność, panie Guiderone. - Przestań traktować mnie w ten sposób, van der Meer. Ty tu dowodzisz, to twoja operacja. Za dwa lata skończę siedemdziesiątkę i w żadnej mierze nie nadaję się do tej pracy. Jestem tylko twoim doradcą. 83 - Ale pańskie rady są dla mnie nieocenione. - Matareisen skłonił lekko gło- wę. - Pamiętam pana z czasów, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Nic się nie może równać z pańskim doświadczeniem. - Niemniej tylko ty, van der Meer, możesz dokonać czegoś, na co ja nie mia łem szans. Mówiono mi, że mimo dystyngowanego zachowania i raczej niepozor nego wzrostu potrafisz zamienić swe ręce i nogi w śmiercionośną broń, inaczei mówiąc, jesteś w stanie pokonać o wiele potężniejszego od siebie przeciwnika wciągu paru sekund... Za swojej młodości zdobywałem szczyty Matterhornu i Eigeru, lecz dzisiaj zapewne nie zjechałbym nawet po trasie narciarskiej dla początkujących. - Wszelkie moje zalety intelektualne oraz fizyczne i tak nie mogą się równać z pańskim doświadczeniem. - Wątpię w to, ale dziękuję za komplement. - Proszę mi opowiedzieć o Scofieldzie, człowieku znanym jako Beowulf Aga tę - rzekł cicho Matareisen. - Wykonywałem pańskie polecenia bez pytania, lek ceważąc, jeśli wolno mi się tak wyrazić, każde ryzyko. Ale ciekawość nie daje mi spokoju. Nazwał go pan najbardziej przebiegłym wieprzem na tym świecie. Z ja kiego powodu? - Bo całe życie obracał się wśród świń, a ostatecznie przechytrzył innego wie prza, swojego bliskiego kolegę, który wydał na niego rozkaz śmierci, "wyrok za zdradę", gdyż chyba tak brzmi oficjalne modus operandi. - Jeszcze bardziej pobudził pan moją ciekawość! Amerykanie próbowali go zabić? - Owszem, ale dowiedział się o wszystkim i uknuł plan zemsty. Tak sprytnie odwrócił role, że stał się wręcz nietykalny. - Jak tego dokonał? - Zaszantażował wszystkie inne wieprze, którym wiernie służył przez dwa dzieścia pięć lat. - Nie do wiary! - Oświadczył, iż posiada dokumenty będące dowodem, że doszczętnie sko rumpowaliśmy najważniejsze instytucje rządowe i zamierzaliśmy wynieść wła snego człowieka na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, co zresztą było zgodne z prawdą. Bo gdyby nie Beowulf Agate i Wąż, udałoby nam się dokonać największego przewrotu w dziejach ludzkości. - Wąż? - To pseudonim Taleniekowa, sowieckiego agenta wywiadu... Nic więcej nie musisz wiedzieć o tamtych wydarzeniach, van der Meer. Wąż zginął zasłużenie, teraz zaś musimy wykonać ten wyrok, jaki na Beowulfa Agate'a przed laty wydali jego koledzy. - Już to zrobiliśmy. Właśnie odebrałem wiadomość. Kuter Alfa został zato piony, a Scofield przebywał na jego pokładzie. Poszedł na dno, panie Guiderone. - Gratuluję, van der Meer! - wykrzyknął rozpromieniony doradca organiza cji Matarese'a. - W pełni zasługujesz na godność, jaką odziedziczyłeś. Muszę przedstawić tę wspaniałą nowinę radzie z Bahrajnu. Jeśli Scofield rzeczywiście 84 posiadał jakieś dokumenty, zdobędziemy je. Groźby zniesławionego zdrajcy już mi nje przeszkodzą, bez trudu sobie z nimi poradzimy. Doskonała robota, Matareisen. Nic ci teraz nie przeszkodzi w realizacji planu. Na jakim jesteś etapie? Co zostało do zrobienia? - Możemy już przystąpić do otwartych działań w Europie, na Bliskim Wschodzie i w Stanach Zjednoczonych. Trwają jeszcze poufne spotkania z naszymi ludźmi zasiadającymi w różnych radach nadzorczych, ale wszyscy są zdania, że pokonaliśmy całą liczącą się konkurencję. Mamy w rękach główne atuty. - To brzmi wspaniale - przyznał Guiderone. - Nie zapominaj jednak, że musisz mieć za sobą wszystkich. - Nie przewiduję większych kłopotów. Jeśli jakichś firm nie da się wykupić, a bez przerwy trwają procesy fuzji, to doprowadzimy je albo do ruiny, poprzez naszych ludzi na giełdach oddziaływując na ceny akcji, albo do bankructwa, za mykając linie kredytowe w kontrolowanych przez nas bankach. W pewnym mo mencie zaaranżujemy zapaść finansową naszych gigantycznych korporacji, sztucz nie zawyżając koszty produkcji i zmniejszając wydajność, co będzie musiało wpłynąć na światowy rynek finansowy. - Brawo! - mruknął siwowłosy doradca, z wyraźnym uznaniem spoglądając na Holendra. Po chwili dodał ciszej: - I wtedy powstanie chaos. - W krótkim czasie zapanuje wszędzie - przyznał Matareisen. - Zacznie się od masowych zwolnień i gwałtownego wzrostu bezrobocia, a później... - I to na całym świecie równocześnie! - przerwał mu Guiderone. - Regional ne kryzysy zsumują się w globalny krach, zarówno ekonomiczny, jak i społeczny. Co dalej? - To oczywiste. Banki. Obecnie kontrolujemy bądź mamy większość głosów w zarządach ponad trzystu banków europejskich, w tym szesnastu brytyjskich, gdyż je traktujemy nieco inaczej. Utrzymujemy też bliskie kontakty z wybranymi ban kami Izraela i państw arabskich, skrzętnie wykorzystując ich wzajemną zadaw nioną wrogość. Ale tam możemy mówić jedynie o pewnych wpływach, a nie o peł nej kontroli, gdyż szczególnie w Arabii Saudyjskiej i emiratach banki są nadzorowane przez rodziny panujące. - A w Ameryce? - Ostatnio nastąpił przełom. Jeden z naszych najbardziej zaufanych ludzi, wzięty adwokat z Bostonu, pańskiego rodzinnego miasta, prowadzi zaawansowa ne negocjacje w sprawie włączenia kilku najważniejszych banków z Nowego Jor ku i Los Angeles do jednej z zarządzanych przez nas europejskich korporacji, włączając regionalne filie tychże banków, mamy szansę uzyskać nadzór nad ośmio- ma tysiącami różnych firm kredytodawczych w całych Stanach. - Przy czym kredytodawcza działalność tych banków interesuje cię najbardzieJ, zgadza się? - Oczywiście. - A potem? - Wystarczy tylko postawić kropkę nad i, panie Guiderone. Osiem tysięcy instytucji, które w sposób ciągły kredytują pracę ponad dziesięciu tysięcy śred- 85 nich i dużych przedsiębiorstw w większych miastach niemal wszystkich stanów. mówi chyba samo za siebie. - Będziesz mógł zagrozić tym przedsiębiorstwom zamknięciem linii kredyto wych i dyktować im swoje warunki, Matareisen. - Wcale nie zamierzam uciekać się do gróźb. - Nie? - Podejmiemy jednostronną decyzję. Wszystkie linie kredytowe zostaną na tychmiast zamknięte. W Los Angeles ustanie produkcja filmów i programów telewizyjnych, studia przestaną działać. W Chicago staną wszystkie zakłady prze twórstwa spożywczego, najwięksi handlarze nieruchomości utracą fundusze ope racyjne. Ale najbardziej ucierpi Nowy Jork. W pierwszej kolejności zbankru tuje cały przemysł odzieżowy, który działa wyłącznie na kredytach. Mocno odczują to również właściciele hoteli, prowadzący zarazem domy wypoczynko we i kasyna gry w New Jersey. Ich inwestycje są także w całości finansowane z kredytów bankowych. Jak odetniemy im źródło pieniędzy, nie będą mieli niczego. - Zapanuje powszechne szaleństwo. Protesty i strajki obejmą całe miasta, pogłębi się chaos. - Oceniam, że najdalej w ciągu pół roku rządy staną się całkowicie bezradne wobec rosnącego lawinowo bezrobocia. Parlamenty, kongresy, zrzeszenia i wszyst kie luźne federacje znajdą się w obliczu katastrofy. Cały światowy rynek ogarnie zapaść, kiedy ludzie wyjdą na ulice, by się domagać pracy i chleba. - Jeśli chodzi o ścisłość, van der Meer, będą nawet walczyć o kawałek chle ba. Mówisz więc, że twoi ludzie są już przygotowani? - Ma się rozumieć. Robię to przecież dla nich, jak również dla poszczegól nych rządów, które już wkrótce nie będą się mogły bez nich obejść wobec coraz powszechniejszej nędzy. - Jesteś prawdziwym geniuszem, van der Meer! Odwaliłeś kawał znakomitej roboty, i to w bardzo krótkim czasie. - To wcale nie było takie trudne, meneer Bogaczom tego świata zależy wy łącznie na pomnażaniu swego bogactwa, natomiast pospólstwo pragnie jedynie tego, aby tamci wykorzystali bogactwo do zapewnienia miejsc pracy. Ten konflikt jest uwarunkowany historycznie. Wystarczy tylko przeniknąć do jednej lub dru giej warstwy, a najlepiej do obu, i przekonać je równocześnie, że, jak to mówią Amerykanie, zostały wyrolowane. Władze byłych krajów komunistycznych usi łowały pobudzić ducha przedsiębiorczości w robotniczych masach, które wcale nie były tym zainteresowane. W kapitalizmie jest odwrotnie, rządy próbują na kłonić przedsiębiorców do działań na rzecz biedoty, podczas gdy ci nie odczuwa ją żadnych więzów z ogółem społeczeństwa. My zastosujemy obie metody rów nocześnie. - I w ten sposób zdobędziecie władzę - dokończył Guiderone. - Właśnie o ta kiej sytuacji marzył stary baron di Matarese. To jedyna droga. Nie przewidział tylko możliwości zdobycia władzy, chciał się ograniczyć do gospodarki, między narodowej finansjery. 86 Żył w zupełnie innych czasach, wiele się zmieniło. Obecnie trzeba przejąć władzę. Następcy Matarese'a już to rozumieli... Mój Boże! - Naprawdę organizacja była bliska wyniesienia swego człowieka na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych? - Niewiele brakowało - odparł Guiderone, ściszając nagle głos. - Wynik wyborów był prawie z góry przesądzony. Bóg jeden wie, jak mało nas dzieliło od celu. - Odwrócił się twarzą do okna, za którym niebo szybko ciemniało, i po chwili dodał przez zaciśnięte zęby: - Gdyby tylko ten człowiek nie został zdradzony przez najsprytniejszego wieprza na świecie. - Któregoś dnia, jeśli nie będzie pan miał nic przeciwko temu, chciałbym usły szeć szczegółową relację z tamtych wydarzeń. - Nikomu nie powinienem o tym opowiadać, nawet tobie, chociaż cenię cię niepomiernie. Bo gdyby prawda wyszła na jaw, jestem przekonany, iż żaden rząd nie mógłby już uzyskać zaufania mas, którymi miałby kierować. Mogę ci tylko powiedzieć, van der Meer, żebyś dalej konsekwentnie realizował swój plan. Postępujesz słusznie. - Bardzo wiele dla mnie znaczy ta aprobata, panie Guiderone. - To dobrze. - Elegancko ubrany starzec odwrócił się z powrotem do Matarei- sena. - Bo jeśli ty jesteś wnukiem barona di Matarese, ja jestem synem Pasterza. To wyznanie poraziło van der Meera niczym grom z jasnego nieba. Przez kilka sekund nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Nie do wiary! - szepnął w końcu, patrząc na swego gościa oczyma rozsze rzonymi z podziwu. - Krążyły wieści, że został pan zabity... - Postrzelili mnie tylko, ale jak widzisz, żyję - zakomunikował również szep tem Guiderone, z lekkim uśmiechem przyjmując osłupienie Holendra. - Chciał bym jednak, aby to była tajemnica, którą zabierzesz ze sobą do grobu. - Oczywiście! Ma się rozumieć! Ale przecież... Rada z Bahrajnu musi znać prawdę. - Ależ tak, to jasne. Często odwiedzam Bahrajn, lecz prawdę powiedziawszy, ja sam jestem całą radą, reszta to bezwolne marionetki. Zatrzymaj to jednak dla siebie, van der Meer. Dobrze ci radzę. Z interkomu wbudowanego w ścianę doleciało basowe brzęczenie. Guiderone zrobił zdziwioną minę, spojrzał z ukosa na Matareisena, po czym rzekł ostro: ~ Sądziłem, że nie wolno im zakłócać twojego spokoju. - Widocznie zaszło coś bardzo ważnego. Nikt nie wie o pańskiej obecności w moim domu, a te prywatne pomieszczenia są dźwiękoszczelne. Na ścianach i podłodze ułożono warstwę izolacyjną o grubości dwudziestu centymetrów. Nie umiem powiedzieć, jakim sposobem... - Lepiej odpowiedz na to wezwanie, głupcze! - Tak, oczywiście. Potrząsnąwszy głową, jak człowiek wybudzony nagle z głębokiego snu, van der Meer podszedł szybko do interkomu i chwycił słuchawkę. - O co chodzi?! Mówiłem przecież, iż pod żadnym pozorem... - urwał nagle, wysłuchując widocznie przekazywanej wiadomości. Po chwili zbladł wyraźnie, 87 odwiesił słuchawkę i obrócił się powoli do Juliana Guiderone. - Odebrali komunikat od Orła - rzekł ledwie słyszalnym tonem. - Z Waszyngtonu? Co się stało? - Scofield przeżył bombardowanie. Jest właśnie w drodze do Stanów. Towa rzyszy mu jego kobieta i agent Pryce. - Zabijcie go! Zabijcie ich wszystkich! - ryknął z wściekłością syn Pasterza. - Jeśli Scofield przeżył bombardowanie kutra, teraz rzuci się na nas niczym roz- wścieczony niedźwiedź, taki jak ten, od którego wszystko się wtedy zaczęło. Ko niecznie trzeba go unieszkodliwić. Postaw w stan gotowości wszystkich swoich ludzi w Ameryce! Muszą go zabić, nim zdoła mi przeszkodzić po raz drugi! - Panu?... - Tym razem oszołomienie Matareisena było wyraźnie zabarwio- ne panicznym lękiem. Jego spojrzenie na podobieństwo błyskawicy wwiercało! się w oblicze Guiderona. - A więc to pan był naszą ostateczną bronią! To pan miał zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych! - Realizowałem precyzyjny plan. Wydawało się, że nic już nie może mnie zatrzymać. I wtedy pojawił się ten wieprz! - To dlatego podróżuje pan w ścisłej tajemnicy, posługuje się kilkoma różny- mi paszportami... Teraz rozumiem... - Będę wobec ciebie całkiem szczery, van der Meer. Mamy nieco odmienne spojrzenie na pojęcie odpowiedzialności. Nikt już nie poszukuje człowieka, który według oficjalnych danych zginął trzydzieści lat temu. Ale ten człowiek, a raczej powstały wokół niego mit, pozostaje wciąż żywy dla ludzi oddanych naszej spra wie. Może więc powstać zza grobu, aby poprowadzić ich do zwycięstwa. Może na nowo przybrać ludzką postać, być ucieleśnieniem bóstwa, któremu oni znowu zaczną służyć, słuchać go i wykonywać polecenia. - Już bez lęku przed groźbą ujawnienia - wtrącił Holender, uważnie spogląda jąc w oczy amerykańskiego doradcy, jakby nagle ogarnęły go jakieś wątpliwości. - Ty masz do spełnienia inną rolę - ciągnął syn Pasterza. - Działasz w ścisłej tajemnicy, nigdy nie będą mieli okazji ciebie wysłuchać czy zobaczyć. Czyż możesz powiedzieć, kim są twoi żołnierze? Ty ich nie znasz, wydajesz jedynie rozkazy. - Bo moja działalność ma zupełnie odmienny charakter - zaprotestował Ma- tareisen. - Jak należy to rozumieć, do diabła? - Ja steruję ludźmi, a nie paraduję przed nimi. Nie jestem gwiazdą filmową, lecz mózgiem pracującym z dala od motłochu. Doskonale pan o tym wie. - Dlaczego tak musi być? Z powodu pieniędzy, którymi obracasz? - Dosyć tego! Beze mnie oni sami nic nie zdziałają! - Lepiej się dobrze zastanów, drogi przyjacielu. Jeśli będziesz zanadto pieścił dzikie zwierzę w klatce, ono zacznie ci okazywać wrogość. Takie jest prawo natu ry. Zamiast je ciągle ugłaskiwać, spróbuj się wczuć w jego sytuację. Słuchaj gło sów tych, którymi się otaczasz. - Pan swoje sprawy załatwia po swojemu, panie Guiderone, a ja będę postę pował według własnego uznania. - Tylko nie próbuj mi wchodzić w drogę, van der Meer. VII Wykorzystywany przez agencję dom nad Zatoką Chesapeake był poprzednio własnościąjednej z najbogatszych rodzin tej części stanu Maryland. Został wydzierżawiony za symbolicznego dolara rocznie, a niezwykła umowa najmu doszła do skutku tylko dlatego, że władze skarbowe zgodziły się umorzyć olbrzymią sumę zaległych podatków, powstałą na skutek zakwestionowania wielu bezprawnych odpisów od dochodów. W ten sposób władze wygrały nie tylko bitwę, ale i całą wojnę, gdyż realne koszty uzyskania takiej posiadłości, czy to wykupienia terenu od właścicieli, czy przeprowadzenia generalnego remontu którejś z podupadających rezydencji, byłyby bez porównania wyższe. Oprócz domu w skład majątku wchodziła duża stajnia, rozległe tereny hipicz-ne oraz podmokłe łąki, będące w zasadzie trzęsawiskami zasilanymi przez liczne strumienie. Przed frontonem pamiętającego jeszcze wojnę domową budynku ciągnął się wypielęgnowany trawnik, opadający łagodnie ku prywatnej przystani, której drewniany pomost wychodził daleko w głąb zatoki. Ale jej spokojne wody bywały zdradzieckie, ponieważ Atlantyk niekiedy przyganiał aż tutaj wysokie fale. Na przystani stała przycumowana drewniana łódź rybacka oraz niewielka motorówka, a kilkadziesiąt metrów od pomostu kołysał się zakotwiczony dziesięciometrowy jacht. Ponadto, ukryte przed wzrokiem ciekawskich w dużej szopie na przystani, znajdowały się dwa ślizgacze typu Chris-Craft, rozwijające prędkość do czterdziestu węzłów. - Będziecie mieć do dyspozycji nawet jacht, gdybyście nie mogli zrezygnować z przyzwyczajeń - oświadczył Frank Shields, który przywitał całą trójkę po wylądowaniu wojskowego odrzutowca na lotnisku Glen Bumie. - To prawdziwe cudo! - wykrzyknął nieco później Bray, kiedy wysiadł z samochodu przed domem i spojrzał na przystań. - Nie wiem tylko, czy wypoczynek na wodzie to najlepszy pomysł w naszej sytuacji. 89 - Może nie jest to najbezpieczniejsze, ale w każdej z okolicznych posiadłości znajduje się co najmniej jeden jacht, zatem wzbudzalibyście podejrzenia, gdybyście na nim nie pływali. - Byłoby tak samo podejrzane, gdyby jacht stał tam przez cały czas na kotwi- cy - dodał Pryce. - No właśnie - przyznał dyrektor. - Możecie wypływać na krótko, zachowu- jąc pewne środki ostrożności. - Na przykład jakie, panie Shields? - spytała Antonia. - Godzinę przed podniesieniem kotwicy zawiadomicie dowódcę ochrony i po dacie mu dokładną trasę wycieczki. Będziecie obserwowani z brzegu. Ponadto dwóch uzbrojonych agentów popłynie z wami. - Widzę, że pomyślałeś o wszystkim, "Szparooki". - Zależy mi, żebyś czuł się tu jak w domu i zapomniał o kłopotach, Bran- don - odparł dyrektor, obrzucając Scofielda piorunującym spojrzeniem, jakby tym sposobem chciał go zmusić, aby przestał wreszcie używać obraźliwego prze zwiska. - Wziąwszy pod uwagę bagniska rozciągające się na północy i pluton najlep szych goryli agencji wzmocniony kompanią doborowych komandosów, że nie wspomnę o systemie alarmowym, jakiego nie powstydziliby się w Fort Knox, nie wierzę, aby ktokolwiek zdołał się do nas przebić. - Nie ufam nikomu. - A skoro już mowa o bezpieczeństwie, to jakie postępy zanotowałeś w śledz twie dotyczącym wtyczki matarezowców? - Żadnych. Właśnie dlatego nikomu nie ufam. Okazało się, że Shields osobiście opracował dokładny rozkład zajęć, harmonogram zmian warty i sposoby łączności z centralą w Langley. Gdyby zaszła konieczność przesyłania jakichkolwiek dokumentów, ich oryginały i kopie miały być sporządzone na specjalnie holograficznie znakowanym papierze, którego nie dało się powielić na żadnym powszechnie dostępnym sprzęcie. W dodatku ciemne paski na tym papierze były czułe na światło lampy błyskowej, toteż każda próba sfotografowania dokumentów powodowała, że na oryginale pozostawały żółte smugi. Członkowie ochrony mieli rozkaz nosić wszelkie dokumenty oraz instrukcje przy sobie i nie rozstawać się z nimi pod żadnym pozorem. Co zrozumiałe, nikomu nie wolno było też opuszczać posesji i choćby z tej przyczyny w skład oddziału, poza dowódcą, wchodzili wyłącznie kawalerowie bądź agenci rozwiedze-ni. Nikogo również nie dziwiło, iż przebieg każdej rozmowy telefonicznej miał być rejestrowany na magnetofonie. Frank Shields nie chciał niczego zostawiać przypadkowi. Mimo podjęcia nadzwyczajnych środków nie udało się dotąd wpaść na trop wtyczki działającej w kręgach najwyższego dowództwa CIA. Sprawdzono szczegółowo akta osobowe całego personelu, począwszy od samego dyrektora, a skończywszy na sprzątaczkach i nocnych stróżach. Po wielokroć analizowano stany prywatnych kont bankowych, tryb życia pracowników i nawet najmniej znaczące przyzwyczajenia, które mogły się wydać podejrzane. 90 Zespół dochodzeniowy działał pod silną presją, pragnąc jak najszybciej odegnać złowieszcze widmo następcy Aldricha Amesa. Denerwująco na wszystkich wpływał fakt, że szczegóły zdradzieckiego procederu poszukiwanego szpiega były trzymane w ścisłej tajemnicy nawet przed ekipą śledczą. Szczególnie deprymujące było to, że teraz, po zakończeniu zimnej wojny, kiedy nie traktowano już wywiadu sowieckiego jak najważniejszego przeciwnika i nie było też żadnej organizacji terrorystycznej, która skierowałaby swoją działalność przeciwko strukturom agencji, specjaliści nie dostali nawet klucza do prowadzenia poszukiwań. Śledztwo miało charakter bardzo ogólnikowy, szukano czegokolwiek, co mogło budzić podejrzenia. Przede wszystkim kazano im zwracać uwagę na dziwne przyzwyczajenia i zachowania, głównie wśród najlepiej wykształconej kadry. Pasje i zainteresowania wymagające funduszy większych od realnych dochodów, przynależność do klubów czy stowarzyszeń, w których opłaty wykraczały poza możliwości agentów, luksusowe samochody bądź drogą biżuterię noszoną przez żony lub kochanki pracowników, dzieci uczęszczające do drogich, prywatnych szkół. Szukać mieli zatem wszystkiego, co choćby z pozoru odbiegało od normy. - Proszę nam dać jakiekolwiek wskazówki - zaoponował jeden z oficerów ekipy dochodzeniowej. - Przy tak mało sprecyzowanym obszarze poszukiwań możemy zaliczyć do podejrzanych co najmniej połowę kadry kierowniczej firmy. Jedni utrzymują kochanki, co samo w sobie nie jest niczym niezwykłym, inni wykorzystują swoje służbowe stanowiska, żeby potajemnie dogadać się z dyrek torami prywatnych szkół, handlarzami nieruchomości bądź dealerami luksuso wych aut. Wielu za dużo pije, choć pewnie i siebie mógłbym zaliczyć do tej gru py, tyle że jeszcze w żaden sposób się nie skompromitowałem. Czego mamy więc szukać? Proszę nam dać przynajmniej mętną wskazówkę. - Nie mogę tego zrobić - oznajmił stanowczo Shields. - W takim razie powiem ci szczerze, Frank, że gdyby ktoś inny zarządził takie dochodzenie, a nie ty, natychmiast poszedłbym do dyrektora i zameldował, iż praw dopodobnie odjęło ci rozum. - Obawiam się, że gdyby nawet dyrektor przyznał ci rację, i tak poleciłby dalej wykonywać moje rozkazy. - Czy zdajesz sobie sprawę, iż na listę podejrzanych może trafić trzysta czy czterysta osób, które na przykład mają kłopoty z zawiązaniem krawata? - Nic na to nie poradzę. - To jakieś szaleństwo, Frank. - Bo i szukamy prawdziwego szaleńca. Bez wątpienia mamy w agencji wtycz- kę, a jest to ktoś, kto doskonale sobie radzi ze sprzętem komputerowym i ma do- stęp do najbardziej poufnych materiałów... - Zatem możemy zawęzić grono podejrzanych do jakichś stu pięćdziesięciu ludzi - rzekł oschle agent śledczy. - Zakładając, rzecz jasna, że w obsłudze sprzętu nie pomaga mu ktoś inny... Do diabła, zaczęliśmy od samej góry i już teraz mogę CI zaręczyć, że w ścisłym kierownictwie pionów nie ma nikogo, kto nie zostałby Prześwietlony na wszelkie możliwe sposoby. 91 - W takim razie zajmijcie się teraz kierownikami poszczególnych wydziałów. Trzyosobowy zespół dochodzeniowy podjął przerwaną pracę, mimo że w swoim gronie coraz poważniej rozpatrywał ewentualność choroby umysłowej wicedyrektora. Już kilkakrotnie wybuchały głośne afery związane z paranoją szefów wywiadu. Najbardziej drastyczne i dobrze udokumentowane przypadki obejmowały Edgara Hoovera z FBI oraz niejakiego Caseya, który w trakcie pełnienia obowiązków dyrektora pionu kontrwywiadu CIA przystąpił do tworzenia własnej siatki agentów niezależnych od nikogo poza nim, ani od centrali w Langley, ani od prezydenta bądź członków Kongresu. Ale oprócz nie spotykanych dotąd metod prowadzenia śledztwa nic nie wskazywało na to, by Frank Shields padł ofiarą jakichś urojeń. A udowodniła to już pierwsza noc, którą Pryce wraz ze Scofiel-dem i jego żoną spędzili w domu na wschodnim wybrzeżu stanu Maryland. Cameron raz i drugi poruszył się niespokojnie w łóżku, po czym otworzył szeroko oczy. Przez chwilę usiłował dociec, co go obudziło. Wreszcie uzmysłowił sobie, że słyszał jakiś metaliczny chrobot, odnosił również wrażenie, iż na krótko rozbłysło światło. Obrócił głowę w kierunku przeszklonych drzwi balkonowych. Zajął pokój na pierwszym piętrze trójkondygnacyjnego budynku, podczas gdy Scofield i Antonia wybrali sobie sypialnię piętro wyżej, dokładnie nad nim. Teraz był jednak pewien, że słyszał delikatne skrobanie, a mimo zamkniętych powiek jego oczy na chwilę poraził jakiś odblask, na przykład snop światła z reflektora znajdującego się na jachcie, który płynął po zatoce. Ale była to tylko jedna z wielu możliwości. Przeciągnął się i ziewnął szeroko. Rozległa połać wody za oknem, odbijającej wątły blask księżyca ukazującego się od czasu do czasu zza chmur, przywiodła mu na myśl zdarzenia z wyspy Outer Brass 26, którą opuścili zaledwie dwanaście godzin temu. Na swój sposób było to zabawne, pomyślał, uśmiechając się i siadając w łóżku. Zwykły śmiertelnik zapewne postrzegał pracę oficera wywiadu jako nie kończące się pasmo heroicznych dokonań i wydarzeń, z których można było ujść z życiem jedynie dzięki niezwykłym umiejętnościom. Taki stereotyp dodatkowo utrwalały tanie filmy i powieści sensacyjne. Tylko jeden aspekt zgadzał się z rzeczywistością: podczas pracy w terenie rzeczywiście trzeba się było nieraz wykazać świetnym wyszkoleniem, ale podobne sytuacje występowały wręcz sporadycznie, niemniej nadchodziły nieoczekiwanie i stanowiły chwile niezwykłego stresu oraz wysiłku. A i niosły ze sobą strach. Ktoś kiedyś powiedział, że naczelnym zadaniem płetwonurków jest utrzymanie się przy życiu. Cam, który bardzo lubił nurkować, otwarcie drwił z tej tezy do czasu, gdy pewnego razu podczas wakacji w Europie, na Costa Brava, znalazł się ze swoją ówczesną dziewczyną w samym centrum wielkiej gromady młodych rekinów młotogłowych. Nadal jednak twierdził stanowczo, że naczelnym zadaniem agenta wywiadu jest unikanie wszelkich drastycznych sytuacji, jeśli tylko to możliwe, przy jednoczesnym ścisłym trzymaniu się rozkazów. Lecz jeśli owe rozkazy pochodziły od człowieka o zbyt bujnej wyobraźni, podsycanej filmami i powieściami sensacyjnymi, wówczas należało je zlekceważyć. Ich wykonanie musiało otwierać per- 92 spektywę osiągnięcia znaczących rezultatów przy dającym się zaakceptować stopniu ryzyka. Poza tym była to taka sama praca, jak wiele innych. I podobnie jak w innych zawodach wciąż trzeba się było liczyć z możliwością porażki, a dla agenta wywiadu obejmowało to również strach przed śmiercią. Cameron zaś nie miał najmniejszego zamiaru rozstawać się z życiem, zwłaszcza gdyby miało to wyłączniedopomóc w karierze jakiegoś gryzipiórka z centrali. Ponownie rozległ się cichy chrobot. Dolatywał z zewnątrz, z balkonu. Zatem wcale mu się to nie śniło. Co mogło być źródłem hałasu? Strażnicy patrolowali całą posesję, nie wyłączając terenów zielonych wokół domu. Nikt nie dałby rady przemknąć się niepostrzeżenie w pobliże budynku. Pryce pospiesznie wysunął się spod kołdry, chwycił pistolet oraz latarkę, które wcześniej przezornie położył na nocnym stoliku, i podkradł się do szerokich, dwuskrzydłowych drzwi wychodzących na wąski balkon. Ostrożnie otworzył jedną ich część, wychylił się na zewnątrz i spojrzał ponad barierką w dół. Nie musiał nawet zapalać latarki. Od razu zauważył dwie ciemne, nieruchome sylwetki ludzi leżących na trawie. Kałuże krwi złowieszczo połyskiwały w blasku księżyca, a wygięte daleko do tyłu głowy obu strażników zostały niemal odcięte od tułowi. Ktoś bez żadnych skrupułów poderżnął im gardła! Pryce włączył latarkę i szybko skierował snop światła w górę. Po gładkim murze budynku wspinał się intruz w czarnym stroju płetwonurka, wyposażony w duże przyssawki na dłoniach i kolanach. Sięgał właśnie do poręczy balkonu sypialni Scofielda, kiedy padło na niego światło. Błyskawicznie oderwał prawą rękę od muru, sięgnął do pasa, wyciągnął pistolet maszynowy i otworzył ogień. Cameron dał nura z powrotem do swego pokoju. Pociski z łoskotem spadły na balkon, kilka odbiło się rykoszetem od metalowej balustradki. Zabrzęczało tłuczone szkło, kule zaryły się w oklejonej kosztowną tapetą ścianie. Pryce czekał cierpliwie. Kiedy wreszcie w zapadłej ciszy rozległ się cichy trzask wymienianego magazynka, wyskoczył znowu na balkon i oddał parę strzałów do odzianej na czarno postaci. Intruz szarpnął się konwulsyjnie i po chwili zwisł bezwładnie, przyklejony do ściany budynku przyssawkami. Kilka minut później trupa spuszczono na ziemię i ułożono na trawie obok dwóch zamordowanych agentów. Nie znaleziono przy nim żadnych dokumentów. - Mam zamiar pobrać jego odciski palców - oznajmił posępnie dowódca ochro ny, ubrany w pstrokaty kombinezon wojsk desantowych. - Szybko się dowiemy, co to za sukinsyn. - Nie warto się trudzić, młodzieńcze - odparł Scofield. - Kiedy ściągniecie mu rękawice, przekona się pan, że ma całkiem gładką skórę na palcach, prawdo podobnie wytrawionąjakimś kwasem. - Niemożliwe! - Mówię poważnie. Oni zawsze postępują w ten sposób. Jeśli płaci się maksymalną stawkę, można wynająć najlepszego zabójcę, czyli takiego, którego nie da się zidentyfikować. 93 - Zawsze pozostaje badanie stomatologiczne... - Podejrzewam, że dokładna analiza wykazałaby kilka lipnych plomb czy fał- szywych mostków, w dodatku robionych gdzieś za granicą. Jestem przekonany, że koroner potwierdzi te obawy. - Tak dobrze zna pan metody zabójców? To kim pan jest, do cholery? - Kimś, kogo ma pan jedynie ochraniać, pułkowniku. Do tej pory nie spisał się pan najlepiej, prawda? - Nie potrafię zrozumieć, jak ten łajdak przedostał się aż do budynku. - To wyłącznie kwestia doskonałego wyszkolenia, jak sądzę. Dopisało nam szczę ście, że agent Pryce, który jest równie wspaniale wyszkolony, ma bardzo lekki sen. Chociaż to zapewne także jeden z elementów tegoż wyszkolenia, prawda? - Daj spokój, Bray - wtrącił pojednawczo Cameron, krążący nerwowo wokół gromadki ochroniarzy stojących w kręgu światła nad trzema ciałami. - To praw da, że dopisało nam szczęście, ale też i ten człowiek-pająk wcale nie był tak do brze wyszkolony, jak twierdzisz. Narobił tyle hałasu, że obudziłby nawet zdrowo wstawionego bosmana. - Dzięki, chłopcze - mruknął zakłopotany pułkownik. - Nie ma za co - rzekł niemal odruchowo Pryce. - Pańskie pytanie daje wiele do myślenia. Jak ten łobuz przedostał się aż pod dom, ominąwszy straże? A prze de wszystkim jak pokonał trzęsawiska, bo nie mógł tutaj dotrzeć inną drogą. - Wokół budynku nasi chłopcy byli rozstawieni co dziesięć metrów - wtrącił szef ochroniarzy CIA. - Cały teren jest oświetlony reflektorami, z których każdy daje po trzydzieści lumenów. Od strony przystani dodatkowo rozciągnęliśmy drut kolczasty. Nie wierzę, aby mógł się tamtędy prześliznąć. - Ale pozostaje jeszcze droga dojazdowa - powiedziała trzydziestoparoletnia kobieta z oddziału marines. Była ubrana w ciemne dżinsy i czarną skórzaną kurtkę lotniczą, spod znoszonej furażerki z połyskującymi insygniami wysuwały się nie sforne kosmyki blond włosów. - Główna brama posiadłości jest otwierana elek trycznie, mimo to ustawiliśmy sto pięćdziesiąt metrów od niej stalową barierkę za gradzającą przejazd oraz budkę wartowniczą, w której trzyma straż dwóch żołnierzy. - Jak wygląda teren po obu stronach drogi? - zapytał Cameron. - Ciągną się tam bagna - wyjaśniła kobieta. - Droga początkowo biegła po zwykłej ziemnej grobli, którą niedawno wzmocniono żelbetowym zbrojeniem, sięgającym do dwóch metrów w głąb wału. Teraz szosa bardziej przypomina pas startowy lotniska. - Żelbetowe zbrojenie grobli? - Owszem. Zastosowano sprężony cement do wypełnienia nierówności nasypu - Ach tak, rozumiem, panno... - Podpułkownik Montrose, panie Pryce. - Zna pani moje nazwisko? - Było wymienione w rozkazie, dotyczącym ochrony obiektu ze szczególnym uwzględnieniem... - urwała nagle. - Reszta jest jasna - powiedział Cameron, chcąc w ten sposób rozładować kłopotliwą sytuację. 94 - Podpułkownik Montrose jest moim zastępcą - dodał lekko urażonym tonem dowódca komandosów. - Dwoje pułkowników na czele kompanii marines? - zdziwił się Pryce. - Może przypominamy komandosów, lecz nie jesteśmy oddziałem marines - wyjaśniła kobieta, zdejmując furażerkę i energicznym ruchem głowy rozsypując włosy. - Tworzymy jednostkę SSR. - Cóż to za rodzaj wojsk? - Siły Szybkiego Reagowania - wtrącił Scofield. - Tyle nawet ja wiem, młodzieńcze. - Miło mi, że dysponujesz tak rozległą wiedzą, staruszku. A gdzie się podzia ła Antonia? - Zabrała jednego z chłopców agencji i wyruszyła na łowy. - Na jakie znów łowy? - spytała zaniepokojona Montrose. - Nie wiem. Moja ukochana czasami zdobywa się na całkowitą niezależność. - Podobnie jak ja, panie Scofield! Nie pozwolę na żadne indywidualne wy cieczki, zwłaszcza w towarzystwie naszych żołnierzy. - Te protesty są raczej bezprzedmiotowe, pani... pułkownik. Moja żona do skonale odczytuje ślady, robiła to już wielokrotnie. - Jestem pełna uznania dla zdolności pańskiej żony, proszę jednak wziąć pod uwagę, że odpowiadam za całą służbę ochrony. - Niechże pani nie przesadza. - Cameron znowu wziął na siebie rolę rozjem cy. - Co prawda chłopcy z agencji nie noszą mundurów, ale to także nieźli specja liści. Mogę coś powiedzieć na ten temat, bo sam jestem jednym z nich. - Pańska zawodowa ambicja mnie nie interesuje, panie Pryce. Naszym pierw szoplanowym zadaniem jest zbrojna ochrona obiektu. - To ci dopiero twarda sztuka - mruknął Bray. - Może mnie pan nawet nazwać suką, panie Scofield. To niczego nie zmieni. - Skoro pani tak twierdzi... - Dość! - syknął Pryce. - Powinniśmy zgodnie współdziałać, zamiast się kłócić. - Chciałam tylko wyjaśnić nasze stanowisko, przedstawić stan zabezpiecze nia obiektu i, nie bez powodu, naświetlić siłę tego oddziału. - Pozwolę sobie tego nie komentować - mruknął Pryce, ruchem głowy wska zując rozciągnięte na trawie ciała. - Nadal nie rozumiem, jak on się mógł przedostać na teren - zabrał głos pułkownik. - No cóż, wiemy na pewno, że nie miał lęku wysokości, a tacy ludzie z reguły nie boją się też nurkowania - odparł Scofield. - Co chcesz przez to powiedzieć, do cholery? - spytał Pryce. - Powtarzam tylko powszechnie akceptowaną opinię psychologów, którzy twierdzą, że ogół spadochroniarzy również doskonale się czuje pod wodą. Ma to coś wspólnego z upodobaniami do zmniejszonej grawitacji. Pamiętam, że gdzieś pytałem na ten temat... - Bardzo dziękuję, Bray. Chciałbym jednak wiedzieć, co proponujesz. - Dokładnie sprawdzić teren wokół przystani. 95 - Ten teren jest sprawdzany dosłownie na okrągło - oznajmiła stanowczo Montrose. - Uznaliśmy to za jedno z najważniejszych zadań. Patrole nie tylko kontrolowały obszar do kilometra od przystani, ale w dodatku robiły co jakiś czas wypady w głąb lądu. Naprawdę nikt nie mógł się przedostać od strony morza. - Zabójca na pewno również o tym wiedział, prawda? - odezwał się Scofield. - Powinien przyjąć to za pewnik. - Raczej tak - przyznała pani pułkownik. - Czy zdarzyły się jakieś fałszywe alarmy w ciągu ostatnich godzin? - Prawdę mówiąc, tak, ale żaden z wypadków nie budził wątpliwości. Naj pierw na teren posiadłości weszła grupka dzieci z sąsiedztwa, bawiących się nad brzegiem morza, później paru pijaczków, którzy pomylili drogę powrotną po ja kiejś libacji, wreszcie rybacy zamierzający skrócić sobie drogę do domu. Wszyst kich intruzów zatrzymano i wylegitymowano. - Czy informowała pani pozostałe patrole o każdym z tych zajść? - Oczywiście. Musieliśmy się zabezpieczyć na wypadek, gdyby trzeba było udzielić wsparcia. - Zatem wasze szczelne linie ochrony trzykrotnie były poddane próbie, zga dza się? A w tym samym czasie w innym miejscu mogły zostać, celowo bądź nie umyślnie, spenetrowane. - To zbyt daleko idące uogólnienie i według mnie... całkiem nieprawdopo dobne. - Na pewno, pułkowniku Montrose? - zapytał Brandon. - Jestem innego zdania. - Co pan chce przez to powiedzieć? - Nic nie chcę powiedzieć. Po prostu próbuję ustalić fakty. Na granicy kręgu rozjaśnianego przez reflektor zakołysał się krążek światła latarki i doleciał stamtąd okrzyk Antonii: - Znaleźliśmy, kochany! Odkopaliśmy ukryty sprzęt! Żona Scofielda wraz z towarzyszącym jej agentem szybko zbliżyli się do gromadki zasępionych członków ochrony i cisnęli na trawę przyniesione rzeczy: butlę sprężonego powietrza wraz z maską płetwonurka, ciśnieniową latarkę ze szkłem kobaltowym, wodoszczelną krótkofalówkę oraz płetwy. - To wszystko leżało zagrzebane w mule na skraju bagien, na wysokości bra my wjazdowej - wyjaśniła. - Był dobrze poinformowany, że tylko tamtędy może się przedostać na teren posiadłości. - A skąd pani to może wiedzieć? - wycedziła Montrose. - Kto mógłby go o tym poinformować? - Z daleka widać, że przystań i jej okolice są dobrze strzeżone. Wzdłuż ba gien dużo rzadziej chodzą patrole, więc jest to najlepsze miejsce do przeprowa dzenia akcji dywersyjnej. - Jakiej akcji? - Chodzi ci o tę samą metodę, której użył Taleniekow, żeby się wydostać z Se wastopola, i o której nam później opowiadał? - zapytał Scofield. - Mam rację, kochanie? - Pamięć cię nie zawodzi, mój drogi. 96 - Dlaczego "mój drogi"? Czyżbym coś pomylił? - Tylko przeoczyłeś pewien szczegół. Co zrobił Wasyl, żeby pokonać Dardanele? - Właśnie zastosował akcję dywersyjną. Umieścił w kajucie na kutrze fałszywą ściankę, za którą urządził sobie kryjówkę. Rosjanie ją odkryli i wpadli we wściekłość, gdyż nikogo tam nie było. - Doskonale, Bray. Teraz spróbuj wykombinować analogiczny wybieg na lądzie. Jasne! Trzeba odwrócić uwagę przeciwnika od obiektu, po czym zasygnalizować obiektowi najwłaściwszy moment! Właśnie do tego wykorzystali krótkofalówki. - Jesteś nieoceniona, skarbie! - O czym wy mówicie, do diabła? - przerwała im ostro Montrose. - Proponuję, by jak najszybciej odnalazła pani tych pijaczków, którzy niby przypadkiem pomylili drogę - odezwał się Pryce. - Zapewne warto by również sprawdzić rybaków. - Po co? - Ponieważ jeden z tych mężczyzn, a może nawet więcej, miało przy sobie krót kofalówkę nastrojoną na tę samą częstotliwość co ta, leżąca obecnie u pani stóp. Podpułkownik Leslie Montrose, córka generała i absolwentka akademii West Point, mimo oschłego, typowo wojskowego stylu bycia, w gruncie rzeczy była dość miłą osobą. Tak przynajmniej ocenił Cameron Pryce po rozmowie z dowódcą ochrony, pułkownikiem Everettem Bracketem, kiedy zasiedli przy kuchennym stole nad kawą, aby przeanalizować nocne wydarzenie, podczas gdy Montrose zajęła się wydawaniem dalszych rozkazów swoim podwładnym. Bracket zaczął od bliższego przedstawienia siebie i swojej zastępczyni, którą, jak przyznał z pewnym ociąganiem, nie bez sprzeciwu zaakceptował na tym stanowisku. - Proszę mnie źle nie zrozumieć, panie Pryce, nie mam nic przeciwko kobie tom. Bardzo ją lubię, nawet mojej żonie przypadła do serca, ale twierdzę stanow czo, że Siły Szybkiego Reagowania to nie miejsce dla kobiet. - A co o tym sądzi pańska żona? - Powiedzmy, że nie w pełni się ze mną zgadza. A jeszcze głośniej protestuje moja siedemnastoletnia córka. Lecz żadna z nich ani razu nie brała udziału w ja kiejkolwiek akcji. Ja byłem na wojnie i dlatego śmiem twierdzić, że to nie jest miejsce dla kobiet. Podczas prowadzenia działań zawsze się trzeba liczyć z moż liwością dostania się do niewoli, a ja za żadne skarby świata nie chciałbym wi dzieć mojej żony czy córki w roli więźnia. Zapewne większość mężczyzn przyznałaby panu rację, pułkowniku. - Pan również? - Oczywiście, chociaż ja także nigdy dotąd nie zostałem zaatakowany we własnym kraju, na ojczystej ziemi. Doświadczyli tego Żydzi i w ich armii służy zdecydowanie więcej kobiet. Podobnie jest u Arabów, gdzie kobiety stanowią wręcz całość oddziałów pomocniczych i obrony cywilnej, a w ugrupowaniach terrorystycznych pełnią nawet kierownicze funkcje. Dlatego też wcale nie jestem pewien, czy 97 obaj szybko nie zmienilibyśmy zdania, gdyby oddziały wroga wylądowały na plażach Kalifornii czy Long Island. - Nie sądzę, abym wówczas zmienił zdanie. - Być może zmusiłaby pana do tego postawa kobiet. Ostatecznie to właśnie one, kobiety i matki, wyprowadziły ludzkość z jaskiń, dzięki nim przetrwaliśmy epokę lodowcową. Wśród zwierząt samice są o wiele bardziej agresywne, szcze gólnie gdy coś zagraża ich potomstwu. - Zdumiewasz mnie, chłopcze. Skąd u ciebie takie skojarzenia? - W młodości interesowałem się antropologią, pułkowniku... Zauważyłem, że Montrose nosi taką samą furażerkę jak pan, ma jednak inne insygnia. Jak to możliwe? - Pozwoliliśmy jej na to w drodze wyjątku. - Nie rozumiem. Przecież baseballista drużyny Jankesów pod żadnym pozo rem nie włoży czapki bostońskich Czerwonych Skarpet. - Nosi insygnia eskadry, w której służył jej mąż. - Co takiego? - Był pilotem myśliwskim, został zestrzelony nad Basrą podczas "Pustynnej Bu rzy". Podobno w ostatniej chwili się katapultował, lecz jego nazwisko nigdy się nie pojawiło w oficjalnych wykazach jeńców. Prawdopodobnie nie zdołał się uratować. - Ale od tamtego czasu minęło kilka lat - zdziwił się Pryce. - I mimo to ona nie zrezygnowała z dalszej służby? - Nawet nie chciała o tym słyszeć. Razem z żoną próbowaliśmy ją do tego namówić, nakłonić do rozpoczęcia nowego życia. Ze swoimi umiejętnościami bez kłopotów mogłaby znaleźć dobrą pracę w dziesiątkach różnych firm, bo musi pan wiedzieć, że oprócz klasycznego wojskowego wyszkolenia ukończyła kursy zarządzania i obsługi komputerów. Co zresztą bardzo pomogło jej w karierze, gdyż szybko dochrapała się stopnia majora, ale bez dodatkowych specjalności nie awan sowałaby wyżej. - I tak bardzo mnie dziwi, że nie chciała niczego zmienić w życiu prywat nym - zauważył Cameron. - Ma pan rację. Zapewne mogłaby osiągnąć bardzo wiele. W służbie cywil nej obracałaby się wśród młodych, przystojnych mężczyzn, bez wątpienia także nieźle sytuowanych. Miałaby okazję zawrzeć liczne znajomości, jeśli wie pan, o co mi chodzi. - To oczywiste. I nigdy nie przyszło jej to do głowy? - Odrzucała wszelkie sugestie, prawdopodobnie z powodu syna. - To ma także syna? - Owszem. Urodził się niespełna dziewięć miesięcy przed tym, jak ona i Jim uzyskali dyplomy West Point. Leslie uważa, że to komiczny zbieg okoliczności. Teraz chłopak ma czternaście czy piętnaście lat i darzy uwielbieniem zmarłego ojca. Moim zdaniem Montrose się obawia, że gdyby zrezygnowała ze służby, syn zacząłby nią gardzić. - Ale podczas realizacji takiego zadania jak obecne nawet nie może się z nim zobaczyć. Gdzie jest chłopak? 98 - W jednej z prywatnych szkół w Nowej Anglii. Jim pochodził z bogatej rodziny a ojciec Leslie był generałem. Zresztą dzieciakowi nie trzeba tłumaczyć, czym się wiążą obowiązki służby wojskowej. - To zrozumiałe. - Niezupełnie. Moja córka zawsze będzie miała do mnie takie czy inne pretensje. - Ale pan nie zginął bohaterską śmiercią - rzekł Pryce - toteż córka nie musi pana wspominać z uwielbieniem. - Sam to pojmuję, wolę jednak pozostać wśród żywych. - Naprawdę Montrose nie mogła sobie nikogo znaleźć w wojsku, kto byłby w stanie zastąpić jej męża? W końcu jest jeszcze młoda. - Myśli pan, że razem z żoną nie próbowaliśmy jej poradzić kandydata? Trzeba było widzieć te parady młodych oficerów, przewijających się przez nasz dom... Leslie kończyła każde spotkanie uprzejmym "dobrej nocy", po męsku ściskała naszemu wybrańcowi dłoń i na tym poprzestawała. A jeśli pan próbuje wybadać grunt dla siebie, może się pan nie trudzić. To prawdziwie wyzwolona kobieta. - Niczego nie próbuję wysondować dla siebie, pułkowniku. Po prostu wolę znać ludzi, z którymi przychodzi mi współpracować. - Na pewno dostał pan do wglądu szczegółowe akta personalne wszystkich dwudziestu siedmiu osób z mojej kompanii. - W ciągu pięciu dni, jakie spędziłem na Karaibach, niewiele miałem okazji do zmrużenia oka, a przez ostatnie dwie doby byłem cały czas na nogach. Nawet nie zajrzałem do waszych akt. - Nie znajdzie pan tam niczego podejrzanego. - Nie mam co do tego wątpliwości. W tej samej chwili w drzwiach kuchni stanęła pułkownik Montrose, wobec czego dyskusja natychmiast się urwała. - Wszystko zostało zabezpieczone. Wyznaczyłam ponadto dodatkowe patro le wzdłuż przystani. - Po co? - zapytał Cameron. - Ponieważ właśnie tamtędy powinien się wycofywać zabójca. - Co pani podsunęło taki wniosek? - rzekł nieco ostrzejszym tonem Pryce. - Jest to jedyna logiczna droga ewakuacji z dobrze strzeżonej posiadłości. - Ewakuacji? Chyba chodzi pani o ucieczkę. - Oczywiście. W każdym razie bagna będą teraz pod stałą obserwacją. - To bezcelowe. Sama pani wcześniej powiedziała, że teren w odległości ki lometra od przystani był dokładnie patrolowany, oświetlony i strzeżony przez elek- troniczny system bezpieczeństwa. Czy naprawdę sądzi pani, że napastnik o tym nie wiedział? - Do czego pan zmierza, panie Pryce? - spytała rozzłoszczona kobieta. - Są- dzi Pan, że zaplanował inną drogę ucieczki? - Owszem. Mógł się wycofać tą samą drogą, którą się tu dostał. Wszak pani Scofield odnalazła zagrzebany w mule sprzęt płetwonurka. Radziłbym skontrolować uważnie teren na zachód od najbliższej drogi, prowadzącej wzdłuż wybrzeża Północy na południe. Tylko proszę nie robić hałasu, na wypadek gdyby faktycz- 99 nie ktoś tam czekał na powrót zabójcy. Co zrozumiałe, samochód powinien stać ze zgaszonymi światłami, bo inaczej byśmy go stąd zauważyli. - Przecież to śmieszne! Zabójca nie wykonał swego zadania, leży martwy. - Wiemy o tym, pani pułkownik - przyznał Cameron. - Ale skoro w waszych szeregach nie ma zdrajcy, który pozostawałby w stałej łączności radiowej... - To absolutnie wykluczone! - wykrzyknął Bracket. - Jestem o tym przekonany. Zatem jeśli nikt nie przekazał wiadomości, to łącz- nik na pewno jeszcze nie wie, że zabójca zginął, i wciąż na niego czeka... Proszę się tym zająć, Montrose. To rozkaz. Minęła prawie godzina. Bracket tymczasem zasnął przy stole, oparłszy głowę na rękach. Cameron co kilkanaście minut ochlapywał sobie twarz nad zlewem zimną wodą, aż w końcu miał mokry cały kołnierzyk koszuli. Wreszcie drzwi otworzyły się z trzaskiem i Montrose wtargnęła do kuchni, dysząc ciężko z wyczerpania. - Rzeczywiście czekał tam samochód - oznajmiła cicho. - Gorzko żałuję, że nie uwierzyłam panu od razu. - Dlaczego? - zapytał dumny z siebie Pryce, podnosząc się z krzesła. - Bo zginął jeden z naszych ludzi. - Jasna cholera! - ryknął Cameron, budząc tym okrzykiem Bracketa. - Prowadziłam oddział i zapewne to jabym zginęła, gdyby kapral nie zepchnął mnie z drogi. Uratował mi życie, a sam został trafiony. To był jeszcze chłopiec, najmłodszy podoficer pod moją komendą. Zginął bohaterską śmiercią. - Strasznie mi przykro. - Kim są ci ludzie, panie Pryce? - zapytała stanowczo Montrose, ledwie się powstrzymując od wybuchu. - Parę osób nazwało ich wcielonymi diabłami - mruknął Cam. Leslie nie wytrzymała. Pochyliła nisko głowę i zaczęła szlochać. Pryce próbował jąprzytulić, lecz wyprostowała się szybko, dumnie uniosła głowę i spoglądając na niego spod przymrużonych powiek, wycedziła: - Trzeba ich za wszelką cenę powstrzymać! - Wiem o tym. Cameron odsunął się o krok i zerknął przez ramię. Osłupiały Bracket powoli opadł z powrotem na krzesło. THE INTERNATIONAL HERALD TRIBUNE (strona tytułowa) ZADZIWIAJĄCE POSUNIĘCIE GIGANTÓW PRZEMYSŁU LOTNICZEGO PARYŻ, 30 WRZEŚNIA Wspólne oświadczenie, ogłoszone jednocześnie w Londynie i Paryżu, o połączeniu British Aeronauticals oraz Compa- 100 gnie du Ciel w jedno konsorcjum wywołało olbrzymie poruszenie wśród specjalistów przemysłu lotniczego w Europie i Stanach Zjednoczonych. Fuzja tych dwóch przedsiębiorstw, dysponujących wręcz nieograniczonymi funduszami, mających zapewnione wieloletnie kontrakty z prywatnymi i państwowymi przewoźnikami, powiązanych z olbrzymią siecią podwykonawców oraz mających dostęp do nowo otwierających się rynków taniej siły roboczej, prowadzi do utworzenia największego i najbardziej wpływowego potentata na rynku. Doradcy finansowi po obu brzegach Atlantyku są zgodni, że Sky Wa-verly, gdyż taką nazwę obrało konsorcjum, od chwili narodzin staje się niewzruszonym gigantem całego przemysłu lotniczego. Cytując słowa Clive'a Lawesa, komentatora ekonomicznego londyńskiego "Timesa", "będzie to firma wybijająca na werblu tempo, w rytm którego pomaszerują wszyscy pozostali konkurenci". Konsorcjum przyjęło swą nazwę ku czci sir Davida Waver-ly'ego, założyciela brytyjskiej firmy Waverly Industries, która ponad ćwierć wieku temu została wykupiona przez kompanię anglo-amerykańską. Nie potwierdzone jeszcze szczegóły zawartej umowy, takie jak zmiany cen akcji poszczególnych udziałowców oraz prawdopodobny skład rady nadzorczej spółki, publikujemy na stronie 8. Nasi fachowcy oceniają perspektywy likwidacji dublujących się wydziałów konsorcjum oraz możliwości wzrostu zatrudnienia. Ich opinie można sparafrazować często cytowanym zdaniem ze znanego amerykańskiego filmu z lat pięćdziesiątych: "Proszę zapiąć pasy, przed nami odcinek szczególnie wyboistej drogi". VIII Na wschodnim wybrzeżu Marylandu było wczesne przedpołudnie. Słońce sta- ło w połowie wysokości swej drogi do zenitu, a jego oślepiające promienie wzbudzały tysiące odblasków na lekko sfalowanej powierzchni zatoki. Pryce dołączył do Scofielda i jego żony, którzy siedzieli na przestronnej werandzie wychodzącej na przystań. Żołnierze pełniący służbę w domu zebrali się właśnie przy śniadaniu, ale część uczestników nocnych patroli spała jeszcze w najlepsze w oddanych im do użytku trzech luksusowo urządzonych domkach gościnnych. - Siadaj, Cameron - zaprosiła go Antonia. - Nalać ci filiżankę kawy? - Nie, dziękuję. - Pryce ruszył w kierunku stolika, na którym stał dzbanek i puste naczynia. - Sam się obsłużę. - Brzydko z twojej strony - mruknął Bray. - Przez ciebie jeszcze moja poło wica nabierze kiepskich obyczajów. - Chyba nie mówisz tego poważnie, prawda? - bąknął niezbyt wyraźnie Ca meron, bardzo zmęczony. - Skądże! Jest zdecydowanie za wczesna pora na to, abyś mówił poważnie. - Wcale nie jest tak wcześnie, dochodzi dziesiąta. Gdzie się podziała reszta? - Nie mam pojęcia. Nawet nie zdążyłem się z nikim bliżej zapoznać. - Nie przesadzaj, znamy już dwoje pułkowników i tego faceta, który wczoraj w nocy, a raczej dziś nad ranem towarzyszył Antonii. No i łącznika Shieldsa, co patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym był trędowaty. - Frank bez wątpienia wiele mu o tobie opowiadał. - Pryce podszedł z fili- żanką kawy do stolika i usiadł. - Pułkownik Bracket i podpułkownik Montrose zajmują dwa pokoje w za' chodnim skrzydle, po sąsiedzku z sypialnią Eugene'a Denny'ego, wysłannik dyrektora Shieldsa. A facet, który mi towarzyszył, jak się wyraziłeś, kochany,za- mieszkał na naszym piętrze, w głębi korytarza... Będę miała do niego dość bli sko, gdy twoje chrapanie wybudzi mnie ze snu. 102 - No proszę! - wykrzyknął z uśmiechem Bray. - Kiedy się bierze dużo młodszą żone Cam, to trzeba pilnie uważać, żeby jak kwoka nie zaczepiała każdego samca, jaki jej wpadnie w oko. Im młodszy, tym lepszy. Za to miałbyś okazję wybierać jajka z kurnika. Wyjątkowo nie mam ochoty na jajka. Zresztą w kółko powtarzasz, że mi szkodzą. - Kto parzył to świństwo? - przerwał im Pryce. - A co? Podejrzewasz, że kawa jest zatruta? - Może nie bezpośrednio, lecz rozpatrując geometryczny rozkład linii prawdopodobieństwa... - Rety! Co za język?! - Już ci wyjaśniam - odparła Antonia, zdumiewająco dobrze poinformowana - Cała nasza żywność pochodzi ze stołówki w Langley, gdzie jest hermetycznie pakowana. Śmigłowiec dostarcza ją w zaplombowanych pojemnikach dwa razy dziennie, o szóstej i osiemnastej... - Rzeczywiście, słyszałem terkot wirnika - przerwał jej Cam - sądziłem jednak, że to zwiad powietrzny albo wizyta jakiejś szychy... Skąd tak wiele wiesz, Toni? - Bez skrępowania o wszystko pytam. - I chyba dobrze ci to idzie. - Nauczyłam się od Braya. Powtarzał, że jeśli człowiek znajdzie się w sytu acji pasywnej, w roli uciekiniera czy biernego obserwatora, powinien zawsze za dawać pytania: grzecznie, nie natarczywie, jakby faktycznie powodowała nim zwykła ciekawość. Twierdził też, że kobiety robią to znacznie lepiej, więc przyję łam tę rolę na siebie. - Mogłem się tego domyślić. Niestety, w ten sposób wystawiasz się na od strzał. Scofield zachichotał. - Na drugi raz zastanów się dobrze, zanim palniesz coś podobnego. - Spo ważniał szybko. - Słyszałem już o tym kapralu, który zginął przed świtem. Zbiry nie przebierają w środkach. - Od kogo o tym słyszałeś? - Od pułkownika Bracketa. Przyszedł na górę, żeby przekazać Denny'emu złe wieści, i dyskusja przerodziła się w głośną wymianę wzajemnych oskarżeń, obudzili mnie i Toni, toteż włączyliśmy się do rozmowy. - O co się oskarżali? - Takie tam, nic ważnego. - Nie jestem pewien. - Daj temu spokój, Cam - powiedziała Antonia. - Denny nie stanął na wysokości zadania, jak to się mawia u was w Ameryce. - Jakie rzucał oskarżenia? - koniecznie chciał wiedzieć, na czyj rozkaz Montrose zabrała samochód i oPuściła teren posiadłości - rzekł Scofield. - A Bracket usiłował mu wyjaśnić, że Zastępca dowódcy kompanii SSR nie musiała czekać na niczyje rozkazy, a zwłaszcza na jego zgodę. 103 - Krótko mówiąc, udzielił jej pełnego poparcia - dodała Antonia. - Ale skłamał - oznajmił Pryce. - To ja wydałem taki rozkaz, wykorzystując swój autorytet doświadczonego pracownika terenowego agencji, zdolnego do bły. skawicznej analizy sytuacji. Niestety, moje podejrzenia okazały się słuszne. Mówicie więc, że Denny zachowywał się niegrzecznie? Za kogo on się uważa? - Za nadzwyczajnego łącznika dyrektora Shieldsa, który pod nieobecność przełożonego ponosi pełną odpowiedzialność za wszystko, co się dzieje na tere nie tej posiadłości - oznajmił stanowczym tonem mężczyzna stojący w przejściu na werandę: średniego wzrostu, szczupły, o przyjemnych rysach, tonujących znacz- ną jak na jego wiek łysinę, oraz miękkim, łagodnym głosie. Po chwili dokoń czył: - A z tą odpowiedzialnością wiąże się też olbrzymi autorytet. - Widzę, że nie tylko nie umiesz stanąć na wysokości zadania, Denny - rzekł złowieszczo Cameron, wstając od stolika i ruszając w jego stronę. - Ty w ogóle nie dorosłeś do jakiejkolwiek wysokości! Posłuchaj mnie, tępy gryzipiórku. Jakoś nie słyszałem, byś składał równie autorytatywne oświadczenia w ciągu nocy, kie dy martwy zabójca znalazł się na trawie obok dwóch żołnierzy zarżniętych ni czym wieprzki. Nawet sobie nie przypominam, abym cię tam widział! - Byłem tam, panie Pryce, co prawda krótko, gdyż nic już nie mogłem zdzia łać wobec zaistniałej sytuacji. Uznałem jednak, iż powinienem niezwłocznie po wiadomić o wszystkim dyrektora Shieldsa. Rozmawialiśmy dość długo przez te lefon, próbując ustalić możliwe źródło przecieku. Braliśmy pod uwagę nawet załogę śmigłowca... Dyrektor zjawi się tu w południe. - Chcecie sprawdzić załogę helikoptera? - wtrącił Brandon. - Tak. - Więc na jakiej podstawie, według jakich doświadczeń, ośmielasz się kwe stionować moje rozkazy i decyzje dowódców Sił Szybkiego Reagowania? - cią gnął Cameron. - To chyba oczywiste. Zginęli nasi ludzie. - To się zdarza, Denny. Nawet jeśli mnie czy tobie się to nie podoba, takich wypadków nie sposób uniknąć. - Posłuchaj, Pryce. Może faktycznie trochę za bardzo mnie poniosło... - Wreszcie zaczynasz mówić z sensem. - Zrozum jednak, że powinienem tu wszystko nadzorować, dbać o wasze bez pieczeństwo. Tymczasem już pierwszej nocy... Poczułem się jak idiota, jakbym nie dorósł do tego zadania. - Niczemu nie zdołałbyś zapobiec i wszyscy świetnie to wiemy - mruknął pojednawczo Cameron, ruchem ręki zapraszając agenta, by usiadł z nimi przy stole. - Zapewne nie mógłbym ani uratować tych dwóch żołnierzy, ani powstrzy' mać płatnego zabójcy, wydawało mi się jednak, że śmierć kaprala była już cał kiem niepotrzebna. Gdybym tylko wiedział o planowanej wyprawie... - To co byś zrobił? - Pryce znowu przybrał ostrzejszy ton. - Można było to załatwić inaczej. Zakładając, że ktoś czeka na powrót zabój' cy na starej drodze Chesapeake... 104 - Wykrztuś to wreszcie. Nie zawiadamiasz przez telefon rodziców tego młodego kaprala o jego śmierci. - No cóż, rozważałem pierwszoplanową sytuację ze zbioru hipotetycznych... - On wyraża się jeszcze śmieszniej od ciebie - przerwał Scofield. - Bo to język Shieldsa, ale przebywałem wystarczająco długo wśród tych pajaców, żeby ich rozumieć -odparł Cam. -Zatem jakie hipotetyczne sytuacje rozważałeś, panie analityku? Bo wszak jesteś analitykiem, prawda? - Jestem. Otóż ja bym wysłał zakamuflowany wóz z uzbrojoną obsadą od północnego wylotu tej drogi. Być może zdołaliby zaskoczyć przeciwników od tyłu. - Jaki wóz?! Z jaką obsadą?! - wrzasnął Pryce, pochylając się groźnie nad siedzącym kolegą. - Jest tam posterunek. Wartownicy zmieniają się co osiem godzin. - Czemu, do kur... Dlaczego nikt nam o tym nie powiedział?! - Jestem oswojona z takim słownictwem, Cameron -powiedziała równie roz złoszczona Antonia. - I muszę przyznać, że niepotrzebnie ugryzłeś się w język, bo tego rodzaju przekleństwa same cisną się na usta... Panie Denny, dlaczego nikt nam nie powiedział o istnieniu wysuniętego posterunku? - Na miłość boską, nie miałem obowiązku wszystkiego relacjonować. Spę dzaliśmy tu dopiero pierwszą noc. Skąd mogłem przypuszczać, że cokolwiek tak szybko się wydarzy? - A powinieneś był zakładać nawet najgorsze - oznajmił stanowczo Scofield mentorskim tonem. - To nie twój błąd, tylko Shieldsa. Zresztą zdarzyło mu się to nie po raz pierwszy. Warunkiem wstępnym każdej akcji w terenie jest szczegóło we poinformowanie jej uczestników o dostępnych możliwościach. Bezwzględnie należało to zrobić. Nie zostawiać niczego przypadkowi, nie uwzględniać warian tów, o których nie wszystkim się mówi, w ogóle nie dopuszczać okazji do jakich kolwiek przeoczeń. Rozumiesz to, synu? - Podejrzewam, że istniejąjednak odstępstwa od tej reguły. - Więc przedstaw mi choć jedno, sukinsynu! - Przestań, Bray - wtrąciła Antonia, kładąc dłoń na ramieniu męża. - Nie przestanę, chcę usłyszeć odpowiedź. Słucham, panie analityku. - Sam pan powinien znać takie odstępstwa, panie Scofield - mruknął niezbyt pewnym głosem Denny. - Od dawna współpracuje pan z dyrektorem Shieldsem. - Masz na myśli czynnik L? - Owszem - przyznał niemal szeptem łącznik agencji. - A cóż to jest takiego, na Boga? - zapytał Pryce. - No, wreszcie we właściwym kontekście odwołałeś się do Najwyższego - odparł Brandon. - Czynnik L wywodzi się z Pisma Świętego, jeśli wierzyć Ojcu leldsowi Niepokalanemu, uważnemu badaczowi Biblii. L to skrót od lewitów, których prawa opisano w Pięcioksiągu, a ściślej mówiąc w Księdze Kapłańskiej, trzeciej księdze Starego Testamentu. Przynajmniej tyle pamiętam. - O czym ty mówisz, Bray? - zdziwiła się Antonia. - Shields zawsze uważał, że rozwiązań wszystkich ludzkich problemów i wyjaśnienia tajemnic należy szukać w Biblii. Nie chodzi nawet o aspekty religijne, 105 lecz o interpretację opisanych tam zdarzeń, zarówno historycznych, jak i mitycznych. - Czyżby Frank był fanatykiem religijnym? - spytał osłupiały Cameron. - Tego nie wiem, sam go o to zapytaj. Nie ulega jednak wątpliwości, że świet nie zna Biblię. - Aoco chodzi z tymi lewitami, czy raczej czynnikiem L? - Da się go streścić jednym zdaniem: Nie ufaj najwyższym kapłanom, gdyż mogą się okazać szczurami. - Powtórz! - jęknął Pryce, spoglądając na siwowłosego kolegę takim wzro kiem, jakby miał przed sobą nawiedzonego maniaka. - Nie jestem pewien, czy zdołam to odpowiednio przedstawić. Otóż w Starym Testamencie najwyższa władza kapłańska przypadła w udziale synom lewity o imie niu Aaron, jeśli dobrze pamiętam. Sprawowali niepodzielne rządy w świątyni i narzu cali swe prawa innym. Znalazło sięjednak paru gnanych ambicją krewniaków, którzy nie zostali dopuszczeni do tego ekskluzywnego bractwa. Spreparowali jakieś fałszy we dokumenty rodowe i na ich podstawie utworzyli własny klub. W ten sposób zyska li wpływy polityczne, a ich głos liczył się o wiele bardziej niż voxpopuli. - Żartujesz? - syknął przez zęby Pryce, spoglądając na niego ze złością. - Przecież to zwyczajna religijna mistyka! - Niezupełnie - wtrącił Denny. - Pan Scofield tylko w zarysie przedstawił fakty, ale pozbawił je kontekstu. - Więc o co tu chodzi? - zwrócił się do niego Cameron. - Tylko krótko. - Otóż faktycznie kilku lewitów, potomków Lewiego, synów Aarona, zostało powołanych na najwyższych kapłanów świątyni jerozolimskiej, siedliska ówcze snej władzy. I jak to bywa z ośrodkami władzy, pleniła się tam korupcja, rzekłbym, że nieznaczna w porównaniu z dzisiejszymi standardami. Niemniej wykorzysty wali ją ci, którzy chcieli wprowadzić jakiekolwiek zmiany w skostniałych pra wach, często całkiem uzasadnione. Ostatecznie, właśnie wykorzystując korupcję kapłanów, jak zostało to opisane w dalszej Księdze Liczb, władzę w świątyni je rozolimskiej przejął fanatyk nie będący synem Aarona, który następnie został okrzyknięty zdrajcą. - Dzięki za wyjaśnienia, księżulku - rzekł Pryce gardłowym głosem. - Nadal jednak nie rozumiem, co to ma wspólnego z naszą sytuacją. - Ma tyle wspólnego - warknął Scofield, z trudem hamując irytację - że wi cedyrektor Shields nie jest pewien, czy może mi w pełni zaufać. - To prawda? - Cameron ponownie zwrócił się do łącznika. - Wyobraź sobie, młodzieńcze - ciągnął Bray - że z biblijnego punktu wi dzenia "Szparookiego" ta posiadłość jest świątynią Chesapeake i w przeciwień stwie do tego, co wy obaj o sobie myślicie, zdaniem dyrektora żaden z was nie dysponuje wystarczającym autorytetem do skutecznego zakończenia tej operacji. Tylko ja mogę ją poprowadzić. I taki też był warunek, jaki postawiłem Shieldso- wi. Możesz to sprawdzić, Denny. - Zostałem zapoznany z pańskimi warunkami, panie Scofield, i w najmniej- szym stopniu nie chciałbym w nie ingerować. 106 - To zrozumiałe. Ściśle wykonujesz rozkazy Franka, zatem mógłbym dać sobie głowę uciąć, że ów dodatkowy zbrojny oddział był trzymany w pogotowiu na wypadek, gdybym okazał się zdrajcą i postanowił wysadzić cały ten dom w powietrze, razem ze swoją żoną. - Chyba przesadziłeś, Bray - zaprotestowała Antonia. - I tak samo mógłbym dać sobie uciąć głowę - ciągnął rozgoryczony Brandon - że strażnicy przy bramie otrzymali rozkaz natychmiastowego powiadomienia centrali, jeślibym zechciał opuścić teren posiadłości, do czego formalnie mam pełne prawo, skoro dowodzę operacją. - Przecież to nie miałoby żadnego sensu, kochanie... - A jednak! Nie zapominajmy o czynniku L, czyli tym lewickim bełkocie. Wybrano mnie najwyższym kapłanem świątyni, ale trzeba brać pod uwagę możliwość, że okażę się szczurem. Czyż nie tak, panie analityku? - Rozpatrywano wiele różnych wariantów... - Gówno prawda! Gdyby było inaczej, to czy nie zostałbym poinformowany o istnieniu dodatkowego posterunku? Oczywiście, bo mogłyby zaistnieć takie okoliczności, w których musiałbym podejmować decyzję sam, bez twojego udzia łu... Ten cholerny "Szparooki", wierząc w swoją pokrętną logikę, wolał się za bezpieczyć! - Musieliśmy się liczyć z ewentualnością zmasowanego ataku na tę posiadłość. - I dlatego wystawiono kilkuosobowy posterunek poza jej granicami?! - ryk nął rozwścieczony Beowulf Agate. - Matko Boska! Za kogo ty mnie bierzesz? - Wykonuję tylko rozkazy, proszę pana. - Wiesz co, synu? Słyszę ten frazes już po raz drugi w ciągu ostatnich dwóch dni i mogę ci odpowiedzieć dokładnie to samo, co tamtemu sukinsynowi, którego cisnąłem na pożarcie rekinom. Nie ze mną taka gadka! - Uspokój się, Bray - zagadnął Pryce. - Może w końcu Frank miał rację... Mówię o tej ewentualności zmasowanego ataku. - Nie bądź dzieckiem. Gdyby rzeczywiście brał pod uwagę taką możliwość, poza terenem czekałaby cała brygada. "Szparooki" chciał się jedynie zabezpie czyć przed moimi nieprzewidywalnymi akcjami. I muszę przyznać, że przeczu wał pismo nosem. - Czyżbyś planował więc jakieś działania na własną rękę? - zapytał osłupiały Cameron. - Naprawdę nie rozumiem po co, kochanie... - Bo w tej epoce wymyślnej elektroniki nie sposób się stąd z kimkolwiek skontaktować. Nie mogłem wziąć ze sobą ani krótkofalówki, ani telefonu, bo zgodnie z moimi obawami musieliśmy wszyscy przejść przez bramkę detektora. Zatem wchodził w rachubę tylko potajemny kontakt osobisty. Po całym tym zamieszaniu ze zbirem, który chciał mnie wykończyć... Nawiasem mówiąc, dziękuję, że go unieszkodliwiłeś, Cam. W każdym razie doszedłem do tego samego wniosku, co ty i Postanowiłem zaczekać, aż Toni uśnie, i wymknąć się swoim sposobem, to znaczy bez samochodu i bez alarmowania straży przy bramie. Kiedyś była to moja sPecjalność. 107 - To prawda, panowie - przyznała Antonia, czule ściskając dłoń męża. - W Eu- ropie, kiedy tropili nas płatni zabójcy, obudziłam się któregoś ranka i ujrzałam Brandona i Taleniekowa spokojnie popijających kawę. Dręczący nas od dłuższe go czasu problem, czyli faceci z karabinami snajperskimi, nagle został definityw nie rozwiązany. Nic więcej nie chcieli mi powiedzieć na ten temat. - Nie jestem pewien, czy można tamtą sytuację porównać z tym, co się zda rzyło ostatniej nocy - oświadczył Pryce. - Dlaczego nie? - zdziwił się były as wywiadu. - Jedyna różnica polega na tym, że Frank nieco mi utrudnił dotarcie do celu. Nie zamierzałem jednak potajemnie sprzy mierzyć się z matarezowcami, którzy, jak otwarcie wyznałem to "Szparookiemu", chcieli mi zapłacić miliony dolarów za zniknięcie ze sceny. Chciałem ich po prostu wystrzelać, czy też, gdyby mi starczyło cierpliwości, wziąć łobuzów żywcem. - Czemu więc powiedziałeś, że Frank słusznie zwąchał pismo nosem? - za pytał Pryce. - Ponieważ w tych okolicznościach mogłem tylko uczynić albo jedno, albo drugie. Shields zawsze starannie zabezpieczał sobie tyły. - Gdyby jednak założyć, że faktycznie przeszedłeś na ich stronę, to teraz od krycie prawdy byłoby dla ciebie doskonałą wymówką do tego, żeby go sprzątnąć! - Ależ nic podobnego - odparł Scofield. - Tak czy inaczej, kiedy zjawi się tu w południe, nawrzucam mu jedynie do słuchu i nic więcej. - Dlaczego? - Pozwól, że posłużę się przykładem sprzed trzydziestu lat. Byłem wówczas na placówce w Pradze i do współpracy wyznaczono mi człowieka, którego uwa żałem wtedy za prawdziwego geniusza, najlepszego informatora z Moskwy, jaki kiedykolwiek dla nas pracował. Pewnego wieczoru miałem się z nim spotkać po raz pierwszy nad Wełtawą. Zaledwie na kilka minut przed wyjściem z pokoju odebrałem telefonicznie pilną wiadomość z Langley, a dokładnie od Franka Shield- sa. Rozszyfrowałem ją szybko. Głosiła: "Wyślij podstawionego człowieka, ale nikogo z naszych, najlepiej miejscowego handlarza narkotyków. Pozostań w ukry ciu". W ten sposób biedny kokainista zginął od kul przeznaczonych dla mnie. Dowiedziałem się później, że Frank Shields tak sprytnie zaaranżował pułapkę, iż podwójny agent musiał się zdemaskować. A mój genialny informator z Moskwy okazał się najemnikiem KGB. - Sądzisz, że teraz dyrektor chce wciągnąć w analogiczną pułapkę ciebie? - zdziwił się Pryce. - Godzisz się na to? - Nie mam wyboru. Shields ma w pełni uzasadnione obawy. Ostatecznie po tylu latach służby dostałem od rządu tylko premię, której wystarczyło na zakup jachtu i skromną emeryturę. Mogłem się pokusić i przyjąć propozycję matarezowców. - Przecież dyrektor zna cię od wielu lat. - Dobrze znać można jedynie samego siebie, Cam. Nawet najbliższemu przy jacielowi nie należy bezgranicznie ufać, nie mając pewności, jak zareaguje w kon kretnej sytuacji. Czy możesz powiedzieć, że znasz mnie albo Toni? - Na miłość boską, przegadaliśmy sporo godzin, wiele razem przeszliśmy' Naprawdę ci ufam. 108 - Jesteś jeszcze młody, przyjacielu. Uważaj jednak, bo zaufanie żeruje na pozorach, a to pojęcie ze świata zjaw. Nigdy nie zdołasz mu nadać trójwymiarowej postaci, choćbyś najbardziej się starał. - Ale od czegoś trzeba zacząć - odparł Pryce, śmiało spoglądając Scofieldowi w oczy. - A wracając do tej opowieści o lewitach, o najwyższym kapłanie, który okazał się szczurem... jak mam to odnieść do naszej rzeczywistości? - Witaj w naszym świecie, Cam. Pewnie sądziłeś, że już stoisz w nim mocno na nogach, tymczasem dopiero zacząłeś swą drogę do piekła. A nie jest to takie samo piekło, jakie zna szanowny pan Denny, bo on, podobnie jak "Szparooki", zasiada tylko przed komputerem i podejmuje całkiem abstrakcyjne decyzje, czasami słuszne czasami nie, lecz zawsze abstrakcyjne, bo komputery nie mogą zastąpić konfrontacji żywych ludzi. Nie potrafią nawet porozumiewać się między sobą. - Jeśli dobrze pamiętam, ten temat już przerabialiśmy - rzekł Cameron. - Cho dzi mi o wydarzenia ostatniej nocy, których nigdy nie zapomnę. Co z nich wynika? - No cóż, pewnie trzeba zacząć od tego, że fakty nie układają się liniowo, bo nic nigdy nie porusza się prostą drogą. A skoro już jesteśmy w świecie geometrii, to mamy zapewne pęk prostych biegnących we wszystkich kierunkach, z których metodą zawężania prawdopodobieństwa... - Mówiłem o ostatniej nocy, o tym, co się wydarzyło dziś nad ranem! - Jeśli oczekujesz ode mnie klarownej odpowiedzi, to jej nie uzyskasz. "Szpa rooki" będzie tu za godzinę, jego spytamy. - Za to ja mogę odpowiedzieć - wtrącił łącznik agencji. - Dyrektor Shields zamie rza potajemnie przenieść nas wszystkich do innej posiadłości w Karolinie Północnej. - A to jest jedyna rzecz, której na pewno nie zrobi! - wycedził Scofield. - Dlaczego? Nasza kryjówka została zdemaskowana... - Co do tego masz rację, ale ja wolałbym już, aby miejsce naszego pobytu zostało oficjalnie podane w gazetach... Nie, zresztą niech zostanie objęte tajem nicą, tak będzie lepiej. W każdym razie trzeba ułatwić dotarcie do nas wszystkim tym, którzy nie powinni o niczym wiedzieć. - Mówię poważnie. Dyrektor polecił przez telefon, żebyśmy zaczęli się pakować... - Więc przyślij dyrektora do mnie, a ja mu polecę, żeby zmienił rozkazy. Czyż byście jeszcze nie wiedzieli, że pszczoły zawsze się zlatują do plastra miodu? Tak głosi stare korsykańskie przysłowie. THE WALL STREET JOURNAL (strona tytułowa) TRZY MIĘDZYNARODOWE BANKI TWORZĄ ZRZESZENIE NOWY JORK, 1 PAŹDZIERNIKA Kolejnym dowodem na postępujące umiędzynaradawianie instytucji finansowych jest ogłoszone dziś powstanie zrzesze- 109 nia trzech potężnych, doskonale wszystkim znanych banków: Universal Merchants z Nowego Jorku, działającego po obu stronach Pacyfiku Los Angeles Bank oraz madryckiego Ban-co Iberico, największego banku w Hiszpanii i Portugalii, mającego swoje filie w całym regionie śródziemnomorskim. Powołano wspólny międzynarodowy zespół prawników, który podzielił zakres odpowiedzialności członków zrzeszenia w celu maksymalizacji zysków w poszczególnych rejonach wpływów. Dzięki zastosowaniu najnowszej technologii, umożliwiającej dokonywanie transferów pieniężnych poprzez ogólnoświatową sieć łączności, powstał zupełnie nowy model bankowości, niemalże "drugi renesans", zgodnie ze słowami Benjamina Wahlburga, autorytetu w dziedzinie finansów i powszechnie szanowanego nestora Wall Street, powołanego na stanowisko rzecznika prasowego utworzonego konglomeratu o nazwie Universal Pacific Iberia. "Wkraczamy w erę społeczeństwa bezgotówkowego, całkowite wycofanie pieniędzy z obiegu pozwoli zaoszczędzić miliardy dolarów na całym świecie", mówił Wahlburg na konferencji prasowej. "Magnetyczne karty bankowe, z których dane przesyła się drogą satelitarną już dziś pozwalają regulować większość rachunków i dokonywać różnych operacji finansowych. Zrzeszenie Universal Pacific Iberia chce być w czołówce banków wprowadzających ten drugi renesans i w tym celu pragnie zainwestować olbrzymie fundusze w dalszy rozwój urządzeń elektronicznych". Fachowcy oceniają, że UPI, dysponujące olbrzymią siecią tysięcy filii, stanie się największąinstytucjąfinansowąw Stanach Zjednoczonych, rejonie Pacyfiku i południowej Europie, od Lizbony po Stambuł. Niepokój licznych obserwatorów rynku międzynarodowego budzą kwestie kontroli nad operacjami prowadzonymi przez tak olbrzymie zrzeszenie. W odpowiedzi na liczne pytania Wahlburg oświadczył: "Skuteczna kontrola jest wyłącznie kwestią wewnętrznej reorganizacji. Żaden odpowiedzialny ekonomista czy bankier nie może sądzić inaczej". Helikopter zatoczył obszerny łuk nad posiadłością i miękko osiadł na trawie. Zaledwie Frank Shields wyskoczył ze środka, mrużąc oczy od jaskrawego słońca - przez co odnosiło się wrażenie, że całkiem je zamknął - posypały się na niego głośne urągania obu agentów, Scofielda i Pryce'a. Na szczęście większość niezbyt parlamentarnych epitetów utonęła w głośnym terkocie wirnika i zanim dyrektor podszedł do oczekujących go ludzi, głównie Scofieldowi zabrakło już tchu w piersi. 110 - Skoro sam doszedłeś do tego, co mną powodowało, to czemu okazujesz zdziwienie, nie mówiąc już o rozpierającej cię wściekłości? - zapytał. - To chyba najbardziej idiotyczne pytanie, jakie kiedykolwiek padło z twoich ust "Szparooki"! - ryknął as wywiadu. - Czemu tak sądzisz? - Przestań mnie zasypywać pytaniami! - Zaraz, przecież to twoja własna metoda prowadzenia rozmowy, Brandon. Spójrz na to zresztą z mojej strony. Jeżeli się domyśliłeś, iż mogę uwzględnić czynnik L, i wziąłeś to pod rozwagę, to znaczy, że jesteś czysty, a ja nie muszę się zastanawiać, czy czegoś nie przeoczyłem. - Twoje podejrzenia wzbudziła oferta złożona mi przez matarezowców, zga dza się? Miliony dolarów i przytulne ranczo... - Zapewne chcieli cię tylko wysondować, co nie zmienia faktu. Ostatecznie ćwierć wieku temu sam wymusiłeś na prezydencie premię dla siebie. Zgadłeś, moje podejrzenia wzbudziła ta oferta. - Skąd jednak możesz wiedzieć, że jej nie przyjąłem? - Bo wtedy nie opowiadał byś o wszystkim Denny'emu, a już na pewno nie tak szczegółowo. - Przechodzisz samego siebie. - Naprawdę? Przypomnij sobie Pragę. A gdzie jest Denny? - Kazałem mu siedzieć w domu, dopóki się z tobą nie rozmówię, bo w końcu to ja dowodzę całą operacją. Mam zatem prawo wydawać rozkazy, prawda? - No to rozmówiłeś się już ze mną, Brandon? - rzekł ostro dyrektor, zbywa jąc milczeniem jego pytanie. - Skądże. Musisz sobie wybić z głowy pomysł przeniesienia nas do Karoliny. Nigdzie się stąd nie ruszymy. - Jesteś spalony. Matarezowcy wiedzą, że przeżyłeś nalot na kuter, znają miej sce twojego pobytu, łatwo mogą się też domyślić, po co wróciłeś do Stanów. Nie spoczną, dopóki cię nie wykończą. - Powiedz mi, "Szparooki", z jakiego powodu chcą mnie załatwić? - Z tego samego, dla którego ja postanowiłem cię odnaleźć, to znaczy faktów i nazwisk zapisanych w twojej pamięci. Wstępny raport sprzed lat zawierał same ogólniki, a cytując twoje słowa, wiesz na temat matarezowców znacznie więcej, niż ktokolwiek inny po naszej stronie. - I co stoi na przeszkodzie, abym ci spisał wszystko, co pamiętam? - Nic, ale są odpowiednie przepisy, a ponadto chodzi tu o prawdziwą potęgę, ludzi bardzo bogatych i wpływowych, mających rozległe znajomości wśród poli tyków. - I co z tego? - To, że pisemne oświadczenie czy nawet zeznanie zabitego dawnego asa Wywiadu, w połączeniu z jego aktami personalnymi, zawierającymi mnóstwo przykładów niesubordynacji, dezinformacji i notorycznego okłamywania przełożonych, należy do tego typu materiałów, jakie chciałbym zaprezentować w sądzie, nie mówiąc już o komisji kongresowej. 111 - Więc podrzyj moje akta. Spal je. To stare dzieje, które mają niewiele wspól nego z obecną sytuacją. - Chyba zbyt długo żyłeś w izolacji, Agate. Mamy lata dziewięćdziesiąte. Teraz akt personalnych nie przechowuje się w kartonowych teczkach, lecz na dysku komputera, i ma do nich dostęp każdy kierownik wydziału w naszej agencji, zna jący odpowiednie hasło. Możesz być jednak pewien, że dotychczas do twoich akt zaglądali nieliczni. - Krótko mówiąc, nie chcesz mieć trupa, którego nie da się zaciągnąć na prze słuchanie, natomiast w archiwum są wyłącznie raporty o koniecznych działaniach, jakie podjął na własną rękę niesubordynowany, krnąbrny agent? - Dokładnie tak. Poza tym jedynie ty możesz utkwić matarezowcom ością w gardle. - Shields urwał, spojrzał na ludzi wysypujących się z helikoptera, któ rzy zaczęli rozmawiać przed dziobem maszyny, po czym ruchem ręki nakazał Scofieldowi i Pryce'owi oddalić się od śmigłowca. - Posłuchaj, Brandon - za czął cicho, kiedy znaleźli się kilkanaście metrów dalej. - Wiem, że Cameron omó wił już z tobą wiele spraw, lecz sporo zostało jeszcze do wyjaśnienia. Ja też mam mnóstwo pytań. Lecz nim zaczniemy cokolwiek planować, chciałbym określić jasno podstawę naszej współpracy. Nie może być między nami żadnych tajemnic. - No proszę. Czyżby "Szparooki" zamierzał otworzyć przede mną swoją du szę? - zagadnął ironicznie Bray. - Sądziłem, że między nami, dinozaurami, nie ma już żadnych tajemnic, do których warto by wracać. - Mówię poważnie, Brandon. Przedstawię ci szczegółowo wnioski, do jakich doszedłem, przez co być może poczujesz się odrobinę pewniej i pozbędziesz skru pułów w kwestii wyjawienia całej prawdy. - Nie mogę się doczekać. - Kiedy przed laty wycofałeś się z czynnej służby, pozostało tak wiele pytań i wątpliwości, których nie raczyłeś zbyć nawet jednym słowem... - Miałem ku temu ważne powody - odparł równie cicho Scofield. - Tym pa jacom przyjmującym moje zeznania zależało przede wszystkim na wszczęciu od nowa całego piekła i skopaniu mi tyłka za nawiązanie współpracy z Talenieko- wem. Nie używali innych określeń niż "wróg" i "komunistyczny zabójca", więc chyba sam rozumiesz, że nie byłem w stanie im czegokolwiek wyjaśnić. Dla nich Wasyl był ucieleśnieniem wszelkiego zła szerzonego przez KGB, a nawet całe imperium sowieckie. Nikogo nie obchodziła prawda. - Mylisz się, Brandon. Nie obchodziła tylko tamtych zapaleńców. Reszta trzy mała gęby na kłódkę, bo nie wierzyła w te bzdury o twojej zdradzie. - To czemu nikt z was się wtedy za mną nie wstawił? Kiedy relacjonowałem, jak Taleniekow potajemnie uciekał ze Związku Radzieckiego, bo koledzy wydali na niego wyrok śmierci, gadano w kółko o "sprytnej pułapce" i "podwójnym agen cie", jakby nic nie mogło wykraczać poza utarte schematy myślowe. - Ale powinieneś sobie zdawać sprawę, że gdybyś wówczas zeznał całą praw dę, Taleniekow zapewne przeszedłby do historii jako szaleniec, który poprzez swo ją działalność doprowadził oba supermocarstwa nad krawędź wojny atomowej. - Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi, "Szparooki". 112 - Na pewno rozumiesz. W żadnym oficjalnym komunikacie nie mogła pojawić się wzmianka o tym, iż uniemożliwiłeś przejęcie władzy w Stanach Zjednoczonych człowiekowi kierującemu najgroźniejszą bodaj organizacją na świecie, nie licząc nazistów. Co gorsza, nie chodziło o szalonego komunistę w rodzaju Hitlera, lecz o szanowanego człowieka, o którym szeroko rozprawiano we wszystkich kręgach politycznych, czyli o syna Pasterza. - Jakim sposobem... - zająknął się Scofield i spojrzał szybko na Pryce'a, lecz ten energicznie zaprzeczył ruchem głowy. Brandon zwrócił się ponownie do dyrek- tora: - skąd o tym wiesz? Ani razu nie wspomniałem o synu Pasterza. Facet zginął w gronie swoich najwierniejszych zwolenników. Zataiłem prawdę nie tylko ze wzglę du na Taleniekowa. Możesz mi wierzyć bądź nie, ale drugim powodem było dobro naszego kraju. Bo przecież nasz system władzy, cały ustrój demokratyczny został zwyczajnie wystawiony na pośmiewisko. Więc skąd się o tym dowiedziałeś? - Znów zadziałał czynnik L, przyjacielu. Pamiętasz, jak kiedyś ci o nim szcze gółowo opowiadałem? - Tak. Powiedziałeś wtedy: "Zawsze przyglądaj się dokładnie najwyższemu kapłanowi, gdyż pod tą dostojną szatą może się kryć podły szczur". To jednak nie wyjaśnia... - Dokończmy naszą rozmowę na wodzie. Obawiam się, że i tutaj może sie dzieć jakiś zakamuflowany szczur uzbrojony w elektroniczne urządzenia podsłu chowe. . Ludzie, którzy ze mną przylecieli, to oddział z brygady antyterrorystycz nej, wyposażony w najnowocześniejszy sprzęt i specjalizujący się w wykrywaniu wszelkiego rodzaju pluskiew. - Tak podejrzewałem, "Szparooki". Cieszę się, że w końcu zaakceptowałeś niektóre metody pracy terenowej. - Twoje uznanie i mnie głęboko raduje. THE ALBANY TIMES-UNION (dział ekonomiczny, strona 2.) NIEUCHRONNA KONSOLIDACJA RYNKU ENERGETYCZNEGO ALBANY, 2 PAŹDZIERNIKA Stale zwiększające się zapotrzebowanie na energię elektryczną i narastające protesty przeciwko dalszemu wzrostowi cen zmusiły dwa duże przedsiębiorstwa, mające swoje centrale w Toronto i Miami, do podjęcia bliższej współpracy. Bezpośrednią przyczyną wszczęcia negocjacji stała się realna groźba, że bostońska filia Standard Light and Power, zaopatrująca w prąd zarówno dzielnice mieszkalne, jak i zakłady przemysłowe oraz urzędy, zacznie masowo tracić klientów na skutek lawinowego wzrostu cen. Zaczęło się od kilku dużych 113 przedsiębiorstw i ośrodków badawczych, które otwarcie protestując przeciw monopolistycznemu wyzyskowi, zagroziły przeniesieniem się do sąsiednich stanów. Eksperci ocenili, że najprawdopodobniej w ich ślady pójdą wyższe uczelnie i drobni wytwórcy, skutkiem czego Boston stanie się istnym gettem nędzarzy, a Massachusetts stanem o najwyższym wskaźniku bezrobocia. Zapytany o zdanie w tej sprawie Jamieson Fowler, wiceprezes Standard Light and Power, odparł krótko: "Produkcja energii jest kosztowna, a sytuacja pogarsza się z roku na rok. Czy można temu jakoś zaradzić? Oczywiście, dysponujemy sprawdzonym rozwiązaniem, jakim są elektrownie jądrowe. Tylko że nikt nie chce mieć takiej elektrowni nawet w odległości kilkudziesięciu kilometrów od swego domu, a nie wierzę, by inne stany chętnie nam udostępniły do tego celu pustynie. Zostaje nam więc łączenie przedsiębiorstw w duże sieci pod wspólnym zarządem, bo tylko tak można zmniejszyć koszty własne produkcji". Bruce Ebersole, prezes Southern Utilities, podzielił optymizm Fowlera: "Na połączeniu wzbogacą się też nasi akcjonariusze, a są to głównie ludzie starsi. Mogę również obiecać polepszenie naszych usług, ponieważ zmniejszenie kosztów stworzy szansę na unowocześnienie urządzeń. Jestem dobrej myśli. Podpisana umowa wpłynie na poprawę jakości wszystkiego, od wielkich turbin po żarówki świecące w naszych domach". Zapytany o perspektywę zwolnienia z pracy w energetyce tysięcy ludzi, Ebersole oświadczył: "Opracujemy programy przekwalifikowania zwalnianych pracowników". Człowiek ukryty w półmroku zalegającym szopę na przystani ostrożnie spoglądał przez lornetkę zza uchylonych drzwi. Z niepokojem śledził trasę ślizgacza krążącego po wodach zatoki. Trzech pasażerów pogrążonych było w rozmowie, a siedzący przy sterze Scofield często obracał głowę to w stronę Pryce'a, to znów dyrektora Shieldsa. Podpułkownik Leslie Montrose wyjęła z wewnętrznej kieszeni kurtki telefon komórkowy, bez pośpiechu wystukała trzynastocyfrowy numer i uniosła aparat do twarzy. - Krąg Vecchio - odezwał się w słuchawce męski głos. - Rejestruję. - Trzy główne obiekty zorganizowały konferencję na wodzie, poza zasięgiem naszych urządzeń. Nie wszczynać żadnej akcji, dopóki sytuacja się nie wyjaśni. - Przyjąłem. Informacja zostanie przekazana do centrali londyńskiej. Przy okazji chcę poinformować, że zamówiony sprzęt powinien dotrzeć na miejsce około osiemnastej. Paczka od pani syna przeszła wszystkie kontrole i jest już na pokładzie samolotu. IX Silnik ślizgacza pracował na biegu jałowym, łódź kołysała się lekko na falach Zatoki Chesapeake. - Nadal tego nie rozumiem, Frank - rzekł Scofield siedzący przy prawej bur cie, odwracając się do dyrektora. - Ani razu nie wspomniałem o Pasterzu. Żadna wzmianka o nim bądź jego synu nie mogła się pojawić w raportach. Nie było o czym mówić, skoro ci ludzie nie żyli. - Po masakrze w posiadłości Appleton House na przedmieściach Bostonu odnaleziono fragmenty notatek. Większość uległa całkowitemu spaleniu, lecz ana liza laboratoryjna ocalałych szczątków pozwoliła ujawnić pseudonim Pasterz. Później korsykański wydział Interpolu przesłał nam dokumenty niejakiego Gui- derona. Zakładamy, że to właśnie on posługiwał się tym pseudonimem. - I co dalej? - Rozpocząłem systematyczne poszukiwania. Z innego uratowanego fragmentu zapisków udało się odczytać fragment: "gdyż jest on synem...", powtarzający się aż dwukrotnie na jednej stronie. Rozszyfrowano też zdanie: "Musimy ściśle wy konywać..." Teraz już rozumiesz, Brandon? - Tak - przyznał półgłosem Scofield. - Wraz z Taleniekowem poruszaliśmy się tym samym tropem. Ale jak ty na to wpadłeś? - Przez wiele miesięcy krążyły rozmaite spekulacje, aż w końcu udało mi się Pozbierać fakty do kupy. - Co cię naprowadziło na ślad? - Jeszcze raz dopomógł mi czynnik L. Założyłem, że najwyższy kapłan jest szczurem. - Możesz to powtórzyć? - Wśród zabitych tamtego popołudnia był również gość honorowy zgromadzenia w Appleton Hall, autentyczny spadkobierca fortuny Appletonów, podobno Jakimś cudem odnaleziony przez nowych właścicieli posiadłości. 115 - Od początku wiedziałeś, kto jest właścicielem majątku - bardziej oznajmił niż zapytał Scofield. - Niezupełnie, tylko się domyślałem. Lecz owym honorowym gościem był senator Joshua Appleton Czwarty, główny kandydat na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na dobrą sprawę nikt nie wątpił w jego sukces wyborczy. Ucho dził za najpopularniejszą postać na naszej scenie politycznej. Niewiele brakowa ło, aby został przywódcą najpotężniejszego mocarstwa na świecie. - I co? - W rzeczywistości ten człowiek wcale nie pochodził z rodu Appletonów, był uzurpatorem. Nazywał się Julian Guiderone i był synem Pasterza, wyniesionego do szlacheckich godności przez barona Guillame'a de Matarese'a. - Ja o tym wszystkim wiedziałem. Ale jak ty odkryłeś prawdę? - Posłużyłem się twoimi metodami, Brandon. Jeśli pozwolisz, cofnę się teraz i przedstawię ci drogę mojej dedukcji krok po kroku. - Zamieniam się w słuch - odparł Scofield. - Żałuję, że Toni nie ma z nami. - A gdzie ona jest? - wtrącił Pryce, oparty o przeciwległą burtę ślizgacza. - Pewnie znów zadaje pytania - zbył go Bray. - Dalej, Frank. Opowiadaj wszystko po kolei. - Otóż po pierwsze, znając cię, założyłem, że przybrałeś jakąś fałszywą toż samość, żeby znaleźć się bliżej centrum wydarzeń. Jak się później okazało, mia łem rację. Twój podrobiony identyfikator przedstawiał cię jako doradcę senatora Appletona. Później przyjąłem, że w celu zdobycia informacji skontaktowałeś się ze starą matką Appletona mieszkającą przy Louisburg Square i cierpiącą na zabu rzenia psychiczne. - Była alkoholiczką, przez wiele lat trzymano ją w izolacji od świata - wyja śnił Scofield. - Tego też się dowiedziałem. Pozostawała w nie zmienionym stanie prawie dwa lata później, kiedy ją odwiedziłem. - Zajęło ci to aż dwa lata? - Skoro nie chciałeś mi pomóc... Zacznę od tego, że nawet nie pamiętała twojej wizyty, ale kiedy już miałem się pożegnać, osadziła mnie na miejscu zda niem, które jakimś cudem przedarło się przez wieczny mrok spowijający jej umysł. Powiedziała: "Na szczęście pan nie chce oglądać pokoju mego syna". Domyśli łem się, że jestem na dobrym tropie, bo tym drugim gościem, który oglądał pokój, musiałeś być ty. - Więc na pewno zrobiłeś to samo. - Zgadza się. I wtedy kobieta potwierdziła moje domysły, oświadczając, że nawet tam nie wchodziła od czasu wizyty poprzedniego przyjaciela syna. - Myślałem, że Appleton zginął - zagadnął Pryce. - Prawdziwy Appleton nie żył od dłuższego czasu. Zapił się na śmierć. - Znalazłeś tam coś ciekawego? - spytał Scofield. - Jak pamiętam, rzucał się w oczy duży zbiór pamiątek, fotografii, plakatów i proporczyków żeglarskich. Ale wszystko to spreparowano, gdyż Appleton nigdy nie mieszkał przy Louisburg Square. Z woj ny koreańskiej trafił do szpitala, a po wyjściu zamieszkał w majątku na wsi. 116 - Nie uprzedzaj faktów, Brandon. W każdym razie wspomniałeś o zdjęciach. Nie wiem, czy minęła minuta od mojego wejścia do pokoju, gdy staruszka podbiegła do ściany i zaczęła wrzeszczeć, że brakuje jednej fotografii. Powtarzała kółko, iż chodzi o "ulubioną pamiątkę Josha". - No proszę, "Szparooki", szybko trafiłeś na kolejny trop. Z pewnością wziąłeś staruchę w obroty i dowiedziałeś się, że brakuje zdjęcia Appletona w towarzystwie najbliższego przyjaciela. Stali oparci o reling jachtu. Obaj mniej więcej tego samego wzrostu, imponującej budowy ciała, przystojni, świeżo upieczeni maturzyści. Sprawiali wrażenie bardzo bliskich kuzynów. - Nawet więcej, rodzonych braci, jeśli wierzyć pani Appleton. Byli nieroz łączni do czasu, aż jeden poszedł na wojnę, a drugi zdezerterował i uciekł do Szwajcarii. - Shields sięgnął do kieszeni i wyjął maleńki notatnik o pożółkłych, wymiętych kartkach. - Wyciągnąłem go z dna mojego biurka. Chciałem mieć pew ność, że w rozmowie z tobą nie pomylę dat i nazwisk. Na czym skończyliśmy? - Mówiłeś o fotografii - odparł szybko Cameron - a raczej o wielu zdjęciach na ścianie pokoju. - Ach tak - mruknął dyrektor, wertując notatnik. - Po powrocie z wojny koreań skiej Appleton podjął studia prawnicze. Któregoś dnia znalazł się w karambolu na Massachusetts Tumpike. Omal nie zmarł w drodze do szpitala. Miał liczne złamania, duży krwotok wewnętrzny, pokiereszowaną twarz. Rodzina wynajęła najlepszych spe cjalistów, zajmowali się nim dzień i noc, ale wszystkie ich starania spełzały na ni czym. Stąd też twoje następne posunięcie, Brandon, było dla mnie oczywiste. Udałeś się do Massachusetts General Hospital, a ściślej mówiąc do jego archiwum. Prowa dząca je wówczas kobieta jest już na emeryturze, ale świetnie cię pamięta. - Czyżbym przysporzył jej kłopotów? - Nie, lecz jako szef doradców senatora Appletona obiecałeś jej przesłać pi smo z osobistymi podziękowaniami człowieka mającego wkrótce zostać prezy dentem. Nigdy go nie otrzymała, dlatego ciebie pamięta. - Cholera, nawet nie miałem kiedy do niej napisać - powiedział Scofield. - Mów dalej. Spisałeś się naprawdę doskonale. - Otóż w archiwum szpitalnym nie znalazłeś niczego szczególnie interesują cego. Była tam jedynie spisana medycznym żargonem osiemdziesięciostronico- wa dokumentacja wykonanych zabiegów. A tobie potrzebne były nazwiska. Ko bieta odesłała cię do działu kadr, wtedy już całkowicie skomputeryzowanego, dysponującego zapisami z wielu lat. - Na szczęście trafiłem tam na ciemnoskórego praktykanta, potrafiącego ob sługiwać ten sprzęt. Bez jego pomocy byłbym jak dziecko we mgle. Studiował na Akademii, a w szpitalu dorabiał na życie. To zabawne, lecz jego nazwisko ulecia- ło mi z pamięci. - Żałuj. Nazywa się Amos Lafollet, zrobił już doktorat i jest jednym z autorytetów w dziedzinie medycyny atomowej. Kiedy w końcu do niego dotarłem, poProsił mnie, bym cię spytał przy pierwszej okazji, czy podoba ci się dedykacja w Jego pierwszej książce. - Nie miałem nawet pojęcia, że napisał książkę. 117 - Po spotkaniu kupiłem jeden egzemplarz. To specjalistyczna pozycja oma wiająca następstwa chorób popromiennych. Chcesz wiedzieć, jak brzmiała ta de dykacja? Przepisałem ją do notatnika. - Słucham. - "Szlachetnemu nieznajomemu, który o nic nie pytając, zaoferował bardzo wiele i dopomógł w karierze początkującego lekarza, owocującej niniejszą książ ką"... Całkiem nieźle, wziąwszy pod uwagę, że ten szlachetny nieznajomy przez całe życie nie usłyszał tylu ciepłych słów nawet od swojej matki. - Moja matka była głęboko przeświadczona, że jestem gangsterem albo oszu stem. Wróćmy do Bostonu. - Jak sobie życzysz. - Shields przerzucił parę kartek. - Otóż doktor Lafollet, podówczas praktykant obsługujący komputery w szpitalnym dziale kadr, ujawnił, że dwaj lekarze zajmujący się Appletonem zostali zastąpieni przez innych, przy czym jeden z nich wkrótce potem zginął, a nazwisko drugiego zostało wymazane ze wszystkich akt. - Nie zapominaj o pielęgniarkach, Frank - dodał cicho Scofield, zerkając na dyrektora z ukosa. - Dla mnie to było najważniejsze odkrycie. - Zgadzam się z tobą - przyznał Shields. - Co się stało z pielęgniarkami? - zapytał Pryce. - Prawdopodobnie na polecenie rodziny personel szpitala zastąpiły trzy pry watne pielęgniarki, które cztery dni po wyjściu cudem ozdrowiałego Appletona zginęły w tajemniczym wypadku podczas wycieczki łodzią. Joshua powrócił do rodzinnego majątku, wystawionego już wtedy na sprzedaż. Kupił go zaś stary, nadzwyczaj zamożny bankier, niejaki Guiderone, stary przyjaciel rodziny, który doskonale znał jej sytuację finansową. - Powiedz to otwarcie, "Szparooki". Upewniłeś się wtedy, że Nicholas Gui derone jest Pasterzem. - Ty sam nie mogłeś jeszcze tego wiedzieć na pewno, Brandon, przeczuwałeś jedynie, że wpadłeś na trop kolosalnego spisku. Naprawdę liczyły się tylko na zwiska tych dwóch odsuniętych lekarzy, z których jeden już nie żył, a drugi prze szedł na emeryturę. Nazywał się Nathaniel Crawford. Zmarł jakieś piętnaście lat temu, ale zdążyłem się z nim jeszcze skontaktować. On także cię pamiętał, gdyż telefon od ciebie bardzo go zaniepokoił. Oświadczył, że przywołałeś z zapomnie nia dawne koszmary. - W ogóle nie powinien się zadręczać. Postawił właściwą diagnozę, nic nie wiedział o oszustwie. Jego pacjent, Joshua Appleton Czwarty, zgodnie z przewi dywaniami zmarł w szpitalu. - Byli przy tym obecni obaj wynajęci lekarze i co najmniej jedna spośród zabitych później pielęgniarek - dodał Shields. - Trudno mi dokładnie odtworzyć zarówno twój sposób myślenia, jak i bieg wydarzeń, w każdym razie zdołałeś namówić młodego Amosa Lafolleta, żeby poleciał do Waszyngtonu i zdobył ze staw starych zdjęć rentgenowskich. - Wtedy wszystko działo się tak szybko, że ja sam tego nie pamiętam dokład- nie - rzekł Bray, nakierowując ślizgacz dziobem do wiatru. - Taleniekow i Toni 118 zostali wzięci jako zakładnicy, nie miałem czasu na układanie szczegółowych planów. Po części działałem w ciemno, ale nic już nie było w stanie mnie powstrzymać. - Przyznasz jednak, że próba zdobycia zdjęć rentgenowskich potwierdza, iż miałeś wówczas skonkretyzowane podejrzenia, choć mogły się one jeszcze wydawać mało prawdopodobne. - Owszem - mruknął zapatrzony w fale Scofield, jakby przed oczyma stanęły mu nagle obrazy z przeszłości. - Chodziło o zdjęcia dentystyczne zrobione przed laty w różnych miejscach. Wierzyłem, że powinny się znajdować w archiwach i nikt ich stamtąd nie usunął. - Ale zdobyłeś tylko jeden zestaw, a musiałeś go porównać z innym, prawda, Brandon? - To oczywiste. - Bray obrócił się z powrotem w stronę dyrektora. - A skoro tak daleko zaszedłeś moimi śladami, toteż zapewne sam już się domyślałeś, o czyje zdjęcia mi chodzi. - Jasne, lecz ja też nie miałem na nic dowodu, bo pierwszy zestaw zabrałeś ze sobą. Jeszcze w dziecinnym pokoju domu przy Louisburg Square dowiedziałem się, że Appleton i jego najbliższy przyjaciel uczęszczali razem do Akademii An- dover. Ty tam pojechałeś i odnalazłeś dentystę, wychodząc z założenia, że miesz kający z dala od domu przyjaciele zapewne leczyli się u tego samego specjalisty. W każdym razie przekonałeś go, aby ci udostępnił prześwietlenia obu chłopców. - I w ten sposób poznałeś całą prawdę. - Scofield w zamyśleniu pokiwał gło wą. - Dobra robota, Frank. Mówię całkiem szczerze. - Zyskałeś wreszcie swój towar przetargowy, który posłużył ci do uwolnienia Taleniekowa i Antonii. - Jaki znów towar przetargowy? - zdziwił się Cameron. - Otóż zdjęcia rentgenowskie stanowiły dowód, iż gościem honorowym w Ap pleton House wcale nie był senator Joshua Appleton Czwarty, lecz podszywający się pod niego bliski przyjaciel, niejaki Julian Guiderone, syn Pasterza, który wkrótce miał się przeprowadzić do Białego Domu. - Matko Boska! -jęknął Pryce. - A więc ty wcale nie żartowałeś, Bray! - Mam rozumieć, młodzieńcze, że dopiero teraz uwierzyłeś Frankowi, choć wcześniej opowiadałem ci to samo? - Nie, ale Frank wyjaśnił wiele szczegółów, które ty pominąłeś milczeniem. - Powiedzmy. - Scofield znowu popatrzył na Shieldsa. - Crawford wyjaśnił Ci kim był jeden z lekarzy, jacy zastąpili ich przy Appletonie? - Owszem, podał mi nawet jego nazwisko. Chodzi ci zapewne o znanego chi- rurga plastycznego ze Szwajcarii, prowadzącego prywatną klinikę dla najbogat- szych. Czy wiesz, że i on zginął, gdy nawaliły hamulce i jego samochód spadł z wysokiego nasypu niedaleko Villefranche? Stało się to trzy dni po powrocie chirurga z Bostonu do Europy. - Nie rozumiem, dlaczego matarezowcy czekali aż trzy dni. - A domniemany Julian Guiderone, który uciekł do Szwajcarii, nie chcąc brać iału w wojnie koreańskiej, zginął podczas jazdy na nartach w pobliżu wioski du Pillon, gdzie ze względu na swoje zamiłowanie do Alp został pochowany. 119 - Zgadza się. Przeczytałem o tym w bibliotece mikrofilmów, w którejś z ga zet sprzed ćwierć wieku. Ciekaw jestem, kogo naprawdę wsadzili do trumny. A mo że zakopali ją pustą? - Nie sądzę, aby było po co rozkopywać stary grób, o ile takowy rzeczywiście istnieje. - Tak samo jak nie ma teraz sensu rozgrzebywanie całej tamtej sprawy, Frank. Nie ma już Guiderona, zarówno Pasterz, jak i jego syn zginęli. Trzeba szukać innego dojścia do obecnego kierownictwa organizacji. - Wcale nie jestem pewien, czy masz rację, Brandon - oznajmił Shields, wpa trując siew zdumioną minę Scofielda. - W swoim raporcie, o ile ten skrót można nazwać raportem, napisałeś, że senator Appleton, czyli w rzeczywistości Guide- rone, zginął podczas strzelaniny w Appleton Hall... - Bo i tak było! - wybuchnął Bray. - Własnoręcznie ukatrupiłem tego sukin syna! Zabiłem go z własnego pistoletu, strzelając przez wybite okno. - Pierwsze słyszę. - Nie pamiętam już, czy tego nie pominąłem. Wam przecież zależało tylko na znalezieniu potwierdzenia fałszywych twierdzeń, musiałem się więc bardzo kon trolować. - Mniejsza z tym. W każdym razie napisałeś, że Appleton upadł do kominka, na płonące drwa... - Bo tak naprawdę było! - Policja zjawiła się w posiadłości już po paru minutach, Brandon. W komin ku nie leżał żaden trup. Znaleziono ślady na obmurowaniu, jakby wywleczono stamtąd coś ciężkiego, a wszędzie dokoła walały się strzępy popalonych ubrań, których analiza wykazała, że zostały zgniecione, co pozwala wnioskować, iż ogień na nich wcześniej zaduszono pod ciśnieniem. Według mojej oceny, na podstawie ekspertyzy laboratorium policyjnego, Julian Guiderone wcale nie zginął. - To niemożliwe!... A nawet gdyby tak było, to jak by się wydostał z posiadłości? - Tak samo jak ty i Antonia. Panowało straszne zamieszanie, padały serie z bro ni automatycznej, na trawnikach wybuchały jakieś ładunki, prawdopodobnie podło żone przez ciebie. Nikt nie panował nad sytuacją. Przesłuchałem wszystkich poli cjantów i strażaków biorących udział w akcji. Jeden z członków brygady antyterrorystycznej przypomniał sobie, jak z terenu wyjeżdżało spanikowane ma łżeństwo, pan i pani Vickery, którzy oświadczyli, że byli gośćmi na przyjęciu. Po dobno ukryli się w garderobie, a kiedy strzelanina przycichła, wybiegli kuchennymi drzwiami i wskoczyli do swego samochodu. - I co z tego? - Twoja siostra nosi po mężu nazwisko Vickery. - Naprawdę jesteś niezły, "Szparooki". - Dziękuję za komplement, ale wracajmy do rzeczy. Otóż jakiś czas później wyjeżdżał inny samochód, a strażnikom opowiedziano podobną bajeczkę. Pry watnym ambulansem wywożono poranionego gościa, lecz ten nie trafił do żadne go szpitala... Wszystko wskazuje więc na to, że Julian Guiderone, syn Pasterza, wyszedł cało z opresji. Toteż teraz nie ma nikogo innego na świecie, kto by bar dziej pragnął wziąć na celownik osławionego Beowulfa Agate'a. 120 - To nadzwyczaj interesujące, Frank. Obaj jesteśmy mniej więcej w tym sa- mymwieku, obaj należymy już do minionej epoki i obaj pragniemy tego, czego nie zdołaliśmy kiedyś osiągnąć. Jemu zależy na bezgranicznej władzy, do której mu zastąpiłem drogę, a mnie na całkowitym spokoju, którego nie mogę znaleźć przez niego. - Scofield zawiesił głos i popatrzył na Pryce'a. - Podejrzewam, że wcześniej czy później staniemy się całkowicie uzależnieni od ludzi wydających nam rozkazy. Różnica polega na tym, że ja w pełni ufam memu zwierzchnikowi. - Sądzę, że nie bez istotnych powodów - odparł Cam. - Mogę powiedzieć tylko tyle, że postaram się dać z siebie wszystko. - Lepiej, żebyś spróbował dać jeszcze więcej, synu. LOS ANGELES TIMES (strona tytułowa) ZASKAKUJĄCE POROZUMIENIE EUROPEJSKICH I AMERYKAŃSKICH FIRM BRANŻY ROZRYWKOWEJ LOS ANGELES, 9 PAŹDZIERNIKA Świat staje się coraz mniejszy, dzięki nowoczesnym technologiom pozwalającym błyskawicznie przekazywać informacje drogami satelitarnymi i naziemnymi sieciami kablowymi. Nikt nie potrafi ocenić, do czego to doprowadzi, niemniej w dniu dzisiejszym cztery największe wytwórnie filmowe, mające również udziały w wielu stacjach telewizyjnych, ogłosiły wspólnie o swoim przystąpieniu do korporacji Continent-Celestial, motywując to posunięcie chęcią rozszerzenia udostępnianej gamy programów informacyjnych i rozrywkowych. Szerokie rzesze aktorów, scenarzystów, producentów i reżyserów z prawdziwym entuzjazmem przyjęły ten krok, który powinien znacznie poszerzyć możliwości zatrudnienia dla fachowców z branży filmowej. Związkowcy radzą już teraz zacząć się uczyć języków obcych. Korzyści płynące z zawartego porozumienia są oczywiste, nikt jednak nie wie, w jakim kierunku pójdzie dalszy rozwój całej branży. Szerzej czytaj na stronie 2. Była za dziesięć czwarta nad ranem, kiedy Julian Guiderone połączył się telefonicznie z Amsterdamu ze swoim człowiekiem w Langley. - Linia jest zabezpieczona? - spytał. - Oczywiście - odparł pracownik CIA. - Dzięki staraniom naszej dyrekcji mogłem się zaopatrzyć we własny skrambler. - Doskonale. Wyjeżdżam za kilka minut, odezwę się z Kairu. 121 - A nie z Bahrajnu? - Tam wrócę najwcześniej za trzy tygodnie. Muszę załatwić parę spraw z na szymi arabskimi przyjaciółmi... Naszymi, a nie ich. - W takim razie życzę powodzenia - rzekł Amerykanin. - Wszyscy bardzo liczymy na pana. - To dobrze, ale powinniście też mieć zaufanie do Amsterdamu. On świetnie sobie radzi. - Bardzo mnie to cieszy. Dopiero po czterech dniach Scofield spotkał się sam na sam z Pryce'em w jadalni. - To wszystko do niczego nie prowadzi! - syknął rozzłoszczony Cameron, odstawiając filiżankę z kawą. - A ja sądziłem, że zmierzasz prostą drogą do celu - odrzekł z uśmiechem Bray, przypalając cienką brunatną cygaretkę. -Przynajmniej w kontaktach z uro czą panią pułkownik. - Mówiąc szczerze, wyleciało mi to z głowy. - Mimo to często ją widujesz... - Nie ja ją, tylko ona mnie, a to pewna różnica - odparł gniewnie Cameron. - Kiedy tylko ruszam w stronę bramy, ona wyrasta jak spod ziemi. Idę się przejść po plaży, ona już tam jest. Wybieram się na lądowisko, żeby zobaczyć, co nam tym razem dostarczono, a ona wyłania się dziesięć metrów przede mną. - Widocznie zagięła na ciebie parol, młodzieńcze. Toni twierdzi, że jesteś całkiem do rzeczy. - Może i jestem, ale mi nie wmawiaj, że słyszałeś to od Antonii. - W ogóle nie bierzesz pod uwagę, że ona może być tobą zainteresowana jak kobieta mężczyzną? - W żaden sposób nie dała mi tego odczuć. Nasze rozmowy ograniczają się do wymiany zdawkowych uprzejmości. Odnoszę wrażenie, że ona mnie pilnie obserwuje, jakby wciąż nie była pewna, kim naprawdę jestem. Dla mnie to się nie trzyma kupy. - I tu się mylisz - rzekł Scofield, wypuszczając kłąb aromatycznego dymu. - Wczoraj oficjalnie zwróciła się do pułkownika Bracketa, by ten wyjednał u Shieldsa zgodę na jej wgląd w twoje akta personalne. Ty, co oczywiste, miałeś o niczym nie wiedzieć. - Nadal nic nie rozumiem. - Albo chce cię zaciągnąć do ołtarza, młodzieńcze, albo uważa cię za infor matora przeciwników. - Wolałbym już to drugie. Wojskowy testosteron tej pani mógłby ogłupić nie jednego generała. Nagle ponad szmer rozmów toczonych przy sąsiednich stolikach wybił się rozdzierający, nieludzki wrzask. Łącznik dyrektora Shieldsa, Eugene Denny, poderwał się z miejsca, przyciskając dłonie do gardła, i po chwili runął na ziemię. 122 Zaczął rzucać się w konwulsjach i spazmatycznie wierzgając nogami. Kilka sekund później siedzący razem z nim pułkownik Bracket także złapał się prawą ręką za szyję, lewą usiłując schwycić krawędź stolika. On także padł na podłogę i pociągnął za sobą obrus. Rozległ się brzęk tłuczonych naczyń. Pryce i Scofield natychmiast rzucili się w tamtym kierunku. Z sąsiedniej kuchni wybiegł żołnierz pełniący tam służbę. Cameron szybko uklęknął i przytknął palce do szyi Bracketa, a następnie Denny'ego. - Mój Boże! Oni nie żyją! - zawołał, zrywając się na nogi. - Musieli zostać otruci! Osłupiały młody żołnierz schylił się po rozbity talerz. - Nie dotykaj tego, synu! - ostrzegł go szybko Scofield. Uważnie obejrzał porozrzucane na podłodze porcje. Obaj mężczyźni jedli to samo, jajka na miękko, gdyż kawałki talerzy były upstrzone smugami nie ściętego żółtka. - Kto wiedział, że lubisz jajka? - zapytał półgłosem Pryce. - Pewnie wszyscy, których tu widujesz. Toni w kółko mnie przed nimi ostrze ga, a nie szepcze mi tego na ucho. Staram się unikać jajek od czasu, kiedy kono- wał z Miami oświadczył, że poziom cholesterolu w mojej krwi przekroczył trzy sta jednostek. - Więc dziś rano nie zamawiałeś jajek? - Zamawiałeś? Czyżbyś jeszcze nie zauważył, że mamy tu bufet? Tam, pod ścianą, na podgrzewaczu, stoją rondle. W pierwszym jest jajecznica, w drugim parówki, a w trzecim jaja gotowane. - No to nie jadłeś dziś jajek na śniadanie? - Nie, jadłem wczoraj... Bałem się, że Toni mnie nakryje. - Zabezpieczcie kuchnię! - rozkazał Pryce żołnierzowi w białym fartuchu. - Po co? Przecież tutaj i tak niczego nie przyrządzamy, wszystkie potrawy są dostarczane w zaplombowanych pojemnikach, jajka także. Ten, kto pełni dyżur, musi jedynie trzymać się instrukcji. - Jakich instrukcji? - Serwowania dań. To nic trudnego, każdy mógłby to robić z zamkniętymi oczyma. Ostatecznie co można zrobić z jajkami, poza włożeniem ich do wrzątku? - Zatruć się nimi, przyjacielu - rzekł Scofield. - Dlatego zabezpieczcie kuch nię, i to już! Jedno z dwóch przysyłanych zwykle opakowań z jajkami stało nadal w lodówce, w której oprócz niego było jeszcze parę kartonów mleka, pakowane próżniowo kostki sera i bateria puszek z napojami. . - I co o tym sądzisz? - zagadnął Cam. - Może przyczyną zatrucia nie były jajka? - Może nie - mruknął Bray, po czym zwrócił się do pełniącego służbę żołnie- rza - Co mówią wasze instrukcje o przygotowywaniu jajek? - Wiszą tam, po lewej, przypięte nad stołem kuchennym, ale mogę panu zacy- °wać z pamięci punkt po punkcie. Do jajecznicy należy wybić sześć jaj do ron- dla, wymieszać z pół szklanki mleka oraz małą porcją masła i wstawić do 123 podgrzewacza. A jeśli mają być gotowane, to do podgrzewacza wstawia się garnek z sześcioma jajami zalanymi wodą. Trzeba je tylko co jakiś czas sprawdzać. - Sprawdzać? - To znaczy podmieniać, w zależności od tego, jak wszyscy przychodzą na śniadanie. Gdy zrobią się za twarde, a skorupka delikatnie zżółknie, należy je wyjąć z wody i włożyć następne. - Jak często to robicie? - Rzadko. Ci, którzy lubiąjajka na miękko, zazwyczaj przychodzą najwcze śniej ... Boże, nie mam pojęcia, jak mogło do tego dojść. - Nikomu o tym nie mówcie. Jasne? - rzekł Scofield stanowczym tonem. - Oczywiście, ale... Proszę wybaczyć, to niewykonalne! Wieści i tak błyska wicznie się rozejdą po całym terenie, nikt nie zdoła temu zapobiec. - Wiem o tym, synu. Pragnę się jedynie przekonać, czy przedostaną się poza granice posiadłości. Dlatego trzymajcie język za zębami. - Nadal nic z tego nie rozumiem. - I nie musisz. A teraz włóż to drugie opakowanie jaj do zlewu i przygotuj w szklance trochę mydła rozprowadzonego w ciepłej wodzie. Kiedy żołnierz wykonał polecenie, Bray począł kolejno zanurzać jajka w roztworze, silnie nimi potrząsać, po czym unosić do światła. Na czubku każdego z nich tworzyła się niewielka bańka powietrza, lecz otwory w skorupkach były zbyt małe, aby je dostrzec gołym okiem. - Niech mnie kule biją- syknął Pryce, przyglądając się jajkom. - Jak widzisz, wszystkie zostały spreparowane. Ta metoda wpuszczania truci zny została wynaleziona na dworze Borgiów w połowie piętnastego wieku, tyle że wtedy stosowano mniej subtelne techniki. Nakłuwano produkty igłami i cierpliwie czekano, aż płyn przeniknie do środka. Zatruwano tak pomidory, jabłka, śliwki, a przede wszystkim pomarańcze, które trzymano w roztworach trucizn po kilka dni. - Cierpliwość popłaca - mruknął ironicznie Cameron. - Do spreparowania tych j aj użyto naj cieńszych dostępnych na rynku igieł od strzykawek. Podobną metodę stosują prestidigitatorzy, którzy robią zastrzyki z ja kiejś substancji powodującej błyskawiczne ścinanie się białka, dzięki czemu można bez przykrych konsekwencji obrzucać się takimi jajami. Na swój sposób to nawet dość zabawne, prawda? - Ani trochę mi nie do śmiechu - burknął Pryce. - Skoro teraz niepodzielnie kierujesz tą operacją, powiedz mi, co zamierzasz robić. - To oczywiste. Każę zamknąć kuchnię w Langley i objąć ścisłą obserwacją wszystkich pracowników. Komputer w posiadłości nad Zatoką Chesapeake wydrukował następującą wiadomość: "Zakwestionowane produkty zostały dostarczone przez firmę Rockland Farrns z Rockport w stanie Maryland, która uzyskała stały kontrakt na dostawy po dokładnym przeanalizowaniu przez CIA obowiązujących w niej norm produkcyj- 124 nych. Pracownicy bufetu i kuchni z centrali w Langley, zatrudnieni od wielu lat, okresowo sprawdzani przez właściwe służby agencji. Ścisła obserwacja wydaje Się bezcelowa. Podjęto intensywne dochodzenie". THE BALTIMORE SUN (dział gospodarczy, strona 3.) ROCKLAND FARMS SPRZEDANE ROCKPORT, 10 PAŹDZIERNIKA Rockland Farms, jeden z głównych amerykańskich producentów drobiu, największa firma tej branży na Wschodnim Wybrzeżu, zostały sprzedane międzynarodowej spółce dystrybucyjnej Atlantic Crown Limited, mającej filie na całym świecie. Jeremy Carlton, rzecznik prasowy Atlantic Crown, powiedział w oficjalnym komunikacie: "Poprzez wchłonięcie Rockland Farms nasza firma zdecydowanie poszerzy gamę towarów oferowanych klientom w wielu krajach świata. Zarząd spółki od dłuższego czasu planował uzupełnienie listy produktów eksportowanych ze Stanów Zjednoczonych o wszelkiego typu wyroby drobiarskie, co jest w pełni zrozumiałe, jeśli wziąć pod uwagę gwałtowną ekspansję placówek szybkiej obsługi. Nasza międzynarodowa sieć ekspedycyjna umożliwi błyskawiczną dystrybucję świeżych produktów do placówek handlowych. W imieniu zarządu spółki chciałbym złożyć serdeczne podziękowania rodzinie Bledso, poprzedniemu właścicielowi Rockland Farms, która wykazała wiele dobrej woli podczas negocjacji i rozsądnie wybrała ofertę Atlantic Crown. Będziemy rzetelnie dbali o zachowanie wspaniałej rodzinnej tradycji i dobrego imienia firmy na rynku drobiarskim". W komunikacie nie ujawniono szczegółów transakcji, a ponieważ obie firmy są spółkami cywilnymi, przepisy prawa nie nakładają takiego obowiązku na żadną ze stron. Można się jedynie domyślać, że kontrakt opiewał na olbrzymią sumę, gdyż wchłonięcie Rockland Farms umożliwi Atlantic Crown zajęcie jednej z czołowych pozycji na światowej liście międzynarodowych korporacji zajmujących się produkcją eksportem i dystrybucjążywności. Tonący w półmroku gabinet obszernego domu na przedmieściach Rockport w niczym nie przypominał innych tego typu pomieszczeń w rozrzuconych po są- 125 siedzku posiadłościach multimilionerów przemysłu spożywczego, wznoszących swoje "farmy" z dala od rzeczywistych miejsc produkcji, będących zwykle źródłem przykrych zapachów. Mimo że w tej części Marylandu rzadko zdarzały sie zimne jesienne wiatry, w kominku buzował ogień, a blask płomieni napełniał gabinet licznymi poruszającymi się cieniami. Rozwścieczony mężczyzna wpadł do środka jak błyskawica i stanął nad starcem siedzącym w wózku inwalidzkim. - Jak mogłeś to zrobić, dziadku?! Od lat z uporem odrzucaliśmy oferty Atlan tic Crown! To zwyczajne sępy, które będą wykupywać jedną firmę po drugiej, dopóki nie staną się monopolistą i nie zaczną dyktować własnych warunków całej branży spożywczej! - To ja jestem właścicielem firmy, a nie ty - syknął staruszek w odpowiedzi, na krótko odrywając maskę tlenową od twarzy. - Jak umrę, będziesz mógł robić, co ci się żywnie spodoba, lecz na razie jeszcze ja podejmuję decyzje. - Ale dlaczego to zrobiłeś? - Zysk ze sprzedaży zostanie uczciwie podzielony między wszystkich człon ków rodziny. - Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi. Dlaczego sprzedałeś firmę tym bez względnym krwiopijcom? - Nie miałem wyboru, chłopcze. Pięćdziesiąt lat temu spółka, nosząca obec nie nazwę Atlantic Crown, poparła swymi funduszami młodego wizjonera. Mają tek, poszerzony o pieniądze lichwiarzy i różnych innych ciemnych typków, po służył tym neofickim agronomom do wykupienia ponad czterech tysięcy hektarów najlepszych ziem uprawnych. Bóg mi świadkiem, że właśnie ten wizjoner miał rację, a nie ja. - Chcesz powiedzieć, że postawiono ci ultimatum? - Coś w tym rodzaju. W ocienionej ciężkimi welurowymi zasłonami sali posiedzeń zarządu Atlantic Crown, mieszczącej się w przybudówce na dachu wieżowca firmy w Wichita, w stanie Kansas, spotkali się dwaj mężczyźni. Starszy, zasiadający u szczytu stołu konferencyjnego, ubrany w elegancki dwurzędowy ciemny garnitur, rzekł cicho: - Teraz musimy się zająć przemysłem mięsnym. Takie dostałem polecenie z Amsterdamu. - Do tego celu będą nam potrzebne dodatkowe fundusze - odparł finansista będący bez marynarki, w jasnobłękitnej koszuli ze złotymi spinkami u mankie tów. - To chyba oczywiste. - Dostaniemy pieniądze - uciął krótko dyrektor naczelny. - Na razie bardzo mnie niepokoi ta sprawa jaj, które mieliśmy wysłać do posiadłości nad zatoką Chesapeake. Zająłeś się tym? - Zespół prowadzący negocjacje w Rockport zatroszczył się o wszystko. To war załadowano w zaplombowanych pojemnikach na pokład helikoptera. - Doskonale. Musimy dalej tak samo dokładnie wykonywać napływające in- strukcje. X Ponad zatłoczonymi ulicami Kairu zdawał się unosić ciężki odór potu tysięcy ludzi, którzy mimo dokuczliwego upału spieszyli gdzieś w swoich sprawach. Co chwila rozlegał się ogłuszający klakson auta, wpadający na siebie przechodnie pokrzykiwali donośnie w dziesiątkach różnych języków i dialektów. Nie mniej rzucało się w oczy zróżnicowanie tłumów: długie szaty Arabów kontrastowały z garniturami europejskich biznesmenów oraz dżinsami i bawełnianymi koszulkami turystów, z burnusami szły w zawody wszelkiego typu panamy, stetsony bądź czapeczki baseballowe. W pewnym sensie Kair przypominał kocioł wszystkich ras i narodowości, choć nadal liczebnie przeważali Arabowie stanowiący większość mieszkańców Egiptu. Tu zaś, w stolicy kraju olbrzymich kontrastów i kolebce legend, bez przerwy mity ścierały się z rzeczywistością. Julian Guiderone, ubrany w aba, thobe oraz ghotra, w dużych okularach przeciwsłonecznych, szedł powoli zatłoczonym bulwarem Al-Barrani, uważnie wypatrując umówionego znaku. Dostrzegł go w końcu: niebieską lilię na białej chorągiewce zdobiącej witrynę sklepu jubilerskiego. Zatrzymał się przed wystawą i Przypalając papierosa zerknął uważnie na boki, żeby sprawdzić, czy nie jest śledzony. Ale przechodnie mijali go obojętnie, nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Spotkanie, które miało się odbyć w sali na piętrze nad sklepem, niosło ze sobą spore niebezpieczeństwo. Absolutnie nikt nie wiedział, jakie sprawy będą omawiane. Nawet najbłahsze plotki mogły bowiem zniweczyć cały plan. Zadowolony z wyników obserwacji zdusił obcasem niedopałek i wszedł do skle- Pu, zawczasu przykładając do piersi dłoń z rozcapierzonymi trzema palcami. Sprze- daWca dwukrotnie kiwnął głową i bez słowa wskazał mu przejście za kontuarem, kryte czerwoną welwetową zasłoną. Julian odpowiedział lekkim skinieniem gło- wy, dał szybko nura za zasłonę i ruszył schodami na górę. Jak zwykle w takich sytu- acjach poczuł złość na swoją niesprawną nogę, która znacznie spowalniała jego wędrówkę. Wyjrzał na korytarzyk pierwszego piętra, w którym znajdowało się troje drzwi, 127 i dostrzegłszy błękitną naklejkę na mosiężnej klamce, poszedł wolniej w tym kierunku, przytrzymując się poręczy schodów. Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami i błyskawicznie sprawdził swoją broń ukrytą pod luźnymi szatami. Na prawym biodrze miał w kaburze lekki pistolet automatyczny kalibru 6,35 mm, natomiast z lewej strony do pasa przytroczył granat gazowy, który po odbezpieczeniu i rzuceniu o ścianę eksplodował chmurą niezwykle toksycznej substancji, zdolnej błyskawicznie zabić każdego, kto wciągnąłby ją do płuc. Wreszcie Guiderone sięgnął do klamki, otworzył drzwi i stanął w przejściu obrzucając uważnym spojrzeniem pokój. Wokół stołu siedziało czterech mężczyzn w strojach beduinów, z pozoru mocno zniszczonych od podróżowania przez pustynię, z muślinowymi woalami skrywającymi ich twarze. Julian nie potrzebował tego rodzaju kamuflażu, nawet zależało mu na tym, aby wszyscy obecni dobrze zapamiętali oblicze syna Pasterza - to oblicze, które powinno ich prześladować aż do ostatniego tchnienia, do niespodziewanej śmierci mogącej nadejść w każdym momencie, gdyby odważyli się go zdradzić. - Dzień dobry, panowie - rzekł, po czym wszedł głębiej i usiadł na krześle stojącym najbliżej drzwi. - Mam nadzieję, że wszyscy razem i każdy z osobna dokładnie sprawdziliście zabezpieczenie tego pokoju. - Nie ma tu niczego oprócz stołu i krzeseł - odparł Arab zajmujący miejsce naprzeciw niego, któregoghotra ozdobiona była złotym brokatem, co symbolizo wało status przywódcy. -Nasi podwładni skontrolowali podłogę i ściany, szuka jąc wszelkiego typu urządzeń podsłuchowych. - A nie sprawdziliście sami siebie? Pod tymi pustynnymi strojami można ukryć bardzo wiele rozmaitych przedmiotów. - Czasy się zmieniły - zabrał głos mężczyzna siedzący po jego lewej stro nie - lecz wśród nas obowiązują nadal stare prawa plemienne. Za zdradę trzeba zapłacić głową, a wyrok jest wykonywany powoli krótkim sztyletem. Żaden z nas nie chciałby stać się katem innego i wszyscy doskonale o tym wiemy. - Ta zwięzła odpowiedź w zupełności mi wystarczy. Przystąpmy zatem do rzeczy. Ustaliliśmy, żeby nie robić żadnych notatek, podejrzewam więc, że macie dla mnie ustne raporty. - Zgadza się - odparł trzeci uczestnik spotkania, siedzący najdalej od drzwi. - Obawiam się tylko, że wszystkie zabrzmią podobnie, gdyż mamy do przekazania takie same wieści... - Powinniśmy się streszczać - wpadł mu w słowo ostatni Arab, zajmujący miejsce na prawo od Juliana. - Za głowę każdego z nas wyznaczono nagrodę, chcielibyśmy więc maksymalnie skrócić nasz pobyt w mieście. Może w takim ra zie złożymy wspólny raport, uzupełniając tylko pewne szczegóły geograficzne. - Doskonały pomysł - zgodził się syn Pasterza. - Pozwólcie tylko, że na po- czątku pochwalę wasz nienaganny akcent. Mówicie po angielsku znacznie lepieJ od wielu moich rodaków. - Jesteśmy narodem nadzwyczaj szeroko wykształconych poliglotów - rzekł z dumą Arab noszący insygnia przywódcy. - Niemniej różni nas wiele. Na przy- kład ja ukończyłem studia prawnicze w Cambridge i specjalizowałem się w za' 128 kresie prawa międzynarodowego, tak bardzo popularnego wśród moich islamskich braci. - Ja zaś jestem lekarzem, ukończyłem chicagowską Akademię Medyczną i przez pevien czas praktykowałem w Stanford. Każdego roku w Chicago dyplomy odbiera ponad stu muzułmanów - dodał pospiesznie drugi, siedzący po prawej. - Ja jestem specjalistą z historii średniowiecza. Ukończyłem studia uniwersyteckie w Niemczech, a parę lat temu uzyskałem tytuł doktorski w Heidelbergu -wtrącił równie ochoczo trzeci. - No cóż, nie mogę się pochwalić tak znakomitymi osiągnięciami - powiedział z ociąganiem czwarty. - Jestem za to pragmatykiem. Mam dyplom inżyniera elektryka i przez wiele lat pracowałem dla różnych firm, krajowych i zagranicznych, budujących obiekty zarówno państwowe, jak i prywatne. Marzę o tym, by kiedyś móc wrócić do ojczyzny i tam zacząć budować dla moich rodaków. - To naprawdę fascynujące - mruknął z aprobatą Guiderone, wodząc spoj rzeniem po czterech dumnych Arabach. - Należycie więc do elity Bliskiego Wscho du, mimo że powszechnie nazywają was terrorystami. - Zdecydowanie bardziej wolimy znacznie precyzyjniejsze określenie "bo jownicy o wolność" - zaoponował przywódca. - Ruch Hagganah czy Ugrupowa nie Sterna znalazły dla siebie liczne grono obrońców na Zachodzie, lecz my nadal w izolacji realizujemy własne cele i będziemy kontynuować walkę, mimo że wie lu spośród tych, którzy powinni być naszymi sprzymierzeńcami, potajemnie wcho dzi w układy z wrogami. Do końca pozostaniemy buntownikami. - Tamci dobrze się zastanowią nad przystąpieniem do negocjacji, kiedy roz pętamy wojnę - dodał jego sąsiad. - Czy nie możemy jednak jak najszybciej przy stąpić do sprawy? - Oczywiście - zgodził się Guiderone. - Jeśli tak bardzo zależy wam na cza sie, to czekam na obiecane raporty. - Jesteśmy winni to panu jako jednemu z najszczodrzejszych ofiarodawców... Otóż nasze oddziały stale ćwiczą w dwudziestu czterech obozach, rozrzuconych od Jemenu po dolinę Baaka, bez wyjątku urządzonych w głębi pustyni lub w nie dostępnych górach, by uniemożliwić wrogom ich infiltrację. Nauczyliśmy się wiele z akcji Żydów na lotnisku Entebbe: precyzja działania jest kluczem do sukcesu. Toteż w znacznej mierze dzięki pańskim finansom zbudowaliśmy instalacje mili tarne nie tylko pod piaskami pustyń, lecz również pod wodą. Oddziały ćwiczą z najbardziej doświadczonymi instruktorami, zajęcia prowadzą także specjaliści zzakresu wywiadu wojskowego i przemysłowego oraz sabotażu. Kiedy nadej- dzie godzina walki, nasi ludzie wyruszą równocześnie, a efekty takiego działania będą musiały przejść do annałów historii. - Jest pan bardzo pewny siebie, przyjacielu - rzekł Guiderone, potakująco kiwaJąc głową. - Sięgnijmy do konkretów. Czy możemy zacząć od towarzysza siedzącego naprzeciw pana? , - Z największą przyjemnością - odparł były lekarz z Chicago, właściciel ekskluzywnej posiadłości i prywatnej kliniki w Kalifornii. - Cele moich oddziałów znajdują się w Kuwejcie, Iraku oraz Iranie, z czego wynika, że brak jakichkol- 129 wiek uprzedzeń może świadczyć wyłącznie o naszej uniwersalności. Dziesięć ty sięcy wysadzonych w powietrze szybów naftowych zaowocuje pożogą, przy której klęska kuwejcka musi się wydać lichym ogniskiem. - Moi ludzie skoncentrują się na polach saudyjskich, od Ad-Dawadimi po Asz-Szadrę, nie mówiąc o szybach na północ od Unajzy - dodał szybko inżynier elektryk. - Nie zapomnimy też o tankowcach czekających w głębi Zatoki per. skiej oraz zakotwiczonych przy nabrzeżach dziesiątków portów, od Al-Kiranu po Matrah oraz Maskat... - A więc obejmuje to również emiraty, prawda? - Oczywiście. Żaden sułtan do tej pory niczego nie przeczuwa. - Ja zajmę się portami wybrzeża wschodniego - rzekł specjalista od historii średniowiecznej, wodząc rozpłomienionym wzrokiem po swoich kolegach- od Bandar-e Daylam na północy aż do Bandar-e Abbas w cieśninie Ormuz. Tak samo jak szyby wiertnicze, podpalone zostaną olbrzymie zbiorniki portowe, zawierają, ce miliony ton ropy. - Dla siebie zostawiłem rozległe instalacje przeładunkowe Izraela - odezwał się szejk beduinów, hardo spoglądając w oczy siedzącego naprzeciw niego syna Pasterza - oraz setki statków kotwiczących w Tiiilkarm, Tel Awiwie czy Rafah. Wierzę, iż uda mi się wszystko, a więc urządzenia portowe, magazyny i sąsiadu jące z nimi fabryki zbrojeniowe, wysadzić w powietrze równocześnie. Ci prze klęci syjoniści zerwaliby wszelkie traktaty, byle tylko zapełnić swoje skarbce sze klami. Położymy temu kres i będziemy z radością obserwować, jak w bankach Jerozolimy i Tel Awiwu narasta panika. - Jest pan tego całkowicie pewien? - Nie nazywałbym się Al-Kabor Hassin, co oznacza, jak panu zapewne wia domo, że jestem protektorem Hassynidów, od których imienia wy zapożyczyli ście nazwę dla skrytobójców. Nie można bowiem przecenić potęgi śmierci. - To bardzo budujące, choć trochę zanadto melodramatyczne - rzekł łagod nie Julian, śmiało wsuwając prawą dłoń pod luźną połę szaty. - I wierzy pan, pro tektorze rodu skrytobójców, iż nadchodzi godzina pańskiego triumfu? - Oczywiście! Będzie nią ostateczne zwycięstwo nad znienawidzonym Izra elem! - I nie może tego zapewnić nikt oprócz pana? - Moje oddziały są gotowe. Nie będzie mroków nocy przez długie miesiące! Ogień ogarnie wszystko, od Zatoki Perskiej po Kair, rozświetlając arabską krainę niczym drugie słońce. Zapanuje wszędzie na Bliskim Wschodzie! To musi być dzień mojego triumfu! - Czyjego triumfu, Al-Kabor Hassinie? - powtórzył cicho Guiderone. - Naszego, nas wszystkich! Ale przede wszystkim mojego, bo to ja jestem najwyższym przywódcą! - Tego się właśnie obawiałem. To rzekłszy, syn Pasterza wyszarpnął zza pazuchy pistolet i oddał szybko dwa celne strzały, które z powodu małego kalibru broni rozbrzmiały wyjątkowo cicho. Al-Kabor Hassin runął na podłogę. Z dwóch dziur w jego czole pociekła krew. 130 Pozostali trzej Arabowie poderwali się z miejsc, w niemym osłupieniu spoglądali na gościa z Ameryki. - Mógł zniszczyć nas wszystkich - oznajmił Julian - ponieważ chciał działać wyłącznie we własnym imieniu. Nigdy nie należy ufać przywódcy, który obwołuje się naczelnym wodzem bez względu na okoliczności. Mogło go zdradzić zbyt wysokie mniemanie o sobie i własnej pozycji w waszym ruchu. - Co mamy zrobić z trupem? - spytał rzeczowo inżynier elektryk. - Wywieźcie go na pustynię, żeby zajęły się nim ścierwojady. - A co potem? - rzekł lekarz z Kalifornii. - Odnajdziecie jego zastępcę i przyślecie go do mnie. Wybadam człowieka i jeśli ocenię, że nadaje się na dowódcę, wyjaśnię mu, iż przemęczony Al-Kabor Hassin doznał niespodziewanie ataku serca. To nie będzie trudne. - Poza tym nic się nie zmienia, jak sądzę? - zagadnął historyk. - To zrozumiałe - odparł Guiderone. - Al-Kabor miał rację, mówiąc, że w całym regionie śródziemnomorskim przez wiele miesięcy nie zapadnie mrok, gdyż noce będą rozświetlać tysiące płomieni. Musimy spotęgować przerażenie, maksymalnie nasilając terror. Dodam, że podobna sytuacja zapanuje na wybrzeżach Morza Północnego, gdyż równocześnie inne oddziały wysadzą instalacje naftowe w Szkocji, Norwegii oraz Danii. Kiedy zaś ognie przygasną, na świecie zapanuje nieopisany chaos. Wówczas my przejmiemy kontrolę... poprzez racjonalne, systematyczne działania. Bo tylko my będziemy do tego zdolni. - Kiedy ma to nastąpić według pańskiego planu? - W pierwszym dniu nowego roku - oznajmił syn Pasterza. - Już dziś może my rozpocząć odliczanie. Cameron Pryce energicznie zapukał do pokoju Scofieldów na piętrze. Było dopiero wpół do szóstej rano, toteż otworzyła mu Antonia we flanelowej piżamie, z widocznym trudem tłumiąc ziewnięcie. Zaprosiła go do środka, zdawkowo przeprosiwszy za swój ubiór. - Włożę tylko szlafrok i zaraz obudzę tego starego zrzędę. Nastawię także kawę, bo bez niej potraktuje cię gorzej niż szorstko. - Nie rób sobie trudu, Toni... - Możesz mi wierzyć, że kawa będzie mu niezbędna - odparła kobieta. - LePieJ, żeby o tak wczesnej porze sprowadzała cię naprawdę ważna sprawa. - Jest ważna. - W takim razie siadaj, tylko zatkaj sobie uszy do czasu, aż ściągnę go z łóżka i Posadzę nad gorącą kawą. Pryce poszedł za nią w głąb apartamentu. - Gorzej niż szorstko? - spytał podejrzliwie. - Wyobraź sobie ryczącego potwora. Przywykliśmy do trybu życia w tropikach, gdzie wstaje się najwcześniej o dziesiątej. - Nie wiem, czy ci już mówiłem, że perfekcyjnie opanowałaś angielski. 131 - To dzięki Brayowi. Kiedy zdecydowaliśmy się zamieszkać razem,podarował mi cały worek książek i kaset, od elementarza po rozmówki dla zaawansowanych. On skończył Harvard, lecz twierdzi, że teraz moja wymowa jest lepsza niż jego i chyba ma rację, bo już nieraz zwróciłam uwagę, że miewa kłopoty językowe chociażby z imiesłowami przysłówkowymi. - Rety, ja nawet nie wiem, co to takiego - przyznał Cameron, siadając przy stoliku, na którym stał ekspres do kawy. - Jeśli się nie obrazisz, to skorzystam z okazji, żeby zaspokoić swoją ciekawość. Co było przyczyną, że... zdecydowa liście, aby zamieszkać razem, jak sama się wyraziłaś? - Zapewne powinnam odpowiedzieć, że miłość. - Antonia odwróciła się ty łem do stolika i popatrzyła na Camerona z uśmiechem. - I tak też było, zrodziło się między nami szczere uczucie, lecz oprócz tego połączyło nas coś jeszcze Brandon był wtedy w kropce, polowali na niego zarówno wysłannicy agencji, jak i wrogowie, jedni i drudzy gorąco pragnęli jego śmierci. Lecz żaden z nich, ani on, ani Taleniekow, nawet nie pomyślał, aby pójść na jakikolwiek kompromis i próbować ratować własną skórę. Obaj poświęcili się całkowicie walce z matare- zowcami, których zdążyli już dobrze poznać. Bo tylko oni znali całą prawdę, Cameron. Ludzie sprawujący władzę albo się bali występować przeciwko organi zacji, albo byli przez nią skorumpowani. Tylko Bray i Wasyl nie mieli najmniej szych wątpliwości. Kiedy Taleniekow oddał życie, umożliwiając nam ucieczkę, znalazłam się pod opieką prawdziwego giganta, człowieka bezwzględnego i obraca jącego się w świecie zbrodni, a jednak czułego i troskliwego, który był gotów poświęcić mi resztę swoich dni. Czyż mogłam go nie pokochać? Mogłam nie darzyć go podziwem? - Nie zrobił na mnie wrażenia mężczyzny, któremu imponuje podziw kobiety. Wydawało mi się, że jest mu to obojętne. - To tylko poza. Bray instynktownie odrzuca wszystko, co może mu przypomi nać dawne złe czasy, jak się wyraża o tamtych dniach, kiedy decydujące znaczenie miała broń: albo pierwszy pociągniesz za spust, albo uprzedzi cię przeciwnik. - Ale tamte czasy minęły, Toni. Zimna wojna się skończyła. Nikt teraz nie ocenia spraw w tych kategoriach. - Bray wciąż miewa koszmary senne. Widuje w nich twarze osób, których musiał pozbawić życia. Niełatwo się od tego uwolnić. - Gdyby ich nie zabił, sam by zginął. On chyba również zna tę maksymę? - Na pewno. Ale jego dręczy niepotrzebna śmierć młodych fanatyków. Byli zbyt młodzi i zbyt głupi na to, by ponieść tak drastyczne konsekwencje własnych czynów - Mówisz jednak o zabójcach, Antonio. - Co nie zmienia faktu, że były to jeszcze dzieci. - No cóż, nie czuję się na siłach, aby rozwiązywać problemy Braya. Zresztą nie po to tu przyszedłem. - Właśnie. Cóż ważnego sprowadza cię o tak wczesnej porze? - Wolałbym, żebyś jednak obudziła tego ryczącego potwora. Zaoszczędzimy w ten sposób czas i nie będę musiał się powtarzać. Jeśli mam być szczery, wolałbym nie siedzieć u was za długo, na wypadek gdyby ktoś mnie obserwował. 132 - poważnie? - zdziwiła się Toni, spoglądając na niego z ukosa. - Jak najbardziej - odparł Pryce posępnym tonem. Pięć minut później z sypialni wyszedł Scofield, a za nim Antonia. Oboje byli w szlafrokach - ona w śnieżnobiałym, frotowym, on zaś w bardzo starym, wzorzystym, w paru miejscach naderwanym. - Gdybyśmy zamieszkali w porządnym hotelu, i ja miałbym nowy szlafrok - mruknął - O co chodzi, synu? Lepiej, żeby to była naprawdę ważna sprawa, bo inaczej postawię cię do raportu, czy jak tam ci wojskowi idioci to nazywają. A gdzie jest kawa? - Siadaj, kochanie. Zaraz podam. - Mów, Cam. Nie wstawałem dobrowolnie z łóżka o tej porze od czasu, kiedy w Sztokholmie pewna młoda dama pomyliła pokoje hotelowe, choć bez trudu otworzyła swoim kluczem drzwi do mojego. - Samochwała -wtrąciła Antonia, stawiając na stoliku dwie filiżanki z kawą. - A ty się nie napijesz? - zapytał Pryce. - Dziękuję, wolę herbatę. A w takiej sytuacji... - Może byśmy przeszli w końcu do rzeczy?! - huknął Scofield. - Słucham, młody człowieku. - Pewnie pamiętasz, jak ci mówiłem, iż moim zdaniem pułkownik Montrose uważnie mnie obserwuje? - Jasne. Byłem przekonany, że zagięła na ciebie parol. - Co zresztą od początku wykluczałem. Możesz mi wierzyć lub nie, ale potra fię się zorientować, czy nie jestem w takiej sytuacji jak ty w Sztokholmie. Kiedy w ubiegłym tygodniu, po śmierci Bracketa, Montrose objęła dowództwo koman dosów, doszedłem do wniosku, że najwyższa pora odwrócić nasze role. Spadła na nią spora odpowiedzialność, nie mogła więc dalej poświęcać aż tyle uwagi mnie, zwłaszcza że jest służbistką i bardzo jej zależy na wysokiej ocenie szefów z Pen tagonu. - Dlatego zacząłeś ją śledzić, zgadza się? - Brandon pochylił się niżej nad stolikiem, a w jego oczach zapłonęły dziwne błyski. - Owszem. Zachowywałem maksymalną ostrożność i chodziłem za nią tylko Po zmroku. W ciągu tego tygodnia dwukrotnie, po raz pierwszy o trzeciej w nocy, a dzisiaj o czwartej piętnaście nad ranem, pani pułkownik wymykała się ze swego pokoju i znikała w szopie na przystani. Wisi tam tylko jedna, słaba żarówka nad zacumowanym ślizgaczem, pewnie dlatego Montrose nie bała się zapalać światła. podkradałem się do maleńkiego okienka i zaglądałem do środka. Za każdym razem rozmawiała z kimś krótko ze swego telefonu komórkowego. - Coś takiego! - wykrzyknął Brandon. - Przecież rozmowy z komórkowca można przechwycić zwykłym prostym skanerem mikrofalowym! W naszej branży aParatów komórkowych można używać tylko w ostateczności. - Mnie też to uderzyło - przyznał Pryce. - W dodatku od razu skojarzyłem, nie licząc nas obu, takie telefony ma tylko ona i Bracket. - Zgadza się. A wszystkie łącza naziemne są kontrolowane z rozkazu Franka Shieldsa. Wiesz do kogo dzwoniła? 133 - Wykorzystałem swoją pozycję oficera CIA i wczoraj po południu wybra łem się samotnie do Easton, tłumacząc, że chcę kupić trochę czasopism. - Nie rozumiem tylko, po diabła przywiozłeś cały stos "US News and Worii Report" oraz gazet finansowych. Doskonale wiesz, że tego nie czytuję. - Przykro mi, ale nie było "Penthouse'a" ani "National Enąuirera", nie do stałem też żadnych komiksów. Zresztą wcale nie chodziło mi o prasę, chciałem zyskać jedynie pretekst do wyjazdu. Z miasta zadzwoniłem do Franka i popro- siłem go, by sprawdził, z jakimi numerami łączono aparat komórkowy Montro- se. To żaden problem, bo w centralach komórek wszystkie rozmowy są oddziel, nie rozliczane. Kazał mi czekać przy aparacie i już po minucie uzyskałem odpowiedź. - Do kogo dzwoniła? - spytał niecierpliwie Scofield. - I to jest najśmieszniejsze. Do nikogo. - Przecież sam ją widziałeś... - Owszem, to samo powiedziałem dyrektorowi. Shields kazał mi zaczekać po raz drugi, wreszcie zdobył zaskakującą informację. Otóż nikt nie korzystał z tele fonu Montrose, za to trzy razy dzwoniono z aparatu pułkownika Bracketa. - Cholera! - syknął Bray. - Jeśli mieli takie same modele, Montrose mogła je bez kłopotu podmienić. - Tylko po co? - wtrąciła Antonia. - To oczywiste, kochanie. Żeby chronić własny tyłek. Nie mogła przewidzieć, że Bracket zginie otruty, a jego aparat... to znaczy ten, który pułkownik nosił przy sobie, odleci wraz ze zwłokami do Langley. - I tu cię zaskoczę - rzekł Cameron. - Telefon nie został zabrany. Frank przy puszczał, że skoro my dwaj pierwsi znaleźliśmy się przy zwłokach Bracketa i Den- ny'ego, aparat musiał zabrać któryś z nas. - Ale żaden tego nie zrobił. Coś podobnego nawet nie przyszło mi do głowy. - Mnie również. - Zatem mamy na terenie jeden bezpański telefon komórkowy. Niech tak na razie zostanie. - Frank zdecydował tak samo. Będą na bieżąco kontrolowali prowadzone z nie go rozmowy. - Zdradź wreszcie, do kogo Montrose dzwoniła. - Najciekawszy jest ostatni rozmówca. - No? - Centrala Białego Domu. Pani pułkownik dzwoniła do Waszyngtonu. Jeden po drugim, w odstępach dwudziestominutowych, na amsterdamskim lotnisku Schiphol wylądowało siedem prywatnych samolotów. Pasażerowie byli kolejno prowadzeni do oczekujących limuzyn przez muskularnych lokajów, których już raz mieli okazję widzieć w posiadłości niedaleko Porto Vecchio nad Morzem Tyrreńskim. Zawieziono ich do eleganckiej czterokondygnacyjnej kamienicy nad kanałem Keizersgracht, płynącym przez najbogatszą dzielnicę miasta. Wreszcie siedmioro 134 potomków barona di Matarese'a spotkało się w przestronnej jadalni na pierwszym piętrze. Wystrojem bardzo przypominała ona analogiczne pomieszczenie w Porto Vecchio. Wokół długiego owalnego stołu z tropikalnego drewna, wypolerowanego do połySku, stały co półtora metra krzesła, jak gdyby właściciel chciał w ten sposób dać gościom poczucie intymności. Brakowało jednak kryształowych miseczek z kawiorem, zamiast nich na stole leżały notatniki i drogie posrebrzane długopisy. Niemniej wszelkie notatki miały pozostać w tym pokoju a po zakończeniu spotkania ulec spaleniu. Kiedy wszyscy spadkobiercy barona zajęli miejsca, do jadalni wkroczył Jan van der Meer Matareisen i usiadł przy szczycie stołu. - Cieszę się, że na naszej drugiej konferencji widzę całe towarzystwo w komple cie - zaczął. - Nie mogło się stać inaczej, skoro wszyscy doskonale się spisaliście. - Wielkie nieba, przyjacielu! Rzekłbym, że odnieśliśmy krociowe zyski -odezwał się Anglik. - Nasze inwestycje przyniosły niebywałe profity. - Moja firma brokerska połączyła się z wieloma innymi, rozsianymi po całym kraju - oznajmiła z entuzjazmem blondynka z Kalifornii. - Od początku lat osiem dziesiątych nikt nie widział tak błyskawicznie ekspandującego przedsięwzięcia. To wręcz niewiarygodne. - Ale też i nie potrwa długo - ostudził ją Matareisen. - Dostaniecie wiado mość, kiedy należy przystąpić do sprzedaży swoich firm. I wtedy będziecie mu sieli uczynić to jak najszybciej, bo zaraz potem nastąpi wielki krach. - Nie sposób sobie tego wyobrazić, kolego - odparł Amerykanin z Nowego Orleanu. - Moje firmy handlu nieruchomościami i kasyna prosperują aż za do brze. Nie wierzę, by mogło się cokolwiek zmienić. - Po przystąpieniu do międzynarodowej korporacji nasze banki przynoszą olbrzymie zyski - dodał adwokat z Bostonu. - Stajemy się nie tylko krajowym, ale światowym potentatem ekonomicznym. Nic nie może nas powstrzymać. - To tylko pozory - odrzekł spokojnie van der Meer. - Uczestniczycie w re alizacji gigantycznego planu i nie możecie się wyłamywać. Otrzymacie polece nia, komu należy sprzedać firmy, a muszę dodać, że nie będą to najbardziej ko rzystne oferty kupna. - Zamierza pan dyktować warunki nawet skarbnikowi Watykanu? - zdziwił Się kardynał. - Oczywiście, Wasza Eminencjo. Przede wszystkim jest pan spadkobiercą Matarese'a, a dopiero potem duchownym. - Bluźnierstwo - mruknął cicho kardynał, spoglądając na Matareisena spod Przymrużonych powiek. - Tylko realizm, ojczulku. Czyżbyś wolał, żeby ten sam skarbnik został dokłAdnie poinformowany o twoich finansowych machlojkach, o ekskluzywnej posiadłości nad jeziorem Como, nie wspominając o pomniejszych dobrach doczesnych? - O co w tym wszystkim chodzi? - zdziwił się Portugalczyk. - Dlaczego mamy sprzedać firmy, skoro napłyną niezbyt korzystne oferty? Masz nas za idiotów? 135 - Zdążyliście się wystarczająco wzbogacić, choć może oczekiwaliście znacz nie więcej. Nadchodzi j ednak taka konieczność... - Mówisz strasznie na okrągło, senhorl - Bo w końcu tworzymy krąg, czyż nie tak? Krąg Matarese'a. - Proszę mówić jaśniej! O co tutaj chodzi? - Jak już powiedziałem, otrzymacie polecenia, żeby sprzedać swoje firmy doświadczonym i niezbyt biegłym w prowadzeniu interesów nabywcom. - Sacrebleu! - wybuchnął paryżanin. - Przecież to nonsens! Dlaczego mieli byśmy oddawać doskonale prosperujące firmy takim osobom? - Przede wszystkim, mon ami - odrzekł spokojnie finansista z Amsterdamu - chodzi tuo ludzi, którzy błyskawicznie się bogacą i marzą o wejściu do wielkiego światowego biznesu, chociaż się do tego nie nadają. Historia międzynarodowej finansjery zna wiele podobnych wypadków, na przykład słynnych gigantów z To kio. Oferowali coraz wyższe ceny za kompleksy studiów filmowych w Los Ange les, a kiedy wreszcie weszli w ich posiadanie, okazało się, że nie mają zielonego pojęcia, jak nimi pokierować. - To jakieś piramidalne bzdury! -jęknął przedsiębiorca z Nowego Orleanu. - Nieprawda, on ma rację - rzekł cicho kardynał, bez przerwy wbijając wzrok w twarz Holendra. - Wierzy w zbawienne działanie kryzysu. Jeśli nastąpi zachwia nie systemu ekonomicznego, rozwścieczone masy zaczną szukać innego rozwią zania i zapoczątkują wielką przemianę. - Brawo, ojczulku. Masz jednak pewne pojęcie o strategii. - To tylko realizm, nic więcej. A może powinienem mówić o wiarygodności? - Te pojęcia coraz częściej stosuje się wymiennie, prawda? - Chyba tak. W każdym razie teoretycy filozofii mieli rację. Ziarno zostało zasiane, kiedy więc przystąpimy do zbiorów? - Wszystkie działania muszą być ściśle skoordynowane, a zdarzenia następo wać po sobie w określonej kolejności. Jedno jest tylko pewne: amerykańska i eu ropejska gospodarka już teraz stoi na krawędzi przepaści, gdyż zdobycze techniki drastycznie redukują zapotrzebowanie na ludzką siłę roboczą, nic natomiast nie jest w stanie przywrócić zachwianej równowagi. Naszą bolączkąjest to, że nowo czesne technologie nie pomnażają miejsc pracy, lecz je ograniczają. - Teoretycznie wszystko się zgadza - zauważył Anglik, marszcząc brwi. - Zatem jaki jest twój... nasz pomysł na uzdrowienie sytuacji? - Dobrowolna konsolidacja mas i przekazanie władzy w ręce tych, którzy w przeciwieństwie do obecnie rządzących będą potrafili ożywić przedsiębiorczość Klarowny system polityczny, przyciągający bogatych, wykształconych i ambit- nych, oraz ściśle określony system podziału dóbr dla tych mniej zdolnych, którzy z ochotą, a jeszcze lepiej z entuzjazmem, poprą nowe struktury państwowe. - I co dalej? - rzekł ironicznie bostończyk. - Czterodniowy tydzień pracy i dla każdego darmowy telewizor, będący jednocześnie nadajnikiem systemu monito rowania społeczeństwa? - Współczesna technologia otwiera nadzwyczaj szerokie możliwości, praw da? Nie chcę jednak wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Najpierw trzeba dopro- 136 dzić do ekonomicznego chaosu, by w ogóle zyskać sposobność do budowy takiego systemu. - W takim razie powtórzę moje pytanie - odezwał się kardynał. - Kiedy mamy przystąpić do zbierania żniwa? - Za niecałe trzy miesiące, choć wiele jeszcze zależy od innych zdarzeń. I należy to żniwo zebrać, nim dla wszystkich staną się oczywiste jego dalsze konsekwencje Powiedzmy, najpóźniej w ciągu osiemdziesięciu dni. Zrobimy nasze własne W "osiemdziesiąt dni dookoła świata". W młodości bardzo lubiłem tę powieść. - Pryce! - wrzasnął Scofield, pędząc wielkimi susami przez rozległy trawnik opadający ku przystani. Cameron przystanął i odwrócił się. Spacerował wokół domu z rękoma ostentacyjnie wciśniętymi do kieszeni, ale w rzeczywistości wcale nie łaził w kółko bez celu. Wypatrywał kogoś, kto mógłby się kryć na terenie posiadłości i w dodatku miałby przy sobie zaginiony aparat komórkowy. - Nie pędź tak! Spokojnie! - zawołał na widok łapiącego spazmatycznie od dech Brandona. - W twoim wieku nie powinno się już uprawiać sprintu. - Jestem w równie doskonałej formie jak ty, chłopcze! - Więc do czego jestem ci potrzebny? - Zamknij się wreszcie! - huknął Bray, ocierając dłonią pot z czoła. - Posłu chaj. Chodzi mi o te pisma, które przywiozłeś z Easton. Zacząłem je przeglądać... - Już tłumaczyłem, że nie było żadnych komiksów. - Zamkniesz się czy nie? Od jak dawna to trwa? - Niby co? - Te masowe fuzje, scalanie firm, wykupywanie drobniejszych przedsiębiorstw przez wielkie korporacje, łączenie całych gałęzi przemysłu. - Od jakichś dwudziestu, trzydziestu lat. Może trochę dłużej. - Przestań robić ze mnie wariata! Pytam, kiedy ostatnio się to zaczęło na tak wielką skalę. Tydzień temu? Dwa miesiące? - Nie mam pojęcia - odparł Cam. - Nie śledzę na bieżąco wydarzeń gospo darczych, niezbyt mnie interesują. - A szkoda, bo jestem pewien, że to robota matarezowców. - Co takiego? - To ich strategia! Mamy Korsykę i Rzym, Paryż, Londyn, Amsterdam i... tak, na pewno Moskwę! To jest ten sam trop, po którym wraz z Taleniekowem dotarliśmy kiedyś do centrali w Bostonie. Jeszcze na wyspie mówiłem ci, że trzeba rozpocząć śledztwo od sprawdzenia ofiar zamachów, ich rodzin, przyjaciół, adwokatów. Znaleźć wszelkie powiązania... - Wciąż nad tym pracuję. Frank Shields przydzielił mi kilku szperaczy i ci teraz sPrawdzają kontakty tego włoskiego gracza w polo, który kupił ekskluzywną posiad- łOść na Long Island, hiszpańskiego naukowca otrutego w Monako oraz angielskiej arystokratki słynącej z działalności filantropijnej, zamordowanej przez drugiego męża Londynie. Frank obiecał, że jeśli nie znajdą niczego ciekawego w ciągu paru naj- bliższych dni, przerzuci mnie wojskowym transportem do Wielkiej Brytanii. 137 - To może wyrażę się nieco dosadniej - odrzekł Scofield. - Bądź uprzejmy wetknąć sobie to wszystko gdzieś i przyjrzeć się wreszcie faktom, które ci podty. kampod nos. - Słucham? - Mówię o notatkach w prasie, o tym całym finansowym bełkocie, o geniu. szach finansjery przewalających grubą forsę, żeby zgarnąć jak największe zyski Skoro dostałeś paru ludzi, to nakieruj ich na sprawdzenie tych wszystkich firm zarówno krajowych, jak i zagranicznych... Masz wyszczególnione nazwiska, a je stem pewien, że głębsza analiza ujawni znacznie więcej szczegółów. Łatwiej bę- dzie odkryć dalsze tropy... - Mówisz poważnie? - Jak cholera. Tknęło mnie, gdy ujrzałem w którejś gazecie nazwisko Waver- ly'ego. Od razu poczułem smród, a możesz mi wierzyć, że jest to taki smród, który porazi nas wszystkich. - Jeśli masz rację, co dla mnie wcale nie jest jeszcze pewne, zaoszczędziliby śmy mnóstwo czasu. - Zawsze prościej jest chodzić na skróty, prawda? - To oczywiste, o ile droga na skróty wiedzie do celu. - Na pewno wiedzie, Cam. W tej sprawie nie mogę się mylić. Miałem z tym do czynienia, kiedy ty jeszcze nie potrafiłeś napisać swego imienia palcem na piasku. - Zaraz skontaktuję się z Frankiem. Ciekaw jestem jego reakcji. - Daruj sobie - mruknął Brandon. - Sam do niego zadzwonię z bezpośred niego aparatu. Nie masz wystarczającej siły przekonywania. Poza tym nadal ja kieruję tą operacją. - Sądziłem, że mnie zleciłeś sprawdzanie informacji i szukanie dojścia - za protestował Pryce. - Jeśli tak stawiasz sprawę, to po co gnałeś jak szalony przez trawnik, próbując pobić rekord na sześćdziesiątkę? - Tylko się mnie nie czepiaj. We wszystkim, co robię, jest jakiś cel. - Scofield chwycił go pod ramię, zawrócił i pociągnął w kierunku domu. - Wybawię cię z kło potu obijania się po całej Europie na ślepo, a poza tym będę wciąż miał na ciebie oko i mógł ciągle służyć ci radą. - Już wolałbym kogoś innego w tej roli, choćby kaczora Donalda. Miewa doskonałe pomysły i zdecydowanie łatwiej byłoby z nim wytrzymać. Żaden z mężczyzn rozmawiających na trawniku posiadłości nad Zatoką Che-sapeake nie mógł wiedzieć, że dokładnie w tym samym czasie z prywatnego lądowiska nieopodal Havre de Grace w Marylandzie startował właśnie na południe helikopter typu Black Hawk, oznakowany tak samo jak maszyna, którą dostarczano im zapasy z Langley. Różnica polegała tylko na tym, że zamiast zaplombowanych pojemników w ładowni, przeznaczonych dla garstki pilnie strzeżonych i ukrywających się ludzi, unosił pod brzuchem sześć półtonowych bomb, mających posłużyć do wykonania misji zorganizowanej na rozkaz finansisty z Amsterdamu. XI No to wiesz już wszystko, "Szparooki"... Przepraszam, zapomniałem, że rozmowa jest rejestrowana. To wszystko, dyrektorze Shields, najwspanialszy analityku wywiadu od czasu, kiedy Gajusz Oktawiusz zlecił Krassusowi odnalezienie Spartakusa. - W porządku - odparł cicho Shields spiętym głosem. - Przejawy twojej lek komyślności są zawsze mile witane w chwilach stresu. Czy mógłbyś dać mi teraz do aparatu oficera Pryce'a? - Nie powie ci nic innego, Frank. Chyba sam nie zdążył się jeszcze w tym połapać. - Scofield przysiadł na krawędzi łóżka w swoim pokoju i zerknął na Camerona stojącego przy oknie. - Wygląda mi na to, że wciąż ma wątpliwości, których ja już się dawno pozbyłem. - Muszę mu jednak coś przekazać, Brandon. Materiały na temat trzech osób, których sprawdzenie zarządził, zostaną dostarczone śmigłowcem dziś o osiem nastej. - Na ile są kompletne? - Wygrzebaliśmy wszystko, co się dało w tak krótkim czasie. Są tam dane o ich rodzinach, przyjaciołach, sąsiadach, współpracownikach, aktywach i pasy wach prowadzonych interesów. Zawdzięczamy je głównie Interpolowi i kolegom z Londynu. - Z pewnością będzie ci za to bardzo wdzięczny, ale teraz sytuacja się trochę zMieniła. Zagoń swoich ludzi do sprawdzania tych informacji, które ci podałem. - Czy mógłbyś jednak dać do telefonu Pryce'a? - powtórzył Shields. Cameron podszedł szybko, wziął słuchawkę i stanął bokiem przy łóżku. - Słucham, Frank. - Powiedziałem Brandonowi, że sąjuż te materiały, o które prosiłeś. Zostaną dostarczone śmigłowcem o osiemnastej, załoga ma ci je przekazać do rąk właSnych. 139 - Aha, pewnie za to mam być wdzięczny. Dzięki, przejrzeje wieczorem. Czy masz coś nowego w sprawie tajemniczych telefonów pułkownik Montrose do cen. trali Białego Domu? - Utrzymują, że nie łączyli żadnych rozmów. Podobno ani razu nie padło na wet jej nazwisko. - To kłamstwo. - Ale telefonistka w Białym Domu nie ma obowiązku notować danych roz mówców, przełącza tylko linie. Wciąż nad tym pracujemy... Co myślisz o teorii Braya dotyczącej ostatnich fuzji przedsiębiorstw? - Nie sposób zaprzeczyć, że za tymi spekulacjami faktycznie może się coś kryć, weź jednak pod uwagę, iż wciąż obowiązują przepisy ustawy antytrustowej, a nad wszelkimi fuzjami czuwają odpowiednie komisje, na przykład handlu, go spodarcza bądź bezpieczeństwa narodowego. Podejrzewam, że gdyby rzeczywi ście miały miejsce jakieś podejrzane transakcje czy choćby naciski na negocjują ce strony, zostałyby ujawnione. - Niekoniecznie - odparł Shields. - Grube finansowe ryby mają na swe usłu gi zastępy najlepszych prawników, z których każdy potrafi tyle zdziałać w ciągu godziny, ile nam zajęłoby z miesiąc. Doskonale wiedzą, za które sznurki pocią gnąć, kogo przekupić, a komu zaproponować przelot służbowym odrzutowcem. Być może przesadzam i korupcja nie jest aż tak wielka, jakby stąd wynikało, lecz z pewnością szerzy się bardziej, niż to powszechnie wiadomo. - Tak. A my się musimy uczyć skakać przez płoty. - Dobrze to ująłeś. Zadecyduj teraz, czy mamy powiedzieć o swoich wątpli wościach twojemu staruszkowi. - Staruszkowi? Wydawało mi się, że jesteście mniej więcej w tym samym wieku. - Jeśli mam być szczery, jestem nawet półtora roku starszy, tylko mu o tym nie mów. Dawniej, kiedy nie miał jeszcze śmiałości nazywać mnie "Szparookim", zwracałem się do niego per "Junior". Pewnie czuł się przez to ważniejszy. Teraz już sam się przekonałeś, że często faktycznie zachowuje się po szczeniacku. - Mimo to chciałbym, żeby chłopcy się zajęli jego domysłami. Poza tym mamy dane z Europy, z pewnością coś się w nich znajdzie. Porozmawiamy jutro, dyrek torze Augiistusie Spartakusie, czy jak tam on cię nazwał. Cameron z powrotem przekazał słuchawkę Scofieldowi, mówiąc: - Sprawdzimy twoje podejrzenia, Bray. Może coś z nich wyniknie. - Z góry przepraszam, jeśli się mylę. Nie twierdzę, że zjadłem wszystkie rozumy. Przyznam jednak, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz musiałem prze' praszać za błędne sugestie, co chyba świadczy, że zazwyczaj intuicja mnie nie zawodzi. Agencyjny black hawk był mniej więcej w połowie drogi nad zatokę, kiedy pierwszy oficer zwrócił się do pilota: - Hej, Jimbo, czy ten korytarz powietrzny nie jest zastrzeżony dla nas? 140 - pewnie że jest. Wykonujemy po dwa przeloty dziennie. Centrala musiała zawiadomić wszystkie okoliczne lotniska, państwowe i prywatne. Nasza misja jest ściśle tajna, poruczniku. Nie zdążył pan tego jeszcze odczuć? W tej chwili jednak coś mi się zdaje, iż ostrzeżenia nie wszędzie dotarły. - jak mam to rozumieć? - Spójrz na ekran radaru. Jakaś maszyna idzie zbieżnym kursem. Jest już nie dalej niż trzysta metrów na zachód od nas. - Cholera! Widzę go już gołym okiem. Gdzie jesteśmy? Zaraz się połączę z Langley - Kwadrat dwanaście osiemnaście, nieco na zachód od Wysp Taylora. Zwykle gdzieś tu skręcaliśmy na północ. - Niemożliwe! - wykrzyknął pilot, spoglądając przez boczną szybę. - To któryś z naszych! Widzę litery SOA... Leci prosto na nas!... Nie, zszedł trochę w bok. Dalej..- Jezu! Mają oznakowanie identyczne z naszym!... Niech pan ogłosi alarm! Spróbuję go zmusić do... Nie zdążył nic więcej powiedzieć. Potężna eksplozja w jednej chwili rozerwała śmigłowiec na strzępy. Ognista kula na niebie szybko zgasła, a płonące szczątki maszyny pospadały do morza, zostawiając za sobą spiralne smugi dymu. Operator z centrum kontroli lotów w Langley zmarszczył brwi, spoglądając na ekran radaru. Pospiesznie wcisnął parę klawiszy, powiększając wyświetlany obraz, po czym zawołał do kierownika zmiany: - Bruce, co się dzieje?! - Gdzie?- zapytał łysiejący mężczyzna w okularach, unosząc głowę znad rozłożonych na biurku papierów. - Straciłem z oczu "Spokojnego Konia". - Co takiego? Dostawę nad Chesapeake? Wyskoczył zza biurka i podbiegł do stanowiska operatora. - Nie, przepraszam. Wszystko w porządku - bąknął tamten. - Już go mam. Widocznie napięcie siadło na chwilę. Przepraszam. - Jak jeszcze raz podniesiesz taki alarm, dostanę ataku serca. Boże, "Spokoj ny Koń"... Sądząc po szumie, jaki po raz kolejny podnoszą te łobuzy w Kongre sie, dyrekcja pewnie znów nie zapłaciła rachunku za prąd. W ciągu kilkunastu następnych minut na posterunkach policji w Prince Frederick, 'Ighman, Choptank River i na Wyspach Taylora odebrano łącznie siedemdziesiąt siedem zgłoszeń, a zapewne drugie tyle osób sienie dodzwoniło. Podekscytowani rozmówcy donosili o tajemniczym rozbłysku na niebie, będącym zapewne efektem wybuchu na pokładzie jakiegoś samolotu. Szybko sprawdzono tę wiadomość w okolicznych punktach kontroli lotów, lecz nie uzyskano potwierdzenia informacji o żadnym wyPadku. Komendant z Prince Frederick połączył się nawet z centralą bazy lotniczej ndr, największego na Wschodnim Wybrzeżu lotniczego kompleksu wojskowe- go i rządowego. Ale rzecznik prasowy, ugrzeczniony i kulturalny, nie odpowiedział wprost na żadne jego pytanie. Oznajmił jedynie, że nic nie wie o jakichkolwiek eksperymentach wojskowych w atmosferze, choć nie może obecnie zaprzeczyć, iż takowe nie były prowadzone. Dłuższą przemowę zakończył stekiem frazesów o tym, że woj-sko rzetelnie informuje opinię publiczną na temat prowadzonych prób z nowymi typami uzbrojenia oraz badań z zakresu prognozowania pogody. - Ten idiota nie powiedział nic konkretnego - burknął komendant do dyżurującego sierżanta po odłożeniu słuchawki. - Można się tylko domyślać, że eksplodował któryś z balonów meteorologicznych. Przekaż tę wiadomość zainteresowanym posterunkom i wracaj do miesięcznego sprawozdania. 141 Poobijana łódź rybacka z Choptank River, wyposażona w silnik małej mocy, który na wolnych obrotach pieczołowicie młócił wodę za rufą, powolutku płynęła w głąb Zatoki Chesapeake. Dwaj starsi amatorzy wędkarstwa w podniszczonych, zaplamionych kurtkach, którzy siedzieli przy przeciwległych burtach, ze znudzeniem wpatrywali siew spławiki dryfujące po bokach łodzijakby nie wierzyli już w możliwość natrafienia na jeszcze jedną wygłodniałą rybę. Dodatkowo ciążyła im świadomość, że na polu namiotowym u ujścia rzeki ich żony zapewne rozpalały już ognisko i szykowały ruszt w nadziei, że małżonkowie wrócą na kolację z obfitym połowem. Obaj mężczyźni prowadzili wspólnie warsztat samochodowy, od wielu lat tak samo wyprawiali się na ryby dwa razy w tygodniu, a ich żony były siostrami. Powodziło im się nie najgorzej, ponieważ właściciele posiadłości nad zatoką jeździli eleganckimi samochodami, których naprawy musiały drogo kosztować, im natomiast zapewniały w miarę stałe dochody. Toteż szczególnie cenili sobie te regularne wypady na pole namiotowe, kiedy to siostry miały mnóstwo czasu na plotki, a oni mogli się oderwać od ciężkiej pracy, zabierając ze sobą na łódź sześciopuszkowe opakowania piwa. - Spójrz tylko, Al! - zawołał mężczyzna siedzący przy sterze. - Co się stało. - Tam coś pływa! - Gdzie, Sam? - zapytał Al, rozglądając się dokoła. - No tam, po prawej. - Aha, widzę. A tam dalej jest jeszcze coś. - Faktycznie. Podpłynę bliżej. Sam skierował łódź w stronę dziwnych obiektów i po chwili zawołał: - Niech mnie diabli! To przecież wojskowe kamizelki ratunkowe! - Wyciągnij tę bliższą, a potem wykręć w lewo, to wyłowię drugą. Wkrótce obie kamizelki znalazły się w łodzi. - Rety! Całkiem nowe! - wykrzyknął Sam. - Mają emblematy lotnictwa woj' skowego. Muszą kosztować ze sto albo i dwieście dolarów. - Już prędzej trzysta -poprawił go Al. - Są produkowane po dziesięć dolców od sztuki, a wojsko je kupuje po trzy stówy. Słyszałeś o tej ostatniej aferze z do stawami pioruńsko drogich desek klozetowych i mosiężnych kranów? 142 - Tak, słyszałem. - No to już wiesz, na co idą płacone przez nas podatki. A teraz mamy okazję choć trochę wyrównać rachunki. Przydadzą nam się i kamizelki, co nie? Jasne. Pływamy od tylu lat i nawet nie pomyśleliśmy, żeby je kupić. - Al niósł znalezisko i zaczął je dokładnie oglądać w blasku zachodzącego słońca. - Bo nigdy ich nie potrzebowaliśmy. Ta stara łajba jest tak bezpieczna, jak cementowa ławka w parku. - Ma cementowej ławce zaraz byś poszedł na dno, chłopie. - Zatrzymamy je sobie. Kiedy wypływaliśmy z Choptank, słyszałem w oddali terkot helikoptera. Kamizelki musiały chłopcom wypaść z maszyny. - Coś ty! - zaoponował Al. - Nasi lotnicy mają rozkaz co jakiś czas pozbywać się sprzętu, żeby kupić nowy i dać kolesiom zarobić, jak z tymi deskami i kranami- Gdzieś czytałem, że jest to praktykowane od dawna. - W głowie mi się to nie mieści. Do cholery, jestem patriotą. Służyłem w ma rynarce, a ty nawet walczyłeś na Pacyfiku, na tym atolu, co to nigdy nie mogę zapamiętać jego nazwy. - Eniwetok, chłopie. Tam to było gorąco... - Więc jak? Zatrzymamy je sobie, prawda? - Czemu nie. - Fajnie. A teraz spróbujmy coś jeszcze złowić, bo piwo się już kończy -po wiedział Sam. Nikt nie wiedział, co się stało. Nagle rozpętało się istne piekło. Śmigłowiec dostawczy z Langley normalnie opadał ku ziemi, żołnierze czekali już wokół lądowiska, kiedy niespodziewanie maszyna wykręciła w lewo, a z karabinków pokładowych posypał się grad kul. Paru komandosów padło zakrwawionych, zabitych bądź rannych. Trwało to jednak krótko. Równie nagle helikopter podskoczył wyżej i zakręcił w prawo, jakby pilot szukał innego celu. Nikt jednak nie miał już wątpliwości, że jest nim wielki dom górujący nad przystanią. Śmigłowiec powoli zatoczył koło, a następnie pochylił dziób, przygotowując się do następnego ataku. Ogłuszająca kanonada początkowo wprawiła Scofielda i Pryce'a w osłupienie, lecz zaraz skoczyli obaj do okna wychodzącego na południe, skąd dobiegał nie milknący terkot karabinów i przeraźliwe wrzaski ludzi. - Matko Boska! - krzyknął Scofield. - Przylecieli po nas! - Niemożliwe! Przecież... - instynktownie zaczął Cameron. - Jezu! Co się stało, do cholery?! - Nie bądź idiotą! - huknął Brandon. - On tylko został tak pomalowany, żeby wyglądał jak "Spokojny Koń". To kolejny atak. Wiejemy! Nie tędy! - zatrzymał go Pryce. - Przez balkon. - Co? 143 - Biegnie tamtędy rynna. Nie wiadomo, ile nam zostało czasu. Dasz radę? - O to się nie martw, chłopcze. Musimy jeszcze odnaleźć Toni. Scofield z rozmachem otworzył przeszklone drzwi, wyskoczył na wąski bal-konik, przerzucił nogi przez balustradkę i bez większego namysłu zaczął zjeżdżać po rynnie. Dobiegający znad budynku terkot śmigłowca przybierał na sile, pilot zatoczył koło i szykował się do ostrzelania domu. - Bomby! - wrzasnął Pryce, który zdążył przelotnie rzucić okiem w górę. - Zaraz je zrzuci! - To się dopiero zacznie piekło... - Najpierw musi wejść trochę wyżej, żeby jego nie dosięgły płomienie. Cameron zaczął błyskawicznie zsuwać się po rynnie, szybko przekładając ręce i zerkając w dół, żeby nie nadepnąć Brayowi na palce. Zjeżdżali niczym dwa pająki po gładkiej ścianie i kiedy zeskoczyli na trawę, śmigłowiec zaczął się powoli wznosić. - Na razie schowaj głowę w ramiona i trzymaj się blisko ściany! - zawołał Pryce. - Będzie musiał zrobić dwa lub trzy podejścia, żeby zrzucić cały ładunek. - Tyle to i ja zdążyłem wykombinować - warknął Scofield. - Jak zniknie za budynkiem po zrzuceniu pierwszych bomb, będziemy mieli okazję przeskoczyć przez trawnik... Muszę odnaleźć Toni! - Nie wiesz, dokąd mogła pójść? - Mówiła coś o szopie na przystani... - To niezły pomysł - przerwał mu Pryce. - Jeśli nie będzie innego wyjścia, wskoczymy na ślizgacz i popłyniemy zygzakiem przez zatokę. - Też mi odkrycie - bąknął Bray. - Uważaj! Podchodzi! To, co teraz nastąpiło, było prawdziwym koszmarem. Wybuch zmiótł niemal całe górne piętro budynku. Buchnęły płomienie, kłęby dymu przesłoniły niebo, dokoła posypały się odłamki murów. - Teraz! - krzyknął Cameron. - Do szopy! Mamy co najmniej czterdzieści sekund, zanim przed drugim podejściem znów wyłoni się od południa. Przygięci do ziemi pobiegli przez trawnik, nie zważając na terkot karabinów pokładowych śmigłowca. Po drugim wybuchu grunt zatrząsł im się pod nogami. Gnali niemal na ślepo, krztusząc się od dymu i kurzu. Dopadli wreszcie do ściany szopy, przystanęli i popatrzyli za siebie. - Słyszałeś? - wysapał załzawiony Brandon. - Tylko martwy by nie słyszał! Chciałbym dopaść tego sukinsyna i wymie rzyć mu pistolet prosto między oczy! - Nie o to mi chodziło. - A o co? - Terkot automatów. Nasi chłopcy musieli się pozbierać i otworzyli ogień do helikoptera. - Niewiele to już pomoże zabitym. - Niestety. - Scofield smętnie pokiwał głową, po czym krzyknął: - Toni! Zaj rzyjmy do środka, może ona tam jest. Antonia rzeczywiście była w szopie, lecz scena, jaką ujrzeli od wejścia, osadziła ich obu na miejscu. Stała w odległym kącie, obok palika, do którego przy- 144 wiązywano ślizgacz, i mierzyła z pistoletu w panią pułkownik Leslie Montrose. Ta trzymała w dłoni aparat komórkowy, ale innego typu od tych, w jakie wyposażyła ich agencja. - Pamiętałam, Pryce, co mówiłeś o tajemniczych rozmowach prowadzonych przez nią z tej szopy, i postanowiłam wszcząć własne dochodzenie... Resztę wyjaśnień zagłuszyła kolejna seria ogłuszających wybuchów. - Właśnie reszta zburzonego domu została zamieniona w ruinę, Montrose -syknął doprowadzony do wściekłości Cameron. - Stąd przez telefon kierowałaś atakiem? Ilu swoich żołnierzy skazałaś na śmierć, suko?! - Uzyskacie wyjaśnienia... jeśli zajdzie taka konieczność - odparła całkowi cie opanowana Montrose. - I to zaraz! - huknął Scofield, wyciągając broń z kabury. - W przeciwnym razie zarobi pani kulkę w łeb. Współpracuje pani z wrogami! - No cóż, z pozoru może to tak wyglądać... - Wcześniej dzwoniła pani do Białego Domu! - wrzasnął Pryce. - Kto jest tam pani łącznikiem, wtyczką w gabinecie prezydenta i zdrajcą? - Nikt, kogo byście znali. - Więc lepiej, żebyśmy go zaraz poznali, bo poproszę kolegę, by się nie wa hał ani minuty. - Zapewne powinien pan... - To oczywiste, że powinienem! Jesteś zwykłą szmatą! Gadaj, suko! - Chyba nie mam wyboru... - Żadnego! - Mój łącznik, jak po pan określił, jest człowiekiem zaprzyjaźnionym z pre zydentem, autorytetem w sprawach tajnych operacji. Zajmuje eksponowane sta nowisko w służbie państwowej... - Jakie stanowisko? W jakiej służbie? - Otóż wrogowie, jak ich pan nazwał, porwali mojego syna. Uprowadzili go sprzed szkoły w Connecticut. Przekazali wiadomość, że go zabiją, jeśli nie będę wykonywała ich rozkazów. Kolejny, jeszcze silniejszy wybuch wstrząsnął całą szopą i pomostem. Trzy szyby w okienku roztrzaskały się na kawałki, okruchy szkła zasypały ślizgacz. Przez powstałą dziurę ich oczom ukazał się jakimś cudem ocalały jaskrawoczer-wony balon przywiązany na sznurku do poręczy balkonu na piętrze, zapewne na-Pełniony helem, bo kołyszący się szeroko wśród kłębów dymu. Od razu stało się jasne, że ów balon miał naprowadzić zabójców na cel. Zatem oeowulf Agate musiał być pilnie śledzony, ponieważ szpieg matarezowców dokładnie wiedział, w którym pokoju znajduje się dawny agent na kilka minut przed atakiem. XII Godzinę później śmigłowce zabrały zabitych i rannych. Agenci federalni otoczyli teren szczelnym kordonem, nie dopuszczając nawet osłupiałych przedstawicieli lokalnych władz. Inni spisywali zeznania mieszkańców sąsiednich posiadłości, nazbyt jednak oddalonych, aby ludzie mogli cokolwiek zaobserwować, chociaż byli przerażeni odgłosami wybuchów i serii z broni maszynowej. Wszystkie od wstępu zaklasyfikowano jako ściśle tajne, mimo że niewiele mogły dopomóc w dalszym śledztwie. Cztery posesje już następnego dnia wystawiono na sprzedaż, choć przedstawiciele CIA zapewniali, że prowadzona nad zatoką "operacja" została zakończona. Zgodnie z zapisami stacji radarowych fałszywy "Spokojny Koń" po zniszczeniu obiektu skierował się na północ wzdłuż wybrzeża, lecz mniej więcej nad Be-thany Beach w stanie Delaware skręcił na wschód i nad oceanem zniknął z ekranów radarowych. Wkrótce informacje te potwierdziła również wieża kontroli bazy lotnictwa morskiego Patuxent River w Nanticoke, na południowy wschód od Wysp Taylora. Służby ochrony granic zasygnalizowały jedynie nie potwierdzoną wiadomość o zauważeniu jakiegoś szybko poruszającego się obiektu, uciekającego w stronę otwartego oceanu. Specjaliści zgodzili się w ocenach, że musiała to być dokładnie zaplanowana akcja nieznanego ugrupowania terrorystycznego. Podejrzewali, że na Atlantyku czekała jednostka pływająca, która wzięła na pokład załogę helikoptera. W maszynie zaś prawdopodobnie podłożono ładunek wybuchowy i jej szczątki spoczęły na dnie morza. Matarezowcy zawsze działali z godną podziwu precyzją. Frank Shields nerwowo chodził u boku Scofielda po zdewastowanej posiadłości. Szczególnie przygnębiające wrażenie sprawiały dymiące ruiny jeszcze do niedawna pięknego budynku. Kolumnada frontonu została starta niemalże w proch. 146 potrzaskane fragmenty ram okiennych i drzwi walały się nawet dwieście metrów od domu, siłą eksplozji odrzucone na odległość dwóch boisk piłkarskich. - To wygląda jak pole bitwy regularnych armii - zauważył posępnym tonem Bray - Tyle tylko, że nie mieliśmy nawet pojęcia, iż znajdujemy się w stanie wojny. Łajdaki!... A to wszystko przeze mnie! Nigdy sobie nie wybaczę, że mój upór doprowadził do czegoś takiego... - Głos uwiązł mu w gardle. - Nie sądzę, abyś mógł temu zapobiec, Brandon... - Tylko nie próbuj mnie pocieszać, Frank, bo to ja się sprzeciwiłem twojemu projektowi przeniesienia nas w inne miejsce. Jestem upartym, tępym osłem, do którego nie dociera, że powinien wreszcie skończyć z wydawaniem rozkazów! Zbyt długo odpoczywałem, żeby teraz kierować taką operacją. - Wcale nie próbuję cię pocieszać i nie mam najmniejszego zamiaru zdejmo wać z ciebie ciężaru odpowiedzialności - rzekł ostro dyrektor. - Daję ci jedynie do zrozumienia, iż niczemu nie zdołałbyś zapobiec. - Jak możesz tak mówić? - To samo by się stało w każdym miejscu, do którego bym was przeniósł... Oni znają wszystkie nasze tajemnice, Bray, nie wyłączając treści tajnych rapor tów, sposobów utrzymywania łączności czy poufnych instrukcji przekazywanych pracownikom terenowym. - Skąd o tym wiesz? - Kiedy ogłoszono alarm i dotarła do mnie wiadomość, co się tu wydarzyło, natychmiast zadzwoniłem do sekcji ochrony z awanturą, dlaczego tym razem nie zapewnili naszemu śmigłowcowi normalnej osłony. Bo do tej pory dwa razy dzien nie korytarza powietrznego strzegły myśliwce. - Co się więc stało? - zapytał rozzłoszczony Scofield. - Do cholery, nawet tutaj słyszeliśmy huk przelatujących myśliwców. Przez nie każdego dnia o szóstej rano Toni zrywała się z łóżka. Gdzie się podziały tym razem? - Szef ochrony oświadczył, że normalnymi kanałami służbowymi dostał tajną informację, iż tego wieczoru "Spokojny Koń" nie wystartuje z powodu awarii maszyny. - Kto mógł przesłać taką informację? - Na pewno nie zrobiłem tego ja, Brandon. - W takim razie ktoś z twojego biura. - Jeszcze nie rozumiesz? Mógł to zrobić ktokolwiek. Właściwe pytanie brzmi: Jak głęboko do nas przeniknęli? - Prześwietl cały swój personel! - ryknął rozwścieczony Bray. - Wezwij każdego na wyczerpujące przesłuchanie! Przecież nie możesz tego puścić płazem! POczuj się tak, jakby te bomby podłożono pod twoim biurkiem. Ośmiu ludzi zginęło, a czterech w ciężkim stanie walczy o życie w szpitalu. Musisz zadziałać, Frank! Ja nie mam takich możliwości. Do pioruna, to twoja działka! - Owszem, moja. I możesz być pewien, że podejmę właściwe kroki, bo tak samo jak ty czuję się za wszystko odpowiedzialny. W dodatku nie kieruje mną ślepy upór i podświadome pragnienie załatwienia każdej sprawy na własny sposób. 147 - Co?... - Scofield przystanął i po chwili ze spuszczoną głową położył dłoń na ramieniu dyrektora. - Masz rację, "Szparooki". W pełni sobie na to zasłużyłem. - To jasne. - I jestem wściekły jak sto diabłów! - Ja również, Brandon - odparł cicho Shields, spoglądając uważnie na agen ta. - Taka czystka w agencji, jaką proponujesz, zaowocuje tylko tym, że przeciw nicy zejdą głębiej do podziemi, natomiast powstała atmosfera zagrożenia jedynie im ułatwi dalszą działalność. Nie zapominaj, że między skłóconymi bardzo łatwo siać dalsze niesnaski. - Chryste... - jęknął Brandon, ruszając dalej. - To właśnie jeden z tych po wodów, dla których zawsze wolałem niebezpieczną robotę w terenie od spokoj nej pracy analityka. Jednego nie potrafię zrozumieć. Jeżeli tak bardzo zależy im na usunięciu mnie ze sceny, to czemu nie zaangażują strzelca wyborowego? Kul ka w łeb to najprostsze i najszybsze rozwiązanie, połączone z minimalnym ryzy kiem i maksymalnymi szansami powodzenia. W dodatku wiadomo, że na terenie posiadłości również mają swoją wtyczkę. Tego czerwonego balonu nie przywią zał do poręczy święty Mikołaj. - Oczywiście. Masz zarazem odpowiedź na swoje pytanie. Ten, kto to zrobił, doskonale zdawał sobie sprawę, że ty, Antonia i Pryce bardzo rzadko pozostaje cie poza bezpośrednią ochroną. - Naprawdę? - Jasne. Staraliśmy się wziąć pod uwagę niemal każde możliwe wasze posunię cie. Nie przypuszczasz chyba, że poświęciłbym tyle wysiłków i zaangażował tylu ludzi, nie mówiąc już o funduszach, żeby całkowicie pozostawić was samym sobie. - Więc jak to się stało, że niczego nie zauważyłem? Uszło to również uwagi Toni i Camerona. A przecież żadne z nas nie jest amatorem. - Podzieliliśmy cały teren na sektory i zapewniliśmy łączność radiową. Daj my na to, sierżant powiadamiał przez krótkofalówkę kaprala: "Bomba"... czyli ty, "opuszcza sektor szósty, przejmijcie go w siódmym". Reszty możesz się chyba domyślić. - Obserwacja na zmianę - przytaknął Scofield. - "Brązowy sedan skręca z Ós mej Alei, przejmijcie śledzenie przed skrzyżowaniem z Czterdziestą Szóstą Ulicą". - Dokładnie tak. To szczególnie wydajna taktyka. - Stare metody zawsze są najskuteczniejsze, Frank. Tylko o czym my rozma wiamy, do cholery? Siedzimy po samą szyję w gnoju i analizujemy sytuację ni czym starzy akademicy. - Bo to pozwala nam zachować jasność myśli, Brandon. W każdej sytuacji musimy myśleć logicznie. - To może przestańmy wreszcie myśleć, a zacznijmy działać, juniorze. - Jeśli nawet toleruję "Szparookiego", to z pewnością nie pozwolę się nazy wać juniorem. Jak już mówiłem Pryce'owi, jestem od ciebie starszy. - Naprawdę? - O osiemnaście miesięcy i jedenaście dni, chłopcze... A skoro jesteś z my" śleniem trochę na bakier, powiedz mi, co zamierzasz robić. 143 - Przede wszystkim trzeba podsumować naszą sytuację - zaczął rzeczowo Scofield. -~ Najpierw młody kapral zginął tuż poza terenem, a wynajęty zabójca usiłował po cichu sprzątnąć Toni i mnie. Później Bracket i Denny zostali otruci, hoć z pewnością trucizna także była przeznaczona dla mnie. Wreszcie zbombardowano całą posiadłość, kierując się znacznikiem przywiązanym do balkonu przez ukrywającego się nadal szpiega. No i jest jeszcze ta Montrose, kontaktująca się telefonicznie z Białym Domem. Nie sądzisz, że to wszystko układa się w logiczną całość? - A więc jednak postanowiłeś cokolwiek przemyśleć - zauważył ironicznie Shields bez cienia uśmiechu. - Co się tyczy pułkownik Montrose, możesz o niej zapomnieć. Jest czysta, tylko śmiertelnie przerażona. Sam nie wiem, jak w takim stresie może normalnie wykonywać swoje obowiązki. Z pewnością bez przerwy zadręcza się losem syna. - W jaki sposób nawiązała kontakt z gabinetem prezydenta? - Przez Bracketa. Utrzymywała bliskie kontakty z pułkownikiem i jego żoną. Kiedy jej syn zniknął ze szkoły, porwany, jak zakładamy, przez matarezowców, była bliska załamania nerwowego. Nie miała się do kogo zwrócić o pomoc, a już z pew nością nie do zbiurokratyzowanej hierarchii wojskowej. Jeśli wierzyć pani Bracket, która obecnie sama przeżywa ciężkie chwile, Montrose odnosiła się ze szczegól nym zaufaniem do jej męża, kolegi z akademii i w pewnym sensie mentora. - To brzmi wiarygodnie - przyznał Bray, potakując ruchem głowy. Znajdowali się nieopodal lądowiska, na którym zwykle siadał "Spokojny Koń". - Dlatego wta jemniczyła we wszystko Bracketa, którego znała jeszcze z West Point i traktowała jak serdecznego przyjaciela. To jednak nie wyjaśnia, jak dotarła do Białego Domu. - Bracket wcześniej rozpoczął studia w Yale, a w akademiku mieszkał w jed nym pokoju z Thomasem Cranstonem... - Znam to nazwisko - przerwał mu Scofield. - Cranston pracował kiedyś w wy wiadzie, jeśli mnie pamięć nie myli. - Był cholernie dobry i robił błyskawiczną karierę, bo w uzupełnieniu rozlicz nych talentów doskonale umiał się sprzedać. Gdyby został w Langley, pewnie do chrapałby się dyrektorskiego stołka, a ja musiałbym wykonywać jego polecenia. - Zadziwiasz mnie, "Szparooki". Jemu też nigdy nie zazdrościłeś? Czy w tym twoim sflaczałym ciele nie ma żadnych normalnych ludzkich kości? - Nie może być mowy o zazdrości, gdy człowiek odczuwa satysfakcję z tego, że wykonuje dobrze robotę, na której się zna. Cranston odszedł z agencji do pracy w jednym z tych zespołów mózgowców finansowanych przez międzynarodowe organizacje naukowe. Stamtąd miał już tylko jeden krok do świata wielkiej polityki. Obecnie jest szefem komitetu doradczego prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Zatem Bracket skontaktował Montrose właśnie z nim. - Zgadza się. Przyznasz zresztą, że w jej sytuacji było to całkiem logiczne uzasadnione posunięcie. Nie chciała się zwracać o pomoc do żadnych służb federalnych, zapewne tak samo infiltrowanych jak my, bo wówczas nigdy nie odzyskałaby syna. 149 - Ale w jaki sposób Cranston może jej pomóc? - Tego nie wiem. Podejrzewam, że w tajemnicy przekazał komuś sprawę pry watnymi kanałami. - Komu? - Nie mam pojęcia. - Warto by się tego dowiedzieć. - Umówiłem się już na prywatne spotkanie z Cranstonem. Mam nadzieję, że wyjdą na jaw jakieś fakty, które do tej pory kancelaria prezydenta trzymała w ta- jemnicy przed nami. - Czyżbyście nie działali po tej samej stronie barykady? - zapytał Scofield, podnosząc głos. - Czasami kierują nami sprzeczne interesy. - To bez sensu! - Masz rację, ale sprawy wyglądają tak, jak wyglądają. - Dajmy temu spokój. W każdym razie chciałbym uczestniczyć w tej rozmo wie, razem z Antonią i Pryce'em. Ostatecznie jesteśmy fachowcami. - Na to mogę przystać - zgodził się Shields. - Trzeba jednak zachować ta jemnicę wobec Montrose. Cranston bardzo się obawia jej emocjonalnego podej ścia do rzeczy. - To oczywiste... Przejdźmy teraz do wydarzeń na rynku finansowym, tych wszystkich fuzji, scalania i wykupywania przedsiębiorstw, prowadzących do two rzenia monopoli. W tym zakresie chyba mogę być pomocny, bo choć nie mam komputera w głowie, to wciąż pamiętam wiele nazwisk przyjaciół i znajomych ludzi z kręgu Matarese'a, jak również sprzeciwiających się im firm konkurencyj nych, które wówczas zostały połknięte bądź zrujnowane. Potrzebne mi tylko uak tualnione informacje, rodowody obecnych spółek, ich wzajemne powiązania. To bardzo ważne. Słabą stroną organizacji Matarese'a jest jej kazirodczy charakter, elitarność oparta na więzach krwi i wspomagana szantażem. Jeśli nawet podsta wowe fakty utrzymywane są w ścisłej tajemnicy, mam nadzieję, że zdołam ziden tyfikować stare powiązania. - Nasi analitycy dostarczą ci wszelkich żądanych materiałów. Pierwsza por cja powinna nadejść w ciągu paru najbliższych dni. Prześlę ci je pocztą kurierską do Karoliny Północnej. - Masz tam drugą podobną kryjówkę? - Niezupełnie. Przeniosę was do cholernie drogiego kompleksu rządowego w gó rach, w paśmie Great Smokies. Jakoś się tam urządzicie za pieniądze podatników. - Zaczekaj! - Scofield zastygł w pół kroku i zapatrzył się na jakiś kawałek blachy leżący na trawie. Po chwili podniósł go i obejrzał. - To fragment osłony z black hawka, który zbombardował tę posiadłość. - Skąd ci to przyszło do głowy? - zdziwił się Shields. - Kiedy żołnierze odzyskali zimną krew i zdołali się przegrupować, przy dró- gim lub trzecim podejściu śmigłowca otworzyli do niego ogień. Zapewne pociski oderwały ten fragment osłony. Zresztą nie może to być nic innego - wyjaśnił silnie pocierając kciukiem blachę. 150 - Dlaczego tak uważasz? - Jest pokryty całkiem świeżą farbą. Wyślij ten kawałek do zakładów Sikorskiego, może uda im się na tej podstawie zidentyfikować numer seryjny maszyny. - Niezbyt pojmuję, do czego zmierzasz, Brandon. - Mamy szansę na wyjaśnienie przynajmniej tej jednej zagadki. - Jakiej? - Black hawk, który przeprowadził atak, został przez matarezowców przemalowany tak, by przypominał "Spokojnego Konia". W zakładach Sikorskiego powinni na podstawie dokumentacji wyjaśnić, kto w ciągu ostatnich sześciu tygodni wynajął lub kupił model MH-60 do zadań specjalnych. - Sądziłem, że nie interesujesz się szczegółami technicznymi. - Antonia lubi zadawać pytania. Jeden z żołnierzy Sił Szybkiego Reagowania rozpoznał typ helikoptera. Cameron Pryce z Antonią zajęli się pakowaniem rzeczy osobistych zabitych i rannych, gdyż Scofield nie miał do tego zupełnie serca. Po zakończeniu niewdzięcznego zadania dołączyli do Brandona i Shieldsa, którzy wciąż dyskutowali na terenie lądowiska. Wkrótce podeszła do nich także pułkownik Montrose. - Podczas przeprowadzki do Karoliny Północnej będziecie eskortowani przez cztery myśliwce F-16, dwa z przodu i dwa z tyłu - oznajmił dyrektor, kiedy cała czwórka złożyła już swoje bagaże na podłodze śmigłowca. Shields zasiadł w kabinie, wraz z dwoma pilotami. Reszta zajęła miejsca w przedziale towarowym: Scofield obok żony, a naprzeciwko nich Pryce oraz Montrose. Tych dwoje było szczególnie usztywnionych, jakby żadne nie wiedziało, jak powinno się zachować. Dopiero po paru minutach lotu Cameron odezwał się pierwszy: - Bardzo panią przepraszam... Za wszystko... - Ja również - odparła chłodno kobieta. - Czy naprawdę pozwoliłby pan ko ledze mnie zabić? - Nie umiem odpowiedzieć. Sądziłem, że jest pani odpowiedzialna za ten atak zpowietrza... Chyba rzeczywiście byłem gotów to zrobić. Zginęli ludzie, inni zostali ranni. W takich okolicznościach reagowałem impulsywnie. - Potrafię to zrozumieć. Na pańskim miejscu zapewne reagowałabym podobnie. - Więc czemu, do diabła, nie powiedziała nam pani wcześniej o swojej sytuacji? - Nie mogłam tego zrobić. Dostałam taki rozkaz. - Od kogo? Od Thomasa Cranstona? - Wie pan już o jego roli? Tak, Tom Cranston polecił mi zachować wszystko w tajemnicy. Podobnego zdania był jego zwierzchnik, prezydent. - Ale dlaczego? - Ponieważ Cranston nie ufa kierownictwu CIA w zakresie prowadzenia pojemnych dochodzeń. I wygląda na to, że jego obawy są w pełni uzasadnione, Prawda? - Mój serdeczny przyjaciel, który siedzi teraz w kabinie pilotów, naprawdę boleje z tego powodu. Nic jednak nie może na to poradzić. 151 - Oni są wszędzie, panie Pryce! Bez względu na to, do czego zmierzają, mają dojścia do najwyższych szczebli władz. A dla nas są nie tylko nieuchwytni, lecz nawet nierozpoznawalni! - I pani nie wie, z kim mamy do czynienia? - Wiem tylko tyle, ile przez telefon przekazali mi rozmówcy z Kairu, Paryża i Stambułu w sprawach dotyczących bezpośrednio syna. Jak pan by się zachował na moim miejscu? - Chyba dokładnie tak samo. Szukałbym kontaktu z kimś z samej góry, pomi jając opieszałych i nieudolnych urzędników średniego szczebla. - Wiem od Cranstona, że istnieją kanały omijające wszelkie instytucje wy. wiadowcze, którymi przedostają się takie groźby. Nikt z nas o tych kanałach nie ma zielonego pojęcia. Jestem matką i pragnę odzyskać syna. Jego ojciec zginął, wiernie służąc ojczyźnie, tylko ja mu zostałam. Dlatego byłabym gotowa poświę cić nawet życie, byle tylko odzyskał wolność. W dodatku jestem żołnierzem i nie boję się ryzyka, mogę więc posunąć się nawet do ostateczności, wypełniając po winność wobec dziecka. Może właśnie dzięki takiej postawie udało mi się zajść wysoko. Natomiast pan, panie Pryce, jest agentem doszczętnie skorumpowanej instytucji, którą wolałabym omijać z daleka na drodze do odzyskania syna. Zresz tą oboje z mężem poświęciliśmy już wystarczająco wiele naszym władzom! - Czy mogę pani coś zaproponować? - zapytał cicho Cameron, starając się uspokoić rozemocjonowaną kobietę. - Wysłucham wszelkich propozycji, jeśli tylko zyskam przekonanie, że po chodzą one od osoby, która jest po mojej stronie. - Ja jestem po pani stronie, Montrose. Podobnie jak Frank Shields czy Sco- fieldowie. - Nie wątpię, choć muszę brać pod uwagę wasze ograniczenia. - Jak mam to rozumieć? - Macie własne obowiązki i dążycie do realizacji własnych celów, wśród któ rych dość ważną rolę odgrywa reputacja. Dla mnie natomiast jedynym celem jest obecnie odzyskanie syna. - Nie widzę tu jednak żadnej sprzeczności - odparł Cameron łagodnym to nem. - Nie chcę się też spierać, lecz pozwolę sobie zauważyć, że nad zatoką wręcz wzorowo wywiązywała się pani ze swoich obowiązków. Zatem poza odzyska niem syna nadal liczą się dla pani inne cele życiowe. - Tom Cranston wyraźnie powiedział Bracketowi, że te dwie sprawy mogą być ze sobą powiązane. Tylko dlatego zgodziłam się wziąć udział w waszej operacji- - Mogą być ze sobą powiązane? To pani nic więcej nie wie? - No cóż, nikt nie raczył mi udzielić jakichkolwiek wyjaśnień, poza tym, że tajemnicze ugrupowanie terrorystyczne obrało sobie za cel was obu, a szczegól- nie pana Scofielda. - I nie pytała pani o nic więcej? - syknął ze złością Pryce. - Proszę mi wyba' czyć, ale to zwyczajne mydlenie oczu. Ogólnikowy frazes... - Nie pytałam, wystarczył mi ten frazes, ponieważ głęboko wierzę w koniecz- ność przestrzegania hierarchii służbowej. Doskonale znam jej niedomagania, leCz 152 zapewniam, że ma ona znacznie więcej zalet. A przekazywanie informacji osobom niepowołanym czy choćby tylko niekompetentnym może być skrajnie niebezpieczne. - To też tylko frazes. - Na starym plakacie z czasów drugiej wojny światowej widniało hasło: "Długie języki zatapiają nasze okręty". - Dotyczy to także tych, którzy służą na okrętach? - Każdy powinien wiedzieć tylko tyle, ile wymagają tego okoliczności. - I nigdy nie dotarło do pani, że jeśli przekaże siejakąś informację tylko jednemu kapitanowi z całej eskadry, może to doprowadzić do kolizji jego okrętu z innym? - Zawsze trzeba się liczyć z podobnymi konsekwencjami... Do czego pan zmierza, panie Pryce? - Jest pani jedną z głównych postaci wśród nas, pułkowniku, ale nie zna pani całego obrazu sytuacji i w tym sęk. Powinna się pani domagać wtajemniczenia, zwłaszcza po śmierci Bracketa, a mówiąc ściślej, po jego zamordowaniu. Był prze cież pani przyjacielem, i to bliskim. Na pani miejscu po prostu wpadłbym w szał. - Tego rodzaju emocje usuwam na bok, panie Pryce. Proszę nie zapominać, że wcześniej straciłam męża. A co do wściekłości, to nie jest mi obca. Co zatem chce mi pan zaproponować, bo chyba od tego zaczął pan rozmowę? - Pani natomiast potwierdziła moje obawy. - Słucham? - Otóż hierarchia służbowa, w którą tak ślepo pani wierzy, została właśnie odstawiona na boczny tor. Wkrótce ma się odbyć spotkanie pomiędzy mną, Sco- fieldami a Cranstonem, zorganizowane z inicjatywy Shieldsa. Ale pani nie we źmie w nim udziału. - Co takiego? - zaskoczona kobieta popatrzyła na niego spod przymrużonych powiek. - Uważam, iż powinna być pani obecna przy tej rozmowie - wtrącił szybko Cameron. - Powtarzam, jest pani jedną z czołowych postaci w naszym gronie, dlatego też powinna pani wiedzieć o wszystkim, a nie zadowalać się jedynie ogól nikowymi frazesami. Właśnie zbyt ścisłe trzymanie się hierarchii służbowej pro wadzi czasem do takiego spiętrzenia tajemnic, że nie wie lewica, co robi prawica. Proszę mi uwierzyć na słowo, wielokrotnie miałem do czynienia z podobnymi sytuacjami. Dlatego moim zdaniem powinna pani uczestniczyć w naradzie. - Lecz chyba niewiele mogę w tym celu zrobić - oznajmiła Montrose lodo watym tonem. - Jeżeli podsekretarz Cranston podjął taką decyzję, zapewne miał ku temu konkretne powody. - Ale niezbyt ważne. Obawia się o pani stan emocjonalny. Krótko mówiąc, obawia się, że pani nie wytrzyma nerwowo. - Bzdura. - Jestem podobnego zdania. Dlatego też za jeszcze większą bzdurę uważam chęć wyeliminowania pani z gry. - Więc sądzi pan, że powinnam się czynnie włączyć do waszej operacji? 153 - To zależy, co powiedzieli pani przez telefon porywacze. Zdołała pani na grać choć jedną rozmowę? - Nie. Za każdym razem dzwonił ktoś inny, zawsze jednak słyszałam ostrze żenie, iż rozmowa jest monitorowana przez specjalne urządzenie elektroniczne i jeśli wykryje ono podsłuch bądź połączenie z magnetofonem, wyciągnięte zo staną surowe konsekwencje. Pamiętam dokładnie przebieg tych rozmów, zresztą na bieżąco robiłam notatki, które później ukryłam w swoim domu. - Ale Cranston zna te zapiski? Pokazała mu pani kopie kartek z notatnika? - Nie. Tylko szczegółowo zrelacjonowałam wszystkie rozmowy. - I to mu wystarczyło? - O nic więcej nie pytał. - Zatem jest nie tylko służbistą, ale zwykłym idiotą - oznajmił Pryce. - Uważam go za nadzwyczaj błyskotliwego i urzekającego mężczyznę. - Co wcale nie tłumaczy, dlaczego zachował się jak skończony idiota. Nie rozumiem, czemu uważa go pani za błyskotliwego. Ostatecznie to on zdecydo wał, żeby wyeliminować panią z dyskusji w sprawach dotyczących bezpośrednio pani syna. - Powtarzam, iż zapewne miał ku temu ważne powody - odparła z naciskiem Montrose. - Jakże więc mogłabym się przeciwstawiać jego opinii? - Faktycznie pani służbowa postawa jest bez zarzutu. Nie mam pojęcia, jak reagowali pani rodzice w analogicznych sytuacjach, za to świetnie znam powody, dla których ja nigdy nie informowałem mojej matki, ojca, braci czy sióstr, dokąd się wybieram i co zamierzam robić. Naprawdę nie chce pani uczestniczyć w tym spotkaniu? - Całym sercem... - No to sprawa załatwiona - potwierdził szybko Cameron. - Będę tylko mu siał się uciec do drobnego szantażu. - Nie rozumiem. Jakiego szantażu? - Powiem Shieldsowi, że ja i Scofieldowie odmawiamy jakichkolwiek dysku sji pod pani nieobecność, i nakłonię go, żeby porozmawiał z Cranstonem. - Pójdzie na to? - Po pierwsze, obaj nas potrzebują, a po drugie, co ważniejsze, warto spraw dzić, dlaczego Cranston nie chciał od pani żadnych dowodów, nie prosił o te no tatki. Ten fakt powinien dać wiele do myślenia zarówno Shieldsowi, który jest przecież analitykiem, jak i Scofieldowi, staremu wydze wszelkiego rodzaju taj nych operacji. - A pan nie uwierzyłby mi na słowo? - W żadnym wypadku. - Dlaczego? Szczegółowo zrelacjonowałam każdą rozmowę, z pewnością ni czego nie pominęłam. - Często wiele można wywnioskować na podstawie analizy słownictwa, akcen tu bądź nietypowych zwrotów używanych przez rozmówcę - oznajmił fachowym tonem Pryce. Po chwili dodał ciszej, jakby sam do siebie: - Moim zdaniem Cran ston jest typowym geopolitycznym strategiem, jak Kissinger, toteż nie ma żadnego 154 doświadczenia operacyjnego. A każdy las tworzą drzewa. Widocznie Cranston należy do tych genialnych projektantów terenów zielonych, co to nie potrafią odróżnić prawdziwego drzewa od sztucznego pnia naszpikowanego toną materiałów wybuchowych... Musi być pani obecna na tym spotkaniu, pułkowniku. I tak też się stało. Na pokładzie wojskowego turbośmigłowca, który wystartował z bazy Andrews o piątej rano, znajdowało się tylko dwóch pasażerów: podsekretarz Thomas Cranston oraz wicedyrektor CIA Frank Shields. Cel ich podróży stanowiło prywatne lotnisko niedaleko Cherokee w Karolinie Północnej, dziesięć kilometrów na północ od kompleksu wypoczynkowego Peregrine View, położonego u stóp pasma górskiego Great Smokies. Żaden z mężczyzn nie palił się specjalnie do tego, aby już w trakcie lotu poruszać sprawy, które miały być przedmiotem narady zaplanowanej na siódmą, toteż wywiązała się dość luźna rozmowa. - Jak wam się udało przejąć tak wspaniale położony ośrodek? - zapytał pod sekretarz. - Inwestorzy ze zbytnim rozmachem zbudowali prawdziwe sanktuarium dla najbogatszych miłośników golfa, zapomniawszy o tym, że najbogatsi mieszkańcy tej części stanu są już za starzy na to, by spacerować po stromych górskich ścieżkach i cieszyć się rozrzedzonym powietrzem. - Shields zachichotał. - Kiedy więc widmo bankructwa zajrzało im w oczy, agencja odkupiła gotowy kom pleks za pół ceny. - Chyba powinienem zwrócić uwagę komisji kongresowej na wasze inwesty cje. Wygląda na to, że nieźle zarabiacie na lokatach pieniędzy z budżetu. - Zawsze warto wykorzystywać nadarzające się okazje, panie sekretarzu. - Jak tam jest? - To bardzo elegancki ośrodek, odizolowany od świata. Wystarczy jedynie parę osób obsługi, a ukształtowanie terenu pozwala ograniczyć liczebnie służby ochrony. Jeszcze nie tak dawno w Peregrine View użyczaliśmy schronienia so wieckim dysydentom, którzy z zamiłowaniem trenowali golfa. - Tę typowo kapitalistyczną grę? - Większość z nich uważała, że jest tam znacznie przyjemniej niż w eleganc kich waszyngtońskich restauracjach, zazwyczaj odwiedzanych przez agentów KGB - To prawda. Sam widziałem raporty dotyczące wydatków na ochronę dysydentów przebywających w mieście. Ale tamte czasy minęły... Gdzie mamy się sPotkać? - W domku numer cztery. Stoi jakieś czterysta metrów ponad dnem doliny, Więc dojedziemy tam wózkiem elektrycznym. - Nie będzie mi potrzebna maska tlenowa? - Nie w pańskim wieku. Ja to co innego. 155 Uczestnicy spotkania rozsiedli się wygodnie w saloniku domku letniskowego. Scofield zajął miejsce obok żony, a na lewo od nich zasiadł Pryce z pułkownik Montrose, która wyjątkowo była ubrana po cywilnemu, miała na sobie ciemną marszczoną spódnicę i białą jedwabną bluzkę. Naprzeciwko nich, w głębokich fotelach, usiedli Shields oraz podsekretarz Cranston. Był on mężczyzną średniego wzrostu, dość korpulentnym, o rysach przypominających dobroduszne oblicza posążków Berniniego - zaokrąglonych i harmonijnych, przywodzących na myśl doświadczonego profesora akademii, który o wielu rzeczach już słyszał i do wszystkiego odnosi się sceptycznie. Jego duże oczy, dodatkowo powiększone przez grube szkła okularów, spoglądały z łagodnością człowieka pragnącego zrozumieć oponenta, a nie dążącego do konfrontacji. - Po tym, jak twoi przyjaciele z agencji chórem na mnie nakrzyczeli, muszę się przyznać do błędu i jeszcze raz przeprosić - rzekł Cranston do Montrose. - Tom, nie podejrzewałam nawet, że spotkasz się z takim przyjęciem... - Inne przyjęcie w ogóle nie wchodziło w grę, panienko! - wtrącił ze złością Brandon. - Nazywam się Leslie Montrose i jestem pułkownikiem armii Stanów Zjed noczonych, a nie jakąś tam panienką! - Ale nie jest pani oficerem wywiadu, podobnie jak pani gogusiowaty przyja ciel! Na Boga, przecież spisała pani dokładnie przebieg każdej rozmowy z pory waczami, a ten pajac nie zechciał nawet przeczytać notatek! - Pozwolę sobie przypomnieć, panie Scofield - odparła Montrose stanow czym tonem musztrującego sierżanta - że mówi pan o podsekretarzu, osobistym doradcy prezydenta Stanów Zjednoczonych. - Nie szkoda pani nabijać sobie głowy tymi wszystkimi tytułami, stopniami i godnościami? Może i jest podsekretarzem, aleja nie zrobiłbym z niego sekreta rza nawet mojego kota. - Wystarczy, Brandon - upomniał go dyrektor. - Uspokój się, Bray - dorzucił Pryce. - Kochanie, już raz przedstawiłeś swoje stanowisko - poparła go Antonia. - Właśnie, dajmy temu spokój - oznajmił z przymilnym uśmieszkiem Cran ston. - Agent Scofield ma pełne prawo być na mnie rozwścieczony. Każdy uczy się na własnych błędach, a jak to zostało już podkreślone, ani nie brałem nigdy udziału w operacjach wywiadowczych, ani też nie mam zamiaru pouczać nikogo, kto ma w tej dziedzinie doświadczenie. Zakres moich obowiązków całkowicie różni się od waszego, toteż rozumiem, że niezbyt mogę wam pomóc w wykony waniu codziennych zadań. - W takim razie skupmy się na planach taktycznych - burknął Brandon przez zęby. - Wrócę jednak do kwestii spornej, agencie Scofield, i spróbuję zrobić drugie podejście, jak to się określa w gwarze sportowej. - Po co? - zdziwił się Cameron. - Otóż nie tylko zapoznałem się z notatkami Leslie... pułkownik Montrose, lecz w dodatku wprowadziłem ich tekst do komputera, dzięki czemu można było 156 wykorzystać funkcje automatycznego przeszukiwania zapisów. Mój dawny, godzien najwyższego szacunku kolega, obecny tutaj Frank, podpowiedział mi, na co zwracać uwagę, miałem więc ułatwione zadanie i mogłem, za zgodą autorki notatek przeprowadzić szczegółową analizę rozmów. - Już to widzę - mruknął zjadliwym tonem Scofield. - Ciekawe, co wspólne-ma to "drugie podejście" z "pierwszym obejściem". - Przestań wreszcie, Brandon - rzekł ostro Shields, pochylając się w fotelu. - Nic na to nie poradzę, "Szparooki". Takie gadki piekielnie działają mi na nerwy. - Miałem zaledwie kilkanaście lat, kiedy pan odszedł ze służby, agencie Scofield. Czytałem pański raport z ostatniej akcji i muszę przyznać, że byłem krańcowo rozgoryczony. Być może to pozwoli panu nabrać do mnie choć odrobiny zaufania. - Zabrzmiało to przekonująco - rzekł nieco spokojniej Bray. - W porządku, zaufam panu, choć sam nie wiem z jakiego powodu. Zatem co wynikło z tej ana lizy notatek? - W komunikatach, jakie porywacze przekazali telefonicznie pułkownik Mon- trose, powtarzają się dwa sformułowania. Co prawda, nie brzmią dokładnie tak samo w kolejnych rozmowach, ale zbieżność jest oczywista. - Co to za sformułowania? - zapytał Scofield. - Otóż pani pułkownik... - Możesz mi mówić po imieniu, Tom - przerwała Montrose. - Wszyscy obecni wiedzą, że jesteśmy przyjaciółmi, a w tych okolicznościach używanie stopni woj skowych wydaje się trochę niezręczne. Ostatecznie to nie odprawa. - Możemy przysiąc, że nie słyszeliśmy, jak zwracacie się do siebie po imie niu - wtrącił ochoczo Pryce, posyłając lekki uśmiech siedzącej obok kobiecie, która przyjęła to z widocznym zakłopotaniem. - Proszę mówić dalej, panie pod sekretarzu. - W porządku. Zatem Leslie odebrała łącznie siedem telefonów dotyczących jej syna. Dwa pierwsze ostrzeżenia nadeszły z Holandii, z Wormerveer oraz Hil- versum, zakładam więc, że dzwoniono z Amsterdamu. Następnie telefonowano z Paryża, Kairu, Stambułu i dwukrotnie ze Stanów, z Chicago oraz Sedgwick w sta- nie Kansas. Jak stąd widać, wybrano punkty rozsiane niemal po całym świecie. W każdym wypadku chodziło przede wszystkim o zastraszenie matki. Nie wiado- mo jednak, kim byli rozmówcy i z jakiego kręgu się wywodzili. Kolejno przed stawiali dość szczegółowe instrukcje żądanych działań, dodając oczywiście, że Jeśli nie zostaną one wykonane, chłopiec umrze straszliwą i... powolną śmiercią. - Matko Boska! - szepnęła Antonia, spoglądając z podziwem na Montrose. - Jakie słowa się powtarzają? - zapytał Shields. - Pierwsze wspomniane sformułowanie występuje w każdej rozmowie. Otóż zadania miały być spełnione "z maksymalną precyzją". Drugie natomiast wiąże się śCiśle z groźbą uśmiercenia zakładnika. - "Groźba uśmiercenia" brzmi prawie niewinnie, Tom - dodała Leslie. - Chodziło dokładnie o tortury, jakim ma zostać poddany mój syn. 157 - Masz rację - przyznał Cranston, unikając spojrzenia Montrose. - W każ, dym razie znów napotkałem określenie powtarzające się od samego początku, od pierwszego telefonu z Wormerveer w Holandii... - Skoro już o tym mowa, na jakiej podstawie pan sądzi, że dzwoniono z Amsterdamu? - odezwał się Scofield. - Wyjaśnię to później. - Więc co to za określenie? - spytał zniecierpliwiony Shields, który słuchał z tak wytężoną uwagą, że oczy miał prawie całkiem zamknięte. - "Zachować spokój". Tego potocznego angielskiego wyrażenia użył nawet Holender telefonujący z Amsterdamu. - Rzekłbym, że chodzi o zwykły, u nas używany na co dzień termin, który wcale nie musi być znany obcokrajowcom - wtrącił Pryce. - Przepraszam, pro szę mówić dalej. - Drugi Holender, dzwoniący z Hilversum, powiedział: "Pamiętaj, że masz zachować spokój". W rozmowach z Paryża oraz Kairu także powtarzało się sfor mułowanie "zachować spokój". Wreszcie mężczyzna ze Stambułu rzekł: "To bar dzo ważne, abyś pozostała spokojna". Nie sądzicie, że to zdumiewające zapoży czenie z tureckiego brzmi dosyć dziwnie? - Nie należy stąd jeszcze wnioskować, iż mówił rodowity Turek- odezwał się Beowulf Agate. - Co dalej? - Natomiast podczas rozmów ze Stanów padły określenia: "Nie wolno ci tra cić spokoju" oraz "Tylko spokojnie, pani pułkownik, bo stanie się coś złego". Montrose zamknęła oczy, jakby wracała pamięcią do telefonicznych ostrzeżeń. Po chwili zaczerpnęła głęboko powietrza i wyprostowała się na krześle. - Spróbujmy to podsumować - rzekł Scofield, który przelotnie zerknął na Leslie i zaraz przeniósł wzrok na urzędnika z Białego Domu. - Zapewne pan ma największe doświadczenie w wyciąganiu wniosków, zatem słuchamy. - Moim zdaniem wszyscy rozmówcy mieli spisane instrukcje, które odczyty wali przez telefon, niezależnie od tego, skąd dzwonili. Leslie opisała mi ze szcze gółami różnice brzmienia ich głosów i odmienne akcenty, co wydaje się oczywi ste. Uważam jednak, że niezbyt naturalne jest użycie sformułowania "z maksymalną precyzją". Uderza mnie również powtarzające się w różnych kontekstach okre ślenie "zachować spokój". - W pełni się zgadzam z Tomem - dodał Shields. - A co wy o tym myślicie? - Także jesteście zdania, że "zachować spokój" to często spotykane, potoczne angielskie sformułowanie? - Oczywiście - odparł zniecierpliwiony Brandon. - I co z tego? - Nikogo z was ono nie razi, brzmi bardzo swojsko... - To nie ulega wątpliwości - przyznał Pryce. - Pańskim zdaniem można stąd wysnuć jakiś wniosek? - Nasuwa się sam - odparł Cranston. - Instrukcje musiały być pisane przez rodowitego Amerykanina, prawdopodobnie zajmującego wysoką pozycję wśród matarezowców. - Kogo? - spytała zaskoczona Montrose, pochylając się do przodu. 158 - Tak się nazywa ta organizacja, Leslie - wyjaśnił podsekretarz. - Ludzie, którzy porwali twojego syna, tworzą Krąg Matarese'a. Przygotowałem dla ciebie teczkę z materiałami, z których większość pochodzi od obecnego tu pana Scofielda. Matarezowcy dobrze go znają pod pseudonimem Beowulf Agate. Montrose odwróciła głowę w stronę Braya i otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, lecz przerwał jej Frank Shields: - Pojmuję, do czego zmierzasz, Tom. Twoim zdaniem instrukcje zostały napisane przez człowieka stojącego bardzo wysoko w organizacyjnej hierarchii. - Z pewnością nikt inny nie miał dostępu do pełnych informacji, nie mówiąc już o tym, że nawet nie powinien wiedzieć, jaką rolę pełni pułkownik Montrose. - A jeśli i Brandon się nie myli, to wśród kierownictwa organizacji zakamuflowanego gdzieś tu, w Stanach, jest rodowity Amerykanin, wtajemniczony we wszystkie plany, autor słów odczytywanych przez telefon... Skąd dzwonili po raz ostatni? - Z Sedgwick w stanie Kansas. - Grupa analityków na prośbę Braya zbiera obecnie materiały dotyczące sze regu przedsiębiorstw z Illinois oraz Kansas. - Wicedyrektor wstał energicznie z fo tela i podszedł do telefonu stojącego na biurku. - Nie wiem, czy ten trop dokądkolwiek nas zaprowadzi, lecz w każdym razie jest od czego zacząć, Frank - rzucił za nim Cranston. - Czy ktoś może mi wreszcie wyjaśnić, o co w tym chodzi? - wycedziła Mont rose, podrywając się z krzesła. - Jakie materiały? Co za Krąg Matarese'a? - Proszę najpierw zapoznać się z raportami, pani pułkownik - rzekł łagod nym tonem Scofield, kładąc nacisk na stopień wojskowy Leslie, jakby chciał w ten sposób zatrzeć złe wrażenie po użytym wcześniej określeniu "panienka". -Kiedy je pani przeczyta, Toni i ja chętnie udzielimy wszelkich dodatkowych wyjaśnień, jeśli zajdzie taka potrzeba. - Dziękuję. Na razie chciałabym jednak wiedzieć, co to ma wspólnego z por waniem mojego syna. - Bardzo wiele - rzekł cicho Beowulf Agate. XIII Wykupiony od bankrutującej firmy górski ośrodek wypoczynkowy Peregrine View w niczym nie przypominał posiadłości nad Zatoką Chesapeake, jeśli nie liczyć tego, że i tutaj ochraniała ich jednostka Sił Szybkiego Reagowania oraz gromada agentów CIA, uzupełnionych o kompanię Oddziałów Specjalnych Gamma z pobliskiego Fortu Benning, która wróciła niedawno z Bośni. Żołnierzom powiedziano tylko, że mają strzec grupy pracowników różnych ambasad zatrzymanych w celu złożenia wyjaśnień, a ponieważ rzeczeni dyplomaci mogą być obiektem zainteresowania obcych służb wywiadowczych, należy ich otoczyć szczególną opieką. Zresztą wojskowym specjalistom nie trzeba było niczego więcej tłumaczyć. Oddziały Gamma zazwyczaj brały udział w podobnych operacjach i wykonywały niezbyt precyzyjne, ogólnikowe rozkazy. Tak więc całkowicie zmienił się personel, gdyż wszystkich uczestników operacji nad Zatoką Chesapeake wzięto pod ścisłą obserwację. Zmieniły się także warunki pobytu i teraz prowiant dowożono samochodem z pobliskiego miasteczka Cherokee, co przyjęte zostało z olbrzymią ulgą, ponieważ nikogo już wczesnym świtem nie zrywał z łóżka głośny terkot lądującego helikoptera. Niemniej utrzymana została łączność lotnicza, a małe samoloty kurierskie dostarczały na prywatne lotnisko w Cherokee materiały zamówione przez Scofielda, które następnie dowożono do ośrodka samochodem. W stertach papierów znajdowały się zarówno sprawozdania finansowe firm, jak i wszelkiego typu korespondencja, począwszy od tekstów przemówień członków zarządu, a skończywszy na poufnych raportach - krótko mówiąc wszystko, co tylko dało się uzyskać, czy to metodami formalnymi, czy też w zamian za łapówkę. Po kilku dniach w saloniku piętrowego domku zajmowanego przez Brandona i Antonię, oznaczonego numerem szóstym, piętrzył się już stos kartonowych pudeł. Po sąsiedzKu, a więc w domkach numer pięć i siedem, zamieszkali Pryce oraz pułkownik Montrose. 160 frank Shields i Thomas Cranston powrócili do swoich zajęć odpowiednio Langley i Waszyngtonie, pozostawali jednak w stałym kontakcie, przekazując Vszystkie informacje bezpośrednią kodowaną linią telefoniczną lub za pośrednictwem telefaksu. A pracy mieli aż nadto, cała czwórka długimi godzinami przesiadywała nad papierami, aż do chwili kiedy oczy zaczynały ich piec ze zmęczenia. Najtrudniejsze do analizy okazały się sprawozdania finansowe, zawierające dziesiątki zestawień liczbowych, tabel i wykresów, w dodatku opisanych typowym ekonomicznym żargonem. Często pojawiały się zapisy w rodzaju: "Projekt M-113 -zarzucony. Patrz rozdział 17 raportu rocznego z dodatkowymi wyjaśnieniami w rozdziałach 28 i 36". Wiele części, głównie dotyczących szczegółowych aspektów prowadzonej przez firmy działalności, nie miało nawet nic wspólnego z ekonomią toteż ich treść stanowiła dla czytającego istną chińszczyznę. Mimo to dla Scofielda jedna rzecz dość szybko stała się jasna: wszelkie fuzje i transakcje przeprowadzono w dość karkołomny sposób, zazwyczaj balansując na granicy przepisów prawa, ale zawsze tak, by nie dało się udowodnić żadnych machinacji. - O tym cholernym projekcie M-l 13 nie ma nawet słowa wyjaśnienia - jęknął poirytowany Bray. - A co gorsza, jest to w pełni dopuszczalne w tego rodzaju sprawozdaniach. - Nie zdołałem się przez to przegryźć - rzekł Cameron. - Ty coś rozumiesz? - Tak. Wszędzie widać wpływ handlowej zasady wolnej ręki, daleko wykra czającej poza maltuzjańskie prawa ekonomii. - Możesz powtórzyć? - odezwała się Leslie. - Chodzi o współzawodnictwo - wyjaśnił Scofield. - Według tej reguły do czasu podpisania umowy konkurujące ze sobą przedsiębiorstwa nie powinny się nawet domyślać planów drugiej strony. - A co to ma wspólnego z prawami maltuzjańskimi? - Reguła żelaza, brązu i złota, młodzieńcze. Żelazo zawsze będzie chciało być brązem, brąz będzie marzył, żeby zostać złotem, a złoto zapragnie zgarnąć cały maj dan dla siebie i wypiąć się na resztę. Zgadnij, kto w naszym wypadku jest złotem. - Matarezowcy - wypalił Pryce. - Dobry Boże, pod żadnym pozorem nie staraj się na siłę dopasować faktów do wstępnej tezy. Zapamiętaj to sobie. Co jednak wcale nie wyklucza, że faktycz nie chodzi o matarezowców. - Jaką firmę omawiacie? - zapytała Antonia, siedząca z ołówkiem nad kartką Papieru. - Cały czas tę samą korporację, Atlantic Crown z siedzibą w Wichita w stanie Kansas. - Do pełniejszej analizy nie wystarczy nam to jedno sprawozdanie finansowe, Bray - zauważył Cameron. - Dopiero zacząłem, synu. Kiedy natknę się na coś podejrzanego, będę już wiedział, czego szukać dalej. Dziwi mnie, że muszę ci tłumaczyć tak proste rzeczy. - Wybacz, kochany. - Antonia przeciągnęła się na krześle. - Ja jednak muszę zrobić krótką przerwę. Tkwimy nad tym od paru godzin i coraz trudniej jest mi skupić uwagę. 161 - Nie cierpię przerw - dodała Leslie, machnąwszy trzymanymi w dłońmi do kumentami - lecz w pełni się zgadzam. Ostatnio musiałam po kilka razy czytać każde zdanie, żeby wyłowić jego sens. - Słabeuszki - mruknął Scofield, ziewając szeroko. - Niemniej przyznaję, że ten pomysł nie jest całkiem od rzeczy. Będę miał okazję zrobić sobie drinka. - Lepiej się trochę zdrzemnij, skarbie. Chodź, odprowadzisz mnie na górę. - Zwierzę - odparł Bray, puszczając oko do Pryce'a i Montrose. - To praw dziwa nie zaspokojona dzikuska. Jak zwykle nie może się doczekać, kiedy wresz cie pójdziemy do sypialni. - To także forma relaksu - powiedziała rzeczowo Leslie. - Każdy ma swoje ulubione sposoby na odzyskanie sił, prawda? - Nie wierz w te bzdury, moja droga - odrzekła Antonia. - Psy nie dlatego ganiają za samochodami, że chciałyby nimi pojeździć. - Otaczają mnie sami faryzeusze - oznajmił Scofield, podnosząc się z miej sca. Ziewnąwszy po raz drugi, wziął Toni pod rękę i ruszył w kierunku schodów. - Może wreszcie mi się uda choć trochę cię poskromić, zarozumialcze - po wiedziała Antonia, zalotnie kręcąc biodrami. - Za bardzo na to nie licz, skarbie. Wkrótce oboje zniknęli na schodach i w saloniku na krótko zapadła cisza. - Urzekająca para - odezwała się w końcu Montrose. - Ją uwielbiam, a jego nie znoszę - przyznał szeptem Cameron. - Chyba nie mówisz tego serio? - Pewnie że nie - przytaknął Pryce. - On ma więcej faktów nabitych w dzie sięciu szarych komórkach, niż ja w całym pustym łbie. Brał udział w takich ak cjach, z których tylko najlepsi mieli szansę wyjść cało. - Ale teraz wydaje się bardzo zaniepokojony. - Bo nie panuje nad biegiem wydarzeń. Obwinia siebie za wszystko, choć nie ma ku temu żadnych powodów. - To normalna cecha ludzkiego charakteru. Każdego z nas dręczy poczucie winy, a jego przedmiot jest silnie uzależniony od przekonań. - Nie mogę się z tym zgodzić, pułkowniku. Owszem, miewamy wątpliwości, ale poczucie winy powinno dręczyć jedynie tych, którzy faktycznie mają coś złe go na sumieniu. - Sięgamy do podstaw filozofii, panie Pryce? - Mieliśmy sobie mówić po imieniu, nie pamiętasz? Uzgodniliśmy to... Leslie. - Czasami lepiej jest zachować dystans. - Dlaczego? - Po prostu czuję się trochę niezręcznie. Jesteś bardzo sympatyczny, Cameron, ale ja mam inne sprawy na głowie. Ściślej mówiąc, jedną sprawę. - Chodzi o twojego syna? - Oczywiście. - Możesz mi wierzyć, że ja również się o niego martwię. Montrose popatrzyła na niego z ukosa. . - Wierzę - odparła cicho i zamknęła oczy. - Ale to jednak nie to samo, prawda? 162 - To zrozumiałe - przyznał Pryce. - Nie chodzi wszak o mojego syna. Na co masz ochotę? - Chciałabym się przejść, zaczerpnąć świeżego powietrza. Aromatyczny dym tych cygaretek, które pali Brandon, jest dość przyjemny ale w większym stężeniu działa otępiająco. - To powiedz mu, żeby przy tobie nie palił albo się przynajmniej ograniczył. - Jakżebym śmiała? On na swój sposób jest równie przejęty, co ja, jeśli więc palenie pozwala mu się odprężyć, jakoś to zniosę. - Wygląda na to, że sama nigdy nie paliłaś - zagadnął Pryce, wstając z krzesła. - Mylisz się. Oboje z Jimem rzuciliśmy palenie. Kontrolowaliśmy się nawzajem, a kiedy zginął, miałam straszną ochotę znów sięgnąć po papierosy. W każdym razie nigdy nie paliłam przy moich żołnierzach, ale po kryjomu. Również próbowałam w ten sposób uspokajać nerwy. - No to chodźmy na ten spacer. - Cameron ruszył w stronę wyjścia. - Chyba o czymś zapominamy - powiedziała Leslie, kiedy Pryce otworzył przed nią wzmocnione stalową blachą drzwi domku letniskowego. - Zdaje się, że nam, słabym kobietom, nie wolno samotnie wychodzić na spacer. Jeśli pamiętam, dyrektor polecił, aby zawsze towarzyszył nam któryś z silnych, odważnych męż czyzn, najlepiej z oddziału Gamma. - Mam przeczucie, że każda z was, słabych kobiet, w razie konieczności jed nym ruchem rozmazałaby napastnika na ścianie. - Delikatnie to ująłeś. - Ruszaj, mądralo. Montrose zaśmiała się niezbyt pewnie, ale zarazem poczuła, że nagle zniknęła gdzieś spora część towarzyszącego jej stale napięcia. Ruszyli bez pośpiechu wznoszącą się stopniowo alejką wysypaną białym żwirem, co w założeniu miało z pewnością ułatwić spacery ludziom starszym i umożliwić przejażdżki elektrycznymi wózkami golfowymi. Na lewo odchodziła ścieżka zbiegająca nad brzeg sadzawki, wokół której rozciągało się główne, szesnastodo-łkowe pole golfowe. Zamontowana pośrodku sadzawki pompa elektryczna wyrzucała wodę w powietrze, a jej kropelki pięknie opalizowały w promieniach słońca. Natomiast droga w prawo prowadziła pod górę, w kierunku zagajnika rozdzielającego dwa trudniejsze pola dziewięciodołkowe. - Dokąd idziemy? Do krynicy młodości czy pierwotnej dżungli? - zapytał Pryce. - Koniecznie do lasu. Nie wierzę, aby pompowane w kółko błoto mogło ożywić jakiekolwiek wspomnienia z młodości, które pozostały jeszcze w naszej pamięci. - Rety. ostatecznie to nie takie stare wspomnienia. Jeśli ja mogłem zrezygnować z wózka inwalidzkiego, to ty możesz zapomnieć o siwiźnie swoich włosów. - Nie kpij, bo naprawdę już się jej trochę zebrało. Chyba nie przyglądałeś mi Się zbyt uważnie. - I nadal wolę tego nie robić. - dziękuję - rzekła z uśmiechem Leslie, skręcając na ścieżkę wiodącą pod ^ - Wciąż nie zmieniłeś zdania o Tomie Cranstonie? 163 - Nie bardzo - przyznał z ociąganiem Cameron. - Wydaje mi się zbyt ugodo wy, za szybko zmienia zdanie. Według mnie to nienaturalne dla kogoś uważanego za nadzwyczaj bystrego. Mówiąc szczerze, nie mam podstaw, aby mu ufać. - Przesadzasz. Tom po prostu należy do tych osób, które nie boją się prz znać do popełnionych błędów. Weź chociażby sprawę aparatów komórkowych, przez które się porozumiewaliśmy. - Nie wiem, o czym mówisz. - Cranston przysłał mi dodatkowy telefon, maskując go jako paczkę od syna W środku znalazłam karteczkę, którą kazał mi spalić zaraz po przeczytaniu. Ale jej treść dobrze pamiętam: "Boże, całkiem zapomniałem, że agencja rejestruje przebieg wszystkich rozmów prowadzonych ze służbowych aparatów. Przepra szam. Od tej pory korzystaj wyłącznie z tego telefonu". - Więc po co zabrałaś aparat komórkowy Bracketa? - Niczego nie zabierałam. - Frank wyśledził, że do Białego Domu telefonowałaś z aparatu Bracketa, a nie z własnego. - Wygląda więc na to, że Everett pomyłkowo je zamienił w drodze nad Zato kę Chesapeake. W helikopterze wyjął oba aparaty z pudełka, sprawdził stan na ładowania baterii i podał mi jeden z nich. - Nie wiedział, że każdy jest inaczej zaprogramowany i przypisany do wła ściciela? - Raczej nie zwrócił na to uwagi. Everett nigdy się nie troszczył o drobiazgi. Zresztąjakie to ma teraz znaczenie? - Kolejna ślepa uliczka. - Nie rozumiem. - Od początku tej operacji wciąż się zapędzamy w jakieś ślepe uliczki -wy jaśnił Pryce. - Nie mówię nawet o tych, które sami sobie stwarzamy. Nadal jed nak pozostaje aktualne bardzo ważne pytanie: Gdzie się podział aparat komórko wy Bracketa? Zniknął bez śladu. - Pewnie leży gdzieś na dnie zatoki - odparła Leslie. - Ten, kto ukradł tele fon, z pewnością szybko się go pozbył. W końcu był to trefny towar, wszystkie rozmowy monitorowano... - To jeszcze wyjaśnij, w jakim celu ktoś miałby go kraść. - Może po to, żeby przeszmuglować aparat za bramę, przeprogramować i sprzedać na czarnym rynku. A może zwędził go ten szpieg, chcąc podsłuchiwać nasze rozmowy? W takim wypadku na pewno też się go szybko pozbył, kiedy Po bombardowaniu zarządzono ścisłą obserwację i przesłuchanie całego personelu. - Może, jeśli, gdyby... Nadal błądzimy w ślepej uliczce. - Zmieńmy temat. Czy sądzisz, że Scofieldowi... to znaczy Brandonowi uda się odnaleźć coś podejrzanego w papierach? - Mówisz konkretnie o tej korporacji, Atlantic... coś tam? - Atlantic Crown. W telewizji ciągle pojawiają się ich reklamy, w dodatku tylko w najciekawszych kanałach i w godzinach największej oglądalności. 164 Z raportów wynika, że niczego nie sprzedają, prowadzą jedynie jakieś procesy badawcze. A wracając do twojego pytania, uważam, że jeśli Bray cokolwiek znajdzie, to będzie to na pewno śmierdząca sprawa. Nagle za ich Plecami rozległ się okrzyk. Jeden z żołnierzy oddziału pędził ku nim żwirowaną alejką. - Goście Trzy i Cztery! Gość Numer Jeden od dłuższego czasu próbuje się wami skontaktować telefonicznie. - Dobry Boże, zostawiłam torebkę w saloniku. - A ja położyłem aparat na stole. - Jest wściekły jak diabli - wyjaśnił żołnierz, z trudem łapiąc oddech po krótkim lecz wyczerpującym biegu. -'Prosi, żebyście natychmiast wracali do... bazy operacyjnej, jak się wyraził. - To określenie z dawnych czasów - rzekł Cameron. - Wiem, co to oznacza, proszę pana, ale nie jesteśmy na terenie zagrożonym atakiem wroga... - Mniejsza z tym. - Wracajmy! - rzuciła Leslie. Scofield dreptał nerwowo przed wygasłym kominkiem, natomiast Antonia siedziała przy stole i trzymała w dłoni arkusz jakiegoś dokumentu przesłanego faksem. - Nie po to nas wyposażono w aparaty komórkowe, żebym musiał kazać żoł nierzom was szukać po całym terenie. Jasne? - rzekł surowo Brandon, kiedy tyl ko Pryce i Montrose stanęli w drzwiach. - Masz rację. Przyznaję się do popełnienia zarzucanej mi zbrodni - odparł Cameron. - Może jednak nie urządzajmy tu drugiego procesu Savonaroli. Dla czego przerwałeś nam przyjemny spacer? - Przepraszam, Brandon. Zapomnieliśmy o koniecznej ostrożności - dodała Montrose. - Mam nadzieję, że nie w każdym względzie. - Wypraszam sobie! - zaprotestowała Leslie. - Lepiej się zamknij, mój drogi - wtrąciła złowieszczo Antonia, posyłając Brayowi ostre spojrzenie - i daj sobie spokój z aluzjami. - Dobrze, już dobrze... Tydzień temu nad zatoką tłumaczyłem ci, żebyś zrezygnował z analizowania kontaktów osób pomordowanych za granicą i skupił się na tym, co mamy pod samym nosem, pamiętasz? - Owszem, choć nie przypominam sobie, bym ślepo zgodził się wykonać twoje Polecenie. Uzgodniłem z Frankiem Shieldsem, że tylko czasowo zajmiemy się sPrawdzaniem twoich sugestii. - Myliłem się, w każdym razie wycofuję się z tego, czyli, mówiąc językiem pani pułkownik odwołuję wcześniejszy rozkaz. - Dlaczego? - Agenci londyńskiego MI-5 odnaleźli poufne notatki w zamkniętej szufladzie w gabinecie męża tej angielskiej arystokratki, który zabił żonę i zniknął bez 165 śladu. Ze względów bezpieczeństwa nie zgodzili się przesłać ich nam telefakSem. Przekazali tylko wiadomość, która pobudziła mój apetyt. Pokaż mu to pismo. Cam wziął z rąk kobiety arkusz wydruku i pospiesznie przebiegł go wzrokiem. Dokumenty odnalezione w zamkniętej szufladzie biurka wskazują, że Gerald Henshaw, zaginiony mąż zamordowanej lady Alicji Brewster, gromadził kompromitujące materiały na temat swoich współpracowników. Według zeznań obojga osieroconych dzieci lady Brewster, Henshaw ostatnio nadużywał alkoholu, a po pijanemu często wygłaszał dziwne, nadzwyczaj kontrowersyjne sądy. Proponujemy, abyście przysłali na miejsce doświadczonego oficera operacyjnego wraz z psychologiem, specjalistą od zachowań nieletnich. Pragniemy utrzymać tajemnicę i nie angażować fachowców z Londynu. Pryce bez słowa przekazał dokument Leslie. Ta przeczytała wiadomość i powiedziała cicho: - Tam zapewne nie jest potrzebny psycholog, tylko czuła, kochająca matka, taka jak ja. XIV Odrzutowiec dyplomatyczny wylądował na Heathrow i podkołował do wejścia dla VIP-ów, gdzie na Pryce'a i Montrose czekał sir Geoffrey Waters, szef komórki bezpieczeństwa wydziału MI-5. Brytyjski oficer wywiadu był średniego wzrostu, barczysty i mimo przekroczonej pięćdziesiątki odznaczał się gęstymi ciemnymi włosami, tylko na skroniach lekko posiwiałymi. Roztaczał wokół siebie atmosferę dobrotliwego wujaszka, a jego niebieskie, żywe oczy zdawały się mówić: "Bywałem w świecie i niejedno widziałem, ale nic z tego nie wynika". Wojskowa załoga odrzutowca wystawiła na zewnątrz skromny bagaż pasażerów, składający się tylko z dwóch małych walizek, a sir Waters ruchem ręki nakazał kierowcy wstawić go do bagażnika służbowego wozu, wielkiego austina. - Sir Geoffrey Waters, jak się domyślam - powiedziała Leslie, która jako pierw sza wysiadła z samolotu. - Witam w Zjednoczonym Królestwie, pani Montrose. Bagaż państwa jest już w samochodzie. - Bardzo dziękuję. - Sir Geoffrey? - rzekł Cameron, zatrzymując się obok Leslie i wyciągając ręKę na powitanie. - Nazywam się Pryce, Cameron Pryce. Wymienili uścisk dłoni. - Niemożliwe! -rzekł z uśmiechem zaskoczony Anglik. -Nigdy bym sienie spo- dziewał pana we własnej osobie. Wiele o panu czytałem, pańska teczka w naszych wurn ma z pięć centymetrów grubości, a nie o centymetry tu przecież chodzi. - Niczego nie da się już zachować w tajemnicy... Z kolei pańskie akta u nas, sir, conajmniej dwa kilogramy, choć przyznam, że nie ważyłem ich dokładnie. - te kolonialne maniery! Właśnie za to podziwiam Amerykanów! Ale jedną rzecz chyba udało mi się zachować w sekrecie. Proszę mnie nie tytułować sir, gdyż nie mam żadnych praw posługiwać się arystokratycznym tytułem, a używam go wyłącznie w celu dodania sobie godności wobec obcych. 167 - Mówisz podobnie jak nasz wspólny, dobry znajomy. - O właśnie. Jak się miewa Beowulf Agate? - Tak samo przypomina dzikiego wilka jak dawniej. - To doskonale... Proszę za mną, czeka nas mnóstwo pracy, ale najpierw po- winniście wypocząć po uciążliwej podróży. U nas dochodzi osiemnasta, podczas gdy za oceanem nie minęło jeszcze południe, toteż różnica czasu z pewnością także daje się wam we znaki. Kierowca przyjedzie po was jutro o ósmej rano - Gdzie zamieszkamy? - spytała Montrose. - Mój fałszywy tytuł lordowski ma swoje przywileje. Zdobyłem dla was apar. tament w hotelu "Connaught" przy Grosvenor Square, moim zdaniem zarezerwo wany dla najważniejszych gości. - I pewnie opłacony ze specjalnych funduszy - wtrącił Pryce. - Apartament? - zdziwiła się Leslie, zerkając na Watersa. - Możesz się nie obawiać, moja droga. Są tam dwie oddzielne sypialnie. Zro biłem rezerwację na niejakiego Johna Brooksa i pannę Joan Brooks, rodzeństwo. Gdyby ktokolwiek się dopytywał, w co szczerze wątpię, to przybyliście na wyspy w celu uregulowania formalności spadkowych po waszym wuju. - Kto prowadzi sprawę? - zapytał szybko Cameron. - Czyli kto jest wyko nawcą testamentu? - Firma Braintree and Ridge z Oxford Street. Wielokrotnie korzystaliśmy wcześniej z ich pomocy. - Bardzo sprytnie, Geoffreyu. Wyrazy uznania. - No cóż, mam nadzieję, że w ten sposób odwdzięczę się za pewne przysługi z waszej strony... Bardzo proszę do samochodu. - Czy mogę o coś zapytać? - odezwała się Montrose, powstrzymując obu mężczyzn. - Oczywiście. O co chodzi? - Wierzę, że czeka na nas wspaniały apartament, Geoffreyu, ale podróżowali śmy z zachodu na wschód, a nie odwrotnie. Jak sam zauważyłeś, u nas nie minęło jeszcze południe. Wcale nie jestem zmęczona... - Już wkrótce poczujesz zmęczenie, moja droga - przerwał jej szef komórki bezpieczeństwa. - Możliwe, lecz na razie wolałabym bezzwłocznie przystąpić do pracy. Z pew nością znasz powody. - Tak, znam. Chodzi o twojego syna. - Czy nie moglibyśmy zacząć od razu, dajmy na to, po godzinnej przerwie - Nie zgłaszam sprzeciwu - wtrącił pospiesznie Pryce. - Wasza propozycja to jak najpiękniejsza muzyka dla moich starych uszU Zróbmy więc tak. Żadnych dokumentów nie wolno wynosić poza nasze biuro toteż przyjedziecie do mnie. Samochód zabierze was sprzed hotelu... powiedz my, o wpół do ósmej. Gdybyście byli głodni, można zamówić przekąski do poko ju, chociaż obawiam się, że obiad nie wchodzi już w rachubę. - Widzę, że owe specjalne fundusze są dość pokaźne - zauważył z uśmie chem Cameron. - Po powrocie do Waszyngtonu będę musiał szczególnie serdecznie podziękować Frankowi Shieldsowi. 168 - Shieldsowi? Staremu "Szparookiemu"? To on nadal jeszcze tkwi za biurkiem? Dlaczego znów mam wrażenie, że słucham na okrągło tej samej pękniętej płyty? Rzym, godzina siedemnasta Julian Guiderone, ubrany w elegancki ciemny garnitur z salonu przy Via Condotti, skręcił z brukowanej Due Marcelli i ruszył po Schodach Hiszpańskich w kierunku ocienionego markizą wejścia do słynnego hotelu "Hassler-Villa Medici". Podobnie jak na kairskim bulwarze Al-Barrani zatrzymał się przed witryną sklepową i udając, że jest całkowicie pochłonięty przypalaniem złotego dunhiUa, ukradkiem rozejrzał się po rozległych schodach opiewanych przez Byrona. Wypatrywał nieznajomego człowieka, który zjawiłby się niespodziewanie za nim, lecz na jego widok szybko odwrócił wzrok. Nikogo takiego jednak nie zauważył, toteż po chwili ruszył dalej. Zanurkował pod szkarłatną markizę. Przeszklone drzwi automatycznie rozsunęły się przed nim i wkroczył do wykładanego marmurami lobby. Skręcił w lewo, w kierunku szeregu połyskujących mosiądzem dźwigów. Zwrócił uwagę, że kilkoro hotelowych gości oczekujących na windę odwróciło głowy w jego stronę. Tym się jednak nie martwił, zdążył przywyknąć do zaciekawionych spojrzeń. Zdawał sobie sprawę, że nawet mimo woli roztacza wokół siebie atmosferę wyższości, autorytetu człowieka dobrze urodzonego, bogatego i wykształconego. W pewnym stopniu nawet się z tego cieszył. Przyjechała winda. Wsiadł do niej jako ostatni i szybko wcisnął guzik czwartego piętra. Przepuściwszy na niższych kondygnacjach dwóch innych gości, znalazł się w końcu na wyłożonym grubym dywanem korytarzu i stanął przed mosiężną tabliczką, wskazującą drogę do pokojów o określonych numerach. Ten, do którego zmierzał, znajdował się na samym końcu korytarza, po prawej, a klamkę oznakowano kawałkiem niebieskiej folii samoprzylepnej. Czterokrotnie zapukał do drzwi, w myślach odmierzając sekundowe przerwy między kolejnymi uderzeniami. Szczęknął otwierany zamek i Guiderone wszedł do pokoju. Był to duży, elegancki apartament, o ścianach pokrytych pastelowymi tapetami przedstawiającymi scenki rodzajowe ze starożytnego Rzymu. Dominowały na nich przyjemne odcienie złota, bieli, czerwieni i błękitu, a tłoczone desenie wyobrażały to wyścig chartów wokół Koloseum, to najsłynniejsze rzymskie fontanny to znów wspaniałe rzeźby Michała Anioła i jemu współczesnych artystów. Pośrodku salonu, na szesnastu krzesłach ustawionych w czterech rzędach, siedzieli sami mężczyźni zwróceni twarzami do niewielkiej mównicy. Dość znacznie różnili się wiekiem, od niespełna trzydziestu do sześćdziesięciu kilku lat, a pochodzili z całej Europy oraz Stanów Zjednoczonych i Kanady. Wszyscy obecni byli w jakiś sposób związani z dziennikarstwem. Oprócz kilku znanych reporterów i redaktorów znaleźli się tu właściciele, doradcy finansowi czy też członkowie rad nadzorczych wielkonakładowych czasopism. wszyscy też, w taki czy inny sposób, byli szantażowani przez syna Pasterza, genialnego przywódcę organizacji Matarese'a. 169 Guiderone dostojnym krokiem przemierzył salę, wszedł na mównicę i odczekał, aż zapadnie całkowita cisza. Dopiero wtedy uśmiechnął się i zaczął: - Świetnie zdaję sobie sprawę, że nie przybyliście tu z własnej woli, kierowa ni zainteresowaniem, lecz pod przymusem. Żywię jednak gorącą nadzieję, że zdo łam odmienić wasze nastawienie, szczegółowo wyjaśniając przyświecające mi cele. Nie jestem żadnym potworem, panowie. Wręcz przeciwnie. Z łaski opatrz ności zostałem obdarowany niezmierzonym bogactwem i mogę was zapewnić, że o wiele bardziej wolałbym się poświęcić swoim upodobaniom, doglądać własnych interesów, zajmować się moimi końmi, drużynami sportowymi czy hotelami, niż dalej wytyczać szlaki rewolucji ekonomicznej, mającej posłużyć ogólnemu do bru. Jestem jednak zobligowany... Pozwólcie, że zadam wam pytanie retoryczne. Któż inny, jak nie człowiek dysponujący nieograniczonymi funduszami, nie zmu szony do starania się o ciągłe podnoszenie własnego poziomu życia i nie obarczo ny żadną odpowiedzialnością za prowadzenie jakichś interesów, mógłby obiektyw nie ocenić finansowe choroby, które trapią współczesną cywilizację? Twierdzę, że tylko taki człowiek jest zdolny do obiektywizmu, ponieważ nie kierują nim żadne niskie pobudki. Nie ma nic do zyskania, za to wiele do stracenia, choć na dłuższą metę owo ryzyko wydaje się minimalne... Zatem, panowie, stoi przed wami niczym nie skrępowany, całkowicie neutralny sędzia, a może raczej arbiter. Lecz do wypeł nienia mojej wizjonerskiej misji potrzebuję waszej pomocy. Wierzę, iż mogę na nią liczyć. Oczekuję więc raportów. Nie musicie wymieniać nazwisk, jedynie tytuły waszych czasopism. Zacznijmy od lewej strony i pierwszego rzędu. - Jestem głównym doradcą inwestycyjnym manchesterskiego "Guardiana" - odezwał się niezbyt pewnym głosem wyraźnie skonfudowany Anglik. - Zgodnie z sugestiami przygotowałem długofalową prognozę sytuacji ekonomicznej, opartą na przewidywanych stratach finansowych mojej gazety w najbliższym dziesięciole ciu. Okazało się, że potrzebny jest olbrzymi dodatkowy kapitał, znacznie przekra czający kwoty brane pod uwagę przez kierownictwo "Guardiana". Nie mamy inne go wyjścia, jak szukać potężnego, bogatego sponsora... bądź też sprzedać tytuł innemu wydawcy. - Ekonomista na chwilę zawiesił głos, po czym dodał: - W ści słej tajemnicy zorganizowałem naradę z moimi kolegami z redakcji "Independent", "Daily Express", "The Irish Times" oraz edynburskiego "Evening News". Tym razem zamilkł na dobre, zwiesiwszy głowę. - "Le Monde", redakcje z Paryża, Marsylii i Lyonu, et tout de France - za czął jego sąsiad, Francuz. - Wszyscy z pierwszego rzędu zajmujemy się sprawa mi finansowymi, powiem więc krótko, że postąpiłem dokładnie tak samo jak ko lega z Anglii. Wyniki prognoz mówią same za siebie. Zwiększająca się inflacja i rosnące szybko ceny papieru wkrótce zmuszą nas do podejmowania stanow czych kroków, przede wszystkim w kierunku konsolidacji. Mogę dodać, że ja rów- nież sekretnie porozumiałem się z doradcami ekonomicznymi "France Soir", "Figaro" oraz paryskiego "Heralda", którzy potwierdzili moje wnioski. - Sytuacja wszędzie jest podobna - wtrącił łysiejący Amerykanin. - PostęP techniczny, a głównie masowa komputeryzacja odcisnęły swe piętno na przemy' śle poligraficznym. Już dziś jedna drukarnia może obsłużyć sześć tytułów beZ 170 wpływu na jakość wydawanych gazet, a jutro będzie obsługiwała ich szesnaście. Wielu moich kolegów z "The New York Times", "The Washington Post", "Los Angeles Times" i "The Wall Street Journal" tylko czeka na jakiś silniejszy bodziec, żeby zmienić pracę. - Może pan poszerzyć tę listę o wydawany w Toronto "Globe and Mail" oraz "Edmonton Journal" - dodał czwarty ekonomista, młody Kanadyjczyk, którego roziskrzone spojrzenie świadczyło, iż czuje się zaszczycony zaproszeniem do grona największych fachowców swojej profesji. - Po powrocie z Europy wybieram się na zachód, na wstępne negocjacje z właścicielami "Winnipeg Free Press" i "Van-couver Sun". - Pański entuzjazm jest godzien najwyższej pochwały - orzekł syn Pasterza. - Proszę tylko pamiętać, że wszelkie rozmowy muszą na razie pozostać ścisłą ta jemnicą. - Oczywiście, to w pełni zrozumiałe. - Dalej mamy panów z drugiego rzędu - ciągnął Guiderone - przedstawicieli zarządów znanych międzynarodowych wydawnictw, a więc "The New York Ti mes", "Guardian", rzymskiego "II Giornale" oraz niemieckiego "Die Welt". O ile mi wiadomo, obecnie jesteście panowie tylko szeregowymi członkami rad nad zorczych, w gruncie rzeczy wykonawcami poleceń. Możecie mi jednak wierzyć na słowo, że już niedługo wasz status gruntownie się zmieni, przede wszystkim z powodu silnego wsparcia moralnego. Każdy z was stanie się jedną z czołowych postaci waszych redakcji. Zgodzicie się ze mną? Z drugiego rzędu nie padło ani jedno słowo protestu. W tym gronie każdy z czterech wydawców wolał trzymać fason, głównie przez wzgląd na swoją dalszą karierę. - Natomiast w trzecim rzędzie zebrały się prawdziwe motory napędowe re dakcji, jak mawiają Amerykanie, serca i dusze poszczególnych gazet, czyli sami dziennikarze. Właśnie ci ludzie krążą po ulicach miast i miasteczek, przemierzają gminy i prowincje własnych krajów, żeby potem umieścić własne nazwisko na pierwszej stronie, pod krzykliwym nagłówkiem, który dotrze do czytelników na całym świecie. - Może nam pan oszczędzić tego patosu - wtrącił starszy Amerykanin o dud niącym głosie i pooranej zmarszczkami twarzy, świadczącej o wielu nieprzespa nych nocach i zamiłowaniu do whisky. - Wszystko jest dla nas jasne. Pan dostar czy materiał, my go opiszemy. Nie mamy specjalnego wyboru, jeśli nie chcemy znów być gońcami w naszych redakcjach. - W pełni się z tym zgadzam, meneer - dodał reporter z Holandii. - Jak mawia stare przysłowie, mądrej głowie dość dwie słowie. - C'estvrai - dorzucił paryżanin. - Czysta prawda, das stimmtz - poparł ich Niemiec. - Ależ panowie, skąd u was to negatywne nastawienie? - odparł Guiderone, z Wolna kręcąc głową. - Tylko dwóch spośród was znam osobiście, lecz reputacja całej czwórki jest niezaprzeczalna. Należycie do czołówki swojego zawodu, wa- sze słowa przemierzają kontynenty i oceany z szybkością impulsów elektronicz- 171 nych, a kiedy pojawiacie się przed kamerami telewizyjnymi, jesteście przedstawiani jako największe autorytety, najwybitniejsi przedstawiciele czwartego stanu - I cholernie bym chciał, żeby tak pozostało - rzekł cynicznie Amerykanin. - Nie ma się czego obawiać, jeśli nadal będziecie rzetelnie opisywali bieżące wydarzenia... oczywiście, zawsze podkreślając pozytywne aspekty zjawisk i minimalizując wszelkie reakcje negatywne, jakie mogą się pojawić na progu nowej epoki. W końcu powinniśmy być realistami i wspierać dalszy rozwój naszych krajów ojczystych, a nie spychać je w przepaść. - Pańskie słowa są obficie zakropione bromem, meneer - rzekł z uśmiechem Holender. - Faktycznie wytrawny z pana polityk. - Z pewnością to efekt wpływu znacznie potężniejszych umysłów od mego, a nie tylko maniera wystudiowana dla własnych potrzeb. - Co więcej, monsieur- wtrącił paryżanin -jest pan autsajderem trzymającym w garści wszystkie sznurki. - Wy zaś jesteście nadzwyczaj utalentowanymi i wiarygodnymi dziennikarza mi.'Wszelkie wasze uchybienia, o których wolałbym jak najszybciej zapomnieć, są niczym wobec ogromnych umiejętności... Przejdźmy wreszcie do panów za siadających w czwartym rzędzie, pełniących szczególnie ważną rolę w naszym przedsięwzięciu. Oto jest wśród nas czterech wydawców najważniejszych świato- wych czasopism, którzy poprzez rozmaite formy własności mają wpływ na treść ponad dwustu gazet europejskich i amerykańskich. Wasza władza jest wręcz nie ograniczona, panowie. To wy kształtujecie opinie wysoko rozwiniętych społe czeństw, wasze poparcie bądź też jego brak może wynosić na urzędy lub obalać polityków. - To zbytnie uproszczenie - zauważył gruby, siwowłosy Niemiec, pod którym krzesło złowrogo trzeszczało. - Może i tak było przed nastaniem ery telewizji, lecz obecnie politycy kupują sobie programy telewizyjne. Tą metodą kształtuje się teraz opinie społeczne. - Tylko do pewnego stopnia, mein Herr - zaoponował syn Pasterza. - Usiłuje pan zaprząc bardzo mocnego rumaka do leciutkiego powozu. Telewizja zawsze będzie się ustosunkowywała do opublikowanych przez pana tekstów, a to dlatego, że pan ma czas na refleksję, którego brak reporterom. W telewizji wszystko dzie je się błyskawicznie i ciągle zmienia, toteż większość redaktorów, choćby tylko w celu uniknięcia kompromitacji, musi powtarzać pańskie opinie, nawet za cenę zdystansowania się od treści płatnych reklamówek polityków. - On ma rację, Gunther - przyznał drugi Amerykanin, który jakby dla kontra stu ze swoim cynicznym ziomkiem był ubrany w elegancki ciemny garnitur. - Jak często słyszy się w telewizji zapowiedź: "Obejrzą teraz państwo płatne wystąpie' nie przedwyborcze" albo: "Nadaliśmy dyskusję polityczną zrealizowaną przez komitet wyborczy takiego a takiego kandydata bądź przez biuro prasowe takiego a takiego senatora". - I co z tego? Nie bardzo widzę związek... - Chodzi o to, że nadal, jak przed laty, główny ciężar formowania opinii spoczy' wa na nas - wyjaśnił trzeci biznesmen, posługujący się nienaganną angielszczyzną. 172 - Ufam, że tak będzie zawsze - dodał ostatni mężczyzna w czwartym rzędzie, w wytwornym, dwurzędowym garniturze. - W takim razie powtórzę to, co mówiłem do panów z drugiego rzędu, przedświcie'' rad nadzorczych - rzekł Guiderone, obrzucając uważnym spojrzeniem siedzących na końcu właścicieli wydawnictw. - Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że nie macie obecnie wielkiego wpływu na treść artykułów publikowanych w waszych gazetach, ale ta sytuacja się wkrótce zmieni. Dzięki procesom, których szczegółów znać nie musicie, zostaniecie wyniesieni do pozycji, kiedy wasze opinie traktowane będą jak proroctwa. - A to oznacza - wtrącił otyły Amerykanin w niezbyt gustownie dobranym do garnituru krawacie - że będziemy musieli rozpowszechniać w naszych gazetach pańskie osądy i realizować sugestie. - Sugestie to chyba nie najlepsze słowo - odparł syn Pasterza - dopuszcza bowiem możliwość własnej interpretacji. Zdecydowanie bardziej wolę porady, gdyż z nich można jedynie korzystać... lub nie. Na kilka sekund zapadła martwa cisza, wreszcie elegancki Włoch mruknął z wyraźnym rozbawieniem: - Jasne. Jeśli z nich nie skorzystamy, stracimy wszystko. - Nie uciekam się do żadnych gróźb, jedynie pozostawiam panom furtkę wy boru przeciwnej możliwości... Uważam nasze spotkanie za skończone. Nikt więcej nie zabrał głosu. Wszyscy jednocześnie, jakby chcąc czym prędzej opuścić salę wypełnioną nieznośnym odorem, wstali z miejsc i ruszyli do wyjścia. Jednym z ostatnich wychodzących był młody, przepełniony entuzjazmem Kanadyjczyk. - Chwileczkę, MacAndrew - odezwał się Guiderone, kładąc dłoń na jego ra mieniu. - Teraz, gdy wypełniliśmy ten nieprzyjemny obowiązek, może napiliby śmy się czegoś razem w barze na dole? Mamy wspólnych znajomych w Toronto, o których chciałbym z panem porozmawiać. - Tu wymienił kilka nazwisk. - Oczywiście, proszę pana! Z największą przyjemnością! - Doskonale. Spotkamy się za pięć minut, bo wcześniej muszę jeszcze sko rzystać z telefonu. Proszę, zajmij dla nas stolik w głębi sali. - Jak pan sobie życzy. W rzeczywistości wymienione nazwiska jedynie mgliście się kojarzyły młode-Wu Kanadyjczykowi, lecz zrobiło na nim spore wrażenie, że starszy dżentelmen zna aż tylu jego rodaków. Zaniepokoiło go też, że wśród wyszczególnionych osób padło nazwisko jego byłej żony, z którą wiązały się nieprzyjemne wspomnienia. - Z przykrością odebrałem wiadomość o twoim rozwodzie - zaczął Julian. - To ja jestem wszystkiemu winien. Kierowała mną chorobliwa ambicja, zaczynałem coraz gorzej traktować żonę. Po zrobieniu na uniwersytecie McGilla doktorat w dziedzinie zarządzania i finansów myślałem wyłącznie o swojej karierze. Dostawałem wiele ofert pracy, lecz żadna mnie nie zadowalała, dopóki nie otrzymałem propozycji z pewnej znanej montrealskiej firmy inwestycyjnej, wią- żącej się z tak wysokimi zarobkami, jakich gdzie indziej nie osiągnąłbym pewnie Przez kilka lat. 173 - Rozumiem. I tak to się zaczęło... - Niestety. Wówczas... - Wybacz mi, mój chłopcze, ale skończyły mi się kubańskie cygara - prze rwał mu Guiderone. - Czy byłbyś tak uprzejmy i kupił mi paczkę w sklepiku obok recepcji? Proszę, oto dziesięć tysięcy lirów. - Oczywiście, proszę pana. Z największą przyjemnością. Kanadyjczyk szybko wstał od stolika i wyszedł z baru. Syn Pasterza wyjął z kieszeni maleńką fiolkę i ukradkiem wsypał jej zawartość do szklaneczki swego rozmówcy, po czym przywołał kelnera. - Proszę przekazać memu koledze, że wyszedłem dotelefonu i niedługo wrócę - Si, signore. Julian Guiderone nie wrócił jednak, w przeciwieństwie do Kanadyjczyka. Młody MacAndrew zaczął się uważnie rozglądać po sali w poszukiwaniu dystyngowanego rozmówcy, a gdy nigdzie go nie dostrzegł, wypił resztkę swego trunku jednym haustem. Trzydzieści cztery sekundy później głowa opadła mu bezwładnie na blat stolika, a rozszerzone oczy się zeszkliły. Tymczasem syn Pasterza zbiegł po Schodach Hiszpańskich, skręcił w Via Due Marcelli i wszedł do biura American Express. Na jego zakodowaną wiadomość już czekano w Amsterdamie. Technicy pospiesznie odszyfrowali tekst: "Nasz kanadyjski przyjaciel stał się źródłem kłopotów, ogarnięty entuzjazmem zaczął zbyt wiele mówić. Problem został rozwiązany. Jadę na kolejne spotkanie". Po wysłaniu depeszy cofnął się do skrzyżowania z Via Condotti i wszedł do słynącego na cały świat centrum handlowego. Ale nie zamierzał niczego kupować, chciał tylko spokojnie zebrać myśli nad filiżanką capuccino. Spadkobiercy Matarese'a osiągnęli już znacznie więcej niż jakakolwiek inna elitarna organizacja na świecie. Kontrolowali całe gałęzie przemysłu, firmy spedycyjne i zaopatrzeniowe, film i telewizję, a teraz także gazety. Nic już nie mogło ich powstrzymać. Wszystko było na najlepszej drodze, aby już wkrótce cała planeta znalazła się pod ich wpływami. Liczył się tylko zysk. Wystarczyło przeniknąć do jakiegoś środowiska i zacząć zjednywać sobie ludzi, czy to obietnicami, czy groźbami. Któż mógł się im oprzeć? W ten sposób powstawały fortuny, profity rosły wręcz niewyobrażalnie, a na dodatek klasy niższe zgodnie współuczestniczyły w ich wypracowywaniu - w myśl zasady, że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Pozostawał jeszcze problem warstw naj' uboższych, niewykształconych i odrażających pasożytów zdrowego społeczeństwa-Czyż nie należało się z nimi rozprawić tak, jak to czyniono w osiemnastym i dziewiętnastym wieku? Poddać ich przymusowej resocjalizacji. To przecież proste, z takiego procederu wyrosła potęga Stanów Zjednoczonych. Tylko czy na pewno? Czy nie wchodziły tu w grę jeszcze inne czynniki? 174 Żaluzje w oknach jasno oświetlonej neonówkami sali w siedzibie wydziału MI-5 brytyjskiego wywiadu były zamknięte, choć o tej porze, o dziesiątej wieczorem, zachodziła potrzeba odcinania się od jaskrawego światła słonecznego. Ale od czasu zimnej wojny, kiedy to w gmachu po drugiej stronie ulicy odkryto kilka stanowisk obserwacyjnych, wyposażonych w aparaty fotograficzne z teleobiektywami, obowiązywał całkowity zakaz otwierania żaluzji. Zgodnie z obietnicą, o wpół do ósmej po Pryce'a i Montrose zajechał przed hotel "Connaught" służbowy samochód, a już kwadrans później znaleźli się w gmachu służb wywiadowczych. Z kubeczkami kawy w dłoniach, w którą przezornie zaopatrzył ich Geoffrey Waters, zasiedli nad notatkami znalezionymi w biurku Geralda Henshawa, w posiadłości Brewsterów przy Belgrave Square. W większości były to luźne kartki z notesów pokryte ledwie dającymi się odcyfrować, sporządzanymi naprędce zapiskami. W przeciwieństwie do stylu pisma niemal wszystkie były pieczołowicie poskładane we czworo, jakby przedstawiały jakąś szczególną wartość i zamierzano je dobrze ukryć przed postronnymi ludźmi. - Rozumiecie coś z tego? - zapytał Waters, kiedy przyniósł Cameronowi dru gi kubeczek gorącej kawy. - Zaczęliśmy od rzeczy oczywistych - rzekł Pryce. - Nie ma żadnych powta rzających się skrótów czy określeń, a więc nie stosowano jakiegoś zunifikowane go kodu. Nie znaleźliśmy też niczego, co by od razu rzucało się w oczy, a więc treść notatek musiała mieć znaczenie tylko dla ich autora. Niestety, z tego samego powodu ich rozszyfrowanie nie będzie łatwe. - Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie - wtrąciła Leslie - ale czy próbowa liście zastosować wszystkie znane wam metody deszyfrowania? - Owszem, i to do etapu przegrzewania komputerów - odparł Geoffrey, sia dając przy dębowym stoliku. - Stosowaliśmy szyfry liczbowe z ciągów arytme tycznych i geometrycznych, leksykalne oraz alfabetyczne, oparte na synonimach i antonimach, zarówno z akademickiej angielszczyzny, jak i na podstawie potocz nych wyrażeń idiomatycznych, czy nawet wulgaryzmów. Wiemy, że Henshaw nie znał żadnych języków obcych. - To pewne? - zapytał Cameron. - Tak twierdzą dzieci. Zresztą było to jedno z niewielu pytań podczas prze słuchania, które wywołało ich rozbawienie. Same, jak przystało na potomstwo bogatej arystokratycznej rodziny, wiele podróżowały po świecie i znają świetnie francuski. Zeznały, że za każdym razem, kiedy chciały wymienić jakieś uwagi w obecności ojczyma, przechodziły na francuski, co doprowadzało Henshawa do Wściekłości, a tym samym sprawiało im satysfakcję. - W każdym razie niektóre z tych notatek są śmiesznie proste do rozszyfro wania - oznajmił Pryce, sięgając po jedną z odłożonych na bok kartek. - Proszę spojrzeć, tu mamy zapis: "MAST/V/APR7TL/PFL". - I co to ma oznaczać? - spytała szybko Montrose. - To zwykłe skróty z zastosowaniem prymitywnych anagramów. "Amsterdam la Paryż, telefon w portfelu". To prawdopodobnie wyjaśnia, dlaczego większość tych kartek była tak metodycznie składana. Musiały się zmieścić w portfelu. 175 - Nie sądzisz, że to dość naciągane tłumaczenie? - spytała Leslie. - Doszliśmy do tego samego wniosku - odezwał się Waters. - Zresztą skła niają ku temu pewne analogie. Spójrz na to, moja droga. - Szef sekcji odnalazł w stosie właściwą kartkę i podsunął ją Montrose. - Tego na górze nie udało nam się rozszyfrować, a mamy tu kolejno: "NG - ST - OH". Natomiast poniżej wid. nieje zapis: "CY-BK-NU-PFL". - Chodzi o konto bankowe - wyjaśnił szybko Cameron. - CY to prawdopo dobnie skrót wysp Kajmanów. Numer konta, jak i numer telefonu do Amsterda mu, właściciel trzymał w portfelu. - Dokładnie tak. Potwierdzasz nasze podejrzenia. - Skoro to takie oczywiste, to czemu nie zapisał notatek pełnymi zdaniami? - Sami się nad tym głowimy - rzucił poirytowany Waters. - Niektóre skróty są śmiesznie proste, inne w ogóle nie dają się rozszyfrować. Wierzcie mi, że gdy by takie same kody zastosowali twórcy "Enigmy", nasz wywiad wojskowy ślę czałby nad nimi do dzisiaj. - Przecież Cam już na początku ocenił, że notatki były przeznaczone wyłącz nie do własnej wiadomości piszącego. - Zgadza się. Właśnie dlatego są dla nas nieczytelne, bo większość skrótów była znana jedynie ich autorowi. - Tak to jest z amatorami - zauważył Pryce. - Nie stosują się do żadnych re guł... I nadal nie wiecie, gdzie Henshaw zniknął? - Nie mamy o nim żadnych wieści, jakby się zapadł pod ziemię. - To źle wróży. - Cameron wstał, przeciągnął się, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz, rozchylając palcami listewki żaluzji. - A z drugiej strony nawet spe cjalnie nie dziwi. - Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała Leslie. - Nie znaleziono zwłok. Scofiedd utrzymuje, że jeśli matarezowcy muszą ko goś sprzątnąć bez angażowania najemnych zabójców, robią to skrycie i nie zosta wiają śladów. - Więc twoim zdaniem Henshaw należał do organizacji Matarese'a? - Był pewnie mało znaczącym pionkiem. Na podstawie twoich informacji, Geof, można wnioskować, że był za głupi, aby zająć ważniejsze miejsce w ich hierarchii. Lecz jego zabójca, o ile faktycznie Henshaw został zabity, z pewno ścią odznaczał się sprytem. Mam prawo podejrzewać, że wszystko odbywa się w myśl zasady: "Jeśli już trzeba to zrobić, należy powierzyć sprawę ludziom od powiedzialnym, aby nie zostały żadne ślady". - Uzasadnione podejrzenie - przyznał Waters. - Jak, według ciebie, powinni śmy dalej ukierunkować śledztwo? - Zakładam, że już sprawdziliście wszystkich jego krewnych, przyjaciół, są siadów, spadkobierców, współpracowników, lekarzy i tak dalej. - Szczegółowo. Lady Alicja i jej pierwszy mąż, Daniel, należeli do społecz nej elity, umiejętnie wykorzystywali swoje bogactwo i status dla powszechnego dobra. Z naszych akt wynika, że byli ludźmi nadzwyczaj szczodrymi i godnymi szacunku. 176 - Ale wszystko się zmieniło po jego śmierci, kiedy na scenę wkroczył Henshaw - powiedziała Montrose. - Niestety, tak. Na początku został przyjęty do rodziny, ale szybko stracił za ufanie. Pojawiły się plotki na temat jego skłonności do nadużywania alkoholu, a zdawały się je potwierdzać policyjne raporty o kilku stłuczkach samochodo wych. Lady Alicja musiała płacić coraz wyższe rachunki, z kilku eleganckich pu bów wpłynęły skargi, odmówiono Henshawowi wstępu do tych lokali. Wreszcie doszło do najgorszego. Lady Alicja umieściła męża na wysokim stanowisku w za łożonym przed siebie Wildlife Association, on zaś sprzeniewierzył fundusze or ganizacji. W tej sprawie również opieramy się jedynie na pogłoskach, lecz mogę ' się założyć, że są prawdziwe, a chodziło zapewne o niebagatelną sumę. - Która znajduje się obecnie w banku na Kajmanach - dodał Pryce. - Też tak podejrzewam. - Jestem tego prawie pewien, Geof. Trudno będzie jednak odzyskać te pienią dze, nawet gdybyśmy znali numer konta. - I na to znalazłyby się sposoby, ale śledztwo zostało zamknięte. Tuż przed śmiercią lady Alicja przekazała organizacji czek na dwa miliony funtów. Jej dzie ci wolałyby teraz odzyskać te pieniądze, lecz zarazem nie chcąburzyć wizerunku szczodrej fundatorki, za jaką uchodziła ich matka. - Skoro już o tym mowa, Geoffrey - zagadnęła Leslie - to naszym następnym krokiem powinna być rozmowa z dziećmi lady Alicji. Możemy się z nimi zobaczyć? - Oczywiście. Przebywają w mieście, w opustoszałym domu przy Belgrave Square. Muszę was jednak przestrzec, że są strasznie rozgoryczone. Były bardzo związane z matką, nic więc dziwnego, że szczególnie chłopak reaguje teraz jak rozjuszony tygrys. Mają do czynienia z różnego rodzaju sępami, dalekimi krew nymi, wątpliwymi wierzycielami Henshawa i całą masą dziennikarzy z prasy bru kowej. Znacie tych pismaków, zainteresowanych wyłącznie tanią sensacją, kobie cymi biustami i wulgarnymi plotkami. - Naprawdę chłopak reaguje jak rozjuszony tygrys? - zdziwiła się Leslie. - Jeśli dobrze pamiętam, ma dopiero siedemnaście lat. - Ale wygląda na dwadzieścia i odznacza się sylwetką zawodowego rugbysty. W dodatku przejął się rolą opiekuna młodszej siostry i ostatnio w parku błyska wicznie poradził sobie z trzema dziennikarzami, którzy ją dopadli. Nasi chłopcy nie mogli wyjść z podziwu, jakim sposobem udało mu się skrępować wszystkich trzech, a następnie hojnie obdzielić kopniakami. Dwóch ma złamane ręce, a trze- Ci,- że się tak wyrażę, poważne kłopoty z kroczem. - W takim razie trzeba się będzie mieć na baczności - rzekł Cameron. - Może warto nawet zaopatrzyć się w metalowy ochraniacz piłkarski. - W rozmowach z nami był bardzo uprzejmy. Mówiąc szczerze, oboje są mili i sympatyczni, tylko sfrustrowani. - I pewnie trzeba się pilnować, aby jeszcze bardziej nie wytrącić ich z równowagi, Geof. - Mniej więcej. Pamiętajcie, że chłopak trenuje zapasy. Słyszałem, że zdobył nawet jakiś medal w rozgrywkach regionalnych w północnej Anglii. 177 - Coraz bardziej mi się podoba - odparła Leslie. - Mój syn również trenuje zapasy. Ma dopiero piętnaście lat, ale przez dwa lata z rzędu zdobywał mistrzo stwo w międzyszkolnych zawodach juniorów. - To już drugi motylek w mojej kolekcji - mruknął Pryce. - Siatka robi się trochę za ciężka, ale chyba jeszcze dam radę... No więc kiedy będziemy mogli się z nimi spotkać? - Jutro. Już ich uprzedziłem o waszej wizycie, musimy jedynie ustalić go dzinę. XV Roger i Angela Brewster czekali na nich w saloniku na parterze rezydencji przy Belgrave Square. Poranne słońce, które wlewało się do środka przez olbrzymie, łukowato sklepione okna, pozłacało antyczne meble i gustowne obrazy wiszące na ścianach. W obszernym pokoju panowała aura luksusu, niemal każdy element wyposażenia zdawał się mówić: "Rozluźnij się, zapomnij o troskach, znalazłeś się w przyjaznym otoczeniu, gdzie fotel jest tylko fotelem, a sofa sofą". Geoffrey Waters jako pierwszy wkroczył do salonu, Leslie i Cameron stanęli za nim w przejściu. Pojawienie się szefa sekcji wywiadowczej wywołało niezwykły efekt. - Sir Geoffrey! - zawołała dziewczyna, podrywając się z fotela i ruszając w je go kierunku. - Dzień dobry, sir Geoffreyu - powiedział uprzejmie chłopak, zatrzymując się obok siostry i wyciągając dłoń na powitanie. - No proszę! Czyżbym wyraził się niezbyt jasno? Nie przywitam się z tobą, Roger, jeśli nie przestaniesz mnie wreszcie tytułować. - Przepraszam, Geoffreyu - poprawił się szybko młody Brewster. - A ty, dziecino? - Waters zwrócił się do dziewczyny. - Pozwolę ci się nawet cmoknąć w policzek, jeśli będziesz tak uprzejma. - Jak sobie życzysz... Geoffreyu. - Pocałowała delikatnie Watersa, jakby był JeJ ojcem, po czym zapytała stojących z tyłu dwoje nieznajomych: - Powiedzcie sami, czyż on nie jest przeuroczy? - Na starość nie ma rady, moja droga, ale to nie znaczy, że starsi ludzie muszą się zachowywać jak starcy. Pozwólcie, że przedstawię wam dwoje moich nowych współpracowników. Pułkownik Montrose z Armii Stanów Zjednoczonych oraz agent specjalny Pryce z Centralnej Agencji Wywiadowczej. Wymienili krótkie, uprzejme pozdrowienia. - Nie rozumiem - zaczął Roger - dlaczego śmierć naszej matki, a raczej jej zabójstwo zainteresowało armię amerykańską. 179 - To nie ma nic do rzeczy - odparła Leslie. - I tak poprosiłabym was o spot kanie, nawet gdybym musiała w tym celu wziąć urlop czy też zrezygnować z dal- szej służby. Ludzie odpowiedzialni za śmierć waszej matki porwali mojego syna Twierdzą, że go zabiją, jeśli nie będę wykonywała ich rozkazów. - Dobry Boże! - wykrzyknęła Angela. - To straszne - rzekł jej brat. - Jak się z panią skontaktowali? - Dostawałam instrukcje przez telefon za pośrednictwem osób trzecich i po słusznie wykonywałam ich polecenia podczas ostatniej misji, lecz już od trzech tygodni nie mam żadnych wieści. Do tej pory w zasadzie tylko mnie sprawdzali, chcieli wiedzieć, gdzie stacjonujemy, jak silna jest ochrona, jakim dysponuje uzbro jeniem... Dowiedzieliśmy się później, że mają również swoją wtyczkę w centrali CIA, a więc z pewnością sprawdzali uzyskiwane ode mnie informacje. - I nie wiadomo, kiedy skontaktują się po raz kolejny? - zapytała Angela. - Nie. Mogą to zrobić w każdej chwili... - Leslie smętnie spuściła głowę. - Nawet spodziewam się wkrótce wiadomości. Pewnie ktoś zadzwoni z budki i po da numer telefonu, pod który mam się zgłosić, tam zaś odbiorę nagrane na taśmie rozkazy. Nie mogli mnie namierzyć w ciągu ostatnich pięciu dni, bo cała drużyna ochrony została wymieniona i dokładnie sprawdzona, ale dziś rano w Langley celowo rozpowszechniono informację o miejscu mego pobytu. Zatem porywacze muszą już wiedzieć, że jestem w Londynie. - I to pani nie przeraża? - zapytała oszołomiona Angela Brewster. - Z pewnością byłabym o wiele bardziej przerażona, gdyby się ze mną nie skontaktowali. - Jak możemy pani pomóc? - wtrącił Roger. - Opowiedzcie nam wszystko na temat Geralda Henshawa - odezwał się Pryce - i spróbujcie odpowiedzieć na nasze pytania. - Złożyliśmy już szczegółowe wyjaśnienia na policji i w wydziale MI-5. Po wiedzieliśmy wszystko. - Chciałabym to jednak usłyszeć od was, Angelo - odparła Montrose. - Zrób to, moje dziecko - dodał Waters. - Jesteśmy tylko ludźmi, czasami każdemu zdarza się o czymś zapomnieć. Poza tym mam nadzieję, że nasi nowi znajomi wyłowią coś podejrzanego w waszej relacji. Zaczęli opowieść od słabostek Henshawa, nadużywania alkoholu, skłonności do flirtów, trwonienia pieniędzy, które dostawał od żony bądź wykradał, aroganckiego stosunku do służby, objawiającego się zwłaszcza pod nieobecność lady Alicji, ciągłego okłamywania rodziny w sprawie swoich wyjazdów czy zajęć. Lista tego rodzaju grzeszków zdawała się bez końca. - Dziwię się, że wasza matka tak długo z nim wytrzymała - oznajmił Cameron- - Musiałby pan osobiście znać Geralda Henshawa, żeby to zrozumieć - od parła cicho Angela, starannie dobierając słowa. - Mama nie była głupia, po pro stu przymykała oko na wiele rzeczy, które dostrzegali wszyscy naokoło. A on sta' rannie ukrywał przed nią swe prawdziwe oblicze. - To jedno wychodziło mu naprawdę wspaniale - dodał Roger. - Przy nieJ był ujmująco szarmancki. Przez pierwszych parę lat nawet lubiłem tego drania chociaż Angela od początku go nie znosiła. 180 - Bo my, kobiety, jesteśmy znacznie bystrzejsze w tym względzie. - , Daj sobie spokój z mitami, siostrzyczko. W pierwszym okresie on naprawdę był miły dla mamy. - Tylko ją sobie urabiał, nic więcej. - Sądziłem, że oboje przez większą część roku byliście wówczas w swoich szkołach - odezwał się Pryce. - To prawda, w ciągu ostatnich sześciu lat przyjeżdżaliśmy do domu tylko na wakacje i ferie, a czasem na weekendy. Zresztą nie zawsze razem. Ale i tak mieli śmy niejedną okazję, żeby zrozumieć, co tu się dzieje. - Widziałeś zatem wystarczająco wiele, żeby zmienić zdanie o ojczymie? -ciągnął Cameron. - Oczywiście. - Od czego się to zaczęło? - wtrąciła Leslie. - Kiedy zaakceptowałeś punkt widzenia siostry? - Gdy tylko pojąłem to wszystko, o czym wcześniej opowiadaliśmy. - Zakładam jednak, że odbywało się to stopniowo. To znaczy, że nie ogarną łeś całej podłej natury Henshawa od razu. Coś musiało zapoczątkować tę zmianę nastawienia. Młodzi Brewsterowie popatrzyli na siebie wymownie, po czym Angela powiedziała: - Zaczęło się od telefonu z warsztatu naprawy samochodów w Saint Albans, prawda, Rog? Pamiętasz? Zadzwonili wtedy, żeby przekazać, iż jaguara można już odebrać. - Zgadza się - dodał jej brat. - Właściciel sądził chyba, że rozmawia z Ger- rym. Oznajmił stanowczo, że nie przyjmie ani czeku, ani zapłaty kartą kredytową, tylko musi dostać gotówkę do ręki. - Dlaczego? - Pryce spojrzał na Watersa, który zrobił zdziwioną minę i lekko pokręcił głową. - Jak się później dowiedziałem, była to już jedenasta naprawa w ciągu półto ra roku. Gerry z mamą byli wówczas w Brukseli, na festynie zorganizowanym przez Wiłdlife Association, toteż pojechałem bentleyem mamy do Saint Albans, żeby się rozmówić z właścicielem warsztatu. I ten mi powiedział wprost, że nie chce być więcej odsyłany do głównego księgowego organizacji, który nie tylko ociąga się z płatnością rachunków za naprawę auta, lecz jeszcze kwestionuje za sadność pokrywania kosztów z organizacyjnych funduszy. - To wyjaśnia, dlaczego tak stanowczo domagał się zapłaty gotówką - przy znała Montrose. - Firmy ubezpieczeniowe żądają fachowej wyceny kosztów każ- deJ naprawy. - Właśnie to mi dało do myślenia. Gerry ani razu nie zgłosił stłuczki i nie kOrzystał z polisy ubezpieczeniowej. - Wiele osób tak postępuje, żeby nie tracić ulg za jazdę bezwypadkową - wyjaśnił Cameron. - Słyszałem o tym, proszę pana, ale w tej sprawie było coś jeszcze. Zaniepokoiło mnie, że Gerry odstawiał wóz do warsztatu w Saint Albans i żądał ekspreso- 181 wej naprawy. Mógł przecież skorzystać z usług firmowej stacji jaguara w Londy nie, tym bardziej że wcześniej auto było przez wiele lat obsługiwane właśnie w punkcie serwisowym. - Pewnie zależało mu na tym, żeby wasza matka się nie dowiedziała o stłuczce - Doszedłem do tego samego wniosku, panie Pryce. Ale mama nie była ślepa a trudno nie zauważyć braku samochodu przez kilka dni. Zwłaszcza że chodziło o czerwonego jaguara, zazwyczaj parkującego przed domem. Gerald prawie ni gdy nie zadawał sobie trudu, żeby wstawić wóz do garażu. - Rozumiem. Więc co, w takim razie, kryło się jeszcze za tą sprawą? - Otóż tamtego dnia rachunek za naprawę wozu opiewał na dwa tysiące sześćset siedemdziesiąt funtów. - Niemal trzy tysiące?! - wykrzyknął osłupiały szef bezpieczeństwa MI-5. - Musiał prawie doszczętnie rozbić jaguara! - Nic jednak na to nie wskazywało. Na rachunku wyszczególniono tylko wy mianę i malowanie zderzaka, oraz... standardową obsługę, co oznacza niewiele ponad mycie, odkurzanie i wymianę oleju. - Tylko tyle? - zdziwił się Waters. - To jakim cudem rachunek opiewał pra wie na trzy tysiące funtów? - Prawie cały koszt był wyszczególniony pod hasłem "usługi różne" - wyja śnił Roger. - Muszę jeszcze dodać, że gdy zgłosiłem się po samochód, właściciel warsztatu był bardzo zdziwiony, iż Gerry nie przyjechał osobiście. Prawdopodob nie nawet nie wymieniłby żądanej sumy przez telefon, gdyby nie był przekonany, że rozmawia z moim ojczymem. - I nie wyjaśnił, o jakie "usługi różne" chodziło? - zapytał Cameron. - Nie. Kazał mi się z tym zwrócić do... "mojego staruszka". - I zapłaciłeś mu, tak jak żądał, gotówką? - wtrąciła Leslie. - Tak. Zależało mi na odebraniu samochodu. Mama wiele wtedy podróżowa ła po świecie, toteż założyła awaryjne konto dla mnie i Angeli. Pojechałem więc do banku, wypisałem czek i wróciłem do Saint Albans, mając nadzieję, że wynaj mę kogoś z warsztatu, żeby przyprowadził bentleya do Londynu. - Zamierzałeś opowiedzieć o wszystkim mamie? - spytała Montrose. - Najpierw chciałem usłyszeć wyjaśnienia Gerry'ego. - I uzyskałeś je? - Owszem, choć jeszcze bardziej dały mi do myślenia. Bez pytania wypłać" trzy tysiące funtów, co mnie zaszokowało, ponieważ nigdy wcześniej nie miał przy sobie pieniędzy. Przy tym oznajmił wspaniałomyślnie, że mogę zatrzymać resztę jako wynagrodzenie za kłopoty. Wreszcie przykazał, abym o niczym nie mówił mamie, gdyż to ona jest odpowiedzialna za zepsucie jaguara, a on chce jej oszczędzić zmartwień. - Jak wasza mama mogła być odpowiedzialna? - zdziwił się Waters. - Otóż to! Gerry powiedział, że mama wybrała się jaguarem do wiejskiej re' zydencji i pojechała z pustą miską olejową, a w dodatku nabrała niewłaściwego paliwa, przez co trzeba było wymieniać cały silnik. - I ty przyjąłeś takie wyjaśnienie? 182 - Skądże! Mama nienawidziła tego wozu, kupiła go specjalnie dla Gerry'ego, spełniając jego odwieczne marzenie. Nawet nie chodziło jej o markę, lecz o kolor. Twierdziła, że czerwony samochód jest wyzywający, jak palce umazane krwią. Od początku znałem jej zdanie. - Dlaczego nie wspomniałeś o tym ani słowem podczas składania zeznań? - Ten temat w ogóle nie był poruszany, Geoffreyu. Nikt nas nie pytał o takie szczegóły postępowania Henshawa. - A w jaki sposób dowiedzieliście się o pozostałych grzeszkach? Ostatecznie jeden rachunek za naprawę samochodu nie jest aż tak bardzo znaczący. - Rog się wówczas wściekł na Gerry'ego - wyjaśniła Angela. - Powiedział mi o wszystkim, choć wcześniej pomijał takie sprawy milczeniem. Orzekł wtedy, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Przyznałam mu rację, gdyż od dawna się tego domyślałam. Poszliśmy razem do naszego kuzyna, adwokata z Regent Street, i poprosiliśmy go, aby zechciał się bliżej przyjrzeć uczynkom Gerry'ego. - Dopiero wtedy całe jego łotrostwo wyszło na jaw - dodał Roger. - Poznali śmy nazwiska i adresy kobiet, z którymi romansował, dowiedzieliśmy się o pijac kich libacjach, awanturach i bijatykach, skargach napływających z ekskluzywnych restauracji i prywatnych klubów. Wiele wcześniejszych plotek znalazło potwier dzenie. - Powiedzieliście o swoim odkryciu mamie? - zapytał Pryce, spoglądając uważnie w twarze rodzeństwa. - Nie od razu - rzekł Roger. - Próbowaliśmy go zrozumieć. Gerry był łobu zem i szachrajem, ale mama czuła się przy nim szczęśliwa. Bardzo mocno prze żyła śmierć ojca, przez pewien czas wraz z Angelą żywiliśmy obawy, iż może nawet odebrać sobie życie. • - Aż wreszcie pojawił się w jej życiu ten przeklęty aktor - dodała jego siostra. - Wysoki, przystojny, szarmancki, o znakomitych referencjach, które później okazały się w całości sfałszowane. W pewnym sensie przywrócił mamie życie. Nie chcieliśmy burzyć tego układu. - Przepraszam, że wam przerywam - odezwał się Geoffrey WaterS - ale prze chodzimy już do spraw, które szczegółowo zrelacjonowaliście podczas przesłu chania. Do tej pory nic was nie uderzyło? - Jasne, owe "usługi różne" - przyznał Cameron. - Dwa tysiące sześćset fun- tów za wymianę zderzaka? Koniecznie musimy to sprawdzić w warsztacie w Saint Albans. - Oho, znów daje o sobie znać błyskotliwość mieszkańców kolonii - rzekł z uśmiechem szef sekcji bezpieczeństwa MI-5. Albans Motor Works okazało się niewielkim prywatnym warsztatem Przemysłowej części miasta. Stuk młotków, warkot narzędzi elektrycznych i głośny syk powietrza ze sprężarki świadczyły dobitnie o rodzaju usług świadczo- nych w garażu. Właściciel warsztatu okazał się niskim, ruchliwym człowieczkiem w PoPlamionym smarami kombinezonie, a głębokie ciemne bruzdy znaczące jego 183 czoło i policzki były dowodem, iż zarabia on na życie ciężką fizyczną pracą. Miał około czterdziestki i nazywał się Alfred Noyes. - Och, tak, pamiętam wizytę tego młodzieńca, jakby to było wczoraj. Zasko czył mnie wtedy, bo spodziewałem się jego ojca. - A więc sądził pan, że samochód odbierze Gerald Henshaw, ojczym chłopa- ka? - powtórzył z naciskiem Waters, chowając do kieszeni służbową legitymację - Oczywiście, proszę pana. Taka była między nami umowa, bez ograniczeń jeśli rozumie pan, co mam na myśli. - Nie rozumiem - odrzekł Pryce, który został przedstawiony jako amerykań ski konsultant dowództwa brytyjskiego wywiadu. - Proszę to wyjaśnić, panie Noyes. - Nie chciałbym mieć z tego powodu żadnych kłopotów. Naprawdę. Osta tecznie nie zrobiłem nic złego. - Proszę wyjaśnić. Co to była za umowa bez ograniczeń? - No więc jakieś dwa lub trzy lata temu przyszedł do warsztatu pewien facet i oświadczył, że ma dla mnie nowego klienta, kogoś z najwyższych sfer, uwikła nego w konflikty rodzinne. Sporo prominentów postępuje w ten sposób, żeby... - O co chodziło w tej umowie? - Nie było w niej nic nielegalnego, nigdy bym się nie zgodził na udział w po dejrzanej sprawie. Po prostu świadczyłem zawodową grzeczność członkom zna mienitej rodziny, nic więcej. Przysięgam na grób mojej matki, że nie było to nie zgodne z przepisami. - Zawodowa grzeczność, panie Noyes? - Nie inaczej, w końcu rzecz dotyczyła zwykłej przysługi. Umowa była taka, że ilekroć on będzie miał jakieś kłopoty z tym czerwonym jaguarem, zadzwoni do mnie, a ja natychmiast wyślę na wskazane miejsce wóz techniczny i zabiorę auto do warsztatu. - Chodziło o stłuczki, prawda? - Kilkakrotnie, ale nie zawsze. - Naprawdę? - Geoffrey Waters zmarszczył brwi. - Nie zawsze? - Oczywiście, proszę pana. Henshaw to przewrażliwiony człowiek, był jak hipochondryk, który po pierwszym kichnięciu biegnie do lekarza. Rozumie pan. - Nie za bardzo. Czy mógłby pan to wyjaśnić? - Twierdził, na przykład, że coś głośno stuka w silniku, podczas gdy nie dzia ło się nic złego. Innym razem przeszkadzało mu skrzypienie opuszczanej szyby, którego my nie słyszeliśmy, a być może chodziło tylko o bębnienie deszczu o dach. Mówię wam, panowie, że zaliczaliśmy go do najmniej przyjemnych klientów, a zgodnie z umową zawsze wysyłaliśmy pomoc drogową i zabieraliśmy wóz do warsztatu, gdyż bez ociągania podpisywał wszystkie rachunki. - Skoro już o tym mowa - wtrąciła Leslie Montrose, stojąca tuż obok Came rona - podobno miał pan jakieś kłopoty z płatnością rachunków Henshawa, z księ gowym zajmującym się finansami Brewsterów. - Mówi pani o urzędnikach z Westminster House? Nie nazwałbym tego Wy potami, ma dam. Oni wykonują swoją pracę, podobnie jak ja. To fakt, że opuźniały się 184 przelewy, ale z tym dałoby się przeżyć. Mam dobrze prosperującą firmę i nie narzekam. Ostatecznie wcześniej czy później wszelkie należności były regulowane, nan Henshaw nie miał u mnie żadnych długów. - Jak się nazywał ten człowiek, który przed trzema laty przedstawił panu Henshawa Jako nowego klienta? - zapytał Waters. -Nie pamiętam. Jeśli wymienił nazwisko, to uleciało mi z głowy. Powiedział, że jest przedstawicielem jakiegoś lokalnego banku handlowego, reprezentującego interesy pana Henshawa. - A co to za bank? - Chyba nawet nie podał jego nazwy. - I nie zastanowiło pana, dlaczego nie kazał przesyłać sobie wszystkich ra chunków za naprawy, skoro jest przedstawicielem banku nadzorującego interesy Henshawa? - Ach nie, tę sprawę postawił bardzo jasno. Nie życzył sobie, aby opinia pu bliczna wiązała działalność jego firmy z nazwiskiem Henshawa. - I nie wydało się to panu dziwne? - Może trochę... Ale powiedział też, jak pamiętam, że w bogatych rodzinach często otacza się tajemnicą sprawy jednego ze współmałżonków lub dzieci. Wia domo, że czasami tacy ludzie czerpią zyski z udziałów w jakichś podejrzanych trustach bądź z olbrzymich odpisów podatkowych, o czym zwykli śmiertelnicy nie mają zielonego pojęcia. - I co pan robił, zgodnie z tą umową bez ograniczeń? - Wykonywałem wszelkie zlecenia pana Henshawa, mającego podobno wol ną rękę w dysponowaniu funduszami zarządzanej przez siebie organizacji... Przy znaję, że kilka razy musiałem wystawiać rachunki za nic, ale z drugiej strony po nosiłem dodatkowe koszty za wyjazdy mechaników i wozu pomocy drogowej. Cała ta sytuacja była trochę nietypowa, ale też nie na co dzień ma się do czynienia z klientami pokroju Henshawa czy rodziną Brewsterów. Często pisali o nich w ga zetach, to naprawdę ludzie z najwyższych sfer... - Przejdźmy do sprawy zasadniczej, panie Noyes - powiedziała stanowczym tonem Leslie. - Chcieliśmy uzyskać wyjaśnienia w sprawie owych "usług róż nych", za które Roger Brewster musiał zapłacić gotówką. O ile pamiętam, koszt tych usług wyniósł około półtora tysiąca funtów. - Dobry Boże, wiedziałem, że ta sprawa wyjdzie wcześniej czy później. Pro szę mi wierzyć, że byłem wściekły j ak cholera... Niech mi pani wybaczy, madam. Ale musiałem czekać na zapłatę za to zlecenie prawie półtora roku! Henshaw obiecywał, że ureguluje należność gotówką, a ja wiedziałem, że jeśli wyślę rachu nek do urzędników z Westminster, nie dostanę ani grosza i nigdy więcej nie zoba- Czę klienta. W końcu tak mnie to wkurzyło... Proszę wybaczyć... - Niech pan mówi dalej. - Byłem wściekły, dlatego powiedziałem Henshawowi przez telefon... bo myślałem, że rozmawiam z Henshawem... że tym razem nie oddam mu jaguara, Jeśli nie ureguluje długu. - Co to było za zlecenie? - dopytywała się Montrose. 185 - Proszę wybaczyć, ale obiecałem, że nigdy nikomu tego nie zdradzę. Geoffrey Waters ponownie sięgnął do kieszeni i podetknął Noyesowi pod nos swoją legitymację. - Sądzę, że jednak powinien nam pan powiedzieć prawdę, bo może zostać oskarżony o zbrodnię przeciwko Koronie. - Ja?! O zbrodnię?! Jestem członkiem gwardii cywilnej... - Rozwiązano ją już kilka lat temu. - O co chodziło? - rzekł ostro Pryce. - No dobra, nie chcę mieć kłopotów z wywiadem... Jakieś dwa lata temu Henshaw oświadczył, że chciałby mieć w samochodzie idealny schowek, najle piej małą komorę pod podłogą, która od spodu przypominałaby fabryczną osłonę jakichś części podwozia. Poprosiłem, żeby wstawił wóz do warsztatu na tydzień, lecz on się uparł, że robota musi być zrobiona w ciągu dwóch dni. Moi ludzie dwoili się i troili, zwłaszcza że Henshaw zażyczył sobie dodatkowo, by nie umiesz czać żadnego zamka, bo specjalna kasetka pancerna zostanie zamontowana w in nym warsztacie. Nie mam najmniejszego pojęcia, po diabła była mu potrzebna ta skrytka. - Czy widział pan jeszcze kiedykolwiek tego przedstawiciela banku nadzoru jącego interesy Henshawa? - zapytał Cameron. - Jego nie, ale parę razy pojawiali się inni urzędnicy banku. - Po co? - Kiedy ściągaliśmy jaguara do naprawy, przyjeżdżali później, aby spraw dzić, czy wszystkie usterki zostały usunięte. Proszę mi wierzyć, że czułem się poniżony, podobnie jak w sprawie tej dodatkowej skrytki. Ostatecznie mój warsz tat cieszy się należną reputacją, wykonujemy fachowe naprawy. - Czy pańscy mechanicy zostawiali tych przedstawicieli banku sam na sam z jaguarem? - Nie wiem, zazwyczaj miałem inne, pilniejsze zajęcia. - Dziękuję, panie Noyes - rzekł Geoffrey Waters. - Bardzo nam pan pomógł. Korona z pewnością to doceni. - Dzięki Bogu. Czerwony jaguar stał w obszernym garażu na tyłach posiadłości przy Belgrave Square. Roger Brewster zdjął z górnej półki wielką skrzynkę z narzędziami po zmarłym ojcu. Znajdował się wśród nich nawet palnik acetylenowy. Pryce rozłożył na masce plany montażowe, które pożyczył od Noyesa, natomiast Roger zajął się wyrzucaniem gratów z bagażnika. - Często siadałem tam, na ławce, i godzinami się przyglądałem, jak ojciec pracuje przy samochodzie - rzekł. - Nie wiem, czy był dobrym mechanikiem, lecz wiele rzeczy mu świetnie wychodziło, bo wkładał w pracę mnóstwo serca. Tu jest - oznajmił, wyjmując gumową wykładzinę i odsłaniając dno bagażnika. -Niech pan obrysuje kredą zarys schowka, żebym go lepiej widział przez szkła spawacza. 186 - Na pewno nie chcesz, abym ja się tym zajął? - spytał Cameron, podchodząc z kredą w jednej dłoni i planami w drugiej. - Nie. Z kilku powodów. Po pierwsze, chciałbym się osobiście przekonać, co ten sukinsyn tam ukrył. A po drugie, nabierze to innej wymowy, jeśli sam się dobiorę do schowka, i to za pomocą narzędzi ojca. Energicznie przystąpił do pracy, zapalił palnik i zaczął wycinać prostokąt narysowany kredą na dnie bagażnika. Kiedy skończył, polał rozgrzany metal wodą i pojemnika, a w górę buchnęły kłęby pary. Następnie huknął parę razy młotkiem w podłogę, wreszcie odcięty fragment z brzękiem wylądował na betonowej posadzce. Dał nura pod samochód i szczypcami wyciągnął spod spodu prostopadłościenną metalową skrytkę. Ich oczom ukazało się maleńkie pokrętło z czarno--białą tarczą zamka szyfrowego. Pryce odczytał numer wydrukowany na planach montażowych z warsztatu w Saint Albans, dostarczonych przez producenta kasetki pancernej, manchesterskie zakłady Vault and Safe Company. Wkrótce zawartość skrytki znalazła się ułożona w równym rządku na brzegu stołu. Składało się na nią parę weksli o przedłużonych terminach płatności - z których najstarszy nosił datę sprzed siedmiu tygodni, czyli z dnia morderstwa lady Alicji - cztery różne klucze, prawdopodobnie od lokali zajmowanych przez kochanki Henshawa, plik nieaktualnych czeków podróżnych i kilka dalszych kartek z notatnika z szyfrowanymi zapiskami, o treści znanej jedynie ich poszukiwanemu, zapewne już nieżyjącemu autorowi. - Znów te cholerne skróty! - syknął Waters. - Nadal nie wiemy niczego kon kretnego. - Wiemy przynajmniej, w jaki sposób porywacze opłacali przyszłego mor dercę lady Alicji - powiedział Pryce. - Załatwili mu stałą obsługę w zwykłym, nie rzucającym się w oczy warsztacie samochodowym na obrzeżach Londynu, należącym do rzetelnego, acz niezbyt rzutkiego fachowca, pozostającego pod sil nym wrażeniem klienteli z wyższych sfer. - To dość oczywisty wniosek, niemniej na uwagę zasługuje fakt, że ten nie zbyt rzutki Noyce zgodził się jednak z nami współpracować. Nie wierzę bowiem, aby cokolwiek zataił. - Nie zostawiłeś mu większego wyboru, Geof- wtrąciła Montrose. - Ale dzięki temu poznaliśmy jedynie techniczną stronę utrzymywanej łącz ności, nadal jednak nie mamy żadnych śladów. Ani nazwisk, ani adresów czy czegokolwiek, co ukierunkowałoby dalsze śledztwo. Całe to znalezisko nie jest warte funta kłaków. - Niestety, masz rację - przyznała Leslie. - Zgadza się też, że Noyce świado- mie zapewne niczego nie taił, lecz niepokoi mnie pewna obserwacja. - Jaka? - spytał Cameron. - Kilkakrotnie powtarzał, że ma dobrze prosperującą firmę, cieszy się niezłą rePutacją i jakoś wytrzymywał opóźnienia w uregulowaniu rachunków... - Ja słyszałem coś wręcz przeciwnego - przerwał jej Roger Brewster. - Długo mi narzekał, ile to ma kłopotów, bo musi czekać na pieniądze klientów, pod- 187 czas gdy za części trzeba płacić gotówką. Omal nie wycałował mnie po rękach kiedy zacząłem odliczać banknoty. - To mi się wydaje o wiele bardziej prawdopodobne -powiedziała Montrose. - Gdyby rzeczywiście miał tak dobrze prosperujący interes, z pewnością wybudo wałby sobie nowy garaż. Ostatecznie były tam tylko trzy stanowiska i widziałam jedynie dwóch mechaników, co ewidentnie przeczy jego zapewnieniom. - Może kłamał tylko po to, żeby zrobić na nas wrażenie - rzekł Pryce. - Nie zapominaj, że wcześniej Geoffrey podetknął mu pod nos legitymację służbową. - I tak coś mi tu nie pasuje. Z pełnym uznaniem mówił o księgowych z Westminster nadzorujących finanse Brewsterów. Stwierdził, że wykonywali jedynie swoje obowiąz ki. Więc czemu przedtem w rozmowie telefonicznej tyle narzekał na ich opieszałość? - Chciał wymusić na kliencie przyspieszenie zapłaty - mruknął w zadumie Waters. - Co ci tu nie pasuje? - Zazwyczaj takie rozmowy wyglądają nieco inaczej, Geoffrey. Po śmierci męża musiałam sobie sama radzić z naprawami auta, stąd wiem, że mechanicy samochodowi są szczególnie agresywni. Nikt mnie nie przekona, że w Anglii za chowują się inaczej niż u nas. - Nie potraktuj tego jak wyraz dyskryminacji płciowej - powiedział Pryce - ale moim zdaniem odnoszą się zdecydowanie bardziej agresywnie do kobiet niż do mężczyzn, co wynika prawdopodobnie stąd, że ich zdaniem kobiety są dyle- tantkami w sprawach motoryzacji. - Wcale nie o to mi chodzi. Kiedy Jim nie wrócił z Azji, nasz wspólny znajo my z urzędu skarbowego podjął się prowadzić moje sprawy finansowe do czasu, aż stanę na własnych nogach. A ponieważ kilkakrotnie przenoszono mnie z jednej bazy do drugiej, uporządkowanie wszystkiego zajęło mu prawie rok... - Do czego zmierzasz, Leslie? - W tym czasie miałam kilka stłuczek. Raz zajechałam komuś drogę, zajęta własnymi myślami, kiedy indziej za późno zahamowałam, wjeżdżając tyłem na parking. Joe Gamble, ten znajomy z urzędu skarbowego, powiedział później, że najtrudniej mu było uregulować płatności za naprawę samochodu. Najpierw nie mógł uzgodnić terminu spotkania z inspektorem firmy ubezpieczeniowej, a póź niej musiał się targować z właścicielami warsztatów, którzy wystawiali horren dalnie zawyżone rachunki i w dodatku domagali się natychmiastowej zapłaty, klnąc przy tym jak szewcy. - Moja droga - rzekł powoli Waters. - Nadal nie pojmuję, jakiej dalekiej ana logii dopatrzyłaś się w tym wypadku. - Tu nie chodzi o analogię, lecz o niekonsekwencję, ewidentną sprzeczność. - Jaką? - Wyraźny szacunek, z jakim Noyce wypowiadał się o księgowych rodziny Brewsterów. Przecież oni regularnie opóźniali przelewy, kwestionowali sumy na wystawianych przez niego rachunkach, a on mówi z uznaniem: "ci ludzie wyko- nywali tylko swoje obowiązki". - Powtórzę swój wcześniejszy wniosek, że niezbyt rzutkiemu Alfiemu przede wszystkim zależało na tym, by nie stracić takiego klienta jak Henshaw. 188 - Ten niezbyt rzutki Alfie wcale nie jest tak głupi, jak sądzisz, Geoffrey - odezwał się Pryce. - Miał umowę bez ograniczeń, którą załatwił mu nieznajomy, jakiś pracownik banku. Dopóki bez sprzeciwu wykonywał wszelkie polecenia, mógł się nie martwić groźbą utraty klienta. Nie wątpię, że zostało mu to powiedziane wprost. - O czym wy dyskutujecie? - wtrąciła Angela Brewster. - Nic z tego nie rozumiem. - Ani ja - przyznał jej brat. - Jak dobrze znacie tych księgowych z Westminster House? - zapytała Le- slie. - Z kim macie tam kontakt? Rodzeństwo popatrzyło na siebie, robiąc zdziwione miny. - Kilka lat temu poszliśmy z mamą do biura, gdyż musieliśmy podpisać parę dokumentów - odpowiedziała Angela. - Przyjął nas szef firmy, niejaki Pettifrog- ge. Zapamiętałam to nazwisko, bo wydało mi się wtedy niezwykłe. Mogę stwier dzić tylko tyle, że wszyscy byli tam dla nas bardzo mili i uprzejmi. - Henshaw także był wtedy z wami w biurze? - spytał Waters. - Nie. Pamiętasz, Angela? Mama powiedziała nam po wyjściu na ulicę, że nie widzi potrzeby, abyśmy o tej wizycie informowali Gerry'ego. - Tak, pamiętam. Chodziło o poufne dokumenty. - Poufne? - zainteresował się Cameron. - Czego dotyczyły? - Przeniesienia kilku tytułów własności na wypadek... - Roger na chwilę za wiesił głos. - Nie czytałem dokładnie wyszczególnionych warunków. - Za to ja czytałam - dodała Angela. - Na kilku stronach były wypunktowane składniki majątkowe, takie jak obrazy, meble i rozmaite sprzęty domowe, które miały pozostać własnością rodziny Brewsterów i nie wolno ich było wynosić z te renu posiadłości bez zgody mojej, Roga oraz wykonawców testamentu mamy. Pryce gwizdnął pod nosem. - A to oznacza, że pan Gerald Henshaw został wcześniej wydziedziczony. - Niezupełnie - orzekła stanowczo dziewczyna. - W testamencie znalazła się klauzula, że w wypadku gdyby nie dało się ustalić miejsca pobytu mamy w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od chwili jej zniknięcia, dom ma zostać zapieczętowa ny i nie wolno niczego tu zmieniać. - W ten sposób pojęcie rodzicielskiej troski zyskało nowy wymiar - mruknął Cam. - Po prostu mama dużo wcześniej nabrała podejrzeń co do prawdziwej natury swego czarującego adoratora - dodała Angela. - Tak czy inaczej - odezwał się Waters - nie podano wam nazwiska konkret-nego pracownika firmy z Westminster House, z którym moglibyście się skontaktować w razie konieczności? - Nie, ale po śmierci mamy kilku z nich rozmawiało z nami - wyjaśnił Ro- ger. - Raz nawet odwiedził nas osobiście szef biura, tenże Pettifrogge, choć ra- czej zależało mu tylko na złożeniu kondolencji. To człowiek starej daty, prze- strzegający konwenansów. Szefem ekipy, która sprawdzała spis inwentaryzacyjny, był niejaki Chadwick. Przedstawił się jako wicedyrektor firmy, nadzorujący za- równo prywatne sprawy mamy, jak i finanse Wildlife Association. 189 - W takim razie uważam, że w następnej kolejności powinniśmy odwiedzić West minster House. Co o tym sądzicie? - zapytał szef bezpieczeństwa wydziału MI-5 Westminster House, siedziba firmy, od której wzięła swoją nazwę, był wspaniale odrestaurowaną, osiemnastowieczną, wąską i strzelistą sześciokondygnacyjną kamienicą z brunatnego piaskowca, stojącą przy Carlisle Place. Duża mosiężna tablica zawieszona na prawo od głównego wejścia głosiła: WESTMINSTER HOUSE SPÓŁKA ZAŁOŻONA W 1902 ROKU USŁUGI ROZRACHUNKOWE Już sam wygląd tego gmachu nasuwał wniosek, iż właściciele spółki muszą być spadkobiercami wielopokoleniowej dynastii fachowców, równie bogatych jak ich klienci. Mógł o tym również świadczyć fakt, że w burzliwych kręgach finansowych Londynu firma przetrwała w wyraźnie doskonałej kondycji prawie całe stulecie. Nic więc dziwnego, że otaczała jąaura niemal bezgranicznej odpowiedzialności za powierzone sprawy, odgrodzone od świata zewnętrznego potężnym murem tradycji. Ale dokładnie w tym samym czasie, kiedy Waters, Pryce i Montrose wyruszali wozem służbowym w kierunku Carlisle Place, w owym murze pojawił się nagle tak gigantyczny wyłom, że spółka Westminster House musiała się stać przedmiotem różnorodnych spekulacji. Kiedy tylko na polecenie Geoffreya kierowca skręcił z Victoria Street w Carlisle Place, wszystkich poraził niecodzienny widok. Przed Westminster House stały dwa wozy policyjne oraz karetka pogotowia z włączonymi kogutami na dachach. Cała trójka wyskoczyła z samochodu i ruszyła biegiem w stronę tłumu zgromadzonego przed wejściem do siedziby firmy. Szef wywiadowczej służby bezpieczeństwa bezceremonialnie rozepchnął gapiów i wyjmując legitymację służbową, pociągnął za sobą Leslie i Camerona ku stojącemu w drzwiach policjantowi. - MI-5, sekcja bezpieczeństwa! - zawołał z daleka. - To sprawa wagi pań stwowej! Proszę przepuścić mnie i moich współpracowników. Wewnątrz panowała napięta atmosfera, gromada przerażonych księgowych, sekretarek i archiwistek była niemal bliska histerii. Przeciskając się między nimi. Geoffrey Waters stanął w końcu przed potężnie zbudowanym mężczyzną w ciemnym garniturze, wyglądającym na kogoś z kierownictwa firmy. - Nazywam się Waters i jestem oficerem wydziału MI-5, w służbie Korony- Co tu się stało? - Boże! To straszne... - Co się stało?! - zawtórował Cameron. - Potworne! Nie do wiary! - Co takiego?! - Brian Chadwick, nasz wicedyrektor, popełnił właśnie samobójstwo! - Policja! - ryknął Waters, rozglądając się dookoła. - Natychmiast zaplotn bować gabinet zabitego! XVI Bahrajn, godzina czternasta W wykładanej alabastrem willi nad brzegiem Zatoki Perskiej piętnastoletni młodzieniec siedział przy biurku w białej sali o zakratowanych oknach. Wyjątkowe to było więzienie, gdyż oprócz sypialni miał do własnej dyspozycji łazienkę, mógł oglądać telewizję i żądać dostarczenia dowolnej książki lub czasopisma. Nazywał się James Montrose Junior, ale wszyscy wołali na niego Jamie. Pozostawiono mu dość dużą swobodę. Po ogrodzonym murem terenie mógł się poruszać bez ograniczeń, choć tylko w towarzystwie strażnika. Wolno mu było korzystać z basenu kąpielowego i przyrządu treningowego do gry w tenisa, a jedynie brak partnera przekreślał szansę na rozegranie normalnej partii. Mógł też zamawiać dowolne potrawy. Lecz mimo luksusowych warunków doskwierało mu poczucie, że jest więźniem. Nie miał prawa odwiedzić stolicy archipelagu, Mana-my, ani żadnej innej turystycznej atrakcji Bahrajnu. Pozbawiono go też możliwości komunikowania się ze światem zewnętrznym. Jamie Montrose był silnie zbudowany i duży jak na swój wiek, co odziedziczył po rodzicach. Należał też do grona chłopców cichych i zamkniętych w sobie, Jakich często się spotyka w rodzinach wojskowych. Zapewne wynikało to z konieczności ciągłych zmian miejsca pobytu i przenoszenia się z jednego miasta do drugiego, co pociągało za sobą brak przyjaciół i ustawiczne wysiłki w celu dostosowania się do nowego otoczenia. Ale u syna Leslie Montrose wybijała się ponadto pewna cecha, będąca rzadkością wśród jego rówieśników z wojskowych rodzin. Według statystyk olbrzymia większość z nich żywi głęboką pogardę do takiego stylu życia i nie odnosi się ze specjalnym szacunkiem do ojca, gdyż to on zazwyczaj pełni służbę mundurową. W przeciwieństwie do nich James Montrose jednakże z nabożną czcią wypowiadał się o swoim nieżyjącym ojcu. Jego uwielbienie nie przejawiało się jednak w ślepym hołdowaniu militaryzacji czy choćby wyolbrzymianiu licznych przecież zalet służby wojskowej, lecz utrzymywał, iż każdy człowiek musi dokonać wyboru swej drogi życiowej 191 po szczegółowym przeanalizowaniu własnych słabych i mocnych stron. Pod tym względem chłopak zaliczał się do uważnych obserwatorów, którzy dokładnie zba dają wszelkie aspekty, zanim na cokolwiek się zdecydują. Zwłaszcza ostatnie lata już po śmierci ojca, nauczyły go ostrożności i zwięzłości w wypowiadaniu własnych sądów, choć nie można mu było zarzucić braku zdecydowania. Tylko sprawiał wrażenie nadzwyczaj spokojnego chłopca o stoickim podejściu do życia. w gruncie rzeczy był bardzo bystry i zdecydowany w działaniu. - James! - dobiegł zza zamkniętych drzwi pokoju męski głos. - Nie masz nic przeciwko temu, abym wszedł? - Wejdź, Amet - odparł Montrose. - Wciąż tu jestem, bo nie dam rady więcej wygiąć krat niż na parę centymetrów i za żadne skarby nie mogę się przez nie przecisnąć. Do saloniku wszedł szczupły wysoki mężczyzna w eleganckim ciemnym garniturze i tradycyjnym arabskim turbanie na głowie. - Widzę, że nadal dopisuje ci dobry humor - rzekł z charakterystycznym ak centem mieszkańca Bliskiego Wschodu, który uczył się w Wielkiej Brytanii. - Byłbyś wspaniałym towarzyszem, gdyby nie te... paskudne okoliczności, bo chy ba tak się mówi. - Raczej koszmarne. Nie mogę nawet zadzwonić do mamy. Nie wiem, gdzie ona jest i jak się czuje. Nie mam nawet pojęcia, co jej o mnie przekazano. To nie jest już paskudna sytuacja, Amet, lecz diabelnie denerwująca. - Nie doznałeś jednak żadnej krzywdy, prawda? - Co przez to rozumiesz? - Jamie wstał zza biurka i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. - Zostałem uwięziony w tym kraju Ali Baby! Warunki są wspaniałe, lecz nie zmienia to faktu, że jestem więźniem! Czy kiedykolwiek się dowiem, o co tu naprawdę chodzi? - Przecież wiesz, James, że twoja matka wykonuje teraz ściśle tajną, nadzwy czaj niebezpieczną misję. Zostałeś umieszczony pod nadzorem tylko po to, aby nic ci się nie stało, a izolacja od świata ma wykluczyć tę ewentualność, że wrogowie poznają miejsce twego pobytu. Możesz mi wierzyć, młody człowieku, iż twoja matka jest nam za to bardzo wdzięczna. Jej nie trzeba tłumaczyć, jak realna jest groźba, że coś ci się przytrafi. - W takim razie pozwólcie, by sama mi to powiedziała. Wystarczyłaby krótka rozmowa telefoniczna, list... Cokolwiek! - Nie wolno nam podejmować takiego ryzyka. Ona to doskonale rozumie. - Ty coś przede mną ukrywasz, Amet. - Montrose podszedł bliżej i stanął na wprost Araba. - Mógłbyś mnie we wszystko wtajemniczyć i zaufać, że ja zrozumiem powagę sytuacji. Sądzisz, że nie jestem do tego zdolny? Kiedy we- zwał mnie dyrektor szkoły i oświadczył, iż z powodu spraw najwyższej wagi państwowej mam się natychmiast udać w towarzystwie agenta federalnego na lotnisko Kennedy'ego, od razu się domyśliłem, że chodzi o jakąś tajną opera cję, do której przydzielono mamę. Tylko rzuciłem okiem na legitymację służbo wą człowieka czekającego na mnie w Waszyngtonie, poza tym nie zadawałem żadnych pytań. 192 - I nadal nie powinieneś o nic pytać. Wychowywałeś się w rodzinie wojskowej i musisz zdawać sobie sprawę z wagi hierarchii służbowej, zwłaszcza w wyjądku tajnych operacji związanych z bezpieczeństwem państwa. - Doceniam ją, lecz tylko wtedy, gdy w pełni rozumiem okoliczności. Na ra- zie ta akcja to dla mnie czyste szaleństwo. Dobrze znam mamę i wiem, że nigdy by na coś takiego nie poszła. W każdym razie powinna mnie uprzedzić i odpowiednio nastawić. - Nie było na to czasu, James. Została przydzielona do tej operacji w ostatniej chwili i dostała rozkaz zachowania ścisłej tajemnicy, zanim jeszcze zdążyła się spakować. Mam nadzieję, że rozumiesz, co w tym wypadku oznacza ścisła tajemnica wojskowa. - Tak, rozumiem, bo i mnie to dotknęło. Żadnego kontaktu ze światem. Ale wyjaśnij mi jedną rzecz. Dlaczego usłyszałem w słuchawce, że nie ma takiego numeru, gdy zadzwoniłem z lotniska do pułkownika Bracketa? A póź niej, kiedy połączyłem się z centralą, usłyszałem, że jego nazwisko nie figuruje w spisie abonentów i nie mogę uzyskać połączenia. Powtarzam: o co tu naprawdę chodzi? - Spróbuj odwołać się do Boga i poszukać wyjaśnienia w Biblii. Jego wyroki są niezbadane. - Ale nie szalone! - To jednostronna ocena, jak zwykliście mawiać w Ameryce. Nie mogę odpo wiedzieć na twoje pytanie. - Lepiej, żeby ktoś mi jednak wszystko wyjaśnił. - Jamie popatrzył gniewnie na stojącego przed nim Araba, pełniącego ważną funkcję w kierownictwie orga nizacji Matarese'a. - Czy to groźba, chłopcze? Montrose nie odpowiedział. Pracownicy z biura koronera zabrali zwłoki Briana Chadwicka z Westminster House. Mimo że otwór po kuli w prawej skroni oraz pistolet w zaciśniętych palcach zdawały się potwierdzać hipotezę o samobójczej śmierci, otrzymali polecenie przeprowadzenia szczegółowej sekcji zwłok. Nikt nie umiał odpowiedzieć na Pytanie, z jakich powodów cieszący się wspaniałą reputacją i opływający we wszelkie dostatki czterdziestolatek postanowił się targnąć na swoje życie. Ale już pobieżne oględziny ciała przez policyjnego patologa przyniosły wstępne wyjaśnienie. - Chadwick został zamordowany. Na skórze prawej dłoni nie ma nawet śladów chloranu potasu, czyli, jak się Powszechnie błędnie określa, pozostałości prochu strzelniczego - oznajmił ko- roner. - Ponadto wykryliśmy rozległy uraz z tyłu głowy, u podstawy czaszki, któ- rego charakter może świadczyć, iż zabity padł ofiarą wprawnego zabójcy. Naj- prawdopodobniej został ogłuszony, później zastrzelony, a dopiero na końcu wetknięto mu broń do ręki. 193 - To raczej prymitywny sposób, nie pasujący do wprawnego zabójcy, nie sądzi pan? - zapytał Pryce, siedzący po przeciwnej stronie stołu konferencyjnego w sali posiedzeń dowództwa MI-5, dokąd koroner został wezwany w trybie pilnym. - Ma pan rację - przyznał patolog - ale i to da się wyjaśnić. Podejrzewam, że morderca działał w najwyższym pośpiechu i nie miał czasu na precyzyjniejsze po- zorowanie samobójstwa. Chcę jednak podkreślić, że kieruję się jedynie domysłami - Czyżby dostał zlecenie w ostatniej chwili i musiał działać błyskawicznie? - zdziwiła się Leslie. - Na to wygląda. - Krótko mówiąc, sugeruje pan, że morderca wiedział o planowanej przez nas rozmowie z Chadwickiem? Nie mogę w to uwierzyć. - Pryce pokręcił głową. - Prze. cież o naszym zamiarze wiedziało tylko rodzeństwo młodych Brewsterów. - No cóż, tego nie potrafię wyjaśnić - odparł patolog. - Zaczynam mieć podejrzenia - odezwał się Waters. - Nikt z nas nie wziął pod uwagę pewnej, dość oczywistej ewentualności. - Jakiej, Geof? - Dysponujemy specjalistycznymi urządzeniami, lecz nawet nie przyszło nam do głowy, że w domu lady Alicji może być zainstalowany podsłuch. Angela Brewster wyjrzała przez wizjer, po czym otworzyła drzwi. - A gdzie jest twój brat, moja droga? - zapytał Waters. - Pojechał z Colemanem do sklepu z urządzeniami alarmowymi... - Coś się stało? - wtrąciła pospiesznie Leslie. - Nie. Coleman wpadł na jakiś pomysł i doszedł do wniosku, że należy zmie nić system alarmowy w domu, a przynajmniej jego część. - Kto to jest Coleman? - zapytał Cameron. - Zapomniałem wam o nim powiedzieć. - To nasza złota rączka - wyjaśniła Angela. - Pracuje u nas od dawna, to zna czy od kiedy pamiętam. Przyjaźnił się z ojcem, służył pod jego dowództwem w stopniu sierżanta podczas wojny domowej w emiratach w latach pięćdziesią tych, po której obaj z tatą zostali odznaczeni Krzyżami Honorowymi. - Czym się zajmuje? - spytała Montrose. - Jak już mówiłam, prawie wszystkim. Odwoził nas do szkół, robił mamie zakupy. Głównie nadzorował sprzątaczki przychodzące dwa razy w tygodniu i miał pieczę nad instalacjami technicznymi. Wiele razy słyszałam, jak tłumaczył hy draulikom bądź elektrykom, że powinni coś robić zupełnie inaczej niż robią. - Wygląda mi na typowego angielskiego sierżanta, Geoffrey. - To dość specyficzna kasta. Moim zdaniem właśnie podoficerom zawdzię czamy większość militarnych sukcesów od początku osiemnastego wieku, wyłą czając wszystkie rewolucje wyzwoleńcze w koloniach, które próbowano tłumić całkowicie bez ich udziału... Zgadzam się z tobą. Coleman to typowa złota rącz ka, człowiek małomówny i spokojny, próbujący zapomnieć o nieuchronnym upły wie czasu. I tak świetnie się trzyma jak na swój wiek. 194 - Mieszka na terenie posiadłości, Angelo? - zapytał Pryce. Tylko gdy nikogo nie ma w domu. Zajmuje wówczas jeden z pokoi gościnnych, Ma jednak swoje mieszkanie niedaleko stąd. Łatwo się z nim skontaktować, gdyż rodzice przeciągnęli odrębną linię telefoniczną. Jeśli ktoś z nas go potrzebuje, wystarczy zadzwonić, a Coleman zjawi się po kilku minutach. A to znaczy, że jest dość niezależny, prawda? Owszem. Tata powtarzał, iż powinniśmy to uszanować. - I miał rację - przyznał Cameron. - Każdy człowiek musi mieć własne życie... Jak Po śmierci waszego ojca układały się stosunki między Colemanem a Henshawem? - Coley chyba nienawidził ojczyma, ale ze względu na lojalność wobec mamy niczego po sobie nie okazywał. Rzadko się zjawiał, kiedy Gerry przebywał w Lon dynie... Dam wam przykład, który moim zdaniem dobitnie świadczy o pogar dzie, z jaką Coley odnosił się do naszego czarującego adoratora. Którejś niedzie li, jakieś pół roku temu, kiedy przyjechałam do Londynu na weekend, byłam sama w domu. Roger został w internacie, mama poszła do kościoła... - dziewczyna zawiesiła głos, jakby nabrała obaw, czy powinna opowiadać dalej. - Co wtedy zaszło, Angelo? - odezwała się Leslie. - Gerry zszedł do salonu w samych slipach. Był strasznie skacowany, a w barku w bibliotece na górze skończyła się whisky. Zaczął się miotać po kuchni i... chy ba zareagowałam zbyt gwałtownie, ale rozzłościł mnie, bo przeklinał na głos, no i... był prawie nagi. W każdym razie zadzwoniłam po Coleya. Powiedziałam, żeby przyszedł jak najprędzej. - I przyszedł? - zaciekawił się Waters. - Najdalej po dwóch minutach. Tymczasem Gerry niemal dostał furii, bo w bar ku na dole również nie znalazł whisky. Wrzeszczał na mnie i wyzywał od najgor szych. Co zrozumiałe, na widok Coleya natychmiast się uspokoił, zaczął udawać miłego. Ale starego Colemana nie łatwo oszukać. Stanął między nami i powiedział, czego nie zapomnę do końca życia... - Angela urwała na moment, po czym wyprę żyła pierś i teatralnie basowym głosem, naśladując yorkshirski akcent, zacytowa ła: - "Jest pan nieodpowiednio ubrany do salonu, sir, i szczerze radzę, żeby się pan opamiętał. Zapewniam, że niepotrzebna mi żadna broń, bo i tak skutki mogą być żałosne, a przynajmniej sprawię sobie olbrzymią przyjemność na koniec służby w tym domu..." Myślałam, że pęknę ze śmiechu. Henshaw wykonał w tył zwrot, zadarł umnie głowę i chwiejnym krokiem poszedł z powrotem na górę. - Czy ty lub Coleman powiadomiliście o tym zdarzeniu mamę? - zapytał oficer MI-5. - Zdecydowaliśmy wspólnie, żeby tego nie robić. Coley dodał tylko, że jeśli kiedykolwiek podobna sytuacja się powtórzy, mam go niezwłocznie wezwać. - A gdyby nie było go w domu? - wtrąciła Montrose. - Ma przywoływacz sprzężony z aparatem telefonicznym, działający w promieniu pięćdziesięciu kilometrów. Zresztą jeśli Coley wybiera się gdzieś dalej, nie zostawia nas na łasce losu. - To znaczy? 195 - Ma tu, w Londynie, dwóch przyjaciół, także z dawnej omańskiej brygady tan. Obaj są już na emeryturze, lecz według słów Coleya zachowali doskonałą fOrmę. Jeden z nich był konstablem średniego szczebla, drugi pracował w Scotland Yardzie - To rzeczywiście doskonale o nich świadczy. - Też tak uważam. - Jakich zmian chce Coleman dokonać w systemie alarmowym? - odezwał się Pryce. - Wspominał coś o kamerach wideo w naszych pokojach. Ale na razie, moim zdaniem, chciał przede wszystkim wraz z Rogerem obejrzeć schemat instalacji - Nic więcej nie mówił?-spytał Waters. - Nie orientuję się za bardzo w żargonie technicznym. Odniosłam jednak wra- żenie, że Roger podchwycił jego pomysł, bo chodził w kółko i mamrotał pod no sem, co nieczęsto mu się zdarza. Rozległ się dzwonek u drzwi. Szef sekcji bezpieczeństwa wyjaśnił pospiesznie: - To pewnie ekipa z mojego biura. Wezwałem ją telefonicznie z samochodu i poprosiłem o jak najszybsze przybycie. - Jaka ekipa? - zdziwiła się Angela. - Czy coś się stało? - Nie chcieliśmy cię niepokoić, moja droga - odezwała się Leslie, posławszy zna czące spojrzenia obu mężczyznom. - Być może to fałszywy alarm, ale pewne fakty wskazują wyraźnie, że w waszym domu znajduje się urządzenie podsłuchowe. - Mój Boże! - Wpuszczę ich - rzekł Waters, ruszając do drzwi. - Proszę wyłączyć alarm! - zawołała za nim dziewczyna. - Trzeba wystukać na klawiaturze kod dwieście trzynaście i odczekać parę sekund. - Rozumiem. Anglik postąpił zgodnie z instrukcją i wpuścił do środka trzech mężczyzn. Dwaj nieśli kilka różnych przyrządów elektronicznych, trzeci dźwigał czarną walizeczkę. - Zaczniemy od garażu - oznajmił Waters, prowadząc ekipę techniczną w kie runku bocznego przejścia z głównego holu. - Właśnie tam rozmawialiśmy. Pro szę tędy... Idziecie? - zwrócił się do trójki stojącej przy schodach. - Oczywiście, Geof - odparł Cameron, przepuszczaj ąc przodem Angelę Brew- ster oraz Montrose. - Jak to możliwe? - spytała dziewczyna. - Jak ktoś mógł wejść do domu i umieścić tu... pluskwę? - Jeśli rzeczywiście został założony podsłuch, zapewne jest więcej niż jeden mikrofon - rzekł Pryce. - To potworne! Gorsze niż czytanie czyjegoś pamiętnika! Swój trzymam pod kluczem. Na dziesiąte urodziny tata zamówił dla mnie mały sejf wpuszczony w ścianę. Mogę dowolnie zmieniać ustawienie zamka szyfrowego. - Kiedy ja byłam w twoim wieku - zagadnęła Leslie - również trzymałam swój pamiętnik w ukryciu. Brat wiecznie go szukał, żeby poznać moje sekrety - Ma pani starszego brata? - Młodszego, a to znacznie gorsze. Ciągle musiałam go mieć na oku, ale wiele razy udało mu się zepsuć mi randkę. 196 cameron skwitował to chichotem, który rozbrzmiał nienaturalnie głośno na wąSkich schodach. - Nawet nie wiedziałem, że masz brata - powiedział szeptem. - Przecież czytałeś moje akta personalne. - Zwracałem uwagę tylko na twoje kwalifikacje, nie interesowały mnie powiązania rodzinne. - Dziękuję. - Czy twój brat wie, co się stało? - Emory to wspaniały chłopak, lecz nie zaliczam go do grona osób, do których się zwracam z własnymi kłopotami. - Naprawdę? - Ma strasznie długi język i przejawia więcej odmiennych nastrojów, niż mógłbyś naliczyć kresek na skali termometru. Jest najmłodszym z grona profesorskiego w Berkeley. Większość czasu spędza z żoną. Wędrują z plecakami po górach, wyposażeni w komplety dzieł Mozarta i Brahmsa oraz nowe nagrania angielskich madrygałów. Teraz już rozumiesz? - Brzmi interesująco. Mają dzieci? - Jeszcze się nie zdecydowali, a to przecież trudna decyzja, w której podjęciu może dopomóc jedynie dalsze zwlekanie. - Teraz rozumiem. Technicy z wydziału MI-5 szybko przystąpili do pracy w garażu. Najstarszy z nich ruszył powoli wzdłuż zewnętrznej ściany, wskazując wybrane miejsca dwóm pozostałym, którzy wodzili przed nią urządzeniami przypominającymi starego typu aparaty telefoniczne zaopatrzone w sterczące na boki dipole anten. Wpatrywali się uważnie we wskaźniki i co pewien czas podawali na głos odczyty, a szef ekipy zapisywał je w notesie. Kiedy po raz kolejny na jednej z anten zatańczyły niebieskawe iskry, technik pokręcił głową i rzekł: - Za dużo tu oksydowanego metalu. Wreszcie po ośmiu minutach żmudnego sprawdzania z głośniczka aparatu rozległo się kilka urywanych pisków. Technik trzymał go na wprost ściany, na której była zawieszona duża drewniana tablica z kołkami, a na nich wisiały rozmaite narzędzia. - Zdejmijcie całą tablicę, chłopcy - polecił Waters. Tamci szybko pozdejmowali narzędzia, układając je na pobliskim stole, odkręcili cztery duże śruby, zdjęli tablicę ze ściany i postawili jąna posadzce, oparłszy o koło jaguara. Kilkakrotnie szczegółowo sprawdzili ścianę za tablicą, lecz Rdzenie niczego nie zasygnalizowało. - Czysto - orzekł w końcu dowódca ekipy. - Musi gdzieś być pluskwa- odparł szef sekcji bezpieczeństwa. - Przecież wasze wskazania nie wzięły się z powietrza, prawda? - Nie, to zrozumiałe. - Sprawdźcie narzędzia - podsunął Pryce. - Kolejno, jedno po drugim. Minutę później odnaleźli mikrofon przymocowany do trzonka ciężkiego gumowego młotka, zapewne nie używanego w ogóle bądź tylko sporadycznie do Prostych domowych napraw. 197 - lan, przywiozłeś swoją magiczną czarną skrzynkę? - zwrócił się Waters do dowódcy ekipy technicznej. - Oczywiście, sir Geoffreyu. Szybko otworzył przyniesioną walizeczkę i wyjął z niej urządzenie przypOminające duży miernik elektryczny z ekranem ciekłokrystalicznym. Postawił go na podłodze garażu, po czym wyjął z walizeczki i podłączył do aparatu czujnik w postaci kwadratowej siatki tworzących regularną szachownicę prętów. - Co to jest? - zainteresowała się Leslie. - Skaner kierunkowy, proszę pani -wyjaśnił. -Nie jest tak dokładny, jak by. śmy sobie tego życzyli, ale i tak mamy z niego wiele pożytku. Siatka czujnika odwzorowana na ekranie skanera, reprezentuje obszar w promieniu dwustu me trów, co zazwyczaj obejmuje zasięg nadajnika. Wystarczy umieścić znalezioną pluskwę pośrodku siatki i uruchomić sekwencyjny skaner, a ten poda nam w przy. bliżeniu lokalizację odbiornika sygnału emitowanego przez nadajnik pluskwy. Jak już mówiłem, pomiar nie jest zbyt dokładny, lecz pozwala na określenie miejsca z dość dużym przybliżeniem. - Niewiarygodne - orzekła Montrose. - Dziwi mnie, że nie widziała pani wcześniej takiego skanera - odparł lan. - Opracowaliśmy jego prototyp wspólnie z waszymi służbami wywiadowczymi. - U nas ze wszystkiego robi się tajemnicę - wtrącił Cameron. - Czasami aż do przesady. - Zaczynam pomiary. Technik umieścił wymontowaną pluskwę pośrodku sondy, uniósł aparat na wysokość piersi i wcisnął klawisz. Po ekraniku dwukrotnie przebiegł wkoło promień rozbłyskujący jaśniejszymi i ciemniejszymi punkcikami, aż pozostała tylko błyszcząca jaskrawo kropka w lewym górnym rogu. - I co to oznacza? - zapytała Montrose, odsuwając się nieco w bok, by umoż liwić dostęp zainteresowanej Angeli. - Jak interpretujecie te wskazania? - Ustawiłem siatkę sondy zgodnie z kierunkiem wskazań kompasu, zainstalo wanego tu, pod ekranem - wyjaśnił łan. - Stąd też możemy odnieść szczegóły pojawiające się na ekranie do planu najbliższej okolicy. - To znaczy budynków w okolicy Belgrave Square? - spytała Angela. - Zgadza się, proszę pani. - Wskazując palcem poszczególne części ekranu, technik objaśnił: - Gdzieś tu będzie Grosvenor Crescent, tutaj Chesham Place- a świecący punkt, który odpowiada lokalizacji odbiornika instalacji podsłucho wej, to jeden z domów przy Lowndes Street. - Lowndes?! - wykrzyknęła dziewczyna. - Ależ tam właśnie mieszka Coley. Niebo nad Bahrajnem pociemniało, mułłowie głośnymi okrzykami wypędzili ostatnich wiernych z minaretów. Nadeszła pora udania się na spoczynek, a dla najbogatszych godzina rozpoczęcia wieczornych zabaw. Jamie Montrose ZSUMął się z łóżka i szybko ubrał. Zapalił lampkę na biurku, podszedł do ciężkich stalowych drzwi, zaczerpnął głęboko powietrza i kilkakrotnie uderzył w nie pięścią. 198 - pomocy! - zawołał. - Niech mi ktoś pomoże! - Co się stało, paniczu James? - odpowiedział człowiek czuwający na korytarzu. - Kim jesteś? - To ja, Kalii. Co się stało? - Nie wiem. Strasznie boli mnie brzuch. Wezwijcie lekarza... Od godziny przewracam się na łóżku, ale ból nie przechodzi. - Mocniej zacisnął palce na ciężkiej hantli, której używał do codziennych ćwiczeń gimnastycznych, i przywarł plecami do ściany za drzwiami. - Pospieszcie się, na miłość boską! Mam wrażenie, że zaraz umrę! Drzwi otworzyły się gwałtownie, strażnik wpadł do środka, lecz stanął w pół kroku, nie dostrzegłszy nikogo przed sobą. Odwracał już głowę, kiedy silny cios trafił go w podstawę czaszki. Arab padł bez czucia na podłogę. - Wybacz, Kalii - szepnął młody Montrose. - Mój tata uznałby to za konieczną dywersję. Pochylił się i błyskawicznie przeszukał leżącego. Wyjął mu z kieszeni jakieś papiery zapisane po arabsku i wyciągnął z kabury rewolwer, starego kolta kalibru 11,4 mm. Kiedy w portfelu znalazł gruby plik banknotów, od razu sobie przypomniał, co mówił mu Amet, nadzorca luksusowego więzienia: "Nie próbuj nawet przekupywać tutejszych strażników, James. Są bardzo dobrze opłacani, w naszych warunkach mogą się zaliczać do najbogatszych". Bez namysłu wetknął pieniądze do kieszeni. Następnie przeciągnął ciało bliżej łóżka, szybko porwał prześcieradło na pasy i za ich pomocą związał nogi i ręce oraz zakneblował nieprzytomnego. W końcu zgasił lampkę na biurku. Ostrożnie wykradł się na korytarz, zamknął za sobą drzwi i przekręcił wielki mosiężny klucz tkwiący w zamku. Ruszył śmiało w kierunku doskonale mu już znanego, łukowato sklepionego przejścia prowadzącego na zewnątrz. Z obserwacji, jakie prowadził po nocach przez zakratowane okno, wiedział, że terenu pilnują dwaj strażnicy uzbrojeni w karabinki automatyczne i pistolety noszone w kaburach przy pasie. Nie mieli mundurów, a ich tradycyjne białe stroje arabskie i turbany na głowach pozwalały łatwo śledzić każdy krok warty zorganizowanej na wzór wojskowy. Strażnicy chodzili pod samym murem, spotykali się gdzieś w połowie wschod-nieJ i zachodniej granicy posiadłości, gdzie zawracali i ruszali w przeciwną stronę. Pomalowana na biało arkada, przy której przyczaił się Montrose, wychodziła na wschodnią część terenu, słabo oświetloną blaskiem padającym z okien budynku. Jamie przykucnął u wylotu korytarza i zaczekał, aż wartownicy pojawią się w zasięgu wzroku. Ci, jak zawsze, spotkali się w połowie długości muru, w miejscu równo oddalonym od dwóch wiecznie zamkniętych bram posiadłości, prowa- dzących na północ i południe. Ale tym razem przystanęli na dłużej, przypalili Papierosy i wdali się w pogawędkę. Chłopaka ogarnęła panika. Cios, jakim pozbawił przytomności olbrzymiego Kalila, w żadnym wypadku nie mógł uśmiercić jego, a zresztą nie było konieczności nikogo zabijać. Lecz tym samym strażnik mógł się lada moment ocknąć i podnieść alarm. Z pewnością więzy nie stanowiły dla niego większej przeszkody, wystarczyło mu przewrócić krzesło, stłuc szklankę, a nawet zwalić telewizor ze stolika. 199 Montrose z rosnącym niepokojem obserwował strażników, modląc się w duchu by jak najszybciej podjęli przerwaną marszrutę. Tamci jednak stali bez ruchu, śmje' jąc się cicho z jakiegoś dowcipu. Jamie poczuł, że zaczyna się intensywnie pocić zarówno ze zdenerwowania, jak i ze strachu. Doskonale wiedział, że w krajach arabskich obowiązują znacznie surowsze prawa niż gdzie indziej na świecie, a w dodatku najdotkliwsze kary wymierza się właśnie cudzoziemcom... No i czym się przejmujesz? - zganił siebie w myślach. W końcu ten areszt domowy władze amerykańskie musiały zorganizować w porozumieniu z emirem Bahrajnu! Zaraz jednak znów przypomniał sobie liczne wątpliwości, jakie nie dawały mu spokoju od kilku dni. Wiele faktów świadczyło o tym, iż strażnicy nie mówią mu prawdy. Był pewien, że gdyby rzeczywiście powód odizolowania stanowiła ściśle tajna operacja wagi państwowej, uczestnicząca w niej matka jakimś sposobem dałaby mu o tym znać, choćby w najbardziej lakoniczny sposób. Inne rozwiązanie w ogóle nie mieściło mu się w głowie, dlatego właśnie uważał, że dzieje się coś strasznie dziwnego. Stało się! W zamkniętym pokoju coś grzmotnęło, po chwili zza uchylonego okna doleciały na zewnątrz stłumione jęki i mamrotania. Zaraz też głośno zabrzęczało tłuczone szkło lub porcelana, wreszcie trzasnęło pękające drewno krzesła czy stolika. Obaj wartownicy ruszyli biegiem w kierunku wychodzącego na wschodnią stronę okna, a Jamie wstrzymał oddech, nagle ogarnęło go przerażenie. Ale nie rozbłysło światło, widocznie strażnicy nie mieli latarek. Rozległy się okrzyki po arabsku. Jeden z wartowników wskazał północnąbra-mę. Drugi puścił się pędem w przeciwną stronę, lecz na szczęście minął arkadę, pod którą kucał przyczajony więzień. Nagle cały teren wokół budynku zalały potoki światła z reflektorów. Pod wschodnim murem wciąż jednak nie było nikogo. Taka szansa mogła się już nigdy nie powtórzyć. Jamie w kilku susach pokonał otwarty teren, wybił się z całej siły i w panice zaczął wspinać na trzymetrowy mur, wbijając palce w szczeliny między słabo spojonymi kamieniami. Chwycił się wreszcie górnej krawędzi i szybko podciągnął, kiedy spostrzegł w osłupieniu, że całe dłonie ma zakrwawione. Szczyt muru nie tylko był zabezpieczony odłamkami tłuczonego szkła, ale w dodatku przeciągnięto wzdłuż niego drut kolczasty. Zawahał się na moment. Co by w tej sytuacji zrobił ojciec? - przebiegło mu przez myśli. Niespodziewanie znalazł siew kręgu jaskrawego światła, strażnicy namierzyli uciekiniera wiszącego wciąż na murze. Jamiemu panika dodała sił-Błyskawicznie oparł stopę na krawędzi muru, odepchnął się z całej mocy i przeleciał ponad ostrym szczytem niczym skoczek wzwyż nad poprzeczką. Nie zdąży się jednak obrócić w powietrzu i upadł bokiem, boleśnie wybijając sobie ramię. Zagryzł zęby, żeby stłumić mimowolny jęk, lecz szybko uprzytomnił sobie, że nawet złamana ręka to i tak niezbyt wygórowana cena za odzyskanie wolności. Poderwał się z ziemi i pognał przed siebie, a po paru minutach dotarł do wąskiej bocznej drogi. Postanowił tu zaczekać na jakiś samochód. Dwa auta się nie zatrzymały, ominąwszy go łukiem, dopiero jako trzecia stanęła taksówka. Kierowca zagadał do niego po arabsku. 200 - Nie rozumiem, proszę pana - rzekł Montrose, cedząc słowa. - Jestem Amerykaninem... - Amerikain?! - wykrzyknął tamten. -Ty... Amerikain? - Tak! - Jamie energicznie pokiwał głową, szczęśliwy, że tamten rozumie choć parę słów po angielsku. - Czy jest tutaj... konsulat albo ambasada amerykańska? - H'ambassi Amerikain! - odparł Arab, uśmiechając się od ucha do ucha i rytmicznie kiwając głowąjak podekscytowany kurczak. - SzalkIsa... Manamah! - Ambasada? - Tak... Tak... - Proszę mnie tam zawieźć! - Montrose wyciągnął z kieszeni plik bankno tów, pokazał je kierowcy i wskoczył na tylne siedzenie. - Aiyee Amerikain! - ochoczo zakrzyknął tamten, wrzucił pierwszy bieg i ru szył dalej drogą. Po szesnastu minutach jazdy i przebyciu trzech długich mostów dotarli do stolicy archipelagu. Jamie owinął zakrwawione dłonie połami koszuli, lecz nie czuł już bólu. Ciekawie wyglądał przez okno na to całkiem egzotyczne dla niego miasto. Najpierw minęli pogrążone w mroku biedniejsze dzielnice, niemal całkiem wyludnione, lecz wkrótce dotarli do jasno oświetlonego śródmieścia, gdzie witryny sklepów kusiły bogactwem różnorodnych towarów, a z głośników płynęły arabskie piosenki. Tu po ulicach kręciło się sporo osób, gdzieniegdzie panował nawet ścisk, a ku olbrzymiej radości chłopaka wśród tubylców przewijali się także amerykańscy lotnicy i marynarze. - Wambassi Amerikain! - oznajmił kierowca, wskazując palcem obszerną różowo-białą posiadłość przy alei Szalk Isa. Jamie z radością obrzucił spojrzeniem bramę wjazdową, lecz natychmiast zrze-dła mu mina. Przed wejściem stali czterej mężczyźni w arabskich strojach, po dwóch z każdej strony wielkiej, bogato zdobionej drewnianej furty. Mieli postawę wartowników, choć przecież nie mogli nimi być, gdyż na całym świecie amerykańskich placówek dyplomatycznych strzegli żołnierze piechoty morskiej. A jeśli nawet któraś ambasada wystawiała patrole na zewnątrz terenu, to na pewno nie najmowała do tego celu tubylców. Byłoby to wbrew wszelkiej logice. Jamie bywał przecież za granicą i nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Zatem istniało tylko jedno wytłumaczenie: ci czterej musieli należeć do straży z Posiadłości za miastem! - Jedź dalej! - zawołał do kierowcy, jedną dłoń zaciskając na jego ramieniu, drugązaś pokazując jasno oświetloną aleję przed nimi. - Tam, gdzie jest więcej ludzi! Do... sklepu! - Aiyee! Sklepu! Zakupi! Z dłońmi owiniętymi gazą, którą niemal cudem udało mu się kupić w pierwszej napotkanej aptece, Montrose bez pośpiechu wędrował wraz z tłumem turystów przez słynną handlową dzielnicę Manamy, Az-Zahran. Wreszcie zauważył w oddali spacerującego oficera marynarki, w rozpiętej pod szyją letniej koszuli 201 mundurowej. Poznał po dystynkcjach porucznika, zwrócił też uwagę na srebrzyste skrzydełka zdobiące jego kieszonkę na piersi. Dumnie wypięta pierś i sprężysty krok tamtego przywiodły Jamiemu na myśl nieżyjącego ojca. Ruszył za nim Czarnoskóry oficer, wysoki i szczupły, wcale nie okazał się takim służbistą, na jakiego początkowo wyglądał - z szerokim uśmiechem zasalutował grupce podchmielonych marynarzy, którzy widocznie odkryli melinę rozprowadzającą nielegalnie alkohol, a następnie w kilku słowach kazał im znikać z ulicy, gdzie w każdej chwili mógł się pojawić patrol. Tamci bez wahania poszli za jego radą. Ośmielony tym zdarzeniem, Jamie Montrose podszedł bliżej i zawołał głośno żeby przekrzyczeć panujący dokoła zgiełk: - Panie poruczniku! Mogę zamienić z panem kilka słów? - Jesteś Amerykaninem? - zdziwił się tamten. - A co się stało z twoimi ręko ma, chłopcze? - Właśnie o tym chciałem z panem rozmawiać. Potrzebuję pomocy. XVII Cameron Pryce chodził nerwowo po salonie, omal nie depcząc po palcach siedzącym na sofie Leslie oraz Angeli. - Do diabła! Wzięli nas pod lupę! - wykrzykiwał. - A my zapędzamy się w śle pe uliczki i krążymy w kółko, jak powiedziałby Scofield. - O co ci chodzi, Cam? - zapytała Montrose. Pryce chciał już odpowiedzieć, lecz w tej samej chwili na schodach rozległy się kroki zbiegającego Geoffreya Watersa. - Jasna cholera! Niech to szlag trafi! - wykrzyknął tamten. - Masz zamiar mnie przedrzeźniać? Co się stało? - Cały dom jest nafaszerowany mikrofonami! Równie dobrze mogliśmy trans mitować nasze dyskusje w BBC, a jeszcze lepiej w którejś z lokalnych stacji fil mowych. - Czy możesz mówić jaśniej? - Wystarczy podsumować. Jedna pluskwa w garażu, trzy w tym salonie, dwie w jadalni i po jednej w każdym pozostałym pomieszczeniu!... Przepraszam, w bi bliotece na górze także były dwie. - To obrzydliwe! - oświadczyła Angela. - Zainstalowanie tak dużego systemu podsłuchowego musiało zająć sporo czasu - podsunęła Leslie. - I trzeba to było wykonać po kryjomu - dodał Pryce. - Ten, kto rozmieszczał Pluskwy, musiał mieć pewność, że nie zostanie przyłapany na gorącym uczyn- ku. - Zatrzymał się nagle i zwrócił do Angeli: - Od śmierci matki oboje z bratem mieszkaliście w internatach, prawda? - Po pogrzebie zostaliśmy w Londynie przez dwa tygodnie, musieliśmy załatwić formalności testamentowe i spadkowe oraz spotkać się z krewnymi. Poza tym wpadaliśmy tu na weekendy. Rog przyjeżdżał po mnie i wracaliśmy samo- chodem, tak jak wczoraj. 203 - Agent specjalny Pryce zmierza do tego, moja droga - wtrącił Waters - że podczas waszej nieobecności domem opiekował się sierżant Coleman. Mam rację? - Tak - powiedziała cicho Angela, spuszczając nisko głowę. - No to chyba już wiemy, kto mógł bezpiecznie zainstalować tak duży system podsłuchowy. Tego człowieka trzeba jak najszybciej przewieźć na Old Bailey. Z prawdziwą przyjemnością powiadomię Scotland Yard. Szef służby bezpieczeństwa ruszył w stronę telefonu. - Zaczekaj, Geof! - rzekł ostro Cameron. - To ostatnia rzecz, jaką powinni śmy uczynić w tej sytuacji. - To ty zaczekaj, kolego. Jedyną osobą, która mogła założyć tutaj podsłuch, jest Coleman, a chyba nie muszę ci przypominać, że w świetle prawa popełnił przestępstwo. - Zdecydowanie lepiej wziąć go pod ścisłą obserwację niż pakować za kratki. - Nie wiem, co chciałbyś w ten sposób osiągnąć. - Już to mówiłem, kiedy byłeś na górze - oznajmił stanowczo Pryce. - Prze ciwnicy znają każde nasze posunięcie, co uniemożliwia zdobycie choćby szcząt kowej odpowiedzi na pytanie, po którą wraz z Leslie przylecieliśmy do Londynu. Nadal nie wiemy, z jakiego powodu matka Angeli została zamordowana. Co ją łączyło z organizacją Matarese'a? - Z czym? - Później ci to wyjaśnię, moja droga - odparła Montrose. - Nie zgadzam się z tym - rzekł Waters. - Szczegółowo odtwarzając wszyst kie zdarzenia musimy znaleźć wyjaśnienie. Trzeba się tylko uzbroić w cierpli wość, kolego. Uważam, że nie mamy innego wyjścia. - Coś jednak wciąż nam umyka - mruknął Cameron, kręcąc głową. -Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale czuję, że coś przeoczyliśmy... Może należałoby się cof nąć do rozmowy ze Scofieldem na Brass 26... - Na czym? - Przepraszam. Taką nazwę nosi wyspa, na której po raz pierwszy go spotkałem. - Wielce znacząca nazwa - zauważyła Leslie. - I co ci wtedy powiedział? - Że przede wszystkim jest nam konieczny jak najpełniejszy obraz życia lady Alicji. Powinniśmy się skontaktować z jej prawnikami, bankierami, lekarzami i są siadami, stworzyć szczegółowy rys psychologiczny. A głównie prześledzić wszelkie operacje finansowe. - Mój drogi! - zaczął z namaszczeniem szef sekcji bezpieczeństwa. - Czy sądzisz, że do twojego przyjazdu siedzieliśmy jak na szpilkach i ze zdenerwowa nia obgryzaliśmy paznokcie? Zgromadziliśmy bardzo obszerne akta lady Alicji, obejmujące te wszystkie rzeczy, o których przed chwilą wspomniałeś. - Więc dlaczego nic o tym nie mówiłeś? - Bo mieliśmy ważniejsze sprawy, jeśli sobie przypominasz. I obaj byliśmy przekonani, że tą drogą na skróty dojdziemy do szukanych wyjaśnień. - Na skróty? Czyżbyś ustalał to ze Scofieldem? - Nie rozmawiałem z nim od wielu lat, lecz chyba wszyscy szukamy takich skrótów, prawda? 204 - Nie zaliczyłabym do nich sporządzania profili psychologicznych - wtrąciła Leslie. - Do tego potrzeba mnóstwo czasu, a sprawa mojego syna każe się nam spieszyć. Prawdopodobnie myślę egoistycznie, ale... nic na to nie poradzę. - Nikt nie może pani za to winić - odparła Angela Brewster. - I nikt tego nie robi - przyznał Waters. - Masz rację, Cam, lepiej będzie wziąć tego łajdaka pod ścisłą obserwację, metodami klasycznymi i elektroniczny mi. Biorąc pod uwagę tempo, jakiego ostatnio nabrały wypadki, możemy się spo dziewać, że Coleman doprowadzi nas do swych zwierzchników. - A gdyby się zorientował i próbował wymknąć twoim ludziom, powiadomi my Scotland Yard. Od strony drzwi wejściowych doleciały cztery krótkie piśnięcia systemu alarmowego. Ktoś otwierał drzwi. - To pewnie Rog i Coley - powiedziała Angela. - Obaj znają kod otwierają cy drzwi... Nie wiem, co powiedzieć, jak postąpić. Co mam robić? - Zachowuj się naturalnie - odparła Montrose. - Nic nie mów, poza zwykły mi słowami powitania. Podejrzewam, że głównie Coleman będzie mówił. Ma wszak sporo do wyjaśnienia. W przejściu pojawił się Roger Brewster. Niósł w rękach duże kartonowe pudło, ale chyba niezbyt ciężkie. - Witam wszystkich - rzekł, ostrożnie stawiając bagaż na podłodze. - Jak wam poszło, Rog? - spytała z ociąganiem Angela. - Gdzie jest Coley? - Odpowiedź na drugie pytanie brzmi: wstawia bentleya do garażu, a na pierw sze: doskonale. Stary Coley to szczwany lis, o czym do tej pory nie wiedziałem. Wszyscy obecni w salonie wymienili znaczące spojrzenia. - Co chcesz przez to powiedzieć, młodzieńcze? - zapytał Waters. - Wkroczył do siedziby firmy pokorny jak owieczka, dokładnie obejrzał sche mat naszej instalacji i dowiedział się tego, na czym mu zależało: Czy da się tak rozbudować system, by sygnalizacja alarmowa była również odbierana na Lown- des Street. Jak należało się spodziewać, nie wymaga to większych przeróbek. - W czym więc przejawił się jego spryt? - spytał szybko Pryce. - W pewnym momencie zmienił się w rozwścieczonego tygrysa, jakby grał główną rolę w ekranizacji "Doktora Jekylla i pana Hyde'a". Już podczas jazdy szczegółowo wyliczał mi niedomagania naszej instalacji. Kiedy więc w firmie nie wspominał o tym ani słowem, pomyślałem, że tylko chciał się przede mną po chwalić swą wiedzą. Ostatecznie w każdej instalacji można znaleźć słabe punkty. - Ale nie były to tylko przechwałki? - Skądże! Wyciągnął z kieszeni notatnik, porównał swoje zapiski ze schema tem i stanowczo zażądał rozmowy z kierownikiem firmy. - Czego dotyczyły te wątpliwości? - zapytał Waters, który w mistrzowski sposób udawał niewzruszony spokój. - Orzekł, że w trakcie instalacji popełniono kilka błędów z przyłączeniami różnych sygnałów. Chodziło o to, że komputer w naszym systemie zapisuje daty i godziny włączenia oraz wyłączenia alarmu, jak również każde jego uruchomienie. - I co z tego, braciszku? 205 - Otóż Coley twierdzi, że parokrotnie wychodził z domu, zapisując sobie go. dzinę włączenia alarmu, lecz później nie mógł znaleźć stosownego zapisu w kom puterze. Tłumaczył więc, że skoro są luki w zapisach, to równie dobrze mogłoby nie zostać zarejestrowane na przykład włamanie do domu. - A co na to kierownik zakładu? - Niewiele miał do powiedzenia, pani Montrose, Coley nie chciał słuchać jego pokrętnych tłumaczeń. Próbował nam wmówić, iż Coleman musiał pomylić godzi ny albo wystukał niewłaściwy kod na tabliczce, ten jednak orzekł, że to bzdury. - Jakbym słyszał sierżanta armii brytyjskiej, Geof- mruknął Cameron. - Całkowicie się z tobą zgadzam - odparł Waters. - A co masz w tym pudełku? - Dwa następne kartony zostawiłem przed drzwiami. Zaraz je przyniosę. - Ale co w nich jest? - Coley wam to lepiej wyjaśni, boja nie wszystko rozumiem. Roger zawrócił do holu, lecz omal się nie zderzył w przejściu ze starszym mężczyzną dźwigającym dwa pudła. Oliver Coleman, emerytowany sierżant Królewskich Fizylierów, był niezbyt wysoki, acz mocno zbudowany, muskularny, o potężnych barach i masywnym karku. Miał na sobie elegancki garnitur, ale jego prężna sylwetka nie pozostawiała wątpliwości, że był kiedyś zawodowym żołnierzem. Twarz przecinały mu głębokie zmarszczki, a po ledwie widocznych śladach w króciutko obciętych siwych włosach dało się zauważyć, że kiedyś były płomieniście rude. Mimo to z jego spojrzenia wyzierała jakże typowa dla służących pokora. Wyższy od niego o głowę Roger w porównaniu z Colemanem sprawiał wrażenie nieujarzmionego żywiołu. - Przepraszam, chłopcze - rzekł do młodego Brewstera, który uskoczył mu z drogi. - Dzień dobry, sir Geoffreyu - dodał uprzejmym tonem, z bardzo wyraź nym yorkshirskim akcentem. - Zauważyłem na podjeździe furgonetkę i od razu się domyśliłem, że to z pańskiego biura. - Po czym poznałeś? Przecież wóz nie jest oznakowany. - Chyba jednak powinniście wymalować na drzwiach jakieś napisy, na przy kład "Dostawy ryb" albo "Świeża zielenina". Ciemnoszare furgonetki bardzo się wyróżniają. Nietrudno je rozpoznać. - Zapamiętam to sobie... Pozwól, że ci przedstawię moich nowych współpra cowników, sierżancie. Pułkownik Montrose z armii Stanów Zjednoczonych i spe cjalny agent CIA, Cameron Pryce. - Dzieci już mi mówiły o państwa przyjeździe - rzekł Coleman, podchodząc do Leslie. - Miło mi, sierżancie. - Montrose uniosła się z sofy i wyciągnęła rękę. - Zasalutowałbym pani, ale odszedłem ze służby przed wielu laty. - Po męsku uścisnął jej dłoń. - Cieszę się, że mogę panią poznać. Dzieci bardzo dobrze się wyrażały... o obojgu państwa. - Coleman przywitał się z Cameronem. - To praw dziwy zaszczyt, agencie Pryce. Rzadko się u nas widuje ludzi z pańskiej firmy. - Prawdę mówiąc, nie jestem agentem specjalnym, taki tytuł noszą jedynie starsi inspektorzy FBI, sierżancie. Lecz do tej pory moje tłumaczenia jakoś nie dotarły do sir Geoffreya. 206 - Proszę mi mówić Coley, panie Pryce. Wszyscy mnie tak nazywają. - Roger obiecał nam, że wyjaśnisz, co znajduje się w tych pudłach. - Z przyjemnością. Otóż musi pan wiedzieć, że ostatnio dokładnie zapisywałem godziny mojego wejścia i wyjścia... - O tym już słyszeliśmy. Wiemy, że porównywałeś zapiski z notesu z danymi komputera. Co zatem planujesz? - No więc nabrałem podejrzeń jakieś dziesięć dni temu. Któregoś ranka poje chałem do Kent, w sprawach osobistych, a kiedy wróciłem wieczorem, spostrze głem ze zdumieniem, że na świeżo zasadzonej grządce azalii tuż przy ścieżce są jakieś ślady. Znalazłem nawet kilka urwanych płatków, jakby ktoś łaził między kwiatami. Początkowo to zlekceważyłem, przyszło mi do głowy, że listonosze, dostawcy czy domokrążcy często nosząjakieś duże pakunki. - Coś cię jednak zaniepokoiło, skoro zacząłeś zapisywać godziny włączenia i wyłączenia alarmu, zgadza się? - zapytał Pryce, uważnie wpatrzony w twarz starego żołnierza. - Oczywiście, proszę pana. Zapisywałem każde moje wyjście i powrót do domu. Czasami nie było mnie tylko parę minut, gdy na przykład robiłem drobne zakupy, ale kiedy indziej przyczajałem się za rogiem i nawet przez godzinę obser wowałem dom, żeby zyskać pewność, czy nikt się tu nie kręci. - Nikogo jednak nie zauważyłeś - podsunął Cameron. - Nie, proszę pana, ale wpadłem na pewien pomysł. Szczerze mówiąc, przy szło mi to do głowy dopiero w ostatni czwartek. Otóż podniosłem słuchawkę i za kasłałem głośno podczas wybierania numeru, a następnie umówiłem się ze znajo mym na spotkanie w Regenfs Park w samo południe. Dorzuciłem parę głupich zdań, jakby chodziło o jakiś szyfr, i szybko się rozłączyłem. - To stara sztuczka łącznościowców z okresu ostatniej wojny - rzekł Pryce. - Sprawdzali w ten sposób wszelkie podejrzenia, czy przypadkiem komunikaty ra diowe nie są przechwytywane przez wroga. - Zgadza się, proszę pana. - Reszty mogę się chyba domyślić. Pojechałeś do Regenfs Park i zauważyłeś samochód, który cię śledzi. Poszedłeś więc na spacer i zidentyfikowałeś łażących za tobą ludzi... - Trafił pan w sedno! Tymczasem na schodach pojawiła się trzyosobowa ekipa techniczna z wydziału MI-5, która skończyła sprawdzanie pokoi na piętrze, łan, dowódca grupy, zajrzał do salonu i obwieścił: - Znaleźliśmy jeszcze dwie na tarasie, sir Geoffreyu. - Coley! Tylko popatrz! - zawołał Roger Brewster. - O co chodzi, chłopcze? - Spójrz na sprzęt tych ludzi! Dokładnie takie same przyrządy wypożyczyłeś Ze sklepu swego kolegi na Strandzie! - Masz rację, Roger. Widzę, że przyjaciele z wywiadu nas uprzedzili. Wygląda na to, że nie tylko ja nabrałem podejrzeń. - Co przez to rozumiesz, Coleman? 207 - Mam na myśli instalacje podsłuchową, sir Geoffreyu. Doszedłem do wniosku że w całym domu muszą się znajdować pluskwy. Znalazłem na to potwierdzenie. - Owszem, a my znaleźliśmy pluskwy - przyznał z ociąganiem Waters dziw nie bezbarwnym głosem. - To dość niezwykły zbieg okoliczności, nie uważasz? - Nie bardzo rozumiem, o co panu chodzi. - Coś mi się zdaje, że powinniśmy również dokładnie sprawdzić twoje miesz kanie, Coleman. - Po co? Końcówka systemu alarmowego zostanie tam zainstalowana dopie ro za kilka dni. - Bardziej interesują nas te urządzenia, które już tam są. - Jakie urządzenia? - Nie oszukasz mnie, kolego. Przyznaję, że dajesz dzisiaj wyśmienite przed stawienie, lecz zapewne nie znasz ostatnich osiągnięć technicznych w dziedzinie wykrywania podsłuchu. - Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pan mówi - odparł Coley, wyraź nie poczerwieniawszy ze złości. - Otóż namierzyliśmy, że odbiornik całej założonej tu sieci znajduje się w bu dynku przy Lowndes Street. Ty zaś tam mieszkasz. Czy muszę ci wyjaśniać dalej? - Jeśli sugeruje pan to, czego zaczynam się domyślać, to bez względu na pań ski stopień i zajmowane stanowisko jestem gotów rzucić się panu do gardła. - Szczerze bym to odradzał - rzekł spokojnie Waters, spoglądając kątem oka na przyjmujących czujną postawę techników. - Nic byś nie osiągnął, staruszku. - Ale może choć raz zdążyłbym ci przylać w mordę, łobuzie! Brygadier Da niel Brewster był najlepszym dowódcą, jakiego w życiu spotkałem. Był ponad to moim serdecznym przyjacielem, którego poświęcenie miałem okazję poznać w górach Maskatu, kiedy to uratował mi życie, gdy bandyci porzucili mnie na pustyni. Przysiągłem sobie wówczas, że będę wiernie służył jemu i jego rodzi nie do końca mych dni. Jak więc śmiesz teraz kalać pamięć o nim tymi wyssany mi z palca bzdurami?! - Twoje godne podziwu występy zaczynają mnie powoli nużyć, Coleman. - A twoje insynuacje coraz bardziej burzą mi krew w żyłach, sir dupku żołędny! - Uspokójcie się obaj - zabrał głos Pryce. - To wszystko można w prosty spo sób wyjaśnić... Sierżancie, czy masz jakieś obiekcje przeciwko temu, żeby ludzie sir Geoffreya sprawdzili twoje mieszkanie? - Nie. Oczywiście, że nie. Gdyby od początku przedstawiono mi sprawę po ludzku, zgodziłbym się od razu. - Kiedy po raz ostatni tam byłeś? - zapytał wyraźnie skonfudowany Waters. - Niech policzę- mruknął Coleman. - Dzieci przyjechały wczoraj wieczo rem, a do tej pory spałem na górze. Wpadłem do siebie jakieś trzy lub cztery dni temu, żeby odebrać listy. Zapisy w pamięci komputera, o ile takowe istnieją, mu szą to potwierdzić. - Widzicie? Wszystko da się załatwić - rzekł pojednawczo Cameron, zWra cając się do szefa sekcji bezpieczeństwa. - Weź od niego klucze, Geof, i wyślij tam swoich ludzi. 208 - No cóż, zareagowałem zbyt gwałtownie, Coley, stary przyjacielu. Ale musisz zrozumieć, że dowody świadczyły przeciwko tobie. - Lowndes to wcale nie taka mała uliczka. Poza tym ja również straciłem panowanie nad sobą. Powinienem bardziej liczyć się ze słowami wobec zwierzch ników. Przepraszam. - Nie ma o czym mówić. Ja także cię przepraszam. - Nie przesadzaj, Coley - odezwał się Roger Brewster. - Wszyscy tu lubimy sir Geoffreya, ale on nie jest twoim zwierzchnikiem. Pełni służbę cywilną, a i ty jesteś już zwykłym cywilem. - To prawda! - przyznała Angela. - Zasłużenie dostałem po nosie - odparł wyraźnie rozpromieniony Waters. - Zresztą nie po raz pierwszy. Niemniej, pomijając sprawę wykrycia instalacji pod słuchowej, nie posunęliśmy naszego śledztwa nawet o krok. - Nie powiedziałbym tego, sir - rzekł Coleman. - Nie miałem okazji wyjawić prawdy, ale rozpoznałem jednego z tych facetów, którzy łazili za mną po Regenfs Park. Jest technikiem w firmie zakładającej systemy alarmowe i jeśli dobrze pa miętam, ma na imię Wally czy Waldo, albo jakoś podobnie. - Natychmiast to sprawdź, Geof! - zawołał Cameron. - Wyślij tam swoich lu dzi. Niech namierzą tego człowieka i zbiorą o nim wszelkie dostępne informacje. Niespodziewanie zapiszczał telefon komórkowy Watersa, jakby był jakimś cudem sprzężonym z treścią rozmów prowadzonych w domu przy Belgrave Square. Szef sekcji MI-5 wyjął go pospiesznie, wcisnął klawisz i przyłożył aparat do ucha. - Waters - rzucił krótko, słuchał przez parę sekund, po czym rzekł: - Właśnie miałem do ciebie dzwonić, Mark, choć w zupełnie innej sprawie. - Wyciągnął z kieszeni notes, usiadł przy stoliku i zapisał kilka podyktowanych przez telefon wiadomości. - Powtórz, proszę... i przeliteruj nazwiska... Ach, więc to ten sam człowiek, o którym już zbierałeś informacje? Doskonale. Niedługo się zobaczy my. A teraz przejdźmy do tej drugiej sprawy. - Wydał polecenia dotyczące tajem niczego Wally'ego bądź Waldo, technika z firmy instalującej systemy alarmowe. - Sprawdźcie go, ale w ścisłej tajemnicy - powtórzył i wyłączył aparat, po czym wstał i zwrócił się do Camerona: - Nawiasem mówiąc, agencie Pryce, chyba bę dziemy mogli umieścić w naszych leksykonach hasło: "Dzień wykorzystania po dwójnego skrótu". - Czy mógłbyś się wyrażać po ludzku, Geof? - To taka parabola językowa... Otóż pewien wysoki urzędnik Foreign Office, jeden z tych, którzy wiedzą co nieco o naszej operacji, zadzwonił do mojego asy stenta i przekazał interesującą wiadomość. Pamiętasz te trzy osoby, które zginęły mniej więcej równocześnie z lady Alicją i między którymi bardzo chciałbyś zna- leźć jakieś powiązania? - Oczywiście. Chodzi o francuskiego milionera zastrzelonego na jachcie, hisz- Panskiego lekarza otrutego w Monte Carlo oraz włoskiego gracza polo zamordo wanego na Long Island. Do tej pory w żaden sposób nie mogliśmy powiązać ze sobą tych zbrodni. 209 - Ujawnione zostały nowe fakty. Otóż ten Hiszpan otruty w Monte Carlo był znanym naukowcem i pochodził z bogatej madryckiej rodziny. Podczas przeglą dania danych zapisanych w jego komputerze na uniwersytecie odnaleziono kilka depesz, świadczących jednoznacznie, że utrzymywał bliższy kontakt z AlicjąBrew- ster, mieszkającą w Londynie przy Belgrave Square. - Jak on się nazywał? - spytał szybko Roger. - Juan Garcia Guaiardo. - Znam to nazwisko! - wykrzyknęła Angela. - Pamiętasz, skąd, moja droga? - Waters usiadł z powrotem przy stoliku, ob róciwszy się w stronę dziewczyny. - Nie jestem pewna. Zdaje się, że kilkakrotnie podczas naszego pobytu w do mu, kiedy spotykaliśmy się w jadalni, mama rzucała mimochodem, iż właśnie dowiedziała się od Guaiardo, ale zaraz milkła, jak gdyby speszona, i szybko od wracała wzrok. Tylko raz się zapomniała i powiedziała coś w rodzaju: "Trzeba ich koniecznie powstrzymać". - Nigdy nie wyjaśniła, o co chodzi? - zaciekawił się Pryce. - Nie - odparł za siostrę Roger, w zamyśleniu przygryzając wargi. - Trzeba pamiętać, że po śmierci ojca mama ciężko pracowała, moim zdaniem zbyt ciężko. Czasami chodziła niezwykle spięta i rzucała różne urywane fragmenty zdań, któ re dla nas nie miały żadnego sensu. - Ale to, co przed chwilą usłyszeliśmy od twojej siostry, ma bardzo głęboki sens - odparł Cameron. - Czy wasza mama pracowała na komputerze? - Tak. Stoi na biurku w jej gabinecie - powiedziała Angela. - Czyżby przyszło ci do głowy to samo co i mnie, Cam? - zagadnęła Leslie. - Niewykluczone... A gdzie jest gabinet waszej mamy? - Proszę za mną. - Dziewczyna wstała szybko i skierowała się ku schodom, a za nią ruszyli wszyscy pozostali. Gabinet lady Alicji był urządzony w dziwnym połączeniu staroświeckiego komfortu ze współczesną funkcjonalnością. Wykuszowe okno dzieliło pomieszczenie na dwie silnie kontrastujące ze sobą części. Po lewej stały sięgające sufitu regały z książkami, długa sofa i olbrzymie, obijane skórą fotele oraz maleńki stolik do kawy z nocną lampką. Ta część nasuwała skojarzenie z przytulnym domowym zaciszem. Naprzeciwko niej, jakby po drugiej stronie frontu, stał połyskujący bielą plastiku masywny i piekielnie drogi koszmar, produkt najnowszej technologii. Pośrodku przypominającego lodowisko blatu piętrzył się wysoki komputer z wielkim monitorem, a dalej drukarka, dwa telefaksy oraz rozbudowana konsola telefoniczna z automatyczną sekretarką, obsługująca co najmniej cztery niezależne linie. Określenia typu "bezosobowa" i "lodowato zimna" wydawały się jeszcze zbyt mało dosadne dla określenia wystroju tej części gabinetu. - Geof - odezwał się Pryce, obrzuciwszy wzrokiem cały pokój. - Skontaktuj się jeszcze raz z przyjacielem z Foreign Office i zapisz daty, kiedy przesyłane były depesze elektroniczne między Guaiardo a lady Alicją. - Jasne... Jesteś pewien, że poradzisz sobie z tym sprzętem? 210 - Raczej tak. - To dobrze, bo ja się w ogóle na tym nie znam. - Ja również mogę pomóc - powiedziała Montrose. - Armia wysłała mnie na kurs komputerowy na Uniwersytecie Chicagowskim. Moja znajomość tych ma szyn wykracza ponad przeciętną. - W takim razie ty siadaj przed klawiaturą, zapewne nie mam się co z tobą równać. - Nie można być ekspertem od wszystkiego, agencie Pryce. Muszę się tylko zapoznać z konfiguracją systemu. Po ośmiu minutach próbowania różnych wariantów, zerkania to na ekran, to do instrukcji obsługi, to znów na kartkę z notatnika z wypisanymi datami nawiązywania łączności, Leslie oznajmiła: - Mamy szczęście, bo dostęp do tej korespondencji nie został w żaden sposób zabezpieczony. Znalazłam już depesze z Madrytu, teraz poszukam, czy nie wy słano na nie odpowiedzi. Po chwili cicho zaszumiała drukarka i wnet na stole leżało siedem arkuszy z tekstami różnej długości. Cztery z nich stanowiły depesze nadesłane z Madrytu, trzy inne były odpowiedziami przekazanymi z Londynu. Ułożone w kolejności chronologicznej zawierały następujące treści: Madryt, 12 sierpnia. Droga kuzynko. Uzyskałem dostęp do starych kart lekarskich, gromadzonych od 1911 roku, i sprawdzając nazwiska pierwotnych członków organizacji, udało mi się zidentyfikować spore grono żyjących potomków. Bardzo pomógł mi fakt, że osoby pierwotnie tworzące krąg pochodziły wyłącznie z arystokratycznych rodów, toteż nie było kłopotu z odtworzeniem ich genealogii. Londyn, 13 sierpnia. Najdroższy Juanie. Dzięki Bogu, że nadal prowadzisz poszukiwania. Musisz się jednak spieszyć. Dotarły do mnie wieści znad jeziora Como, od kuzynów Scozzich, spadkobierców dawnej spółki Scozzi-Paravacini, że naciski przybierają na sile. Madryt, 20 sierpnia. Droga Alicjo. Wykorzystałem mój sekretny fundusz rodzinny i zatrudniłem najlepszych prywatnych detektywów, udostępniwszy im tylko szczątkowe informacje. W rezultacie wyeliminowałem aż 43 osoby z mojej listy. Pewnie uda mi się wykluczyć jeszcze więcej. Zyskałem Pewność, że nie miały one ze sobą żadnych kontaktów, a analiza brzmienia ich głosów nagranych 211 podczas rozmów telefonicznych potwierdza, o niczym nie wiedziały. Londyn, 22 sierpnia. Szukaj dalej, mój drogi. I ja odbieram naciski z Amsterdamu, lecz do tej pory stanowczo odrzucałam wszelkie propozycje. Londyn, 23 sierpnia. Najdroższy Juanie. Naciski z Amsterdamu stały się nie do zniesienia, jestem zasypywana groźbami. Dzieci o niczym nie wiedzą, ale wynajęłam ochroniarzy, aby w tajemnicy, bez rzucania się w oczy, czuwali nad ich bezpieczeństwem. Madryt, 29 sierpnia. Najdroższa kuzynko. Zdarzenie w Estepona, podczas którego zginął Mouchistine i czterech jego adwokatów, to prawdziwa klęska. Nie wiem, kto konkretnie się za tym kryje, ale nie mam już wątpliwości, że zorganizowali to M, gdyż Antoine Lavalle, kamerdyner Mouchistine'a, dokładnie powtórzył ostatnie słowa swego pana, ukierunkowujące podejrzenia. Prawnicy z Paryża, Rzymu, Berlina i Waszyngtonu byli zapewne tylko przypadkowymi ofiarami zamachu. Zastanawia mnie jednak, czy nadal zamierzali ściśle wykonywać polecenia Mouchistine'a i czego one dotyczyły. Utknąłem w martwym punkcie. - Cholera! - wykrzyknął Roger, przeczytawszy przedostatnią depeszę. - Tak podejrzewałem! Ostatnio kręciło się wokół mnie trzech czy czterech osiłków. Poja wiali się jak spod ziemi o najróżniejszych porach dnia i tak samo znikali. Widywa łem ich wszędzie, w czytelni, pubie i na boisku. Raz dopadłem jednego z nich i za pytałem, czemu za mną łazi. Udawał niewiniątko, tłumaczył pokrętnie, że reprezentuje miejscowy klub sportowy i zajmuje się rekrutacją nowych zawodników. - Ja również ich zauważyłam, braciszku - dodała Angela. - Jednego chyba nawet wpędziłam w kłopoty, zameldowałam na posterunku, że łazi za mną praw dopodobnie jakiś zboczeniec. Więcej go już nie widziałam, ale zastąpili go inni. Wtedy doszłam do wniosku, że mama się o nas martwi i najęła ochroniarzy. - Dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś? - Bo jesteś w gorącej wodzie kąpany, Rog. Byłam pewna, że mama ma ważne powody, aby tak postąpić. Monte Carlo, 29 sierpnia. Zamordowanie Giancarla Tremonte, ostatniego męskiego potomka rodu 212 Scozzich, jest dowodem, że M nie zawahają się przed niczym. Chcą usunąć nas wszystkich. Uważaj na siebie, kochana kuzynko. Nikomu nie ufaj. - Wreszcie coś wiadomo o powiązaniach! - wykrzyknął Waters. -Mój Boże, oni wszyscy byli ze sobą spokrewnieni, byli bliskimi kuzynami! Jak mogliśmy to przeoczyć? Po raz kolejny zapiszczał telefon komórkowy Watersa. Szef sekcji bezpieczeństwa wyjął go szybko i włączył. - Słucham. Musiał odbierać złe wieści, gdyż twarz mu się stopniowo wyciągała, później zaś doszło do tego zmarszczenie brwi i grymas zasmucenia. Wreszcie Anglik zamknął oczy, westchnął głośno i powiedział: - Zgadzam się. Pewnie niewiele z tego wyjdzie, ale szukajcie dalej. Spróbuj cie zidentyfikować człowieka, który mu towarzyszył w Regenfs Park. - Wyłą czył telefon, schował go do kieszeni i obrócił się do pozostałych. - Zwłoki nieja kiego Wallace'a Esterbrooka, znanego pod imieniem Wally i zatrudnionego w Trafalgar Guardian Company, zostały dziś po południu wyłowione z Tamizy. Dwie dziury po kulach z tyłu głowy jednoznacznie wskazują na morderstwo. Czas przebywania zwłok w wodzie określono z dużym przybliżeniem na czterdzieści osiem godzin. - A więc zastrzelono go w czwartek w nocy bądź w piątek rano - rzekł Cole- man. - Mój Boże, wszystko pasuje. - Co pasuje? - zapytał Pryce. - Tam, w parku, na krótką chwilę nasze spojrzenia się zetknęły. Musiał wie dzieć, że go rozpoznałem. - A jak zareagował ten drugi facet, który był razem z nim? - zainteresował się Cameron. - Trudno mi powiedzieć. Odniosłem wrażenie, że popatrzył szybko na mnie, potem na niego. - Musicie go zidentyfikować, Geof! XVIII Brandon Alan Scofield, znany też pod pseudonimem Beowulfa Agate'a, znalazł się w dobrze sobie znanej sytuacji, w której wciąż rządziły reguły, jakie spamiętał sprzed ćwierć wieku. Ponownie przeistoczył się w skrzyżowanie włamywacza z dzikim kotem tropiącym swe ofiary w całkowitych ciemnościach, w doskonale zamaskowanego wytrawnego zabójcę wypatrującego celu, chociaż tym razem zabójstwo wchodziło w rachubę tylko w ostateczności. Przede wszystkim należało spróbować porwania ofiary. W celu zachowania pozorów, jak również umożliwienia Scofieldowi łączności z resztą grupy, Antonia pozostała w Peregrine View u stóp Great Smoky Moun-tains. Wszelkie informacje od przebywających w Europie Montrose i Pryce'a miała mu natychmiast przekazywać dzięki rewelacyjnym możliwościom telefonii komórkowej. Postawiła tylko jeden twardy warunek: po przedostaniu się do Wi-chity Bray musiał regularnie co osiem godzin meldować jej o swoich postępach. Przyrzekła mu, że jeśli się spóźni o dwie godziny, ona natychmiast powiadomi Franka Shieldsa i powie mu całą prawdę. Scofield usiłował protestować, lecz Antonia była nieugięta: - Masz wrócić cały i zdrów, ty zdziecinniały idioto! Niby co miałabym robić na Brass 26 bez ciebie? Tak więc Beowulf Agate wybrał się do Wichity w stanie Kansas, gdzie miała swoją siedzibę podbijająca świat spółka Atlantic Crown. Był przekonany, że to właśnie ktoś z kierownictwa firmy spisywał polecenia dla szantażowanej Leslie Montrose, które następnie odczytywali przez telefon podstawieni ludzie z Amsterdamu, Paryża, Kairu, Stambułu i Bóg wie skąd jeszcze. Wszystko wskazywało na to, że ów człowiek zajmuje czołowe miejsce w hierarchii organizacji Mata' rese'a, on zaś postanowił go zidentyfikować. Zegar wmontowany w deskę rozdzielczą wynajętego wozu pokazywał 2:27 w nocy. Gigantyczny parking przed siedzibą firmy był prawie całkiem pusty, tylko kilka 214 aut stało w jaskrawo oświetlonej jego części, a wymalowane na drzwiach napisy "Służba Ochrony" nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do ich przeznaczenia, Bray przyjął to z szerokim uśmiechem. Za jego czasów sowieci byli znacznie ostroż-niejsi, zawsze używali nie oznakowanych wozów. Wyciągnąwszy z pochwy długi nóż myśliwski, Scofield otworzył drzwi auta, wysunął się na chodnik i po cichu zamknął je za sobą. Ostrożnie podkradł się do oświetlonej części placu i systematycznie podziurawił opony wszystkich samochodów patrolowych. Następnie podbiegł do bocznego wejścia i przyjrzał się dokładnie panelowi sterowania systemu alarmowego, który, jak na to liczył, okazał się wręcz prymitywnie prosty. Widocznie Atlantic Crown, wzorem wielu innych nazbyt troszczących się o własny majątek firm, całkowicie polegało na przesadnie rozbudowanych układach elektronicznych, licząc zarazem na to, że włamania mogą zdarzyć się wszędzie, tylko nie w tym budynku. Dlatego zatrudniano najlepszych agentów ochrony, płacąc im krociowe wynagrodzenia, podczas gdy z pozoru niezawodny system alarmowy dla kogoś znającego się na rzeczy nie przedstawiał żadnej zapory, właścicielowi zaś przysparzał tylko kłopotów, nie wspominając już o dodatkowych kosztach. Scofield wyjął z kieszeni miniaturowy łom i bez większych kłopotów zerwał pokrywę panelu, po czym, przyświecając sobie miniaturową latarką, obejrzał połączenia płytki drukowanej. Miał ochotę roześmiać się w głos, gdyż rozszyfrowanie wyprowadzeń czujników było dziecinną igraszką. Miał do czynienia z systemem kosztującym dobre kilka tysięcy dolarów, a w gruncie rzeczy nie zabezpieczającym niczego. Niech żyją wieśniacy zatrudnieni do montażu układów elektronicznych! -pomyślał, wodząc promieniem latarki po wychodzących z płytki przewodach. Różniły się kolorami: czerwony, biały, dwa niebieskie, dalej pomarańczowy, biały i znów niebieski. Robota dla amatorów. Bray wyjął z kieszeni szczypce i bez namysłu przeciął wszystkie niebieskie kabelki, nastawiając jednocześnie ucha na jakiekolwiek podejrzane odgłosy. Lecz nadal panowała cisza. Nikt nie zauważył usterki systemu alarmowego w całym wschodnim skrzydle budynku. - Teraz nawet starcy mogą się dostać do środka - mruknął do siebie Brandon. Wystarczyło mu tylko parę sekund pracy dobrym wytrychem przy zamku, żeby otworzyć drzwi. W korytarzu panował półmrok, palące się tylko lampki kontrolne jarzeniówek rozsiewały szarawy blask. Bray nie mógł skorzystać z windy, toteż zaczął się rozglądać za klatką schodową. Znalazł ją w końcu i ruszył na górę. Biurowiec Atlantic Crown miał siedemnaście pięter, a Bray musiał się dostać na szesnaste. Czuł się dziwnie radosny i podniecony. Co zrozumiałe, odczuwał również strach, ale jego traktował jak starego znajomego. Wiedział zresztą, że lęk jest mu niezbędny do hamowania podniecenia, gdyż zbyt długo nie brał udziału w żadnej operacji. Szybko jednak powróciły stare nawyki, nie trzeba mu było powtarzać, aby włożył obuwie na grubej gumowej podeszwie tłumiące odgłos kroków czy zabrał ze sobą komplet wytrychów, ołówkową latarkę, namagnesowany stetoskop do zamków kas Pancernych, pojemnik gazu obezwładniającego, miniaturowy aparat fotograficzny, Somatyczny pistolet Hecklera & Kocha kalibru 6,35 mm, oczywiście z tłumikiem, oraz stalową garotę. Wcześniej skrócił włosy i przystrzygł brodę, ponadto zaopa- 215 trzył się w wojskowy kombinezon mający mnóstwo kieszeni. Niepomiernie cieszyło go, że za całe to wyposażenie zapłacił Frank Shields ze swoich specjalnych funduszy, nie mając bladego pojęcia, do czego zostanie ono wykorzystane. - Nie pozwolę ci prowadzić żadnej akcji w terenie! - oznajmił przez tele fon. - Zgodziłeś się na to, kiedy zawieraliśmy naszą umowę. - Nie zamierzam prowadzić żadnej akcji, "Szparooki" - odparł spokojnie Agate. - Myślisz, że jestem tak lekkomyślny jak ty? Znam swoje możliwości i do kładnie wiem, na co mnie stać, mimo że jestem sporo młodszy od ciebie. - Zaledwie półtora roku, Brandon. Więc po co ci ten sprzęt? - Muszę sprawdzić pewien trop, który może nam wiele wyjaśnić. - To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - W porządku, muszę być z tobą szczery, choć przyjmij do wiadomości, że nie zdradzę ci wszystkiego. Odnowiłem starą znajomość z dawnym agentem Stasi, bez względnym sukinsynem, poszukiwanym przez służby specjalne paru krajów oraz Interpol. Nie znajdziesz o nim wzmianki w żadnym moim raporcie, więc oszczędź sobie trudu. Ale wcześniej korzystałem już z jego pomocy i muszę to zrobić teraz. - Ile bierze? - Dwa tysiące za dobę plus wydatki. W dodatku zażądał premii w wysokości stu tysięcy, jeżeli uda mu się znaleźć coś cennego. - To bardzo wygórowane żądania, lecz skoro twierdzisz, że warto zaryzyko wać, mogę na to przystać. Zdarzało nam się płacić wyższe honoraria. Wydzielę na twoje potrzeby specjalny fundusz w Banku Komercyjnym Nowej Szkocji. To mały, lokalny bank nie mający żadnych powiązań. Poproś o rozmowę z wiceprezesem, niejakim Wisterem. On wszystko załatwi. Wstępnie przeznaczę na twoje cele dzie sięć tysięcy. - Cieszę się, iż z finansami nie będzie kłopotów, "Szparooki". Mój kontakt ostrzegł, że jeśli wykopiemy mu grób, zapłacimy znacznie wyższą cenę. Jak się wyraził, nie ma żadnych krewnych, którym byłby winien choć jedną markę, toteż niczego nie ryzykuje, podejmując z nami współpracę. - Zdaje się, że ten łobuz jest cholernie pewny siebie. - Owszem. Ale to prawdziwy fachowiec. Cholera, pomyślał Scofield, z trudem łapiąc oddech na podeście piętnastego piętra - trzeba było naciągnąć szparookiego Shieldsa na pięć albo nawet dziesięć razy więcej! Ten fikcyjny agent Stasi okazał się tak inspirujący, że Brandon prawie sam uwierzył w jego istnienie. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, myślał teraz, energicznie rozluźniając obolałe mięśnie nóg - potajemna umowa z naszym genialnym Niemcem będzie musiała zostać zweryfikowana. Zwłaszcza należało znacznie zwiększyć wysokość premii za skuteczne zakończenie akcji. Ale w tej chwili trzeba było ją na dobre rozpocząć. Uważne przejrzenie materiałów dotyczących firmy Atlantic Crown, zarówno tych zdobytych legalnie, jak i wykradzionych, pozwoliło na wytypowanie dwóch nazwisk, Alistaira McDowella, dyrektora naczelnego, oraz Spiro Karastosa, skarbnika i dyrektora finansowego spółki. Korespondencja ich autorstwa wykazywała wiele niemalże automatycznych podobieństw, tak w zakresie słownictwa facho 216 wego, jak i wyrażeń potocznych. Według opinii fachowca, analizującego dobór słów i konstrukcję zdań, każdy z tych mężczyzn mógł być autorem poleceń przekazywanych pułkownik Montrose, matce porwanego Jamesa. Odnalezienie gabinetów podejrzanych dyrektorów oraz szczegółowe poznanie rozkładu zajęć pracujących nocą sprzątaczek nie przedstawiało większych trudności. Obaj mężczyźni zajmowali sąsiadujące ze sobą i połączone dodatkowym przejściem pomieszczenia na szesnastym piętrze, a personel sprzątający, który sprawiedliwie dzielił między siebie poszczególne części biurowca, w przybliżeniu wchodził do nich między pierwszą a pierwszą piętnaście w nocy, przy czym sprzątnięcie obu gabinetów zajmowało około czterdziestu minut. Krótki rekonesans ujawnił ponadto, że na czas pracy na danym piętrze sprężynowe zamki drzwi wychodzących na boczną klatkę schodową były blokowane, żeby umożliwić sprzątaczce wyniesienie śmieci. Późniejszy wybór jednej z kobiet i przekonanie jej, że drobna przysługa nie wpłynie źle na jej opinię, a wręcz przeciwnie, spotka się z pisemną pochwałą, okazał się trywialnie prosty. Kilka studolarowych banknotów pomogło jej podjąć decyzję, by na prośbę nie znanego jej dotąd pracownika zarządu zakleiła taśmą samoprzylepną zapadkę sprężynowego zamka. Zgodziła się również zostawić po sobie otwarte drzwi gabinetu dyrektora McDowella, z uśmiechem przyjmując tłumaczenie, iż koledzy z zarządu postanowili zrobić szefowi niespodziankę i nocą ozdobić jego pokój urodzinowymi balonikami oraz zostawić na biurku tacę ze słoiczkiem kawioru i butelką szampana. Nie miała nic przeciwko temu, tym bardziej że starszy mężczyzna, który poprzedniego dnia zaczepił ją na parkingu przed budynkiem, był niezwykle sympatyczny i nosił jeden z najdroższych eleganckich garniturów. W dodatku zapłacił jej tyle, że mogła bez trudu wyżywić za to całą rodzinę przez następne pół roku. Beowulf Agate uśmiechnął się, pomyślawszy, że z dawnych lat pozostał mu olbrzymi dar przekonywania. Z drugiej strony kiedyś zapewne uciekłby się do prostszych i szybszych, lecz zarazem ryzykowniej szych metod. Ale w jego wieku należało przede wszystkim zachować ostrożność. Gdyby zawsze tak postępował, być może uniknąłby dwóch ran postrzałowych w ramię, trzech w nogi, a także rany ciętej brzucha, której wygojenie zajęło kilka tygodni. Trudno zresztą było snuć tego typu porównania, skoro teraz nie dałby rady przeskoczyć przez półtorametrowy parkan, a i z metrowym miałby kłopoty, zakończone co najmniej łupaniem w krzyżu. Po raz kolejny energicznie rozluźnił mięśnie nóg i ruszył na końcowy etap wędrówki po schodach. Zgodnie z obietnicą zamek drzwi był zablokowany. Scofield na palcach pokonał ostatnie stopnie i podkradł się do wejścia. Dobrze wiedział, że bezgranicznie ufni w skuteczność systemu alarmowego urzędnicy nie zdecydowali się na zainstalowanie kamer wideo w korytarzach. Strażnicy regularnie robili obchody, lecz tylko znudzonym wzrokiem omiatali drzwi gabinetów, Potwierdzali swoją obecność poprzez przekręcenie specjalnego kluczyka w skrzynce kontrolnej systemu alarmowego, po czym ruszali dalej. Brandon ostrożnie uchylił drzwi na centymetr i wyjrzał na korytarz, lecz błyskawicznie zamknął je z powrotem. Strażnik szedł właśnie w tym kierunku, obracając w palcach klucz, a skrzynka czujnika wisiała tuż obok wyjścia na klatkę. 217 Spięty do granic, odsunął się szybko i przywarł plecami do ściany, przytrzymując drzwi koniuszkami palców. Zagryzł zęby i wstrzymał oddech, żeby nie jęknąć z bólu w prawej dłoni. Usłyszał wreszcie zgrzyt kluczyka wkładanego do skrzynki, a następnie oddalające się powoli kroki strażnika. Ponownie uchylił ostrożnie drzwi, tylko na tyle, by zablokować je lewą dłonią, i pochuchał na obolałe palce prawej. Strażnik stał w drugim końcu korytarza, przy szybie windy której drzwi zaraz się rozsunęły i mężczyzna w mundurze zniknął Scofieldowi z oczu. Ten otarł pot z czoła i prześliznął się na pogrążony w półmroku korytarz. Sprzątaczka skończyła tu już pracę, panowała niczym nie zmącona cisza. Bray ruszył szybko przed siebie i po chwili stanął przed drzwiami z wielką mosiężną tabliczką z grawerowanym napisem: ALISTAIR MCDOWELL DYREKTOR NACZELNY Gabinet znajdował się dokładnie w połowie długości korytarza. Drzwi od sąsiednich pomieszczeń dzieliła dość duża odległość, co sugerowało, że nie jest to zwykły gabinet, lecz cały apartament. Scofield ostrożnie sięgnął do klamki, mając nadzieję, że usłużna sprzątaczka i w tym punkcie wywiązała się z potajemnej umowy. Nie spotkał go zawód. Drzwi uchyliły się po cichu, a Bray ponownie nastawił ucha, czy nie rozlegnie się jakiś sygnał alarmowy. Nadal jednak panowała cisza, toteż wszedł szybko do środka, zamknął drzwi za sobą i zapalił miniaturową latarkę. Obszedł pokój dookoła, kierując wąski strumyk światła ku podłodze, a następnie zaciągnął ciężkie story w czterech dużych oknach. Teraz mógł bezpiecznie zacząć poszukiwania. Alistair McDowell musiał być dumnym mężem i ojcem, gdyż ewidentnie chciał to wszystkim udowodnić. Na połyskliwym blacie olbrzymiego biurka oraz na półce najbliższego regału stało co najmniej dwadzieścia rodzinnych fotografii oprawionych w srebrne ramki. Przedstawiały głównie trójkę dzieci na różnym etapie rozwoju, od niemowląt spoczywających na rękach matki do kilkunastoletnich wyrostków, uwiecznionych w towarzystwie rodziców w najróżniejszych sytuacjach, od becików, strojów do pierwszej komunii po kostiumy kąpielowe, od piaskownicy poprzez trójkołowe rowerki, rakiety tenisowe, konie, aż po motorówki. Ta swoista wystawa obejmowała skróconą historię dostatniego życia bogobojnego człowieka, epatującego miłością do własnej rodziny, społeczeństwa, Kościoła i ojczyzny, który zbierał owoce pracy w przemyśle: bogactwo, szczęście i stabilizację. Klasyczny przykład amerykańskiego stylu życia. Lecz jeśli podejrzenia Scofielda miały okazać się słuszne, tenże Alistair McDowell należał także do czołówki ludzi zmierzających do zniszczenia owego stylu życia, a raczej do zarezerwowania go dla elity wybrańców, na których miały pracować rzesze poddanych, może nawet niewolników. Dwie szuflady biurka były zamknięte na klucz, ale choć bez trudu dały się otworzyć wytrychem, Bray nie znalazł w nich niczego interesującego, może poza terminarzem. Wyjął szybko miniaturowy aparat fotograficzny i na klatkach super- 218 czułego filmu utrwalił oddzielnie każdą stronicę. Zajęło mu to kwadrans. Ruszył następnie na obchód całego apartamentu. Zaskoczył go widok sypialni urządzonej na prawo od gabinetu. Po przeciwnej stronie znajdowała się sala konferencyjna umeblowana z elegancką prostotą. Podczas oględzin jego uwagę przykuło parę rzeczy wymagających dokładniejszego zbadania. Pierwszą z nich był ścienny sejf ukryty za szeregiem grubych, oprawionych w skórę woluminów prawniczych. Owe specjalistyczne książki także zainteresowały Braya, bo niezależnie od umiejętności McDowella w dziedzinie zarządzania, nie był on przecież wykwalifikowanym prawnikiem. Scofield szybko doszedł jednak do wniosku, że opasłe tomiska służyły tylko wywieraniu wrażenia na klientach, nie mówiąc już o tym, że idealnie nadawały się do zakrycia umieszczonego za nimi sejfu. Kiedy zaś otworzył wytrychem drzwi z pozoru kryjące szafę wnękową, dokonał kolejnego odkrycia: znajdowała się za nimi alkowa mieszcząca nowoczesny komputer. Stało przed nim małe plastikowe krzesełko, a ograniczona przestrzeń sugerowała, że z ukrytego stanowiska mogła korzystać w danym momencie tylko jedna osoba. Trzecim interesującym obiektem była masywna, czteroskrzydłowa komoda z mahoniu, nad którą wisiała reprodukcja starego angielskiego obrazu przedstawiającego scenę myśliwską, jakby dekorator wnętrz usiłował w ten sposób zamaskować, że zapomniał o wpuszczeniu gigantycznego mebla w ścianę. Kolejne odkrycie było jeszcze bardziej zagadkowe. W odległym rogu gabinetu stała zabytkowa, ręcznie zdobiona szafka na akta z czereśniowego drewna, a na niej drogocenna porcelanowa pozytywka. Bray oszacował cenę samego mebla na jakieś trzydzieści tysięcy dolarów. Jego osłupienie wzbudziła zawartość środkowej części komody zamykanej na drzwiczki, których zamek także dał się łatwo otworzyć wytrychem. Stało tam kolejne urządzenie elektroniczne, ale nie mające nic wspólnego z komputerem i przeznaczone tylko do jednego konkretnego celu. Rozpoznał je od razu, zaledwie obrzuciwszy spojrzeniem staromodną klawiaturę i cztery grube cylindry, podczas pracy obracające się z różną szybkością do czasu, aż zadanie zostało wykonane, a szyfr złamany. Był to bowiem skomplikowany dekoder, działający na tych samych zasadach co osławiona Enigma, maszyna szyfrująca używana przez Niemców do kodowania rozkazów przesyłanych podczas drugiej wojny światowej. To urządzenie różniło się od pierwowzoru nowoczesnym dodatkiem pochodzącym z techniki komputerowej, jakim był ekran niewielkiego monitora zainstalowanego na szczycie masywnej obudowy. Ów dekoder natychmiast przypomniał Scofieldowi dni spędzone w Londynie, kiedy to po nawiązaniu bliższej współpra-cy z wywiadem brytyjskim z prawdziwą fascynacją wysłuchał historii złamania Przez Anglików zasad działania Enigmy. Jeden z nowych znajomych urządził mu nawet wycieczkę do ośrodka badawczego w Oksfordzie, gdzie nadal pracowano nad unowocześnioną wersją maszyny szyfrującej, wykorzystywanej głównie do celów szkoleniowych i badawczych. ~ Wpisz słowo "aardvark" - polecił mu wówczas młody oficer MI-5 o nazwi-skuWaters. 219 Gdy Bray to uczynił, na monitorze pojawiła się natychmiast transkrypcja-ODWAL SIĘ, TUMANIE. - Widzę, że nasi młodzi adepci sztuki szyfrowania postanowili zaprezen tować światu swoje osobliwe poczucie humoru - rzekł z uśmiechem Geof- frey. - W takim razie spróbuj szczęścia ze zdaniem: "Daleko pada jabłko od jabłoni". Scofield z pietyzmem wystukał tekst na klawiaturze i tym razem maszyna odpowiedziała w bardziej kulturalny sposób: SPOTKANIE W STUTTGARCiE ZGODNIE Z USTALENIAMI. - Właśnie taki komunikat przechwyciliśmy w ubiegłym tygodniu. Komuni styczny szpieg w naszym Foreign Office przesłał go do centrali Stasi w Berlinie Wschodnim. - I co zrobiliście? - Pozwoliliśmy mu wyjechać do Stuttgartu, skąd już nie wrócił. Jeden z na szych chłopców po tamtej stronie muru doniósł Stasi, że to podwójny agent. Brandon odnalazł włącznik i uruchomił dekoder należący do Alistaira McDo-wella. Bez zastanowienia wpisał słowo "aardvark", lecz na ekranie wyświetlił się komunikat: BRAK DANYCH. No cóż, przynajmniej ten amerykański produkt nie jest tak wulgarny, pomyślał. Wpisał więc zdanie: "Daleko pada jabłko od jabłoni". Cylindry zaczęły się obracać, lecz zaraz stanęły, a na monitorze zabłysnęła odpowiedź: DANE NIEWYSTARCZAJĄCE. Doszedł do wniosku, że drzewa i padające jabłka musiały już zniknąć ze słowników szyfrantów. Ponownie wyjął aparat i zrobił kilka zdjęć urządzenia, mając nadzieję, że na ich podstawie uda mu się zidentyfikować producenta dekodera. Nie miał wątpliwości, iż należy go szukać jedynie wśród przedsiębiorstw realizujących najściślej tajne zlecenia instytucji wojskowych i wywiadowczych. Widocznie sporządzono kilka egzemplarzy więcej, o których zamawiający nie miał najmniejszego pojęcia. Bray przeszedł do szafki na akta, włączył stojącą obok lampę i przysunął sobie krzesło. Były tu cztery szuflady, zaczął więc od najniższej, zawierającej akta podzielone na siedem grup oznaczonych literami od T do Z. Szybko się przekonał, że ich przeglądanie wymaga nie tylko cierpliwości, ale i wielkiego zacięcia. Większość listów i notatek McDowella dotyczyła zysków rzeczywistych i potencjalnych, strategii rynkowych i budżetów, dopuszczalnych profitów oraz sposobów ich zwiększania. Tylko niewielka część obejmowała sprawy mniejszego kalibru, były to przemówienia pisane na spotkania klubów rotariańskich, posiedzenia izb handlowych czy konferencje organizowane przez zrzeszenia i cechy, jak również bardzo ogólnikowe listy do polityków bądź nieco konkretniejsze, do dyrektorów prywatnych szkół (co wskazywało, że latorośl dyrektora wcale nie była tak idealna, jak chciałby tego ojciec). Oddzielną grupę stanowiły pisma od prezesa rady nadzorczej, najczęściej omawiające jakieś negocjacje bądź ustalające strategię dalszych rozmów, z najważniejszymi punktami grubo podkreślonymi na czerwono. Brandona szybko zaczęły piec oczy, odczuwał narastającą irytację. Dotarł w końcu do akt pod literą R, gdzie nieoczekiwa' nie znalazł teczkę zatytułowaną "Równania Grup Ilorazowych". 220 Cóż to mogło oznaczać? O jakie znowu równania tu chodziło? W teczce znajdowało się pięć foliałów z odręcznie zapisanymi kartkami, pokrytymi kolumnami liczb bądź zawierającymi jakieś dziwaczne symbole i wzory. Bray w żaden sposób nie mógł się w tym połapać, lecz instynkt wyostrzony przed wieloma laty kazał mu się mieć na baczności. Te równania musiały coś znaczyć dla samego MacDowella, choć prawdopodobnie dla nikogo więcej. W przeciwnym razie byłyby do tego materiału dołączone wyjaśnienia i komentarze. Tu jednak nie zadano sobie trudu umieszczenia choćby jednej wskazówki. Scofield wiedział tylko tyle, że iloraz to pojęcie matematyczne, ale nigdy nie słyszał o jakichkolwiek grupach ilorazowych. Rozejrzał się po gabinecie i jego wzrok padł na opasły słownik języka angielskiego, stojący na najniższej półce regału. Idąc z nim do biurka, zerknął na okna, żeby się upewnić, czy story są szczelnie zaciągnięte, po czym włączył silną lampkę biurową. Szybko odnalazł właściwą stronę w słowniku i odczytał hasło: Iloraz - wynik dzielenia; liczba wskazująca, ile razy jedna wartość mieści się w drugiej. Tuż poniżej znalazł: Ilorazowa grupa - zbiór elementów tworzących spójną wewnętrzną podgrupę w danej grupie. I tym razem instynkt agenta wywiadu go nie mylił. Brandon sfotografował wszystkie zapisane kartki umieszczone w obwolutach, zaczynając z wolna pojmować ukryty sens tych z pozoru niewinnych zapisków, który mógł doprowadzić do rozszyfrowania hierarchicznej struktury organizacji Matarese'a. Przejrzał do końca akta zebrane w czereśniowej szafce, ale nie znalazł więcej niczego interesującego, chociaż niektóre materiały go rozbawiły. Dyrektor McDo-well skrzętnie gromadził wszelkie rachunki żony, obejmujące zarówno wydatki najej stroje, jak i artykuły żywnościowe, przy czym wszystkie pokwitowania były opisane, a szczególnie kosztowne zakupy, jak choćby te potwierdzone jednym rachunkiem ze sklepu z wytwornymi alkoholami, znaczyły wielkie czerwone wykrzykniki. Owa buchalteria pozostawała w jawnej sprzeczności z wizerunkiem kochającej się, bogobojnej rodziny, jaki sugerowały zdjęcia w srebrnych ramkach. A więc nawet w dostatnim życiu McDowellów nie wszystko szło jak po różach. Brandon z ulgą zamknął ostatnią szufladę i wrócił do alkowy ze stanowiskiem komputerowym. I tu włączył lampkę, żeby w jej blasku dokładniej przyjrzeć się pikiem obcemu dla niego sprzętowi elektronicznemu. Ani trochę nie znał się na komputerach, toteż po namyśle wyjął aparat komórkowy i zadzwonił do ośrodka Peregrine View. - Miałeś nawiązać kontakt ponad godzinę temu! - ofuknęła go poirytowana Antonia. - Gdzie jesteś, do diabła? - Tam gdzie nie spodziewał się mnie żaden amator. 221 - Wracaj natychmiast! - Jeszcze nie skończyłem - zaoponował Scofield. - Został mi do zbadania komputer i sejf... - Właśnie że skończyłeś! - wykrzyknęła Toni. - Coś się wydarzyło. - Co? - Kilka godzin temu dzwonił Frank Shields. Jest w kropce, nie wie, co robić - "Szparooki"? Przecież on zawsze jest pewien swego. - Ale nie tym razem. Chce się z tobą naradzić. - Niech mnie diabli... Ostatecznie ukończyłem podstawówkę, więc może mi powiesz, co się stało? - Skomunikowało się z nim dowództwo wywiadu marynarki. Syn Leslie po dobno uciekł porywaczom i znajduje się teraz na pokładzie okrętu w amerykań skiej bazie wojskowej w Bahrajnie. - Na Boga, to wspaniała wiadomość! Roztropny chłopak. - I w tym właśnie sęk, Bray. Przecież to jeszcze dziecko. Dlatego Frank na brał podejrzeń, że zastawiono pułapkę. - Jezu! Ma ku temu jakieś przesłanki? - Jeśli wierzyć oficerowi, który zaopiekował się chłopcem, on nie chce z ni kim rozmawiać, tylko z matką. Nie chce widzieć nikogo z ambasady, wywiadu czy nawet Białego Domu. Pragnie jedynie rozmawiać z matką, a ponoć ostrzegał, że bez trudu rozpozna ją po głosie. - Cholera! - syknął Scofield, nieostrożnie uderzając palcami w klawiaturę komputera. W tej samej chwili w całym budynku zaterkotały ogłuszająco dzwonki alarmowe. Bray spojrzał z wyrzutem na maszynę, jakby miał przed sobą nietykalną świętość, która nagle dostała ataku histerii, po czym wrzasnął do słuchawki: - Muszę się stąd wynosić! Powiedz "Szparookiemu", że zadzwonię do niego z budki, bo to chyba bezpieczniejsze od aparatu komórkowego. Niech przygotuje aparat do zakłócania podsłuchu. I życz mi szczęścia, staruszko! Wybiegł na korytarz, zamknął drzwi gabinetu i pognał w lewo, ku tej samej klatce schodowej, którąsię dostał na górę. Naparł ramieniem na ciężkie, ognioodporne drzwi i szybkim ruchem zerwał kawałek taśmy samoprzylepnej blokującej zamek sprężynowy. Niemal w tej samej chwili rozległy się podniecone głosy strażników na korytarzu. Bray przystanął i nastawił ucha. Dotarło do niego, że nikt me zna kodu blokującego system alarmowy zainstalowany w gabinecie dyrektora. Zapewne inne pomieszczenia na piętrze mogły pozostać otwarte na oścież, z wyjątkiem gabinetu dyrektora, jak również połączonego z nim pokoju Karastosa, dyrektora finansowego. Zaklął pod nosem, przypomniawszy sobie, że nawet nie zajrzał do gabinetu znajdującego się po przeciwnej stronie sali konferencyjnej, nie mówiąc już o sejfie ukrytym za książkami prawniczymi. Teraz nie miało jednak sensu biadanie nad zaprzepaszczoną szansą, trzeba było faktycznie uciekać z biurowca i zadzwonić do Shieldsa. Jezu, co za wspaniały dzieciak z tego Montrose'a! -pomyślał. Otrzeźwiły go wykrzykiwane polecenia dowódcy straży dobiegające zza drzwi. 222 - Sprawdźcie klatki schodowe! Ja zadzwonię do "Big Maca" i wyciągnę od niego szyfr do wyłączenia tego pieprzonego alarmu! Co by było, gdyby wybuchł pożar? Czyżby ten idiota wolał, żeby jego gabinet spłonął, niż ktokolwiek tam wszedł? - A może lepiej wyważyć te cholerne drzwi? - Są obite blachą. Poza tym sukinsyn obciążyłby nas kosztami naprawy. Zatem nie tylko w rodzinie McDowella brakowało idealnej harmonii, podobnie rzecz się miała w jego firmie. Schody! W gmachu o kształcie litery T znajdowały się trzy klatki schodowe. Ilu strażników pełniło teraz służbę i które schody mogli zabezpieczać w pierwszej kolejności? Do diabła, chyba wystarczyło ich, żeby sprawdzić wszystkie równocześnie! Brandon pognał na dół po betonowych stopniach najszybciej jak potrafił, zakręcając na podestach w takim pędzie, że ledwie mógł się utrzymać poręczy. Zadyszany i zlany potem, na miękkich nogach dotarł do bocznego wejścia, którym przedostał się do budynku. Przystanął na chwilę, spazmatycznie łapiąc oddech, po czym szybko obciągnął wojskowy kombinezon. Nagle kilka pięter ponad nim rozległy się głośne kroki zbiegającego w dół człowieka. Brandon nie miał wyboru, musiał wyjść na parking, mimo że zdawał sobie sprawą, iż teren wokół biurowca jest już zapewne bacznie obserwowany. Nie było nawet czasu, żeby coś wymyślić. Rzeczywiście natknął się na strażnika. Mężczyzna w granatowym mundurze zauważył go wychodzącego z bocznych drzwi i ruszył biegiem w tę stronę. - Hej, ty! - zawołał, sięgając do kabury. - Co za: "Hej", prostaku?! - wrzasnął Beowulf Agate, aż echo odbiło się od sąsiednich budynków. - Tak możesz wołać na złodziejaszków! Jestem pułkowni kiem specjalnej jednostki bezpieczeństwa Gwardii Narodowej, nazywam się Chau- cer, a ta firma realizuje tajne kontrakty dla rządu. Jesteśmy podłączeni do systemu alarmowego. - Co? Kim pan jest? - zapytał osłupiały strażnik. - Dobrze słyszałeś! Organizujemy tu patrole, ponieważ Atlantic Crown wy twarza pewne chemikalia na potrzeby wojska. - Przecież alarm włączył się nie dalej jak pięć minut temu... - Nasze wozy patrolowe są w pobliżu przez całą dobę. Mamy ten gmach na oku. - Nic nie wiedziałem... - Moi ludzie obstawili już cały kompleks. Biegnij do wejścia w północno- wschodnim skrzydle. To już sprawdziłem. Zaraz ściągnę tu dwóch gwardzistów. - Scofield ruszył energicznie przed siebie, ale zatrzymał się, odwrócił i zawołał: - Przekaż swoim kolegom, żeby nie wychylali nosa na zewnątrz, bo mój patrol może otworzyć ogień! - Dobry Boże! Brandon wyjechał z Wichity bocznymi drogami, zatoczył łuk i dotarł do autostrady numer 96 w pewnej odległości od miasta. Miał nadzieję znaleźć szybko gdzieś budkę telefoniczną, najlepiej w odludnym i ciemnym miejscu. Natknął się 223 na plastikową muszlę przy obskurnym, pokrytym obscenicznymi napisami i rysunkami przystanku autobusowym. Wrzucił monetę i połączył się z centralą, lecz operator z nocnej zmiany guzdrał się tak, że Scofield zdążyłby w tym czasie dolecięć do Waszyngtonu i osobiście porozmawiać z wicedyrektorem CIA. Wreszcie w słuchawce rozległ się głos Shieldsa: - Gdzie jesteś, Brandon? - Tam gdzie żyto nie rośnie i bawoły nie ryczą, "Szparooki". Jest czwarta nad ranem, ale z tego, co mogę dojrzeć, wokół mnie rozciągają się jedynie pustkowia Kansas. - Rozumiem. Mam włączony koder, więc zapewne nikt nie zdoła namierzyć, dokąd dzwonisz. - To raczej niewykonalne. - W porządku. Nie wymieniaj tylko żadnych nazwisk, zostaw to mnie. - Jasne. - Po pierwsze, czy znalazłeś coś interesującego? - O czym ty mówisz? - Antonia wyznała mi, że wybrałeś się na łowy, toteż wolałem już nie pytać o szczegóły, ty kłamliwy draniu. - W takim razie odpowiem na pytanie. Tak, wydaje mi się, że coś mam. Po wiedz wreszcie, co jest z tym zaginionym elementem. - Nie podoba mi się ta sprawa, Bray. Chłopak pozostaje pod opieką poruczni ka, pilota służącego w naszej bazie w Bahrajnie. - I nie chce rozmawiać z nikim oprócz naszej wymusztrowanej damy, jak mi powiedziała Toni. Co ci się nie podoba? - Jeśli skontaktuję go z matką, niewykluczone, że będzie to oznaczało wyrok śmierci dla obojga. Może nie wiesz, ale Bahrajn jest najlepiej rozwiniętym sprzę towo krajem Bliskiego Wschodu. Tamtejsi specjaliści potrafią przechwytywać radiowe komunikaty nie gorzej od naszych. Nie mogę podejmować takiego ryzy ka zdemaskowania miejsca pobytu matki i syna. - W takim razie zaczekaj na mój powrót. Mam pewien pomysł. Przyślij po mnie służbowy odrzutowiec. - Dokąd, na miłość boską? - A skąd ja mam to wiedzieć? Jestem na autostradzie, jakieś dwadzieścia ki lometrów od Wichity. - No to wracaj do miasta i zadzwoń do mnie z lotniska. Powiem ci, z kim masz się skontaktować. Julian Guiderone, syn Pasterza, siedział przy stoliku w kawiarni przy włoskiej Via Veneto, delektując się wyborną kawą ze śmietanką, kiedy zapiszczał telefon komórkowy w wewnętrznej kieszeni marynarki. Włączył go i rzucił do słuchawki: - Pasterz. 224 - Wichita spalona - zakomunikował rozmówca z Amsterdamu. - Nie wiemy jeSzcze, do jakiego stopnia. - Ktoś ocalał? - Nasi ludzie. Nie było ich wtedy w biurze. - McDowell i Karastos? - Zgadza się. Spali w swoich domach. Nie mieli z tym nic wspólnego. - Zlikwidujcie ich obu i wyczyśćcie gabinety. XIX Lotniskowiec USS "Ticonderoga" był olbrzymi, w tym istnym pływającym mieście znajdowały się odpowiedniki rozmaitych sklepów, przychodni lekarskich, restauracji (zwanych tu mesami), sal gimnastycznych, biur oraz różnych pokoi sypialnych, jedno-, dwuosobowych, jak i zbiorczych. Korytarzy, schodków i wszelkiego rodzaju zaułków było tu więcej niż na przedstawionej w telewizyjnym serialu "Star Trek" futurystycznej wizji Chinatown w San Francisco. Im głębiej zapuszczało się pod górny pokład, tym mniej ludzi się spotykało, lecz tym więcej trzeba było pokonać drabinek i luków oraz omijać wszelkiego rodzaju ładowni. Dwoje ludzi przemykało niepostrzeżenie labiryntem nisko sklepionych korytarzy. Pierwszy z nich, wysoki czarnoskóry oficer, szedł z pochyloną głową, by nie rozbić jej o biegnące pod sufitem kable i rury. Drugi, znacznie młodszy, muskularny nastolatek, miał na dłoniach świeże opatrunki. - Pospiesz się - mruknął porucznik Luther Considine, którego letnia bluza mundurowa była wymięta i poplamiona. - Dokąd idziemy? - zapytał podekscytowany Jamie Montrose. - Tam gdzie żaden oficer wachtowy ani jego wierne psy cię nie znajdą. Dotarli do ciężkich stalowych drzwi opatrzonych napisem: NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY. Considine wyjął z kieszeni klucz, przekręcił go w zamku i odciągnął drzwi. Weszli do niewielkiej, pomalowanej na biało kajuty. Stał tu długi stół z kilkoma składanymi krzesełkami. Na prawej ścianie wisiał zwijany ekran, na stojaku po lewej stał rzutnik do slajdów. - Gdzie jesteśmy?-spytał chłopak. - W sali odpraw pilotów wytypowanych do tajnych misji. - Skąd miał pan klucz, poruczniku? - Szef służb wartowniczych na okręcie był dowódcą mojej eskadry, dopóki naczelstwo nie zdecydowało, że jest za sprytny albo za ślepy, żeby dalej latać. 226 wyNajmujemy wspólną kajutę. Nietrudno było go przekonać, że umówiłem się na randkę z ciemnoskórym aniołem zbawienia. - To miło z jego strony. - Gadka szmatka. Wybawiłem go z opresji w kasynie na Rodos. Jak wcisnę ten klawisz, na zewnątrz zapali się napis: "Nie wchodzić". - Nie wiem, jak panu dziękować. - Nie musisz, Jamie. Wystarczy, że dokładnie zrelacjonujesz swoje przygody. Tylko pamiętaj, jeśli wpuszczasz mnie w maliny, będę musiał za to słono zapłacić. - Przysięgam, że powiedziałem szczerą prawdę... - Wierzę ci - przerwał mu szybko pilot, spoglądając na niego uważnie. - Cała ta historia wydaje mi się niewiarygodna, ale jesteś młody, a twój ojciec był pilo tem, przez wielu uważanym za najlepszego w naszej formacji. Nie widzę powo du, dla którego miałbyś kłamać. Kłopot w tym, że kapitan, zatwardziały formali- sta dowodzący tym pływającym miastem, jest przekonany, że uciekłeś z mojej kajuty i zaszyłeś się jak mysz pod miotłą, podczas gdy oficerowi wywiadu bardzo zależy na tym, żebyś szczerze porozmawiał z Waszyngtonem. - Nic z tego! - syknął młody Montrose. - Jak sam się pan wyraził, ja też zo stałem wpuszczony w maliny. - Nie ma sprawy. Cofnijmy się do samego początku. Co powiedzieli ci dwaj gogusie z rządu, którzy odbierali cię na lotnisku Kennedy'ego? - Niewiele... Oznajmili, że moja mama została przydzielona do jakiejś ściśle tajnej operacji i w celu uniemożliwienia wszelkich przecieków muszą mnie na jakiś czas... "zgarnąć ze sceny". - Wylegitymowali się?... Mniejsza z tym, mogli mieć podrobione papiery. W każdym razie ty im uwierzyłeś? - No cóż, byli uprzejmi i sympatyczni. Wydawali mi się zmartwieni, jakby im było żal, że dostali takie niewdzięczne zadanie. A poza tym wsadzili mnie na po kład samolotu bez biletu, kontroli paszportowej i tych wszystkich formalności. - O nic więcej nie pytałeś? - Zadawałem mnóstwo pytań, lecz oni wiedzieli niewiele więcej ode mnie. - Przypomnij sobie, czego się jeszcze od nich dowiedziałeś. - Oznajmili, że polecę do Paryża, co oczywiście sam wcześniej przeczytałem na tablicy odlotów. Uprzedzili jednak, że tam będę się musiał przesiąść, lecz nie znali ostatecznego celu podróży. Powiedzieli tylko, że na Orły odbierze mnie dwóch innych agentów, którzy się o wszystko zatroszczą. - Nic nie mówili na temat twojej matki i wykonywanej przez nią tajnej operacji? - O niczym nie wiedzieli i chyba tak było naprawdę. Zapytałem, czy mogę skorzystać z telefonu, więc zaprowadzili mnie do automatu. Najpierw zadzwoni- łem do domu, ale nikt nie odbierał, nie zgłosiła się nawet automatyczna sekretar- ka. Potem próbowałem się skontaktować z bliskim przyjacielem i zarazem prze- łożonym mamy, ale włączyła się operatorka z centrali i przekazała, że ten numer został zmieniony, a nowego nie ma jeszcze w książce. Wtedy przyszło mi do gło- wy, że faktycznie chodzi o jakąś ściśle tajną operację wielkiej wagi. Ale o tym wSzystkim już panu mówiłem, poruczniku. 227 - O telefonach nie wspomniałeś ani słowem. Wrócimy jeszcze do tej rozmowy bo mam przeczucie, że za twoją historią coś się kryje, tylko jeszcze nie wiem co - Naprawdę niczego nie pominąłem, poruczniku. - Daj sobie spokój z tym porucznikiem, Jamie. Na imię mi Luther, a przy na- stępnym spotkaniu mogę już być zwykłym majtkiem. Dla czarnego droga od pii0. ta klasy Top Gun do popychadła z wiadrem i ścierkąjest bardzo krótka. Nie nale żę do najgorszych, lecz Powellowi wystarczy jeden ruch ręki, żeby odesłać mnie do szorowania pokładów. - Nie wierzę, aby istniała jeszcze segregacja rasowa... Luther. - Och, uwielbiam takie teksty z ust białych liberałów. Czemu nie wybrałeś jakiegoś schludnego białego oficera, żeby zaczepić go na ulicy? Jest w mojej eska drze taki jeden kutas, który nienawidzi każdego, kto ma choćby jedną plamkę na butach. Podkablował kucharza za to, że miał fartuch zabrudzony tłuszczem. - To mnie pewnie też by wydał, prawda? - Jak dwa i dwa to cztery. Powiedz mi jeszcze o tych telefonach. Przypomnij sobie dokładnie, co ci mówiła operatorka o zmianie numerów. - Chciałem zadzwonić do pułkownika Everetta Bracketa. Kończył West Point razem z mamą, potem rodzice bardzo się zaprzyjaźnili z nim i jego żoną. Wielo krotnie wciągał mamę do wykonywanych przez siebie zadań. - Jakie to były zadania? - Bracket to szycha w wywiadzie piechoty morskiej, a mama ukończyła spe cjalny kurs nowoczesnej elektroniki, obejmujący pracę z komputerami i całą resztą wyszukanego sprzętu. Później dostała przydział do sekcji G-Dwa, a moim zda niem wuj Ev maczał w tym palce. - Z jakiego powodu mógł ją wybrać do tej ściśle tajnej i pewnie niebezpiecz nej operacji? - Nie mam pojęcia. Po śmierci ojca Bracket próbował mi go zastąpić i moim zdaniem pod żadnym pozorem nie wciągnąłby mamy w niebezpieczną sytuację. Dlatego to wszystko nie trzyma się kupy. - Dobra. Posłuchaj mnie uważnie, Jamie. Spróbuj sobie przypomnieć, kiedy dokładnie otrzymałeś wiadomość z Waszyngtonu. Kiedy dyrektor szkoły poinfor mował cię, że masz się stawić na lotnisku Kennedy'ego w Nowym Jorku? - To było w piątek, ale nie pamiętam daty. Szykowałem się już do wyjazdu na weekend. - A teraz przypomnij sobie jeszcze, kiedy po raz ostatni, przed tamtym piąt- kiem, rozmawiałeś z mamą. - Parę dni wcześniej, w poniedziałek lub wtorek. To była zwykła rozmowa, o moich ocenach, jedzeniu, pogodzie i tak dalej. - I przez te trzy dni nie kontaktowałeś się już z mamą? - Nie było powodu. - Możemy więc zakładać, że i ona w tym czasie nie próbowała się z tobą skon' taktować. - Na pewno nie dzwoniła. - Skąd możesz być pewien? 228 - Na lotnisku w Paryżu powiedziałem tym dwóm agentom, że chciałbym zadzwonić do mojego bliskiego kuzyna, który mieszka we Francji. Zaprotestowali, ale ja nalegałem. Odniosłem wrażenie, iż przede wszystkim chcą załatwić sprawę po cichu. W każdym razie zaprowadzili mnie do automatu, a potem wisieli mi nad głową, kiedy rozmawiałem. - I co? - Miałem kartę telefoniczną, taką, co umożliwia nawet połączenia międzyna rodowe, i pamiętałem dobrze numer centrali szkoły... - Żartujesz? - przerwał mu Considine. - Ani trochę. Niech pan nie zapomina, poruczniku, że mój ojciec był oficerem, ciągle przenosiliśmy się z jednego miasta do drugiego. Większość moich znajomych z wczesnego dzieciństwa mieszka do dzisiaj w Wirginii, bo tam się urodziłem. - No dobra. Zadzwoniłeś więc do szkoły, a nie do zmyślonego kuzyna. - Wcale go nie zmyśliłem. Kevin jest dużo starszy ode mnie i naprawdę stu diuje na Sorbonie. - Co za imponująca rodzinka. W każdym razie zadzwoniłeś do szkoły, prawda? - Oczywiście. W centrali akurat dyżurowała Olivia, nasza praktykantka. Zdą żyliśmy się wcześniej... bliżej zaprzyjaźnić. - Aha, rozumiem. No i co? - Poznała mnie po głosie. Zapytałem, czy nie było żadnych wiadomości od mamy. W szkolnej centrali zapisuje się wszystkie rozmowy, toteż Olivia szybko sprawdziła i powiedziała, że mama nie dzwoniła. Zacząłem gadać, jakbym rze czywiście rozmawiał z Kevinem, a potem odwiesiłem słuchawkę. Nie miałem jesz cze okazji, żeby przeprosić za to Olivię. - Kapuję - mruknął Considine, w zamyśleniu drapiąc się po głowie. - Ale to jeszcze jeden telefon, o którym mi wcześniej nie mówiłeś. - Chyba zapomniałem. Dalej już pan wszystko wie. Przywieźli mnie do tego wielkiego domu za trzema mostami, okolonego murem i pilnowanego przez uzbro jonych strażników. Nie wolno mi się było z nikim kontaktować. Siedziałem sam w wielkim pokoju o zakratowanych oknach. - Owszem, znam historię twojej wiekopomnej ucieczki - rzekł pilot. - Jesteś twar dym dzieciakiem. Głęboko porozcinałeś sobie dłonie, lecz to cię nie odstraszyło. - Nie wiem, czy jestem twardy. Myślałem tylko o tym, żeby się stamtąd wy dostać. Mój nadzorca... miał na imię Amet, lecz ochrzciłem go nadzorcą... Otóż Powtarzał mi w kółko to samo, jak dziurawa płyta, a brzmiało to bardzo mało przekonująco. Nie wierzyłem, że przez tyle dni nikt nie potrafi zlokalizować mamy i zorganizować choćby najkrótszej rozmowy telefonicznej. Oszukiwali mnie! - Nie ulega jednak wątpliwości, że starannie wszystko zaplanowali, co do minuty. - Considine uśmiechnął się smutno i wstał od stołu. - Jak mam to rozumieć? - Jeśli mówisz prawdę, a na razie nie mam podstaw, żeby ci nie wierzyć, to porywacze musieli za wszelką cenę wywieźć ciebie z kraju przed rozpoczęciem owej ściśle tajnej operacji, w której uczestniczy twoja matka. Nawiasem mówiąc, ta operacja to chyba jedyna rzecz zgodna z prawdą, jaką ci zdradzili porywacze. 229 - Nie rozumiem, Luther. - Jamie zmarszczył brwi. - Tylko to jedno w ich wyjaśnieniach ma jakikolwiek sens - odparł pilot, spo glądając na zegarek. -Widocznie twoja matka jest zaangażowana w akcję skiero waną przeciwko tym ścierwom, które cię porwały. I wszystko wskazuje, że to operacja dużego kalibru. - Skąd taki wniosek? - Porwanie to poważna sprawa, a uprowadzenie syna wysokiego oficera zwią zanego z działaniami w zakresie bezpieczeństwa narodowego to wręcz wkładanie głowy pod topór. Jak mówiłeś, zgarnęli cię ze sceny, tyle że umieścili na innej, ich własnej. - Ale po co? - Żeby mieć haka na twoją matkę. - Considine podszedł do drzwi. - Wrócę za kilka godzin. Odpocznij, spróbuj się trochę przespać. Zostawiam włączony napis ostrzegawczy, więc nikt nie powinien ci przeszkadzać. - Dokąd idziesz? - Wystarczająco dokładnie opisałeś mi dom, w którym cię uwięziono, zamierzam więc urządzić sobie małą wycieczkę na terytorium Bahrajnu. Domyślam się, gdzie to jest, zresztą niewiele tu terenów zabudowanych tak bogatymi rezydencjami. Zabiorę ze sobą polaroida z całym pudełkiem wkładów. Może dopisze nam szczęście. Julian Guiderone odpoczywał na pokładzie swojego leara 26 w drodze do posiadłości w Bahrajnie, prawdziwej stolicy jego finansowego imperium. On zaś lubił ów emirat, a zwłaszcza obowiązujący tam styl życia. Co prawda, Manama w żadnej mierze nie mogła się równać z Paryżem czy Londynem, lecz jeśli gdziekolwiek na świecie obowiązywały w całej rozciągłości prawa wolnego rynku, to chyba tylko w Bahrajnie. Dominowała tam zasada absolutnej swobody, funkcjonująca nie tylko w ekonomii czy handlu, ale dotycząca wszelkich aspektów życia, jeśli się tylko należało do warstwy najbogatszych. Julian miał w Bahrajnie spore grono znajomych - nie uznawał ich za przyjaciół, gdyż w jego pojęciu przyjaźń stanowiła jedynie zawadę. toteż rozmyślał teraz nad ewentualnością zorganizowania kilku przyjęć, na które chciał zaprosić przedstawicieli rodziny panującej, a przede wszystkim miejscowych bankierów i potentatów naftowych. Rozważania przerwał mu natrętny brzęczyk przywoływacza. Guiderone wyjął go z kieszeni, popatrzył na wyświetlacz i zmarszczył brwi ze zdumienia. Telefonowano z obszaru oznaczonego numerem kierunkowym 31, czyli z Holandii-Numer abonenta był fałszywy, on jednak dobrze wiedział, że tylko jedna osoba z tamtego rejonu, a konkretnie z Amsterdamu, może go poszukiwać: Jan van der Meer Matareisen. Sięgnął szybko po słuchawkę telefonu wbudowanego w podręczny pulpit i wybrał numer. - Obawiam się, że mam bardzo złe wieści, proszę pana. - Wszystko jest względne. To, co dzisiaj wydaje się bardzo złe, jutro może być naszym błogosławieństwem. Co się stało? 230 - Przesyłka, którą dostarczyliśmy na Bliski Wschód przez Paryż, zniknęła. - Co takiego?! - Guiderone usiłował poderwać się z miejsca, lecz pas utrzymał go w fotelu, głęboko wpijając mu się w brzuch. - Chcesz powiedzieć, że straciliśmy tę... paczkę? - Zabrakło mu tchu w piersi, toteż błyskawicznie rozpiął pas bezpieczeństwa. - Szukaliście jej? Na pewno wszystko sprawdziliście? - Oddelegowałem do tego najlepszych ludzi. Ani śladu. - Szukajcie dalej! - Syn Pasterza wziął kilka głębszych oddechów, próbując odzyskać panowanie nad sobą. - Tymczasem... - zaczął powoli, gorączkowo zbie rając myśli - .. .wynająłem łódź, wystarczająco dużą, więc wyczyśćcie ją dokład nie. I zwolnijcie całą załogę, bez wyjątku, po czym przeprowadźcie łódź do naszej omańskiej przystani, do Maskatu. Szejk dobierze sobie odpowiednich ludzi. - Zrozumiałem. Jeszcze dzisiaj wydam stosowne polecenia. - Tylko, na miłość boską, odszukajcie tę paczkę! - Guiderone cisnął słuchaw kę na miejsce, wychylił się z fotela i wrzasnął: - Pilot! - Słucham, signore - doleciał męski głos zza otwartych drzwi przepierzenia odległego zaledwie o dwa metry. - Ile mamy paliwa? - Prawie pełne zbiorniki. Jesteśmy w powietrzu dopiero dwadzieścia dwie minuty, signore. - Wystarczy na lot do Marsylii? - Z pewnością, signore. - W takim razie zmień plan lotu i zawracaj. - Jak pan sobie życzy, signor Paravacini. Brzmienie tego nazwiska, pochodzącego z zapomnianych kronik organizacji Matarese'a, nasunęło Julianowi skojarzenie, że u wielu osób wzbudza ono strach. Firma Scozzi-Paravacini, utworzona przez małżeństwo spadkobierców obu rodzin, przed laty została wchłonięta przez potężniejszych konkurentów, lecz Guiderone do tej pory w niektórych rejonach świata wykorzystywał nazwisko nieżyjącego Włocha. Wiedział, że legendy umierają bardzo wolno, zwłaszcza te zrodzone ze strachu. Co prawda, hrabia Scozzi znajdował się wśród pierwszych zrekrutowanych przez barona di Matarese na początku wieku, ale szybko stał się postacią bez znaczenia. Później, w celu ratowania resztek rodzinnego majątku, wydał córkę za potomka bogatych i bezwzględnie zwalczających konkurencję Paravacinich. W ciągu następnych lat dobra Scozzich i Paravacinich, których rodowe majątki sąsiadowały ze sobą nad brzegiem jeziora Como, tego włoskiego internaziona-Ie lago a celebrę, uwspólniły się do tego stopnia, że nie sposób było ich odróżnić, co niekiedy wprowadzało wiele zamieszania. Wreszcie kilku pracowników daw-nych firm Scozzich zostało zamordowanych w tajemniczych okolicznościach i choć Powszechnie sądzono, że to sprawka Paravacinich, niczego nie dało im się udo-wodnić. W końcu znaleziono zwłoki jednego ze spadkobierców Scozzich wyrzucone przez wody jeziora na brzeg. W oficjalnym raporcie jako przyczynę śmierci Podano utonięcie, ale mało kto wiedział, że policjanci z niewielkiego Bellagio, zapewne w obawie przed zemstą niezwykle wpływowych Paravacinich, ukryli fakt, 231 iż na piersi trupa, dokładnie na wysokości serca, znajdowała się maleńka kłuta rana, jakby od rapieru. Nie wyciszyło to jednak plotek, a podejrzenia jeszcze się nasiliły, kiedy jedyny męski potomek Paravacinich wybrał służbę kościelną, został księdzem blisko powiązanym z dostojnikami watykańskimi. Zaczęto szeptać że w tych okolicznościach nie da się przeprowadzić normalnego śledztwa. Ale rodzina Scozzich, idąc za radą swych awocato, pozostałości rodzinnego majątku sprzedała innej włoskiej rodzinie, Tremontow, znanej nie tylko z bogactwa, ale także z szerzenia mieszanych, judaistyczno-chrześcijańskich zasad moralnych. Nazwisko Tremonte pierwszy raz pojawiło się na ustach wszystkich, kiedy doszło do ślubu błyskotliwego włoskiego Żyda z piękną katoliczką arystokratycznego pochodzenia. Przedstawiciele obu wyznań zaprotestowali przeciwko temu mezaliansowi, lecz zwierzchnicy Kościołów szybko wyciszyli głosy oburzenia. Niemniej, rozmyślał Julian Guiderone, legenda Paravacinich do dziś była żywa w regionie śródziemnomorskim, a szczególnie we Włoszech. Powszechnie uważano, że z potomkami tego rodu lepiej nie zadzierać, bo może się to bardzo źle skończyć. On zaś wykorzystywał chętnie tę legendę do własnych celów. A co do rodziny Tremonte i głoszonej przez nią filozofii świętszej od wszelkich świętości, to śmierć młodego gracza polo powinna osłabić jej antypatię do idei Matarese'a. Bo skoro, jak sądzono, była to również sprawka Paravacinich, należało pogodzić się z losem i nie szukać zemsty. Ale najbardziej go niepokoiła, wręcz doprowadzała do szaleństwa kwestia nieznośnego swądu, jaki bił od tego największego wieprza świata, Beowulfa Agate'a, który znowu się pojawił na widowni, podobnie jak ćwierć wieku temu. To on zarządzał wszelkie działania skierowane przeciwko nim, to on zaszczepiał w umysłach innych ludzi swe chorobliwe podejrzenia. Trzeba go było powstrzymać, usunąć na zawsze, zorganizować drugą zmasowaną akcję, na wzór tej nieudanej znad Zatoki Chesapeake. Dlatego też Guiderone postanowił wydać z Marsylii stanowczy rozkaz: Zabić Alana Brandona Scofielda za wszelką cenę! Myśliwiec F-16 wylądował na niewielkim lotnisku w Cherokee, dziesięć kilometrów na północ od Peregrine View. Na zmęczonego Scofielda czekał tu już służbowy wóz agencji, który szybko dowiózł go do dawnego ekskluzywnego uzdrowiska, gdy szczyty pasma Great Smoky Mountains ozłociły się w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Bray nie był nawet specjalnie zaskoczony, kiedy tuż po przywitaniu się z Antonią usłyszał dolatujący z kuchni głos Franka Shieldsa - Mam nadzieję, że choć trochę się zdrzemnąłeś w samolocie! Boja nie zmru żyłem nawet oka. Ten cholerny pilot turbośmigłowca chyba specjalnie wprowa dzał maszynę w każdą dziurę powietrzną, jaką napotkał na trasie z bazy Andrews do Cherokee. - W drzwiach kuchni pojawił się wicedyrektor CIA z wielkim kub kiem parującej kawy. - Domyślam się, że i ty masz ochotę na kawę. - Ja się tym zajmę, Frank - wtrąciła pospiesznie Toni. - Ty zaś możesz do woli na niego wrzeszczeć, w pełni na to zasłużył. - Mijając dyrektora w przej- 232 ściu, dodała: - Usmażę mu jajecznicę. Narobił tylko zamieszania, a ja byłam idiotką że mu na to pozwoliłam. - Pewnie zdajesz sobie sprawę- zaczął siwowłosy analityk, wchodząc głębiej do saloniku i obrzucając krytycznym spojrzeniem przepocony wojskowy kombinezon Scofielda - że naprawdę powinienem na ciebie nawrzeszczeć. Po co ci, do cholery, te ciuchy? Zatrudniłeś się jako statysta w kolejnej części "Rambo"? - Spełniły swoje zadanie, "Szparooki". Gdybym był w garniturze, pewnie bym siedział teraz w kansaskim areszcie. - Wierzę ci na słowo, nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień. Wolałbym się nie tłumaczyć za ciebie... Zakładam, że już wydałeś te dziesięć tysięcy, które prze znaczyłem do twojej dyspozycji. - Dopiero przystąpiłem do wydawania tego, co z nich zostało. Jak zobaczysz, co przywiozłem do domu Babci Gąski, sam przyznasz, że mój stary znajomy ze Stasi zasługuje na swoje sto kawałków. - Wszystko jest kwestią interpretacji, Brandon, także materiały zdobyte pod czas akcji zwiadowczej. - Znów ten żargon... - Zacznijmy jednak od początku - przerwał mu Shields z bardzo poważną miną. - Co zrobić z młodym Montrose'em? Kiedy przedstawiłem ci moje obawy, powiedziałeś, że masz pewien pomysł. Jaki? - Rozwiązanie jest proste. Mówiłeś, że chłopak pozostaje pod opieką oficera, pilota marynarki. To prawda? - Tak. Syn Leslie zaczepił go na ulicy w Manamie. To pilot z lotniskowca "Ticonderoga", dowódca eskadry, niejaki Luther Considine, cieszący się dosko nałą reputacją. Według dowódcy lotniskowca jest prawdziwym asem, pierwszym kandydatem do awansu. - To znaczy, że nasz chłopak nieźle trafił. - Na to wygląda. - W takim razie spróbuj dogadać się z nim - rzekł Scofield. - Nie rozumiem. - Jeśli chłopak ma do pilota zaufanie, porozum się bezpośrednio z Considi- ne'em. Zagraj z nim w otwarte karty, bo nie ma innego wyjścia. Poza tym trzeba powiadomić Leslie, że jej syn wydostał się na wolność i nic mu już nie zagraża. To trzeba uczynić koniecznie. - Na pewno, gdyby nie pojawił się pewien problem. Otóż Jamesa juniora nie można nigdzie znaleźć. Zniknął bez śladu. - Co takiego? - Taką przynajmniej dostałem ostatnio wiadomość. Prowadzą poszukiwania, Są prawie pewni, że nie schodził z pokładu okrętu, ale nie mogą go znaleźć. - Czy byłeś kiedykolwiek na lotniskowcu, "Szparooki"? - Jezu, chyba żartujesz! Oczywiście, że nie byłem. - No to wyobraź sobie miasteczko wielkości Georgetown spuszczone na wodę. Chłopak mógł się tak zaszyć, że nie znajdą go przez wiele dni czy nawet tygodni, zwłaszcza jeśli będzie zmieniał kryjówki. 233 - Przecież to śmieszne! Musi coś jeść, spać, korzystać z ubikacji... Wcze śniej czy później ktoś go zauważy. - Nie jestem tego pewien. A jeśli będzie korzystał z czyjejś pomocy, dajmy na to zaprzyjaźnionego oficera? - Chcesz powiedzieć... - Na pewno warto spróbować, Frank. Dawno temu się nauczyłem, że piloci tworzą dość osobliwe środowisko, co wynika pewnie z nadmiaru stresów, jakie musi wywoływać zamknięcie w niewielkiej przestrzeni kabiny myśliwca znajdu jącego się kilometry nad ziemią, z dala od ludzi. W dodatku ojciec Jamesa też był wyśmienitym, odznaczonym orderami pilotem... co prawda, pośmiertnie... W każ dym razie nie mamy nic do stracenia, "Szparooki". Skontaktuj się z Considine'em i pogadaj z nim szczerze. W świecie wysoko rozwiniętej techniki wojskowej nic nie jest doskonałe, głównie dlatego, że gdy jakiś produkt osiąga doskonałość, natychmiast konstruuje się nie mniej doskonałe urządzenie o przeciwnym działaniu. Ale skrambler transmisji satelitarnych uchodził za niezawodny, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. Działał na zasadzie precyzyjnego zgrania nadajnika i odbiornika, które w zgodnym rytmie bez przerwy zmieniały częstotliwość fali nośnej transmisji drogą radiową. Nie bacząc na pewne ryzyko, które jednak istniało mimo niezawodności sprzętu, postanowiono przekazać dobre nowiny zatroskanej matce, gdyż mogło to wpłynąć na powodzenie całej operacji. Dlatego też Luther Considine został wezwany pilnie do kajuty łączności na rozmowę, którą umożliwiła błyskawiczna instalacja odpowiedniego sprzętu w Pe-regrine View oraz anteny przekaźnikowej na szczycie Clingmans Dome, najwyższego szczytu w paśmie Great Smokies. - Porucznik Considine? - rozległ się w słuchawkach głos mężczyzny przeby wającego tysiące mil od Zatoki Perskiej i Bahrajnu, gdzie kotwiczył lotniskowiec "Ticonderoga". - Nazywam się Frank Shields i jestem wicedyrektorem Central nej Agencji Wywiadowczej. Dobrze mnie pan słyszy? - Doskonale, panie dyrektorze. - Postaram się przedstawić sprawę zwięźle. Pański młody przyjaciel nie chce rozmawiać z żadnym przedstawicielem władz, za co zresztą trudno go winić. Zbyt długo był okłamywany, z pozoru właśnie w imieniu naszego rządu. - Zatem wszystko, co mi wyznał, to prawda! - zawołał pilot z wyraźną ulgą w głosie. - Tak się domyślałem. - Prawdopodobnie ani trochę pana nie okłamał - przyznał Shields - niemniej, ze względów bezpieczeństwa, nie możemy spełnić jego prośby i skontaktować go bezpośrednio z osobą, której głos chciałby usłyszeć. Może będzie to wykonalne za parę dni, kiedy zorganizujemy jakiś pewniejszy sposób nawiązania łączności, ale nie teraz. - To mu się raczej nie spodoba. Na jego miejscu nie przyjąłbym takiego tłu maczenia. 234 - Czy wie pan, gdzie on jest obecnie? - Oficjalnie nie wiem. Jak brzmi następne pytanie? - To nie pytanie, tylko prośba, poruczniku. Niech go pan spyta o jakąś rzecz, detal czy zdarzenie, które żądana osoba bez trudu zidentyfikuje. Rozumie mnie pan? - Jeśli tylko go spotkam, przekażę pańską prośbę, dyrektorze. - Będę czekał, poruczniku. Oficer łącznościowy na pańskim statku wie, jak się ze mną skontaktować. Niemniej zna jedynie numer telefonu, nasza rozmowa pozostaje całkowicie poufna. - Do usłyszenia, panie dyrektorze. Mam nadzieję, że zdołam jakoś pomóc. Considine zdjął z głowy słuchawki i wyszedł z kajuty. - Posłuchaj mnie, Jamie - rzekł pilot, przysuwając sobie drugą skrzynkę po owocach i siadając naprzeciwko chłopca w prawie pustej ładowni. - Wierzę temu facetowi. Mówił trochę zanadto napuszonym tonem, ale wszystko układa się w sen sowną całość. To wielka szycha wywiadu, więc wcale się nie dziwię, że musi brać pod uwagę różne aspekty. - Nie wiem, o co ci chodzi, Luther. - Obawia się, że to może być pułapka. Powiedział, iż doskonale rozumie po wody, dla których chcesz się skontaktować z matką, ponieważ zbyt długo byłeś okłamywany w imieniu amerykańskich władz. Kilkakrotnie nadmienił, że musi zadbać o względy bezpieczeństwa, nim zaaranżuje twoją rozmowę z mamą. Wy gląda na to, że myśli jednocześnie o bezpieczeństwie was obojga. - Krótko mówiąc, ma obawy, że jestem wtyczką, zostałem podstawiony na wabia. - Dokładnie tak... Skąd znasz takie słownictwo? - Wiele razy przysłuchiwałem się rozmowom wujka Eva z mamą. Oboje słu żą w sekcji G-2, lecz dość często byli delegowani do innych zadań kontrwywia- dowczych. - Matko Boska... - mruknął Considine z podziwem w głosie. - Mówiłem ci już wcześniej, że widocznie twoja mama bierze udział w jakiejś poważnej opera cji, ale teraz widzę, że to coś znacznie większego i poważniejszego, niż mi się początkowo wydawało. Pewnie chodzi o ściśle tajną akcję na skalę międzynaro dową. Dobry Boże, Jamie, wreszcie rozumiem, dlaczego nasz oficer wywiadow czy był odsyłany z twoją sprawą najpierw do centrali wywiadu marynarki w Wa szyngtonie, później do sekcji wywiadu w Departamencie Stanu, wreszcie do biura Thomasa Cranstona w Białym Domu, głównego doradcy prezydenta w sprawach bezpieczeństwa narodowego. Jeśli pamiętasz, to właśnie Cranston obiecał wsta- wić się za tobą osobiście u Wujka Sama. - Nigdy nie spotkałem prezydenta, ale znam dobrze moją mamę. Na pewno rozpoznałbym jej głos, a przynajmniej zorientował się, czy to naprawdę ona. - Właśnie takiego potwierdzenia oczekuje od ciebie Shields. Chce poznać jakiś szczegół znany wyłącznie twojej mamie. Rozumiesz? Jest z nią w kontakcie i gdy tylko ona potwierdzi, że to na pewno ty, będziesz mógł z nią porozmawiać. 235 To rozsądna prośba, biorąc pod uwagę, że sprawa rozgrywa się w najwyższych kręgach rządowych. Zgódź się, Jamie. Opowiedz mi o jakimś szczególe. - W porządku, niech pomyślę. - Młody Montrose wstał ze skrzyni i zaczął chodzić po ładowni z kąta w kąt. - Już mam. Kiedy byłem mały, miałem najwyżej dwa lata, rodzice kupili mi pluszową zabawkę, małego baranka. Nawet rogi miał miękkie, żeby dziecko nie mogło sobie zrobić krzywdy. Po latach, kilka miesięcy po śmierci ojca, mama sprzedała dom i musieliśmy się przeprowadzić. Chciała uciec od wspomnień o tacie, jakie nękały ją w starym domu, rozumiesz? No więc robiliśmy razem porządki na strychu i w którymś pudle mama znalazła tego ba ranka. Powiedziała: "Popatrz, to twój Malcomb". Niczego nie pamiętałem, dzi waczne imię z niczym mi się nie kojarzyło. Ale mama opowiedziała mi o wszyst kim, jak to ojciec się zaśmiewał, kiedy wymyśliłem dla baranka imię Malcomb, którego nawet nie umiałem dobrze wymówić. Podobno wziąłem je z jakiegoś fil mu rysunkowego dla dzieci. W każdym razie zapamiętałem tego baranka, bo ma mie kojarzył się z przyjemnymi wspomnieniami. - I właśnie je mam przekazać? - zapytał Luther. - Imię pluszowego baranka? - Nic innego nie przychodzi mi do głowy, a sądzę, że pluszowej zabawki o dzi wacznym imieniu nie mógłby wymyślić ktoś podstawiony. - Może to wystarczy. Powiedz mi jeszcze, czy przejrzałeś zdjęcia, które ci przyniosłem? - Tak. Zaznaczyłem dwa najbardziej podejrzane domy. Nie jestem pewien, ale chyba byłem więziony w jednej z tych dwóch posiadłości. Chłopak ostrożnie sięgnął do kieszeni, nie chcąc urazić swej pokaleczonej dłoni. Po chwili wyciągnął plik zdjęć z polaroida i podał je pilotowi. - Przyjrzę się im po odprawie. Niestety, będę cię musiał znowu przenieść, kiedy wrócę. - Dokąd? - Na razie do kajuty oficerskiej. Mój skrzydłowy wyprosił trzydniową prze pustkę do Paryża, bo jego żona przylatuje tam na tydzień. Jest projektantką mody albo czymś w tym rodzaju. Natomiast pilot, który z nim mieszka, leży w szpitalu na odrę... Wyobrażasz sobie? Na odrę! Tylko patrzeć, jak przyjdzie nam latać z dwunastolatkami. - Ja mam piętnaście lat, a już wy latałem jedenaście godzin z instruktorem. Niedługo wystartuję sam, Luther! - No to mnie pocieszyłeś. Na razie. Leslie Montrose została wprowadzona za oszklone przepierzenie w wielkiej białej sali, aż po sufit zapełnionej rozmaitym sprzętem elektronicznym. Zewsząd połyskiwały zielonkawo ekrany monitorów, świeciły na czerwono lampki i wyświetlacze cyfrowe. Na dziesięciu stanowiskach pracowali specjaliści z dziedziny łączności. Było to centrum informacji międzynarodowej wydziału MI-6, odbierające i przekazujące komunikaty z całego świata. Leslie usiadła przed skomputeryzowaną konsolą telefoniczną i zdezorientowana popatrzyła na trzy aparaty w róż- 236 nych kolorach: zielony, czerwony i żółty. Zaraz jednak z niewidocznego głośnika rozległ się kobiecy głos: - Proszę podnieść słuchawkę zielonego aparatu. Zaraz przełączę rozmowę. - Dziękuję - powiedziała Montrose, odczuwając coraz silniejszy dreszcz pod niecenia. Palce jej drżały, kiedy sięgała po słuchawkę, obawiała się bowiem najgor szego. Niepewnie rzekła do mikrofonu: - Tu oficer oddelegowany do Londynu... - W porządku, Leslie - przerwał jej Shields. - Możesz sobie darować tę litanię. - Frank? - Nasi przyjaciele twierdzą, że ich sprzęt jest tak niezawodny, iż możemy się czuć, jakbyśmy rozmawiali w cztery oczy pośrodku Alaski. - Trudno mi się wypowiadać na ten temat. W każdym razie przeżywam nie znośną huśtawkę uczuć od chwili, kiedy Geof Waters mi zakomunikował, że mam się zgłosić do centrum łączności. Nie powiedział jednak, iż będę rozma wiała z panem. - Bo sam tego nie wiedział, a jeśli rzeczywiście jest honorowym Etończy- kiem, to nie będzie cię o nic pytał, chyba że sama mu powiesz prawdę. - Na miłość boską, co się stało, Frank?! - syknęła konspiracyjnym szeptem zdenerwowana kobieta. - Coś się przydarzyło mojemu synowi? - Chyba mam dla ciebie nowiny, Leslie, ale najpierw muszę ci zadać pytanie. - Nie chcę odpowiadać na żadne pytania. Co z moim dzieckiem? - Czy mówi ci cokolwiek imię Malcomb? - Malcomb? Nie znam nikogo takiego! Co to kretyńskie imię? - Proszę się uspokoić, pułkowniku, i zastanowić przez chwilę... - Nie muszę się zastanawiać, do diabła! - wykrzyknęła bliska histerii Mont rose. - Kim jest ten cholerny Malcomb i co ma wspólnego z moim synem? Nie znam i nigdy nie spotkałam nikogo... - urwała nagle i wstrzymała oddech, odsu nąwszy nieco słuchawkę od twarzy. Zapatrzyła się rozszerzonymi oczyma w białą ścianę za szklanym przepierzeniem, a gdy wreszcie zdołała złapać powietrze, szep nęła: - Mój Boże... - i szybko przysunęła z powrotem słuchawkę. - To imię plu szowego baranka, takiej zabawki dla małych dzieci! Jamie ochrzcił go Malcom- bem, zaczerpnął to imię z jakiegoś filmu animowanego... - Zgadza się, Leslie - potwierdził Shields, który także odetchnął z ulgą sześć tysięcy kilometrów dalej, w uzdrowisku u podnóża Great Smoky Mountains. - Cho dzi o dziecięcą zabawkę, która przeleżała w zapomnieniu wiele lat, aż do czasu... - Kiedy znaleźliśmy ją w pudle na strychu! - wykrzyknęła podekscytowana Montrose. - To ja ją znalazłam, a Jamie nie mógł sobie przypomnieć, więc mu opowiedziałam! To informacja od Jamie'ego! Miałeś wiadomości od mojego syna! - Niezupełnie. W każdym razie jest bezpieczny. Uciekł porywaczom, a to nie lada wyczyn dla chłopca w jego wieku. - Bo on jest wspaniałym chłopakiem! - potwierdziła uszczęśliwiona do sza leństwa matka. - Może nie ma najlepszych ocen z biologii czy łaciny, ale jest świetnym zapaśnikiem! Czy już ci mówiłam, że odnosił sukcesy w zawodach za paśniczych? - Tak, wiemy o tym. 237 - Och, Boże... Chyba zaczynam pleść od rzeczy - mruknęła nieco skonfudo- wana. - Przepraszam, Frank, ale nie mogę się opanować. Zaraz się poryczę. - Nie będzie w tym niczego niezwykłego, Leslie. - Gdzie on jest? Czy mogę z nim porozmawiać? - Obecnie przebywa w naszej bazie wojskowej na Bliskim Wschodzie... - Na Bliskim Wschodzie? - Nie mogę jednak ryzykować, umożliwiając wam bezpośredni kontakt. W ża den sposób nie da się tam zainstalować odpowiedniego sprzętu, który zagwaran towałby nam bezpieczną łączność. Mam nadzieję, iż zrozumiesz, że ci, którym Jamie uciekł, prowadzą poszukiwania na szerokąskalę. A trudno zakładać, że nie mają w swoich szeregach takich specjalistów od przechwytywania komunikatów jak nasi. - Rozumiem to, Frank. Skończyłam kurs komputerowy. - Pryce mówił mi o twoich umiejętnościach. - Nawiasem mówiąc, jest bardzo troskliwy. Uparł się, że przyjdzie tu ze mną, chociaż wiem, że wraz z sir Geoffreyem mieli inne plany, wybierali się na partyj kę pokera do klubu Watersa. Zresztą w pełni sobie na to zasłużyli. - Czy powiedziałaś mu już, gdzie naprawdę służysz? Nadal uważa cię za pu łkownika Sił Szybkiego Reagowania, a nie wysokiego oficera sekcji G-2? - Chyba się czegoś domyśla, bo patrzył na mnie podejrzliwie, kiedy pracowa łam na komputerze w posiadłości przy Belgrave Square. Nie jestem wcale pewna, czy to dla niego stanowi aż tak wielką różnicę. - Może i nie, w każdym razie nie lubi, jak coś się przed nim ukrywa. Jest niemal równie bezkompromisowy, jak przed laty Beowulf Agate. - Do tej pory tego nie zauważyłam. Daj znać Jamie'emu, że wiem o wszyst kim, dobrze? - Oczywiście, tylko przedstaw mi coś takiego jak Malcomb, żeby był pewien, że to wiadomość od ciebie. - W porządku... Powiedz mu, że dostałam list od nauczyciela biologii. Niech się lepiej przyłoży do nauki, bo nie pozwolę mu uprawiać zapasów. Leslie wyszła z centrum łączności wydziału MI-6 na długi korytarz, w którym znajdowały się tylko dwie osoby. Przy stoliku obok schodów siedział uzbrojony strażnik, a w odległym końcu przy oknie czekał na nią Cameron Pryce. Z mocno bijącym sercem Montrose skinęła głową strażnikowi, po czym, uśmiechnięta radośnie, ruszyła prawie biegiem. Zarzuciła Cameronowi ręce na szyję i szepnęła do ucha: - Wiadomość od Jamie'ego! Uciekł, jest bezpieczny! - To wspaniale, Leslie! - wykrzyknął Pryce, zaraz jednak dodał ciszej: - Cu downie! Bardzo się cieszę. - Wykorzystując okazję, objął ją i przytulił do sie bie. - Kto dzwonił? - spytał szeptem. - Frank Shields. Otrzymał informację już jakiś czas temu, ale musiał się upew nić, że to prawda. Jamie naprawdę uciekł! 238 - Pewnie jesteś bardzo szczęśliwa. - Bezgranicznie... - Nagle jakby przypomniała sobie, że jest pułkownikiem armii Stanów Zjednoczonych, spuściła głowę, odsunęła się nieco od niego i mruk nęła z zakłopotaniem: -Ja... Przepraszam, Cam. Zachowuję się jak dziecko. - Właśnie dlatego, że twojemu dziecku nic już nie grozi. -Nie wypuszczał jej jednak z objęć. Delikatnie uniósł jej brodę ku górze i szepnął: - Dlaczego pła czesz, Leslie? - To łzy szczęścia, przyjacielu. - Raczej ulgi. - Tak, pewnie masz rację... Jeszcze przez chwilę stali tak, patrząc sobie w oczy, wreszcie Cameron z ociąganiem odsunął się na długość ramion. - Dziękuję, przyjacielu - powiedziała Leslie. - Za co? Że przyszedłem tu z tobą? A jak mógłbym w tej chwili być gdzie indziej? - Za to również, lecz chodziło mi głównie o co innego... Przed chwilą mia łam straszną ochotę... cię pocałować. - Rzeczywiście zachowuje się pani jak dziecko, pułkowniku. - I właśnie za to ci dziękuję. Nie wykorzystałeś okazji... Pryce uśmiechnął się szeroko i zdjął ręce z jej ramion. - Potraktowałem cię ulgowo, ale na twoim miejscu nie wyciągałbym zbyt da leko idących wniosków. Nie jestem trzydziestosześcioletnim mnichem. - I ja nie jestem trzydziestosześcioletnią zakonnicą... Choć w zasadzie przez kilka ostatnich lat żyłam jak w klasztorze. - Zatem proponuję podejść do tej łamigłówki jak na specjalistów wywiadu przystało. - Obawiam się, że mnie to nie dotyczy. - Nie musisz udawać, znam prawdę od czasu naszego pobytu nad Zatoką Chesapeake. - Jaką prawdę? - Że razem z Bracketem pracowałaś w sekcji G-2. - Co takiego? - Należysz do wojskowej elity, podobnie jak koledzy Watersa z tutejszego Wydziału Specjalnego MI-5. Dlatego przenosisz się ciągle z miejsca na miejsce i otrzymujesz wciąż nowe zadania. Co zrozumiałe, musisz mieć odpowiednie prze szkolenie. - Skąd się o tym dowiedziałeś, na miłość boską? - Kilka razy się zdradziłaś. Myślisz jak agent wywiadu i wyrażasz się podob nie. Poza tym nie wierzę, aby dowództwo armii wysłało nawet najlepszego ofice ra Sił Szybkiego Reagowania na specjalne kursy komputerowe na Uniwersytecie Chicagowskim. Bo i po co? Żeby biegał z laptopem wzdłuż linii frontu? - To naprawdę zabawne - przyznała Montrose, spoglądając na niego z tajem niczym uśmieszkiem. - Zaledwie pięć minut temu Frank pytał mnie, czy już ci powiedziałam prawdę, a ja odparłam, że nie, lecz moim zdaniem coś podejrze- 239 wasz po moim włamaniu się do komputera przy Belgrave Square. To nie ma już większego znaczenia, ale ciekawa jestem, czy faktycznie na tej podstawie domyśliłeś się prawdy? - Nie, to było o wiele prostsze. Zawsze wyrażałem pogląd, że wbrew opinii niektórych bubków z Langley pion operacyjny CIA i dowództwo sekcji G-2 w wie lu sprawach powinny ściśle ze sobą współpracować. A prawdy dowiedziałem się od starego przyjaciela z Arlington, którego poprosiłem o informacje na temat cie bie i Bracketa. Kiedyś w Moskwie, na jakimś prospekcie, którego nazwy już nie pamiętam, uratowałem mu życie, toteż miał wobec mnie dług wdzięczności. Leslie zaśmiała się perliście, aż siedzący przy stoliku strażnik obrzucił ich uważnym spojrzeniem. - Agencie Pryce - wyrecytowała Montrose - czy nie uważasz, że powinni śmy cofnąć trochę taśmę i zacząć jeszcze raz? - To świetny pomysł, pani pułkownik. Proponuję wykasować ostatnie zapisy i wrócić do tych podziękowań, ale tym razem podczas obiadu w dobrej restaura cji. Mam do dyspozycji pewien fundusz operacyjny agencji, więc ja funduję. - Ale mimo wszystko nie powinnam ci ufać? - Ani trochę. To musiało jeszcze zostać na taśmie. XX Frank Shields poinformował swą sekretarkę, z którą pracował od dziewiętnastu lat, że będzie nieosiągalny przez dwa dni i nikomu nie wolno zdradzać miej-scajego pobytu, nawet dyrektorowi generalnemu agencji. - Powiadomię pana przez Denver, gdyby nastąpiło jakieś trzęsienie ziemi - oznajmiła kobieta, doskonale obeznana z charakterem niespodziewanych znik nięć szefa. - Zadzwonię również do pańskiej żony i przygotuję ją na tę nieobec ność. Jak się domyślam, chce pan, bym wysłała rozkaz przygotowania samolotu do Montrealu? Nie musiała dodawać, że przelot ma być ściśle tajny, a wszelkie ślady po nim zatarte, kiedy tylko pilot wróci z Cherokee do bazy Andrews. - Jak zwykle myślisz o wszystkim, Margaret - pochwalił ją wicedyrektor. - Choć wydaje mi się, że powinnaś jeszcze sprawdzić zabezpieczenie linii do Denver. - Już to zrobiłam, panie dyrektorze. Nie wykryto żadnych intruzów. Będę dzwo niła przez Kolorado, ale pański przywoływacz wyświetli numer linii do Denver. - Czasami odnoszę wrażenie, że powinnaś pracować w sekretariacie starego. - Przeniosę się, jeśli otrzymam stosowne polecenie. - Wcale bym tego nie chciał, twierdzę jedynie, że jesteś niezastąpiona... Aha, Maggie, przekaż Alice, że jest mi naprawdę strasznie przykro z powodu dzisiej szego wyjazdu. Przyjeżdżają dzieci z wnukami na wspólny obiad, pewnie będzie wściekła z tego powodu. - Ten obiad ma się odbyć dopiero w najbliższy weekend - sprostowała sekre tarka. - Do tego czasu powinien pan wrócić. - Skąd wiesz? - Alice dzwoniła wczoraj i prosiła mnie o zapisanie tego w pańskim terminażu. Nie chciałabym zostać zmuszona do pełnienia roli negocjatora, więc proszę mnie nie zawieść i wrócić na czas. - Postaram się. 241 - Bardzo proszę. - Chyba powinienem potraktować to jak rozkaz. Następnie zorganizował telefoniczną konferencję z Geoffreyem Watersem i przedstawicielami brytyjskich wydziałów MI-5 oraz MI-6, której tematem był najbezpieczniejszy sposób wydostania syna Leslie Montrose z Bliskiego Wschodu. "Ticonderoga" wypływał właśnie na swój rutynowy patrol wzdłuż wybrzeży Zatoki Perskiej, od Bandar-e Charak aż po Al-Wakrah. Ustalono więc, że kiedy samoloty wystartują do lotu rekonesansowego, jeden z myśliwców, zatankowany do pełna, odłączy się od eskadry i weźmie kurs na bazę Royal Air Force w okolicach Loch Torridon, w Szkocji. Pilotem myśliwca miał być porucznik Luther Considine, a pasażerem James Montrose junior. Kiedy wiadomość ta dotarła do Jamie'ego, wykrzyknął z entuzjazmem: - Super! Szkoda tylko, że ten palant od biologii napisał list do mamy. Chce mnie usadzić. Ostatecznie wylądował w objęciach matki w maleńkiej wiosce piętnaście kilometrów na północ od Edynburga. Geoffrey Waters osobiście zatroszczył się o odpowiedni sprzęt łączności, wybrał miejsce spotkania i wyznaczył trzech agentów MI-5, którzy odebrali na lotnisku amerykańskiego pilota i jego pasażera, po czym przewieźli ich w pobliże Edynburga. Tamtejszy hotelik został w całości wynajęty przez władze, a właścicielom kazano zamknąć lokal zarówno dla turystów, jak i miejscowej klienteli, na czterdzieści osiem godzin, licząc od chwili przybycia panny Joan Brooks oraz jej brata, Johna - czyli Leslie Montrose i Camerona Pryce'a. Waters pozostał w Londynie, gdyż Shields z kolei zorganizował telefoniczną konferencję z Brandonem Scofieldem na temat materiałów zdobytych przez Beo-wulfa Agate'a w Wichita. Pryce znalazł dodatkowy powód, aby towarzyszyć Montrose w wyprawie do Szkocji. Otóż Considine miał przywieźć ze sobą dwie fotografie domów znad Zatoki Perskiej, które Jamie wytypował jako prawdopodobne miejsca jego przetrzymywania przez porywaczy. W dodatku pilot postarał się o wszelkie dostępne informacje na temat właścicieli tych dwóch posesji, co wcale nie było łatwe. Arabscy urzędnicy z Bahrajnu nie chcieli udzielać żadnych informacji na temat najbogatszych ziomków. Tak więc trójstronna konferencja połączyła centralę wywiadowczą w Londynie z dawnym ośrodkiem wypoczynkowym u stóp Great Smoky Mountains oraz małą szkocką wioską pod Edynburgiem. Jej uczestnikom zależało na wymianie zdobytych informacji, które uważali za swą jedyną broń przeciwko wszechobecnej organizacji Matarese' a, błyskawicznie wcielającej w życie swą zaborczą strategię. A to, że sprawy nabierały coraz większego tempa, dla wszystkich było już oczywiste. THE WASHINGTON POST (strona tytułowa) IZBA REPREZENTANTÓW WSZCZYNA DOCHODZENIE W SPRAWIE STRATEGII ZWIĄZKÓW ZAWODOWYCH 242 WASZYNGTON, 23 PAŹDZIERNIKA Ku powszechnemu zaskoczeniu, Komisja Antytrustowa Izby Reprezentantów skierowała swą uwagę, poświęconą dotąd wyłącznie przedsiębiorcom, na działalność organizacji robotniczych. Zaniepokojenie polityków budzą ujemne wpływy, jakie największe centrale związkowe za pośrednictwem dziesiątek tysięcy swoich członków wywierają na rozwój ekonomiczny naszego kraju. THE BOSTON GLOBE (strona tytułowa) ELECTRO-SERVE ŁĄCZY SIĘ Z MICRO WARE BOSTON, 23 PAŹDZIERNIKA Przemysłem elektronicznym wstrząsnęła wiadomość o połączeniu się firm Electro-Serve i Micro Ware, dwóch największych producentów komputerów, skutkiem którego będzie natychmiastowa redukcja o trzydzieści tysięcy miejsc pracy. Specjaliści z Wall Street przyjęli to z entuzjazmem, mnożą się jednak głosy sprzeciwu. THE SAN DIEGO UNION-TRIBUNE (strona 2.) REDUKCJA BAZY MARYNARKI WOJENNEJ: TYSIĄCE LUDZI ZNAJDĄSIĘ BEZ PRACY SAN DIEGO, 24 PAŹDZIERNIKA Waszyngtoński Departament Marynarki Wojennej podał do wiadomości, że planowane jest drastyczne zmniejszenie liczebności wojsk w bazie marynarki w San Diego. Ponad czterdzieści procent personelu ma zostać przeniesione do innych baz, większość pracowników cywilnych straci zatrudnienie. Znaczna część terenów wojskowych w okolicach Coronado będzie sprzedana na licytacji indywidualnym użytkownikom. Wypadki nabierały tempa, lecz nadal nikt w sektorze państwowym czy pry-watnym nie zdawał sobie z tego sprawy. A jeśli nawet coś podejrzewał, zachowyWał to wyłącznie dla siebie. 243 Łatwo można było przewidzieć przebieg spotkania Leslie Montrose z synem. Pani pułkownik natychmiast zalała się łzami na widok zabandażowanych dłoni chłopca, natomiast Jamie zanurkował w jej objęcia z miną wyrażającą olbrzymią dumę i bezgraniczną ulgę, jak też odrobinę zmieszania wywołanego żywiołową reakcją matki. Pryce trzymał siew stosownej odległości, na poły ukryty w mrocznym kącie wyludnionego hotelowego baru. W końcu Leslie uwolniła wyraźnie zaczerwienionego syna, wysiąkała nos, zaczerpnęła kilka głębszych oddechów i powiedziała: - Jamie, pozwól że ci przedstawię pana Pryce'a, Camerona Pryce'a, z Cen tralnej Agencji Wywiadowczej. - Kolega po fachu, co, mamo? Miło mi pana poznać. - Chłopak z ochotą od sunął się od matki. - I ja się bardzo cieszę z tego spotkania, Jamie - odparł Cam, wychodząc z cienia. - Przyjmij moje gratulacje. Dokonałeś niezwykłego wyczynu. Uścisnęli sobie dłonie. - To wcale nie było takie trudne, proszę pana, zwłaszcza po tym, jak już prze skoczyłem przez mur. Najgorzej, że jego szczyt był naszpikowany tłuczonym szkłem i drutem kolczastym. Leslie aż jęknęła z wrażenia. - Wtedy pokaleczyłeś sobie ręce? - spytał Cameron. - Tak. Ale rany szybko się goją. Lekarz z lotniskowca troskliwie się mną za jął... A gdzie jest Luther? - W pokoju. Rozmawia przez telefon z przedstawicielami MI-5 oraz MI-6. - Rozumiem. - Chłopak rozejrzał się dookoła, po czym rzucił ze złością: - Czy ktoś może mi wreszcie wyjaśnić, co się dzieje? Z jakiej przyczyny powstało tyle zamieszania? Te wszystkie kłamstwa, moje porwanie, zakaz kontaktów z ma mą, nagłe zmiany numerów telefonów? A przede wszystkim dlaczego mnie okła mywano? - Wraz z twojąmamąodpowiemy na każde twoje pytanie, jeśli tylko będzie my umieli. W pełni sobie na to zasłużyłeś. - Więc zacznijmy po kolei - orzekł James. - Najpierw chciałbym wiedzieć, gdzie jest wujek Ev... To znaczy pułkownik Everett Bracket. - Długo się zastanawiałam, jak ci to powiedzieć, skarbie - zaczęła Leslie, podchodząc do syna - ale szczerze mówiąc, nie chce mi to przejść przez gardło- - Jak mam to rozumieć, mamo? - Everett brał udział w naszej operacji. CIA poprosiło dowództwo wywiadu wojskowego o zbrojną ochronę. Ev liczył na to, że zajmę się łącznością kompute rową, do której on nie miał głowy. I wtedy zaczęłam odbierać przerażające telefo ny z całego świata. Nie wiedziałam, co robić. Przekazano mi, że zostałeś uprowa- dzony i jeśli nie będę ściśle wykonywała rozkazów, porywacze poddadzą cię torturom i zamordują w okrutny sposób. Ev był pewien, że ma to związek z jeg° tajną misją. - Jasna cholera! - syknął Jamie przez zęby. - I co było dalej? - Zdołałam się pozbierać do kupy, choć to wcale nie było łatwe. Everett bar dzo mi pomógł. Zadzwonił do Toma Cranstona, swojego starego przyjaciela z Bia- 244 łego Domu, i ten rozkazał, abyśmy zachowali sprawę w ścisłej tajemnicy. On sam miał się tym zająć na szczeblu rządu. Później w posiadłości nad Zatoką Chesape-ake nastąpił cały szereg strasznych wydarzeń, w końcu doszło do regularnej bitwy. Mniejsza o szczegóły, w każdym razie Everett zginął. - Jezu! Nie wierzę! - Niestety, to prawda - wtrącił Cameron. - Niech to piorun strzeli! Wujek Ev! - Po raz drugi musiałam zbierać w sobie wszystkie siły, Jamie. Agent Pryce nawet nie zauważył, jak głęboko to przeżyłam. Od tej pory osobiście utrzymywałam kontakt z Tomem Cranstonem. - Twoja matka była bardzo dzielna - potwierdził Cameron z uznaniem w gło sie. - Gdyby wcześniej zaznajomiła mnie ze swoją sytuacją, być może sprawy potoczyłyby się nieco inaczej. - Jakie sprawy? - zapytał ostro chłopak. - Wszystko ci wyjaśnię, ale to długa opowieść. Dlatego proponuję wrócić do tej rozmowy jutro rano. Wszyscy mamy za sobą ciężkie przeżycia, a szczególnie ty, młodzieńcze. Powinniśmy odpocząć. Zgoda? - To prawda, że jestem zmęczony, ale czuję, iż te zagadki nie dadzą mi zasnąć. - Czekałeś na wyjaśnienia prawie trzy tygodnie, Jamie, więc poczekaj jeszcze parę godzin. Naprawdę musisz się porządnie wyspać. - Co ty na to, mamo? - Cam ma rację. Przeżyliśmy wiele nerwów. Po odpoczynku będzie ci łatwiej wszystko zrozumieć. - Cam? To jesteście aż tak ze sobą zaprzyjaźnieni, mamo? W Peregrine View Scofield, Frank Shields i Antonia spotkali się przy dużym stole w jadalni, pokrytym dziesiątkami zdjęć. Z negatywu, naświetlonego przez Braya w siedzibie Atlantic Crown, w trybie pilnym zrobiono odbitki, przy czym przez godzinę miejscowy zakład fotograficzny był zamknięty i strzeżony przez żołnierzy z jednostki Gamma. - To są zapiski z terminarza Alistaira McDowella - wyjaśnił Brandon, wska zując dwa rzędy zdjęć ukazujących stronice z odręcznie zapisanymi nazwiskami ' datami spotkań. - Prześlę je faksem mojej sekretarce, żeby technicy potajemnie sprawdzili wymienione tu osoby. Może znajdziemy coś podejrzanego. - A co to jest, Bray? - spytała Toni. - Wygląda na jakieś równania... mate-matyczne lub fizyczne. - Nie mam pojęcia. Znalazłem te kartki w teczce zatytułowanej "Równania Grup Ilorazowych". Zawsze podejrzewałem, że jak ktoś nie umie zakodować in- fornacji pod postacią zwykłych, z pozoru nie znaczących słów, to ucieka się do rozmaitych hieroglifów i ciągów cyfr, choć te od razu kojarzą się z szyfrem. W każ- dym razie odniosłem wrażenie, iż autor notatek nie chciał ich wprowadzać do komputera. 245 - Bo komputery potrafią dość długo przechowywać informacje - wtrącił Shields, przyglądając się uważnie równaniom na zdjęciach. - Nawet jeśli dane zostaną wykasowane, specjaliści niekiedy potrafią je odtworzyć. - Tak mi się zdawało - potwierdził Bray. - Papiery można spalić, ale maszy nę trzeba by przetopić. - To nie są równania matematyczne ani fizyczne - ciągnął dyrektor - lecz chemiczne. Co zresztą pasuje do wykształcenia McDowella. - Mógłbyś nam to wyjaśnić, "Szparooki"? - McDowell jest inżynierem chemikiem, ukończył MIT z wyróżnieniem, obec nie szykuje się do obrony doktoratu. Jeszcze zanim zrobił dyplom, fama o jego zdolnościach rozeszła się szeroko, toteż Atlantic Crown natychmiast zapropono wało mu pracę, obiecując jednocześnie wszelkie fundusze na kontynuację podję tych badań naukowych. - To dość dziwne, że z pozycji młodego naukowca przeskoczył tak szybko na stanowisko dyrektora naczelnego, nie sądzisz, Frank? - odezwała się Toni. - Trzeba przyznać, iż zrobił oszałamiającą karierę. Ale też i bardzo szybko wykazał się sporym talentem organizacyjnym. Wykorzystał przyznane mu fundu sze na gruntowną reorganizację struktury firmy, stał się niemalże dyktatorem, lecz w ten sposób zwielokrotnił zyski. Nic dziwnego, że zarząd mianował go dyrekto rem naczelnym. - A jednak za tymi literami, cyframi i innymi znaczkami musi się kryć jakaś informacja, "Szparooki". Czuję to przez skórę. - Możliwe, że masz rację, Brandon. Wyślę to naszym specjalistom z zakresu chemii. Przekonamy się, czy coś znajdą. - Powinny tu być zaszyfrowane nazwiska, nazwy firm, krajów... - Równie dobrze wzory mogą dotyczyć nowych produktów, na przykład środ ków konserwujących - odparł spokojnie Shields. - Na razie jednak pójdę za two im instynktem. - A po co robiłeś te zdjęcia? - zapytała Antonia, pokazując siedem kolejnych fotografii. - Te cztery przedstawiają starą maszynę szyfrującą ukrytą w zabytkowej ko modzie z pozytywką, a te trzy komputer. Pomyślałem, że uda się na tej podstawie zidentyfikować producenta sprzętu i od niego wyciągnąć jakieś informacje. - Już teraz mogę ci powiedzieć, że to komputer firmy Electro-Serve, która i nas zaopatruje - wyjaśnił dyrektor. - Mamy z nimi umowę, więc gdyby się oka zało, że to taki sam sprzęt, jaki na podstawie kontraktu jest wytwarzany dla po- trzeb wywiadu, to spółka musiałaby wypłacić wielomilionowe odszkodowanie. - Ale najpierw trzeba by zaciągnąć kierownictwo firmy do sądu, a ci ludzie nigdy się na to nie zgodzą. - W znacznym stopniu masz rację - przyznał z wahaniem Shields. - Ty znasz ich lepiej niż ktokolwiek inny. Więc jak z nimi postępować? - Należy użyć ich własnej broni, panie dyrektorze - odparł stanowczo Beo- wulf Agate. - Żadnych dochodzeń, sądów czy przesłuchań przed komisjami se nackimi lub kongresowymi. Musimy się z nimi rozprawić bez skrupułów. Poznać 246 naZwiska, powiązania i obszary wpływów. Dowiedzieć się, ile łbów ma ta Meduza która wypluwa na świat robactwo, a później poodrąbywać je metodycznie, jeden po drugim. - To fikcja, Brandon. - Nieprawda, Frank. Tu chodzi o zwykłych śmiertelników, takich samych ludzi, z jakimi mieliśmy do czynienia ćwierć wieku temu. Wraz z Taleniekowem rozszyfrowaliśmy ich plany, więc damy radę powtórzyć to teraz z Pryce'em... Toteż lepiej przystąp do działania i dostarcz nam możliwie najwięcej informacji. - Najpierw powiedzmy sobie wyraźnie, że nie zrobisz niczego bez mojej oso bistej zgody. - Takiego punktu nie było w naszej umowie, Frank. Przypominam ci, że to ty się do mnie zwróciłeś, a nie odwrotnie. Wiele razy pomstowałeś na luki w rapor tach, więc uwierz mi, że i tym razem będzie podobnie. Zadzwonił telefon stojący na bocznym stoliku. Shields odwrócił się szybko i podniósł słuchawkę. - Tak? - rzucił, po czym słuchał w milczeniu przez pół minuty, wreszcie od parł: - Dziękuję. - Odłożył słuchawkę, popatrzył na Scofielda z poważną miną i rzekł: - Wygląda na to, że masz o dwa łby swojej Meduzy mniej do ścinania. Alistair McDowell i Spiro Karastos zginęli wczoraj wieczorem w wypadku sa mochodowym. Prowadził Karastos. Widocznie zderzyli się z wielką ciężarówką, bo auto zostało dokumentnie zmiażdżone. - Widocznie?! - krzyknął zdumiony Scofield. - To szczegóły nie są jeszcze znane?! - Sprawca uciekł z miejsca wypadku. Policja... - Trzeba zabezpieczyć ich gabinety! - wrzasnął Brandon. - Zamknąć je na klucz i ustawić strażników w korytarzu! Musimy dokładnie sprawdzić tamten sprzęt elektroniczny. - Za późno - odparł cicho Shields. - W ciągu godziny od wypadku oba poko je zostały pieczołowicie wyczyszczone. - Na czyje polecenie? - Zarządu spółki. Wygląda na to, że po śmierci któregoś z członków kierow nictwa Atlantic Crown natychmiast opróżnia się zajmowany przez niego gabinet. - Po co? - jęknął Scofield, z trudem łapiąc powietrze. - W dzisiejszych czasach wszyscy się boją szpiegostwa przemysłowego... Ataki serca, nieszczęśliwe wypadki czy samobójstwa także nie należą do rzadko- ści- Wcale się nie dziwię, że w podobnych sytuacjach firmy przede wszystkim troszczą się o swoje dobra. - Nie do wiary! Policja nie wszczęła śledztwa? - A popełniono jakieś przestępstwo? Wypadek zdarzył się na skrzyżowaniu bocznych dróg, bez świadków. Tylko na podstawie rozrzuconych szczątków wraku odtworzono jego prawdopodobny przebieg. Wszystko wskazuje, że była to zwykła kraksa. - Obaj dobrze wiemy, że to nieprawda. 247 - Całkowicie się z tobą zgadzam, zwłaszcza wziąwszy pod uwagę szybkość z jaką oczyszczono gabinety dyrektorów. Można nawet wnioskować, że ów wy! padek zdarzył się w najbardziej stosownym momencie. - J asne. A skoro j uż istniej ą takie podejrzenia, to chyba policj a ma pełne pra wo zamknąć i zaplombować siedzibę firmy w celu zabezpieczenia ewentualnych dowodów przestępstwa. - Chyba samo działanie zarządu spółki jest już takim dowodem. To było umyśl ne zabójstwo upozorowane na wypadek. - Skąd takie przypuszczenia, Frank? - odezwała się Toni. - Bo jeszcze zanim policja i sanitariusze odjechali z miejsca domniemanego wypadku, z gabinetów dyrektorów usunięto już wszelkie sprzęty i materiały. - W ciągu godziny... - Scofield powtórzył wcześniejsze słowa Shieldsa. - Masz rację. Żadnym sposobem zarząd Atlantic Crown nie mógł się tak szybko dowie dzieć o wypadku. - Wiek nieco przytępił twój umysł, Brandon. Przecież to było oczywiste od początku. - Naprawdę? W takim razie trzeba się dowiedzieć, dokąd wywieziono te sprzę ty oraz materiały. - I kto wydał takie polecenie - podsunęła Antonia. - Jak również kto bezpo średnio nadzorował tę błyskawiczną akcję. - Trzy podstawowe pytania - rzekł Shields. - Natychmiast zacznę szukać na nie odpowiedzi. - A te mogą być bardzo interesujące - syknął ciągle rozzłoszczony Scofield. Sir Geoffrey Waters uważnie wysłuchał nagranej relacji porucznika Luthera Considine'a, po czym kazał jąprzepisać, wydrukować i przesłać faksem do Szkocji w celu sprawdzenia i podpisania przez autora. Nie czekał jednak na odpowiedź. Szybko uzyskał informacje, że tylko przy sporej dawce dobrej woli można określić historie praw własności dwóch wytypowanych posiadłości nad Zatoką Perskąjako burzliwe i zagmatwane. Ale przewijały się w nich wyłącznie nazwiska adwokatów, reprezentantów i nazwy różnych firm, od lokalnych korporacji po międzynarodowe konglomeraty. Od wielu lat oba domy nie należały do żadnej konkretnej osoby znanej z nazwiska. Nawet chętni do współpracy urzędnicy z Bliskiego Wschodu nie potrafili wyłowić interesujących faktów z całej masy ogólnikowych i zawoalowanych dokumentów. Według ich relacji wszelkie umowy najmu były przesyłane telefaksami, a pieniądze przelewano z tajnych kont w tak odległych miastach, jak Madryt, Lizbona, Londyn czy Bonn. Dla nich istotne było tylko to, że regularnie uiszczano opłaty. Ale wśród nadesłanych wyjaśnień znalazł się jeden zastanawiający szczegół-Otóż pewien prawnik z Bahrajnu, reprezentujący miejscową firmę brokerską, w ramach honorarium uzyskał dodatkowo prawie milion dolarów. Wyszło na jaw, że urzędnik nadzorujący transfer pieniędzy jakoby pomylił się o jedno zero. W każdym razie tenże prawnik, zapewne nie chcąc wchodzić w konflikt z surowymi 248 przepisami prawa, natychmiast zameldował o dziwnej pomyłce zarówno swoim przełożonym, jak i przedstawicielowi firmy sygnującej umowę najmu. A było to Urobne towarzystwo holdingowe z Amsterdamu. Z Amsterdamu! Wysoki i szczupły, łysiejący mężczyzna wstał od swego stanowiska w Centrum Obróbki Danych Cyfrowych Centralnej Agencji Wywiadowczej i zaczął energicznie masować sobie skronie. Po chwili wyszedł zza przepierzenia i stanął obok kolegi pracującego przy sąsiednim komputerze. - Cześć, Jackson - rzekł słabym głosem. - Cholera, znów mam migrenę. Jezu, dłużej tego nie wytrzymam. - Wyjdź na korytarz, Bobby. Przez ten czas zajmę się twoją robotą. Naprawdę powinieneś się zgłosić do lekarza. - Już byłem. Powiedział, że muszę unikać stresów. - To pomyśl o zmianie pracy. Ostatecznie wcale nie tak trudno znaleźć po dobną, za to lepiej płatną robotę. - Kiedy mnie się tu podoba. - Chrzanisz. Na razie idź i się przewietrz, dopilnuję twojej maszyny. Bobby Lindstrom wyszedł do głównego holu, lecz zamiast rzeczywiście zaczerpnąć świeżego powietrza, skierował się do szeregu automatów telefonicznych. Wrzucił do szczeliny kolejno cztery ćwierćdolarówki i nakręcił siedem zer. Kiedy w słuchawce rozległo się pięć krótkich sygnałów, wybrał kolejny numer, tym razem złożony z ośmiu zer. Po chwili skrzekliwy, mechaniczny głos zapowiedział: - Rejestracja włączona. Proszę mówić. - Tu Orzeł. Rozszyfrowałem abonenta łączności telefonicznej DD-2. Nasz cel znajduje się w Karolinie Północnej, w ośrodku PV. Postępować zgodnie z roz kazami z Marsylii. Koniec. Noc była bardzo ciemna, wątły blask księżyca tonął we mgle spływającej z gór w doliny. Na drodze prowadzącej zakosami ku Peregrine View niespodziewanie pojawiły się światła reflektorów. Kiedy samochód zbliżył się do masywnego żelaznego szlabanu przegradzającego wąską szosę biegnącąprzez las, wartownik rozpoznał rządowego brązowego sedana. Dwie wojskowe chorągiewki widoczne nad przednimi błotnikami świadczyły jednoznacznie, że jest to służbowy wóz generalski. Kierowca zatrzymał się przed posterunkiem, a strażnik wyszedł z budki i zajrzał przez uchyloną szybę. Auto prowadził major, obok siedział generał, natomiast z tyłu jechało dwóch kapitanów. Generał Lawrence Swinborn, chłopcze - przedstawił się oficer, wyjął z teczki dokumenty, pochylił się w stronę kierowcy i wyciągnął je do wartownika. - Tu są odPowiednie przepustki z centrali CIA oraz sztabu generalnego. - Przykro mi, panie generale - odparł sierżant z jednostki Gamma - lecz wszelkie dokumenty muszą do nas wpłynąć na dwanaście godzin przed przybyciem 249 gości. Nie mogę pana przepuścić. Będzie pan musiał się cofnąć pięćdziesiąt metrów i zawrócić na tamtej polance. - Bardzo żałuję, sierżancie - odparł generał, kiwnąwszy głową. Kapitan siedzący z lewej strony szybko dobył pistoletu z tłumikiem i strzelił wartownikowi prosto między oczy. Na widok padającego kolegi drugi wartownii wyskoczył z budki i rzucił się zygzakiem w kierunku lasu, lecz już po kilku krokach padł na ziemię z dwoma dziurami w plecach. - Wysiadać - rozkazał mężczyzna w mundurze generała. - Wciągnijcie ciała między drzewa i podnieście szlaban. - Tak jest! - Majorze, proszę zgasić światła. - Już się robi. Lawrence... Całkiem sympatyczne imię. - Mam nadzieję, że nie będziecie musieli nikomu o tym mówić. Szlaban został podniesiony, obaj kapitanowie zajęli z powrotem swoje miejsca i wóz powoli ruszył dalej. Niespodziewanie z gęstej mgły wyłonił się trzeci strażnik. Stanął osłupiały i z niedowierzaniem popatrzył na samochód. - Co to jest, do cholery?! - wykrzyknął. - Kim jesteście? - Kontrola z Pentagonu, żołnierzu - odparł generał. - Chyba potraficie roz różnić dystynkcje? - Nic nie widzę przez tę przeklętą mgłę, ale nie dostałem żadnych rozkazów. - Oto nasze przepustki, kapralu. Już raz były sprawdzane. Jestem generał Law rence Swinborn. - Nic mnie to nie obchodzi. Ostrzegam, że mamy polecenie strzelać do każ dego pojazdu, o którego pojawieniu się nie zostaliśmy uprzedzeni. - Widocznie coś wam umknęło, żołnierzu. Gdzie możemy znaleźć dowódcę warty? Nie mam ochoty legitymować się co parę kroków. Barczysty, potężnie zbudowany kapral z oddziału Gamma obrzucił podejrzliwym spojrzeniem brązowy samochód i siedzących w nim ludzi. Powoli odsuną) się o krok, sięgając prawą ręką do kabury, lewą zaś unosząc do twarzy wojskową krótkofalówkę. Dostrzegł kolbę pistoletu wystającą spod poły munduru rozpartego na tylnym siedzeniu kapitana. - Obawiam się, że to nie pański interes. Pochylił się błyskawicznie, rzucił na ziemię i przetoczył przez ramię. W tej samej chwili nad głową ze świstem przeleciały mu pociski z broni nieznajomego Wrzasnął do mikrofonu: - Obcy samochód w sektorze trzecim! Jesteśmy pod obstrzałem! - Plan B! - rzucił mężczyzna podający się za generała Swinborna. Cała czwórka wysiadła na lewą stronę auta i zaczęła pospiesznie ściągać mundury. Kapral, ranny w nogę, zdołał w podskokach skryć się między drzewami i zaczął ich stamtąd ostrzeliwać. Samochód osłonił jednak przybyszów przed kulami i wkrótce wszyscy czterej wyłonili się zza niego w takich samych panterkach, Jakie nosili żołnierze jednostki Gamma. - Rozdzielmy się! - nakazał fałszywy generał. - Obiekt zajmuje pierwszy domek po prawej, jakieś dwieście metrów dalej. Przedrzemy się lasem. 250 Mastąpiły minuty chaosu, zamieszania i pomyłek. Mgłę między drzewami rozcięły snopy światła latarek, ale żołnierze traktowali mundury polowe jako pierwsze oznaki tożsamości, toteż na ich widok opuszczali broń. I kończyło się to dla nich tragicznie. Usłyszawszy pierwsze pojedyncze odgłosy strzelaniny, Scofield natychmiast zgasił wszystkie światła w domku i nakazał Antonii oraz Shieldsowi ukryć się w mrocznej sypialni. Z podręcznego arsenału wybrał dwa pistolety automatyczne MaC-10, po czym uzbroił w nie żonę i dyrektora agencji, nakazuj ąc im bez pytania otworzyć ogień, gdyby ktokolwiek pojawił się w drzwiach lub za oknem pokoju. - Co ty planujesz, Bray? - zapytała Antonia. - Wreszcie mam okazję skupić się na tym, w czym jestem dobry, staruszko -odparł Scofield. Przebiegł przez kuchnię i tylnymi drzwiami wypadł na zewnątrz. Miał przy sobie klasycznego kolta kalibru 11,43 mm z sześcioma zapasowymi bębenkami i był ubrany w maskujący kombinezon oddziałów Gamma. Pospiesznie dał nura między drzewa. Bezszelestnie przekradał się niczym dzika pantera w kierunku wartowni na szosie, dopóki instynkt mu nie podpowiedział, że napastnicy są gdzieś blisko. Lecz nawet ten drobny wysiłek dał o sobie znać bólem mięśni. Brandon nie miał już tej sprawności co przed laty, ale na szczęście władał wciąż doskonałym wzrokiem i słuchem. Bez trudu wyłowił więc trzask suchej gałązki pod czyimś butem, a następnie szelest zeschłych liści. Błyskawicznie rzucił się do pobliskiego wykrotu i kilkoma ostrożnymi ruchami nagarnął na siebie nieco zeschniętego podszycia. Szybko też zrozumiał, dlaczego bandyci nie zostali do tej pory unieszkodliwieni. Między drzewami dostrzegł trzy skradające się sylwetki w panterkach i beretach żołnierzy oddziałów specjalnych. Bez trudu jednak rozpoznał obcych po długości włosów. Posklejane kosmyki wystawały im spod beretów nad uszami, podczas gdy żołnierze oddziału Gamma strzegącego ośrodka Peregrine View byli ostrzyżeni bardzo krótko, niemal do gołej skóry, zwłaszcza po bokach i z tyłu głowy, gdzie skóra poci się obficie w chwilach wysiłku bądź stresu. Różnica fryzur nie była wielka, lecz jednak zauważalna. Po chwili z lasu wyłonił się czwarty mężczyzna. - Krzyknąłem, że ruszam w pogoń za napastnikami - rzekł cicho i zachicho tał. - I w ten sposób posłałem tutejszych skautów w stronę sektora siódmego, czyli najdalszego zakątka strzeżonego terenu. Nasze cele powinny się znajdować w naj bliższym domku... Musimy je zniszczyć! Ruszamy! . Scofield niepostrzeżenie uniósł rewolwer i oddał dwa strzały, powalając dwóch intruzów na ziemię. Wyskoczył z dołu i dał nura za najbliższą kępę krzewów, odległą o dziesięć metrów od miejsca, z którego otworzył ogień. Zaraz też powietrze rozcięły serie z broni maszynowej, lecz kule zaryły się w grubej warstwie ściółki lub trafiły w pnie drzew. - Gdzie on jest? - zapytał histerycznym szeptem dowódca grupy. - Nie wiem - odparł drugi z napastników. - Ale trafił Grega i Willie'ego. - Zamknij się! Żadnych imion!... Musi gdzieś tu być. 251 - Gdzie? - Pewnie za tamtą kępą krzaków. - Jakoś nie strzela... Może dostał? - Może. Nie warto ryzykować. - Jeśli się tam ukrył, dostanie za swoje. Obaj mężczyźni skoczyli do przodu, ponownie siekąc las strugami pocisków Ale dość szybko się zatrzymali i nastała cisza. Wykorzystując moment ich dekoncentracji, Scofield podniósł kamień wielkości pięści i rzucił go na lewo od zabójców. Znów zaterkotały automaty. Bray zaś czekał na to, co musiało nastąpić. Wytężając wzrok, dostrzegł przez mgłę, że jeden z obcych opuścił pistolet. Wyczerpała mu się amunicja i musiał zmienić magazynek. Szybko więc wymierzył w drugiego, nacisnął spust i wyskoczył z kryjówki. - Rzuć broń! - krzyknął, wyłaniając się przed osłupiałym człowiekiem, który w prawym ręku trzymał automatyczny pistolet, a w lewym zapasowy magazynek. - Rzuć to! - powtórzył Brandon, odciągając kurek rewolweru i przyjmując posta wę strzelecką. - Matko Boska! To ty, prawda? - Szokująca logika. Tak, to ja. Dla ciebie mógłbym nawet być absolwentem Harvardu, bo to i tak nie ma znaczenia. - Sukinsyn! - Czyżbyś się przedstawiał? A może zrobiłeś drobny błąd? Może chciałeś powiedzieć: syn Matarese'a? Tamten powoli, wręcz niedostrzegalnie zaczął zbliżać trzymany magazynek do automatu. Nagle dziwacznie uniósł prawą nogę i potrząsnął nią energicznie. - Tylko spokojnie! -rzucił Scofield. -Jeszcze jeden ruch, a zostanie z ciebie napis na nagrobku. - To przez tę cholerną nogę. Zdrętwiała mi od biegania po lesie. - Nie mam zamiaru się w kółko powtarzać, łotrze! Rzuć broń! - Już! Chwileczkę! - Obcy przycisnął automat do nogi, krzywiąc się niby z bó lu. - Muszę tylko rozluźnić mięśnie, bo nawet nie dam rady stanąć na nodze. - W tej materii muszę ci przyznać rację, łobuzie. Ciarki potrafią być tak do kuczliwe... Matarezowiec wykonał nagle zwrot na pięcie, błyskawicznie załadował magazynek i odbiwszy się z jednej nogi wyskoczył w powietrze, kierując broń w stronę Scofielda. Ten jednak był szybszy. Nacisnął spust, zabójca grzmotnął o ziemię i znieruchomiał. - Niech to szlag! - zaklął pod nosem Beowulf Agate. - A już miałem nadzieję, że wezmę cię żywcem, gnido. Godzinę później w Peregrine View znowu zapanował spokój. Zabitych spakowano, a dyrektor otrzymał listę nazwisk, żeby wysłać zawiadomienia do rodziców. Żaden z poległych nie był jednak żonaty, do tej akcji wybierano wyłącznie kawalerów. 252 Scofield opadł ciężko na krzesło. - Mogłeś tam zginąć, do cholery! - wyskoczył na niego Shields. - Ryzyko zawodowe, "Szparooki". Najważniejsze, że nie zginąłem. - Ale któregoś dnia noga ci się powinie, siwowłosy głupcze - mruknęła Antonia. szybko podeszła do męża i przytuliła do piersi jego głowę. - Coś się wyjaśniło, Frank? - Owszem. Dostałem wiadomość z Wichity. Sprzęt i wszystkie papiery z gabinetów McDowella i Karastosa spakowano do skrzyń i wysłano liniami KLM do Amsterdamu. Słyszysz? Do Amsterdamu! XXI Smukły citroen przedzierał się powoli wzdłuż nabrzeży portu w Marsylii, gdyż wędrujące pasma mgły i siekący deszcz ograniczały tej nocy widoczność do czterdziestu metrów. Na niewiele zdawały się reflektory, ponieważ światła grzęzły bezsilnie w gęstej, prawie namacalnej śródziemnomorskiej mgle, która sprawiała, że wóz jak gdyby posuwał się w tunelu o mlecznobiałych ścianach. Julian Guiderone w napięciu wyglądał przez szybę. - Tu jest cały szereg identycznych magazynów! - zawołał do kierowcy, prze krzykując bębnienie deszczu o karoserię. - Masz latarkę? - Oui, monsieur Paravacini. Jak zawsze. - To poświeć przez szybę. Szukam numeru czterdziestego pierwszego. - Ten jest trzydziesty siódmy. Zatem już niedaleko, monsieur. Kilkadziesiąt metrów dalej zauważyli drzwi oświetlone gęsto odrutowaną lampą ze słabą żarówką. - Stój! - rozkazał syn Pasterza, nadal posługujący się budzącym grozę nazwi skiem Paravaciniego. - Zatrąb dwa razy, krótko. Kierowca wykonał polecenie i po chwili sąsiednie wrota powędrowały ku górze, ukazując jaskrawo oświetloną przestrzeń wielkiej hali. - Mam tam wjechać? - Tylko na minutę, żebym zdążył wysiąść - odparł Guiderone. - Potem wyco faj i zaparkuj naprzeciwko. Kiedy wrota otworzą się ponownie, wjedziesz po mnie- - Jak pan sobie życzy, monsieur. Julian wysiadł z samochodu, rozejrzał się dookoła po wyludnionym betonowym magazynie i skinął głową kierowcy. Ten szybko wycofał wóz na zalewaną strugami deszczu uliczkę. Wrota powoli się za nim zamknęły. Guiderone cierpliwie stał w miejscu, wiedząc, że nie będzie musiał długo czekać. I tak też było-Z zacienionego kąta wyłonił się pospiesznie van der Meer. Jego ziemistoblada cera wyjątkowo harmonizowała z szarością ścian. 254 - Witam pana serdecznie. - Matko Boska! Człowieku! - wycedził syn Pasterza. - Ufam, że miałeś szczególnie ważne powody, żeby ściągać mnie na to odludzie w środku nocy. Dochodzi czwarta nad ranem, a ja mam za sobą dwa nadzwyczaj męczące dni. - Nie było innego wyjścia. Otrzymałem takie informacje, które muszę przekazać osobiście, żeby wysłuchać pańskiej opinii w sprawie dalszej strategii. - Tutaj? W tym zimnym, wilgotnym, betonowym grobowcu? - Proszę za mną, do biura. W każdym z tych należących do mnie magazynów kazałem urządzić wygodne pomieszczenie biurowe. Mogę jeszcze dodać, że również sześć pobliskich stanowisk przeładunkowych jest moją własnością, a pieniądze z ich wynajmu starczają na pokrycie wszystkich bieżących wydatków. - Chcesz zrobić na mnie wrażenie? - zdziwił się Julian, idąc za Holendrem w kierunku odległego o trzydzieści metrów przeszklonego biura. - Proszę wybaczyć, panie Guiderone. Chciałbym bez przerwy słyszeć wyrazy pańskiej aprobaty, gdyż jest pan dla mnie niezastąpionym przewodnikiem. - Może nim byłem, ale teraz powinieneś mnie traktować wyłącznie jak kon sultanta. Weszli do niewielkiego pomieszczenia zastawionego rozmaitym sprzętem elektronicznym. Guiderone rozsiadł się na obitej czarną skórą kanapie, Matareisen zajął miejsce przy biurku. - Pomówmy więc o twojej strategii. Chciałbym jak najszybciej wrócić do hotelu. - Pragnę, aby pan wiedział, że trzy i pół godziny temu i ja spałem jeszcze smacznie w moim amsterdamskim mieszkaniu przy Keizersgracht. Zostałem jed nak zmuszony do obudzenia pilota i natychmiastowego przylotu do Marsylii. - I cóż cię tu przygnało? - Musimy zmienić nasz harmonogram działań. - Dlaczego? Nie jesteśmy jeszcze w pełni przygotowani! - Proszę mnie wysłuchać do końca. Zdarzyło się coś, czego nie uwzględnili śmy w dotychczasowych planach. Mamy poważne kłopoty. - Beowulf Agate - rzekł syn Pasterza bezbarwnym głosem. - Kiedy wreszcie usłyszę, że on nie żyje?! - ryknął ogłuszająco. - Niestety, prawdopodobnie wciąż żyje. Z tego, co zdołaliśmy ustalić, wyni ka, że zespół specjalny nie zdołał wykonać zadania. Wszyscy zginęli. - Czy ja dobrze słyszę? - wycedził syn Pasterza, który nawet najmniejszym gestem nie zdradził swego oburzenia, tylko jego wzrok jak błyskawica wbijał się w twarz Holendra. - Mnie również z trudem przychodzi zachować spokój, choć j estem nie mniej rozwścieczony od pana. Wygląda na to, że Scofield mimo zaawansowanego wieku zachował dawną sprawność. Z informacji przekazanej przez Orła wynika, że własnoręcznie zastrzelił czterech naszych ludzi. - Wieprz! Cuchnący wieprz! - warknął z obrzydzeniem Guiderone. - Niestety, to nie jedyny powód, dla którego chciałem przedyskutować naszą taktykę - rzekł cicho Matareisen z napięciem w głosie. - Wiemy, że to również 255 Scofield włamał się do biura McDowella w Wichita, zagadką pozostaje tylko to co tam znalazł. Ale już sam fakt, że wybrał McDowella, jest wielce wymowny! a w połączeniu z najświeższymi informacjami z Londynu... - Coś się stało w Londynie? - wycedził lodowatym tonem syn Pasterza. - Kazałem założyć podsłuch w domu przy Belgrave Square. - To było konieczne? - Owszem. Lady Alicja bardzo agresywnie reagowała na moje propozycje powtarzając, że Krąg Matarese'a nigdy nie był i nie będzie elementem jej życia Oznajmiła wprost, że zna wielu, którzy myślą podobnie i dlatego poświęcili swą energię oraz majątek idei naprawiania wszelkiego zła, jakie przyniosło światu bogactwo ich przodków. Właśnie dzięki podsłuchowi udało nam się dotrzeć do tego playboya, Giancarla Tremonte, spadkobiercy Scozzich, który zamierzał zor ganizować międzynarodową akcję przeciwko nam. - Ale zginął podczas gry w polo i nie znaleziono zabójcy. Więc o co chodzi? - Po tym wydarzeniu kierownictwo Centralnej Agencji Wywiadowczej na wiązało kontakt z pańskim wrogiem, Beowulfem Agate'em. A on wie o nas znacz nie więcej niż ktokolwiek inny. Nie umiem sobie wyjaśnić, z czego to wynika. W każdym razie został zrekrutowany. - Cuchnący wieprz! - powtórzył Guiderone z odrazą. - Także z tego powodu postanowiłem nie likwidować instalacji podsłucho wej w domu lady Alicji. Na szczęście udało się skompromitować tego idiotę, jej męża, który najpierw ukradł parę milionów funtów, a później zabił żonę. Stanowi! dla nas zagrożenie, przynajmniej do pewnego stopnia, toteż musieliśmy się go pozbyć. Zdołaliśmy jednak zrobić to bez śladów. - Doskonała akcja - pochwalił go Julian. - Ale co z tym podsłuchem przy Belgrave Square? - Został wykryty. - To było do przewidzenia. Służba Brewsterów to ludzie doświadczeni i do brze opłacani za to, żeby myśleli o wszystkim. Wystarczyło jedno potknięcie i ca ły wasz sprzęt wylądował w koszu na śmieci. My zaś doznaliśmy poważnego uszczerbku. - Sprawa nie przedstawiała się aż tak prosto, ale mogę pana zapewnić, że dokładnie zatarliśmy wszelkie ślady. Człowiek, który zakładał instalację, został wyeliminowany, jego posterunek odbiorczy przy Lowndes Street oczyszczony, a wszystkie taśmy usunięte. - Jeszcze raz pochwalam twoją skuteczność - odrzekł syn Pasterza, który przed ćwierć wiekiem był zaledwie o krok od zajęcia miejsca w Białym Domu. - Ale jestem pewien, że to nie wszystko. Nie przyleciałeś tu w środku nocy z Amsterda mu, żeby zaimponować mi swoimi poczynaniami. - Guiderone zamilkł na chwilę, a w jego oczach znów pojawiły się złowieszcze błyski. - Wspomniałeś na począt- ku o konieczności zmiany naszego harmonogramu, czemu stanowczo się sprzeci wiłem. Zbyt wiele mamy jeszcze do zrobienia, a trzeba precyzyjnie skoordyno wać wszelkie działania. Każda zmiana planów mogłaby tylko wprowadzić zamieszanie. 256 - Z całym szacunkiem, ale nie mogę się z tym zgodzić. Dzięki pańskim niepomiernym wysiłkom, przy moim skromnym udziale, najważniejsze figury są już na swOich miejscach w całej Europie, Ameryce i regionie śródziemnomorskim. Powinniśmy uderzyć, dopóki jeszcze dysponujemy wielkim impetem, a nie pojawiły się nieoczekiwane kłopoty. - O jakich kłopotach mówisz? Chodzi ci o tego chłopaka, młodego Mont- rose'a? - Owszem. Zniknął bez śladu - odparł szybko Holender. - Ale nie przywiązuję do tego faktu zbyt wielkiej wagi. Bo i cóż straciliśmy? Posłuszeństwo zatroskanej matki, która i tak niewiele mogła dla nas uczynić? Przebywa obecnie w Londynie, wraz ze współpracownikiem Scofielda, niejakim Pryce'em, cieszącym się godną pozazdroszczenia reputacją. Przekreślenie ich działań nie stanowi poważniejszego problemu. Wciągu najbliższych dni oboje zostaną zabici. A dla nas tylko to ma znaczenie. - Dlaczego tak uważasz? Nie protestuję przeciwko ich usunięciu, ale odnoszę wrażenie, że coś przede mną ukrywasz. - Proszę mi wybaczyć, ale to "coś" jest całkiem oczywiste. - Uważaj, Matareisen. Nie zapominaj, z kim rozmawiasz. - Przepraszam, lecz... z całym szacunkiem, muszę jasno określić swoje sta nowisko. Otóż nie znamy przyczyn zdemaskowania McDowella, ale jakimś spo sobem Scofield musiał się dowiedzieć o jego roli. Sprzęt i dokumenty z gabinetu McDowella zostały już przewiezione do Europy. Analiza spektrograficzna wyka zała, że papiery były przeglądane. Znaleźliśmy odciski palców na dekoderze. A i do komputera Agate próbował się włamać, ponieważ to właśnie uruchomiło system alarmowy w biurowcu. Skąd możemy jednak wiedzieć, czy wykradł jakieś informacje? - A miał szansę cokolwiek odkryć? - spytał cicho Guiderone. - McDowell był ostrożny i przebiegły, toteż podejrzewam, że nigdy nie zostawiał w biurze niczego, co mogłoby nas zdemaskować. Nie mieści mi się to w głowie. - Ja jednak mam obawy, że strzeżony i zabezpieczony gabinet w siedzibie Atlantic Crown mógł się przyczynić do uśpienia jego czujności. W małżeństwie mu się nie układało, żona piła coraz więcej, a miała ku temu ważne powody. Pro szę jednak zrozumieć, że boję się głównie tej niepewności. - Przyznaję, że są powody do niepokoju, ale to jeszcze nie znaczy, że musimy zmieniać cały harmonogram. Osiągnięcie celu zapewni nam jedynie precyzyjne skoordynowanie działań, bo tylko w takim wypadku zapaść ekonomiczna dopro wadzi do katastrofy. Na razie wszystko idzie zgodnie z planem, więc tym bardziej nie widzę konieczności wprowadzania zmian. - No to spróbuję wyrazić moje obawy jaśniej - mruknął sfrustrowany przemysłowiec z Amsterdamu. - Ma pan rację, że nie wszystko wyjawiłem, gdyż do teJ pory także uważałem, że skoro wszystko idzie zgodnie z planem, nie ma powodu, żeby pana niepokoić. Dopiero teraz, gdy się dowiedziałem o zabiciu przez Scofielda wszystkich członków naszej grupy specjalnej, doszedłem do wniosku, że już pora się z panem rozmówić. 257 - I przekonać mnie do wprowadzenia zmian? - Nie inaczej - przyznał tamten łagodnym tonem. - W takim razie musisz znaleźć poważniejsze argumenty - oznajmił Guidero- ne, nieco zdegustowany przebiegiem tej rozmowy. - Osiągnąłeś naprawdę bardzo wiele, ale chyba sporo musiałeś przede mną zataić, jeśli teraz jesteś aż tak bardzo zaniepokojony. Trudno cię zresztą o cokolwiek obwiniać. Mimo wszystko musisz się w końcu zdobyć na szczerość. Słucham. - Nie chodzi mi o jedną konkretną sprawę, lecz wydźwięk kilku zastanawia jących faktów... Wróćmy do akcji na Morzu Karaibskim, kiedy to szwedzki kapi tan kutra zdołał uciec przed bombardowaniem. Udało mu się przez Tortolę do trzeć do Portoryko... - Wiem o tym - przerwał zniecierpliwiony Guiderone. - Przesłałeś mu pie niądze, żeby mógł wrócić samolotem do Amsterdamu. Już raz mi o tym mówiłeś. - Nie dotarł jednak na miejsce. W samolocie został rozpoznany przez jakie goś szwedzkiego biznesmena i na lotnisku Heathrow czekała już na niego policja. Odesłano go do Sztokholmu, gdzie czeka obecnie na rozprawę pod zarzutem udzia łu w zamachu na Olofa Palmego. - No cóż, nie dopisało mu szczęście, lecz nie rozumiem, co to ma wspólnego z nami. - Na pewno spróbuje się dogadać z prokuratorem, bo poprzez ujawnienie naszych tajemnic zyska szansę na złagodzenie wyroku. - Przecież niewiele wiedział... - Wystarczająco dużo. Wykonywał rozkazy i może podać kilka nazwisk oraz adresów. - Rozumiem. Co dalej? - Tuż przed likwidacją posterunku nasłuchowego przy Lowndes Street nasz informator przekazał wiadomość, że Pryce, Montrose oraz jakiś wysoki oficer brytyjskiego MI-5 jadą do Westminster House... - Do firmy zarządzającej finansami i majątkiem Brewsterów - znów wtrącił nie cierpliwie syn Pasterza. - Jeśli sobie przypominasz, w paru wyjątkowych sytuacjach skorzystałem z pomocy tego samego księgowego, który służył lady Alicji, niejakiego Chadwicka. Spotkałem się z nim kilkakrotnie, lecz niewiele zdołałem się dowiedzieć. - I z tego też powodu musieliśmy go zlikwidować - rzekł Matareisen bez barwnym głosem. - Nie miałem pojęcia, o czym pan z nim rozmawiał, ale zdawa łem sobie sprawę, że stanowi on potencjalnie bardzo groźne źródło przecieku. Na szczęście nasz człowiek zdążył wykonać zadanie i zabrać teczkę opatrzoną pań skim nazwiskiem z gabinetu Chadwicka. - Jesteś przekonany, że było to konieczne? - Otóż na jednym z dokumentów znaleźliśmy odręczny dopisek Chadwicka, mniej więcej następującej treści: "Pan Guiderone przejawia niezwykłe zaintere sowanie rodziną Brewsterów z Belgravii. Bez wątpienia to kolejny amerykański nowobogacki karierowicz..." - Przeklęty łajdak - mruknął Julian, uśmiechając się krzywo. Zaraz Jednak spoważniał i rzekł: - Po raz kolejny wyrażam podziw dla skuteczności twoich 258 działań, jestem ci za to bardzo wdzięczny. Rzeczywiście postąpiłem lekkomyślnie i podjąłem niepotrzebne ryzyko... Ale cały czas mówisz o swojej niepewności, wyrażasz obawy, które przecież wcale nie muszą doprowadzić do sytuacji, w której musielibyśmy zmieniać nasze plany. - Lecz te obawy są całkiem uzasadnione, a owo uzasadnienie wprowadza drobną różnicę do punktu wyjścia dalszych rozważań, panie Guiderone. - W każdym razie nie jest to pewność, zmuszająca do zmiany rozpoczętych już i trwających operacji. Chodzi mi szczególnie o rejon Zatoki Perskiej, obszar śródziemnomorski i wybrzeża Morza Północnego, czyli o strategię mającą doprowadzić do krachu paliwowego na świecie, przyjacielu. Przyznasz, że ten plan nosi znamiona... Gótterdammerung! Trudno w nim cokolwiek odmienić. Musiałbyś przytoczyć znacznie silniejsze argumenty. - Postaram się o to, jeśli poświęci mi pan jeszcze kilka minut cierpliwości. - Słucham. - Nieuchronny krach finansowy w Europie i Ameryce będzie sprzyjał naszym zamierzeniom, dokładnie tak, jak planowaliśmy. Najświeższe prognozy ekono miczne mówią nawet o likwidacji osiemdziesięciu milionów miejsc pracy, co tak że podziała na naszą korzyść, gdyż przywrócenie stabilizacji i odtworzenie ko niunktury... - Musi nam tylko wyjść na dobre, bez dwóch zdań! Najważniejsza jest opinia społeczna, fakty mają drugorzędne znaczenie. Musimy przejąć kontrolę nad go spodarką, a następnie nad rządami sześćdziesięciu dwóch krajów, w tym siedmiu najbardziej rozwiniętych państw. Dopiero wtedy dopniemy swego! Plan Matare- se'a zostanie wcielony w życie! A wszystko w zgodzie z przepisami prawa, czy raczej obok nich, biorąc pod uwagę prawniczą teorię kontinuum przestrzennego. Nic nas nie powstrzyma! - Pan chyba nadal mnie nie rozumie, panie Guiderone! - wykrzyknął Mata- reisen. - Nie dostrzega pan oczywistych zagrożeń? - Jakich zagrożeń? Mówimy o realizacji planu równie doniosłego, jak poszu kiwanie Arki Przymierza! O jedynym wyjściu dla całej ludzkości! - Błagam, żeby przeanalizował pan fakty, które uznaje pan za drugorzędne! - O czym ty gadasz, do diabła? - Za pośrednictwem mojego kuzyna z Lizbony, człowieka o olbrzymich wpły wach, pełnego poświęcenia... - Tego, który czerpie zyski z całego ruchu turystycznego na Azorach? - Tego samego. Przypomnę, że to właśnie on w Monte Carlo wyeliminował Jednego z naszych największych wrogów, doktora Juana Guaiardo. - Wiem. No więc co z nim? - Otóż pozostaje w ścisłym kontakcie z wieloma sprzedajnymi urzędnikami władz hiszpańskich, głównie figurantami dawnego reżimu generała Franco, mają- cymi również dojścia do madryckiej centrali wywiadu. Mój kuzyn nie był pewien, Co to może oznaczać, uznał jednak za konieczne przekazać mi faksem dziś po Południu... a raczej wczoraj... materiały, jakie wpadły mu w ręce. Nie były, nie- stety, kompletne, niemniej okazały się zatrważające... 259 - Co to za materiały, Matareisen? Wykrztuś wreszcie z siebie! - Staram się tylko dobrać odpowiednie słowa... - No to się pospiesz! - Otóż doktor Guaiardo, o czym nie wiedzieliśmy, i ta Angielka z rodu Brewste- rów, nie mniej przeciwna naszej idei, byli ze sobą spokrewnieni, nawet blisko i pozostawali w ścisłym kontakcie. - No to Armada w końcu zdobyła jakieś konkrety. I co z tego? - Doktor Guaiardo, mający charakter badacza, przeniósł swe zainteresowania z nauk medycznych na inną dziedzinę. Zajmował się nie czym innym, jak kolek cjonowaniem drzew genealogicznych ludzi tworzących pierwotny Krąg Matare- se'a, gromadzeniem nazwisk, nazw firm i korporacji, wyszukiwaniem wszelkich powiązań. Pieczołowicie rejestrował związki małżeńskie wybranych rodów i stąd, poprzez ujawnianie koligacji, sporządził w końcu listę najważniejszych karteli. - Och, mój Boże... - szepnął z przejęciem syn Pasterza, unosząc ręce do twa rzy. - Twierdzisz, że sporządził listę... Do jakiego stopnia kompletną? - Tego nie wiem. Jak już mówiłem, mój kuzyn nie był pewien... - Mniejsza z tym! - przerwał mu Guiderone, oddychając ciężko. - I tak zgro madzenie materiału dowodowego musi zająć wiele miesięcy czy nawet lat. A jakie kolwiek śledztwo co krok grzęzłoby w martwym punkcie. W dodatku najpierw musiałyby zostać sformułowane konkretne zarzuty. - Chyba nie muszę panu mówić, że stanowi to jednak bardzo realną groźbę. Nawet mgliste podejrzenie o realizację gigantycznego planu zmierzającego do wywołania światowego kryzysu, o tworzenie wielkiej międzynarodowej organi zacji, stałoby się początkiem naszej klęski, zniweczeniem naszych działań, panie Guiderone! - I znów wszystko przez tego wieprza! - syknął przez zęby syn Pasterza, po chylając się do przodu. - Rozprawił się z płatnymi zabójcami i odnalazł nasz ośro dek w Wichita! Na Boga, jak do tego doszło? To znowu on kryje się za wszelkimi poczynaniami skierowanymi przeciwko nam! "Marblethorpe", niewielki elegancki hotel w nowojorskiej Upper East Side, częstokroć gościł wybitne osobistości odgrywające wielką rolę na arenie międzynarodowej, a więc dyplomatów, rekinów finansjery, polityków i mężów stanu, zwykle zaangażowanych w rozmaite, prowadzone potajemnie negocjacje. Wydawał się wręcz idealny do takich celów - zaprojektowany właśnie z myślą o zapewnieniu maksymalnej dyskrecji i w całości sfinansowany przez pewnego multimilionera szukającego wytchnienia od zatłoczonych ulic Manhattanu. W ogóle nie było w nim pokoi jedno- czy dwuosobowych, tylko wytworne apartamenty, a w hotelowych książkach telefonicznych, po zwykłym spisie niezbędnych numerów, nie następowały żadne reklamy i ogłoszenia. Każde piętro podzielono na dwa główne obszary rozgraniczone klatką schodową. I choć na ośmiu kondygnacjach znajdowało się razem szesnaście apartamentów, żaden z nich nie był dostępny dla zwykłych gości, a rezerwację należało przeprowadzać na wiele miesięcy naprzód. 260 - Jest tu boczne wejście, nie rzucające się w oczy i bardzo słabo oświetlone - zakomunikował Frank Shields, rozsiadłszy się w olbrzymim, obitym bladoczerwo- nym aksamitem fotelu. Scofield stał przy zabytkowym biurku z epoki królowej Anny i spoglądał z podziwem na białą rozbudowaną konsolę telefoniczną. Anto- nia ze zdziwioną miną wyszła z pobliskiej sypialni. - Tu jest naprawdę przepięknie, Frank - powiedziała z uśmiechem. - Mam nadzieję, że o północy nie pukają do drzwi panienki lekkich obyczajów. - Raczej nie. Niektórzy goście bądź przyjmowani przez nich ludzie mogliby dostać ataku serca. - A więc jednak odbywają się tu potajemne schadzki? - Tego nie sposób uniknąć, moja droga, lecz z pewnością nie jest to podsta wowa funkcja hotelu "Marblethorpe". Jeśli mam być szczery, członkowie rady nadzorczej niechętnie patrzą na podobne rzeczy. - No to co się tu odbywa? - Rzekłbym, że głównie spotkania między ludźmi, którzy z takiego czy inne go powodu nie powinni się ze sobą widywać. Ochronę hotelu zalicza się do naj lepszych w sektorze prywatnym. Zresztą nie wystarczy tu zarezerwować sobie apartament w recepcji, trzeba jeszcze mieć odpowiednie referencje. - Jak ty się wkręciłeś w ten interes, "Szparooki"? - Agencja ma swego przedstawiciela w radzie nadzorczej. - Doskonałe posunięcie. Mimo wszystko odnoszę wrażenie, że kuchennymi drzwiami zakradasz się do lokalu należącego do całkiem innej ligi. Czyżbyś w ogóle nie musiał się już rozliczać z agencyjnych funduszy? - Mamy z dyrekcją cichą umowę. W zamian za stałą rezerwację dostarczamy pewnych poufnych danych. - Aha, i w ten sposób płacicie za wynajem apartamentu. - Otrzymujemy ponadto informacje, kto się z kim spotyka. To doskonały układ, ponieważ nasze usługi bywają nieocenione, a z drugiej strony nie musimy nara żać podatników na olbrzymie koszty. - Jesteś niezłym krętaczem, Frank. - Tylko dlaczego wybraliście Nowy Jork? - wtrąciła Antonia. - Zawsze mi się zdawało, że jeśli ludzie szukają dyskrecji, to mogą wybierać spośród setek miejsc poza największymi miastami świata. Czy nie jest lepszy domek na wsi bądź taka wyspa jak nasza? - Obawiam się, że jesteś w błędzie, Toni. O wiele łatwiej się ukryć w dużym, rojnym mieście niż gdziekolwiek na prowincji. Wystarczy popytać specjalistów, weź choćby pod uwagę waszą kryjówkę na Outer Brass 26. Pryce odnalazł was dzięki wyraźnym tropom, które znacznie łatwiej zatrzeć w dużym mieście, na przy kład takim jak Nowy Jork. - Będę musiała to sobie przemyśleć - powiedziała z namysłem Antonia. - Tylko po co nas tu ściągnąłeś, Frank? - Brandon ci o niczym nie mówił? - Nie. 261 - Uznałem jego pomysł za doskonały, a ponieważ mam do dyspozycji ten apartament, chętnie się zgodziłem. - Na co? - zapytała stanowczo. - Szczegółowo dyskutowaliśmy na ten temat ostatniego wieczoru w Peregri- ne View, tyle że ty poszłaś wcześniej spać. - Bo byłam wściekła jak diabli! Stetryczały głupiec dobiegający siedemdzie siątki postanowił się osobiście rozprawić z płatnymi mordercami. Przecież mo głeś zginąć! - zwróciła się do Brandona. - Ale nie zginąłem, prawda? - Przestańcie się wreszcie kłócić. - Domagam się wyjaśnień! Po co tu przyjechaliśmy, Bray? - Jeśli się w końcu uciszysz, to ci wytłumaczę, staruszko... Nowy Jork jest olbrzymim centrum międzynarodowej finansjery, to chyba nie ulega wątpliwości. - I co z tego? - A finanse mają podstawowe znaczenie dla organizacji Matarese'a, pragną cej za ich pomocą przejąć kontrolę nad gospodarką, do czego najwyraźniej szyb ko zmierzają. Ale poza tym jest jeszcze jeden piekielnie dla nich ważny element. Wraz z Taleniekowem mieliśmy okazję dobrze go poznać, kiedy omal nie zostali śmy zabici... - Byłam przy tym, mój drogi. - I dzięki Bogu, staruszko. Na pewno byśmy sobie nie poradzili bez twojej pomocy. Ale chodzi mi o coś, co odkryliśmy jeszcze wcześniej, kiedy tylko za częliśmy badać korzenie Kręgu Matarese'a na Korsyce. - O czym ty, do diabła, gadasz, Brandon? - wyskoczył zdumiony Shields. - Daj spokój, "Szparooki". Przecież ci o tym opowiadałem. - Ach tak, już wiem. To faktycznie jeden z głównych powodów naszego przy jazdu do Nowego Jorku... Przepraszam, Toni. Wszystko przez to, że on jest tak cholernie melodramatyczny, a ja przemęczony. - Wyduś to wreszcie z siebie! - krzyknęła Antonia. - Otóż w organizacji Matarese'a nawet najwyżej stojącym w hierarchii człon kom nie są relacjonowane wszystkie negatywne zdarzenia. Bierze się to z lęku przywódców przed ujawnieniem własnych słabości, które mogłyby się stać przy czyną dekonspiracji. - I co z tego? - Zrozum, że Wichita jest spalona, stanowi zamknięty rozdział historii, wyga- słąplamkęna ekranie radaru. Mogę jednak postawić całą sumę z naszego baham- skiego konta, że członkowie organizacji o niczym nie wiedzą. - Jakiegobahamskiego... - Zamknij się, "Szparooki". Jesteś znacznie starszy ode mnie, toteż wcale się nie dziwię, że nie pamiętasz tego, o czym ci wczoraj mówiłem. - Aha, rzeczywiście ostatnie zdanie uleciało mi już z pamięci. Konto na Ba hamach... Niech mnie kule... - Otóż, moja droga, zamierzam się przeistoczyć w jednego z nich, przemy' słowca i łącznika świeżo przybyłego z Amsterdamu, pozornie odgrywającego 262 ważną rolę w organizacji. Mam zamiar na kilku potajemnych konferencjach rozpowszechnić wiadomość o tym, że Wichita jest spalona, zdekonspirowana. - O kogo ci chodzi? Z kim zamierzasz konferować? - Z prezesami i dyrektorami spółek, skarbnikami oraz przedstawicielami za rządów tych wszystkich cudownych kompanii i korporacji, które z takim upodo baniem wykupują ostatnio konkurencyjne przedsiębiorstwa. Przygotowaliśmy li stę trzydziestu ośmiu głównych podejrzanych, zarówno stąd, jak i z Europy. Ktoś powinien się przestraszyć. - A jeśli masz rację, Brandon - wtrącił Shields - i któryś z nich skontaktuje się z Amsterdamem? - Wówczas powstanie wyraźna rysa na tym krysztale bez skazy, "Szparooki". Rozpowiem wokoło, że w Amsterdamie może się stać to samo co w Wichita, więc powinni się dobrze zastanowić, czy dalej należy ślepo wykonywać polecenia z centrali. - Pytanie tylko, czy ci uwierzą, Bray. - Moja droga, Taleniekow i ja przez lata ćwiczyliśmy umiejętności niezbędne w tej robocie. I teraz obaj powinniśmy zacząć szerzyć dywersję. Na Boga, to się nie może nie udać! W Loch Torridon był dopiero ranek. Grube, podwójne okna niewielkiej sali jadalnej hoteliku wychodziły na oszronione pola leżące u stóp hełmiastych wzniesień szkockiego Highlandu. Naczynia po śniadaniu już zabrano, na stoliku pozostały jedynie filiżanki z kawą i szklanka herbaty. Siedzieli przy nim Leslie Mont-rose z synem, Cameron Pryce oraz porucznik Luther Considine. Szczegółowe wyjaśnienia właśnie dobiegły końca. - To niewiarygodne! - podsumował pilot. - Ale taka jest prawda-rzekł Pryce. - Czy na pewno powinienem dać się w to wszystko wciągnąć? - spytał Considine. - Nikt pana nie zmusza. Niemniej otrzymał pan najlepsze z możliwych refe rencje, w dodatku od kogoś, z kim nawet trudno polemizować... - Ach, rozumiem - mruknął pilot. - Wstawił się za mną dyrektor CIA, z któ rym rozmawiałem. Shields, jeśli mnie pamięć nie myli. - Miałem na myśli kogoś zupełnie innego. - Więc kogo? - Pańskiego młodego przyjaciela, Montrose'a juniora, którego wywiózł pan z Manamy. - Jamie? - Considine popatrzył na chłopaka. - Coś ty o mnie naopowiadał, do diabła? - Bez twojej pomocy, Luther, pewnie bym nadal siedział uwięziony wśród pia sków Bahrajnu. Masz pełne prawo wiedzieć, z jakiego powodu zostałeś wciągnięty w tę całą awanturę... Poza tym, gdy pewnego dnia zostaniesz admirałem, mam na- dzieję, że pomożesz mi się dostać do lotnictwa morskiego i pójść w ślady ojca. 263 - Sam nie wiem, czy mam ci dziękować, czy raczej zwiewać stąd gdzie pieprz rośnie. Ta sprawa znacznie przewyższa mój maksymalny pułap. Wielkie szychy międzynarodowej finansjery, które w konspiracji zamierzająprzejąć kontrolę nad gospodarką połowy świata... - To dopiero początek, poruczniku - odezwała się Leslie. - Pragną rządzić prze kupstwem i strachem. Mój syn i ja odegraliśmy jedynie rolę mało znaczących pion ków, wykorzystanych do próby zlikwidowania człowieka, który doskonale zna hi storię Kręgu Matarese'a i jako jedyny mógłby się przeciwstawić tym planom. - Aha, Krąg Matarese'a. Tylko co to oznacza, pani pułkownik? - Organizacja przyjęła nazwę od barona di Matarese'a, Korsykanina, który rozpropagował ideę powołania międzynarodowego monopolu finansowego - wyjaśnił Pryce. - Później zaś stała się znacznie potężniejsza od sycylijskiej mafii. - Jak już powiedziałem, to przewyższa mój maksymalny pułap. - To samo dotyczy nas wszystkich, poruczniku - odparła Leslie. - Nikt z nas nie był na to przygotowany, nikt nie ma odpowiedniego doświadczenia. Po prostu robimy co w naszej mocy, aby nie dopuścić do katastrofy, żywiąc głęboką nadzie ję, iż nasi przełożeni podejmują słuszne decyzje. Considine z niedowierzaniem pokręcił głową. - I czym mielibyśmy się teraz zająć? - Czekamy na instrukcje od Franka Shieldsa - rzekł Cameron. - Z Peregrine View? - spytała Leslie. - Nie. Wszyscy przenieśli się do Nowego Jorku. - Do Nowego Jorku? - Scofield opracował bardzo obiecujący plan. Warto spróbować pewnego wybiegu. Geof Waters w Londynie przygotowuje już analogiczne działania na obszarze Wielkiej Brytanii. - Zaraz, chwileczkę! - wykrzyknął czarnoskóry porucznik, miotając na lewo i prawo dzikimi spojrzeniami. - Chcecie, żebym się w czymkolwiek orientował, czy nie? Kim jest Scofield, co to za obiecujący plan i czym się para tenże Waters z Londynu? - Wyjątkowo szybko przyswaja pan wszelkie szczegóły, poruczniku - powie działa Montrose. - Jak się jest dziesięć kilometrów nad ziemią i ma przed nosem wskazania kilkudziesięciu przyrządów, to trzeba się w nich błyskawicznie orientować, madam. - Przecież mówiłem, mamo, że on ma wielkie szansę zostać w przyszłości admirałem. - Dzięki, Jamie. Gdyby tak się stało, natychmiast otrzymasz przydział do mło dzieżowego centrum dywersji. Zadzwonił telefon zainstalowany specjalnie przez techników z wydziału MI-5-Odebrał Cameron. - Słucham. - Tu Waters. Włączone skramblery na obu końcach linii. Co u was słychać- - Panuje nastrój niedowierzania. A co w Londynie? 264 - Podobnie. Szykujemy się do realizacji planu Beowulfa Agate'a, ale to jeszcze trochę potrwa. Mam tylko nadzieję, że przeciwnicy nie dowiedzą się o tych zamierzeniach. W każdym razie ta linia telefoniczna jest całkowicie pewna. - Dobre i to - odparł Cam. - Jakie masz plany wobec nas? Czym mielibyśmy się zająć? - Czy ten amerykański pilot jest gdzieś w pobliżu? - Siedzi obok mnie. - Spytaj go, czy umie pilotować starą dwusilnikową maszynę śmigłową. Pryce powtórzył pytanie Watersa, na co Considine odparł z dumą: - Potrafię sterować wszystkim, co umie się wznieść w powietrze, może z wy jątkiem wahadłowca, choć zapewne i z nim bym sobie poradził. - Słyszałeś? - Oczywiście. Bardzo się cieszę. Za dwie godziny na lotnisku w Loch Torri- don wyląduje dwusilnikowy bristol freighter, nieco starszego typu, ale za to do skonale sprawdzony w różnych sytuacjach. Macie wszyscy wejść na pokład. - Dokąd polecimy? - Instrukcje, jakie otrzymacie w zalakowanej kopercie, mają być otwarte do piero w powietrzu, dokładnie o wyszczególnionej godzinie. - Co to za konspiracja, Geof? - Pomysł waszego Beowulfa Agate'a. Ma to coś wspólnego z namiarami sta cji radarowych. W Marsylii było wpół do szóstej rano, nad budzącym się z wolna do życia portem wisiało zszarzałe niebo. Strumienie pracowników portowych wlewały się przez główną bramę, w porannej ciszy zaczynały rozbrzmiewać pierwsze odgłosy uruchamianych urządzeń. Jan van der Meer Matareisen był sam w swoim biurze, kiedy niespodziewanie poczucie ogromnej ulgi po rozmowie z Guideronem zburzyły alarmujące wieści z Londynu. - Możesz jakoś wytłumaczyć ten brak kompetencji? - warknął groźnie do słu chawki telefonu. - Nie wiem, czy ktokolwiek zdołałby temu zaradzić - odparła Angielka to nem urażonej arystokratki. - Wcale nie jestem tego pewien. - A ja jestem i dlatego wypraszam sobie podobne uwagi. - Możesz sobie wypraszać, chociaż na twoim miejscu dobrze bym się nad tym zastanowił. - Jesteś niesprawiedliwy wobec mnie, Jan. - Przepraszam, Amando, zbyt wiele mam na głowie... - Może chcesz, żebym przyleciała do Amsterdamu i pomogła ci się zre laksować? - Nie jestem w Amsterdamie, tylko w Marsylii. - Za dużo podróżujesz, mój drogi. Co robisz w Marsylii? - Musiałem się tu z kimś spotkać. 265 - Z Julianem, prawda? O ile wiem, on traktuje Marsylię jak swój trzeci bądź czwarty dom. Za to ja jej nie cierpię. Ludzie, z którymi kiedyś się tam naradzali- ście, byli tacy wulgarni. - Błagam, nie przypominaj mi o tamtych wydarzeniach. - Masz rację, to stare dzieje. A z drugiej strony ja niczego przed tobą nie ukry wam. Zresztą dzięki temu się do siebie zbliżyliśmy, kochany. - Jutro lub pojutrze... - Nie pozwól mu się wodzić za nos, Jan. To bezwzględny, przerażający czło wiek, który myśli wyłącznie o sobie. - Musi przybierać taką pozę i doskonale to rozumiem. Zresztą w pełni go tłu maczą ostatnie wypadki. Mało kto by zniósł dwa znaczące niepowodzenia z rzędu. - Nie wiem, o czym mówisz... - Nie musisz - odparł szybko Matareisen, spoglądając na swe rozdygotane dłonie. - Wróćmy do pierwotnego tematu. Co się stało? Jakim sposobem Pryce i Montrose mogli zniknąć? - Nie powiedziałam, że zniknęli, tylko wyjechali. - Jak? - Samolotem, to oczywiste. Kiedy mój informator z Tower Street doniósł, że zamieszkali w hoteliku w Loch Torridon, na północ od Edynburga, skontaktowa łam się z człowiekiem nazwanym przez ciebie Londyńskim Kontrolerem i prze kazałam mu tę informację. Bardzo mi podziękował i oświadczył, że czekał tylko na ten sygnał. - Jemu nie wolno do mnie dzwonić, kontaktujemy się tylko przez osoby trze cie. Nie mówił ci o tym? - Oczywiście, że mówił. - Więc co się stało, na miłość boską?! - Nie pozwolisz mi nawet niczego wyjaśnić, od początku tylko krzyczysz. Czuję się obrażona. Holender zacisnął pięść, wziął głęboki oddech i rzekł spokojniej: - Przepraszam, Amando. Więc czego się dowiedziałaś od Londyńskiego Kon trolera? - To wspaniały facet, nadzwyczaj przebiegły... - Co ci powiedział? - Kiedy dotarł wreszcie do Loch Torridon, właściciel hotelu oznajmił, że cztery poszukiwane przez niego osoby właśnie się wymeldowały. - Cztery? - Owszem, czworo Amerykanów. Jakaś para podająca się za rodzeństwo Brooks, czarnoskóry oficer marynarki oraz kilkunastoletni chłopak, którego na polecenie Brooksów w ogóle nie zameldowano. - Matko Boska, to na pewno syn Montrose! Przewieźli go do Szkocji! - O czym ty mówisz? - Mniejsza z tym. Co dalej? - Kontroler dowiedział się też, że cała czwórka pojechała na pobliskie lotni sko. Ruszył więc ich śladem i od wartownika przy bramie wyciągnął informacjię, 266 że opisane przez niego cztery osoby godzinę wcześniej wsiadły na pokład jakiegoś starego dwusilnikowego śmigłowca i odleciały. - A niech to! - I właśnie przy tej okazji wyszło na jaw, do jakiego stopnia przebiegły jest twój człowiek. Prosił, abym ci przekazała jak najszybciej, że niemal cudem udało mu się poznać trasę przelotu owej maszyny z czworgiem Amerykanów na pokładzie. - Dokąd lecą? - zapytał szybko podniecony Matareisen, ocierając kropelki potu z czoła. - DoMannheim w Niemczech. - Niemożliwe! - ryknął przerażony Holender. - A zatem postanowili się ro zejrzeć w dawnych zakładach Verachtenów i sprawdzić potomków Woroszyna!... Minęło tyle lat, lecz mimo wszystko pozostały niezbyt dokładnie zatarte tropy! - Jan?... On jednak nie odpowiedział, gdyż z wściekłością cisnął słuchawkę na widełki. XXII Dwusilnikowy, zaprojektowany jeszcze w latach czterdziestych bristol freigh-ter powoli sunął na południowy wschód ponad Morzem Północnym. Pilotujący go Luther Considine spojrzał na zegarek i zwrócił się do Pryce'a siedzącego w fotelu drugiego pilota: - Nie jestem zbyt szczęśliwy, że właśnie ty zajmujesz to miejsce. W każdym razie już czas, Cam. - Podał mu szarą kopertę oklejoną czerwonymi samoprzy lepnymi i ostemplowanymi taśmami, jakie zastąpiły tradycyjne pieczęcie lakowe. - Dlaczego nie jesteś zbyt szczęśliwy? - spytał Cameron, wyjmując z koperty dwie mniejsze. - Kąpałem się dziś rano. - Załóżmy, że dostanę nagłego rozstroju żołądka albo czegoś jeszcze gorszego. Dasz radę beze mnie poprowadzić tę mamuśkę... przepraszam, raczej babcię? - Nie. Potrzymam ci głowę, żebyś zwymiotował i mógł swobodnie wyjaśnić Jamie'emu, jak należy ją pilotować. - Wyciągnął jedną z kopert w stronę Luthe- ra. - To dla ciebie. Obaj rozłożyli kartki z pisemnymi instrukcjami. Considine szybko przebiegł wzrokiem krótki tekst i mruknął: - O rety! - Popatrzył szybko na wskazania przyrządów, zwracając szczególną uwagę na prędkość, pułap oraz dokładny czas, następnie przeniósł wzrok na ob ciągniętą folią mapę lotniczą. - Będziemy musieli gwałtownie zejść w dół. Sza nowni państwo, do rozpoczęcia karkołomnego manewru zostało dwie i pół minu ty! - zapowiedział głośno, obróciwszy głowę w kierunku siedzących z tyłu Leslie i jej syna. - Za bardzo nie ma się czym przejmować, ale byłoby lepiej, gdybyście zawczasu wyrównali ciśnienie w uszach, zatkali sobie nosy i mocno dmuchnęli- Wszystko powinno pójść jak po maśle. - Po co mamy to robić? - zdziwiła się Leslie. - Wielokrotnie latałam inie licząc alarmów bojowych w powietrzu, nigdy nie byłam zmuszona do żadnych przygotowań przed manewrem pilota. Więc po co to wszystko? 268 - Och, przestań, mamo. Luther dobrze wie, co mówi. - Postępuję zgodnie z odebranymi właśnie rozkazami, pani pułkownik... Pro szę zapiąć pasy, i to możliwie jak najmocniej. - Później wam wszystko wyjaśnię! - wrzasnął Pryce, przekrzykując narasta jący ryk silników. Nie bacząc na zwiększające się szybko ciążenie, przeczytał jeszcze raz instrukcje Scofielda, bo nie miał żadnych wątpliwości, że tych kilka zdań wyszło spod ręki osławionego Beowulfa Agate'a. Cześć, młody gorylu! Tu twój dowódca. Rozpoczynamy operację "Wilcza sfora", której przypisuję sobie pełne autorstwo, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Wasz pilot za chwilę sprowadzi maszynę do pułapu, gdzie staniecie się niewidzialni dla radarów, i wejdzie na kurs oznaczony jako "Wektor 22". Zgodnie z rozkładem lotu mieliście wylądować w Mannheim, w Niemczech, lecz polecicie do Mediolanu. Na lotnisku będzie na was czekać kilku moich przyjaciół z dawnych lat. To wspaniali ludzie, tylko niech was nie zaskoczą ich ubrania, bo z pewnością nie będą to stroje prezentowane na łamach "Gentlemen's Quarterly". W każdym razie doskonale znają poczynania matarezowców w okolicach Bellagio i wokół jeziora Como. Kluczem waszych działań będzie nazwisko Paravacini, należące do zapomnianej już chyba rodziny przemysłowców skoligaconych ze Scozzimi. Wykorzystując moich przyjaciół i dostarczone przez nich informacje, spróbujcie przeniknąć do kręgu Paravacinich. Te łotry wciąż tam mieszkają, bo gangsterskich rodzin nie tak łatwo wyplenić, a za ich pośrednictwem być może uda wam się znaleźć jeszcze jedno dojście do organizacji Mata-rese'a. Proponuję też pójść w ślady nasze oraz chłopców Watersa z MI-5, odgrywać rolę łącznika z Amsterdamu i rozpowiadać naokoło, że holenderski ośrodek ma wkrótce zostać zdemaskowany. Kiedy samolot wreszcie wyszedł z lotu nurkowego tuż nad powierzchnią morza, wszyscy odetchnęli z wyraźną ulgą. - I co dalej? - zapytał Pryce. - Mam się trzymać nie wyżej niż sto metrów nad ziemią, dociągnąć aż do Alp, a potem przeskoczyć nad górami do krainy spaghetti. Ten, kto pisał dla mnie in strukcje, zna się na rzeczy. Byłby nieocenionym skarbem dla przemytników nar kotyków. - A później czym masz się zająć? Considine spojrzał zdziwiony na Camerona. - Nie wiesz? Nie napisali ci tego w rozkazach? - Nie, ani słowa. - Zostałem tymczasowo zwolniony ze służby w lotnictwie morskim i przenie siony pod twoją komendę. - Po co? 269 - Pewnie po to, byś mnie wykorzystał w swojej akcji. Niewykluczone, że twoi przełożeni biorą pod uwagę konieczność dalszego przemieszczania się sa molotem. - No to witamy wśród załogi - odrzekł Pryce. -Na pewno sprawi to ogromną radość jej najmłodszym członkom. - I to mnie martwi. - Considine zamilkł na chwilę, koncentrując się na wska zaniach przyrządów. - Zadaliśmy sobie wiele trudu, żeby go wyciągnąć z Bahraj nu, zapewnić mu bezpieczeństwo, a teraz znowu pakujemy go w zagrożenie. Na swój sposób czuję się za niego odpowiedzialny. To dobry chłopak. - Nie umiem na to odpowiedzieć, poruczniku. Nawet się nad tym nie zastana wiałem, a to znaczy, że jestem skończonym osłem, bo masz całkowitą rację. Jak tylko wylądujemy, skontaktuję się z Shieldsem i Watersem. Cameron nie musiał jednak dzwonić ani do Londynu, ani do Nowego Jorku. W Mediolanie czekała na nich następna koperta z instrukcjami, była zaadresowana do rąk własnych podpułkownik Leslie Montrose. Zdumiona kobieta uprzejmie podziękowała oficerowi piechoty morskiej pełniącemu rolę kuriera, otworzyła kopertę i popatrzyła z niedowierzaniem na blankiet opatrzony firmowym nagłówkiem rzymskiej ambasady Stanów Zjednoczonych. - Przyleciałem dopiero godzinę temu, pani pułkownik - wyjaśnił komandos. - Nazywam się Olsen i jestem kapitanem służb ochrony ambasady. Oświadczam, że ani na chwilę nie rozstałem się z tą kopertą. - Rozumiem, kapitanie. Jeszcze raz dziękuję. - Bardzo proszę. - Kapitan zasalutował i odszedł. - To od Toma Cranstona - powiedziała Leslie, ruszając powoli wzdłuż pasa startowego wraz Pryce'em oraz synem, gdyż Considine został z tyłu, żeby wydać dyspozycje dotyczące samolotu. - Wiemy przynajmniej, skąd to zaangażowanie rzymskiej ambasady - mruk nął Cam. - Biały Dom wykorzystał kanały dyplomatyczne, żeby zapewnić ścisłą dyskrecję. To bardzo silne wsparcie, proszę pani. - Jestem pod wrażeniem, mamo. - Obawiam się, że muszę ci zepsuć humor, Jamie. Wracasz do samolotu. Przy gotowano dyskretne miejsce wypoczynku we Francji dla ciebie i rodzeństwa Brew- sterów. Tom twierdzi, że będziecie tam całkowicie bezpieczni, a miejsce waszego pobytu pozostanie tajemnicą. - Och nie, mamo! - jęknął chłopak, zastępując jej drogę. - Nie chcę jechać na jakieś francuskie zadupie. - Tylko spokojnie, Jamie - wtrącił cicho Pryce, usiłując zademonstrować swój autorytet. - Chyba rozumiesz, że chodzi tu wyłącznie o twoje dobro. Przecież nie chcesz mi powiedzieć, że byłbyś szczęśliwszy, gdybyś musiał wrócić do Bahrajnu bądź znaleźć się w innym, podobnym rejonie? - Skądże! Alemamy aż pięćdziesiąt stanów, jak to się mówi, w jednym flaku. Nie można tam znaleźć jakiegoś fajnego miejsca? I dlaczego miałbym zostać ska zany na towarzystwo nie znanych mi dzieciaków? 270 - Może nie uwierzysz - odparł Cameron - ale byłbyś znacznie bardziej nara żony na niebezpieczeństwo podczas przelotu przez ocean, nawet podróżując ra zem z mamą, niż tutaj, w jakimś dobrze strzeżonym ośrodku w Europie. - Brewsterowie sami zaproponowali takie rozwiązanie - dodała Leslie. - Krót ki przelot szybkim prywatnym odrzutowcem, bez konieczności przechodzenia od praw na lotniskach i angażowania wysłanników Pentagonu bądź CIA, poza wszel kimi rozkładami lotów, meldunkami, raportami i tak dalej. - Kim są ci ludzie, których się tak obawiacie? - zapytał James. - Z waszych tekstów można by wnioskować, że chodzi o jakichś superpotężnych geniuszy zbrodni. - Jesteś bliski prawdy - odrzekł Pryce. - Dodaj jeszcze, że są nadzwyczaj prze biegli, niezwykle wpływowi i piekielnie bogaci. Ale jeszcze nie superpotężni. - Dobra, w porządku - mruknął zrezygnowany chłopak. - A co to za dziecia ki, ci Brewsterowie? - Wcale nie takie dzieciaki. Rodzeństwo, chłopak i dziewczyna, nie mniej narażone od ciebie. Wywiad brytyjski pragnie zawczasu uchronić się przed ewen tualnością ich uprowadzenia. Polubisz ich, Jamie, tak jak ja. - No tak, jeśli to rodzeństwo Anglików, to pewnie zachowuje się diabelnie wyniośle. Mam rację? - Niezupełnie. Musisz wiedzieć, że Roger kończy właśnie kurs spawalniczy, a wymowa tego faktu jest oczywista - odparł Cameron. - Jaki kurs? - Spawalniczy. W twojej drogiej prywatnej szkole w Connecticut nie ma ta kich kursów? - Nie. Po co miałyby być? - Roger Brewster wychodzi z założenia, że powinien się zapoznać z niektó rymi rzemiosłami, żeby zniwelować przewagę nad rówieśnikami wynikającąz je go statusu społecznego i majątkowego. - To jakiś żart? - Nie, Jamie - potwierdziła Montrose. - Poza tym Roger trenuje zapasy, tak samo jak ty. - Jeszcze mi tego brakowało, żebym został powalony na matę przez jakiegoś Angola. Luther Considine podszedł do nich energicznym krokiem. - Możemy startować za pięć minut, juniorze - oznajmił z daleka. - Chyba już wiesz o wszystkim? - Więc ty zostałeś powiadomiony dużo wcześniej, Luther? - zapytał Jamie. - Musiałem. Nie zapominaj, że jestem twoim szoferem. Uzupełniłem już pa liwo i przedstawiłem na wieży wyssany z palca plan lotu. Zapowiada się interesu jąca wycieczka. Specjalnie kupiłem ci japoński jednorazowy aparat fotograficz ny, żebyś mógł sobie uwiecznić jej przebieg. Jestem przekonany, że nigdy więcej nie trafi ci się okazja takiego przelotu. - Ale nie będziecie się na nic narażać, prawda, poruczniku? - spytała zanie pokojona Montrose. 271 - Proszę się o nic nie martwić, pani pułkownik. Nawet gdyby nam wysiadły oba silniki, będziemy wystarczająco nisko nad ziemią, żeby lotem ślizgowym posadzić tę staruszkę na jakimś polu czy łące. - Dokąd lecicie? - odezwał się Pryce. - Pewnie nie uwierzysz, lecz nie wolno mi tego zdradzić nawet tobie. - Kto tak rozkazał? - Biały Dom. Chcesz złożyć skargę? - I tak bym nic nie wskórał. - Z pewnością. Nawiasem mówiąc, przekazałem wasze walizki do sekcji ba gażowej. Chodź, juniorze. Musimy podkołować aż na pas numer siedem, a nie dostaniemy żadnego transportu naziemnego. Nigdy nas tu nie było, jakbyśmy w ogóle nie istnieli. Matka czule się pożegnała z synem, po czym James Montrose, wyraźnie podekscytowany, ruszył za pilotem w kierunku stojącej nieopodal maszyny. "Kilku przyjaciół z dawnych lat" Scofielda okazało się samotnym, prawie siedemdziesięcioletnim staruszkiem. Nie spotkali się z nim jednak bezpośrednio. Kiedy tylko Pryce i Montrose wkroczyli do hali przylotów, za ich plecami rozległ się okrzyk lekko zachrypniętego młodzieńca: - Signore! Signora! Od strony sali odbioru bagażów ruszył ku nim dość schludnie ubrany, mniej więcej osiemnastoletni chłopak. Po jego minie od razu można było rozpoznać skrajne zniecierpliwienie, a po ukradkowych spojrzeniach na boki chęć zachowania konspiracji. - Che cosa? - spytał Cameron. - Capisce italiano, signore? - Nie za bardzo. Nie posługiwałem się tym językiem od lat. - Ja znać trochę angielski... abbastanza. - Wystarczająco? To bardzo dobrze. O co więc chodzi? - Ja zabrać was do don Silvio. Szybko! - Do kogo? - Signor Togazzi. Rapido! Za mną! - Nasze bagaże, Cam. - Bagaż załadować... Pani też, ragazzo. Attesa! - Che? - Kto to jest Togazzi, czyli don Silvio? I dlaczego mielibyśmy iść z tobą? Perche? - Wy zobaczyć go. - Quali nuove? - Mam powiedzieć: Bay... och... lupo? - Lupo? To wilk... czyli wolf... Bay... Miałeś nam powiedzieć imię_Beowułfa- - Si. Vero! - Idziemy, pani pułkownik. 272 Na odległym końcu parkingu przed terminalem chłopak otworzył drzwi maleńkiego fiata i ponaglającymi gestami kazał im usiąść z tyłu, gdzie ledwie starczyło dla nich miejsca. - Wszystko w porządku? - zapytał Cameron, obawiając się nawet zaczerp nąć głębiej powietrza. Miał straszną ochotę obetrzeć pot z czoła, bo pomijając to, że musiał niemal przebiec kilkaset metrów, w dodatku kilkakrotnie uskakiwali z drogi sportowym autom, niczym wyścigowe bolidy startującym z miejsc parkingowych w kierunku pobliskiej autostrady. Oni jednak skręcili w ulicę wiodącą do centrum Mediolanu. - Jak Włosi mogą konstruować takie maleństwa? -jęknęła Montrose. - Prze cież te samochody zupełnie się nie nadają dla ich wielkich mammamia. Jeśli więc chcesz usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie, to zabierz łokieć, który mi się wpija w żebra. - A mnie się podoba to auto. Przyszło mi właśnie do głowy, że moglibyśmy sobie takie kupić i jeszcze wynająć szofera na wycieczki krajoznawcze. - Coś mi się zdaje, że wówczas moglibyśmy wyłącznie podziwiać świat zza szyb... - Urwała nagle, gdyż młodociany kierowca skręcił gwałtownie raz i dru gi, wciskając się w środek zapchanego pasa ruchu. - Boże, chyba złamałam sobie ze dwa żebra. - Chcesz, żebym to sprawdził? - Nie. Chcę, żebyś powiedział temu idiocie, aby zwolnił. - Lento, ragazzo, piacere lentol - Impossibile, signore. Don Silvio impaziente... Wy zmienić... macchina, nie długo. - Co powiedział? - Nie może zwolnić, bo don Silvio się niecierpliwi, ale wkrótce mamy się przesiąść do innego samochodu. - Dzięki Bogu - szepnęła Leslie. Kilka minut później już nie wiedziała, czy nadal ma dziękować. Faktycznie przesiedli się do większego auta, gdzie było im znacznie wygodniej, ale nowy kierowca - w średnim wieku, z długimi włosami opadającymi na ramiona, w ciemnych okularach - prowadził wóz o wiele szybciej niż osiemnastolatek. Nawet się z nimi nie przywitał, bez słowa otworzył drzwi, zagonił ich do środka i z piskiem opon pognał przez miasto ku drugiemu wylotowi na autostradę. Jechali na północ, według tablic w kierunku Legnano, Castellanzy oraz Gallarte. Cameron rozpoznał tę drogę, mającą ich ostatecznie doprowadzić do Bellagio leżącego nad brzegiem Lacus Larius, znanego na świecie pod nazwąjeziora Como. Po trzydziestu ośmiu minutach podróży dotarli do starej osady z czasów cesarstwa, której trochę na wyrost przyznano prawa miejskie. Bellagio wyglądało jak żywcem przeniesione ze średniowiecza. Brukowane, wąziutkie i kręte uliczki, które Prowadziły stromo pod górę i w dół, od razu przywoływały na myśl zastępy kupców i wieśniaków z wozami ciągnionymi przez muły, przyjeżdżających tu z okolicznych gospodarstw rozrzuconych po szczytach wzgórz górujących nad maje-statyczną taflą jeziora. A po obu stronach tychże uliczek, tak blisko, że niemal 273 stykały się ze sobą, stały kamieniczki mieszanej, drewniano-kamiennej konstrukcji, najwyżej trzy- lub czteropiętrowe, w większości przypominające miniaturowe fortece. Dźwigały się jedna nad drugą, na podobieństwo lepianek Indian Pu_ eblo, choć tu sumaryczny efekt był krańcowo odmienny: wszędzie panował półmrok, jak gdyby budowniczowie specjalnie chcieli uchronić mieszkańców przed światłem słonecznym, wznosząc liczne mury z desek i kamieni. - Ten etap podróży, jeśli nawet nie mniej przerażający, przynajmniej upływa w bardziej komfortowych warunkach - szepnęła Leslie Pryce'owi na ucho, kiedy pędzili po autostradzie. - Jakiś dziwny ten samochód, nie sądzisz? - Owszem - przyznał Cameron, rozglądając się ciekawie. - Jakby od zewnątrz był całkiem inny niż w środku. Pierwsze spojrzenie na dużą szarą limuzynę obudziło w nim podejrzenia. Lakier był w wielu miejscach podrapany, różnej wielkości wgniecenia rozciągały się od tylnego zderzaka aż po maskę. Mimo woli każdemu musiał się skojarzyć ze starym gratem, przynajmniej do czasu obejrzenia wnętrza ukrytego za przyciemnianymi szybami. Fotele miał bowiem pokryte kosztowną, miękką i delikatną skórą w odcieniu czerwonego wina, a naprzeciwko tylnego siedzenia był wbudowany obszerny mahoniowy barek. Na jego ściance wisiał zamocowany telefon, także w kolorze mahoniu. Nie ulegało wątpliwości, że właściciel auta lubuje się we względnym luksusie, ale nie życzy sobie, aby wzbudzało ono ciekawość postronnych obserwatorów. Równie niezwykły, jakby niemy kierowca, po przedostaniu się przez labirynt mrocznych uliczek miasteczka, skierował szybko wóz drogą biegnącą pod górę, prosto w wiszące już nisko słońce. Po jednej stronie ciągnęły się ogrodzone łąki, na których pasły się krowy i owce, po drugiej rozrzucone z rzadka wiejskie zabudowania. Wreszcie skręcili w prawo, na drogę biegnącą szczytami wzgórz równolegle do olbrzymiego jeziora. Wyglądająca przez okno Leslie nie mogła się powstrzymać od zrobienia uwagi: - Ten widok zapiera dech w piersi! To jedno z niewielu miejsc na świecie idealnie nadających się do uwiecznienia na pocztówkach! - Masz rację - przyznał Cameron. - I tak też jest wykorzystywane. Nagle wszystko uległo zmianie. Oślepiające słońce Italii po raz ostatni zalało ich masą odblasków i cieni, gdy nagle kierowca skręcił na szeroki bity gościniec i znaleźli się w mrocznym lesie. Gęste korony starych drzew całkowicie przesłoniły światło dnia, po obu stronach z nieprzebytej gęstwiny poszycia wyłaniały się grube pnie porośnięte mchem i dzikim winem. Dopiero tu zwolnili, zaraz jednak dotarli do ciężkiej żelaznej sztaby przegradzającej dalszą drogę. Z betonowej budki wyszedł grubas z dubeltówką przewieszoną przez ramię. Zupełnie jak na Sycylii-pomyślał Pryce. Strażnik skinął głową kierowcy, podniósł szlaban i szara limuzyna potoczyła się dalej. Chwilę później dostrzegli między drzewami zarysy wielkiego, parterowego dworku, niemal całkowicie zlewającego się z otaczającą gęstwiną. Z pozoru budynek był tak długi, że nie dało się dostrzec drugiego końca ginącego w le' sie. Drewniano-kamienną konstrukcją przypominał kamienice z miasteczK 274 i wydawał się równie mroczny i ponury, całkowicie odcinający ludzi od światła słonecznego. Kiedy Leslie i Cameron wysiedli z samochodu, przed nimi wyrósł kolejny strażnik, również z dubeltówką na ramieniu. - Prósz sa mno - rzucił ledwie rozpoznawalną angielszczyzną, nie trudząc się jakimkolwiek powitaniem. Poszli za nim wysypaną żwirem ścieżką, ciekawie spoglądając w górę, na zwartą pokrywę listowia olbrzymich drzew, skutecznie maskującą siedzibę don Silvio Togazziego. Strażnik ruchem głowy wskazał im szerokie schodki prowadzące do gigantycznych dwuskrzydłowych drzwi, sam zaś pozostał w tyle i wyjął z kieszeni kurtki jakiś przedmiot. Był to widocznie rodzaj nadajnika, gdyż zaraz prawe skrzydło drzwi się uchyliło i stanął w nich trzeci mężczyzna. Ten nie nosił już dubeltówki, za to miał przy szerokim skórzanym pasie, wrzynającym się w podszytą kożuszkiem kurtkę, wyjątkowo dużą kaburę z pistoletem. Był prawdziwym olbrzymem, o pół głowy przewyższał Pryce'a. Odznaczał się imponująco szerokimi barami i byczym karkiem, a pozbawiona wyrazu twarz o zaciętej minie jakby nie paso wała do nieproporcjonalnie wielkiej głowy. Obrzuciwszy go zaledwie spojrze niem, Cameron pomyślał, że musi to być osobisty ochroniarz właściciela dworu. Tylko z jakiego powodu Togazzi otaczał się aż tak silną strażą? Zastanawiający był również sposób, w jaki sprowadził z lotniska swoich gości. Bo przecież ostrożność czy wręcz tajemniczość, posunięto do granic absurdu. Kim więc był tenże don Silvio? W swoim liście Scofield pisał o "kilku przyjaciołach z dawnych lat", dając jednocześnie do zrozumienia, że będą to biedni, zaniedbani starcy, którzy jakimś cudem przeżyli ciężkie czasy, za to zgromadzili olbrzymią wiedzę o Kręgu Matarese'a. Tymczasem wyglądało na to, że zostaną przyjęci przez jednego tylko człowieka, a po jego dotychczasowych poczynaniach można było sądzić, iż należy on do organizacji, a nie do grona jej zaprzysięgłych wrogów. Strażnik wprowadził ich do przestronnego, pozbawionego okien, mrocznego salonu o skromnym umeblowaniu. Ściany były wyłożone grubą boazerią, pośrodku jednej z nich stał duży kominek, naprzeciwko dwie pary drzwi prowadziły do dalszych pomieszczeń. Ograniczone do najniezbędniej szych sprzętów wyposażenie kojarzyło się bardziej z domkiem myśliwskim w górach niż z zamieszkaną na stałe rezydencją. - Avanti - rzekł strażnik, wskazując im drzwi w głębi salonu. Pryce otworzył je, razem z Montrose weszli dalej, lecz tuż za progiem stanęli osłupiali. Przede wszystkim zaskoczyło ich, że znaleźli się na werandzie, mającej nie więcej niż dwa metry szerokości, lecz co najmniej dwudziestokrotnie dłuż- SzeJ. Przestrzeń od sięgającej pasa poręczy do wysokiego okapu zakrywały trady- cyjne zielone zasłonki, z których tylko część była rozsunięta i poruszała się lekko na wietrze. Niemniej w odkrytych częściach ukazywała się wprost bajecznie piękna Perspektywa błękitnych wód jeziora i leżących po jego drugiej stronie gór, wyła- niaJąca się ponad koronami drzew porastających dość stromo opadające w tym 275 miejscu zbocze. Krzykliwy kontrast z uderzającym pięknem natury stanowił rząd dużych czerwonych lunet rozmieszczonych w parometrowych odstępach, nowoczesnych szerokokątnych teleskopów, będących ostatnim krzykiem techniki w tej dziedzinie. Minęło kilka sekund, zanim goście oswoili się z niezwykłym widokiem. Dopiero wówczas ich uwagę przykuła sylwetka starszego mężczyzny siedzącego w cieniu werandy. Odpoczywał na wymoszczonym poduszkami białym wiklinowym fotelu stanowiącym komplet z resztą umeblowania werandy. Jego wygląd ostatecznie rozwiał wszelkie podejrzenia co do rodzaju zaniedbanych "starych przyjaciół sprzed lat", jakich Cameron nabrał po zapoznaniu się z listem od Scofielda. Don Silvio Togazzi miał na sobie kremowy lniany garnitur, białe skórzane pantofle oraz gustowny, wzorzysty krawat wełniany, przy czym już z daleka można było ocenić, że jest to strój szyty na miarę, w dodatku przez któregoś z najdroższych krawców z rzymskiej Via Condotti. Może faktycznie nie był to zestaw pochodzący z ilustracji magazynu "Gentlemen 's Quarterly", ale z pewnością znalazłby się tam, gdyby czasopismo wydawano na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych. - Wybaczcie mi, proszę - odezwał się wciąż jeszcze atrakcyjny mężczyzna, którego śniadą, pobrużdżoną zmarszczkami twarz zdobił przemiły uśmiech - ale uraz kręgosłupa z młodości coraz bardziej daje mi się we znaki. Nawiasem mówiąc, tenże uraz w pewnym stopniu jest winą Bayohlupo... bo właśnie tak go nazywali śmy. Nie zaasekurował mnie odpowiednio, kiedy zeskakiwałem z balkonu. - Bayohlupo... To znaczy Beowulf. Mam rację? - Oczywiście. Używane przez niego imię brzmiało dla nas całkiem obco... Jestem człowiekiem wykształconym, toteż wydaje mi się, że nawet nie jest to imię angielskie. Leslie wysunęła się do przodu i wyciągnęła dłoń na powitanie, a mężczyzna ucałował ją szarmancko. - Bardzo miło mi pana poznać, panie Togazzi - bąknęła Montrose. - Dziękuję, że nie nazwała mnie pani don Silvio. Nie cierpię tego. Amerykań skie filmy do tego stopnia wypaczyły rozumienie tytułu "don", że dzisiaj kojarzy on się wyłącznie z odrażającym mafioso, który nad kopiastym talerzem spaghetti, z szerokim uśmiechem na gębie wymazanej keczupem, rozkazuje wykonać egze kucję. Pazzo! - W takim razie będziemy unikać tego tytułu - rzekł Cameron, wychylając się zza pleców Leslie i ściskając dłoń Włocha. - Czy możemy usiąść? - Cóż za pytanie? Oczywiście. Przysunęli sobie dwa identyczne fotele z pomalowanej na biało wikliny i zajęli miejsca naprzeciwko Togazziego. Po dziwnie przytulnej werandzie przesuwały się smugi światła, a falujące zasłony odsłaniały fragmentami panoramę leżącego w dole Bellagio. - Co Brandon Scofield panu powiedział? W liście, jaki otrzymałem, napisał, że może nam pan pomóc. - Owszem, mogę pomóc, signor Pryce. Poleciałem do Rzymu, do waszej am basady, i odbyłem z Brandonem długą rozmowę telefoniczną, wykorzystując za bezpieczoną linię... 276 - Mam nadzieję - bąknął Cameron. - Ani signor Scofield, ani ja nie jesteśmy głupcami, młody człowieku. Jak to się u was w Ameryce mówi, obijaliśmy się trochę po świecie. Mimo wszystko rozmawialiśmy ogólnikowo, używając tych samych haseł i metafor, jakimi posłu giwaliśmy się przed laty. A jednak doskonale się rozumieliśmy, co raczej trudno powiedzieć o kimś, kto mógłby nas podsłuchiwać. - Agent Pryce przekazał, że mamy się tu spotkać z kilkoma osobami - wtrąci ła Montrose. - Czyżbyśmy teraz na nie czekali? - To nie miałoby większego sensu,signora pułkownik. Nie czekamy na niko go. Chodzi zresztą o dwóch zaawansowanych wiekiem mężczyzn, którzy dostar czyli mi wszystkie konieczne informacje, ale nie spotkają się z wami osobiście. - Dlaczego? - zdziwiła się Leslie. - Jak powiedziałem, to bardzo starzy ludzie, signora, jeszcze starsi ode mnie, którzy nie chcą być wciągani w dawno przebrzmiałe i bolesne dla nich rozgrywki. Niemniej mam spisane ich szczegółowe zeznania. - A dlaczego pan zdecydował się nam pomóc? - zapytał Cameron. - Mam swoje powody. - Czy możemy je poznać? - naciskała Leslie. - To nie jest konieczne. Bayohlupo zna je dokładnie. - Ale jego tu nie ma - rzucił Cam. - Rozumiem. Wasze podejrzenia budzą niezwykłe okoliczności naszego spo tkania. Zapewne sądzicie, że mogliśmy odbyć tę rozmowę gdzie indziej, na przy kład w parku bądź pokoju hotelowym w Mediolanie. - Owszem, ma pan rację. - Ponadto jestem obcy, toteż boicie się, iż wykorzystując starą znajomość ze Scofieldem, mógłbym wam naopowiadać różnych bzdur w nadziei, że przyjmie cie wszystko na wiarę. - Coś w tym rodzaju - przyznał Pryce. - I dlatego w myślach zadajecie sobie pytanie: Kim naprawdę jest ten czło wiek? - Nie da się ukryć. - To w pełni zrozumiałe. Zatem żywicie obawy, że wcale nie jestem tym, za kogo się podaję, i równie dobrze mogę być podstawionym kurierem, który ma za zadanie dostarczyć wam fałszywych informacji. - Takie myśli nasuwają się mimo woli, nawet jeśli zdrowy rozsądek podpo wiada, że to mało prawdopodobne. - Wcale mnie to nie dziwi. Trudno nagle zapomnieć o zdobytych doświad czeniach. Brandon uprzedzał mnie, że jest pan doskonałym, zapewne najlepszym Pracownikiem agencji. - Czy na pewno mówił to ten sam Scofield, którego znam? - odparł Cameron, uśmiechając się lekko. - Niemniej cieszy mnie, że pojmuje pan naszą sytuację. lecz proszę wyjawić te powody, dla których zdecydował się pan pomóc. Proszę Przedstawić nam coś, co umocni pańską wiarygodność. - Mogę wam jedynie wyznać prawdę - odparł Włoch. 277 Z widocznym trudem podniósł się z fotela, przeszedł powoli do odsłoniętej części werandy i stanął przy jednej z lunet. Różniła się nieco od pozostałych, gdyż na grubym tubusie miała zamocowany jakiś czarny, cylindryczny przyrząd. Togazzi w zamyśleniu poklepał grubą rurę lunety, po czym odwrócił się do gości i zapytał: - Pewnie słyszeliście o dwóch włoskich rodach, Scozzich i Paravacinich prawda? - Owszem - powiedział Cameron. - Wspólnie zarządzały spółką Scozzi-Para- vacini Industries, dopóki spory i wiele napsutej krwi nie doprowadziły do rozłamu - Nie chodzi o zepsutą krew, signor Pryce, lecz o przelaną, o wymordowanie Scozzich z rozkazu Paravacinich, którzy zapragnęli przejąć cały majątek w imię przestępczych idei Mataresa. Zabijano braci i synów, współpracowników przeku pywano bądź szantażowano, dyrektorów kompromitowano najróżniejszymi me todami i zmuszano do odejścia. Przymierze Scozzich i Paravacinich zostało za trute z zewnątrz i ostatecznie trucizna przyniosła skutek. - Chyba wiem, do czego pan zmierza - zauważyła cicho Leslie. - Chce pan powiedzieć, że był pan blisko związany z poszkodowaną rodziną Scozzich. Starzec zaśmiał się krótko. - Bardzo dobrze, signora pułkownik, tylko że ja nie użyłbym określenia "bli sko związany". W rzeczywistości jestem Scozzim, ostatnim żyjącym przedstawi cielem rodu. - To czemu nosi pan nazwisko Togazzi? - zapytał Cameron. - To tylko nazwisko, równie dobre jak każde inne. Może pan nazwać różę tulipanem, co nie zmieni faktu, że pozostanie ona różą... Cofnijmy się o kilka dziesiąt lat, zanim jeszcze doszło do serii tajemniczych zabójstw. Co zrozumiałe, ich sprawców nigdy nie wykryto, gdyż Paravacini mieli olbrzymie wpływy w Me diolanie i Rzymie, jak też w Watykanie. Ale moja matka gardziła nimi i bała się ich, toteż dla mojego bezpieczeństwa wysłała mnie na Sycylię, pod opiekę rodzi ny jej... cugino. Po ukończeniu tam szkoły średniej podjąłem studia w Rzymie, ale ze względu na sytuację, dla zachowania bezpieczeństwa, przybrałem nazwi sko moich opiekunów, Togazzich. - I wtedy, w Rzymie, poznał pan Scofielda? - spytała Montrose. - Moja droga, od razu widać, że jest pani jeszcze bardzo młoda - odparł go spodarz z uśmiechem, wciąż poklepując tubus lunety. - Scofielda poznałem znacz nie później, już po skończeniu... universitario. - Gdy podjął pan współpracę z włoskim wywiadem? - podsunął Pryce. - Zgadza się, z Servizio Segreto. Dzięki paru wysoko postawionym przyja ciołom z Palermo rozpocząłem służbę zaraz po studiach. A pomijając normalne zadania wywiadowcze, przez cały czas kierowało mną tylko jedno pragnienie, które stało się niemal obsesją: przeniknięcia do klanowych interesów Paravaci- nich, a za ich pośrednictwem, co zrozumiałe, do tajnych struktur Mataresa. do piero przy tej okazji poznałem Scofielda i Taleniekowa. Zbliżyły nas wspólne cele, a chcąc pozyskać zaufanie obu agentów, wyznałem im prawdę, podobnie jak teraz wam. Oczywiście, możecie potwierdzić to wszystko u Scofielda, lecz będziecie 278 musieli zrobić to gdzie indziej. Nie mam tu żadnego sprzętu, który gwarantowałby bezpieczeństwo rozmów telefonicznych. - To nie będzie konieczne - odparł Cameron. - Zgadzam się - przyznała Montrose. - I nikt z mieszkańców Bellagio nie wie, kim pan naprawdę jest? - Skądże, mio Diol Uważają mnie za bogatego siciliano, który poważanie w północnej Italii zdobył wyłącznie dzięki swemu majątkowi i blond włosom. -Don Silvio odwrócił głowę, jeszcze raz poklepał tubus i rzekł: - Chcę wam coś pokazać. Podejdźcie tu i popatrzcie przez lunetę. Leslie i Cam postąpili zgodnie z jego życzeniem. Przyrząd był wycelowany w posiadłość na drugim brzegu jeziora. Piękny, olbrzymi dom otoczony wypielęgnowanymi trawnikami górował nad przystanią, obok pomostu kołysał się na falach wielki jacht. W rozległym ogrodzie ozdobionym licznymi fontannami spacerowało kilka dystyngowanych osób. Luneta zapewniała takie przybliżenie, jakby patrzyło się na tamten teren z odległości trzydziestu metrów, a nie kilku kilometrów. - Piękny widok - przyznał Pryce, oderwawszy się od okularu i popatrzywszy na Togazziego. - Czyj to dom? - Paravacinich. Luneta jest zamocowana tak, że nawet porywy jesiennych górskich wiatrów nie zdołają jej poruszyć. Mogę więc obserwować, a jeśli zacho dzi taka konieczność, również fotografować wszystkie osoby wchodzące i wy chodzące stamtąd. - Zatem wnioskuję, że zebrał pan imponujący materiał fotograficzny, don Si- lvio - rzekł z uznaniem Cameron. - Proszę jeszcze zaspokoić moją ciekawość i powiedzieć, czy pańska przybrana tożsamość jest poparta dokumentami? - Silvio Togazzi to pełnoprawny obywatel, o czym świadczą wszelkie sto sowne zapisy, począwszy od aktu urodzenia w Palermo i świadectwa chrztu w ma łym baptystycznym kościółku pod wezwaniem Błogosławionego Wniebowzięcia na obrzeżach Cafali. Nikt nie znajdzie żadnych podstaw, aby podawać w wątpli wość autentyzm tychże dokumentów. - Więc skąd się wziął pański tytuł dona? - spytał z uśmiechem Pryce. - Jak ktoś wynajmuje ludzi do karczowania ugorów i budowy domów, jest hojny wobec mieszkańców okolicznych wiosek, a w dodatku organizuje jakieś jarmarki i festyny, no i finansuje budowę dwóch albo trzech kościołów, to lud ność zwyczajowo zaczyna go mianować donem. Ale moje zdanie o tym tytule już Przedstawiłem. Wejdźmy do środka, zaprezentuję wam te materiały, które dla was gromadziłem. Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni. - Proszę wybaczyć moją ciekawość - odezwała się Montrose - ale wspomniał Pan również, że uraz kręgosłupa jest w pewnym stopniu winą Scofielda, który niedostatecznie pana asekurował podczas skakania z balkonu. Czy ten wypadek był związany z waszą wspólną próbą rozszyfrowania hierarchii matarezowców? - Niezupełnie, moja droga. Zostałem wówczas zmuszony do szybkiej ucieczki z mieszkania kobiety, której mąż był fanatycznym communista, tak bezgranicznie oddanym swojej pracy, że całkowicie zaniedbywał obowiązki małżeńskie. Po prostu Próbowałem zapełnić wielką pustkę w jej życiu... Chodźmy, czeka nas sporo pracy. XXIII W Nowym Jorku padał dokuczliwy drobny deszcz, który skutecznie oczyszczał powietrze, lecz znacznie utrudniał ruch na zatłoczonych ulicach. Przy skrzyżowaniu Madison Avenue trzech policjantów zdejmowało porozwieszane okresowo znaki zakazu parkowania. Niemal natychmiast wszystkie miejsca przy krawężniku były zajmowane. Wśród pierwszych znalazła się duża limuzyna, która stanęła na wprost pomalowanych na ciemnozielono bocznych drzwi hotelu "Marblethorpe", podczas gdy dwa inne auta zaparkowały naprzeciwko niej, po drugiej stronie uliczki. Zasiadający w nich uzbrojeni ludzie nie spuszczali wzroku z mężczyzny, który wysiadł z limuzyny. Tuż obok niego zajął stanowisko zwalisty ochroniarz, nie wyjmujący ręki spod poły płaszcza. Dokładnie w tej samej chwili jeden z policjantów otworzył kluczem drzwi i wpuścił obu gości do środka. Wykonywał tylko rozkazy, lecz nie trzeba mu było mówić, że ma przed sobą wielką szychę. Mężczyzna pozostający pod ścisłą ochroną tuż za progiem zdjął kapelusz oraz płaszcz. Pod spodem miał elegancki, ciemny wizytowy garnitur. Rozejrzał się szybko dookoła. Jego pobladła twarz i rozbiegane oczy mogły świadczyć, że odczuwa narastający lęk. - I dokąd mam dalej iść, do diabła? - burknął opryskliwie. - W głębi korytarza, po lewej stronie, jest winda, proszę pana - odparł gli niarz. - Bardzo dziękuję, młodzieńcze. Proszę przekazać moje pozdrowienia komi sarzowi. - Nie omieszkam, proszę pana. Po służbie mam się u niego zameldować i zło żyć raport. - To pewnie czeka cię długa i zaszczytna kariera, chłopcze. Jak się nazywasz? - O'Shaughnessy, proszę pana. - Jeszcze jeden ziomek? 280 Wszyscy trzej zaśmiali się krótko, po czym biznesmen z ochroniarzem poszli korytarzem do windy. - Aż nie mogę uwierzyć, że się na to zgodziłem - warknął pierwszy, oddychając ciężko. - Przyjeżdża jakiś obcy facet, podobno z Amsterdamu, i wzywa mnie do siebie na rozmowę. Rozumiesz? Przysyła mi stanowcze wezwanie! Za kogo on się uważa, do cholery? - Słyszałem, Albercie, że zna wszystkie hasła - odparł drugi, wyjmując wreszcie rękę zza pazuchy. - Wszystkie! Co jeszcze nie oznacza, że nie próbuje na ślepo łowić ryb w mętnej wodzie - odrzekł niższy, nazwany Albertem. - W takim razie dobrze wie, gdzie tych ryb szukać. Chłopcy z branży finanso- wej i energetycznej chcą się z tobą jak najszybciej zobaczyć, kiedy wrócisz ze spotkania z Williamem Claytonem... - Nie wątpię, że to fałszywe nazwisko - mruknął biznesmen. - Nie figuruje na żadnej liście, jaką otrzymałem. - Nie widziałeś przecież pełnej listy, Al. Nikt z nas jej nie widział. Więc tylko wysłuchaj uważnie tego, co ma ci do powiedzenia, i postaraj się z niczym nie wyskakiwać. Spróbuj robić wrażenie zaskoczonego i zdziwionego. - Myślisz, że jak jesteś prawnikiem, to musisz mi tłumaczyć rzeczy oczywiste? Przyjechała winda. Obaj weszli do środka, a prawnik pełniący rolę ochroniarza wyjął z kieszeni karteczkę i wystukał na tabliczce czterocyfrowy kod, który podyktowano mu przez telefon. - Możesz już zdjąć płaszcz i kapelusz, Stuarcie - mruknął Albert Whitehead, dyrektor znanej brokerskiej firmy Swanson & Schwartz, działającej na Wall Street. - Masz rację - przyznał Stuart Nichols, radca prawny spółki, rozpinając guzi ki płaszcza. - Nie chciałem tego robić wcześniej, bo nie byłem pewien, czy ci gliniarze dostali odpowiednie rozkazy. - Cierpisz na paranoję. - Raczej mam za dobrą pamięć. Byłem wojskowym prokuratorem w Sajgo nie, wielu żołdaków wolałoby mnie widzieć w kostnicy. Dwóm żandarmom omal się nie udał przemyślny zamach... Nadal chcesz mnie przedstawić jako zwykłego adwokata? - Oczywiście. Wystarczy powiedzieć, że wiesz o mnie absolutnie wszystko, a ja nie mam przed tobą żadnych tajemnic. - I tak może mnie wyprosić za drzwi. - No to wymyśl coś, żeby temu zaradzić. W końcu to twoja specjalność. - Spróbuję, lecz jeśli będzie nalegał, nie zamierzam twardo obstawać przy swoim. - Bardzo mi miło, panie Nichols. Cieszę się, że pan również przyjechał. William Clayton - rzekł śmiało Brandon Scofield, witając się z gośćmi. Był ubrany w staromodny granatowy garnitur, którego krój sugerował, iż pochodzi z pracowni jednego z najdroższych europejskich krawców. Posadził obu 281 mężczyzn w głębokich fotelach, przy maleńkich stolikach do kawy, i zadzwonił srebrnym dzwoneczkiem. W bocznych drzwiach pojawiła się Antonia w wykrochmalonym, czarno-białym stroju pokojówki. Z włosami zebranymi w gruby kok robiła wręcz piorunujące wrażenie. - Czego się panowie napiją? Kawy, herbaty czy może drinka? - zapytał Bran don. - W woli wyjaśnienia, obecna tu Constantina ze służby hotelowej w ogóle nie zna angielskiego. Taki postawiłem warunek. Porozumiewamy się po włosku. - Szkoda że nie po francusku - mruknął prawnik. - Uczyłem się go przez kilka klas podstawówki, co mi później znacznie ułatwiło służbę w Sajgonie. - No to się przekonajmy. Constantina, vousparlezfrancais? - Che cosa, signore? - Capiscefrancese? - Non, signore. Linguaggio volgare! - Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie. Orzekła, że to wulgarny język. Kie dy wreszcie te dwa narody przestaną się do siebie odnosić wrogo? Żaden z gości nie chciał niczego do picia, toteż Antonia dygnęła z godnością i wycofała się do sąsiedniego pokoju. - Zdaję sobie sprawę, że czas panów jest nadzwyczaj cenny, podobnie jak mój - zaczął Scofield. - Przejdźmy więc od razu do rzeczy. - No właśnie. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, czego ma dotyczyć na sza rozmowa, panie Clayton - odezwał się Whitehead. - Najistotniejszych spraw, kursów giełdowych, akcji, obligacji, kredytów, i to zarówno firm prywatnych, jak i państwowych, ale przede wszystkim świadczo nych przez was usług w zakresie scalania i wykupywania przedsiębiorstw, nie wyłączając kwestii profitów płynących z tejże działalności. - Wymienił pan niezwykle szeroką gamę zagadnień - odrzekł wicedyrektor spółki Swanson & Schwartz. - Poza tym większość z nich nosi charakter pouf nych informacji. - Ależ nie mam zamiaru poruszać szczegółów państwa operacji na londyń skim Exchange, paryskiej Bourse, rzymskiej Borsa czy Bórse w Berlinie. Dosko nale rozumiem, że to sprawy poufne, choć z pewnością nie dla Amsterdamu. - Czy mógłby pan wyrażać się jaśniej? - wtrącił Nichols. - Jeśli muszę to wyjaśniać, to zapewne nie zna pan ani swojego klienta, ani jego firmy tak dobrze, jak się panu zdaje - odparł Brandon. - Jestem radcą prawnym spółki, panie Clayton, i nie mam innych klientów- Nie może więc być żadnych spraw, w które nie zostałem wprowadzony. - Czy w takim samym stopniu dotyczy to prywatnych spraw obecnego tu pana Whiteheada? Bo jeśli nie, to będę zmuszony poprosić pana o zostawienie nas samych. . - Przecież powiedział wyraźnie, że jest wtajemniczony we wszystko - rzekł z naciskiem dyrektor. - W takim razie nie potrafię sobie wyobrazić, żeby nie wiedział pan o Amsterda- mie... Dwanaście lat temu nieżyjący już Randall Swanson oraz Seymour Schwartz cieszący się emeryturą w Szwajcarii, postanowili wspólnie założyć nową firmę bro 282 kerską, działającą na najważniejszych rynkach kapitałowych Europy i Ameryki. Nie- malże cudem w ciągu paru lat działalności weszli do grona najbardziej liczących się giełdach firm i osiągnęli taką pozycję, w której mogli śmiało konkurować z samym Kravisem czy też spadkobiercami Milkena. A w ostatnim okresie, jakby zdarzył się drugi cud, spółka Swanson & Schwartz zdołała doprowadzić do kilku głośnych fuzji bez wątpienia wybiła się na pierwsze miejsce, zostawiając w tyle konkurencję. To naprawdę imponujące. Pozostaje tylko pytanie, jak do tego doszło? - Przez odpowiednie wykorzystanie talentów, panie Clayton - odparł z kamienną miną prawnik. - Pan Whitehead cieszy się opinią szczególnie uzdolnionego, jeśli nie najzdolniejszego wśród dzisiejszych potentatów finansjery. - Och, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Tylko czy naprawdę wystarczą same zdolności? Nawet największy talent bez odpowiedniego wsparcia marnuje się bezpowrotnie. Obawiam się, czy nie powiedziałem zbyt wiele. Bo jeśli moje informacje są błędne, niepotrzebnie marnuję panom czas, a to byłoby niewybaczalne. Czas to pieniądz, zgodzicie się ze mną, prawda? - Nie bardzo rozumiem, jakie wsparcie ma pan na myśli - wtrącił podener wowany Whitehead, który nie zdołał nad sobą zapanować, mimo wyraźnych ostrze żeń dawanych mu ruchem głowy przez prawnika. - Obaj dobrze wiemy, że pańskie umiejętności przejawiająsię głównie w dzie dzinie inwestycji, zwłaszcza zagranicznych. - Nie ma w tym niczego niestosownego, a tym bardziej niezgodnego z pra wem, panie Clayton - odezwał się szybko Nichols. - Chyba nie muszę tego panu tłumaczyć. - Przecież niczego podobnego nie sugerowałem... Proszę posłuchać, naprawdę wysoko cenię sobie czas, i mój, i panów. Chciałem jedynie sformułować ostrze żenie, a jeśli ono panów nie dotyczy, proszę zapomnieć o całej sprawie. Otóż wystrzegajcie się Amsterdamu, bo ten jest już skończony, kaput, za burtą. Zamie rzał przejąć kontrolę nad wszystkim, lecz nikt do tego nie dopuści. Stąd też Am sterdam całkowicie utracił wiarygodność, zdecydował się na pewne krótkofalowe posunięcia, które muszą doprowadzić do krachu. Właśnie z tego powodu się wy cofałem... mówiąc ściśle, uciekłem. - Czy mógłby pan wyrażać się jaśniej? - poprosił Nichols. - Niestety, nie mógłbym - odrzekł stanowczo Beowulf Agate. - Chodzi o spra wy bardzo złożone, których nie mam prawa szczegółowo tu omawiać. Gdyby jednak panowie chcieli ze mną szczerze porozmawiać, proszę się skontaktować z dyrektorem hotelu i podać mu znany już panom kod. Niemniej, jeśli cokolwiek z tego, co powiedziałem, ma dla panów jakikolwiek sens, proszę mi wierzyć na słowo, że nie warto powiadamiać Amsterdamu. Bo to zaowocuje tylko wpisaniem Panów na listę skazanych obok mnie... Myślę, że to wszystko. Dziękuję i życzę miłego popołudnia. Kiedy oszołomieni, popędzani energicznie goście wyszli z apartamentu i drzwi się za nimi zamknęły, Scofield z uśmiechem na twarzy wrócił do salonu i popa- 283 trzył na stojącą w przejściu do kuchni Antonię. Była jeszcze w stroju pokojówki. zdążyła tylko rozpuścić włosy. ' - Kłamali jak z nut, od początku do końca - powiedział, sięgając po cienkie cygaro. - Nawiasem mówiąc, kochanie, wypadłaś nadzwyczaj przekonująco. - Bo przydzieliłeś mi najprostszą rolę, niemalże statystki. Sam jednak wzno sisz się na szczyty aktorskiego kunsztu. Przyjmij wyrazy uznania za swoją wy obraźnię. - Nie pojmuję, co cię tak zaskoczyło. - Czytałam notatki, które sporządzasz po każdym spotkaniu. Dotychczas po- ruszałeś się po pewnym gruncie, zbyt wiele było oczywistych faktów i zbieżności interesów prowadzących do fuzji przedsiębiorstw. Paru ważniaków zdołałeś sku tecznie nastraszyć, gdyż nie potrafili ukryć przerażenia za zdawkowymi zaprze czeniami czy wręcz milczeniem, inni sprawiali wrażenie osłupiałych. Lecz dziś dopiero gdy wspomniałeś o inwestycjach zagranicznych, cisza stała się na tyle wymowna, by ostrzeżenie przed Amsterdamem padło na podatny grunt. - To fakt, musiałem się uciec do wybiegu. Ale przyniósł pożądany skutek, prawda? Nie potrafili ani szybko wszystkiemu zaprzeczyć, ani czegokolwiek się wyprzeć. - Jak na to wpadłeś, Bray? Pytam z czystej ciekawości. - Nie dokonałem niczego wielkiego, Toni. Dawniej nazywaliśmy to wykorzy staniem luk w logicznym układzie faktów... No bo z jakiego powodu właściciele doskonale prosperującej firmy brokerskiej Swanson & Schwartz postanowili ją sprzedać, mając przed sobą niemal świetlaną przyszłość? Swanson zmarł na atak serca, chociaż nigdy dotąd nie miewał żadnych kłopotów zdrowotnych, a Schwartz postanowił wyemigrować ze Stanów i osiąść na emeryturze w Szwajcarii, mimo że nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki. Według mnie jest to typowy przykład pokrętnych działań organizacji Matarese'a. Nie wątpię, że obaj nasi dzisiejsi go ście sąjej członkami. - Czasami bardzo mi przypominasz dawnego Beowulfa Agate'a. Wiesz o tym? - Szkoda, że nie ma z nami Węża. Mam nadzieję, że przyznałby ci rację. Bar dzo wiele zawdzięczam Taleniekowowi. - Tylko życie, Bray, nic więcej. - Dobra, dajmy spokój wspomnieniom. Scofield podszedł do biurka z konsolą telefoniczną i wybrał numer aparatu komórkowego Franka Shieldsa, siedzącego w nie oznakowanym wozie służbowym. - Wszystko w porządku, "Szparooki"? - Czy mógłbyś nie używać tego obraźliwego epitetu, kiedy rozmawiasz ze mną na częstotliwości zastrzeżonej dla urzędów federalnych? - Przepraszam, Frank, w moim pojęciu to swoisty rodzaj komplementu. Masz zawężone pole widzenia, toteż łatwiej ci dostrzec szczegóły, na które inni nie zwracają uwagi. - Te bzdury też nie są mile widziane... Jedziemy za dwoma obiektami,skrę camy właśnie w Central Park South. 284 - Co o tym sądzisz? - Jest pewne, że nie wracają do biura, a to już o czymś świadczy. Zdaje się, że nie masz więcej gości na swej liście? - Nie, ci byli ostatni. Zostań w kontakcie i gdyby coś wynikło, natychmiast mnie powiadom. Ja i Toni zamierzamy teraz trochę odpocząć, poczytać menu i zamówić jakąś ciekawą przekąskę do pokoju. Ale nie masz się czym martwić, skoro amerykańscy podatnicy nie będą musieli dołożyć do tego ani centa. - Błagam, Brandon! - On wie! - wykrzyknął przerażony Albert Whitehead, kiedy tylko zajęli miej sca w limuzynie. - Wie o wszystkim. - Możliwe - burknął niechętnie radca prawny. - Ale niewykluczone też, że działa na ślepo. - Nie gadaj głupot! - zaprotestował dyrektor spółki Swanson & Schwartz. -Sam słyszałeś, o czym mówił. O akcjach, kredytach, scalaniu i wykupywaniu firm. Na miłość boską! Musi znać cały nasz plan! - Do tego wystarczy tylko trochę pogrzebać w papierach. Nawet student pierw szego roku prawa mógłby wyciągnąć podobne wnioski. - Bagatelizujesz sprawę, Darrow! Dlaczego w takim razie wspomniał o inwe stycjach zagranicznych? Potrafisz to wyjaśnić? - Pewnie strzelał w ciemno. Pieniądze były przelewane za pośrednictwem tek- saskiego konsorcjum działającego na arenie międzynarodowej. Ale polecenia z Am sterdamu przychodziły drogą telefoniczną, nie ma żadnych dokumentów. - Skąd możesz być tego taki pewien, Stuart? - Wcale nie jestem pewien - przyznał Nichols, powoli odwracając głowę w stronę Whiteheada. - Jeśli mam być szczery, ta sprawa martwi mnie tak samo jak ciebie. Clayton bez wątpienia ma powiązania z Amsterdamem, a to już wiele znaczy... I twierdzi, że Amsterdam zaczął działać bez żadnych ograniczeń, na swoją zgubę. - Przez co zagraża również nam! Mówił o liście skazanych... Bardzo mi to pasuje do naszych tajnych popleczników. Działają bezwzględnie. Zatem napraw dę byłoby wielce ryzykowne powiadamiać o tym wszystkim Amsterdam. - A więc nie ma sposobu na poznanie prawdy. Zresztą powinniśmy złożyć następny raport dopiero za trzy miesiące. Gdybyśmy teraz zadziałali wbrew in strukcjom i nawiązali tajnymi kanałami łączność satelitarną, już tylko przez to Amsterdam nabrałby podejrzeń, że dzieje się coś złego. - Nie możemy jednak przejść nad tą sprawą do porządku dziennego. Wymyśl coś, to twoja specjalność. - Nic mi nie przychodzi do głowy. Dokładnie realizowaliśmy plan, nie było żadnych uchybień. Może inni znajdą jakiś dobry powód, żeby zadzwonić na zersgracht. - Trzeba coś zrobić - orzekł stanowczo Whitehead. - Siedzimy w tym wszyscy Po uszy, zarobiliśmy grube miliony. 285 - Musisz jednak pamiętać, Albercie, że ten Clayton może nam jedynie napę dzać strachu, blefując od początku do końca. - Liczę się z taką możliwością. Nie wiem tylko, po co miałby to robić. Na talerzach pozostały już tylko resztki wykwintnego steku w winnym sosie duszonej cielęciny, kilku różnych sałatek jarzynowych, białego irańskiego kawioru (zamówionego przez Antonię) i trzech polewanych czekoladą eklerek (przysmaków Brandona). Oboje siedzieli teraz w fotelach, przy kawie z ekspresu i lampkach courvoisiera. - Mógłbym się przyzwyczaić do takiego jedzenia, najdroższa - mruknął Sco- field, wycierając usta olbrzymią różową serwetką. - I mógłbyś też szybko od niego umrzeć - odparła Antonia. - Jak tylko cała ta awantura dobiegnie końca, wrócimy do łowienia ryb i hodowania własnych warzyw. - Ale to takie monotonne. - Po to, żebyś zachował formę, stary koźle. Zadzwonił telefon. Scofield, jakby z ulgą odrywając się od tej rozmowy, błyskawicznie wyskoczył z fotela i podniósł słuchawkę. - Tak. - Tu Frank. Skuteczność twoich działań wyraźnie poszła w górę, Brandon. Te dwie grube ryby ze spółki Swanson & Schwartz zasiadły właśnie w ekskluzywnej restauracji w Village, jednej z tych, gdzie musisz się legitymować odpowiednim statusem finansowym, żeby zarezerwować sobie stolik. - Takie lokale są poza obszarem moich zainteresowań, dyrektorze. - Jasne. Ty znasz tylko stare spelunki na Brooklynie i w Jersey, których klien tela składa się niemal z samych naśladowców Jamesa Bonda i gdzie za sam wy gląd można zarobić po pysku. Czasy się zmieniły, otwarto wiele lokali, gdzie mówi się i jada całkiem inaczej, tylko spotkania ze znajomymi przebiegają mniej więcej tak jak gdzie indziej. - Przejdź do rzeczy, Frank. - Otóż twoi dwaj honcho udali się na spotkanie z Benjaminem Wahlburgiem, prezesem nowego gigantycznego konglomeratu bankowego, Jamiesonem Fowle- rem, szefem elektrycznego molocha, bostońskiego Stadard Light and Power, oraz Bruce'em Ebersole'em, prezesem Southern Utilities. Reprezentują oni utworzone niedawno spółki, działające na obu wybrzeżach Stanów, lecz także silnie powiązane z europejskimi firmami z regionu śródziemnomorskiego. Zrobiliśmy zdjęcia. Z two ich dziesięciu kandydatów czterech zareagowało zgodnie z naszymi oczekiwania mi. Moje gratulacje, Beowulf. Czterdzieści procent to całkiem przyzwoity rezultat. - Dzięki, "Szparooki". Miałeś jakieś wiadomości z Londynu? - Musisz go odnaleźć! Za wszelką cenę! - wrzasnął Julian Guiderone do słuchawki telefonu na pokładzie swego odrzutowca, lecącego z Marsylii do Londynu. - Wydajemy grube miliony na tych wszystkich pajaców prowadzących za 286 zwyczaj rozrzutny tryb życia, których jedynym celem powinno być służenie naszej sprawie! Dlaczego nie potrafisz niczego od nich wyegzekwować? - Mogę pana zapewnić, że pracujemy przez okrągłą dobę - odparł Jan van Her Meer Matareisen ze swego sanctum sanctorum przy amsterdamskim Keizers-gracht. - Odnoszę wrażenie, jakby nagle wszystkim naszym ludziom ktoś pozakładał klapki na oczy. - No to je pościągaj, pozrywaj! Zabij kilku i roześlij wieści, że dopuścili się zdrady. Musisz zaprowadzić strach wśród podległych ci szeregów, zorganizować własną inkwizycję. Kiedy posypią się trupy, natychmiast zostaną ujawnieni prawdziwi zdrajcy. Strach katalizuje uległość. Czyżbyś się jeszcze tego nie nauczył, chłopcze? - Nauczyłem się cierpliwości, proszę pana, toteż proszę na mnie nie krzy czeć. Podczas gdy pan lata po całym świecie i organizuje różnorodne akcje, ja muszę nadzorować przebieg całej operacji. I pozwolę sobie panu przypomnieć, że pan jest tylko synem Pasterza, ja natomiast wnukiem barona di Matarese, który stworzył Pasterza. I pan ma wiele milionów na koncie, ja zaś operuję miliardami. Bardzo pana szanuję za wszelkie osiągnięcia, a szczególnie za to, że... omal nie zasiadł pan w Białym Domu. I dlatego bardzo bym nie chciał mieć w panu prze ciwnika. - Na miłość boską, nie jestem twoim przeciwnikiem. Daję ci tylko dobre rady. Zarówno zdrowy rozsądek, jak i serce podpowiadają ci, że działasz słusznie, ale musisz się jeszcze zdobyć na stanowczość, żeby wprowadzić swoje racje w życie. Musisz wypleniać każdą słabość, i to nie tylko usuwać chwasty, ale jeszcze wyry wać wszelkie podziemne pędy! Musisz niszczyć każde zielsko wyrastające na twojej drodze, nie bacząc na to, ile podepczesz dzikich kwiatów! - To zasady znane mi od lat - odparł Matareisen - więc proszę nie insynu ować, że ich nie stosuję. Staram się realizować idee Matarese'a bez żadnych emo cji, toteż mało mnie obchodzi, czy moi podwładni przeżyją, czy też zginą podczas wykonywania zadania. - To zrób tak, jak ci radzę. Wydaj parę wyroków śmierci, niech wybuchnie panika. W końcu ktoś musi wiedzieć albo przynajmniej zostać zmuszony do tego, by poznać miejsce pobytu Scofielda. Skuteczność działań może zapewnić tylko świadomość, że ich niepowodzenie musi kosztować utratę życia. Mówię ci jesz cze raz, że całe to zamieszanie wywołał nie kto inny, jak Beowulf Agate! - Ale nasi informatorzy nie mogą nam powiedzieć tego, czego nie wiedzą, Panie Guiderone. - Skąd ta pewność, że o niczym nie wiedzą, synu? - spytał zjadliwym tonem syn Pasterza. - Mimo całej swej błyskotliwości, Jan, mimo niespotykanego wręcz talentu organizacyjnego, teraz zaczynasz się zachowywać jak dziecko. Uważasz, że stworzona przez ciebie hierarchia będzie wieczna, a ty sam jesteś nietykalny. Bzdura! Nie masz żadnego pojęcia, co robi Scofield, jaką strategię obmyśla przeciwko nam i z kim się sprzymierzył. Całkowicie zniszczył już Atlantic Crown... Ilu jeszcze ludzi zdoła zastraszyć? Kto następny się złamie, gdy tylko dotrą do niego zatrważające plotki? 287 - Nie złamie się nikt - odparł stanowczo Holender. - Wszyscy doskonale zdaią sobie sprawę z możliwych konsekwencji. Ponadto znajdują się w sytuacji bez wyjścia, co zapewnili nasi prawnicy, szczegółowo legitymizując wszelkie dotych czasowe poczynania. Nic nam nie można zarzucić od strony prawnej, toteż może my swobodnie dalej realizować nasz plan. To także moja zasługa. - I wydaje ci się, że masz... - Jestem tego pewien, starcze! - niespodziewanie wykrzyknął Matareisen - Jedyne przedsięwzięcie, które omal nie zakończyło się katastrofą, to pańskie nie zrozumiałe kontakty z Westminster House. - Zaraz się jednak opanował i dodał ciszej: - Ale tę sprawę już wyjaśniliśmy, więc nie wracajmy do niej. - No proszę - odezwał się wyraźnie rozbawiony Guiderone. - Młody lew postanowił przejąć władzę nad zdobyczą? - Mam ją od dawna, jeśli mnie pamięć nie myli, za pańską aprobatą. Czyżby teraz pan tego żałował? - Wielkie nieba, ani trochę! Nigdy nie dokonałbym tego co ty. Ale moim zda niem nie tylko ta jedna sprawa omal nie zakończyła się katastrofą. Coś wydarzyło się jeszcze w Wichita, a ja ani nie znałem twoich ludzi, ani też nigdy nie byłem w tym mieście. - Ale i oni nie znali nikogo z nas. Dostali jedynie numer automatycznej se kretarki podłączonej do centrali amsterdamskiego Departamentu Kanałów. - Zainstalowanej w samym sercu biurokratycznej machiny - dodał syn Paste rza. - Jesteś prawdziwym geniuszem, Jan, ale wciąż ci coś umyka. Raczej nie coś, lecz ktoś. Beowulf Agate! Jeśli go nie odnajdziesz i nie zabijesz, zdemaskuje dal sze twoje powiązania i stopniowo zrujnuje całą twoją hierarchię. Już raz tego do konał, gdyż podobnie sądziliśmy, byliśmy wręcz pewni, że jesteśmy nietykalni. Nie wolno dopuścić, aby to się powtórzyło... Pod jednym względem masz rację. Jestem już stary, podobnie jak Scofield. Różnica między nami polega na tym, że on nie tylko wywołuje duchy zza grobu, ale i współdziała z młodszymi, energicz niejszymi od siebie ludźmi, podczas gdy ja mogęjedynie wywoływać duchy bądź spotykać się z podobnymi do mnie starcami. Tylko ty dysponujesz wystarczającą energią, żeby mu się przeciwstawić, a w dodatku masz władzę nad tymi, którymi rządzi chciwość. To najpotężniejsza armia na ziemi. Wykorzystaj ją więc skutecz nie i nie zawiedź mnie! Guiderone ze złością cisnął słuchawkę na widełki, dodatkowo rozzłoszczony tym, że kolejne szarpnięcie samolotu przewróciło kieliszek i jego ulubione wino Chateau Beychevelle Medoc rozlało się na stoliku. Sir Geoffrey Waters potwierdził odbiór ściśle tajnej przesyłki dostarczonej przez oficera wydziału MI-5 do jego domu w Kensington. Zamknąwszy drzwi, ruszył z powrotem wąskim korytarzykiem w stronę jadalni, otwierając po dro' dze kopertę. Jego żona, Gwyneth - siwowłosa, o delikatnych rysach twarzy i szeroko rozstawionych, ciepłych, piwnych oczach - uniosła głowę znad "Timesa i zapytała: 288 - Poczta o tej porze, Geoffreyu? Nie mogli z tym zaczekać do czasu, aż się zjawisz w biurze? - Sam nie wiem, o co chodzi, Gwyn. Jestem tak samo zdumiony jak ty. - Więc otwórz i przeczytaj. - Właśnie się staram, ale tych przeklętych plastikowych taśm nie sposób rozerwać bez nożyczek. - Weź nóż do mięsa. - Masz rację. I dziękuję, że poprosiłaś dziś w moim imieniu gosposię o ja jecznicę z bekonem na śniadanie. - No cóż, zauważyłam, że od pewnego czasu jesteś w wielkim stresie, do szłam więc do wniosku, że powinieneś chodzić do pracy z pełnym żołądkiem. - Myślisz o wszystkim- rzekł dowódca sekcji bezpieczeństwa, rozcinając plastikowe taśmy. Wyjął z koperty arkusz papieru, szybko przebiegł go wzrokiem i opadł ciężko na krzesło. - Mój Boże! - szepnął. - Co się stało? - zapytała Gwyneth. - Możesz mi powiedzieć czy to jedna z twoich służbowych tajemnic? - Chyba nawet muszę ci powiedzieć. Chodzi o twojego brata, Clive'a... - O Cliveya? Jak dotąd wyśmienicie sobie radził, prawda? - Aż za dobrze, moja droga. Objął wysokie stanowisko w kadrze kierowni czej tego nowego konsorcjum, Sky Waverly. - Wiem o tym, dzwonił do mnie w ubiegłym tygodniu. Podejrzewam, że sku siła go bardzo wysoka pensja. - Ale może się przez to nabawić kłopotów. Sky Waverly jest objęte intensyw nym dochodzeniem, dotyczącym spraw, o których nie mogę ci powiedzieć, jak rozumiesz, dla twojego własnego dobra. - Już nieraz o tym rozmawialiśmy, Geof. Tylko że teraz chodzi o mojego brata... - Mówiąc szczerze, skarbie, bardzo lubię Clive'a. Jest nadzwyczaj towarzy ski, ma wspaniałe poczucie humoru. Niemniej chyba żadne z nas nie zaliczyłoby go do grona najlepszych londyńskich adwokatów. - No cóż, nie da się ukryć, że ma swoje wady. - Przechodził z jednej firmy do drugiej i w żadnej nie zagrzał dłużej miej sca - ciągnął Waters. - A jakiekolwiek sukcesy zawdzięczał, moim zdaniem, swe- mu pochodzeniu. Ostatecznie Bentley-Smythe jest szanowanym nazwiskiem wśród angielskich prawników. - Rzeczywiście jest trochę lekkomyślny - przyznała jego żona. - Stawia so bie zbyt wysokie, dla niego nieosiągalne cele życiowe. Ale to jeszcze nie prze stępstwo. - Oczywiście. Zastanawia mnie jednak, z jakich przyczyn szeregowy pracownik niewielkiej i niezbyt znanej kancelarii znalazł się nagle w kierownictwie Sky Waverly. - Tego nie potrafię wyjaśnić, lecz jeśli chcesz, zaraz do niego zadzwonię i zaPytam wprost. 289 - Nie, to właśnie jedna z tych rzeczy, których nie wolno robić w takiej sytu acji - orzekł stanowczo Waters. - Zostaw to mnie, Gwyn. Moim zdaniem twój brat bez zastanowienia dał się w coś wciągnąć. Spróbuję to rozwikłać. - Mam nadzieję, że mu nie zaszkodzisz. - To ci mogę obiecać, o ile on sam już sobie nie zaszkodził... Podziękuj ode mnie gosposi i przeproś ją, że nie mogłem zostać na śniadaniu. To rzekłszy, Geoffrey Waters szybko wyszedł z kuchni. Minutę później stuknęły frontowe drzwi. Dwudziestominutowa podróż do biura stała się dla agenta wywiadu okresem bolesnych refleksji, ich przyczyną zaś był Clive Bentley-Smythe, a raczej jego postępowanie, znacznie odbiegające od wizerunku znanego żonie. Waters faktycznie darzył sympatią swego szwagra, człowieka o dobrodusznej naturze, zdrowym spojrzeniu na świat i hojnego aż do przesady. Tamten miał jednak poważną wadę. Nawet trudno było powiedzieć, że mierzy ponad miarę wysoko. Clive niemalże, jak w starym porzekadle, próbował sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga. Przyszedł na świat w rodzinie, w której od wielu pokoleń parano się prawem. Kunszt adwokacki był przekazywany z ojca na syna od tak dawna, że zdaniem Wa-tersa jakiś Bentley-Smythe współuczestniczył przy powstawaniu słynnej Magna Carta, inny natomiast stał się przyczyną, dla której w "Henryku VI" Szekspira pada kwestia: "Zabijmy wszystkich prawników". Clive prześlizgiwał się przez życie, traktował obowiązki zawodowe jak konieczny dodatek do rozrywek towarzyskich, nie wnosząc do profesji niczego poza swoim wyglądem, był jednak wiernym i oddanym mężem, mimo że jego żona nie żywiła najmniejszego szacunku dla małżeńskich konwenansów. Według plotek odwiedzała sypialnie najbogatszych osobistości Anglii, Szkocji, Holandii i Francji. W niektórych kręgach żartowano, że gdyby kiedykolwiek Clive poznał prawdę, to zapewne natychmiast wszystko by żonie wybaczył, co najwyżej spytawszy, czy przyjemnie spędziła czas. Geoffrey Waters doskonale o tym wiedział, lecz dotychczas utrzymywał wszystko w tajemnicy przed żoną, która mogła uchodzić za wzór opiekuńczej starszej siostry, gotowej bronić brata w każdej sytuacji. Teraz również nie chciał jej niepokoić. Ale w prowadzonej przez niego sprawie pojawił się kolejny element, który wymagał rzeczowego przeanalizowania i podjęcia stosownych działań. Niemniej przez całą drogę do biura nie mógł się uwolnić od powracającego natrętnie w myślach francuskiego powiedzenia: cherchez lafemme. - Przepraszam, Geoffreyu - zaczął dyrektor pionu operacyjnego MI-5 - ale doszedłem do wniosku, że będzie lepiej wysłać ci to pismo do domu, na wypadek gdybyś chciał przedyskutować pewne sprawy z żoną. - Powiedziałem jej tylko tyle, ile uznałem za konieczne. Do tej pory niewiele wie o swoim bracie, a ja nie chciałbym przysparzać jej zmartwień. Sam się tym zajmę. Czy nasza akcja przyniosła jakieś efekty? - Nawet kilka, choć niczego jeszcze nie można być pewnym - odparł siwo włosy, korpulentny przełożony Watersa. - Po pierwsze, z Fleet Street dotarła plotka że szykowana jest jakaś kolejna fuzja, jak wy to nazywacie. - Następne dzieło Murdocha? 290 - Nie, to nie w jego stylu. On nigdy za bardzo się nie kryje ze swoimi zamie rzeniami. Ciągle coś kupuje i sprzedaje, jakby kierował się wyłącznie zyskami, choć trudno mu odmówić troski o jakość należących do niego wydawnictw. - To wszystko? - Nie. Powiedziałem przecież, że wypłynęło parę spraw. Otóż wykonywane są też podobno wstępne kroki zmierzające do scentralizowania kilku mniejszych banków, ale w tym wypadku wcale mnie nie przekonuje finansowa motywacja stron zamierzających utworzyć konsorcjum. - Czyżby ktoś chciał się poruszać pod prąd ekonomicznego strumienia? Osta tecznie to jego wybór. - Chodzi tu jednak o szereg firm prywatnych, prawie całkowicie niezależ nych, finansujących się według własnych, indywidualnych zasad. Czemu ktoś chciałby się pozbywać tak funkcjonującego interesu? - Może został do tego zmuszony - odparł cicho Waters. - Doszedłem dokładnie do tego samego wniosku. Przygotowaliśmy ci listę osób zasiadających w zarządach tych przedsiębiorstw, jak również listę najważ niejszych wydawców, mających coś wspólnego z tym planowanym łączeniem re dakcji czasopism. - Zapewniam, że dokładnie wszystko sprawdzimy. - Kolejna sprawa, chyba dużego kalibru. Dostaliśmy telegram z Kanady, z re dakcji pewnego dziennika ukazującego się w Toronto. Identyczny wpłynął do cen trali włoskiego Servizio Segreto. Otóż ich wysłannik przyleciał do Włoch, z Rzy mu zadzwonił, że prawdopodobnie trafił na materiał będący największą bombą tego stulecia, po czym wszelki słuch o nim zaginął. - Zbadamy tę sprawę - odparł Waters, zapisując coś w notesie. - To wszystko? - Nie, jeszcze jedna rzecz. Najbardziej przykra, gdyż dotyczy żony twojego szwagra, Amandy. - Obawiałem się, że wcześniej czy później wypłynie jej nazwisko. XXIV Podczas gdy jego podwładni zdwoili wysiłki w celu ujawnienia szczegółów powstania korporacji Sky Waverly, jak też sprawdzenia pogłosek o planowanym łączeniu redakcji czasopism i mającej dojść do skutku centralizacji dość skutecznie funkcjonujących dotąd banków, Geoffrey Waters skupił się na dossier Amandy Bentley-Smythe. Nie był jednak ciekaw żadnych plotek, nie interesowały go romanse i miłostki jego szwagierki. Szukał jakichkolwiek faktów mogących mieć związek z prowadzonym dochodzeniem. A kiedy na takie natrafił, wielce go zasmuciły. Amanda Reilly pochodziła z szanowanej irlandzkiej rodziny prowadzącej świetnie prosperujący pub w Dublinie, znany z przyjacielskiej atmosfery, świetnej obsługi oraz, co zaskakujące, wybornej, acz skromnej kuchni. Rozpieszczone dziecko wyrosło na atrakcyjną rudowłosą nastolatkę, a następnie na oszałamiającą piękność, której uroda sprawiała, że nawet zwykłe pijaczki zamierały z kieliszkiem uniesionym do ust, kiedy przechodziła obok ich stolika. Według zawartych w aktach informacji pewnego dnia lokal odwiedził znany fotograf przebywający na delegacji w Dublinie i zgodnie z tamtejszym obyczajem zwrócił się do rodziców dziewczyny, głęboko wierzących katolików, z pytaniem, czy wyrażą zgodę na to, by fotografie ich córki ozdobiły łamy najpoczytniejszych brytyjskich czasopism. Podobno wzruszony ojciec Amandy miał odpowiedzieć: "Tylko żadnych nieprzyzwoitych ujęć, bo osobiście rozkwaszę panu nos!" Reszta przeszła do legendy, jak opisywały brukowe gazety. Amanda przyjechała do Londynu i zaczęła robić błyskawiczną karierę modelki, intensywnie korzystając zarazem z towarzyskich uroków stolicy. Szybko pozbyła się irlandzkiego dialektu, a być może za sprawą żelaznych zasad wyznawanych przez rodziców jej zdjęcia ukazywały się wyłącznie w tradycyjnych pismach dla kobiet, najczęściej w reklamach wyszuka nej i piekielnie kosztownej biżuterii. Niemniej dziewczyna stała się gwiazdą swojej profesji. 292 Przeglądając stare dokumenty i wycinki z gazet, Geoffrey Waters pomyślał, że musiał nastąpić jakiś istotny przełom w ustabilizowanym, spokojnym życiu irlandzkiej dziewczyny. Oto bowiem Amanda Reilly zaczęła się obracać w kręgu najsławniejszych i najbogatszych osób, a w prasie pojawiły się jej zdjęcia u boku samych znakomitości, członków królewskiego rodu, gwiazd filmowych, rozwiedzionych multimilionerów, aż wreszcie Clive'a Bentleya-Smythe'a, za którego w końcu wyszła za mąż. Już ten fakt wzbudził podejrzenia oficera wywiadu. Bo z jakiego powodu słynna modelka, mogąca wybierać spośród dziesiątków najznamienitszych kandydatów, postanowiła się wydać za nieopierzonego, początkującego adwokata? Dalszy ciąg był do przewidzenia. Pojawiły się tak liczne plotki, że aż wywiad brytyjski wszczął śledztwo, obejmujące nawet kontrolę biletów lotniczych i sprawdzanie tras prywatnych samolotów. Komputer posegregował dane według częstotliwości wyjazdów i wyłowił personalia najczęściej odwiedzanych adoratorów, przy czym uwzględniono jedynie potwierdzone informacje, często poparte fotografiami. Z londyńskich i szkockich elit dominowali młodzi, najwyżej czterdziestoletni przemysłowcy, dziedzice znanych majątków, zamków bądź terenów myśliwskich dzierżawionych przez Koronę, jak również bogaci właściciele jachtów biorących udział w regatach. We Francji Amanda spotykała się z kilkoma heteroseksualnymi projektantami mody, ale i nie stroniła od znanych paryskich gejów darzących ją podziwem. W aktach brakowało jedynie materiałów dotyczących celu jej najczęstszych wyjazdów w ostatnich latach do Amsterdamu. Według relacji agentów nikt nie czekał na jej przylot i nikt jej nie odwoził samochodem do miasta. Dojeżdżała taksówką do centrum i z sobie tylko znanych powodów znikała bez śladu w tłumie. Niemniej często latała do Amsterdamu. Nagle Watersa poraziła pewna myśl, którą odebrał jak silny cios w brzuch. Czy przypadkiem nie on był powodem owej konspiracji szwagierki? Bo chociaż jego zdjęcie nigdy nie pojawiało się w gazetach, to przecież sporo osób wiedziało, że dowodzi sekcją bezpieczeństwa wydziału MI-5. Czyż matarezowcy mogli znaleźć lepsze dojście do niego? Gdyby tak było naprawdę, wyjaśniałoby to kilka spraw, które od pewnego czasu nurtowały Watersa. Na przykład w ostatnich miesiącach Clive i Amanda stali się wyjątkowo częstymi gośćmi w ich domu. Zapraszali ich też na różne przyjęcia, które on uważał za szczególnie nudne i męczące, chociaż nigdy nie mówił tego Gwyneth darzącej miłością brata. Raz tylko nie wytrzymał i zapytał: - Moja droga, skąd to nagłe zainteresowanie? Czyżby rozeszły się plotki o na szej bliskiej śmierci? Nie wątpię, że Clive z ochotą przejąłby cały twój majątek, to znaczy tę jego część, której mu jeszcze nie oddałaś, nie mówiąc już o moim skromnym wkładzie. Nigdy dotąd nie telefonował i nie przyjeżdżał tutaj po kilka razy w tygodniu. Zlituj się nade mną, kochana. Ja wciąż muszę zarabiać na życie. - Wcale byś nie musiał, gdybyś pozwolił mi opłacać wszystkie rachunki. - W ogóle nie chcę o tym słyszeć. Poza tym lubię swoją pracę. - Daj spokój, Geof. Clive darzy się wielkim szacunkiem i dobrze o tym wiesz. Natomiast Amanda szaleje za tobą. Zawsze prosi, żeby ją sadzać obok ciebie. 293 I nie próbuj mi wmawiać, że mimo swojego wieku nie należysz do mężczyzn których przenika dreszcz podniecenia z powodu bliskiej obecności jednej z najpiękniejszych kobiet świata. I tak bym ci nie uwierzyła. - Zadaje zbyt wiele głupich pytań. Traktuje mnie jak stetryczałego Jamesa Bonda, do którego przecież nigdy się nie porównywałem. Zresztą autentyczny pierwowzór Bonda był najemnikiem, bardziej interesował się swoim ogródkiem niż rodzajem wykonywanych dla nas zadań. Tak, do diabła! Amanda faktycznie zadawała za dużo pytań. Co prawda, on najczęściej zbywał je lekceważącym ruchem ręki, lecz teraz jej zachowanie dało mu wiele do myślenia. W dodatku na tych piekielnie nudnych przyjęciach nazbyt ochoczo dolewała mu do kieliszka, toteż zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nieświadomie nie zdradził przed nią jakiejś tajemnicy. Było to mało prawdopodobne, gdyż zaliczał siebie do najbardziej doświadczonych pracowników wywiadu, lecz z drugiej strony mógł na krótko stracić czujność, bo przecież uważał dotąd, że jego szwagierka odznacza się ilorazem inteligencji wyrażanym liczbą dwucyfrową. Czy zatem mogło się tak zdarzyć, że dowiedziała się od niego o czymś, czego nie powinna wiedzieć, co mimowolnie padło w rozmowie sprytnie nakierowanej na właściwe tory przez niedocenianą Amandę? Czyjej tajemniczy znajomy z Amsterdamu był rzeczywiście członkiem organizacji Matarese'a? Waters musiał odważnie stawić czoło wnioskom wynikającym z tych rozważań. Czerwony interkom na jego biurku zabrzęczał cicho. Aparat podłączony był do indywidualnej linii przeciągniętej z gabinetu dyrektora pionu operacyjnego. - Słucham, Waters. - Obawiam się, że mam dla ciebie przykre wieści, Geof. Przygotuj się na najgorsze. - Coś z moją żoną? - Nie, chodzi o obiekt dochodzenia, twoją szwagierkę, Amandę Bentley-Smythe. - Domyślam się, że zniknęła bez śladu. - Gorzej. Nie żyje. Została zaduszona garotą. Patrol rzeczny wyłowił jej zwłoki z Tamizy jakąś godzinę temu. - Mój Boże! - To jeszcze nie wszystko. Trzej prezesi banków ze Szkocji, Liverpoolu i za chodniego Londynu zostali zastrzeleni. Wszyscy tak samo, kula w tył głowy. Wygląda to na efekt porachunków świata przestępczego. - Raczej na czystkę! - wykrzyknął Waters. - Trzeba zabezpieczyć ich gabinety. - Nie ma czego zabezpieczać. Zostały dokładnie wyczyszczone. - Zastanów się dobrze, Clive - rzekł z naciskiem Waters, patrząc w załzawio ne oczy wstrząśniętego szwagra. - Bóg jeden wie, jak bardzo ci współczuję, ale postępowanie twojej żony miało prawdopodobnie o wiele dalej idące konsekwen cje, niż mógłbyś to sobie wyobrazić. Wracając więc do tych ostatnich dni. •• - Nie potrafię logicznie myśleć, Geof! Ilekroć usiłuję sobie coś przypomnieć, słyszę jej głos i dociera do mnie, że jej już nie ma. Tylko to jedno mam obecnie w głowie! 294 - Gdzie trzymasz brandy? - Waters rozejrzał się po bibliotece, z której szerokie przeszklone drzwi prowadziły do ogrodu, a za nim rozciągał się osłoneczniony krajobraz hrabstwa Surrey. - Aha, pewnie w barku. Może kieliszek czegoś mocniejszego cię uspokoi. - Wątpię - mruknął Clive, ocierając łzy z twarzy. - Rzadko pijam. Poza tym pewnie zaraz zadzwoni telefon. Ostatnio dzwoni prawie bez przerwy. - Nie wiem, czy zauważyłeś, że od pewnego czasu milczy - odparł szybko Geoffrey. - Dość skutecznie go wyeliminowałem. - Jak to? - Przełączyłem twój numer na automatyczną sekretarkę w moim biurze. Jak będziesz miał ochotę, przesłuchasz wszystkie nagrane wiadomości. - Można zrobić takie połączenie? - Owszem, dla mnie to nic trudnego. - Waters wyjął z barku butelkę brandy, napełnił jeden kieliszek i podał go pogrążonemu w żalu szwagrowi. - Proszę, wypij. - A co z dziennikarzami czyhającymi na ulicy? Okrążyli cały dom, wcześniej czy później będę się musiał z nimi zmierzyć. - Już ich nie ma. Zostali rozpędzeni przez policję. - Ach, tak... Zapomniałem, że ty wiele możesz... - Bentley-Smythe pocią gnął łyk trunku i skrzywił się ze wstrętem, gdyż faktycznie rzadko sięgał po alko hol. - Słyszałeś okropne rzeczy, jakie wygadują w radiu i telewizji? Twierdzą, że Amanda miała liczne romanse, przebierała w kochankach, a było ich tak wielu, że aż trudno zliczyć. Robią z niej zwyczajną dziwkę... A przecież to nieprawda, Geof! Bardzo się kochaliśmy... - Przykro mi, Clive, lecz Amanda faktycznie nie nadawała się na kandydatkę do Sunnybrook Farm. - Dobry Boże! Myślisz, że o tym nie wiem? Nie jestem ślepy! Moja żona była pełną energii, ekscytującą i bardzo piękną kobietą. Miała to nieszczęście, że wyszła za dość przystojnego nudziarza z malowniczej rodzinki, skąpo obdarzonego zdolnościa mi. Doskonale zdawałem sobie sprawę, iż życie u mego boku jej nie wystarczy! - I dlatego przymykałeś oko na jej różnorodne... powiedzmy, dogadzanie sobie? - Oczywiście. Byłem dla niej portem, spokojną zatoką pośród burz sesji zdję ciowych i przyjęć. Zawsze mogła znaleźć we mnie oparcie, kiedy była wyczerpa na bądź czuła się pokrzywdzona. - Powinieneś uchodzić za ideał męża - wtrącił Geoffrey. - A cóż mogłem jej więcej dać? - spytał Bentley-Smythe łamiącym się gło sem. - Kochałem Amandę nad życie. Nie mogłem pozwolić jej odejść z powodu jakichś banalnych społecznych stereotypów. Nic poza nią się dla mnie nie liczyło! - Już dobrze, Clive. Uspokój się. Mimo wszystko ja muszę wykonywać swoje obowiązki. - Na miłość boską, Amanda została zamordowana! Dlaczego jej sprawą nie zajmie się policja czy Scotland Yard, tylko wywiad? - Sądzę, że zdołam ci to zaraz wyjaśnić. Sam fakt, że to ja cię przesłuchuję, powinien być dla ciebie wymowny. MI-5 w ważnych dla kraju sprawach przejmu- 295 je dochodzenie od policji i Scotland Yardu. Oczywiście, współpracujemy ze sobą, lecz w podobnych okolicznościach to my kierujemy śledztwem. - Ale dlaczego? - osłupiały Bentley-Smythe z rozdziawionymi ustami popa trzył na szwagra. - Jesteście rodzajem tajnych służb, ścigacie szpiegów i zdraj ców, jeśli dobrze rozumiem. Czemu zainteresowaliście się Amandą? Przecież padła ofiarą zabójcy, do diabła! Ściganie morderców to zajęcie dla policji. - Czy mogę ci zadać kilka pytań? - rzekł spokojnie Waters, zbywając milcze niem te protesty. - Proszę bardzo - mruknął z rezygnacją Clive. - Skoro już odłączyłeś telefon i rozpędziłeś dziennikarzy, to pewnie przygnały cię tu naprawdę ważne sprawy. Pytaj. - Czy w ostatnich dniach, może nawet tygodniach, Amanda nie wydawała ci się szczególnie zdenerwowana i spięta? Chciałbym wiedzieć, czy nie zachowy wała się jakoś inaczej, nie była bardziej niż zwykle zestresowana. - Niczego takiego nie zauważyłem. Z ostatniej sesji wróciła wściekła na foto grafa, powtarzała, że chciał ją ubrać w stroje matrony. Twierdziła, że co prawda nie jest już dwudziestolatką, lecz nie widzi siebie jeszcze w kreacjach typu "dla kocha nej cioteczki". Chyba wiesz, że Amanda miała o sobie dość wysokie mniemanie. - Chodziło mi o coś innego, Clive, głębszego. Czy nie odbierała ostatnio ja kichś telefonów, po których byłaby szczególnie wzburzona, albo nie spotykała się z kimś, kogo w ogóle nie miała ochoty widzieć? - Trudno powiedzieć. Po całych dniach przesiadywałem w biurze, ona za zwyczaj wyjeżdżała. Kiedy napięty plan zajęć nie pozwalał jej wracać do domu, nocowała w wynajętym mieszkaniu. - O tym nie wiedziałem - zainteresował się Geoffrey. - Znasz adres tego miesz kania? - To gdzieś przy Bayswater, o ile się orientuję. - Nigdy tam nie byłeś? - Nie. Zostawiła mi tylko numer telefonu. Ale podobno jest zastrzeżony i nie figuruje w książce telefonicznej. - Podaj mi go. Clive sięgnął po kalendarzyk i podyktował mu numer, a Waters szybko podszedł do telefonu. Przez chwilę słuchał ze zmarszczonymi brwiami, po czym odłożył słuchawkę i popatrzył na szwagra. - Pod tym numerem aparat został odłączony - oznajmił. - Jak to możliwe? - zdumiał się Clive. - Amanda nigdy nie odłączała telefo nu, a jeśli wybierała się w dłuższą podróż, zawsze zostawiała włączoną automa tyczną sekretarkę. Dobry Boże, to był jej sekretny kontakt z całym światem. - Urwał nagle, jakby dotarło do niego, że podobne określenie może być całkiem opacznie zrozumiane. - Dlaczego sekretny? - To chyba nie najlepsze słowo - mruknął zmieszany Bentley-Smythe. - Kie dy wyjeżdżała na kontynent, mimo że prawie codziennie do mnie dzwoniła, pro- siłem ją o znalezienie jakiegoś sposobu na zostawianie wiadomości. - I mimo to ani razu nie byłeś w tym londyńskim mieszkaniu? 296 - Nie. Amanda kupiła nowoczesną sekretarkę, taką, z której można odtwarzać wiadomości przez telefon. Prosiłem ją, aby podała mi również kod odtwarzacza, żebym i ja mógł korzystać z tej możliwości, ale się nie zgodziła... Zresztą w pełni rozumiałem jej stanowisko. - To dość znaczące - mruknął dowódca sekcji bezpieczeństwa, jeszcze raz podchodząc do aparatu. Zadzwonił do swego biura, przedyktował sekretarce numer telefonu w wynajętym mieszkaniu przy Bayswater Road i poprosił: - Zwróć się oficjalnie o podanie adresu i wyślij tam ekipę techniczną z pato logiem. Niech zdejmą wszystkie odciski palców, jakie znajdą, i skontaktują się ze mną telefonicznie. - Na miłość boską, Geof! O co tu chodzi? - wykrzyknął Clive, kiedy Waters odłożył słuchawkę. - Zachowujesz się tak, jakby moja żona nie padła ofiarą zwy kłego morderstwa, lecz brała udział w jakimś międzynarodowym spisku. - Chyba sam bym tego lepiej nie potrafił wyrazić. Trafiłeś w sedno. Zaledwie parę godzin po śmierci Amandy zamordowano trzy inne osoby, przy czym wszystkie uczestniczyły w gigantycznym finansowym spisku, wymierzonym przeciwko mi lionom ludzi w wielu krajach. - Wielkie nieba! O czym ty mówisz? Przyznaję, że Amanda miała swoje sła bości, ale twoje oskarżenie jest wręcz niewyobrażalne, po prostu śmieszne! W koń cu to ja przekonałem żonę, aby skorzystała z pomocy prywatnej firmy w zarzą dzaniu jej finansami. Sama nie potrafiła nawet poprawnie wypisać czeku. Więc nie wmówisz mi teraz, że kobieta nie umiejąca gospodarować własnymi pieniędz mi uczestniczyła w jakimś gigantycznym finansowym spisku! - Jedno nie ma z drugim nic wspólnego, mój drogi. Amanda żyła pełnią ży cia, hojnie korzystała z jego dóbr, w ogóle nie zaprzątając sobie głowy pieniędz mi. Dbałość o finanse byłaby dla niej jedynie zawadą... - Kochała mnie! - wykrzyknął bliski już histerii Bentley-Smythe. - Byłem jej potrzebny! Tylko tu był jej prawdziwy dom, powtarzała mi to wielokrotnie! - Nie wątpię, zresztą jestem przekonany, że mówiła to szczerze, Clive. Ale chyba nawet sobie nie wyobrażasz, do jakiego stopnia światowe życie odmienia ludzi. Bardzo często doznają swoistego rozdwojenia, w życiu publicznym stają się kimś całkiem innym, niż w prywatnym. - Czego ty ode mnie chcesz, Geof? Nie potrafię ci tego wyjaśnić. - Spróbuj się cofnąć pamięcią do ostatnich tygodni. Zacznijmy od daty mniej więcej sprzed miesiąca, kiedy się dowiedziałeś, że twoja kandydatura jest brana Pod uwagę przy formowaniu kadry kierowniczej konsorcjum Sky Waverly. - Dobrze to pamiętam. Dowiedziałem się od Amandy. Wróciła właśnie z sesji zdjęciowej w Amsterdamie, kiedy to wraz z koleżankami pozowała nad tamtej szymi kanałami, i oznajmiła, że poznała jakiegoś mężczyznę zaangażowanego w organizację konsorcjum Sky Waverly, on zaś nadmienił jej w rozmowie, że Poszukują człowieka o znanym nazwisku do rady nadzorczej. Zaproponowała więc mnie, a jemu ten pomysł się spodobał. Mogę tylko dodać, że finansowo sporo na tym zyskałem. 297 - Nie wymieniła nazwiska tego mężczyzny? - zapytał szybko Geoffrey, pora żony tym, że znowu padła nazwa Amsterdamu. - Nie mogła go sobie przypomnieć, a ja nie nalegałem. Kiedy później odebra łem telefon z Paryża, przyjąłem propozycją z wielką ulgą i od razu się zgodziłem - Kto dzwonił? - Niejaki Lacoste, jeśli dobrze pamiętam. Jego nazwisko skojarzyło mi się z marką odzieży sportowej. - Zapomnijmy na razie o tej sprawie i wróćmy do twoich rozmów z Amandą. Będę formułował najprostsze pytania, a ty postaraj się szybko odpowiedzieć, co ci pierwsze przyjdzie na myśl. - Znam tę metodę. Pewnie pamiętasz, że przechodziłem kurację po załama niu nerwowym. Rozmawiali niemal przez dwie godziny. Waters sporadycznie zapisywał coś w notesie, czasami prosząc szwagra o rozwinięcie jakiejś myśli czy uzupełnienie różnych wspomnień. Stopniowo zaczął mu się wyłaniać dość niezwykły obraz ich pożycia małżeńskiego. Całkowite zaufanie ze strony Clive'a spotykało się ze skrajną niewiernością jego żony. Ich związek należał do gatunku opisanego przez La Rochefoucaulta i był oparty na pełnej swobodzie obojga partnerów, chociaż korzystała z tego wyłącznie Amanda. Nie ulegało wątpliwości, że wyszła za Clive'a Bentleya-Smythe'a jedynie dla nazwiska. Abiorąc pod uwagę jej urodę oraz sławę, można było nabrać podejrzeń, że uczyniła to nie z własnej woli. Tylko kto jej wydał taki rozkaz? Człowiek z Amsterdamu? Zadzwonił telefon, Waters podniósł słuchawkę. - Macie już coś? - zapytał. - Nie będzie pan zadowolony - odparł technik z wydziału Mł-5. - Całe miesz kanie zostało oczyszczone. Na ścianach jest kilka warstw świeżej farby, powierzch nia wszystkich mebli została nadtrawiona jakimś kwasem. Nie mamy tu czego szukać. - A nagrania na automatycznej sekretarce? - Wykasowane. - Kto mógł to zrobić, do diabła? - Jest co najmniej pięciuset specjalistów do wynajęcia, parających się taką robotą. - Zatem wracamy do punktu wyjścia? - Niezupełnie. Nasz człowiek, który został na posterunku przed domem, namie rzył podejrzanego faceta. Tamten szedł w stronę budynku, lecz widocznie zauważy' w oknach mieszkania kogoś z nas, bo zawrócił na pięcie i oddalił się w pośpiechu. - Mam nadzieję, że twój człowiek poszedł za nim. - Nie zdążył, bo tamten zniknął za rogiem i wmieszał się w tłum przechod niów. Zachował jednak zimną krew. Miał przy sobie aparat reporterski, toteż zro bił podejrzanemu całą serię zdjęć. Mówi, że większość z nich to ujęcia od tyłu, lecz na kilku powinna wyjść jego twarz, bo tamten oglądał się parę razy w panice, jakby chciał sprawdzić, czy nie jest śledzony. 298 - Dobra robota. Oddajcie jak najszybciej film do laboratorium i prześlijcie odbitki do mego biura w zapieczętowanej kopercie. Nikt nie ma prawa ich zobaczyć przede mną. Będę w Londynie dokładnie za czterdzieści minut. Mam na- dzieję, że zastanę gotowe zdjęcia na biurku. Rodzeństwo John i Joan Brooksowie zamieszkało w przyległych pokojach znanego hotelu "Villa d'Estate" nad jeziorem Como, słynącego między innymi z wygórowanych cen. Pobieżna kontrola ujawniła, że bogaci Amerykanie ze Środkowego Zachodu rzeczywiście ostatnio powiększyli swój stan posiadania o kilka milionów dolarów, odziedziczywszy majątek po samotnym wuju z Wielkiej Brytanii. Oboje byli samotni i bezdzietni, on dwukrotnie rozwiedziony, a ona raz. Wszystkie te informacje potwierdził waszyngtoński Departament Stanu, władze brytyjskie oraz kancelaria adwokacka Braintree & Ridge z londyńskiej Oxford Street. Doskonały analityk CIA, Frank Shields, i sir Geoffrey Waters z wydziału MI-5 tak dobrze wywiązali się ze swoich zadań, że Pryce i Montrose mogliby chyba przystąpić do przetargu w sprawie wykupienia Credit Suisse i zostaliby potraktowani całkiem poważnie. Nic więc dziwnego, że wzdłuż wybrzeży jeziora Como rozeszły się plotki, iż bogate rodzeństwo chętnie wspomaga karierę początkujących artystów, aktorów filmowych, piosenkarzy, malarzy, jak również orkiestr symfonicznych. Co zrozumiałe, chodziło przede wszystkim o pomoc finansową. Ostatecznie działalność mecenasowska zawsze i wszędzie spotykała się z uznaniem społecznym. Don Silvio Togazzi z upodobaniem rozpowszechniał w okolicy podobne wiadomości, licząc na to, że muszą one dotrzeć do właściwych osób. Ani trochę się nie pomylił. Przyjmował głośnym śmiechem różnorodne zaproszenia napływające do hotelu "Villa d'Este", a było ich tyle, że w końcu zdumiony recepcjonista, odbierając kolejną pocztę, zakrzyknął". ,fazzol Ci goście sprawiają mi więcej kłopotów, niż Saudyjczycy ze swoimi dywanikami do modlitw!" Wreszcie nadeszło także i to zaproszenie, na które czekali. Proszono ich o zaszczycenie swą obecnością "krokieta z poczęstunkiem", przy czym bar miał być zorganizowany na jachcie płynącym wzdłuż pola do gry. Właściciel hotelu osobiście dostarczył liścik na górę, a ponieważ rodzeństwo przebywało właśnie w jednym pokoju, z dumą przekazał nowinę obojgu równocześnie. - Nalegam, aby państwo przyjęli to zaproszenie, signore e signora. Dom Pa- ravacinich to najpiękniejsza posiadłość nad jeziorem, a gospodarz odznacza się bujną wyobraźnią. - W jakim sensie? - zapytał Cameron. - Mówię o krokiecie z poczęstunkiem, signore. Paravacini nie uznają zwy- kłych napuszonych obiadów, tańców czy nudnych bankietów. Wyśmienite potra wy serwowane będą na polu do gry w krokieta, a drinki na osłonecznionym po kładzie najpiękniejszego jachtu na jeziorze. Czy to nie dowodzi bujnej wyobraźni? - Według mnie zapowiada się wspaniale - oznajmiła pułkownik Montrose. 299 - Nie zawiedzie się pani. Ostrzegam jednak, że wszyscy Paravacini są praw dziwymi mistrzami malety, a zwłaszcza kardynał. Dlatego proszę nie obstawiać zbyt wysoko, bo z pewnością państwo przegrają. - To w krokieta grywa się na pieniądze? - Si, signore. Ale cały zysk przeznaczany jest na cele charytatywne. Kardynał Rudolfo, bardzo mądry i urzekający duchowny, często powtarza, że skarbiec wa tykański więcej korzysta z jego malety niż z modlitw i kazań. Ma wspaniałe po czucie humoru, na pewno go polubicie. - Jak powinniśmy się ubrać, monsieur le consiergel Większość naszych ba gaży pozostała w Londynie. - Och, całkowicie... informal, signora. Padrone, don Carlo Paravacini, twier dzi, że sztywne kołnierzyki i węzły krawatów utrudniają człowiekowi szczery śmiech. - To dość niezwykłe zdanie, jak na człowieka starej daty - mruknął Pryce. - Don Carlo wcale nie jest stary, o ile mi wiadomo, ma dopiero trzydzieści osiem lat. - Nie wiedziałem, że w tak młodym wieku można się posługiwać tytułem dona. - To zależy od pozycji społecznej, a nie od wieku, signore. Carlo Paravacini to szanowany finansista, prowadzi interesy w całej Europie. Jest bardzo... jak to się mówi?... astuto. - W kręgu międzynarodowej finansjery, jak mniemam? - Si, ale ja za bardzo się nie znam na tych rzeczach. Zatem pozwolę sobie życzyć państwu miłej zabawy i jeśli nie sprawi to państwu kłopotu, proszę prze kazać don Carlo moje wyrazy szacunku. - Uczynimy to - odparła Leslie, dając Cameronowi lekkiego kuksańca. - Czy sklepy w holu sąjeszcze otwarte? - Dla gości Paravacinich każę osobiście dostarczyć wszelkie żądane towary. - To nie będzie konieczne. Chętnie się rozejrzę po półkach. - Jak pani sobie życzy. Arrivederci. Kiedy hotelarz wyszedł, Montrose zwróciła się do Pryce'a: - Ile masz przy sobie pieniędzy? - Dysponujemy nieograniczoną kwotą. Geof Waters dał mi sześć kart kredy towych, trzy dla ciebie i trzy dla mnie. Możemy korzystać z funduszu do woli. - To miło z jego strony, ale pytałam o gotówkę. - Nie jestem pewien. Jakieś trzy lub cztery tysiące funtów... - Czyli około sześciu tysięcy dolarów. Podejrzewam, że w domu Paravaci- nich, jak i gdzie indziej we Włoszech, obstawia się wyłącznie gotówką. - Nie pomyślałem o tym. - Więc pomyśl teraz, Cam. Brooksowie nie mogą się zjawić na takim przyję ciu z kartami kredytowymi. - Nie wiemy jeszcze, jak wysoko trzeba będzie obstawiać... - Kiedy byłam na placówce w Abu Żabi, raz wpadłam na osiem tysięcy dola rów - powiedziała Montrose. - Musiałam obudzić całą ambasadę, żeby mi pomo gli wyjść z tego z życiem. 300 - Widzę, że miałaś o wiele barwniejsze życie ode mnie, pani pułkownik. - Wątpię w to, agencie Pryce, proponuję jednak, byś zaraz zadzwonił do Lon dynu i nakłonił Geofa Watersa, żeby jak najszybciej przelał ze swego banku co najmniej dwadzieścia tysięcy do hotelu, na rzecz pana Brooksa. - Sprytnie, pani pułkownik. To moja działka, ale w tej kwestii zostałem dale ko w tyle za tobą. - Nieprawda, mój drogi. Po prostu jestem kobietą i tylko z tego powodu mu szę umieć przewidywać, ile pieniędzy będzie potrzebnych mężczyźnie. To po wszechnie spotykana cecha. Cameron chwycił ją za ramiona i z bliska popatrzył prosto w oczy. - Ja też mam pewną powszechnie spotykaną cechę, której powinnaś się już domyślić. - Byłam ciekawa, kiedy wreszcie obudzi się w tobie mężczyzna, ty głupcze. - Lękałem się... twojego syna, męża, Eva Bracketa... Oni byli twoim życiem, ja zaś sądziłem, że nie mam najmniejszych szans się z nimi równać. - Nie jesteś od nich gorszy, Cam, choć przyznaję, że do tej pory także nie brałam tego pod uwagę. Wiesz dlaczego? - Nie. - Aż się boję o tym mówić, bo możesz być zły. - Skoro już zaczęłaś, to musisz dokończyć. - Czytałeś moje dossier, więc chyba się domyślasz, że ja zdobyłam twoje. - O ile pamiętam, schlebiało mi, że wystąpiłaś z takim wnioskiem, ale byłem wściekły, kiedy je dostałaś. - No cóż, ja także mam przyjaciół w różnych instytucjach. - Nie wątpię. No i co z niego wywnioskowałaś? - Mówiąc pokrótce, wszystko zawdzięczasz jedynie sobie samemu. Nie je steś, tak jak ja, generalskim dzieckiem i twoi rodzice nigdy nie mieli zbyt wiele pieniędzy. - W każdym razie nie żyli z zasiłku - odparł z uśmiechem Pryce, wzruszyw szy ramionami. - Oboje rodzice byli nauczycielami, i to całkiem dobrymi. Ich marzeniem było to, abym zrobił doktorat, na co sami nigdy nie mieli szans. - Nie skończyłeś go jednak. Dlaczego przyjąłeś propozycję pracy w CIA, mając całkiem niezłe perspektywy w Princeton? - Bo praca w wywiadzie wydawała mi się ekscytująca... A poza tym narobi łem tak wiele długów, że musiałbym je spłacać przez połowę ewentualnej profe sorskiej kariery. - Nie wykorzystałeś też szansy w sporcie - ciągnęła Leslie, wciąż nie odsu wając się od niego. - To prawda. Jeszcze przed maturą miałem okazję wejść do reprezentacji kra ju. Zrezygnowałem jednak, przede wszystkim dlatego, że mierziła mnie myśl, iż dałbym się zaprząc do kieratu. - W każdym razie wydałeś mi się smakowitym kąskiem, kochany... - Czy mogłabyś to powtórzyć? - Proszę bardzo... kochany. Nie wiem tylko... 301 Przyciągnął ją do siebie i pocałował, czując narastające podniecenie. Leczpo chwili Leslie odsunęła się od niego, przekrzywiła głowę i spoglądając mu prosto w oczy rzekła: - Nie powiedziałam ci jeszcze, co sprawiło, że przełamałeś wszystkie moje opory. - A to takie ważne? - Dla mnie tak, kochany, ponieważ nie lubię być klientką na jedną noc i mam nadzieję, że doskonale o tym wiesz. Nie jestem dziwką. - Do diabła, nawet przez chwilę nie myślałem o tobie w ten sposób. - Nie miej mi tego za złe, Cam. Wielu spośród moich przyjaciół automatycznie tak mnie klasyfikowało. Nie masz pojęcia, jak wygląda małżeństwo wojskowych. Kilkumiesięczne rozstania budzą w człowieku różne tęsknoty, a to dziwnym sposo bem przyciąga uwagę spotykanych mężczyzn, nie wyłączając przełożonych nie obecnego męża. - Oho, coś mi zaczyna śmierdzieć - mruknął Pryce. - Masz rację - przyznała Montrose. - Ale tak już jest. - Tobie też się coś takiego przydarzyło? - Nie. Na szczęście miałam Jamie'ego, cieszyłam się reputacją generalskiej córki i pomagały mi ciągłe zmiany przydziałów załatwiane przez Everetta. Nie wiem, jak bez tego bym sobie poradziła. - Aleja wiem. Cameron ponownie objął ją i pocałował, tym razem znacznie dłużej. Oboje pragnęli tego od dłuższego czasu. Niespodziewanie przeszkodził im dzwonek telefonu. Leslie odsunęła się szybko. - Lepiej ty odbierz - szepnęła. - Uznajmy, że nie ma nas w pokoju - odparł, nie wypuszczając jej z ramion. - Proszę. Może to jakieś wiadomości od Jamie'ego... - Nie łudź się - mruknął, rozplatając ręce. - Nie będziesz miała żadnych wia domości. Waters lojalnie ostrzegał. - Ale może ma coś do przekazania. To też nierealne? - Niech ci będzie. - Podszedł do stolika i w połowie trwania trzeciego sygna łu podniósł słuchawkę. - Halo! - Z mojej strony jest włączony skrambler, ale z twojej nie ma żadnego zabez pieczenia - odezwał się Waters. - Dlatego starannie dobieraj słowa. - Rozumiem. - Robicie jakieś postępy? - Owszem, ale przeszkodził nam twój telefon. - Słucham? - Nic takiego, żartowałem. Tak, coś mamy. Trochę starej biżuterii i jeden ab solutnie wyjątkowy gobelin, który powinien świetnie pasować do twojej kolekcji- - Bardzo się cieszę. Czyżby chodziło o kogoś z samej góry? - Tak sądzimy. Wszystko się wyjaśni dziś wieczorem. Nawiasem mówiąc, moja siostra potrzebuje pieniędzy. - Przecież macie fundusz bez ograniczeń. 302 - Ale tu niechętnie patrzą na karty kredytowe. - Rozumiem. Potrzebujecie więcej, niż wam przesłałem? - A coś przesłałeś? - Owszem, na ręce dyrektora "Villa d'Estate". - Ach tak. Rzeczywiście zostawił nam wiadomość, zapomniałem tylko, żeby się z nim skontaktować. - Wysłałem telegraficznie dziesięć tysięcy funtów - rzekł Waters. - Ile to będzie w dolarach? - Nie jestem pewien. Jakieś siedemnaście bądź osiemnaście tysięcy. - To powinno wystarczyć. Wspominała o dwudziestu tysiącach. - Dobry Boże! Po co wam aż tyle? - Na ten gobelin. - Aha. No to doślę drugie dziesięć tysięcy. - A ty natrafiłeś na coś ciekawego do kolekcji? - Owszem. Moi ludzie wyśledzili pewien obiekt tu, w Londynie. To obraz Goi, moim zdaniem wczesny, nie podpisany, jeszcze z okresu powszechnej zdra dy, jak pisał w pamiętnikach. Prześlę ci faksem zdjęcie, lecz ono nie odda wszyst kiego. Zobaczysz go na własne oczy, kiedy przylecisz na wyspy w drodze powrot nej do Stanów. - To wspaniała wiadomość. Będziemy w kontakcie. - Zadzwoń, jeśli dobijesz targu. - Oczywiście. Pryce odłożył słuchawkę, odwrócił się do Leslie i powiedział: - Możemy pobrać sporo gotówki u dyrektora hotelu, a Geof obiecał, że dośle jeszcze więcej. - Podobało mi się stwierdzenie, że twoja siostra potrzebuje pieniędzy. - Lepiej, żebyś ty wyszła na rozrzutną, niż ja. To bardzo pasuje do bogatej samotnej kobiety. - Seksista. - Masz rację. - Cameron podszedł do niej. - Więc co teraz robimy? - Chcę, żebyś zszedł ze mną do sklepów w holu i pomógł mi wybrać jakąś atrak cyjną sukienkę. Ale wcześniej powiedz, co to za wspaniałe wiadomości z Londynu. - Jeśli dobrze zrozumiałem szyfr, udało im się sfotografować działającego w Londynie agenta. Waters rzekł, iż to obraz Goi z okresu zdrady. - Nie rozumiem. - Goya miał obsesję na punkcie wykonywanych w Hiszpanii egzekucji. - Znam jego malarstwo, ale nie mam pojęcia, jak się to wiąże z naszą operacją. - Mówię, że moim zdaniem zidentyfikowali londyńskiego szpiega matare- zowców, prawdopodobnie kogoś stojącego wysoko w hierarchii organizacyjnej. - To rzeczywiście byłby spory postęp. Spróbujmy zatem i tu czegoś dokonać. - Niezły pomysł. Więc może by tak zacząć od dalszych postępów w naszej Prywatnej sprawie? - Nie teraz, mój drogi. Ja również tego pragnę, ale zostały nam tylko trzy godziny do przyjęcia u Paravacinich. 303 - To kupa czasu. Możemy uszczknąć godzinkę... - Nie zapominaj, że czeka nas co najmniej czterdzieści pięć minut jazdy wo kół jeziora. A wcześniej musimy się zaopatrzyć w stosowne ubrania. - Nie rozumiem, do czego ci jestem potrzebny przy zakupach. - Bo tylko mężczyzna potrafi ocenić, czy kobieta w danym stroju wygląda atrakcyjnie. Od tak dawna chodzę w mundurze, iż niemal zapomniałam, jakie su kienki się teraz nosi. Dlatego chcę, abyś mi pomógł wybrać. - A w co ja się ubiorę? - O tym ja zdecyduję, jak cię zobaczę w przymierzalni. - Seksistka. - Owszem, ale tylko do pewnego stopnia... A ponieważ wróciliśmy nieco do rzeczywistości, w końcu ci powiem, czym przełamałeś moje opory psychiczne. . Chcesz to wiedzieć? - Nie jestem pewien... Tak, chyba tak. - Bardzo porządny z ciebie człowiek, Cameronie. Podobnie jak ja, doskonale wyczuwałeś tworzącą się między nami więź, ale potrafiłeś zachować dystans... Okazałeś mi szacunek, podczas gdy wielu innych mężczyzn wykorzystałoby oka zję. Tym mnie ująłeś. - Nawet mi do głowy nie przyszło, że mógłbym się zachować inaczej. Oczy wiście, że wyczuwałem tę więź, ale ty borykałaś się z tyloma problemami. Śmierć twojego męża, uprowadzenie syna, koszmarna sytuacja, w jakiej postawili cię porywacze. Żaden obcy nie miałby szans się do ciebie zbliżyć. - Tobie się to jednak udało, powoli i z wyczuciem. W końcu wykonujesz za wód, w którym taka łagodność jest niespotykana... Tak, Cam, wiem o tobie bar dzo dużo. Ni mniej, ni więcej, jesteś specjalistą od brudnej roboty wywiadowczej. Zgodnie z zapisami w aktach zabiłeś dwunastu przywódców ugrupowań terrory stycznych, a pewnie drugie tyle nie zostało wykazane w raportach. Potrafisz sku tecznie przeniknąć do wrogich organizacji i zniszczyć je od środka. - Takie otrzymuję zadania, Leslie. Gdybym tego nie zrobił, tamci uśmiercili by setki, może nawet tysiące niewinnych ludzi. - Świetnie o tym wiem, kochany, chcę ci tylko powiedzieć, że dostrzegłam drugą, prawdziwą naturę bezwzględnego agenta Pryce'a. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe? - Nie, skądże. Tylko lepiej nie rozpowiadaj o tym na lewo i prawo, dobra? - Tak, jasne. A wiesz dlaczego zachowam to dla siebie? Zresztą mniejsza z tym. Chyba już znasz odpowiedź... Nie wiem, co się wydarzy w przyszłym tygodniu lub miesiącu, ale na razie nie chciałabym cię stracić, Cameronie. Straciłam już jednego szlachetnego mężczyznę i nie dopuszczę, aby się to powtórzyło. Objęli się czule i pocałowali, po czym przeszli do sypialni. Na balkonie bogato zdobionej płaskorzeźbami wieżyczki obserwacyjnej na skraju pola do gry w krokieta przygrywał kwartet smyczkowy. Kiedy otoczone sławą bogatych amerykańskich filantropów rodzeństwo Brooksów zjawiło się na 304 terenie posiadłości, rozgrywka trwała już w najlepsze. Na wysokości pola bramkowego umieszczono wielką zieloną tablicę, na której kolorową kredą wypisane były nazwiska par biorących udział w grze. Na całym ogromnym trawniku nad brzegiem jeziora porozstawiane były w pewnej odległości stoliki przykryte lnianymi obrusami, z drogą, srebrną i porcelanową zastawą. Olbrzymi jacht kołysał się na cumie przy końcu długiego pomostu, po trapie z chromowanymi relingami można było wejść na dolny pokład. Z przykrytej wzorzystym baldachimem otwartej części rufowej, mogącej pomieścić co najmniej sześćdziesiąt osób, otwierał się wspaniały widok na północną stronę jeziora Como. Piękny dom, który mieli okazję podziwiać przez lunetę Togazziego, z bliska okazał się prawdziwym pałacem z szarego piaskowca i drewna tekowego. Miał cztery kondygnacje i był zwieńczony na rogach czterema niewysokimi wieżyczkami, które przystrojono chorągwiami. Właściciel hotelu "Villa d'Estate" ani trochę nie przesadził, wychwalając siedzibę Paravacinich jako najpiękniejszą budowlę nad jeziorem. - Wydaliśmy nasze miesięczne pensje na te ubrania - powiedziała cicho Mont- rose, kiedy szli brukowaną alejką okrążającą rozległy dom i wychodzącą na pole gry do krokieta - a i tak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wyglądamy na najbied niejszych gości. - Nie przesadzaj - mruknął Pryce. - Moim zdaniem prezentujemy się bardzo dobrze, a zwłaszcza ty. - To zupełnie inna sprawa. Ale spróbuj się tak na mnie nie gapić. Pamiętaj, że jesteśmy rodzeństwem, a nie parą kochanków. - Przepraszam. Nie mogę się opanować. - Nie oglądaj się, tylko zaśmiej głośno i mimochodem zerknij na prawo. Jakiś facet się nam przygląda. Mówię o tym w granatowych spodniach i jaskrawożółtej koszuli. - Już wcześniej zwróciłem na niego uwagę. Nigdy wcześniej go nie wi działem. - Idzie w naszą stronę... John. - Aha, masz rację, Joan. - Rodzeństwo Brooksowie, o ile się nie mylę - rzekł z entuzjazmem ciemno włosy, niezwykle przystojny mężczyzna, który mówił po angielsku z wyraźnym włoskim akcentem. - Wasze podobieństwo jest dość wyraźne. - Wiele osób nam to powtarza - odezwała się Leslie, wyciągając rękę na po witanie. - Z kim mamy przyjemność? - Zaszczycony gospodarz, Carlo Paravacini. Jestem bardzo wdzięczny, że Przyjęli państwo moje zaproszenie - odparł don, szarmancko całując dłoń Mont- rose. - Proszę do mnie mówić Charlie, tak jak wszyscy amerykańscy przyjacie- le - dodał, witając się z Cameronem. - W takim razie pozwolę sobie powiedzieć, Charlie, że cała przyjemność po naszej stronie. - To mi się podoba... Pewnie chcecie się czegoś napić na początek. Wytrawnego chablis i starej szkockiej whisky? 305 - Oho, chyba ktoś o nas rozpowiadał - zauważyła z szerokim uśmiechem Leslie. - To nasze ulubione trunki. - Wiem również, że nigdy ich nie nadużywacie. I to także bardzo mi się podoba - Jeśli wolno mi skorzystać z okazji, chciałem przekazać wyrazy szacunku od właściciela "Villa d'Estate" - wtrącił Cameron. - Przyjmuję je z wdzięcznością - odparł gospodarz. - Tylko, na Boga, nie mówcie mu, że podkupiłem szefa jego kuchni do obsługi mego skromnego przy. jęcia. Ten łobuz wykradł szefowi wszystkie firmowe przepisy, ale na szczęście ma dzisiaj wolne. - Nie piśniemy ani słówka, Carlo... Charlie - oznajmiła z uśmiechem Mont- rose, nie bacząc na to, żejej ukochany spogląda na niąniezbyt przychylnym wzro kiem. Paravacini wziął Leslie pod rękę i poprowadził między grupkami rozmawiających gości w stronę baru, gdzie zamówił trunki. Chwilę później podszedł do nich wysoki i szczupły szpakowaty mężczyzna w ciemnoszarych spodniach oraz czarnej koszuli z krótkimi rękawami i koloratką pod szyją. Carlo pospiesznie dokonał prezentacji: - Mój wuj, Jego Eminencja, kardynał Rudolfo Paravacini, na terenie tej po siadłości nazywany powszechnie Ojcem Rudym. Mam rację, Wasza Eminencjo? - Oczywiście - rzekł egzaltowanym tonem katolicki dostojnik. - Razem z in nymi dzieciakami biegałem po okolicznych łąkach, uganiając się za kozami i kró likami. Dopiero później zostałem wybrany do służby kościelnej, nie szukałem w niej ucieczki od świata. Teraz zaś dzięki uprzejmości siostrzeńca mogę korzy stać z podobnych chwil luksusu, na które mi nie pozwala moje powołanie. - Miło mi poznać ojca - rzekł Cameron, wyciągając dłoń na powitanie. - Mnie również. - Leslie uprzejmie dygnęła. - Dzięki Bogu jesteście amerykańskimi protestantami - odparł kardynał. - Moje włoskie, francuskie i hiszpańskie owieczki czują się w obowiązku ucało wać kardynalski pierścień, jakby sądziły, że automatycznie zagwarantuję im miej sce w niebie, którego nie potrafię nawet zapewnić sobie samemu... Witam nad Lacus Larius. - Słyszałem, że jest pan... nieocenionym mistrzem krokieta, kardynale - za gadnął Pryce. - To prawda, jestem cholernie dobrym graczem. Odważy się pan wystąpić przeciwko mnie? - Wolałbym zagrać u pańskiego boku. Moja siostra gra znacznie lepiej ode mnie. - Każ nas wpisać na listę, Carlo - rozkazał ksiądz. - Moim partnerem będzie signor... Brooks. - Jak sobie życzysz - odparł don Carlo Paravacini, obrzuciwszy wuja podejrz liwym wzrokiem. Rozpoczął się turniej. Od początku towarzyszyły mu radosne okrzyki ludzi dopingujących zwycięskie drużyny i głośne jęki zawodu ze strony przegranym. W przerwach między partiami służba roznosiła graczom mrożoną herbatę oraz 306 lemoniadą, natomiast widzowie raczyli się mocniejszymi trunkami. Po trzech godzinach triumfująca para wywalczyła posrebrzane malety, na których specjalista na poczekaniu wygrawerował nazwiska zwycięzców. Goście zaczęli tłumnie wkraczać na pokład jachtu. - Bardzo mi przykro - odezwał się Pryce do swego partnera, kardynała Paravaciniego. - To przeze mnie przegraliśmy. - Bóg ci to wybaczy, synu, choć mnie przychodzi to z wielkim trudem, Johnie grooks - odparł z uśmiechem duchowny. - Sprawiłeś mi wielki zawód. Miałeś jednak rację, zespół utworzony przez twoją siostrę i mego siostrzeńca, Carla, zgar nął całą pulę! Przyznasz, że tworzą wspaniałą parę. Nadzwyczaj do siebie pasują, zarówno pod względem urody, jak również inteligencji. Obawiam się, że ta znajo mość może się zacieśnić. - No cóż, Joan nie jest katoliczką... - Zawsze może się nawrócić - wtrącił szybko dostojnik. - Kościół unieważ nił pierwsze małżeństwo Carla, a jego druga żona zmarła jakiś czas temu. - Nie wiem, co powiedzieć - mruknął zmieszany Cameron, zerkając w stronę rozradowanej Montrose, która oddalała się pod rękę z Carlem Paravacinim. Dopiero pół godziny później Pryce, przebywając wciąż w towarzystwie kardynała, zdołał się uwolnić od uciążliwego zainteresowania uczestników przyjęcia, którzy traktowali ich jak parę dwóch wybitnych osobistości. Nawet za bardzo się temu nie dziwił, gdyż u boku bardzo wpływowego kościelnego dostojnika był postrzegany jako bogaty młody Amerykanin, liczący się w gronie międzynarodowej elity towarzyskiej. Wreszcie chyba nie mniej zmęczony tą sytuacją Paravaci-ni zaproponował, by razem usiedli przy stoliku w kapitańskiej kajucie, z dala od gwarnego tłumu gości. Dopiero wtedy Cameron zyskał okazję, żeby rozejrzeć się po całym pokładzie w poszukiwaniu Leslie. Ale nigdzie jej nie dostrzegł. Montrose zniknęła. XXV Proszę wybaczyć, kardynale, lecz nigdzie nie widzę siostry. Chyba nie ma jej na jachcie. - Z pewnością mój siostrzeniec oprowadza ją po terenie - odparł ksiądz. -To naprawdę piękna posiadłość, a kolekcja obrazów Carla jest zaliczana do najcen niejszych w całych Włoszech. - Kolekcja obrazów? Gdzie ona jest? - W domu, ma się rozumieć. - Kardynał spojrzał mu prosto w oczy i do strzegłszy w nich widocznie ślad przerażenia, dodał szybko: - Mogę zapewnić, panie Brooks, że nie ma się czym niepokoić. Carlo to człowiek honoru, nigdy nie wykorzystałby swojej pozycji wobec gości. Między nami mówiąc, nawet nie musi zabiegać o względy kobiet, gdyż cieszy się u nich olbrzymim powodze niem. - Pan nie rozumie - odparł Cameron. - Zawarliśmy z siostrą specjalną umo wę, szczególnie na taką okoliczność, kiedy znajdujemy się razem w gronie wielu osób. Postanowiliśmy się zawsze informować nawzajem, jeżeli któreś z jakich kolwiek powodów chce się oddalić. - Przyznam, że jestem zaskoczony, panie Brooks. - Kardynał popatrzył na niego podejrzliwie. - Nie ma w tym niczego dziwnego - rzekł Pryce, gorączkowo usiłując w my- ślach znaleźć logiczne wytłumaczenie swego stanowiska. - Zazwyczaj kiedy nie jesteśmy razem, każde z nas porusza się w towarzystwie uzbrojonej eskorty. - Pan wybaczy, ale czuję się urażony. - Wasza Eminencja zmieniłby zdanie, gdyby wiedział, ile odbieramy pogró- żek dotyczących uprowadzenia. Tylko w ubiegłym roku agenci naszej firmy ochro- niarskiej udaremnili cztery próby porwania mnie i pięć mojej siostry. - Nie wiedziałem... 308 - Takich faktów nie podaje się do wiadomości publicznej - wtrącił pospiesznie Cameron, uśmiechając się smutno. - Mam obawy, że w ten sposób podsunęlibyśmy jedynie plan działania kolejnym maniakom i wykolejeńcom. - Kidnaping nie jest czymś obcym także u nas, w Europie, lecz sama myśl o tym zbrodniczym procederze nie chce się pomieścić w mojej starej księżej głowie. - Zatem rozumie pan - ciągnął Pryce - że pański siostrzeniec, Carlo, ani trochę nie musi się mnie obawiać. Byłbym spokojny, gdyby rzeczywiście Joan przebywała w jego towarzystwie. Proszę mi więc wybaczyć, lecz czuję się w obowiązku ją odszukać. Gdzie jest ta kolekcja obrazów? - Galeria mieści się na parterze, w zachodnim skrzydle. Widzę, że chce pan skorzystać z okazji i porównać ją ze swojąkolekcją, słynącą ze zbioru gobelinów. Mam cię! - pomyślał Cameron, wstając od stołu. Wśród rozpuszczanych po okolicy plotek na temat rodzeństwa Brooksów nie było żadnej wzmianki o kolekcji dzieł sztuki, a tym bardziej o zbiorze gobelinów. John i Joan przedstawiani byli zwykle jako nowobogaccy dyletanci, uwielbiający rozgłos miłośnicy balów i przyjęć, którzy często sponsorowali początkujących artystów, specjalnie nie znając się jednak na sztuce. Zatem jego telefoniczna rozmowa z Watersem była podsłuchiwana, a ten budzący powszechny szacunek duchowny musiał należeć do konspiracyjnej organizacji. - Na parterze w zachodnim skrzydle - powtórzył, spoglądając z góry na kar dynała. - Bardzo dziękuję. Zobaczymy się później. Wkraczając na brukowaną alejkę prowadzącą do siedziby Paravacinich, Cameron poczuł ogromną ulgę, że wymyślona naprędce historyjka motywująca jego troskę o rzekomą siostrę okazała się zarazem doskonałym pretekstem do obejrzenia domu. W gruncie rzeczy, nie licząc mało ważnego ukłucia zazdrości, w ogóle sienie martwił o Leslie. Doskonale wiedział, że pułkownik Montrose jest w stanie świetnie się zatroszczyć o własne bezpieczeństwo, chociażby za pomocą szybkiego ciosu kolanem w krocze napastnika. Było jednak dość prawdopodobne, że ekstrawertyczny don Carlo rzeczywiście chciał jej tylko zademonstrować oszałamiające piękno swego majątku, urzekające fontanny, starożytne posągi i wypielęgnowane ogrody kwiatowe. On nie umiał sobie wyobrazić, czego miałby szukać w tym przypominającym warowny zamek budynku, ale wiedziony instynktem asa wywiadu cieszył się z możliwości przekroczenia progów domu. Nie mógł nawet podejrzewać, jak bardzo się myli, i to niemal pod każdym względem. Otworzył ciężkie drzwi i wkroczył do wykładanego marmurami holu. Nie było tu żywej duszy, w porównaniu z panującym na przystani gwarem cisza wydawała SlS przytłaczająca. Drzwi samoczynnie się za nim zamknęły, do reszty odcinając go od tłumu gości. Ostrożnie ruszył przed siebie i po chwili dotarł do podobnego, wyłożonego marmurem korytarza, prowadzącego w obie strony. Skręcił w prawo i nieco śmielej poszedł w kierunku zachodniego skrzydła, aż wreszcie znalazł się w sali zapełnionej arcydziełami malarstwa, z których wiele rozpoznał od razu na Podstawie reprodukcji spotykanych w licznych albumach. Niespodziewanie za nim rozległy się głośne kroki w korytarzu. Cameron przystanął, odwrócił się i ze zdziwieniem popatrzył na potężnie zbudowanego, ubra- 309 nego na czarno mężczyznę, który z tajemniczym uśmieszkiem mierzył go przeszywającym wzrokiem. - Buona sera, signore. Proszę iść dalej - powiedział tamten uprzejmie, wy mawiając ostatnie słowa płynną angielszczyzną. - Kim pan jest? - zapytał ostro Pryce. - Doradcą don Carla. - Miło mi. Jakim doradcą? - Nie muszę odpowiadać na pańskie pytania. A więc, piacere, proszę dojść do końca galerii. Są tam drzwi po lewej stronie. - Dlaczego miałbym iść? Nie przywykłem do słuchania rozkazów. - To proszę spróbować, signore. - Rzekomy doradca Paravaciniego sięgnął za połę luźnej jedwabnej koszuli i wyciągnął zza pasa automatyczny pistolet. - Ten rozkaz musi pan wykonać, signore. A więc do drzwi,piacere. Przeszli przez galerię i uzbrojony olbrzym otworzył ciężkie, bogato inkrustowane drzwi. Znaleźli się w bardzo wysoko sklepionej sali pełniącej rolę ptaszarni. Z sufitu zwieszały się na łańcuchach różnych rozmiarów klatki, w których siedziały ptaki rozmaitych gatunków, od drobnych papużek nierozłączek po największe ary i od małych sokołów po olbrzymie sępy. Tworzyły jedną z najbardziej niezwykłych, wręcz ekscentryczną kolekcję. Za długim lakierowanym stołem na wprost wielkiego zakratowanego okna wychodzącego na ogród siedział don Carlo Paravacini. A po jego lewej stronie z posępną miną tkwiła sztywno na krześle Leslie Montrose. - Witamy, agencie Pryce - śpiewnie rzekł zadowolony z siebie gospodarz. - Zastanawiałem się właśnie, ile może ci zająć dotarcie do tej sali. - Ojciec Rudy zaproponował mi zwiedzenie galerii, jak ci zapewne wiadomo. - Owszem. To przeuroczy człowiek, bezgranicznie oddany swojej wierze. - Kiedy się dowiedziałeś prawdy? - O oddaniu kardynała? - Dobrze wiesz, co mam na myśli. - Ach, chodzi ci o personalia agenta Pryce'a z amerykańskiej centrali CIA i pułkownik Montrose z wywiadu armii Stanów Zjednoczonych. - Paravacini po chylił się nad stołem, nie spuszczając wzroku ze stojącego przed nim Camero- na. - Pewnie nie uwierzysz, że zaledwie godzinę temu. - Jakim sposobem? - Dajmy temu spokój. Chyba rozumiecie oboje konieczność zachowania ta jemnicy, ostatecznie to jedna z nieodłącznych cech waszej profesji. A teraz doty czy to w równym stopniu nas wszystkich. - W równym stopniu? Jak mam to rozumieć? - Z pewnością nie tak, jak byś sobie tego życzył. - Don Carlo wstał, obszed' wielki stół i zrobił parę kroków w stronę skupiska ptasich klatek, z których naj niższe były zawieszone ponad dwa metry nad podłogą. - Jak wam się podobają moi skrzydlaci przyjaciele? Czyż nie są wspaniali? - Ptaki nie należą do moich ulubionych zwierząt - odparła lodowatym tonem Leslie. - Powiedziałam ci to już, kiedy tylko wprowadziłeś mnie do tej sali. 310 - Dlaczego są takie spokojne? - zdumiał się Cameron. - Ponieważ panuje tu cisza, nic ich nie drażni, nic nie wzbudza agresji. Paravacini podszedł do stojącej pod ścianą mahoniowej komody i wziął do reki niewielką drewnianą świstawkę. Przytknął jądo warg i dmuchnął krótko. Jeszcze przez sekundę panowała cisza, i nagle sala zapełniła się ptasimi wrzaskami, powstał nie dający się opisać harmider. Łopotały skrzydła, w dół sypały się pióra, jakby z niewiadomego powodu wśród ptactwa wybuchła panika. Carlo odwrócił świstawkę i dmuchnął w drugi koniec. W ciągu paru sekund ogłuszające wrzaski stopniowo zamilkły. - Czyż to nie zdumiewające? - spytał uśmiechnięty gospodarz. - To najbardziej przerażające odgłosy, jakie w życiu słyszałam! - zawołała Montrose, odrywając ręce od uszu. - Dzikie bestie! - Masz rację - przyznał don Carlo. - To prawdziwe bestie, jak się wkrótce przekonasz. W pewnych okolicznościach wszystkie zebrane tu gatunki zaczynają atakować, drapieżniki z chęci zdobycia pożywienia, inne dlatego, że czują się zmuszone bronić swoich piskląt. - Do czego zmierzasz, Charlie? - spytał obcesowo Cameron, zerkając na ochro niarza trzymającego pistolet. - Moja pasja liczy sobie wiele lat - zaczął z dumą w głosie Paravacini - już w młodości zainteresowałem się średniowieczną sztuką sokolnictwa. To niezwy kłe doświadczenie, kiedy człowiek może narzucić swą wolę latającym stworze niom. A przecież owa sztuka jest jeszcze starsza, zapewne wzięła swój początek od tresury gołębi, które uczono powracać do rodzinnego gniazda, przenosząc na odległość wielu kilometrów wiadomości dla ich panów, egipskich faraonów. Pta ki pełniły również rolę pierwszych szpiegów, jeszcze zanim wynaleziono telegraf i radio. Otóż podczas moich badań nauczyłem się jednego: wszystkie ptaki są podatne na tresurę, zarówno milutkie domowe papużki, nienasycone sokoły, jak i padlinożerne sępy. Wszystko zależy od mieszaniny bodźców anatomicznych i che micznych, widoku potomstwa oraz drażniącego zmysły zapachu. - Nie robi to na mnie wrażenia, Charlie - wtrącił Pryce. - Wszyscy reaguje my na takie bodźce, zarówno anatomiczne, jak i chemiczne. I wszyscy odznacza my się brutalnością. Czym więc twoje ptaki miałyby się wyróżniać? - Tym, że jestem od ciebie znacznie sprytniejszy. - Naprawdę? Tylko dlatego, że twoi szpiedzy w Waszyngtonie i Londynie wyniuchali, kim faktycznie jesteśmy? - Waszyngton niczego nie wyniuchał, o niczym nie miał pojęcia! Na pewno zawdzięczacie to wyłącznie geniuszowi Beowulfa Agate'a. Tylko nasz człowiek w Londynie zdołał zebrać potrzebne informacje i natychmiast obrał sobie za cel Naszego brytyjskiego sprzymierzeńca, Geoffreya Watersa, który najdalej za dwa- "Zieścia cztery godziny zostanie zabity! - A to znaczy, że ty zawiadujesz włoską strukturą organizacji Matarese'a, Prawda? - To chyba oczywiste! Jedynie my jesteśmy w stanie uratować światową gosPodarkę, realizując plan naszych przodków. I dokonamy tego, czego nie potrafi 311 nikt inny. Damy całemu światu pokój oparty na solidnych podstawach ekonomicznych. - I będziecie rządzić w pokoju tak długo, dopóki wszyscy się wam podpo. rządkują, będą kupować tylko i wyłącznie to, co zechcecie sprzedawać. Lecz na razie trwa jeszcze porządkowanie sceny, wchłaniacie i wykupujecie przedsiębior stwa, żeby zniszczyć wszelką konkurencję i zdobyć niepodzielną władzę. - To znacznie lepsze od powtarzających się cykli, które wstrząsają kapitalistyczną gospodarką. Całkowicie zlikwidujemy też recesję i kryzysy ekonomiczne. - Likwidując zarazem jakiekolwiek możliwości wyboru. - Dość mam tej abstrakcyjnej dyskusji, panie Pryce. Nie obchodzi mnie pań skie zdanie, skoro i tak oboje nie dożyjecie nawet końca dzisiejszego dnia. - I niczego nie zmieni fakt, że brytyjski wydział MI-5 oraz włoska komórka CIA dobrze wiedzą, do kogo przyjechaliśmy z wizytą? - To kłamstwo. Już wstępne podejrzenia wystarczyły, żebyśmy zaczęli kon trolować wszelkie wasze rozmowy telefoniczne z hotelu "Villa d'Estate". - Domyśliłem się tego, kiedy ów wszawy klecha podjął rozmowę na temat mojej kolekcji gobelinów! Naprawdę myślisz, Charlie, że gdy policja odnajdzie nasze zwłoki podziurawione kulami, nie zostaniesz zaliczony do podejrzanych o morderstwo? - Nikt nie odnajdzie waszych zwłok. Zaraz wam coś zademonstruję. Paravacini cofnął się do stołu i nacisnął jeden z klawiszy zamontowanych wzdłuż prawej krawędzi. Wielkie zakratowane okno, mające co najmniej cztery metry wysokości i sześć długości, otworzyło się powoli. Carlo wcisnął drugi klawisz i ponownie dmuchnął w świstawkę. Klatki zaczęły się stopniowo otwierać i co najmniej czterdzieści różnych ptaków natychmiast wyleciało ponad osłonecz- niony ogród. Po chwili gospodarz dmuchnął w drugi koniec świstawki, dając wi docznie swym pupilom sygnał do powrotu. - Zanim wszystkie wrócą do swych klatek, będziecie martwi! Rosły ochroniarz zaczął nagle opryskiwać Camerona i Leslie jakimś płynem z aerozolu. - Niby z jakiego powodu? - zapytał spokojnie Pryce. - Ponieważ, jak to się u was mówi, już teraz przypominacie padlinę. Dzięki drażniącemu zapachowi tej cieczy. Psy można odpędzić na różne sposoby, ale moje drapieżne ptaki będą tak długo atakować, dopóki nie zostaną z was nagie szkielety. - No to chyba najwyższa pora na McAuliffe'a, pułkowniku! - krzyknął Came ron, spoglądając ze strachem na zawracające chmarą w stronę okna drapieżniki. - Wariat! - wrzasnęła Leslie, chwyciła Paravaciniego wpół i błyskawicznie unieruchomiła mu ręce, pomagając sobie skrajem długiej sukienki, po czym go ogłuszyła. Równocześnie Pryce wymierzył silny cios w splot słoneczny osłupiałego dry blasa i powalił go z nóg. Wyrwał mu z dłoni aerozol, szybko opryskał go wabiącym płynem, po czym skierował pojemnik na gospodarza. - Leslie! Wiejemy!-krzyknął. 312 - Zaraz. Muszę mu jeszcze zabrać pistolet - odparła Montrose, zerkając z przerażeniem na kłębiące jej się nad głową ptaki. - On nie ma przy sobie żadnej broni! Pospiesz się! - Owszem, ma, uparciuchu! Maleńką dwudziestkędwójkę. Tylko odpędź ode mnie te bestie! pryce dwukrotnie wystrzelił na oślep z zabranego ochroniarzowi pistoletu, lecz nie sposób było trafić w kołujące nad nimi ptaszyska. Chwycił więc Leslie za rękę i wyciągnął ją na korytarz, zatrzasnął drzwi i pobiegł w stronę wyjścia. - Nic ci się nie stało? - zapytał, kiedy oboje stanęli na schodach. - Chyba cały kark mam podziobany... - Od Togazziego zadzwonię po lekarza. Pospiesznie zajęli miejsca w wynajętym samochodzie, ale silnik nie chciał zapalić. - Widocznie poprzecinali kable - syknęła rozwścieczona Leslie. - Więc pożyczymy sobie rollsa. Chyba nie masz nic przeciwko podróży pierw szą klasą? Mało kto wie, jak uruchomić rollsa bez kluczyków. Wysiadaj! - Taka stateczna matrona w średnim wieku jak ja -burknęła Montrose, prze chodząc za nim do zaparkowanej po sąsiedzku kremowej limuzyny - nie zamie rza kwestionować słów podstrzeleńca, który twierdzi, iż umie zewrzeć stacyjkę rollsa, tym bardziej że wolałaby ujść cało przed chmarą skrzydlatych padlinożer ców. Aż ciarki mnie przechodzą... Otworzyła drzwi i wskoczyła do środka, podczas gdy Pryce zajął miejsce kierowcy. - Niech żyjąbogacze zostawiający kluczyki w swoich ekskluzywnych autach! - wykrzyknął. - Co to dla nich jakiś rolls royce? Dobra, spływamy stąd. Uruchomił silnik, wrzucił bieg i z takim impetem ruszył w stronę bramy, że spod kół trysnęły strugi kamieni i kępy trawy. - Dokąd pojedziemy? - spytała Leslie, kiedy znaleźli się na drodze biegnącej wokół jeziora. - Powrót do hotelu chyba nie jest najlepszym pomysłem w tej sy tuacji. - Najgorszym. Zatrzymamy się u Togazziego, jeśli tylko odnajdę drogę pro wadzącą na szczyt wzgórza. - Tu jest nawet telefon - rzekła Montrose, ciekawie rozglądając się po luksusowym wnętrzu. - Skorzystamy z niego tylko wtedy, gdy zabłądzimy. To nadzwyczaj zdradliWe urządzenie. Kilkakrotnie musieli się wycofywać z wąskich uliczek Bellagio po tym, jak Pryce źle skręcił, zanim w końcu trafili na drogę biegnącą szczytami wzgórz równolegle do brzegu jeziora. Potem jeszcze dwa razy przeoczyli niepozorny wjazd do ukrytej w lesie posiadłości Silvia Togazziego. Później zaś zmuszeni byli się wykłócać z gorylem siedzącym w budce przy bramie. W końcu oboje zmęczeni i zniechęceni wkroczyli na ocienioną werandę, z której roztaczał się widok na jezioro. Gospodarz szybko nakazał przynieść gościom wzmocnione drinki, co przyjęli ze szczególną wdzięcznością. 313 - To było przerażające! - oznajmiła Montrose, wzdrygając się z odrazą. - Potworne, okropne, rozwrzeszczane ptaszyska... Brr! - Wiele osób twierdziło, że obsesyjne zainteresowanie Carla Paravaciniego drapieżnymi ptakami któregoś dnia zakończy się tragicznie - rzekł cicho starzec I stało się to właśnie dzisiaj. - Co takiego?! - wybuchnął Pryce. - Nie słyszeliście? - zdziwił się Togazzi. - Nie przyszło wam do głowy, włączyć radio w tej pięknej limuzynie? - Skądże! Nie chciałem niczego dotykać, jeśli nie było to konieczne. - Całe Bellagiojuż o tym mówi, a jutro wieści rozejdą się po krańce Włoch. - Jakie wieści? - spytała Leslie, podnosząc głowę. - Spróbuję to przedstawić jak najdelikatniej. Otóż wielkie okno ptaszarni don Carla musiało zostać otwarte, bo w pewnym momencie goście zwrócili uwagę na stada ptaków krążące im nad głowami. W pierwszej chwili uznali to za atrakcję wieczoru, dopóki na pokład jachtu i trawniki nie zaczęły spadać zakrwawione strzę py. Wybuchła panika, służba rzuciła się biegiem do domu. Po otwarciu drzwi sali kilka osób zemdlało, reszta zaczęła wymiotować. Goście w przerażeniu uciekli. - Zobaczyli zwłoki - wtrącił Cameron bezbarwnym głosem. - Raczej to, co z nich zostało. - Togazzi smętnie pokiwał głową. - Tylko po skrawkach ubrań udało się zidentyfikować ofiary. Ich twarze były porozszarpy- wane. Podejrzewam, że sokoły najpierw dobrały się do oczu... - Mam wrażenie, że i ja zaraz zwymiotuję - mruknęła Montrose, odwracając się do nich tyłem. - I co mamy zrobić w tej sytuacji? - zapytał Pryce. - Przenocujecie tutaj, rzecz jasna. - Spory zapas gotówki i nasze ubrania zostały w hotelu. - Ja się tym zajmę. Właściciel "Villa d'Estate" wykonuje moje polecenia. - Naprawdę? - Owszem, podobnie jak jego chorobliwie ambitny szef kuchni, odrażający typek, którego usługi bywają jednak nieocenione. - Jakie usługi? - Odrobina narkotyku w winie, jeśli moi ludzie muszą od kogoś wydobyć ze znania, czy nawet trucizna dla najemnika Paravacinich, który uśmiercił zbyt wiele osób. Nie zapominajcie, że jestem Scozzim. - Aż nie chce mi się wierzyć... - Kiedyś zawarłem braterskie przymierze z najlepszym w tej dziedzinie, Beowulfem Agate'em. Bardzo dużo się od niego nauczyłem. - Teraz rozumiem - mruknął Cameron. - Wróćmy jednak do mojego pierwszego pytania. Co mamy dalej robić? - Scofield podłączył skrambler do mojej linii telefonicznej i wkrótce PoWin niśmy mieć od niego wiadomość, o ile do tej pory nie wypił jeszcze za dużo. Tak czy inaczej, mam nadzieję, że wspaniała Antonia go obudzi. - Myśli pan, że jest pijany? - spytał osłupiały Pryce. - Na jakiej podstawie pan tak sądzi? 314 - Nieważne. Beowulf Agate, niezależnie od ilości wypitego alkoholu, jest o wiele czujniejszy od każdego agenta wywiadu, nawet nie tykającego trunków od lat. - Niewiarygodne! W tej samej chwili zadzwonił telefon. Don Silvio sięgnął po słuchawkę aparatu stojącego na białym wiklinowym stoliku. - Ty stary łotrze! - wykrzyknął. - Skąd wiedziałeś, że właśnie o tobie mówimy? - Do pioruna! Co ten smarkacz tam wyrabia?! - doleciał głośny okrzyk z drugiego końca linii. - Wybacz, Brandon, będę musiał przełączyć naszą rozmowę na głośnik, żeby wszyscy cię słyszeli. Togazzi wcisnął klawisz na obudowie. - Pryce! Jesteś tam?! - Jestem, Bray. O co chodzi? - Departament Stanu usiłuje za wszelką cenę zatuszować twoje działania. - I co z tego? - Człowiek z rzymskiej ambasady zadzwonił do Waszyngtonu, a sekretarz Departamentu Stanu obudził w środku nocy Shieldsa z pytaniem, czy nie prowa dzimy przypadkiem jakiejś operacji w północnych Włoszech. Oczywiście "Szpa- rooki" wszystkiemu zaprzeczył. Co się tam wyrabia? - Wyszliśmy właśnie z sytuacji zerowej. - Jasna cholera! Jak do tego doszło? - Chcieli nas zabić. - Teraz rozumiem. Jak się miewa Leslie? - Wciąż nie mogę dojść do siebie, Brandon - odparła Montrose. - Czy wie działeś, że twój współpracownik, agent Pryce, potrafi zewrzeć styki w stacyjce rolls royce'a? - Ten spryciarz pewnie potrafi ukraść nawet czołg. - Masz coś dla nas? - zapytał Cameron. - Wynoście się z Włoch, i to jak najszybciej! Silvio, czy możesz im ułatwić wyjazd poprzez swoich znajomych z Rzymu? - Oczywiście, Brandon. Tylko co ja będę z tego miał? - Jak to wszystko się skończy, razem z Toni wskoczę do pierwszego samolotu Zafundujemy ci najdroższy obiad przy Via Veneto. - Dobrze wiesz, bastardo, iż większość tamtejszych restauracji należy do mnie. - W każdym razie cieszy mnie, że nadal jesteś w formie, stary łobuzie. - Grazie! - rzekł ze śmiechem Togazzi. - Prego! - wykrzyknął w odpowiedzi Scofield. - Dokąd chcecie wyjechać? - zapytał Włoch, odłożywszy słuchawkę. - Wracamy do Stanów - oświadczył Pryce. - Tu robi się za gorąco. - Proszę, Cam. Czy nie mogłabym spędzić choć godziny z synem? - spytała Leslie błagalnym tonem. - Tak wiele przeszedł, a jest przecież bardzo młody... - Skontaktuję się z Londynem - odparł Cameron, kładąc rękę na jej dłoni. - Musimy jeszcze ostrzec Geoffreya. 315 Considine położył maszynę na lewe skrzydło, podchodząc do lądowania na niewielkim prywatnym lotnisku nad jeziorem Maggiore, czterdzieści pięć kilometrów od Bellagio. Przy końcu pasa czekali już na niego Pryce oraz Montrose. obok stała poobijana limuzyna Togazziego. Była czwarta w nocy, przez grubą warstwę chmur nie przebijał się nawet najsłabszy odblask księżyca i teren Wokół nich rozświetlały jedynie słabe lampy wyznaczające granice lądowiska. Kiedy bristol freighter osiadł na ziemi i znieruchomiał trzydzieści metrów od nich, oboje pożegnali się szybko z kierowcą i pobiegli w stronę samolotu. Cameron taszczył dwie walizki z rzeczami odzyskanymi z hotelu "Villa d'Estate" dzięki interwencji don Silvia. Luther otworzył drzwi i opuścił schodki. Pryce wstawił do środka walizki, pomógł wsiąść Leslie i wskoczył za nią. - Poruczniku! - wrzasnęła Montrose, przekrzykując ryk silników. - Nawet nie wiesz, jaka jestem szczęśliwa, że cię znowu widzę! - Ja również się cieszę z tego spotkania, pani pułkownik - odparł Considine zamykając drzwi. - Co słychać w szpiegowskim interesie, Cam? - Zrobiło się trochę za gorąco, a raczej szponiaście. - Jak mam to rozumieć? - Niemal dosłownie ugrzęźliśmy w ptasim łajnie. - Musiało być tego dużo, skoro Brytyjczycy podnieśli taki alarm. Latało się na różnych trasach, lecz nigdy jeszcze nie dostałem tak przemyślnego planu lotu. Mu sieli go układać specjaliści najwyższej klasy, zaprawieni w tego rodzaju sytuacjach. - Wciąż chodzi o uniknięcie wykrycia przez radary? - zapytał Pryce. - Owszem, lecz nie przez radary standardowej sieci kontroli lotów. Nie mu sielibyśmy aż tak kluczyć, żeby wymknąć się służbom ochrony granic. - Bo mamy do czynienia z niezwykłym przeciwnikiem, Luther - wtrąciła Montrose. - To naprawdę nie są normalni ludzie. - Mimo wszystko muszą mieć dostęp do najnowocześniejszego sprzętu. - Mogą sobie załatwić wszystko, czego dusza zapragnie - rzekł Cameron. - Jeśli nie kupić, to wykraść. - Wiecie, co mi powiedział dyżurny z wieży w Chamonix? "Po diabła nam myśliwce klasy Stealth, jeśli wystarczy taka jedna czarna piękność". - Czarna piękność? - No cóż, Cam, w moim wypadku nie może być mowy o opaleniźnie..- Do bra, trzymajcie się mocno. Musimy poderwać babcię wysoko w górę. Kiedy po kilkunastu sekundach wznoszenia wyrównali lot, Leslie zapytała: - Mówiłeś, Luther, że Brytyjczycy podnieśli alarm. Czy to znaczy, że dostałeś rozkaz, by nas zawieźć do Londynu? - Zgadza się. - Byłam przekonana, że otrzymamy zgodę na krótki postój we Francji! - syk nęła ze złością. - I ją dostaliśmy. W normalnych warunkach po godzinie bylibyśmy na mieJ scu, ale przy takim planie przelot zajmie nam ponad dwie godziny. Będziemy lądowali już o świcie, w promieniach wschodzącego słońca. Nawiasem mówiąc, w prowizorycznym barku zaraz za kabiną jest świeżo parzona kawa. 316 - Jak ci się podoba twój nowy przydział, Luther? - zapytał Cam. - Człowieku, to marzenie każdego lotnika! Gdybym się jeszcze nie martwił o tego kocura, który tymczasowo dowodzi moją eskadrą na lotniskowcu, miał- bym jak u Pana Boga za piecem. Mieszkam w eleganckim hotelu, zamawiam so- bje telefonicznie śniadanie do łóżeczka, uczestniczę w naradach z różnymi świru- sami z wywiadu, a od czasu do czasu mogę usiąść za sterami jakiejś nowej zabawki RAF-u. - Naprawdę tak ci się podoba? - No nie, jest jeden minus. Goryl siedzi mi na karku przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wychodzę na ulicę, tamten lezie za mną. Wstępuję na obiad, on siada przy sąsiednim stoliku. Zaglądam do pubu, a on zaraz zajmuje posterunek przy barze. - Chodzi wyłącznie o twoje bezpieczeństwo, poruczniku. - Doskonale to rozumiem. Przydupas sir Geoffreya powtarza mi na okrągło, że nasza marynarka powinna być im wdzięczna za tak ścisłą ochronę. Powiedzia łem mu, żeby raczej nie czekał na podziękowania, bo chyba nie zdaje sobie spra wy, że nasi generałowie wcale nie pałają miłością do ich admirałów. - Nie zapominaj, Luther, że Geof może ci nawet załatwić awans. - W takim razie odszczekam wszystko i przeproszę. Od paru lat jestem zwią zany z lekarką bazy w Pensacoli. Pewnie moglibyśmy się pobrać, tyle że ona ma już stopień komandora, a ja wolałbym choć trochę zniwelować służbową prze paść między nami. - Więc tym bardziej słuchaj Geoffreya. Cieszy się olbrzymim poważaniem w Waszyngtonie, a teraz, przy odrobinie szczęścia, zaskarbi sobie jeszcze dozgonną wdzięczność naszych dowódców. - Wezmę to pod rozwagę. - Możesz zdradzić, gdzie wylądujemy we Francji? - zagadnęła Leslie. - Przykro mi, pani pułkownik. Mam was dostarczyć na miejsce, lecz nie wol no mi mówić, gdzie to jest. Mam nadzieję, że to zrozumiesz. - Oczywiście. Kiedy niebo nad wschodnim horyzontem nieco pojaśniało, zarówno Pryce'a jak i Montrose uderzyło, że lecą bardzo nisko nad ziemią. - Matko Boska! - wykrzyknął Cameron. - Mógłbym wyskoczyć z samolotu i bez szwanku wylądować choćby w tamtym jeziorze. - Nie radziłbym próbować - odparł pilot. - Jesteśmy już blisko Mont Blanc i rzeki spływające z lodowców sprawiają, że woda w jeziorze musi być piekiel nie zimna. Considine skierował maszynę na boczny, przeznaczony dla prywatnych samolotów pas lotniska w Le Mayet-de-Montagne, lecz pasażerowie nadal się nie orientoWali, co jest ostatecznym celem ich podróży. Przed nimi rozciągała się malownicza dolina Loary, której jesienne barwy wydawały się rozmyte przez poranną rosę. - Tam czeka na was samochód - rzekł Luther, kołując w stronę wielkiego sza- rego sedana zaparkowanego na skraju lotniska. - Zatankuję i zgodnie z rozkaza- mi z Londynu być może będę musiał odbyć jeszcze krótki lot. Ale na pewno wró- 317 cę w ciągu półtorej godziny, bo tylko tyle czasu macie na spotkanie z Jamesem. Nie wolno wam się spóźnić. - Ile trwać będzie podróż samochodem? - zainteresowała się Leslie. - Dziesięć, najwyżej dwanaście minut. - Na miłość boską, zostanie nam bardzo mało czasu. - Takie są rozkazy, pani pułkownik. Nie muszę tłumaczyć, co to oznacza - Nie, oczywiście, poruczniku. Niestety. Szyby auta okazały się tak silnie zaciemnione, że w ogóle nie było przez nie widać niczego na zewnątrz. Nawet od miejsca kierowcy oddzielała ich pleksiglasowa przegroda zaklejona pasami ciemnej taśmy samoprzylepnej. - Co to ma znaczyć, do cholery? -jęknęła Montrose. - Nie wolno nam wie dzieć, dokąd jedziemy? - To dla bezpieczeństwa dzieci - wyjaśnił Cameron. - Jeśli niczego nie zoba czysz, nie będziesz mogła tego zdradzić wrogom. - Na Boga! Przecież tu chodzi o mojego syna! Komu miałabym opowiadać o miejscu jego pobytu? - Uspokój się, wymyślili to ludzie znacznie bardziej doświadczeni od ciebie. Pod wpływem pewnych środków farmakologicznych mogłabyś wbrew woli zło żyć szczegółowe zeznania. - Najpierw musieliby mnie porwać. - Z tym zawsze się trzeba liczyć. Doskonale o tym wiesz, znasz również sto sowne regulaminy. - A i owszem. Nie rozstaję się ze swoimi kapsułkami cyjanku. Mam je wszyte w mundur, który leży w walizce. - Nie sądzę, żeby ci były potrzebne właśnie tutaj -odparł Pryce. - Podjęto zaostrzone środki bezpieczeństwa. Boczną drogą dotarli do posterunku, przy szlabanie trzymał straż ubrany po cywilnemu agent francuskiego Deuxieme Bureau nadzorującego tajne operacje wywiadowcze. Kierowca, także pracownik Deuxieme, przez okno zamienił z tamtym parę słów i po chwili otwarta została ciężka brama w murze z polnych kamieni. Wjechali na teren rozległej posiadłości. Długi parterowy dom ze wszystkich stron otaczały pastwiska. Za ogrodzeniami skubały trawę liczne stada krów oraz kilkanaście koni. Zdziwiło ich jednak zamieszanie panujące przed domem. Oprócz kilku wojskowych łazików stały tam dwa wozy patrolowe żandarmerii. Ludzie biegali na różne strony, padały głośno wykrzykiwane komendy. - Co tu się dzieje, do diabła? - zapytał Cameron. - Nie wiem, monsieur - odparł kierowca. - Strażnik przy bramie powiedział mi tylko, żeby jechać ostrożnie, bo jest jakaś sytuacja kryzysowa. Jeden po drugim łaziki wykręciły w stronę bramy, za nimi ruszyły wozy żan darmerii. Żołnierze zostali jednak na terenie i dwójkami zaczęli się stopniowo oddalać od domu we wszystkich kierunkach. - Co się stało?! - krzyknął Pryce, który wyskoczył z auta i chwycił za ręce pierwszego przebiegającego obok człowieka. 318 - Ten młody Anglik uciekł! - wykrzyknął żołnierz. - Co takiego?! - wrzasnęła Leslie. -Nazywam się pułkownikMontrose. Gdzie się podział mój syn?! - Jest w środku, madume. Równie zdziwiony jak my wszyscy. Oboje pobiegli do wejścia. W saloniku spostrzegli Angelę Brewster, która tuliła do siebie siedzącego na kanapie i szlochającego Jamesa. - To nie twoja wina, Jamie! - powtarzała. - W niczym nie zawiniłeś. Nie zrobiłeś nic złego. - Nieprawda, zawiniłem! - odparł przez zaciśnięte gardło Montrose junior. - Przestań wygadywać bzdury, Jamie! - wykrzyknęła matka, podbiegając do syna. Angela odsunęła się szybko, toteż ona teraz objęła chłopaka. - Co się stało? - Chryste! Mamo! -jęknął James, wtuliwszy głowę w matczyne ramię, jak gdyby jakimś cudem znalazł ratunek na skraju przepaści. - Opowiedziałem mu w końcu! - O czym mu opowiedziałeś, Jamie? - zapytał Pryce, kucnąwszy obok nich. - Powiedz nam dokładnie, o co poszło. - Wypytywał mnie na okrągło, jakim sposobem uciekłem porywaczom w Bah rajnie, jak przeskoczyłem przez mur i dostałem się do miasta. No i jak odnala złem Luthera. - Przecież nie byliście tutaj uwięzieni, to zupełnie inna sytuacja - rzekł ła godnie Cameron, kładąc dłoń na ramieniu roztrzęsionego chłopca. - A on ci nie powiedział, że zamierza powtórzyć twój wyczyn? - Nic mi nie powiedział! Po prostu to zrobił! Przeskoczył przez mur i nawiał! - Jak sobie poradzi? - odparła Leslie. - Nie ma pieniędzy... - Nieprawda, Roger ma przy sobie sporo gotówki - wtrąciła Angela. - Jak pewnie wiecie, dwa razy w tygodniu dostarczano nam tu przesyłki, żebyśmy mo gli utrzymywać kontakt z przyjaciółmi. Listy wędrowały do Londynu i tam były nadawane na poczcie. Roger to wykorzystał i poprosił o listowną realizację czeku na tysiąc funtów. Przedwczoraj dostał pieniądze. Wybuchnął gromkim śmiechem, kiedy otworzył grubą kopertę. - Wystarczyło przesłać czek pocztą? - zdziwiła się Montrose. - Jego podpis był autentyczny, Leslie. Podejrzewam, że mama miała jakieś udziały w tym banku. - W świecie bogatych obowiązują trochę inne prawa - zauważył Pryce. - Ale dlaczego uciekł, Angelo? Co go do tego skłoniło? - Powinniście lepiej znać mojego brata. Czasami potrafi być nieznośnie uparty, jak osioł. Na swój sposób bardzo przypomina ojca. Kiedy się nie wiedzie, coś idzie nie tak, jak trzeba, po prostu wpada w szał. Domyślam się, że postanowił na własną rękę odnaleźć Geralda Henshawa i rozprawić się z nim, pomścić zabójcę mamy. - Musimy zadzwonić do Geofa Watersa - oznajmiła Leslie. - I to natychmiast - dodał Cameron, wstając energicznie. XXVI Szef sekcji bezpieczeństwa z takim impetem wyskoczył z fotela, że naciągnięty przewód słuchawki przesunął aparat na sam skraj biurka. - Świetnie, że dzwonisz. Napłynęły już pierwsze meldunki z Rzymu i Medio lanu, ale sprawa wciąż jest niejasna. Czy to wy go zabiliście? - Nie. Paravacini sam sobie napytał biedy. Jego własne drapieżne ptaszyska rozszarpały go żywcem. Zidentyfikował nas i uwięził, chciał zabić. Omal nie do piął swego, bo ledwie uszliśmy stamtąd z życiem. Posłuchaj, Geof, zrelacjonuje my ci wszystko szczegółowo za parę godzin, kiedy wylądujemy w Londynie. Na razie mamy dwie ważniejsze sprawy, a pierwsza dotyczy ciebie osobiście. - Mówisz o pogróżkach? Odebrałem wasze ostrzeżenie, lecz... - Potraktuj je bardzo poważnie. Paravacini powiedział wyraźnie, że dzisiaj zostaniesz zabity. Wyraził się dokładnie w ten sposób: "w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin". Dlatego dobrze się zabezpiecz, Geof. On nie żar tował. - Zapamiętam twoje słowa. Co jeszcze? - Chodzi o młodego Brewstera. Uciekł stąd. - Wielkie nieba! Jak?... Po co?... - W nocy przeskoczył przez mur. Jego siostra twierdzi, że postanowił na wła sną rękę rozprawić się z Geraldem Henshawem, swoim ojczymem, i pomścić śmierć matki. - Czy temu smarkaczowi się zdaje, że potrafi dokonać czegoś, czego my jesz cze nie braliśmy pod rozwagę? Henshaw po prostu zapadł się pod ziemię- Albo zaszył się gdzieś w Afryce czy Azji i w ukryciu śmieje się z nas w kułak, albo, co bardziej prawdopodobne, o ile znam sposoby matarezowców, spoczywa na dnie kanału La Manche obciążony kamieniami. - Zgadzam się z tobą, lecz widocznie Rogera to nie przekonało. 320 - Dokąd mógł pojechać? Od czego zaczął poszukiwania? Rozwścieczony głupi nastolatek ganiający po różnych spelunkach i rozpytujący na lewo i prawo sam w sobie jest problemem, pomijając już knowania matarezowców. - Masz rację, że jest rozwścieczony, Geof, ale na pewno nie głupi. Musi zda wać sobie sprawę, iż będzie potrzebował pomocy. Nie zwróci się do ciebie z oba wy, że każesz go z powrotem zamknąć, tym razem w jeszcze silniej strzeżonym miejscu... - Powinienem od razu to zrobić z całą trójką! - huknął Waters. - Roger i tak uważa, że został uwięziony. W każdym razie nikt z nas nie wziął pod uwagę stopnia rozwścieczenia młodzieńca, który darzył podziwem zmarłego ojca, a później głęboko przeżył zabójstwo ukochanej matki. - Co zatem proponujesz? - spytał z namysłem szef sekcji bezpieczeństwa. - Moim zdaniem chłopak skontaktuje się z jedynym według niego zaufanym człowiekiem, emerytowanym sierżantem, który również darzył podziwem swego dowódcę i był gotów, jak to się mówi, pójść za nim do piekła. - Masz na myśli Colemana! - wykrzyknął Waters. - Gotów jestem przyznać ci absolutną rację, staruszku. - No więc na twoim miejscu wziąłbym go pod lupę. Nawiasem mówiąc, Ro ger ma przy sobie sporo pieniędzy. Tysiąc funtów. - W zupełności wystarczy, żeby niepostrzeżenie przemknąć się z powrotem na wyspy, jeśli jest tak sprytny, jak podejrzewasz. - Możesz mi wierzyć na słowo. - Zaraz odwiedzę starego Colemana, bo wolę do niego nie dzwonić. Roger Brewster wsiadł do pociągu w Valence. Wcześniej zaplanował ucieczkę do najdrobniejszego szczegółu, odkładając na później tylko jedną rzecz. Spędził wiele godzin nad dokładną mapą, wbijając sobie do głowy ukształtowanie terenu na północ od przypuszczalnego miejsca ich przetrzymywania, a ponieważ znał płynnie francuski, na podstawie rozmów z agentami Deuxieme wybrał najsłabiej strzeżony punkt ogrodzenia. W trakcie pokonywania muru bardzo mu pomogła relacja z ucieczki nowego przyjaciela, młodego Montrose'a. Tutaj także teren oświetlany był reflektorami, musiał więc zaczekać, aż wybrany fragment muru pogrąży się w ciemnościach. Z oszukaniem strażników, którzy mieli chronić gości przed ewentualnym atakiem z zewnątrz, nie napotkał większych kłopotów. Wychodząc z domu Powiedział wartownikowi przy drzwiach, że chce zapalić przed snem, a siostra odznaczająca się wyczulonym węchem ciągle narzeka, kiedy pali w pokoju. Wartownik sam zaliczał się do palaczy, toteż tylko z uśmiechem pokiwał głową. Przeskoczywszy przez mur, Roger pobiegł przez tonące w ciemności pola w kierunku najbliższej drogi. Później stanął na poboczu i począł machać ręką na Przejeżdżające auta, aż wreszcie zatrzymała się ciężarówka. Wyjaśnił kierowcy Po francusku, że spędzał noc u dziewczyny, a jest studentem i koniecznie musi wrócić do swojego pensionnat przed świtem, bo inaczej może zostać wydalony z uczelni. 321 Toujours I 'amour. Kierowca doskonale to rozumiał, więc przyjął owo tłuma czenie z błyskiem zazdrości w oku i dowiózł go przed dworzec kolejowy w pobliskim miasteczku. Z mapy oraz przewodnika Roger dowiedział się o szkole pilotażu w Villeur banne. On również, wzorem Jamesa Montrose'a, postanowił znaleźć sobie pilota tyle że nie chciał polegać na przypadku i czatować na ulicy. Miał przy sobie tysiąc funtów, mógł zatem przekupić któregoś z instruktorów tamtejszej szkoły i namówić go na potajemny kurs do Anglii. Zależało mu bowiem na powrocie do londyńskiej Belgravii. Chciał się skontaktować ze starym Coleyem. I dopiero w pociągu podjął decyzję co do tego ostatniego szczegółu: postanowił zadzwonić do niego z lotniska. Emerytowany sierżant Oliver Coleman wyłączył system alarmowy i otworzył szeroko drzwi domu Brewsterów przy Belgrave Square. - Dzień dobry, sir Geoffreyu - powitał uprzejmie zbliżającego się pracowni ka wydziału MI-5. - Skąd wiedziałeś, że to ja? - Zainstalowałem dwie kamery nad frontowymi drzwiami. Pomyślałem, że spodoba się to dzieciom, kiedy wrócą do domu. Proszę spojrzeć, jedna jest tu, nad pańską głową. - Musiało to sporo kosztować - mruknął Waters, oglądając kamerę. - Nie zapłaciłem ani pensa. Wyjaśniłem dobitnie szefowi firmy ochroniar skiej, że sprawa zainstalowania przez jego pracownika rozbudowanego systemu podsłuchowego w tym domu może znaleźć swój epilog w sądzie, co z pewnością nie przysporzy mu klienteli. Był zadowolony, że zgodziłem się nie składać pozwu w zamian za darmowe rozszerzenie instalacji alarmowej. - Czy możemy porozmawiać, Coleman? - Oczywiście. Właśnie zaparzyłem świeżą herbatę. Nie zechciałby się pan ze mną napić? - Nie, dziękuję. Muszę zaraz wracać do biura. Wpadłem tylko na parę słów. - Jak pan sobie życzy. O co chodzi? - Roger Brewster uciekł z domu, w którym umieściliśmy go pod strażą wraz z siostrą i Montrose'em juniorem... - A to spryciarz! Nie dał się uwięzić na jakimś odludziu! - Na miłość boską, sierżancie! Przecież umieściliśmy go pod nadzorem wy łącznie dla jego dobra. Nie rozumiesz tego? - Ależ tak, oczywiście. Podejrzewam jednak, że pewne sprawy nie dająchło- pakowi spokojnie spać, podobnie jak mnie. Gdzie się podział ten łotr, Gerald Henshaw? Wasze śledztwo nie przyniosło żadnych rezultatów. - Czy nie przyszło ci do głowy, że prawdopodobnie został zabity? - No cóż, wolałbym mieć na to jakiś dowód. - Łatwo j est się pozbyć niewygodnego człowieka, Coleman. Możemy go szu kać przez wiele miesięcy, a nawet lat. 322 - Niczego jednak nie jest pan pewien, prawda? Roger na równi ze mną chciałby dopaść tego łajdaka. Jeśli mnie pierwszemu Henshaw wpadnie w ręce, to zakończę jego nędzne życie w tak barbarzyński sposób, o jakim nikomu się nie śniło. - posłuchaj, Coleman. Prowadzone na ślepo poszukiwania spowodują tylko tyle, że chłopak wystawi się na cel. Gdyby się z tobą skontaktował, za wszelką cenę daj mi znać! - Nie wystawi się na cel, jeśli będzie ze mną- orzekł stanowczo były sierżant. - Jego ojciec narażał życie, aby mnie uratować, toteż gotów jestem poświęcić swoje dla dobra jego syna. - Do diabła! I sądzisz, że zdołasz dokonać czegokolwiek, czego my nie potrafimy? Kiedy tu przyjedzie, powiadom mnie, bo jeśli nie zadzwonisz, będziesz miał na sumieniu jego ewentualną śmierć. Tymczasem Roger bez kłopotów dojechał pociągiem do Villeurbanne. Wstawał dopiero świt, było więc za wcześnie, żeby iść prosto na lotnisko. Ale już po kilkunastu minutach wędrówki ulicami pojął, że jest piekielnie zmęczony, a przede wszystkim musi coś zjeść. Wszedł zatem do pierwszej napotkanej ciastkarni i zagadał do zaspanego sprzedawcy po francusku: - Bonjour. Mam się spotkać z ojcem na lotnisku, lecz jedyny pociąg z Valen- ce przychodzi o tak wczesnej porze. Skusiły mnie zapachy pańskich wypieków. - Bardzo mi przyjemnie. Cieszę się opinią najlepszego piekarza w okolicy. Co pan sobie życzy? - Zdam się na pański gust. Poproszę też o szklankę mleka i filiżankę gorącej kawy. - Proszę uprzejmie. Ma pan pieniądze? - Oczywiście. Inaczej w ogóle nie wchodziłbym do sklepu. Pokrzepiony i ożywiony mocną kawą, uregulował rachunek, dorzucając sowi ty napiwek, po czym zapytał: - Gdzie dokładnie jest to lotnisko? - Jakieś dwa kilometry na północ, ale o tej porze ciężko będzie panu złapać taksówkę. - Nie szkodzi, chętnie się przejdę. Mówi pan, na północ od miasta? - Owszem. Cztery przecznice dalej proszę skręcić w główną ulicę-wyjaśnił sprzedawca, gestykulując szeroko - i dalej prosto wzdłuż autostrady. Zaprowadzi pana na lotnisko i do tej diabelnej akademii lotniczej. - Ma pan coś przeciwko szkole pilotażu? - Też by pan miał, gdyby tu mieszkał. Przeklęci nowicjusze przelatują z hukiem tuż nad domami. Tylko patrzeć, jak któregoś dnia jeden z nich spadnie na ulicę i zabije mnóstwo niewinnych ludzi. Może dopiero wtedy pozbędziemy się uciążliwego sąsiedztwa akademii. - Mam nadzieję, że jednak nie dojdzie do żadnej tragedii. Pójdę już. Bardzo Panu dziękuję. - Było mi bardzo miło. Życzę powodzenia... Świetnie mówi pan po francu sku, gdyby jeszcze nie ten paryski akcent... Obaj zaśmiali się głośno i Roger wyszedł na ulicę. 323 Drogę na lotnisko dodatkowo wskazał mu głośny ryk rozgrzewanych silników a nieco później także widok małych szkolnych samolotów wzbijających się w powietrze. Przypomniał mu on dziecięce lata, kiedy to często jeździł z ojcem na podobne lotnisko treningowe w Cheltenham, gdyż Daniel Brewster pilnie prze strzegał obowiązku wylatania niezbędnej liczby godzin, koniecznej do przedłuże nia licencji pilota. Często powtarzał też, że nie ma nic bardziej ekscytującego od wzlecenia ponad chmury w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Dlatego też zazwyczaj wyciągał syna z łóżka i obaj wracali do domu na śniadanie dopiero po zakończeniu trwającego trzy kwadranse ćwiczebnego lotu. Teraz Roger pomyślał ze smutkiem, że tamte dobre czasy nigdy już nie wrócą. W domu przy Belgrave Square zadzwonił telefon. Oliver Coleman wstał z fotela w bibliotece, podniósł słuchawkę i niemal odruchowo odezwał się zmienionym, jakby spiętym i lekko piskliwym głosem. Czynił to wielokrotnie podczas przekazywania meldunków radiowych w trakcie służby w emiratach arabskich, nie chcąc, aby od razu go rozpoznawano. Zresztą wówczas wiele rozkazów wydawanych brytyjskim oddziałom kolonialnym przez rozmaitych emirów i szejków trzeba było po prostu puszczać w niepamięć. - Dzień dobry, tu gospodarz domu państwa Brewsterów. Z kim mam przy jemność? - Och... Nie wiem, czy to właściwy numer... - Hmm... - Coleman ledwie zdołał powstrzymać wybuch śmiechu. Odchrząk nął i zaczął z namysłem: - Proszę wybaczyć, ale trochę drapie mnie w gardle... Poznałem pana po głosie, młody człowieku. Bez wątpienia jest pan Nicholasem Aldrichem, szkolnym kolegą panicza Rogera. - Zgadza się - mruknął niepewnie Roger, który dzwonił z budki telefonicznej na obrzeżach Villeurbanne. - Zapewne mówię z Colemanem... Proszę wybaczyć, z panem Colemanem. - Nie inaczej, chłopcze. Niestety, Rogera nie ma w domu. Wraz z Angelą wyjechał w odwiedziny do jakichś dalszych krewnych w Szkocji... a może w Du blinie. Nie jestem pewien. - Nie wie pan, kiedy Roger wróci? - Chyba niedługo. Dzwonił wczoraj wieczorem i mówił, że jest już zmęczony nadmierną troskliwością kuzynów, dla których jedynym tematem rozmów są po lowania na głuszce, i że chętnie zamieniłby księżyc w pełni widoczny z okna jego pokoju gościnnego na małą kwaterkę nad Windsorem. Wyraził nadzieję, że uda mu się przyjechać do Londynu dzisiaj, pociągiem o piętnastej, ale niczego nie obiecywał. Czy nie zechciałby panicz zadzwonić po południu? - Oczywiście, tak zrobię. Bardzo dziękuję. Brewster odwiesił słuchawkę i jął zachodzić w głowę nad tym, co usłyszał o Coleya. Dobrze wiedział, że musi się za tym kryć jakieś znaczenie. Ale "księżyc w pełni" z niczym mu się nie kojarzył, a tym bardziej "kwaterka". Sporadycznie sięgał po alkohol. Nie był abstynentem, po prostu nie lubił żadnych napojów alko- 324 holowych. ponadto w rozmowie padła jeszcze nazwa "Windsoru" i określenie "nadmiernie troskliwi kuzyni". Co to mogło oznaczać? Aha, i jeszcze "polowanie na głuszce". Wszedł do poczekalni lotniska. Pod ścianą stał automat do sprzedaży napojów, kupił więc sobie kubeczek kawy, usiadł przy stoliku i na serwetce ozdobionej znaczkiem firmowym akademii pilotażu wypisał kolejno wszystkie zagadkowe sformułowania Coleya. Przyglądał im się przez minutę, aż wreszcie rozszyfrował przekazaną wiadomość. "Księżyc w pełni" i "nadmiernie troskliwi kuzyni" ściśle się łączyło z "Wind-sorem". "Polowanie na głuszce" było kluczem do zagadki. A "kwaterka" miała go zapewne naprowadzić na myśl o lokalu, w którym serwuje się trunki. Colemano-wi musiało chodzić o pub "Pod Szczęśliwym Księżycem Myśliwych" w Windso-rze! Oddalony zaledwie o pół godziny marszu od Belgrave Square był znanym miejscem spotkań weteranów, głównie z oddziałów desantowych i powietrznych. Mniej więcej raz w miesiącu ojciec chodził tam z Coleyem na spotkania z dawnymi towarzyszami broni. Kilkakrotnie, kiedy matka wyjeżdżała na różne festyny Wildlife Association, zabierali tam również ze sobą Rogera i Angelę, których sadzali w oddzielnej salce przy jakiejś grze planszowej. Co zrozumiałe, nie wolno im było o tym nawet pisnąć jednego słowa matce. A zatem Coleman wyznaczył mu spotkanie w pubie "Pod Szczęśliwym Księżycem Myśliwych" o trzeciej po południu. Znalezienie jakiegoś pilota, chętnego do przewiezienia go potajemnie na drugą stronę kanału La Manche, czego najbardziej się dotąd obawiał, było o wiele łatwiejsze niż rozszyfrowanie wiadomości od Coleya. Francuski major armee de l'aire, który dorabiał do żołdu uczeniem młodych adeptów pilotażu, przyjął jego prośbę z nie skrywaną radością. Kiedy Brewster nieśmiało zaproponował za przysługę pięćset funtów, sumiaste wąsy pilota pod wyraźnie zaczerwienionym nosem powoli uniosły się ku górze, a oczy dziwnie zabłysły. Kiedy zaś bez wahania zgodził się poddać rewizji, ponieważ nie wystarczyły zapewnienia, że nie szmugluje narkotyków, a także pokryć koszty paliwa oraz uregulować ewentualne należności wynajmu naziemnej obsługi technicznej gdzieś na trasie, major wykrzyknął: - Monsieur, czeka pana najprzyjemniejszy lot w życiu! A wszystkie lotniska w okolicach Windsoru są mi doskonale znane! W centrum łączności wydziału MI-5 techniczka prowadząca nasłuch rozmów telefonicznych w domu przy Belgrave Square zdjęła z głowy słuchawki i rzekła do kolegi zajmującego sąsiednie stanowisko: - Ten sierżant służący w domu Brewsterów mógłby być naszym agentem. - Czemu tak uważasz? - Świetnie sobie poradził z telefonem od nieznajomego. Naprędce wymyślił fikcyjne miejsce pobytu rodzeństwa, przytoczył wiarygodną przyczynę ich wy jazdu i jeszcze dodał, że tamci powinni wkrótce wrócić, choć to nic pewnego. 325 - Stary wyga - przyznał tamten. - Za jednym zamachem zlikwidował pole do podejrzeń, gdyby młodzi nie wrócili w zapowiadanym terminie. Doskonale. ale rozmowa niczego nie wniosła do naszych poszukiwań? - Niczego. Wyślę taśmę na górę, chociaż nie ma sensu starego alarmować. Oliver Coleman potrzebował czasu, żeby się przekonać, czy podwładni sir Geoffreya go nie śledzą. Rzeczywiście był obserwowany. Już po ujechaniu kilometra od Belgrave Square zauważył nie oznakowanego ciemnoszarego sedana, który zdecydowanie za szybko wyjechał za nim zza zakrętu. Zaczął więc kluczyć po Londynie, jeżdżąc od Knightsbridge po Kensington Gardens i od Soho do Regenfs Park oraz Hampstead, aż w końcu zgubił ogon gdzieś na wąskich zapchanych uliczkach wokół Piccadilly Circus. Dopiero wtedy ruszył autostradą na północ, w kierunku Windsoru, żywiąc głęboką nadzieję, że jego eskapada ma jakikolwiek sens. Nie wiedział bowiem, czy Roger właściwie odczytał zaszyfrowaną wiadomość i czy faktycznie zjawi się o piętnastej w pubie "Pod Szczęśliwym Księżycem Myśliwych". Był jednak na stawiony optymistycznie po tym, jak chłopak w lot pojął sytuację i wcielił się w Nicholasa Aldricha, istniejącego w rzeczywistości kolegę ze szkoły, który kil kakrotnie odwiedzał dom Brewsterów. Roger był sprytny, a w dodatku odziedzi czył po ojcu stanowczość i pragmatyzm, tyle że dążność do skuteczności działań często niweczył jeszcze u niego brak cierpliwości. Nie wiadomo było, do czego teraz zmierza. Czyżby faktycznie chciał tropić na własną rękę Geralda Hensha- wa? Coleman świetnie wiedział, jak często Roger kontaktował się z Watersem i pytał o postępy w dochodzeniu. Ale śledztwo utknęło w martwym punkcie. Nie wykluczone więc, że słynny już pęd do działania młodego Brewstera w końcu wziął górę nad zdrowym rozsądkiem. Coleman zdawał sobie też sprawę, że jego własne, niezbyt przyjazne nastawienie do sir Geoffreya jest bezpodstawne. Nawet ta akcja wydawała się pozbawiona głębszej logiki. Agenci wydziału MI-5, nie mówiąc o różnorodnych współpracujących z nimi służbach technicznych, byli wszak zdecydowanie lepiej przygotowani do poszukiwań zabójcy lady Alicji niż emerytowany żołnierz pomagający rozgoryczonemu nastolatkowi. Niemniej były sierżant nie mógł zwyczajnie zapomnieć o poczuciu lojalności. Dla niego syn brygadiera Daniela Brewstera, będącego niedoścignionym wzorem w wielu dziedzinach życia, liczył się nade wszystko, nie wyłączając służb wywiadowczych. Więc jeśli Roger chciał się potajemnie skontaktować ze starym towarzyszem broni swego ojca, Coley czuł się w obowiązku usłuchać tego jak rozkazu. Nie umiał sobie jednak wyobrazić, czemu miałoby służyć to spotkanie. No bo w czym mógłby chłopakowi pomóc? Chyba że Roger dowiedział się czegoś bądź przypomniał sobie pewne fakty, które nie były znane oficerom dochodzeniowym. To wszystko musiało się jednak wkrótce wyjaśnić, pod warunkiem że młody Webster przybędzie na umówione spotkanie. Chłopak wkroczył do pubu dokładnie sześć minut po trzeciej. 326 - Dzięki, Coley. Jestem ci bardzo wdzięczny, że zechciałeś się ze mną zoba czyć - rzekł szybko, siadając przy stoliku Colemana w najdalszym kącie sali. - Nie mogłem zareagować inaczej. Cieszę się, że zrozumiałeś wiadomość. - Trochę musiałem nad niąpogłówkować, ale nie było to takie trudne. - Miałem nadzieję, że skojarzysz fakty. Musisz bowiem wiedzieć, że prawdopo dobnie telefon domowy jest na podsłuchu. Sir Geoffrey odwiedził mnie nawet dzisiaj rano i mniej więcej groził, co się stanie, jeśli nie powiadomię go o twoim powrocie. - Chryste! Nie zamierzałem stawiać cię w kłopotliwej sytuacji. - Nic się nie martw, zgubiłem jego niewydarzonych agentów już przy Picca- dilly- Ale teraz muszę cię zapytać wprost: Dlaczego uciekłeś, Roger? Sir Geoffrey zorganizował wasz pobyt za granicą po to, żeby zapewnić wam bezpieczeństwo. Musisz to bezstronnie przyznać. Więc czemu to zrobiłeś? Chodzi o Henshawa? - Zgadłeś. - Czy nie rozumiesz, że specjaliści z MI-5 naprawdę robią wszystko, żeby go odnaleźć, o ile, rzecz jasna, jeszcze żyje? - Tak, wiem, ale zdaję sobie również sprawę, że w wydziale działa jakaś wtycz ka. Sir Geoffrey powiedział to otwarcie w rozmowie z panem Pryce'em i pułkow nik Montrose. Słyszałem na własne uszy. Dlatego chciałem tak załatwić, żeby moje informacje nie dotarły do niepowołanych osób. - Jakie informacje, chłopcze? - Chyba wiem, gdzie Henshaw może się ukrywać. A przynajmniej znam ad res osoby, którą często odwiedzał. - Co takiego? - Geny nie tylko korzystał z usług rozmaitych dziwek, miał także stałą przy jaciółkę w High Holborn. Mama o tym wiedziała, ale trzymała to dla siebie, a szcze gólnie utrzymywała w tajemnicy przed nami. Ale któregoś wieczoru, około jede nastej, przypadkiem przechodziłem obok ich sypialni. Henshaw był pijany i jak zwykle się awanturował. Oznajmił głośno, iż wychodzi, żeby w spokoju zażyć trochę rozrywki. Wściekłem się, toteż pojechałem za nim bentleyem mamy i po dejrzałem, do którego domu wchodzi. - Na miłość boską, dlaczego wcześniej nie wspomniałeś o tym ani słowem? - Nie umiem powiedzieć. Chyba wiesz, jak bardzo mama się bała skandalu. To pewnie zaważyło na mojej decyzji. Ale parę dni temu przypomniałem sobie, co mama powiedziała do mnie i Angie, tuż przed śmiercią idąc na górę na rozmowę z Gerrym. "Zawiadomcie Coleya i za żadną cenę nie pozwólcie mu odjechać jaguarem. Jest pi jany, toteż pewnie będzie chciał odwiedzić swoją przyjaciółkę z High Holborn". - Musimy natychmiast przekazać tę wiadomość sir Geoffreyowi... - Nie - stanowczo odparł Roger. - Pojadę tam pierwszy. Jeśli zastanę u niej łobuza, pragnę się najpierw osobiście z nim rozprawić. - Nie żartuj. Chcesz go zabić? Gotów byłbyś zmarnować sobie życie, mordu jąc taką bezwartościową gnidę jak Gerald Henshaw? - A ty byś tego nie zrobił na moim miejscu, Coley? Przecież on zabił moją matkę. - Nie jestem na twoim miejscu, chłopcze. 327 - Wykręcasz się od odpowiedzi na pytanie. - Masz rację. - Coleman westchnął głośno. - Mówiąc szczerze, pewnie bym zadusił Henshawa gołymi rękoma, jak powiedziałem to wprost sir Geoffreyowi Zadałbym mu powolną, okrutną śmierć. Ale zrobiłbym to ja, tobie nie mogę na to pozwolić. Jestem już stary, niewiele mi zostało czasu na tym świecie. Ty nato miast masz przed sobą całe dorosłe życie. Jesteś synem najszlachetniejszego czło wieka, jakiego znałem, więc pod żadnym pozorem nie mogę pozwolić, żebyś zmarnował sobie przyszłość. Roger popatrzył mu prosto w oczy, lecz zaraz wstydliwie spuścił wzrok. - Powiedzmy, drogi przyjacielu - szepnął - że tylko stłukłbym tego łajdaka do nieprzytomności, a dopiero później oddał go w ręce sir Geoffreya. - W takim razie, jak mawiają bohaterowie tandetnych amerykańskich filmów, bierzmy się do dzieła, chłopcze. Bez przeszkód dojechali do High Holborn i wstawili bentleya na parking obok kamienicy wskazanej przez Rogera. - Pamiętam, że nacisnął pierwszy guzik od góry po lewej stronie - rzekł chło pak, wysiadając z samochodu. Przeszli przez ulicę, wkroczyli do przeszklonego holu i stanęli przed tabliczką domofonu. Roger przycisnął pierwszy klawisz od góry, ale nikt nie odpowiedział. Po drugim i trzecim sygnale także nikt się nie odezwał. Coleman przyjrzał się paskom z nazwiskami umieszczonym na tabliczce i rzekł: - Spróbujemy pewnego wybiegu. Nacisnął guzik obok paska z napisem "Gospodarz". - Tak? - rozległ się po chwili lekko zachrypnięty męski głos. - Sir Geoffrey Waters z Królewskiego Wywiadu Wojskowego. Bardzo nam się spieszy, lecz gdyby zechciał pan sprawdzić w spisie kadry kierowniczej wy działu MI-5, przekonałby się pan, że mówię prawdę - oznajmił Coley głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Musimy porozmawiać. - Dobry Boże! Oczywiście! Proszę wejść! Zaterkotał mechanizm zamka magnetycznego. - Wyjdę na korytarz. Mieszkam na parterze - doleciało z głośnika, kiedy już otwierali drzwi. Sierżant niedbałym ruchem machnął osłupiałemu gospodarzowi przed nosem swoją legitymacją emeryta Królewskich Fizylierów i oznajmił stanowczo: - W mieszkaniu numer osiem A nikt nie odpowiada. Mieszka tam niejaka Symond, zgadza się? - Nie widziałem jej od czterech dni, proszę pana. - Musimy wejść do tego lokalu. To bardzo pilne. - Tak, oczywiście... - Gospodarz szybko poprowadził ich do windy na końcu korytarza. - Mam zapasowy klucz. Mogę panów wpuścić. - Korona będzie panu wdzięczna za współpracę. Coley sztywno skinął głową i wyjął klucz z dłoni osłupiałego mężczyzny. Symond zajmowała elegancki, duży apartament, gustownie urządzony i umeblowany drogimi sprzętami. Obaj szybko przystąpili do poszukiwań. Mieszkanie 328 składało się z trzech pokoi, dwóch łazienek i kuchni. W sypialni, saloniku oraz skrzyżowaniu biblioteki z gabinetem na półkach stało niewiele książek, lecz nie-mal całe biurko było zawalone papierami. Coleman zaczął przerzucać pliki rachunków, różnorodnych pism, kartek z notatnika - na których lokatorka zapisywała najczęściej daty i godziny spotkań z ludźmi oznaczonymi tylko inicjałami -oraz listów nadchodzących z całej Europy. Nazwy miejscowości na stemplach tworzyły swoisty katalog najbardziej znanych kurortów bądź atrakcji turystycznych: Paryż, Nicea, Lazurowe Wybrzeże, Rzym, Baden-Baden, Como. Ale treść listów była całkiem niewinna, po prostu nudna. Po przeczytaniu kilku z nich Coleman doszedł do wniosku, że musi powiadomić o tym znalezisku sir Geoffreya, gdyż uważał to za swój obowiązek, niemniej mieszkająca tu Symond wciąż stanowiła nieodgadnioną zagadkę. - Coley! - zawołał Roger z głębi mieszkania. - Chodź tu i popatrz! - Gdzie jesteś, chłopcze? - W kuchni. Coleman prawie wybiegł z gabinetu, rozejrzał się szybko po salonie, po czym wpadł do wyłożonej białą glazurą kuchni. - Co masz? - Spójrz. - Młody Brewster wskazał mu wiszący na ścianie telefon, obok któ rego był zamocowany notatnik z tanim długopisem przytwierdzonym na mosięż nym łańcuszku. - Widzisz? W rogu kartki jest pełno zagłębień, jakby ktoś roz złoszczony, solidnie wkurzony dźgał długopisem poprzednią stronę. - Aha. A tu na górze widać ślady jakichś liter i cyfr. Kobieta musiała mocno przyciskać długopis. - Pewnie dlatego, że nie chciał pisać pod takim kątem, w poziomie. Dobrze znam ten efekt. Dlatego w podobnych sytuacjach najlepiej posługiwać się zwy kłym ołówkiem. - Do czego zmierzasz, chłopcze? - Musiała się spieszyć. Jeśli ktoś dyktuje coś przez telefon, zwykle zapisuje się skrótami, a dopiero później uzupełnia notatkę. - Chyba masz rację. - Coleman wyrwał kartkę i obejrzał ją, pochylając do światła. - Symond faktycznie musiała notować w wielkim pośpiechu. W przeciw nym razie poszłaby po lepszy długopis, ułożyła notatnik na blacie kuchennym ' porządnie zapisała wiadomość. Wyjął z kieszeni ołówek i zaczął ostrożnie zaciemniać górny róg kartki, aż ukazały się wyraźnie jaśniejsze odciśnięte znaki. - I co o tym sądzisz, Roger? - zapytał. - "NU 350" - odczytał chłopak, zerkając mu przez ramię. - "Amst. K-Gr. Nar. Wt. L. Surrey"... Ta pierwsza część to bez wątpienia numery rejestracyjne Prywatnego samolotu. Wiem to, gdyż mama często wynajmowała maszynę z pilo tem, udając się na festyn Wildlife Association. A "L. Surrey" na końcu to pewnie lotnisko w hrabstwie Surrey. - Wydaje mi się, że mogę rozszyfrować całą resztę. "Amst." to zapewne skrót Amsterdamu. "Nar. Wt." wygląda mi na naradę we wtorek. W takim razie "K-Gr." 329 byłoby dokładniejszym określeniem miejsca w Amsterdamie, a ponieważ możemy zakładać, że "Gr." to skrót od Gracht, co po holendersku oznacza kanał, więc chk tu chyba o dom nad kanałem o nazwie zaczynającej się na K. Obawiam się jednak że w Amsterdamie są dziesiątki kanałów o nazwie pasującej do tego skrótu, a stoją przy nich setki domów, zarówno mieszkalnych, jak i biurowców. - Jaki należy wyciągnąć z tego wniosek? - Że powinniśmy jak najszybciej powiadomić o tym odkryciu sir Geoffreya Watersa. - Daj spokój, Coley! Będzie chciał mnie zamknąć z powrotem na tej francu skiej wsi. - Przyznam szczerze, że nie byłbym z tego powodu niezadowolony. Zgadzam się, abyśmy przeszukali do końca mieszkanie i rozejrzeli się za jakimiś dowoda mi obecności Henshawa, lecz jeśli ich nie znajdziemy, będziesz musiał uznać, że twoja eskapada nie przyniosła żadnych efektów. Zgoda? - A gdyby Symond wróciła? - Zawrzemy jakiegoś rodzaju umowę z Watersem, spiszemy ją nawet, jeśli wolisz. Zmusimy go, by objął to mieszkanie stałą obserwacją. Gdyby wróciła Symond lub pojawił się Henshaw, sir Geoffrey będzie musiał cię niezwłocznie o tym powiadomić i przywieźć z powrotem do kraju. - No to zacznijmy poszukiwania - mruknął Roger. Watersowi z wyraźnym trudem przychodziło panować nad oburzeniem. Coleman nic mu nie powiedział przez telefon, tylko poprosił o przyjazd na Belgrave Square. Dopiero tutaj sir Geoffrey poczerwieniał z gniewu na widok Rogera Brewstera. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że swoją ucieczką naraziłeś na szwank, oględnie rzecz biorąc, ściśle tajną operację wywiadowczą, nie mówiąc już o tym, że stworzyłeś zagrożenie dla bezpieczeństwa Angeli oraz Jamesa Montrose'a. - A z drugiej strony chłopak dostarczył wam niezwykle cenne informacje - wstawił się za nim Coleman. - Nikt z nas nie wiedział o zaangażowaniu w sprawę tej Symond, dopóki on sobie o niej nie przypomniał. To wyłącznie jego zasługa, powinniście okazać mu choć odrobinę wdzięczności. Bez obrazy, lecz Roger nie mógł zaufać... - Myra Symond? - przerwał mu zdumiony Waters. - Mój Boże! To wprost niewiarygodne! - O ile pamiętam, na zaadresowanych kopertach pierwszą literą imienia było właśnie M. Dlaczego to takie niewiarygodne? - Do diabła, pracowała u nas! A ściślej mówiąc, w wydziale MI-6. Należała do wyróżniających się techników gromadzących meldunki zza granicy. - Wygląda na to, że jest również zdrajczynią i wtyczką - oznajmił Coley. - Tym bardziej należy docenić chłopaka, że dostarczył wam tak cenne informacje. - Nawet nie zaliczaliśmy jej do podejrzanych - mruknął Waters. - W ubie głym roku przeszła na emeryturę, twierdząc, że jest już całkiem wypalona. To nic niezwykłego w tej robocie. 330 - Nie była taka wypalona, skoro wykonywała rozkazy wroga, prawda? - wtrącił ROger. - Gerald Henshaw zabił moją matkę, gdyż otwarcie chciała się przeciw stawić planom organizacji Matarese'a. Myślę, że całkowicie dowodzą tego jej depesze wysyłane do Madrytu. A później Myra Symond nawiązała bliższą znajo mość z Gerrym i ten łajdak zamordował mamę! Na Boga, nie trzeba mieć uniwer syteckiego dyplomu, żeby skojarzyć te fakty! - Owszem, to prawda - przyznał Waters, w zamyśleniu kiwając głową. - Ale z powodu twojej wiedzy tylko o tej jednej części spisku najemnicy organizacji Matarese'a mogą wziąć cię na cel. A jak ktoś ostatnio powiedział, oni są wszę dzie, dla nas niewidoczni i nierozpoznawalni. - Doskonale to rozumiem. Wrócę do Francji, wcale nie będę się sprzeciwiał. - Nie ma już kryjówki we Francji, Roger. Zwinęliśmy wszystko w ciągu paru godzin po twoim zniknięciu. Nie żartuję, młodzieńcze. Naraziłeś wszystkich i wpro wadziłeś ogromne zamieszanie swoją ucieczką. Ludzie mają długie języki, a inni pilnie nasłuchują. Plotki rozchodzą się błyskawicznie, zwłaszcza gdy wyjdzie na jaw ściśle tajna operacja wywiadowcza prowadzona na terenie obcego kraju. - Bardzo mi przykro. - No cóż, stało się. Sierżant Coleman ma rację, dostarczyłeś nam niezwykle cennych informacji. Pewnie nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo ważnych... Powiem ci tylko tyle, że naszym zdaniem zidentyfikowaliśmy głównego agenta matarezowców działającego tutaj, w Londynie. W połączeniu ze zdobytymi przez ciebie informacjami osiągnęliśmy znaczący postęp. - W czym? - Na drodze do ujawnienia duszy tego potwora, że się tak wyrażę. Wciąż pozostaje poza naszym zasięgiem, ale z każdym dniem jesteśmy coraz bliżej. - Dokąd mnie zabierzecie? - spytał młody Brewster. - Na południe. Więcej nie musisz wiedzieć. - A jak się tam dostanę? - Wciąż mamy do dyspozycji pilota i samolot. Skoro już o tym mowa, był to dla niego bardzo wyczerpujący dzień. Należy tylko ufać, że jest młody i pełen energii... - Luther to prawdziwy pistolet. - Owszem. - Waters uśmiechnął się blado. - Ale dzisiaj już wiele razy był nabijany... to znaczy tankował paliwo. XXVII Porucznik Luther Considine po raz kolejny tego dnia położył maszynę na lewe skrzydło, podchodząc do lądowania, tym razem na pasie zarezerwowanym dla samolotów dyplomatycznych na obrzeżu lotniska Heathrow. - Chyba żartujesz?! - wykrzyknął do mikrofonu. - Latam tym zabytkiem bez przerwy od czwartej nad ranem, a teraz dochodzi siedemnasta! Dajcie mi krótką przerwę, choćby na lunch. - Przykro mi, poruczniku, ale takie otrzymałem rozkazy. - Przykro mi, poruczniku! - powtórzył, naśladując głos radiooperatora wieży kontrolnej. -Jestem głodny! - Nic na to nie poradzę, kolego. Ja tylko wykonuję rozkazy, nie wymyślam ich. Plan lotu zaraz dostarczy panu agent MI-5. - Dobra, niech tak będzie. Przyślijcie mi jak najszybciej cysternę i dowieźcie tych pasażerów. Chciałbym wrócić do Londynu przed północą. Będę miał randkę z wystygłym obiadem i zimną pościelą w hotelowym łóżku. - Co się stało? - spytał Pryce, zaglądając do kabiny pilotów. - Mam was zostawić na Heathrow i zabrać jakiegoś tajemniczego pasażera, zatankowawszy wcześniej do pełna. Muszę wystartować najpóźniej za dwadzie ścia minut. Nie mam pojęcia dokąd. - Widocznie jesteś niezastąpiony, Luther - zawołała z przedziału pasażerskiego Montrose. - Dlatego tak intensywnie cię wykorzystują. - Słyszałem to już wielokrotnie. "Wielu jest powołanych, lecz wybrańców garstka". Dlaczego, do cholery, musiało popaść właśnie na mnie? - Leslie ci już to powiedziała! - huknął Cameron, przekrzykując nasilony ryk silników lądującego samolotu. - Jesteś najlepszy! - Więc najlepszym nie przysługuje porządny lunch? Considine posadził maszynę i wcisnął pedał hamulców. Ruch na lotnisku wydawał się zaprojektowany przez choreografa. Kiedy tylko bfl-stol freighter zbliżył się do wydzielonego rejonu, z pobliskiego hangaru wyjechała 332 cysterna, dwaj umundurowani mechanicy błyskawicznie przykręcili węże do otworów wlewowych zbiorników w skrzydłach. Tymczasem do schodków zbliżył się ubrany po cywilnemu pracownik wywiadu. Considine podszedł do wyjścia i stanął w drzwiach. - Oto pański plan lotu, poruczniku. Proszę się z nim zapoznać. Gdyby miał pan jakieś pytania, zaraz skontaktuję się telefonicznie z dowództwem. - Dziękuję- mruknął Luther, pospiesznie rozrywając szarą kopertę. - A to wasz bagaż - dodał, wskazując wysiadających Pryce'a i Montrose. - Tak, wiem. Państwo pozwolą ze mną. Nasz samochód stoi tuż za cysterną. - Jeszcze chwilę, muszę zabrać walizki - rzekł Cameron. - Poruczniku! - zawołał agent MI-5. - Mógłby pan nam pomóc? Considine uniósł głowę i z góry zaszczycił tamtego piorunującym spojrzeniem. - Nie zmywam okien i nie wynoszę brudów do prania - syknął ze złością. - A dla twojej wiadomości, gryzipiórku, nie jestem też generalskim posłańcem z czer woną opaską na rękawie, jakich możesz podziwiać na niemych filmach wojennych. - Słucham? - Nic takiego, przyjacielu - wtrącił szybko Pryce. - Nasz kolega jest po pro stu przemęczony. Sam sobie poradzę z walizkami. - Dziękuję, kurczaczku. - O czym wy mówicie, do diabła?! - To taki amerykański żargon - odparł Cameron. - Nasz pilot musi się napić herbaty, żeby mieć czym rzygnąć z góry na port w Southampton. - Nie rozumiem ani słowa z waszej wymiany zdań! - Oni obaj są przemęczeni - odezwała się Leslie spiętym głosem. - Dajcie spokój. Zachowujecie sięjak dzieci. Do samolotu podjechał następny służbowy wóz MI-5, lecz jaskrawe odblaski stojącego nisko słońca nie pozwalały im dostrzec kto siedzi w środku. - Oho, pewnie przybył jego tajemniczy pasażer- dodała Montrose, kiedy w eskorcie agenta wywiadu szli do czekającego na nich auta. - Jeśli nie zawodzi mnie intuicja, to z pewnością znany nam już młody pa nicz - zauważył Cameron. - Roger Brewster? - zapytała cicho, zajmując miejsce na tylnym siedzeniu. - Ciekawe, dokąd wywożą go tym razem. - Do południowej Hiszpanii, na ranczo, którego właścicielem jest mój stary znajomy z okresu baskijskiej rebelii - wyjaśnił Geoffrey Waters, witając ich w swo im biurze w centrali brytyjskiego wywiadu. - Miałeś rację, Cameronie. Roger skontaktował się z Colemanem. Zgodnie z twoimi przypuszczeniami uznał go za jedynego człowieka godnego zaufania. - No, no. Naprawdę jesteś dobry - zauważyła Leslie, patrząc z podziwem naPryce'a. - To nie było takie trudne, po prostu spróbowałem wejść w jego położenie. Sam, bez pomocy, niewiele mógł zdziałać. Musiał jednak mieć bardzo ważny Powód, żeby uciec z Francji i wrócić do Londynu. 333 - Rzeczywiście - wtrącił podekscytowany Waters. - Przypomniał sobie ad res pewnej kobiety z High Holborn, o której nic nie wiedzieliśmy. Szef sekcji bezpieczeństwa pokrótce opisał rewelacje, jakie przyniosła wizyta Colemana i Rogera w mieszkaniu Symond. Pokazał im parę listów oraz kartkę z notatnika z rozszyfrowanym zapisem. - Znowu Amsterdam, Pryce! Głowa smoka musi się znajdować w tym mieście! - Na to wygląda. Lecz niezależnie od wszystkiego człowiek z Amsterdamu jest tylko zarządcą, biurokratą. Nie on dzierży w dłoniach potęgę organizacji. Za nim... albo za nią musi stać jeszcze ktoś. - Skąd ten wniosek, Cam? - zdziwiła się Leslie. - Może to głupie, co powiem, ale gdy byłem jeszcze w college'u, uwielbia łem czytać i słuchać z kaset nagrane dramaty Szekspira. Dziwne, prawda? Otóż jeden cytat głęboko zapadł mi w pamięć, choć nie umiem teraz powiedzieć, z któ rej sztuki pochodzi. - Jak brzmi ten cytat? - "Między pierwszym krokiem a potwornym uczynkiem wszystko jest złu dzeniem lub odrażającym snem". - Zdaje się, że to z "Juliusza Cezara" - rzekł Waters. - Nie dostrzegam jed nak żadnego związku. - Mam na myśli owo złudzenie. Musiałbym zajrzeć do tekstu, żeby przyto czyć właściwy kontekst, ale tam chodziło o widmo, ukrytą zjawę. I ja wyczuwam obecność takiej zjawy za plecami człowieka z Amsterdamu. - W każdym razie przyznasz, że nim musimy się zająć w pierwszej kolejności. - Oczywiście, Geof. Koniecznie. Czy mógłbyś mi wyświadczyć przysługę? Ściągnij tu Scofielda. Mam wrażenie, że będziemy potrzebowali Beowulfa Agate'a. THE NEW YORK TIMES PORUSZENIE W ŚRODOWISKU LEKARSKIM Ponad dziewięćset niedochodowych szpitali sprzedanych jednemu konsorcjum NOWY JORK, 26 PAŹDZIERNIKA Wielkie poruszenie w międzynarodowym środowisku lekarzy wywołała wiadomość, że 942 dotąd nie przynoszące dochodów szpitale w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Meksyku, Francji, Holandii i Wielkiej Brytanii zostały sprzedane Camation Cross International, medycznemu konsorcjum mającemu siedzibę w Paryżu. Jego rzecznik prasowy, doktor Pierre Froisard, opublikował oświadczenie następującej treści: "Wreszcie spełnia się marzenie wszystkich lekarzy naszego stulecia, które nazwaliśmy Projektem Światowym. Skupienie w prywatnych rękach tak wielu ośrodków medycznych teraz, gdy możliwa jest błyskawiczna wymiana informacji, musi 334 zaowocować znaczną poprawą świadczonych usług. Łącząc siły i środki, wymieniając wzajemnie doświadczenia, będziemy jeszcze lepiej służyć chorym. Projekt Światowy, na który poświęciliśmy parę lat pracy i który bardzo wiele nas kosztował, staje się rzeczywistością, na czym zyska cała ludzkość". W odpowiedzi na oświadczenie doktora Froisarda doktor Kenneth Burns, znany onkolog z Nowej Anglii, rzekł: "Wszystko zależy od tego, jak potoczą się sprawy. Gdyby spełniano każdą obietnicę, od dawna żylibyśmy w utopijnym dobrobycie. Niepokoi mnie skupienie tak olbrzymiej władzy w jednym ośrodku. Nie można przecież wykluczyć, iż jutro otrzymamy ścisłe dyrektywy, a zarząd wyraźnie da do zrozumienia, że jeśli nie będziemy postępować zgodnie z nimi, wylądujemy na bruku. Mieliśmy już wiele przykładów takiej działalności, chociażby wśród firm ubezpieczeniowych. Ogranicza nam się możliwość wyboru". Warto odnotować także głos sprzeciwu Thurstona Blaira, znanego z kontrowersyjnych wypowiedzi senatora stanu Wy-oming. "Jak, do [...], mogło do tego dojść? Mamy ustawę antytrustową, obostrzenia dotyczące inwestycji zagranicznych i wszelkiego typu prawa zabraniające podobnych rzeczy. Gdzie byli ci [...] idioci, którzy powinni stać na straży prawa?" Odpowiedź na zastrzeżenia senatora jest bardzo prosta. Międzynarodowe konsorcja muszą przestrzegać jedynie przepisów w tych krajach, w których działają. Prawa dość znacznie różnią się między sobą, żadne jednak nie zabrania wykupywania większościowych pakietów akcji innych towarzystw. Stąd amerykańska firma Ford może działać w Wielkiej Brytanii jako Ford U.K., holenderski Phillips w Stanach Zjednoczonych nazywa się Phillips USA, podczas gdy spółka Standard Oil nosi tę samą nazwę w każdym kraju. Ogólnie tego typu międzynarodowe korporacje przyczyniają się do rozwoju gospodarczego państw, na których terenie funkcjonują. Można więc zakładać, że Carnation Cross utworzy szereg spółek, takich jak CC. USA, CC. U.K., CC. France itp. Ciąg dalszy na stronie D2. Brandon i Antonia dotarli wreszcie do wynajętego dla nich pokoju w hotelu "Savoy". On był wyczerpany po locie wojskowym odrzutowcem, ona zaś podniecona tym, że po latach znów znalazła się w Londynie. - Mam ochotę przejść się trochę po mieście - powiedziała, rozwieszając ostat nie ubrania w szafie. - To pozdrów ode mnie tutejsze puby - mruknął Scofield, który rozciągnął się na łóżku, zrzuciwszy jedynie buty. - Odwiedzę te najlepsze, kiedy zrobisz rozpoznanie. - Nie uwzględniałam pubów w swoich planach turystycznych. 335 - Zapomniałem, że próbujesz się na nowo wcielić w rolę wyzwolicielki ludzkości - I tobie by nie zaszkodziła odrobina takiej postawy. Zadzwonił telefon. - Ja odbiorę - powiedziała szybko Toni, podchodząc do stolika. - Słucham. - Antonia? Tu Geoffrey! Nie widzieliśmy się z tysiąc lat, staruszko! - Co najmniej dwadzieścia, Geof. Och, przepraszam. Zdaje się, że teraz jesteś sir Geoffreyem Watersem. - Zdarzają się i takie wypadki, moja droga, nawet w naszej branży. Czy ten stary rozpustnik jest gdzieś w pobliżu? - I tak, i nie. Próbuje sięjakoś oswoić z nagłą zmianą czasu, ale fizycznie jest tuż obok. Już ci go daję. Antonia przekazała słuchawkę Brandonowi. - Witaj, sir palancie. Czy naprawdę nie mógłbyś dać nam parę godzin na od poczynek? - W normalnych warunkach nie ośmielałbym się zakłócać ci w pełni zasłużo nego spokoju, kolego, ale musimy przedyskutować niezwykle ważne sprawy. Ca- meron i Leslie są u mnie. - A sprawy są tak ważne, że nie możemy o nich porozmawiać przez telefon, abym nie musiał wstawać z łóżka? - Chyba znasz odpowiedź, Bray. - Teraz już znam. - Zsunął nogi, podniósł się ociężale i usiadł. - Urzędujesz nadal w tym samym kurniku? - Nie poznasz mojego biura, wpakowaliśmy kupę forsy w remont budynku. Ale od zewnątrz wygląda tak samo, ani trochę się nie zmienił od kilkuset lat. - Kiedyś stawiano solidniejsze budowle. - Masz rację. Pryce wciąż mi o tym przypomina, za co należą mu się wyrazy uznania. - Należy mu się więcej niż tylko wyrazy uznania. Będziemy u ciebie za jakieś dwadzieścia minut. Aha, czy muszę się do ciebie zwracać tym paskudnym arysto kratycznym tytułem? - Tylko wówczas, gdy nie będziemy sami. W przeciwnym razie możesz zo stać ścięty. Powitanie było serdeczne, acz krótkie, gdyż zdominowała je świadomość pilnych spraw do omówienia. Kiedy cała piątka zasiadła wokół stołu konferencyjnego w sali obrad wydziału MI-5, Waters pokrótce przedstawił ostatnie wydarzenia, szczegółowo omawiając odkrycie młodego Brewstera, lecz zostawiając kwestię identyfikacji londyńskiego szpiega na później. Następnie Pryce i Montrose zrelacjonowali swoje przygody nad jeziorem Como, podkreślając zaangażowanie don Silvia Togazziego i opisując tragiczną śmierć Paravaciniego oraz jego doradcy. - Mój Boże! - burknął Scofield. - Togazzi jest teraz donem, a Geof cholernym sirem. Tylko patrzeć, jak Silvio zostanie królem Italii, a obecny tu wazeliniarz premierem Zjednoczonego Królestwa. Ten świat chyba stanął na głowie! 336 - Jesteś aż nazbyt uprzejmy. - Waters zachichotał. - W każdym razie wypra wa do Włoch przyniosła dwie korzyści: załamanie struktury tamtejszej siatki ma- tarezowców oraz zdemaskowanie watykańskiego kardynała Paravaciniego. - Nie jestem pewna, czy można mówić o załamaniu struktury - wtrąciła Le- slie. - W każdym razie Charlie Paravacini był na pewno ważną postacią w orga nizacyjnej hierarchii. - Tego nie wiemy - przerwał jej Brandon. - Ale możemy chyba założyć, że sprawował dość znaczną władzę. Według Togazziego nie wyjeżdżał zbyt często z Bellagio. - Dobrze, uznajmy zatem, że jeśli nawet organizacja nie poniosła większego uszczerbku, to z pewnością powstałe zamieszanie musi doprowadzić do zachwia nia jej potęgi - powiedział szef sekcji bezpieczeństwa MI-5. - Z tym się zgadzam - przyznał Cameron. - A przecież o to nam chodzi. Za chwianie stabilności może ułatwić dekonspirację, a gdybyśmy zebrali wystarcza jąco dużo faktów dotyczących spisku zmierzającego do przejęcia kontroli nad światową gospodarką, moglibyśmy zorganizować przeciwdziałanie. - Jak? Demaskując ich działalność? - zapytał sceptycznie Scofield, unosząc wysoko brwi. - Istnieje taka możliwość - rzekł Waters - ale moim zdaniem nie byłoby to najskuteczniejsze rozwiązanie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - odezwała się Antonia. - Musimy wyeliminować matarezowców z grona międzynarodowej finansje- ry, nie wprowadzając zarazem chaosu w gospodarce. - Jak chcesz to osiągnąć bez demaskowania spisku? - Najprostszym sposobem, Toni - odrzekł Pryce. - Trzeba poobcinać łby temu potworowi, zostawiając resztę ścierwa, żeby samo zdechło w konwulsjach. - Widzę, Cam, że jesteś w poetyckim nastroju - mruknął Scofield. - Mógłbyś na Harvardzie prowadzić kursy z dziedziny zwalczania zabobonów. - Nie wiedziałem nawet, że się takie organizuje. - Czy mogę prosić, żeby dzieci w piaskownicy zachowały spokój? - wtrąciła sta nowczo Leslie, po czym zwróciła się do Watersa: - Sądzę, że pytanie Toni jest bardzo ważne. Jak możemy przeciwdziałać matarezowcom, nie ujawniając istnienia spisku? - Odpowiem, ale wcześniej chciałbym usłyszeć relację Brandona. Gadaj, sta ruchu. Co ci się udało zdziałać, nie licząc ujawnienia agendy w Atlantic Crown, bo o tym wszyscy już wiemy? - Ty im opowiedz, kochanie - Bray poprosił Antonię, po czym wyjaśnił: - To ona zapisywała punkty, a ja wolałbym więcej nie obrażać nikogo z tu obecnych. - Muszę przyznać, że rezultaty przeszły moje oczekiwania - zaczęła Toni. - Na podstawie materiałów sfotografowanych w siedzibie Atlantic Crown oraz kom puterowej analizy przeprowadzonych ostatnio fuzji przedsiębiorstw czy ich wy kupu bądź przejęcia w podejrzanych okolicznościach, Bray przy pomocy Franka Shieldsa zorganizował w pewnym nowojorskim hotelu akcję polegającą na sze rzeniu dezinformacji. - Przedstawiła następnie czternastu wytypowanych kandy datów z grona wpływowych amerykańskich biznesmenów oraz przebieg spotkań z nimi, po czym zakończyła: - Czterech najważniejszych ludzi, którzy ewident- 337 nie wcześniej się nie znali, po rozmowie z Brayem zorganizowało wspólną naradę w ekskluzywnej nowojorskiej restauracji. Ludzie Shieldsa sfotografowali ich z ukrycia. Obecnie trwa gromadzenie materiałów na ich temat. - Doskonała robota, Brandon! - wykrzyknął Waters. - Teraz omówię, czego zdołaliśmy dokonać w Londynie. Geoffrey wstał i zaciągnął story w oknach, mimo że przez zamknięte żaluzje przesączało się niewiele porannego światła. Włączył rzutnik umieszczony na wysokim stojaku i na białym ekranie w końcu sali ukazał się jasny prostokąt. Waters wcisnął klawisz pilota, wyświetlił się pierwszy slajd. Ukazywał mężczyznę oddalającego się londyńską ulicą, z głową na wpół odwróconą, jakby trwożliwie zerkał przez ramię. Był dość wysoki, szczupły, o nieproporcjonalnie długich nogach ubrany w tradycyjny urzędniczy garnitur. Na jego wąskiej pociągłej twarzy malował się wyraz zaskoczenia i lęku. Następne ujęcia nie zostawiały wątpliwości, że jeszcze bardziej przyspieszył kroku; dwa razy oglądał się za siebie z narastającym przerażeniem graniczącym z paniką. Ostatni slajd ukazywał mężczyznę znikającego za rogiem budynku. Waters wyłączył rzutnik i zapalił górne światła. Wrócił na swoje miejsce, stanął za krzesłem i wyjaśnił: - Sfotografowany mężczyzna, podejrzany o ścisłą współpracę z siatką Mata- rese'a, uciekał sprzed domu Amandy Bentley-Smythe tuż po tym, jak po wyło wieniu jej zwłok w mieszkaniu zjawiła się ekipa śledcza. Zidentyfikowaliśmy go bez kłopotu. To Leonard Fredericks, wysoki urzędnik w Foreign Office. Jego te lefon jest na podsłuchu, a każdy krok śledzą agenci SIS, z którymi nawiązaliśmy współpracę. Ale od tamtego dnia w Bayswater nie kontaktował się z nikim waż nym, w Foreign Office wykonuje rutynowąpracę biurową. Mimo wszystko jeste śmy przekonani, że to czołowy londyński agent organizacji Matarese'a. - Więc czemu go nie aresztujecie i nie weźmiecie na przesłuchanie? - spytał ze złością Pryce. - Bo tylko ostrzeglibyśmy przeciwnika, a tego nam robić nie wolno, do cho lery! - syknął Scofield. - Niby dlaczego, wasza świątobliwość? - Nie jesteśmy jeszcze na to gotowi! - odparł Brandon z naciskiem. - Jeśli fak tycznie ten twój potwór ma siedlisko w Amsterdamie, najpierw musimy go namie rzyć. Likwidacja jego agenta oznaczałaby w praktyce odcięcie sobie drogi do celu. - Zdaje się, że rozumiem, o co mu chodzi - powiedziała cicho Leslie. - Ja również, tylko trudno mi się do tego przyznać - dorzucił Cameron. - Chcesz zepsuć kompas pilotowi, który zgubi drogę w niedostępnych górach. - Mógłbyś znaleźć lepszą metaforę, młodzieńcze, ale w ogólnych zarysach masz rację. Na razie niech ten sprytny zarządca, który zapewne wcale nie jest tak potężny, jak mu się wydaje, dalej uważa, iż jest na najlepszej drodze do przejęcia pełnej kontroli nad gospodarką. Spróbujmy odciąć jego powiązania z rzeczywi stością i w ten sposób go odizolować. Tylko tak można zniszczyć Krąg Matare- se'a. Być może za klucz dalszych poszukiwań należy potraktować ów skrót "K-Gracht", odnaleziony w notatkach Symond. - Mam wrażenie, jakbym znowu rozmawiał z dawnym Beowulfem Agate'em - rzekł Waters. 338 - Daj spokój, Geof, nie dorabiaj do tego żadnej mistyki. Zawsze zaczyna się ro botę od największych głazów i kończy na drobnym żwirze, a jeśli zajdzie potrzeba, sprawdza nawet ziarenka piasku. Ludzkie zachowania wcale tak bardzo się od siebie nie różnią. Wraz z Taleniekowem nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości. - Oho, nasz Beowulf Agate ma znowu wizję - mruknął pod nosem Cameron, uważnie obserwując Scofielda. - Skupmy się więc na tych kamykach i ziarenkach piasku. Co zamierzasz, Bray? - To proste. Chcę się znowu stać oddanym członkiem organizacji Matarese'a. - Co takiego? Wszyscy czworo popatrzyli na niego ze zdumieniem. - Uspokójcie się, to naprawdę nic trudnego. Tutejszy agent matarezowców, Leonard Fredericks, przyjmie emisariusza z Amsterdamu. Zdobyłem już wystar czająco wiele informacji, żeby dobrze odegrać tę rolę. - Ten facet jest zwykłym pionkiem - zaoponował Cameron. - Jeśli nawet dobrze wypełnia swoje funkcje, to z pewnością niewiele znaczy. Myślisz, że cze goś się od niego dowiesz? - Nie wiem. Wszystko zależy od przebiegu rozmowy, od jego reakcji na moje oświadczenia i odpowiedzi na pytania. Niektóre rzeczy wynikną dopiero w trak cie spotkania. To będzie coś w rodzaju umysłowej partii tenisa. - Na wszystkie świętości! Jak zamierzasz to przeprowadzić? - zapytał osłu piały Waters. - Ten gość mnie nie zna, a ostatnie fotografie mojej przystojnej twarzy, jakie znajdowały się w aktach agencji, pochodziły z okresu, kiedy miałem dwadzieścia dziewięć lat, czyli sprzed... co najmniej ćwierci wieku. Nie boję się zatem, że mnie rozpozna. - Przykro mi niszczyć to nadzwyczajne mniemanie o sobie - wtrącił Came ron - ale twoja sława sięga już wszędzie. Nawet Paravacini, choć przeklinał cię od najgorszych, wyraził olbrzymie uznanie dla twych umiejętności. Więc skoro on, Włoch, wyrażał się o tobie z najwyższym szacunkiem, to możesz być pewien, że wszyscy członkowie organizacji w Europie dobrze cię znają i wiedzą, do cze go jesteś zdolny. - I nie należy się też łudzić, że mieli większe trudności z dotarciem do które goś z żołnierzy, jacy towarzyszyli nam nad Zatoką Chesapeake bądź w Peregrine View - dodała Leslie. - Mogli od nich wyciągnąć twój szczegółowy rysopis. - A poza tym, Bray - dołączyła się Antonia - Frank Shields otwarcie przy znał, że nie potrafią na razie wytropić wtyczki w centrali w Langley. - Najpierw odpowiem pani pułkownik - rzekł spokojnie Brandon, składając lekki ukłon Montrose. - Po prostu będę musiał tym razem zachować nieco więk szą ostrożność. Natomiast z twoimi zastrzeżeniami, najdroższa, rozprawię się bez kłopotu. Otóż kiedy tylko Cam powiadomił "Szparookiego", że znalazł nas na Outer 26, wszelkie dokumenty, to znaczy nasze akta personalne ze zdjęciami, zostały zabrane z archiwum, a ich kopie na dyskach komputera wykasowano. - Nie byłabym tego pewna - odezwała się Leslie. - Ja i Ev Bracket na począt ku operacji dostaliśmy do wglądu krótki wyciąg z tych akt. 339 - Jedynie krótki wyciąg, zgadza się? - Owszem, ale z pewnością by mi wystarczył, żebym rozpoznała cię na ulicy To samo dotyczy Toni. - A co się później stało z tymi materiałami, pani pułkownik? - Zgodnie z rozkazem, po zapoznaniu się z dokumentami wspólnie z Evere- temje spaliliśmy. - I nikt poza wami ich nie widział? - Oczywiście, że nie. To były ściśle tajne dane. - Zakładam, że nie przekazałaś wcześniej ich kopii komuś z Kręgu Matarese'a - Proszę, Brandon, nie traktuj mnie jak idiotkę. - Właśnie. Znów przesadzasz - dodała z naciskiem Antonia. - Coś podobnego nawet mi nie przyszło do głowy - przyznał szczerze Bran don. - Uważam cię za wzorowego oficera. Chciałem tylko wykazać, że jeśli ja kieś informacje wpadły w ręce matarezowców, to są one także niepełne i wyryw kowe, a zapewne również mocno przesadzone. W końcu nie licząc mego osobistego uroku, imponującego wyglądu oraz pewnych umiejętności w posługiwaniu się bronią, mogę uchodzić za przeciętnego sześćdziesięcioletniego Amerykanina. Niczym się nie wyróżniam. - Tak jak latająca świnia na tle księżyca albo krowa dająca burbon zamiast mleka - skwitował z uśmiechem Pryce, kręcąc głową z niedowierzania. Spotkanie z Leonardem Fredericsem, wicedyrektorem Zespołu do Spraw Rokowań Ekonomicznych z Unią Europejską, zostało zaaranżowane z zachowaniem maksymalnej ostrożności. Geoffrey Waters poruszył w tym celu najwyższe czynniki ze świata brytyjskiego wywiadu. Wystosowano więc zwykłe pismo do Foreign Office z prośbą o wyznaczenie kogoś z kierownictwa tegoż zespołu do negocjacji ze znanym amerykańskim bankierem, który złożył oficjalny protest przeciwko stosowaniu przez służby zagraniczne Zjednoczonego Królestwa wyższych kursów wymiany walut niż obowiązywały w Banku Światowym, co miało jakoby zaniżać zyski z amerykańskich inwestycji na wyspach. Uzasadnienie było równie głupie, jak pomysł szukania owej krowy dającej burbon zamiast mleka, ale ponieważ jego sens został zamaskowany odpowiednią porcją ekonomicznego żargonu, biurokraci potraktowali je z całą powagą. - Czy mógłbyś mi zrobić drobną przysługę, przyjacielu? - Wiesz, że na mnie możesz zawsze liczyć, Geoffreyu. - Sformułuj pismo okólne dla swojego pracownika. Chodzi o skargę amery kańskiego bankiera, niejakiego Andrew Jordana. Musimy wziąć pod lupę Leonar da Fredericsa. Zrób więc wszystko, żeby sprawa trafiła właśnie do niego. - Czy mogę ci zadać kilka pytań? - Niestety. To część najściślej tajnej operacji. - Więc daj mi chociaż krótką wskazówkę. - Już powiedziałem. Żadnych wyjaśnień. - Chyba rozumiesz, że będę musiał jakoś uzasadnić ten wybór. Nie mogę się podkładać, nawet dla ciebie. 340 - Wymyśl coś, stań na głowie, bylebyś tylko przekazał sprawę Fredericsowi. - Zapewne nie zwracałbyś się do mnie, gdyby nie chodziło o coś najwyższej wagi- Spróbuję to załatwić, Geof. - Pan Andrew Jordan - oznajmiła sekretarka, wprowadzając Scofielda do gabinetu Fredericsa. Wysoki, chudy urzędnik podniósł się zza biurka, wyszedł na środek pokoju j z wystudiowanym entuzjazmem powitał znanego bankiera. - Nie bardzo mam ochotę rozmawiać z panem tutaj - oznajmił napuszonym tonem Jordan. - W biurach ściany mają uszy. Wiem dobrze, bo sam mam ich dwadzieścia sześć w różnych miastach Stanów. Niedaleko jest bar, który nazywa cie pubem. "Lew..." i coś tam dalej. - "Pod Lwem Świętego Jerzego" - wtrącił usłużnie Frederics. - Wolałby pan rozmawiać w pubie? - Oczywiście, jeśli nie sprawi to panu kłopotu. - Najmniejszego. Jak pan sobie życzy. Muszę jednak pilnie załatwić przed wyjściem kilka drobnych spraw, gdyby więc był pan uprzejmy tam na mnie zacze kać, przyjdę najpóźniej za pół godziny. "Pod Lwem Świętego Jerzego" należał do typowych londyńskich pubów. Ściany wyłożone grubą boazerią, ciężkie stoły i krzesła, oszczędne oświetlenie przy maksymalnym zadymieniu - krótko mówiąc, było to wręcz wymarzone otoczenie dla kogoś pokroju Brandona Scofielda. Zajął stolik z brzegu, blisko wyjścia, i przeglądając kartę zaczął się rozglądać po sali. Frederics zjawił się wcześniej niż obiecywał, przyniósł ze sobą aktówkę. Szybko zauważył podejrzanego Amerykanina, który nie chciał rozmawiać w biurze, podszedł do stolika, stanął naprzeciwko bankiera i otworzył neseser. - Zapoznałem się z pańskim zażaleniem, panie Jordan. Muszę przyznać, że choć nie jest ono pozbawione podstaw, to zupełnie nie wiem, co mógłbym dla pana zrobić. - Może się czegoś napijesz? Lepiej się rozmawia przy szklaneczce. - Słucham? - Powinieneś wiedzieć, jak działamy - rzekł Scofield, przywołując kelnera. - No więc czego się napijesz? - Poproszę o mały dżin z tonikiem. Brandon zamówił drinka dla siebie, a gdy kelner odszedł, zdumiony Frederics zapytał: - Co pan chciał powiedzieć przez to, że powinienem wiedzieć, jak... działa cie? Kogo miał pan na myśli? - Działamy okrężnymi sposobami, to jedyna odpowiedź. Ta skarga to lipa. Przywożę ci rozkazy z Amsterdamu. - Skąd? - Nie udawaj, Leonard. Gramy w jednej drużynie. Przecież nie znalazłbym do ciebie dojścia, gdyby nie pomoc Amsterdamu. Anglik opadł na krzesło. Kelner przyniósł im szklaneczki w najbardziej odpowiednim momencie, gdyż Frederics miał chwilę na ochłonięcie z początkowego 341 przerażenia. A kiedy znów zostali sami, chcąc uprzedzić jakiekolwiek tłumaczenia, Scofield dodał szybko: - Moim zdaniem to był świetny pomysł. Samo pismo można wyrzucić do ko sza, ale dotyczy spraw, na które rzeczywiście skarży się wielu amerykańskich inwestorów. A ja naprawdę jestem bankierem, możesz to sprawdzić w swoim kom puterze. Tyle że zarządzanie finansami nie jest moją jedyną funkcją. Wykonuję też polecenia nadchodzące z K-Gracht w Amsterdamie. - K-Gracht... - osłupiały urzędnik zagapił się na niego z rozdziawionymi ustami. - Przecież to jasne - odparł spokojnie Beowulf Agate. - To ja nadzorowałem czyszczenie biura w siedzibie Atlantic Crown... naszego biura, a później przy wiozłem wszystko do Holandii. Agent matarezowców był coraz bliższy paniki, choć sądząc po jego minie, pozbył się już wszystkich podejrzeń co do tożsamości swego rozmówcy. - Więc jakie są te rozkazy z Amsterdamu, z K-Gracht? - Przede wszystkim nie wolno ci się z nikim kontaktować. Ja będę twoim je dynym łącznikiem, nikomu innemu nie ufaj. Tak załatwiliśmy sprawę zażalenia do Foreign Office, żeby jej rozpatrywanie potrwało jakiś czas, podczas gdy każdy dzień zbliży nas do celu... - W końcu nie jest aż tak bardzo oddalony - wycedził Frederics, jakby chciał w ten sposób okazać, iż należy do wtajemniczonych. - Muszę cię o coś spytać, Leonardzie. - Brandon ściszył głos, nadając mu złowieszcze brzmienie. - Skąd znasz datę osiągnięcia naszego celu? To ścisła tajemnica, dotąd wie o niej zaledwie parę osób. - Słyszałem... plotki z Amsterdamu, przekazał mi je zaufany człowiek. - Jakie plotki? - O punktach zapalnych nad Morzem Śródziemnym. - Kto ci o tym powiedział? - Guiderone, rzecz jasna! Oprowadzałem go niedawno po Londynie, mówi łem o naszych przygotowaniach. - Julian Guiderone? - Tym razem Scofield nie potrafił ukryć zdumienia. Po chwili szepnął: -A więc on naprawdę przeżył... - Słucham? - Nic ważnego... Kto cię upoważnił do kontaktowania się z Guideronem? - To on się ze mną skontaktował za pośrednictwem Amsterdamu! Jak mo głem go o cokolwiek pytać? Przecież to syn Pasterza, przywódca naszego ruchu! - I wierzysz, że Guiderone ze swoimi środkami może bez trudu przejąć kon trolę od Amsterdamu? - Środkami? Pieniądze są tylko siłą napędową, dość istotną, ale ważniejsze od nich są zobowiązania. Guiderone może pozbawić Amsterdam wszelkiej wła dzy niemal jednym ruchem ręki, wyraźnie dał mi to do zrozumienia... Mój Boże, a więc to właśnie się teraz odbywa, prawda? Skoro nie wolno mi się z nikim kon taktować, nikomu ufać... - Julian byłby dumny z twojej domyślności - rzekł cicho Scofield, patrząc tamtemu prosto w oczy. - Powiedział mi, że jesteś bardzo dobry, zaliczył cię do najlepszych, w pełni godnych zaufania. 342 - Jakbym go słyszał! - Agent matarezowców zachichotał, upił nieco dżinu z to- nikiem i pełnym napięcia szeptem oznajmił: - Chyba już wszystko rozumiem. Pan Guiderone wspominał kilkakrotnie, że Amsterdam staje się nazbyt pewny siebie. Mówił, że jeszcze musi się liczyć z jego ogromnym bogactwem wyrosłym z fortuny barona Matarese'a, aczkolwiek ma coraz więcej zastrzeżeń do jego strategii i metod działania, a za szczególnie irytujący uważa brak kontaktów ze światową elitą. - Julian nigdy się nie myli. - Zatem, panie Jordan, wcale nie jest pan kurierem z Amsterdamu, lecz po słańcem Juliana Guiderona. - Powtarzam, że jesteś nadzwyczaj domyślny, Leonardzie. - Teraz Scofield pochylił się nisko nad stolikiem. - Czy znasz spółkę Swanson & Schwartz? - Z Nowego Jorku? Oczywiście. To firma brokerska Alberta Whiteheada. Utrzymuję z nim bliski kontakt, na polecenie Amsterdamu. - W takim razie musisz też znać Stuarta Nicholsa. - Zazwyczaj z nim właśnie rozmawiam. - A Bena Wahlburga i Jamiesona Fowlera? - Bankowość i energetyka... - Znakomicie. Pewnie domyślasz się już reszty. Skontaktuj się z nimi i po wtórz rozkazy, które ci przekazałem. Tylko nie wymieniaj mojego nazwiska. Ju lian by cię za to obdarł ze skóry. Wyjaśnij, że dowiedziałeś się z zaufanego źró dła, iż powinni trzymać się z dala od Amsterdamu. Spytaj, czy cokolwiek im już wiadomo w tej sprawie. Albert Whitehead, dyrektor spółki Swanson & Schwartz, skończył rozmowę telefoniczną i ze zdziwieniem popatrzył na Stuarta Nicholsa, radcę prawnego firmy brokerskiej, który powoli odłożył na widełki słuchawkę bliźniaczego aparatu. - O co tu chodzi, Stu? Co się dzieje, do jasnej cholery?! - Słyszałem, jak próbowałeś wybadać grunt, Al. Muszę przyznać, że sam nie wiele rozumiem. Leonard na pewno nie wyssał tego z palca, ostatecznie przyta czał same fakty. - To jedno jest pewne, Stuart. Nawet przez moment nie kłamał. Zabrzęczał interkom na biurku. Whitehead wcisnął klawisz i rzekł do mikrofonu: - Słucham, Janet. - Zbliża się pora umówionego spotkania, proszę pana. - Ach, tak, już sobie przypominam. Mówiłaś mi o tym wczoraj. Z kim mam Się spotkać? Bo o tym, jak mi się zdaje, nie wspominałaś. - Spieszył się pan na lunch, nie chciałam pana dłużej zatrzymywać. - Więc co to za spotkanie, Janet? - Przyjechali panowie Benjamin Wahlburg oraz Jamieson Fowler. - Naprawdę? Osłupiały dyrektor znów popatrzył na swego nie mniej zdziwionego kolegę. XXVIII Dyrektor Frank Shields pospiesznie rozerwał szarą kopertę opatrzoną nadrukiem POUFNE. DO RĄK WŁASNYCH i zaczął szybko wertować jej zawartość. Następnie podpisał kwit łącznika, potwierdzając, że odebrał przesyłkę z nie naruszonymi pieczęciami, po czym wrócił do swego biurka i tym razem zaczął uważnie czytać od początku. Sześć stron zawierało spisane rozmowy z prywatnych, teoretycznie dobrze zabezpieczonych przed podsłuchem linii telefonicznych należących do Alberta Whiteheada, Stuarta Nicholsa, Benjamina Wahlburga oraz Jamiesona Fowlera. Byli to ci sami członkowie organizacji Matarese'a, którzy spotkali się potajemnie w ekskluzywnej nowojorskiej restauracji po odbyciu rozmów z Williamem Claytonem, za którego podszył się Brandon Scofield. Pokonanie zabezpieczeń antypodsłuchowych dla specjalistów z CIA nie przedstawiało żadnego problemu. Właściciele aparatów w większości wypadków rozmawiali otwarcie, czasami jednak posługiwali się jakimś szyfrem, jak gdyby mimo wszystko brali pod uwagę możliwość istnienia podsłuchu. Nie ulegało jednak wątpliwości, że cała czwórka ze zdumieniem przyjmowała polecenie unikania kontaktów z Amsterdamem, najczęściej określanym w ich gronie skrótem AM. Oprócz zdziwienia w rozmowach przewijał się wyraźny strach, a szczególną trwogę budziły wszelkie rozważania na temat przyszłości wspólnego przedsięwzięcia. Po krótkich debatach czterej mężczyźni postanowili zorganizować naradę w małym luksusowym hotelu w Bernardsville w stanie New Jersey-Rezerwacje pokoi miały być dokonane w imieniu firmy Genesis Company, a prywatne odrzutowce biznesmenów wylądować na lotnisku w Morristown, oddalonym o dwadzieścia minut drogi samochodem od Bernardsville. Dyrektor pionu operacyjnego natychmiast zaprzągł do pracy zespół infiltracyjny, ani nie wtajemniczając agentów w przedmiot operacji, ani nie przybliżając im nawet sylwetek śledzonych obiektów. Kiedy tylko Genesis Company zare- 344 zerwowała w hotelu cztery apartamenty oraz salę konferencyjną, agenci CIA natychmiast udali się na miejsce, żeby założyć instalację podsłuchową. Frank Shields, wykorzystując bezpośrednią linię z podłączonym skramblerem, zadzwonił do londyńskiego biura Watersa. - Sekcja bezpieczeństwa - rozległo się w słuchawce. - Cześć, Geof. Tu Frank. - Masz coś, staruszku? - Kolejne piórko do pióropusza Scofielda. Czterech... teraz już pięciu wytypowanych przez niego biznesmenów połknęło haczyk. Tych czterech ze Stanów umówiło się na potajemną naradę. Przygotowaliśmy się już na jej zarejestrowanie. Możesz mi wierzyć, że wszyscy czterej są bliscy paniki. - Jak ten diabeł tego dokonał? - zdziwił się Geoffrey. - Wygląda na to, że bez większego trudu - odparł Shields. - Odnoszę wraże nie, że na co dzień jesteśmy tak ograniczeni wymogami zachowania tajemnicy oraz schematami różnorodnych manipulacji, iż często zapominamy o najprost szych metodach działania. Natomiast Brandon po mistrzowsku potrafi się wcielić w każdą narzuconą sobie rolę i załatwić sprawę błyskawicznie, zanim jego ofiara zdąży się w czymkolwiek połapać. - Moim zdaniem to najprostsza droga do tego, żeby się zdemaskować na ja kimś błahym szczególe - rzekł Waters. - Ja też tak uważam. Ale żaden z nas nie jest Beowulfem Agate'em. Będę w kontakcie. - Trzymaj się, Frank. Geoffrey spojrzał na zegarek i zauważył ze zdumieniem, że po raz kolejny spóźnił się na obiad. Zadzwonił więc szybko do żony. - Przepraszam, moja droga. Znów pilne sprawy zatrzymały mnie w biurze. - I pewnie jak zwykle nie możesz o nich rozmawiać przez telefon? - Niestety, masz rację. - Trudno, Geof. Już się do tego przyzwyczaiłam. Poproszę gosposię, żeby zostawiła ci obiad w piecyku, więc nie zapomnij włożyć rękawic, kiedy będziesz wyjmował tacę. - Dzięki, Gwyn. Bardzo mi przykro. - Nie ma o czym mówić. Rozumiem, że musisz tropić pewnych łobuzów. Clive Jest doszczętnie załamany, na krawędzi rozstroju nerwowego. Właśnie siedzi tu Przy mnie. - Naprawdę nie wiem, kiedy uda mi się przyjechać... - Nieważne. Posiedzę z Clive'em. Przygotuję mu łóżko w pokoju gościnnym. Waters odłożył słuchawkę i zaczął się zastanawiać, gdzie mógłby zjeść obiad na mieście, co uwolniłoby go od konieczności rozmowy z pogrążonym w żałobie szwagrem przynajmniej do rana. Po chwili przez interkom wezwał swoją obstawę z SIs, z oddziałów najbardziej doświadczonych w ochronie osób zagrożonych 345 atakiem terrorystycznym. Wcale nie zamierzał bowiem lekceważyć wydanego na siebie wyroku śmierci, o którym wspominał Carlo Paravacini. Po kilkunastu sekundach przed gabinetem zjawili się trzej funkcjonariusze paramilitarnej jednostki, których uszyte na wyrost mundury skutecznie maskowały auto matyczne pistolety wielkiego kalibru, trzymane w podramiennych kaburach. Berety mieli przekrzywione pod jednakowym kątem, jakby szykowali się na paradę. - Na rozkaz, sir! - zameldował się dowódca patrolu, olbrzym o tak szerokich barach, że wydawało się, iż lada moment rozsadzi kurtkę mundurową. - Spraw dziliśmy i zabezpieczyliśmy wszystkie dachy okolicznych budynków. Możemy ruszać. - Dziękuję. Mówiąc szczerze, uważam, że to zbyteczna przezorność, lecz wielu jest innego zdania. - My także jesteśmy innego zdania, sir. Jeśli życie oficera jest zagrożone, należy uczynić wszystko, aby uchronić go przed zamachowcami. - Jeszcze raz dziękuję. Czy moglibyśmy się gdzieś zatrzymać na obiad? Po wiedzmy w restauracji Simpsona. Ma się rozumieć, funduję wszystkim. - Niestety, sir. Według rozkazu mamy odwieźć pana prosto do domu i zacze kać tam do rana. - To już chyba wolałbym zginąć od kuli - mruknął Waters. - Słucham? - Nic takiego. - Szef sekcji bezpieczeństwa sięgnął po marynarkę. - Możemy jechać. Kiedy tylko dowódca patrolu otworzył drzwi gabinetu na pierwszym piętrze, dwaj pozostali żołnierze zajęli miejsca po bokach wychodzącego Watersa. Olbrzym poprowadził całą grupę do kuloodpornego samochodu czekającego przy krawężniku. Po wyjściu z budynku ruszył biegiem do pojazdu. Nagle z tonącej w mroku bocznej uliczki wypadła czarna limuzyna z opuszczoną do końca szybą tylnych drzwi. Pojawiły się w niej lufy pistoletów maszynowych i wieczorną ciszę rozdarł przerażający terkot broni. Dowódca patrolu skoczył do tyłu, z impetem przewrócił Watersa na schody i obaj potoczyli się w dół, pod osłonę służbowego auta. Dwaj pozostali żołnierze padli zalani krwią. Oficer SIS, mimo że pociski rozorały mu lewe ramię, błyskawicznie dobył pistoletu i posłał za znikającym samochodem zamachowców parę kul, ale bez widocznego efektu. Próbował się jeszcze podnieść na łokciu, lecz uniemożliwiły mu to rany i tylko padł bezsilnie na ogłuszonego z lekka Watersa. Na odgłos strzelaniny z centrali MI-5 pospiesznie wysypali się uzbrojeni strażnicy. Dowodzący nimi oficer w średnim wieku obrzucił szybkim spojrzeniem scenę zamachu i zaczął natychmiast wydawać rozkazy. - Wezwać policję i karetkę. Najwyższy priorytet. Powiadomić Scotland Yard- Przy pomocy strażników roztrzęsiony Waters dźwignął się z chodnika. - Jakie straty? - zapytał. - Dwóch żołnierzy służb specjalnych zabitych, dowódca patrolu ciężko ran ny. Zaraz unieruchomimy mu lewe ramię - odparł oficer. - Łotry! - syknął przez zęby rozwścieczony sir Geoffrey. 346 Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął aparat komórkowy i wybrał numer hotelu, w którym zatrzymali się Pryce i Montrose. - Z pokojem sześćsetnym poproszę. - Słucham - rozległ się po chwili głos Camerona. - przed kilkoma minutami matarezowcy usiłowali wykonać na mnie wyrok, o którym mówił Paravacini. Dwóch żołnierzy z eskorty zginęło, trzeci jest ciężko ranny. - Jezus, Maria! - wykrzyknął Cam. - Tobie nic się nie stało? - Skończyło się na paru siniakach i policzku zadrapanym o chodnik. Poza tym nic mi nie dolega, jeśli nie liczyć niepohamowanej wściekłości. - To w pełni zrozumiałe. Co możemy zrobić? Chcesz, żebyśmy po ciebie przy jechali? - Pod żadnym pozorem! Tamci na pewno będą się kręcić w pobliżu, aby osza cować skuteczność swojej akcji, a przecież nie wiedzą, że jesteście teraz w Lon dynie. Trzymajcie się z daleka od siedziby wywiadu! - Rozumiem. Co zamierzasz? - Najpierw muszę się jeszcze pozbierać. Zamachowcy przyjechali dużą czar ną limuzyną ze zdjętą tylną tablicą rejestracyjną, toteż chyba naślę moich ludzi na wszystkie punkty wynajmu takich wozów w Londynie. - To logiczny krok, Geof, chociaż mam obawy, że auto było kradzione. - Oczywiście sprawdzimy też raporty policyjne. Nie wychylajcie nosa na uli cę, kontaktujcie się tylko ze mną i Brandonem. - Jak idzie Scofieldowi? - Doskonale. Porozmawiamy o tym później. Na razie narobił tyle rachunków za usługi hotelowe, że chyba pobił rekord "Savoyu" należący do jakiegoś arabskiego szejka podróżującego z licznym haremem. - Na Braya zawsze można liczyć. Ma wszechstronne zdolności. Niewielki, kameralny hotelik w New Jersey był doskonale usytuowany pośród znanych terenów myśliwskich, kilometr od rozległych pól golfowych i dwa od Popularnego ośrodka jeździeckiego. W okolicy miało swe siedziby wiele ekskluzywnych klubów, do których przynależność przekazywano z pokolenia na pokolenie, a nowych członków przyjmowano niezwykle rzadko, przy czym licznych kandydatów odrzucano bez wyszczególniania przyczyn. Sam hotel odznaczał się swoistym prowincjonalnym urokiem, mimo że bardziej pasowałby do Nowej Anglii niż New Jersey. Wnętrza na każdym z trzech pięter obito białą boazerią, frontowe WeJście było ocienione gankiem z dwoma masywnymi kolumnami dźwigającymi dwuspadowy daszek, a ponad drzwiami umieszczono mosiężne ozdoby z tradycyJnym wizerunkiem orła. W umeblowaniu przeważały ciężkie sprzęty z ciemnego sosnowego drewna oraz mosiężne wykończenia, kandelabry, kinkiety i żyrandole. W wyłożonym grubym dywanem holu dziwne, wręcz groteskowe wrażenie sPrawiało maleńkie stanowisko recepcyjne, mające chyba w założeniu świadczyć o °ferowanym tu komforcie wypoczynku. I tak nie narzekano na brak gości, któ- 347 rymi byli niemal wyłącznie biali w średnim wieku, zawsze elegancko ubrani i wydający dyspozycje władczym tonem. W ustabilizowanym życiu hotelowej służby teraz nastąpiła jednak pewna zmiana, będąca nie w smak dyrektorowi. Ale ponieważ otrzymał rygorystyczne polecenie z samej centrali FBI, nie śmiał się sprzeciwiać. Na dzień przed zaplanowanym terminem spotkania matarezowców w łącznicy telefonicznej zajęła miejsce nowa, nikomu nieznana pracownica, a na pulpicie stanęło wielofunkcyjne urządzenie rejestrujące Wszystkie rozmowy telefoniczne między czterema zarezerwowanymi apartamentami musiały być przełączane przez nową operatorkę o nazwisku Cordell. Agentka dokładnie sprawdziła swój sprzęt i wszelkie podłączenia, ustawiła rejestrator tak, żeby było jej wygodniej, po czym wcześnie poszła spać. Uprzedzono ją że przez następne dwa dni może mieć bardzo mało czasu na wypoczynek, natomiast prowadzona operacja jest do tego stopnia tajna, iż nie ma mowy o przydzieleniu jej kogoś na zmianę. Była zresztą jedynym technikiem CIA, któremu zapewniono bezpośrednią łączność z dyrektorem pionu, Frankiem Shieldsem. Nad New Jersey wstał piękny słoneczny dzień, lasy i łąki osrebrzyły się poranną rosą. Czterej śledzeni mężczyźni przybyli dokładnie w odstępach trzydziestominu-towych. Cordell nie miała najmniejszego pojęcia, jak wyglądają, gdyż system alarmowy hotelu nie był wyposażony w kamery. Niewiele ją to jednak obchodziło. Pragnęła tylko usłyszeć głos każdego z nich, aby utrwalić go w rejestratorze izometrycznym i przypisać poszczególnym brzmieniom nazwiska obiektów. Dość szybko Jamieson Fowler poprosił ją o połączenie z pokojem Stuarta Nicholsa. - Stu? Tu Fowler. Spotkajmy się w moim pokoju, powiedzmy, za dwadzieścia minut. Parę wprawnych ruchów ręki i utrwalony głos został przypisany konkretnej osobie. - Oczywiście, Jim. Powiadomię resztę. Cordell powtórzyła rutynowe czynności, rejestrując i to brzmienie. - Tak? - Ben? Mówi Stuart. W pokoju Jamiesona za dwadzieścia minut. W porządku. - Trochę się spóźnię. -W głosie bankiera, Benjamina Wahlburga, wyczuwało się tłumioną złość. - Utknęło parę transferów między Los Angeles, Londynem, a Brukselą. Jakiś idiota pomylił się przy wprowadzaniu kodu dostępu. Muszę oso biście interweniować. - Halo! -Ten głos należał do Alberta Whiteheada, prezesa spółki Swanson & Schwartz. , . - Mówi Stu. Fowler prosił, żebyśmy zebrali się w jego pokoju za dwadzieścia minut. Zgodziłem się. 348 - Do czego mu się spieszy?! - przerwał ostrym tonem broker z Wall Street. - Przekaż mu, że potrzebuję co najmniej godzinę! - Po co, Al? - Nie za bardzo ufam tym łobuzom. - To dość drastyczne... - Bo zajmujemy się drastycznymi sprawami, mecenasie! Może byś wreszcie wychyliłczubek nosa zza podręczników prawa i przyjrzał się rzeczywistości. Nie- które naciski uważam za skrajnie podejrzane, nie podoba mi się ta sytuacja. Naj pierw Como w ogóle przestało odpowiadać, a teraz mamy uznać Amsterdam za wroga. Co się dzieje, do jasnej cholery?! - Nie wiem, Al. Lecz to chyba nie powód, żeby lekceważyć Fowlera i Wahl- burga? - Być może twoim zdaniem, Stuart. Wsadziliśmy w ten interes miliony, nawet miliardy, a teraz pojawia się groźba, że stracimy wszystko co do centa! - Fowler i Wahlburg są po naszej stronie, Al. Siedzą w tym równie głęboko jak my. Nie pogarszaj jeszcze sytuacji. - Dobra, tylko nie pozwalaj im decydować w sprawach dotyczących nas wszystkich. Przyjęcie wyznaczonego terminu spotkania oznacza zgodę na odda nie inicjatywy w ich ręce, a na to nigdy nie pójdę. Powiedz, że będę mniej więcej za trzy kwadranse. Po zidentyfikowaniu głosów poszczególnych mężczyzn Cordell była już przygotowana do sporządzenia scenariusza spotkania zarejestrowanego przez system podsłuchowy. Wstęp do tej narady rozpoczął się punktualnie dwie minuty po jedenastej w pokoju Jamiesona Fowlera. A był to jedynie wstęp, gdyż w ostrej wymianie zdań uczestniczyło tylko trzech spośród czterech amerykańskich matarezowców. - Stuart, gdzie, do cholery, podziewa się Whitehead? - wyskoczył Wahlburg. - Zjawi się tu najszybciej, jak to będzie możliwe. - Co go zatrzymało? - Sknocony transfer pieniędzy. Brak łączności uniemożliwia sfinalizowanie pewnej transakcji. Na pewno szybko się z tym upora. - Przecież mieliśmy omawiać sprawy o wiele ważniejsze od jakichś choler nych transakcji! - Nie trzeba mu o tym przypominać, Jamieson. A pół godziny bezprzedmio towego wściekania się niczego nie zmieni, co najwyżej pozbawi nas niezbędnej koncentracji. - No i rozmawiaj z przeklętym prawnikiem! - Daj spokój, Wahlburg. Animozje naprawdę są nam teraz najmniej potrzebne. - Przepraszam, Stu, ale ty znasz Whiteheada znacznie lepiej od nas. A on, jak chce, prowadzi swoje brudne gierki. Ma fioła na punkcie własnego autorytetu. - Na podstawie krótkiej rozmowy telefonicznej wnioskujesz o jego przewrażliwieniu na punkcie autorytetu? 349 - Och, zamknijcie się wreszcie obaj! Whitehead to zwykły kutas, nieraz mo gliśmy się o tym przekonać. - Tym razem już przesadziłeś, Fowler - orzekł stanowczo Nichols. - Al jes. nie tylko moim klientem, lecz także przyjacielem. I tak mniej więcej to wyglądało przez pełne dwadzieścia dwie minuty, kiedy do pokoju wkroczył Albert Whitehead. - Bardzo mi przykro, panowie. Przepraszam - rzekł skruszonym tonem - Musiałem dodatkowo ściągnąć tłumacza. Szwajcarski niemiecki wciąż sprawia mi mnóstwo kłopotów. - Szwajcarski niemiecki - mruknął z obrzydzeniem Fowler, zajmując miej sce w przepaścistym fotelu. - Powinieneś sam go poćwiczyć, Jamieson - zawyrokował Whitehead, spo glądając z góry na tamtego. - To doskonała gimnastyka umysłowa. - Nie planuję gimnastyki umysłowej nad rzeczami, na których się nie znam Al. Musiałbym chyba upaść na głowę. - Pewnie masz rację. Właśnie dlatego korzystasz z pomocy takich ludzi jak ja, którzy ćwiczą tego rodzaju gimnastykę, żeby zapewnić ci fundusze niezbędne do prowadzenia działalności. - Poradziłbym sobie bez twojej pomocy... - Niezupełnie, Fowler - odparł z naciskiem Whitehead. - Nasza organizacja, czy też nasz związek, jeśli wolisz... - Dlaczego nie nazwiesz jej po imieniu, Al? - wtrącił tamten z udawaną kur tuazją. - Czyżby nazwa Kręgu wzbudzała u ciebie strach? - Nic podobnego, napawa mnie dumą... Zatem w Kręgu Matarese'a obowią zują pewne reguły obrotu funduszami. Tam, gdzie to możliwe, wykorzystujemy tylko niektóre specyficzne kanały, całkowicie zgodne z przepisami obowiązują cymi w kraju odbiorcy. W wypadku bardzo dużych transferów, w takiej firmie jak moja, a w zasadzie tylko w mojej firmie... - Czy wy dwaj możecie się wreszcie przestać bawić w walkę o przewodnic two nad stadem? - Rozzłoszczony Benjamin Wahlburg stanął między White- headem i Fowlerem, spoglądając groźnie to na jednego, to na drugiego. - Zapo mnijcie na krótko o swoich ambicjach. Mamy do przedyskutowania bardzo ważną sprawę! Przez chwilę w pokoju panowała cisza, jakby każdy z uczestników narady zbierał myśli wokół najistotniejszych rzeczy. Wreszcie Whitehead zadał to samo pytanie, które wcześniej przez telefon skierował do Nicholsa: - Co się dzieje, do jasnej cholery?! Nagle wszyscy zaczęli mówić jeden przez drugiego, jak gdyby pragnęli udzielić na nie odpowiedzi. Wśród gniewnych domysłów pojawiały się najczęściej oskarżenia pod adresem Amsterdamu za niewystarczająco ścisłą kontrolę zdarzeń oraz utyskiwania na niepewnych ludzi, których chciwość i brak zdecydowania doprowadziły do wytworzenia groźnej sytuacji. Zaraz jednak wszyscy skupili się na domniemanym wzroście roli Juliana Guiderona, gdyż coś takiego wyraźnie dał do zrozumienia telefonujący z Londynu Frederics. 350 - A gdzie jest teraz Guiderone? - zapytał Whitehead. - Jak słyszałem, w jakimś sekretnym miejscu gdzieś na wschodzie regionu śródziemnomorskiego - odparł Wahlburg. - Nie wykluczam jednak, że to tylko plotki- Bodajże nikt nie wie na pewno, gdzie go szukać. - Mam trochę znajomości w naszym wywiadzie - wtrącił Nichols. - Spraw dzę, czy tą drogą nie dałoby się uzyskać wiarygodnych danych. - Chcesz, żeby ci pomogli odnaleźć faceta, który według wszelkich raportów został zabity wiele lat temu? - spytał z drwiącym uśmiechem Fowler. - Pewnie byś nie uwierzył, Jamieson, ile zdarza się fałszywych zgonów, po których następują niemal cudowne zmartwychwstania - odrzekł Whitehead. - Jeśli mam być szczery, dotarły do mnie plotki, że w poprzednim wcieleniu byłeś Jim- mym Hoffą. - To miał być dowcip? - Fowler zwrócił się do Wahlburga: -Załóżmy nawet, że Stu zdobędzie jakieś informacje, choć wydaje mi się to mało prawdopodobne. Co Guiderone może zrobić w tej sytuacji? - Zrobi to, co uzna za konieczne. W każdym razie mogę polecieć do Europy i porozmawiać z nim. Pomijając legendę, jaka go otacza, to bardzo sympatyczny człowiek, dopóki nie próbuje się grać z nim nieczysto. A Holender, mimo że kie ruje się logiką, w znacznym stopniu jest nieobliczalny. - Wolałbym jednak wiedzieć, co nas czeka - rzekł Whitehead. - Jamieson poruszył bardzo istotny problem, chyba najważniejszy... - Dziękuję, Al. - Nigdy nie twierdziłem, że jesteś głupi, Jamieson, tylko masz ograniczone możliwości. Ale w tej sprawie rozumujesz prawidłowo. - Whitehead zwrócił się do bankiera: - Powtarzam, Ben. Dla nas najważniejsze jest to, co zrobi Guiderone, jeśli uda ci się go odnaleźć. W końcu nie ma on żadnej władzy nad Amsterdamem. - A nasze fundusze pochodzą właśnie z Amsterdamu! - dodał z naciskiem Nichols. - Ach, tak, pieniądze - mruknął Wahlburg. - Czyżbyście nie wiedzieli, skąd wzięła początek jego fortuna? No to wam wyjaśnię. Amsterdam przejął w swoje ręce olbrzymi, rozsiany po całym świecie majątek swego dziadka, barona Matare- se'a. Kim wobec tego jest Julian Guiderone? Na to również mogę odpowiedzieć. Jest synem Pasterza, Nicholasa Guiderona, wybranego przez barona do wcielania w życie jego marzeń oraz ideałów. - Do cholery, co to wszystko ma do rzeczy, Ben? - wyskoczył Fowler. - Do czego zmierzasz? - Chodzi mi o pewien ulotny drobiazg, Jim, który może się okazać równie istotny, jak pieniądze inwestowane przez wnuka barona. - Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej? - zapytał Nichols. - To rzecz równie nieśmiertelna, jak proroctwa Starego Testamentu oraz nauki głoszone przez jego wyznawców, uznających słowa tychże proroctw za święte... - Czy jesteś pewien, że musimy się teraz odwoływać do Talmudu, Ben? - zagadnął ostro Whitehead. - Zostańmy lepiej przy rzeczywistości. Zatem do cze- go zmierzasz? 351 - Mówię o sprawach, które są niezmienne w czasie... - odparł enigmatycznie Wahlburg. - Bóg jeden wie, że wasz Jezus nie miał żadnych bogactw, nie rozda wał pieniędzy, żeby przekonać ludzi do głoszonych przez siebie zasad. Ale nie długo po jego ukrzyżowaniu, przed upływem wieku, wiara chrześcijańska zaczęła szybko podbijać ówczesny cywilizowany świat. A ci, którzy się na nią nawracali często skupiali też w swych rękach władzę i pieniądze. - I co z tego? - spytał Nichols. - Chodzi mi o to, że do zaakceptowania nauk i proroctw Jezusa, jego ideałów nie były potrzebne bogactwa. Wystarczyła silna wiara. - To wszystko? - wyskoczył zniecierpliwiony, poirytowany Fowler. - Załóżmy, że któryś z jego uczniów czy nawet sam Jezus tuż przed śmiercią wyznałby, że to wszystko była jedna wielka lipa, że chodziło wyłącznie o zdoby cie popularności i podzielenie Żydów. Co by się wówczas stało? - Skąd miałbym to wiedzieć? - syknął rozzłoszczony Whitehead. - Cały ruch chrześcijański błyskawicznie by upadł, zastępy wiernych powró ciły do dawnej wiary, na nic by się zdały jakiekolwiek próby... - Na miłość boską, Ben! - wykrzyknął rozwścieczony Fowler. - Co to wszystko może mieć wspólnego z naszą sytuacją? - Na swój sposób Al ma rację, Jim. Rusz trochę mózgownicą. - Może jednak powiesz to wprost, bez żadnych metafor, ty sukinsynu! - Trochę wyobraźni, panowie - zaapelował Wahlburg. Wstał z fotela i prze chadzając się po pokoju zaczął cedzić słowa, jakby tłumaczył zagadnienie grupie studentów pierwszego roku zasłuchanych w tyradę wykładowcy: - Mamy do czy nienia zarówno ze zgodnością, jak i z konfliktem źródeł naszej finansowej potęgi oraz obszarów wpływów, na których owe źródła oddziaływują. Podczas gdy Ho lender, wnuk barona, działa w próżni i po omacku, mityczny, wręcz nieosiągalny Julian Guiderone, syn wielbionego Pasterza, podróżuje po całym świecie, nadzo rując i wspierając przygotowania oddziałów Kręgu Matarese'a. Logicznie rzecz biorąc, jeden nie może niczego zdziałać bez drugiego, ale w praktyce bojownicy z naszych oddziałów, czyli zastępy wiernych, ufają tylko temu człowiekowi, któ rego znają i szanują. A zatem wpływy ideologiczne muszą wziąć górę nad finan sami, choćby tylko z tego powodu, że prawdy wkładane ludziom do głów są prze konujące. Wystarczy prześledzić kursy akcji na światowych giełdach, aby znaleźć potwierdzenie mojej teorii. - Zatem chcesz nam powiedzieć - rzekł z namysłem Whitehead - że Guide rone może równie dobrze wzmocnić cały ruch, ratując przy tym nasze interesy, jak i puścić wszystko na cztery wiatry, zostawiając nas bez grosza. - Dokładnie tak. I nie myślcie nawet przez chwilę, że on nie zdaje sobie z te' go sprawy. - W takim razie trzeba go odnaleźć! - zawyrokował Fowler. - Musimy się rozmówić z tym cholernym synem Pasterza! 352 Obawiając się, że w Bahrajnie może nie być teraz dla niego bezpiecznie, Guiderone poleciał do Paryża, zostawiając w amsterdamskiej centrali wiadomość, gdzie i jak długo się zatrzyma. Zgodnie z oczekiwaniami Matareisen przyjął to z całkowitym spokojem, otwarcie dając w ten sposób do zrozumienia, że człowiek znany jako syn Pasterza nie cieszy się już u niego najwyższym poważaniem. Ale Julian się tym nie przejmował. Dobrze wiedział, że bez trudu odzyska utracone względy, kiedy tylko ów młody zapaleniec przekona się dobitnie, iż rozkazy z Amsterdamu bez jego poparcia nie mają odpowiedniej mocy. Późnym popołudniem na Avenue Montaigne panował nasilony ruch, biznesmeni i wyżsi urzędnicy podjeżdżali taksówkami lub służbowymi limuzynami pod swe eleganckie rezydencje. Guiderone stał przy oknie, wyglądając na ulicę. Rozmyślał o nadchodzących tygodniach, kiedy to narastający chaos ekonomiczny powinien się stać preludium do przejęcia przez organizację pełnej kontroli nad gospodarką. Patrzył na elegancko ubranych, bogatych ludzi wysiadających w dole z samochodów, którzy już wkrótce mieli stanąć przed szokującą perspektywą nagłej utraty wszelkich finansowych zabezpieczeń. Nieuniknione były masowe zwolnienia czy grupowe wysyłanie pracowników na wcześniejsze emerytury, jako że większość właścicieli firm zapewne wolałaby stawać przed sądem, niż spychać swoje przedsiębiorstwa na dno kryzysowej przepaści. Matareisen nie zdołał przeforsować zmiany harmonogramu, zatem wszystko powinno się potoczyć zgodnie z planem. Van der Meer nie pojmował sensu ukrytego w pochodzącym z Szekspira cytacie: "Między pierwszym krokiem a potwornym uczynkiem wszystko jest złudzeniem lub odrażającym snem". Owo złudzenie bowiem, a raczej odrażający sen, należało uwzględnić w zamierzeniach, skalkulować, dopiero potem odrzucić, żeby planowany potworny uczynek mógł się powieść, bez konieczności podejmowania jakichkolwiek wstępnych kroków czy nie dającej się zaakceptować zwłoki. Najważniejsza była drobiazgowa koordynacja poczynań. Gospodarkę światową musiała sparaliżować jedna gigantyczna fala i chociaż ów paraliż powinien trwać krótko, najwyżej parę tygodni, miał jednak decydujące znaczenie. Bo tylko w sytuacji głębokiego kryzysu legiony matarezowców mogły zapełnić powstałą nagle próżnię. Dzwonek telefonu wyrwał Juliana z rozważań, a jednocześnie zaskoczył, gdyż nikt poza centralą w Amsterdamie nie znał jego paryskiego numeru, nie licząc kilku urzekająco pięknych kobiet gotowych udostępnić swe wdzięki za pieniądze lub biżuterię. Lecz one teraz także nie wiedziały o jego przylocie do Paryża. Guiderone z ociąganiem podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. - Tak? - Mówi Orzeł, panie Guiderone. - Jakim cudem, do cholery, zdobyłeś ten numer? Wolno ci się kontaktować wyłącznie z Amsterdamem! - Dostałem go właśnie z Amsterdamu, proszę pana. - A cóż się takiego zdarzyło, że centrala podała ci numer mojego telefonu? - Nie musiałem niczego tłumaczyć, dla pańskiego dobra. - Co? Dostałeś numer bez wyjawiania przyczyn? 353 - Proszę mnie wysłuchać. Powiedziałem, że muszę się z panem skontaktować w sprawie osobistej, nie związanej z realizacją naszego planu. Jestem lojalnym współpracownikiem, pewnie dlatego Amsterdam uwierzył mi na słowo. - Za to pewnie nabrał podejrzeń. Niestety, nie zajmują już czołowego miejsca na liście jego priorytetów. - Rzekłbym, że to głupie ze strony Amsterdamu, proszę pana - oznajmił ci cho mężczyzna z Waszyngtonu. - Przecież jest pan synem Pasterza... - Tak, wiem! - przerwał mu stanowczo Julian. - Dlaczego dzwonisz? Co się stało? - Do centrali wywiadu nadeszła prośba o ujawnienie miejsca pańskiego pobytu. - To jakaś bzdura! Według oficjalnych zapisów zginąłem przed wieloma laty! - Widocznie ktoś jednak sądzi, że pan żyje. - Ten cuchnący wieprz! - ryknął Guiderone. - Beowulf Agate! - Ma pan na myśli Brandona Scofielda? - Oczywiście. Gdzie on teraz jest? - W Londynie. - A co się stało z naszym londyńskim agentem? Otrzymał wyraźne rozkazy! Miał zabić tego sukinsyna! - Tego nie wiem i odnoszę wrażenie, że Amsterdam również nie ma żadnych wiadomości. Urwał się wszelki kontakt z Londynem. - Niemożliwe! - Wygląda na to, że nasz człowiek zniknął bez śladu. - Co takiego? - Wszystkie kanały łączności są zablokowane. Próbowałem dotrzeć do niego z Langley wszelkimi znanymi sposobami, ale bez rezultatu. - Co się dzieje, do diabła?! - Nie potrafię tego wyjaśnić, panie Guiderone. - To na pewno robota tego wieprza, Orle - oświadczył spiętym głosem syn Pasterza. - On jest w Londynie, a ja w Paryżu, zaledwie o pół godziny lotu od niego. Jak sądzisz, który z nas powinien wykonać pierwszy ruch? - Jeśli pan chce to uczynić, zalecałbym maksymalną ostrożność. Scofield jest trzymany pod strażą przez okrągłą dobę. - I właśnie to jest jego słabym punktem, Orle, bo ja nie potrzebuję żadnej obstawy. XXIX Scofield, ubrany w hotelowy szlafrok, chodził niecierpliwie wzdłuż okna. Antonia nadal siedziała przy stoliku na kółkach i kończyła śniadanie. Na talerzach zostało jeszcze sporo przysmaków, gdyż po dostarczeniu zamówionych przez Braya porcji orzekła, że jej wystarczyłoby tego na tydzień. Za drzwiami apartamentu, w korytarzu hotelu "Savoy", trzymało straż trzech agentów wydziału MI-5 z bronią ukrytą pod białymi marynarkami stewardów. Zmiany patrolu zgrano z normalnymi zmianami obsługi hotelowej, żeby obecność stałej eskorty mniej rzucała się w oczy. - Sir wazeliniarz trzyma nas tu jak małpy w klatce bądź trędowatych z Molo- kai! -rzucił gniewnie Brandon. -Żeby jeszcze zapewnił jakieś przyzwoite lokum zamiast tej nory! - Większe apartamenty mają podwójne wejścia, Geof ci to przecież wyja śniał. Chciał do maksimum ograniczyć ryzyko, na jakie jesteśmy narażeni. - A ja próbowałem mu wytłumaczyć, że podwójne wejście to zarazem po dwójne wyjście. Po co odcinać sobie jedną drogę ucieczki? - Musisz mu się podporządkować. Jesteśmy na jego terenie. - Po co zaś to obostrzenie, że nie wolno nam donikąd dzwonić, tylko on bę dzie się z nami kontaktował? - Chyba zapomniałeś, że w łącznicy hotelowej rejestruje się wszelkie rozmo wy gości, bo jest to konieczne do ustalenia ceny rachunku. A z powodu dostępno ści prostych skanerów Geof woli też uniknąć przechwycenia rozmowy z aparatu komórkowego. Tak czy inaczej jest to jedynie dowód dbałości o twoje bezpie czeństwo. - Ale w efekcie musimy tu siedzieć jak w klatce. Równie dobrze mógłby nas Pozamykać w areszcie! - Wątpię, czy tam dostałbyś śniadanie do łóżka, Bray, nie wspominając już o Warunkach zakwaterowania. 355 - I tak mi się to nie podoba. Dwadzieścia parę lat temu byłem o wiele lepszy od tego wazeliniarza i nadal jestem lepszy. - Przyznasz jednak, że i on jest doskonałym specjalistą w swoim zakresie - Lecz nie umie się tak dobrze maskować jak ja - mruknął Scofield tonem zrzędliwego, stetryczałego starucha. - Jest coś takiego, jak nadmierna komplika cja tajnych procedur operacyjnych. Czyżbyś także sądziła, że prawdziwi stewar dzi w tym hotelu są ślepi, głusi i niemi? - Jestem pewna, że wziął to pod uwagę. Rozległo się pukanie do drzwi i Bray popędził jak strzała w ich kierunku. - Kto tam? - Downey, proszę pana... Gosposia... - Ach tak. Scofield otworzył drzwi i popatrzył ze zdumieniem na starszą kobietę, wysoką i szczupłą, o typowo wojskowej postawie, której szlachetne arystokratyczne rysy pozostawały w jawnym kontraście z błękitnym uniformem służby hotelu "Savoy", gigantycznym odkurzaczem oraz wiadrem ze ścierką. - Niech pani wejdzie - rzekł, odsuwając się z przejścia. - Proszę nie wstawać - rzuciła pokojówka, widząc, że Antonia ma zamiar podnieść się od stolika. - I tak nie dam już rady niczego zjeść. Może pani to wszystko zabrać. - Mogę, ale tego nie zrobię. Zajmie się tym steward... Chyba powinnam się przedstawić. Dla potrzeb tej operacji nazywam się Downey, Dorothy Downey. Sama wybrała sobie taki pseudonim... Jestem tymczasowo wciągnięta na listę personelu sprzątającego hotelu "Savoy", chociaż to oczywista mistyfikacja. Nie potrafiłabym właściwie posłać hotelowego łóżka, nawet gdyby miało od tego za leżeć moje życie. W rzeczywistości jestem szyfrantką, a obecnie państwa jedy nym łącznikiem w kontaktach z sir Geoffreyem Watersem. - Niech mnie kule biją... - Proszę, Bray... A jak mamy się z panią kontaktować, pani Downey? - Oto mój numer telefonu. - Kobieta wyciągnęła w stronę Antonii skrawek papieru. - Proszę go zapamiętać, a kartkę spalić. - Zrobimy to, jeśli nam pani wyjaśni, jakie zabezpieczenia zastosowano na tej linii - wtrącił Scofield. - W pełni zrozumiałe pytanie... Otóż przeciągnięto bezpośrednią linię, pomi- jającą hotelową łącznicę i prowadzącą do niewielkiego biura, jakie udostępniła nam dyrekcja hotelu. Stamtąd będę mogła się swobodnie porozumieć z sir Geof freyem Watersem. Czy to panu wystarczy? - Mam nadzieję, iż okaże się równie bezpieczne, jak nasza kryjówka w tym kurniku. - Bray! Niezwykle pracowita Dorothy Downey, "tymczasowa gosposia hotelowa" mimo że wciąż irytowała Scofielda, okazała się bardzo skuteczna w działaniu. 356 Dzięki niej możliwa była swobodna wymiana informacji między Watersem, Brandonem i Antoniąoraz Pryce'em i Montrose, którzy pod przybranymi nazwiskami zamieszkali w hotelu "Blakes" w Roland Gardens. I szybko, niczym powstająca z kawałków układanki przesuwanych niewidzialną ręką, poczęła się zarysowywać kolejna strategiczna faza prowadzonej operacji. Zapadła decyzja poszukiwania człowieka z Amsterdamu, w czym miały pomóc fragmenty informacji odnalezionych w mieszkaniu Myry Symond. Pozostawały również zagadką losy sprzętu usuniętego z biura McDowella w Wichita i przewiezionego potajemnie do Amsterdamu. Dzięki anonimowemu pracownikowi Atlantic Crown, który poczuł się odpowiedzialny za kosztowne urządzenia, poznali numery rejestracyjne samolotu linii KLM zabierającego ładunek do Europy. Trzeba więc było przeprowadzić śledztwo wśród personelu linii i obsługi naziemnej, ktoś musiał coś wiedzieć na ten temat, coś zauważyć bądź usłyszeć. Ostatecznie to ludzie przeładowywali pakunki z samolotu do samochodów. Przystąpiono do szczegółowego oglądania Scofieldowskich kamyków i drobin piasku, gdyż jedynie dzięki temu rysowała się perspektywa otwarcia pierwszych drzwi prowadzących w głąb labiryntu. Nadeszła pora przyjrzenia się temu, co kryje się w jego głębi. Wszystkie dane wprowadzano do wydzielonego komputera w siedzibie MI-5. Lecz pierwsze wyniki analiz były mierne, chociaż nie całkiem bezużyteczne. Wydatnemu zawężeniu uległo grono podejrzanych, wydzielono również spis lotnisk, na których mógł lądować wielki transportowiec. W końcu wynajęcie takiej maszyny i załatwienie wszelkich formalności było gigantycznym i nadzwyczaj kosztownym zadaniem. Przygotowano także listę amsterdamskich kanałów, których nazwy zaczynały się na literę K, tych jednak było aż kilkadziesiąt. - Dajcie mi pełny spis wszystkich mieszkańców stojących nad nimi domów - zażądał Waters od swego współpracownika. - To będą tysiące nazwisk, proszę pana! - Biorę to pod uwagę. A gdyby było to możliwe, dołączcie do spisu także podstawowe dane personalne. Zawód, roczne przychody, miejsce zatrudnienia, stan cywilny. Myślę, że na początek to wystarczy. - Matko Boska! Sporządzenie takiego spisu zajmie nam kilka tygodni! - Wykluczone. Liczy się każda godzina. Kto jest naszym łącznikiem z wy wiadem holenderskim? - Alan Poole z sekcji zachodnioeuropejskiej. - Przekażcie mu, że mamy czarny status. Niech uruchomi swoje kontakty w Holandii. Wyjaśnijcie, jakie informacje są nam potrzebne, tłumacząc to wiel kim dochodzeniem w sprawie międzynarodowej szajki przemytu narkotyków albo diamentów, co wam bardziej pasuje. Firmy telekomunikacyjne mają po dzielone miasto na sektory i dysponują spisami wszystkich abonentów, zatem koledzy z Amsterdamu nie powinni napotkać trudności w błyskawicznym zgro madzeniu tych informacji. Wyślemy po nie specjalnego kuriera. Bierzcie się jak najszybciej do roboty. - Oczywiście, proszę pana. Zaraz porozmawiam z Poole'em. 357 Wywiad holenderski dostarczył obszerne dane. Liczny zespół analityków MI-5 pracował nad nimi bez przerwy przez dwie doby. W pierwszej kolejności wyeliminowano wszystkich mieszkańców, którzy z takich czy innych powodów nie mogli być zaliczeni do grona podejrzanych. W ten sposób ograniczono listę nazwisk do kilkuset. Wobec tych osób zarządzono sprawdzanie kartotek policyjnych, wykazów bankowych oraz akt personalnych w zakładach pracy. Tymczasem zespół agentów znających język holenderski zaczął przepytywanie pracowników lotniska Schiphol w sprawie tajemniczego transportu z Wichita w stanie Kansas. Te rozmowy przyniosły zdumiewające efekty. Zgodnie z notatkami przesłanymi do centrali wydziału MI-5 rozmowa między oficerem a kierownikiem jednej z amsterdamskich ekip przeładunkowych miała następujący przebieg: P: Czy pamięta pan tamten lot? O: Oczywiście. Dostaliśmy polecenie przeładowania kilkudziesięciu pudeł kartonowych z jakimś niesprecyzowanym sprzętem technicznym, bez żadnejfaktury czy karty towarowej... Nie pokazał się też żaden z celników. A przecież mogła to być jakaś kontrabanda, nawet materiały do produkcji bomby atomowej. Nikt jednak nie zadał sobie trudu sprawdzenia zawartości transportu. P: Pamięta pan, kto wydał wam polecenie? Kto podpisał zgodę na przeładowanie kartonów? O: To powinno być w dokumentach. Niech pan zapyta w kierownictwie działu przewozów towarowych. Okazało się jednak, że w komputerowym archiwum działu przewozów nie ma nawet śladu po transporcie ze Stanów Zjednoczonych, jakby samolot stamtąd nigdy nie wylądował w Amsterdamie. Równie zastanawiająca była rozmowa agenta z oficerem dyżurnym służb celnych lotniska: P: Kto miał wtedy służbę? O: Zaraz sprawdzę. Panował niewielki ruch, większość stałej załogi została zwolniona do domu. P: Ktoś jednak został? O: Według raportu służbami kierował wówczas pełniący zastępstwo Arnold Zelft. P: Zastępstwo? O: Owszem. Często na nocnej zmianie zatrudniamy dorywczo emerytowanych celników. P: Jak mogę się skontaktować z tym Zelftem? O: Zaraz podam jego adres i telefon... To dziwne. W komputerze w ogóle nie figuruje takie nazwisko. Arnolda Zelfta nie znaleziono w spisie abonentów telefonicznych, obejmującym również numery zastrzeżone. Wyglądało na to, iż ktoś o tym imieniu i nazwisku w ogóle nie istnieje. 358 Zebrane v śledztwie wiadomości od sąsiadów, przyjaciół i wrogów wytypowanych osób pozwoliły dalej zredukować listę podejrzanych z kilkuset do sześćdziesięciu trzech. Analitycy MI-5 dwoili się i troili, abyjeszcze bardziej zawęzić to grono, eliminując wszelkie osoby, które z różnych powodów nie mogły mieć nic wspólnego z Kręgiem Matarese'a. Ostatecznie wybrano szesnaście osób najbardziej pasujących do wszystkich poznanych wcześniej faktów. W ciągu czterdziestu ośmiu następnych godzin ekipy dochodzeniowe zameldowały o kilku ważnych zdarzeniach. Aż sześciu mężczyzn z końcowej listy podejrzanych wybrało się na wycieczkę do Paryża. Zamieszkali w różnych hotelach, lecz zgodnie z zapisami operatorów central telefonicznych utrzymywali ze sobą ścisły kontakt. Okazało się, że trzej panowie z tej grupy załatwiają jakieś wspólne interesy. Dwaj przyjęli wieczorem kobiety, które opuściły hotel dopiero rano. Trzeci po konferencji spił się prawie do nieprzytomności, po czym został zabrany do samochodu przez dwóch nie zidentyfikowanych Francuzów i wywieziony z miasta. Natychmiast pojawiło się podejrzenie, że tylko udawał pijanego, by łatwiej zniknąć z oczu śledzącym go agentom. Wśród pozostałych obiektów byli czterej żonaci, jeden wcześnie owdowiały oraz dwóch kawalerów. Wszyscy cieszyli się imponującym bogactwem, mieli rozległe znajomości i wpływy, obejmujące także urzędników państwowych niższego i średniego szczebla, a źródła ich dochodów wydawały się albo zbyt tajemnicze, albo zanadto zróżnicowane, by można je łatwo i szybko określić. To ostatnie dotyczyło w szczególności jednego z kawalerów, niejakiego Jana van der Meera, mieszkającego samotnie w starej, zabytkowej kamienicy przy Keizersgracht. Zgodnie z zapisami w aktach był finansistą o niezbyt sprecyzowanym zakresie działalności, operującym na arenie międzynarodowej, czyli holenderskim przedstawicielem klasy wiecznie podróżujących, chciwych jak sępy biznesmenów. Wreszcie nastąpił przełom w śledztwie. Pierwszym znaczącym faktem okazał się raport agenta MI-5, który zatrudnił się dorywczo w małym sklepiku z kosmetykami przy Keizersgracht. Zameldował, że według zdawkowych rozmów z najbliższymi sąsiadami van der Meera dość często pod kamienicę podjeżdżały luksusowe limuzyny i wysiadali z nich wytwornie ubrani goście, bardziej jednak wyglądający na uczestników służbowej konferencji niż prywatnego przyjęcia. Ale w firmie wynajmu takich aut ani nie było jakichkolwiek dokumentów dotyczących zlecenia van der Meera, ani też żaden z pracowników nie przypominał sobie tego klienta. Dopiero praca prywatnego detektywa ujawniła, że owa firma wynajmu jest własnością spółki holdingowej o nazwie Argus Properties, ta zaś należy w całości do van der Meera. To odkrycie, chociaż wyjaśniające wcześniejszą zmowę milczenia, wniosło też sporo zamieszania. Postanowiono dokładniej skontrolować złożone zależności między przedsiębiorstwami. Drugiego odkrycia dokonano przypadkiem podczas sprawdzania danych archiwalnych. Miało ono jednak tak wielkie znaczenie, że można było przerwać wszelkie pozostałe dochodzenia. W jego efekcie bowiem została jednoznacznie zidentyfikowana siedziba organizacji Matarese'a, mieszcząca siew kamienicy pod numerem 310 przy Keizersgracht, czyli Kanale Cesarskim. 359 Najpierw analiza komputerowa wykonana przez wywiad holenderski ujawniła istnienie luki w archiwalnych zapisach, będącej zapewne efektem wymazania w przeszłości jakichś informacji. Dokładnie chodziło o wpis sprzed dwudziestu czterech lat. Zarządzono więc sprawdzanie wszelkich rejestrów pochodzących z wcześniejszego okresu, a następnie szczegółową kontrolę akt noszących ślady wymazywania. Okazało się, że poprawka została wprowadzona przez urzędników Wydziału Nomenklatury na polecenie Amsterdamskiego Sądu Cywilnego. Pospiesznie odnaleziono w archiwach sądowych odpowiednie dokumenty, sfotografowano je i wysłano do Anglii. Wyjaśniła się sprawa tajemniczej luki w danych personalnych. Otóż dziewiętnastoletni podówczas student uniwersytetu w Utrechcie wystąpił formalnie o zmianę nazwiska, a dokładniej o usunięcie jego ostatniego członu. Po uzyskaniu przychylnej decyzji sądu Jan van der Meer Matareisen mógł się w każdej sytuacji posługiwać wyłącznie nazwiskiem van der Meer. A Matareisen było holenderską formą włoskiego Matarese. Ostatni kawałek układanki wpasował się na właściwe miejsce. Julian Guiderone zameldował się w londyńskim hotelu "Inn on the Park" pod nazwiskiem Paravacini. Liczył na to, że pracownikom hotelu nie jest ono obce i zostanie potraktowany jak rzeczywisty członek jednego z najbogatszych europejskich rodów. Chcąc zakończyć wizytę na wyspach pełnym sukcesem, to znaczy wyeliminowaniem Brandona Scofielda znanego pod pseudonimem Beowulfa Agate'a, postanowił się najpierw skontaktować z londyńskim przedstawicielem organizacji, Fredericsem, który według słów agenta z Langley "jakby zapadł się pod ziemię". Julian wiedział jednak dobrze, że ktoś taki jak Leonard Frederics nie może zniknąć bez śladu. Jeśli nawet zdołał wytłumaczyć krótką nieobecność w pracy takimi bądź innymi przyczynami, to przecież nie oznaczało jeszcze kompletnego zniknięcia. Był tak sowicie opłacany za swe tajemne usługi i tak bardzo przywykł do wystawnego, rozrzutnego trybu życia, że - pomijając sprawy losowe, takie jak śmierć w tragicznych okolicznościach - rezygnacja ze współpracy nie wchodziła raczej w rachubę. Guiderone nie musiał polegać wyłącznie na agentach siatki matarezowców, miał własne źródła i kontakty. Zaliczał do nich również żonę Fredericsa, która w małżeństwie czuła się jak w pułapce bez wyjścia. Zakładał, że kobieta może być śledzona, toteż umówił się z niąna interesującej wystawie sztuki islamskiej w Muzeum Wiktorii i Alberta. - Dobrze pan wie, że Leonard nigdy mnie nie wtajemnicza w szczegóły swoich podróży - oznajmiła stanowczo Marcia Frederics, kiedy zasiedli na ławeczce w sali muzealnej. Wystawę zwiedzało wielu studentów i turystów, dlatego Julian niemal nie spuszczał z oka łukowato sklepionego wejścia do sali. Był gotów zostawić kobietę i natychmiast wmieszać się w tłum zwiedzających, gdyby tylko zauważył obserwującego ich agenta. - Zakładam jednak, że znowu umówił się w Paryżu z którąś z kochanek, wypisując sobie, rzecz jasna, delegację służbową. 360 - I nie powiedział, kiedy wróci? - Ach nie, w tej kwestii nie zostawił żadnych wątpliwości. Wraca jutro. Wy dał cały szereg dyspozycji. Między innymi mam przygotować pieczeń na przyję cie jego kolegi z pracy wraz z żoną. - Chyba i tak miała pani szczęście, jeśli porównać to z wcześniejszymi zesta wami rozkazów męża. - Owszem. Skądinąd wiem, że on sypia z tą kobietą od dwóch lat. Zapowiada się miły wieczór. - Pani mąż ma niezły tupet. - O tak, tego mu nie brakuje. Gotów jest uderzyć kobietę tylko za to, że odde chem zamgliła jego odbicie w lustrze. - Proszę posłuchać, Marcio - rzekł Guiderone. - Muszę porozmawiać z Le- onardem, lecz wolałbym, żeby nie wiedział ani o naszym spotkaniu, ani nawet o tym, że jestem w Londynie. - Ja mu o niczym nie powiem. - Doskonale. Zatrzymałem się w hotelu "Inn on the Park", jako Paravacini... - Poprzednio również używał pan tego nazwiska. - Bardzo mi odpowiada, bo jestem traktowany jak pełnoprawny członek zna nej i bogatej rodziny, a nie tylko jej przyjaciel. Gdy Leonard wraca, kontaktuje się z panią telefonicznie z dworca bądź lotniska? - Oczywiście. Wydaje mi kolejne rozkazy. - Więc proszę mnie powiadomić, kiedy tylko zadzwoni. Nadal jeździ do biu ra swoim samochodem? - Naturalnie. Inaczej trudno byłoby temu łajdakowi wpadać gdzieś po drodze. - Kiedy pani do mnie zadzwoni, złapię go na trasie z lotniska. Proszę się więc nie dziwić, gdyby nieco później przyjechał na obiad. Marcia Frederics obróciła głowę i zaszczyciła go piorunującym spojrzeniem. - Kiedy wreszcie będę mogła się od niego uwolnić, panie Guiderone? W ogó le nie mam własnego życia! To prawdziwe piekło! - Zna pani zasady. Nigdy nie należy... Mniejsza z tym. Wolałbym nie poru szać tego tematu w takim miejscu. - Myli się pan. Nie znam żadnych zasad. Wiem, że takowe istnieją, ponieważ Leonard mi to często powtarza, ale nie mam najmniejszego pojęcia, czego one dotyczą. - Rozumie pani jednak, że są one w jakiś sposób powiązane z pieniędzmi, które mąż przynosi do domu... - Z pieniędzy także niewiele mam! - przerwała mu kobieta. - I ani trochę mnie nie obchodzi, za co on je dostaje! Guiderone popatrzył jej prosto w oczy. - To w pełni zrozumiałe, moja droga - odparł cicho. - Wytrzymaj jeszcze tro chę. Wiele spraw już niedługo samorzutnie się ułoży. Zrobisz to, o co cię prosiłem? - Tak. Hotel "Inn on the Park", Paravacini. 361 Z wolna zapadał zmierzch, w podmiejskiej willowej dzielnicy Londynu zapaliły się latarnie. W szeregach nowych, eleganckich domków należących do wyższej kasty urzędniczej stopniowo zapalały się także światła w oknach. Tutaj ciemności zapadały szybciej niż w śródmieściu, rozjaśnianym blaskiem znacznie silniejszych lamp, wieżowców oraz witryn sklepowych. U wylotu bocznej uliczki, kilkadziesiąt metrów od domku Fredericsów, stał zaparkowany duży szary sedan. Siedzący za kierownicą Julian Guiderone palił papierosa, niemal nie spuszczał wzroku ze wstecznego lusterka. Wreszcie zabłysły w nim światła samochodu skręcającego na skrzyżowaniu i podjeżdżającego do krawężnika po drugiej stronie ulicy. Leonard Frederics wrócił do domu. Wychodząc z założenia, że człowiek zaskoczony staje się całkiem bezbronny, Julian uruchomił silnik i precyzyjnie wybierając najdogodniejszy moment, ruszył szybko, po czym skręcił gwałtownie, zajeżdżając drogę tamtemu. Zapiszczały hamulce, oba wozy zatrzymały się ledwie o centymetry od siebie. Guiderone pozostał na miejscu, czekając na reakcję Fredericsa. Tamten wyskoczył z auta i wrzasnął: - Co ty wyrabiasz, do jasnej cholery?! - Mógłbym zapytać dokładnie o to samo - rzekł spokojnie Guiderone, wysia dając z samochodu i stając za otwartymi drzwiami. - Co ty wyrabiasz, do jasnej cholery? - Pan Guiderone?... Julian?... Co tu robisz, na miłość boską? - Inaczej sformułuję pytanie: czym się ostatnio zajmujesz, Leonardzie? Nikt nie może się z tobą skontaktować, nie odpowiadasz na telefony, nie odbierasz wiadomości. Orzeł doszedł do wniosku, że zostałeś wyeliminowany. Narobiłeś wiele zamieszania. - Dobry Boże, tobie chyba nie muszę tłumaczyć, jak jest naprawdę! - A jak jest? - Wziąłem sobie krótki urlop... do czasu wyklarowania się sytuacji. - Jakiej sytuacji, Leonardzie? - zapytał Guiderone z naciskiem. - Amsterdam został wyeliminowany z gry. Jordan przekazał mi tę wiado mość... od ciebie. - Ode mnie? - Oczywiście. Powiedział, że szczególnie cenisz sobie moją domyślność. Udowodnił mi niezbicie, że jest twoim wysłannikiem. - Naprawdę? - Nie inaczej. Przytoczył mnóstwo faktów. Mówił o poleceniach z K-Gracht, zdemaskowaniu Atlantic Crown, zamieszaniu w spółce Swanson & Schwartz... Wymienił nawet nazwiska tego gadatliwego adwokata, Stuarta Nicholsa, oraz Wahlburga i Fowlera. Był wtajemniczony we wszystkie sprawy. - Uspokój się, Leonardzie... A więc ten Jordan... - Tak, amerykański bankier, Julianie - wtrącił coraz silniej podenerwowany Frederics. - Andrew Jordan. Ma się rozumieć, sprawdziłem jego personalia. Nie zostawiały żadnych wątpliwości. Zapewne wiesz, że skarga złożona przez niego w naszym biurze stanowiła mistyfikację. I postąpiłem zgodnie z przekazanymi 362 przez niego poleceniami od ciebie, zawiadomiłem Amerykanów, żeby się trzymali z dala od Amsterdamu. - Jak to zrobiłeś? - Anonimowo, tak jak zaleciłeś. - Czy możesz mi opisać tego Jordana, Leonardzie? - Opisać... - Frederics zająknął się, coraz bliższy paniki. - Nie masz się czym martwić, chciałbym tylko wiedzieć, czy zmienił swój wygląd, jak o to prosiłem. Przecież wysłałem go na terytorium wroga. - No cóż... Starszy ode mnie, w przybliżeniu w twoim wieku. Jeśli mam być szczery, uderzył mnie jego ubiór, zbyt tuzinkowy jak na dobrze prosperującego bankiera. Ale, jak sam mówisz, na wrogim terytorium... - Cuchnący wieprz! - syknął przez zęby syn Pasterza, jakby owe dwa zdania wystarczyły do potwierdzenia jego najgorszych podejrzeń. - Słucham? - Nic takiego... Wróćmy jednak do zadań, którymi obciążył cię Amsterdam, zanim... został wyeliminowany. Chodziło o zabicie Amerykanina, niejakiego Bran- dona Scofielda. Zrobiłeś coś w tej sprawie? - Nie miałem szans - odparł Frederics. - Ten człowiek jest poza zasięgiem. Dowiedziałem się, że zamieszkał w jednym z najlepszych hoteli i przez okrągłą dobę znajduje się pod strażą agentów MI-5. Moim zdaniem nikt tu nic nie wskóra. - Jesteś pewien? - zapytał Julian lodowatym tonem. - Ty idioto, rozmawiałeś z nim w cztery oczy mniej więcej przez godzinę! Ajak myślisz, kto się podszył pod Jordana?! - To niemożliwe, panie Guiderone! On wiedział nawet o ogniskach zapalnych w regionie śródziemnomorskim! - Na pewno wiedział? A może ty mu powiedziałeś? - Skądże! Ta kwestia wynikła podczas rozmowy... - Wsiadaj do mojego samochodu, Leonardzie. Musimy szczegółowo prze dyskutować pewne sprawy. - Nie mogę, Julianie. Razem z Marciąprzyjmujemy dzisiaj gości. Żona miała przygotować pieczeń... - Obiad może zaczekać, w przeciwieństwie do naszych spraw. Leonard Frederics nie wrócił już do domu. W końcu Marcia doszła do wniosku, że nie może dłużej czekać z obiadem i podała gościom wyborną pieczeń. Od stołu oderwał ją dzwonek telefonu. Zaledwie podniosła słuchawkę aparatu w holu, usłyszała: - Obawiam się, moja droga, że twojego męża zatrzymano na dłużej. A ponie waż w delegacji miał omawiać sprawy poufne, nie dowiemy się ani gdzie, ani jak długo będzie przebywał. Tymczasem załatwiłem ci swobodny dostęp do jego kont bankowych. Dostaniesz odpowiednie instrukcje... Jesteś wolna, Marcia. - Dziękuję... Nigdy tego panu nie zapomnę... - Odwrotnie, moja droga. Musisz o mnie zapomnieć, i to jak najszybciej. 363 Pryce'a obudził dzwonek telefonu. Usiadł w łóżku i sięgnął po słuchawkę. Obok niego Leslie także się podniosła. - Jest druga w nocy - mruknęła, ziewając szeroko. - Mam nadzieję, że to coś ważnego. - Zaraz się przekonamy... Halo! - Przepraszam, że cię budzę, Cam, ale sprawy nabierają wyraźnie tempa - oznajmił Geoffrey Waters. - Naprawdę? Co się stało? - Pamiętasz, że rozkazałem objąć ścisłą obserwacją Fredericsa? - Frederisca? A tak, londyńskiego przedstawiciela organizacji. - Właśnie. Nasi ludzie polecieli za nim do Paryża, gdzie zaangażował się w cał kiem bezproduktywne sprawy, bardziej związane z Kamasutrąniż zadaniami służ bowymi... - I dzwonisz, żeby mi o tym powiedzieć? - Niezupełnie. Kiedy wczoraj po południu wyruszył w drogę powrotną, na Heathrow czekał już drugi zespół inwigilacyjny. Chłopcy zauważyli, jak wsiadał do swego samochodu, ale zgubili go szybko w nasilonym ruchu przed lotniskiem. Po spenetrowaniu całego terenu pojechali w końcu do domu Fredericsa. Znaleźli tam samochód, ale nie jego. - Czyżby się wymknął? - Na to wygląda. Niemniej pani Frederics była bardzo zdziwiona, że samo chód stoi przed domem. Zaprosiła jednak agentów do środka i przedstawiła im swoich gości, kolegę męża z Foreign Office wraz z małżonką, ci zaś potwierdzili, że gospodarz w ogóle się nie pokazał na obiedzie. A na stole była przygotowana dla niego zastawa. - Nie wydaje ci się, że to mistyfikacja, wprowadzenie twoich ludzi w błąd? - Nie sądzę. Już sprawdziliśmy, ten młody pracownik Foreign Office jest bar dzo ambitny, nie należy do osób, które łatwo dałyby się wciągnąć w tego rodzajij zagrywki, zwłaszcza w sprawach, którymi zainteresowany jest wywiad wojsko wy. Wygląda na to, że jego żona trochę flirtowała z Fredericsem, ale to przecież nie jest przestępstwo, szczególnie w dzisiejszych czasach. - Nigdy nim nie było... W takim razie możemy zapomnieć o naszym kontak cie, Geof. Zapewne podzielił los Geralda Henshawa, Za dużo wiedział, a matare zowcy z takimi ludźmi się nie patyczkują. - Doszedłem do tego samego wniosku. Kazałem zapieczętować jego biuro. jutro zajmiemy się przeszukaniem. - Życzę dobrej zabawy i czekam na wiadomości. - Jak się miewa Leslie? - Jest niezaspokojona. Chcesz znać szczegóły? - Ty łotrze! -jęknęła Montrose, opadając z powrotem na poduszkę. Była dokładnie dwudziesta dwadzieścia, kiedy Julian Guiderone stanął przed ocienionym markizą wejściem do hotelu "Savoy". Na Strandzie panował wzmo- 364 żony ruch, przechodnie wymijali się z trudem, oprócz taksówek na jezdni wyróżniały się rozmaite limuzyny, wśród których przeważały jaguary i rolls royce'y. Nad teatrem "Savoy", pierwotną siedzibą towarzystwa "D'Oyly Carte" Gilberta i Sullivana, rytmicznie mrugały światła, co oznaczało, że przedstawienie za chwilę się rozpocznie. Ostatni widzowie gasili na chodniku papierosy i postukiwali cybuchami fajek o podeszwy butów. Był to typowy wieczór w tej części tętniącego życiem Londynu. Wcześniej Julian przeprowadził szereg rozmów ze swoimi informatorami, głównie ludźmi starszymi, cierpiącymi biedę, z którymi kiedyś się zaprzyjaźnił podczas lat spędzonych w Anglii. Teraz naprędce utworzył z nich małą armię obserwatorów. Nikt go nie pytał, w jakim celu ma wykonywać takie czy inne polecenia, skoro mógł otrzymać za swe usługi sowite wynagrodzenie czy przynajmniej nowe ubrania zamiast znoszonych ciuchów. Dla tych ludzi bowiem wygląd zewnętrzny wciąż miał spore znaczenie, gdyż przypominał im o minionym powodzeniu, utraconej pracy bądź nadszarpniętej godności. Początkowo chciał się skupić tylko na tych hotelach, które były znane z wynajmowania pokoi brytyjskim służbom państwowym, doszedł jednak do wniosku, że nie da się wykluczyć żadnego z nich. Rozpuścił więc swoją małą armię po wybranych placówkach, nakazując ludziom zwracać baczną uwagę na osoby wchodzące i wychodzące o stałych porach, nie przypominające jednak ani gości, ani też pracowników hotelu. Zachęceni sporymi zaliczkami obserwatorzy ochoczo przystąpili do działania i wkrótce zasypali go szeregiem meldunków, lecz uwagę Juliana zwrócił tylko jeden. Otóż codziennie wieczorem, między dziewiętnastą piętnaście a dwudziestą, z hotelu "Savoy" wychodziła elegancka kobieta w średnim wieku, nosząca strój obsługi technicznej, mimo że wyraźnie kłóciła się z tym późna pora zakończenia pracy. I za każdym razem na ulicy czekała już na nią taksówka, choć kobieta na tym stanowisku powinna jeździć autobusem bądź własnym tanim samochodem. Sprawiała zatem wrażenie agenta wywiadu, a nie pracownika hotelu. Julian opracował więc w szczegółach plan żmudnego i czasochłonnego działania. Nie spieszyło mu się, skoro chciał wyeliminować z gry cuchnącego, najobrzydliwszego wieprza. Zaczął odwiedzać kolejne piętra hotelu, wypatrując czegokolwiek, co by odbiegało od normy. Nie miał wątpliwości, że jest na właściwym tropie. Natknął się na nietypową sytuację na trzecim piętrze, w skrzydle od strony Tamizy. Podczas gdy część stewardów normalnie kursowała z tacami i stolikami na kółkach, inni tylko markowali pracę i chodzili po korytarzu, zwracając baczną uwagę na drzwi jednego z apartamentów. Guiderone natychmiast zrozumiał, że właśnie tam musi mieszkać ów cuchnący wieprz ze swą odrażającą małżonką. Mimo złości na niesprawną nogę, spowalniającą jego ruchy, syn Pasterza szybko zebrał myśli, układając plan działania. Musiał jakimś sposobem odizolować mieszkańców strzeżonego apartamentu. Sam zatrzymywał się czasami w tym hotelu, toteż z grubsza znał rozkład zajęć służby. Specjalną windą towarową dostarczano produkty z mieszczącej się na dole kuchni. Ale oprócz tego na każdym piętrze znajdowała się niewielka kuchenka, w której stewardzi przygotowywali kawę i her- 365 batę, jak również kanapki czy drobne przekąski. Dlatego też Guiderone podreptał za pierwszym wracającym stewardem, żeby sprawdzić gdzie takie pomieszczenie znajduje się w tym skrzydle. Następnie zaczął krążyć po korytarzu, udając, że zgubił drogę, zarazem starając się wyodrębnić spośród służby ochroniarzy udających stewardów. Przyszło mu to bez trudu. Trzej mężczyźni poruszali się bardzo szybko, naprawdę obsługując gości, podczas gdy trzej inni tylko patrolowali korytarz. Postanowił więc przystąpić do działania. Wrócił do kuchenki, zaczekał, aż przebywający tam steward wyjdzie z tacą, po czym wśliznął się do środka. Sprawdził pospiesznie kilka szafek zawierających różne produkty i napoje, wreszcie zajrzał do toalety. Zamknął się w niej, włączył światło, wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza pistolet kalibru 8,13 mm i nakręcił tłumik na lufę. Kiedy po raz kolejny usłyszał, że zamykają się drzwi prowadzące na korytarz, wyszedł z toalety. Do tego stopnia przestraszył stewarda, że tamten upuścił srebrzystą tacę na podłogę. Julian bez wahania wymierzył broń i nacisnął spust. Następnie zaciągnął martwego mężczyznę do toalety i starannie zamknął drzwi. Zaskoczył go przy tej czynności drugi steward, znacznie młodszy od kolegi. Na widok pistoletu w dłoni Guiderona zrobił błyskawiczny unik i zamachnął się ciężkim pojemnikiem do lodu. Nie zdążył jednak. Rozległy się dwa ciche wystrzały, kule trafiły go w pierś oraz szyję. Parę sekund później syn Pasterza z trudem wepchnął drugą ofiarę do maleńkiej toalety. Trzeci steward nawet nie zdążył ujrzeć swego mordercy. Wszedł do kuchenki tyłem, ciągnąc duży stolik na kółkach. Julian wystrzelił po raz kolejny i starszy mężczyzna bez życia osunął się na przywiezione talerze. Po minucie trzecie zwłoki także znalazły się na podłodze toalety, której biała terakota była już teraz grubo wysmarowana krwią. Guiderone zyskał nieco czasu, żeby się przygotować do usunięcia pozostałych przeszkód blokujących mu drogę do tego wieprza, który prześladował go w sennych koszmarach od wielu lat. Wyszedł na korytarz i skręcił za róg. Pierwszy z agentów MI-5 stał przy windzie i odwrócony do niej tyłem obserwował drzwi apartamentu Scofielda. Zrobił zdziwioną minę, Julian stanął obok niego, wcisnął guzik windy i mruknął: - Chyba się całkiem zgubiłem. Szukam apartamentu osiemset siedem. - To nie na tym piętrze, proszę pana. Tu jest trzecie, a pan musi pojechać na ósme. - Naprawdę? Starcze oczy coraz częściej mnie zawodzą. Mógłbym przysiąc, że wcisnąłem ósemkę. - Nic się nie stało, proszę pana. Każdemu może się to przydarzyć. Przyjechała winda, drzwi się rozsunęły. - Młody człowieku, czy mógłby pan nacisnąć guzik ósmego piętra? - Proszę uprzejmie. Strażnik wszedł do środka, nacisnął guzik, a kiedy się odwracał, Julian pociągnął za spust. Po chwili drzwi się zasunęły, winda ze zwłokami odjechała na ósme piętro. W tej samej chwili zza zakrętu korytarza wyjrzał drugi agent. Najwyraźniej rozglądał się za nieobecnym kolegą. Guiderone szybko podreptał w jego stronę. 366 - Proszę mi wybaczyć, młody człowieku, ale nie wiem, co robić. Wydarzyło się coś dziwnego. Rozmawiałem ze stewardem, czekając na windę, kiedy nagle drzwi się rozsunęły, wyskoczyło dwóch mężczyzn i wciągnęło go do środka. Szar pał się i próbował stawiać opór, ale niczego nie zwojował. Pojechali na dół. - Alarm!-wrzasnąłstrażnik. Za przeszklonymi drzwiami oddzielającymi boczne skrzydło korytarza pojawił się błyskawicznie trzeci agent. - Połącz się z centralą, ogłoś alarm! - krzyknął pierwszy. - Uprowadzenie! Zostań na posterunku, jak pobiegnę schodami za Josephem. I wezwij posiłki, niech otoczą hotel. Tamten szybko wyjął zza poły białej marynarki krótkofalówkę. Ale nie zdążył nic powiedzieć. Guiderone rzucił się do przodu, wyciągając jednocześnie pistolet. Natarł ramieniem na osłupiałego ochroniarza, przytknął mu lufę do piersi i nacisnął spust. Zarówno tłumik, jak i ubranie agenta wywiadu wyciszyły huk wystrzału. Mężczyzna zwalił się na podłogę. Syn Pasterza pospiesznie schował broń i zaczął przetrząsać kieszenie fałszywego stewarda. Szybko odnalazł zapasowe klucze od apartamentu cuchnącego wieprza. Z trudem wspierając się na niesprawnej nodze, dociągnął zwłoki do wyjścia na schody przeciwpożarowe i zrzucił je na półpiętro. Wiedział, że raczej nikt nie powinien tu zaglądać. Zawrócił do drzwi apartamentu, pałając coraz silniejszą żądzą zemsty. Oto po dwudziestu pięciu latach miał wreszcie okazję wyrównać rachunki, raz na zawsze uwolnić się od koszmarów. Ćwierć wieku temu mógł przecież zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych! I tylko jeden człowiek stanął mu na drodze. Julian cieszył się zawczasu, że zdoła w końcu uwolnić świat od tego parszywego wieprza, nim zegar wybije dziesiątą, czyli w ciągu najbliższych trzech minut. Bezszelestnie wsunął klucz do dziurki zamka. Wkrótce rozegrała się prawdziwa walka mitycznych gigantów. Scofield siedział w fotelu ustawionym pod oknem wychodzącym na Tamizę, Antonia po drugiej stronie stolika przeglądała "London Times". Brandon systematycznie sprawdzał swoje notatki, próbując podsumować zgromadzone dotychczas wiadomości, kiedy doleciał do niego ledwie słyszalny zgrzyt klucza w zamku. Toni nawet nie podniosła głowy znad gazety. On jednak doskonale pamiętał z czasów Beowulfa Agate'a, co mogą oznaczać takie ciche, silnie stłumione odgłosy. Zbyt często od nich zależało powodzenie bądź fiasko operacji, życie lub śmierć. Toteż obejrzał się błyskawicznie, a dostrzegłszy, że klamka powolutku się obraca, szepnął do Antonii: - Biegnij do sypialni i zamknij drzwi na klucz! - O co chodzi, Bray?... - Szybko! Zdumiona Antonia posłusznie dała nura do sąsiedniego pokoju, natomiast Brandon zacisnął palce na kolumnie ciężkiej stojącej lampy. Jednym szarpnięciem wyrwał wtyczkę z kontaktu, wstał z fotela i ważąc lampę w dłoniach, podkradł się na palcach do wyjścia, po czym przywarł plecami do ściany. W tej samej chwili drzwi otwarły się na oścież i do pokoju wpadł utykający starszy mężczyzna z pistoletem w dłoni. Bray wziął potężny zamach i z całej siły 367 huknął lampą napastnika w głowę. Padły dwa szybkie strzały, lecz kule zaryły się w podłodze, a intruz z zalaną krwią twarzą poleciał w bok, energicznie próbując odzyskać równowagę. Scofield na moment zastygł w osłupieniu, gdyż od razu rozpoznał Juliana Guiderona. Tamten był znacznie starszy, skórę miał poznaczoną zmarszczkami, lecz z wykrzywionej nienawiścią twarzy spoglądały te same żywe, maniakalnie błyszczące oczy syna Pasterza. Brandon doszedł do siebie na chwilę przedtem, zanim Guiderone odzyskał równowagę i ponownie uniósł pistolet. Na oślep dźgnął tamtego w piersi podstawą lampy, a kulejący przywódca Krągu Matarese'a poleciał w głąb pokoju i huknął plecami o ścianę przy oknie. Lecz ten drugi cios jakby dodał mu jeszcze odwagi. Szybko otarł krew ściekającą mu na oczy i z dziką furią popatrzył na swego odwiecznego wroga. Ale i tym razem nie zdążył wystrzelić. Ledwie uniósł broń, gdy Scofield rzucił się na niego, zamknął w żelaznym uścisku jego nadgarstek i poderwał rękę ku górze. Na niewiele się to jednak zdało. Mimo zaawansowanego wieku syn Pasterza był w doskonałej kondycji i śmiało mógł się mierzyć z wieloma znacznie młodszymi przeciwnikami. - Ty cuchnący wieprzu! - parsknął, opluwając przy tym Scofielda. - Odraża jąca, parszywa świnio! - Bardzo mi miło, senatorze Appleton - syknął przez zaciśnięte zęby Beowulf Agate, dysząc ciężko. - Chciałeś zająć Biały Dom, a ja nie mogłem do tego dopuścić! - Ech... Guiderone naparł całym ciałem na Braya, błyskawicznie sięgając wolną ręką do jego twarzy. Ten jednak zrobił szybki obrót i nie zwalniając uścisku pchnął napastnika tyłem na komodę, po czym podciął mu nogi. Obaj runęli na dywan. Teraz Julian wykręcił się szybko i poderwał z podłogi, ale i tak nie zdołał wyswobodzić prawej ręki. Zaczęła się wzajemna przepychanka, jakby dzikie zwierzęta zwarły się w walce na śmierć i życie. Ze ścian posypały się widoczki w oszklonych ramkach, z trzaskiem pękł na tysiące okruchów strącony kryształowy wazon. Każde pchnięcie czy próba rzutu spotykały się z unikiem i kontratakiem drugiego. W końcu Brandon został zasypany lawiną ciosów lewej pięści Guiderona, wykorzystał to jednak, żeby mocno chwycić w garść klapy jego marynarki. Wciąż nie rozluźniając palców zaciśniętych na nadgarstku przeciwnika, zakręcił nim energicznie i pchnął z całej siły plecami na okno. Szyba rozprysnęła się na ostre odłamki, z których kilka utkwiło w skórze głowy syna Pasterza, jeden zaś przebił mu na wylot gardło. Kiedy bezwładne ciało zabójcy legło na podłodze, Beowulf Agate osunął się na kolana, spazmatycznie łapiąc oddech. XXX Zaczynamy akcję! - wrzasnął Scofield. - I to natychmiast, Geofl. - Zgadzam się - dodał Pryce. Zebrali się w zdewastowanym apartamencie hotelu "Savoy". Cała podłoga zasypana była odłamkami szkła. Na szczęście agenci MI-5 zdążyli już wynieść zakrwawione zwłoki Juliana Guiderona. - Nie mam nic przeciwko temu - odrzekł Waters. - Wolałbym się jednak upew nić, że wszystko do końca rozważyliśmy. - Ja na pewno rozważyłem - syknął rozwścieczony Brandon. - Znam matare- zowców i sposoby ich działania. Każda komórka jest w znacznym stopniu nieza leżna, a zarazem uzależniona od pozostałych. Mają dużą autonomię, lecz pozo stają bez przerwy pod wspólnym parasolem ochronnym. Trzeba uderzyć teraz, kiedy ten parasol doznał poważnego uszczerbku. Możecie mi wierzyć, że to naj lepszy moment, żeby do reszty porwać go na strzępy! - Niezależna, a zarazem uzależniona - powtórzył z namysłem sir Geoffrey. - To chyba wymaga szerszego zbadania. - Co tu badać? - zapytał Cameron. - To podobna sytuacja, jak w firmie Ge neral Mills oraz spółkach Wheaties, Cheerios i całej reszcie. To niezależne od działy, choć są częściami składowymi jednej korporacji. - A co tu mają do rzeczy płatki śniadaniowe, Cam? - zdziwiła się Leslie, siadając na brzeżku fotela. - Tu nie chodzi o płatki, lecz o całe to robactwo, jadowite żmije... Mówiłem już wcześniej. Trzeba poobcinać kolejne łby temu potworowi, czy są niezależne, czy uzależnione od siebie. Guiderone był jedną z dwóch czołowych postaci Krę gu Matarese' a... - Jak Scylla i Charybda - wtrącił Scofield. - Dokładnie tak, Bray - przyznał Cameron. - Teraz, gdy go już nie ma, jedy- nym kluczem jest van der Meer z Amsterdamu. Musimy go pojmać, odizolować 369 i spróbować złamać. Rozbierzemy jego dom na kawałki, uczynimy to samo, co Brandon zrobił w siedzibie Atlantic Crown. Na pewno się czegoś dowiemy. - Tymczasem te niezależne i uzależnione od siebie ośrodki zostaną odcięte od źródła rozkazów - dodał Scofield. - Trzeba założyć, że część przedstawicieli Kręgu wpadnie w panikę, może nawet przyśle swoich łączników na Keizersgracht. W takim wypadku zyskalibyśmy dodatkowe źródła informacji. - To do mnie przemawia - oświadczył Waters. - Zatem jaki przyjmujemy sce nariusz? - Przede wszystkim nie należy wciągać do współpracy holenderskiego wy wiadu. Nie mam nic przeciwko niemu, ale obawiam się wtyczek matarezowców. Nadal musimy działać w ścisłej tajemnicy. - Zbiorę doborowy oddział w cywilnych ubraniach - powiedział szef sekcji bezpieczeństwa. - Swoich ludzi uzupełnię agentami z sekcji zagranicznej wy działu MI-6. - A ja nimi pokieruję - rzekł szybko Pryce. - Gdzie jest Luther Considine? Przy odrobinie szczęścia nasz wyborowy pilot także będzie miał pełne ręce robo ty. Aha, i powiadom Franka Shieldsa, Geof. Niewykluczone, że będziemy musieli błyskawicznie zgarnąć znany kwartet amerykańskich żmij i ulokować go w od dzielnych, mało komfortowych celach. Nocna operacja w kamienicy przy Keizersgracht 310 przebiegła bez zakłóceń. Dane z elektronicznej inwigilacji potwierdziły, że Jan van der Meer Matareisen jest w domu, a towarzyszą mu tylko dwaj mężczyźni, zapewne osobista eskorta. Ich posterunki rozmieszczone były na parterze i na drugim piętrze. Władający holenderskim agent MI-6, pod pretekstem ewentualnego kupna nieruchomości, uzyskał z holenderskich archiwów kopię planów architektonicznych kamienicy. Tenże sam oficer późno w nocy podszedł do frontowego wejścia budynku, podczas gdy Pryce z jego dwoma kolegami podkradli się od tyłu, od strony kanału, gdzie w sklepionej łukowato wnęce znajdowały się ciężkie, stalowe drzwi. Tymczasem agent, który nadszedł ulicą, nacisnął dzwonek. Już po dziesięciu sekundach w drzwiach stanął potężnie zbudowany ochroniarz. - O co chodzi? - zapytał ostro. - Dostałem polecenie, aby jeszcze dziś, mimo późnej pory, skontaktować się z Janem van der Meerem. - Czyje to polecenie? - Czterech ludzi z Nowego Jorku, panów Whiteheada, Wahlburga, Fowlera i Ni- cholsa. Chodzi o bardzo pilną sprawę. Proszę powiadomić pana van der Meera. - Położył się już spać. - Radzę jednak powiedzieć mu o mojej wizycie, bo inaczej możesz szybko stracić pracę. - Nie lubię, jak mi się grozi... - To nie jest pogróżka, meneer. Mówię o realnej groźbie. - Proszę tu zaczekać, muszę zamknąć drzwi. 370 Pośród ciemności zalegających nad kanałem dwaj agenci błyskawicznie przykleili duże dyski mikrofonów kontaktowych do szyb silnie zakratowanych okien po obu stronach drzwi. Włożyli słuchawki i włączyli miniaturowe przenośne wzmacniacze. Stojący między nimi Pryce szybko ugniótł z plastycznego materiału półokrąg o średnicy dwudziestu centymetrów i starannie przykleił go wokół zamka. Była to substancja, która podczas spalania wytwarzała tak wysoką temperaturę, że mogła wytopić nawet dwucentymetrowej grubości blachę. - Ochroniarz idzie na górę - przekazał szeptem komandos z prawej. - Potwierdzam - dodał drugi. - Zapalaj lont, kolego. - Który z was ma urządzenie do złamania szyfru systemu alarmowego? - spytał Cameron. - Ja - odparł pierwszy. - Według zeznań sprzątaczki panel znajduje się tuż za drzwiami, po prawej, a system jest ustawiony na dwudziestosekundowe opóźnie nie. Kaszka z mlekiem, kolego. Wystarczy jedynie podłączyć nasze cudeńko do układu cyfrowego, a ono już załatwi resztę. Pryce zwarł kontakty elektronicznego zapalnika i elastyczny topnik zaczął cicho skwierczeć, rozgrzał się do czerwoności, a następnie rozpalił do oślepiającej bieli, wgryzając jednocześnie w stalową płytę. Kiedy materiał się wypalił, Cam wyjął z kieszeni pojemnik aerozolu i spryskał płynem chłodzącym wypalony fragment drzwi, który szybko sczerniał. Szarpnął go obcęgami, oderwał i rzucił na ziemię. - Ruszamy! - rozkazał szeptem. We trzech wśliznęli się do środka. Pierwszy z komandosów pospiesznie odsłonił styki panelu cyfrowego i podłączył końcówki elektronicznego szperacza. Rozległ się szereg cichutkich pisków i rozbłysła czerwona dioda na obudowie urządzenia. - Gotowe - przekazał szeptem Anglik. - System alarmowy zneutralizowany. Cholernie tu ciemno. Nie mogliby trzymać zapalonej choćby najmniejszej lampki w tej sali balowej? Doleciał ich odgłos kroków na schodach. Strażnik wracał do drzwi frontowych, tym razem trzymając w ręku pistolet maszynowy. Pryce gestem nakazał komandosom zająć pozycję przy wyjściu z sali, za wielkim fortepianem koncertowym. Uważnie obserwował barczystego goryla matarezowców, który otworzył drzwi i wpuścił czekającego na ulicy trzeciego komandosa. - Szybciej! - warknął ochroniarz. - I pamiętaj, że przez cały czas będę mie rzył w ciebie. Ani chybi nacisnę spust, jeśli zrobisz choć jeden ruch, który mi się nie spodoba. - Nie mam do ciebie żadnej sprawy, meneer, więc nie obchodzi mnie twoja aprobata bądź dezaprobata. - Mam jednak nadzieję, że zrozumiałeś. Ruszaj, wielki van der Meer nie jest w najlepszym humorze. Pragnie poznać twoje listy uwierzytelniające. - Nie mam żadnych listów, ale potwierdzę moją tożsamość, przytaczając fakty. - Zobaczymy. - Nie ty będziesz decydował - odparł śmiało agent MI-6, ruszając w kierunku schodów. 371 Cameron dotknął ramion obu przyczajonych obok niego komandosów, dając im umówiony znak. Bezszelestnie wyłonili się zza fortepianu, skoczyli do przodu i jak w zaprojektowanej przez choreografa scenie unieruchomili ręce goryla, podczas gdy Pryce wymierzył mu cios w brzuch. Tamten zwisł bez czucia. Agenci MI-6 błyskawicznie odciągnęli nieprzytomnego matarezowca w głąb salonu, po czym jeden z nich zajął się krępowaniem oraz kneblowaniem więźnia. - Na pierwszym piętrze nikogo nie ma - rzekł szeptem Cameron do oficera. - Szkoda tracić czas. Poza tym Matareisen czeka na gościa, zapewne postawił na nogi kolejnego ochroniarza. Idziemy od razu na drugie piętro, osłaniając się na wzajem. Macie nakręcone tłumiki? - Od samego początku. Po chwili dołączył do nich ostatni członek ekipy. - Nadal ogłuszony? - spytał Pryce. - Nie ocknie się przez dłuższy czas. Zaaplikowałem mu całą strzykawkę soku w szyję. - Jesteś sadystą... - I tak lepsze to niż rozlew krwi. - Dobra. Idziemy! Biegiem pokonali trzy ciągi schodów, lecz na ostatnim półpiętrze utworzyli krąg, przywierając do siebie plecami, i na palcach ruszyli dalej. Niespodziewanie rozległ się cichy wystrzał i na podeście nad nimi jakaś ciemna postać osunęła się na podłogę. Kula trafiła ochroniarza w środek czoła, tak szybko przynosząc mu śmierć, że nie zdążył wydać z siebie żadnego dźwięku. - Tam sąjakieś drzwi. To zapewne sypialnia gospodarza- szepnął jeden z ko mandosów. - Czemu tak uważasz? - Stał na wprost nich. - Ja też tak myślę - wtrącił Cameron. - Dalej razem, chłopcy? - Za panem, sir. - Darujcie sobie ten tytuł. Podczas akcji wszyscy jesteśmy sobie równi. Na pewno znacie się na tej robocie nawet lepiej ode mnie. - Tobie też nie trzeba niczego tłumaczyć, chłopie. Chciałbym dysponować takim ciosem. Posuwali się dalej ramię przy ramieniu. Przed sypialnią, na znak Pryce'a, wzięli większy rozpęd i wspólnie, niczym żywy taran, natarli na ciężkie dębowe drzwi, które z głośnym hukiem wyleciały z zawiasów. Stojący na środku pokoju Matareisen obejrzał się zdziwiony. Miał na sobie granatową marynarkę od smokingu, pozostał jednak w luźnych białych spodniach jedwabnej piżamy. - Boże drogi! - wykrzyknął. Niespodziewanie podjął najdziwniejszą akcję, jaką można było sobie wyobrazić w podobnych okolicznościach. Nie sięgnął po broń, lecz zaatakował ich gołymi rękoma. Przemienił się w nierozpoznawalny, wirujący kłąb mięśni, którego ręce i nogi, rozdzielające ciosy i kopnięcia, przypominały rozpędzone ramiona wirników helikoptera. Nie wiadomo kiedy dwóch osłupiałych, nie przygotowanych do walki ko- 372 mandosów wylądowało na podłodze, wijąc się z bólu, trzeci natomiast został odrzucony w kąt pokoju i tam osunął się po ścianie, przyciskając dłonie do gardła. Oczyma miotającymi błyskawice van der Meer popatrzył na stojącego trochę dalej Camerona. - Masz szczęście, Amerykaninie, że do obrony nie potrzebuję pistoletu, bo już dawno byś nie żył! - warknął ze złością. - Przyznaję, że faktycznie jesteś niezły. - Dla ciebie stanę się sennym koszmarem, Pryce. - Wiesz, kim jestem? - Śledziliśmy cię od początku, od... jak ją nazywaliście? Brass 26? - Kuter patrolowy i zamaskowany odrzutowiec... To ty odpowiadasz za śmierć młodych żołnierzy, którzy tylko wykonywali swoje obowiązki. - Będziesz żałował, że przeżyłeś nalot harriera! Teraz ci się nie uda! Wykrzyknąwszy ostatnie słowa, aż odbiły się echem od ścian, Matareisen ponownie ruszył do błyskawicznego ataku. Cameron sięgnął szybko po pistolet, lecz celne kopnięcie natychmiast wytrąciło mu broń z ręki. Odskoczył krok do tyłu, zaparł się mocno lewą stopą i skupił całą uwagę na nogach przeciwnika. Kiedy tamten zamierzył się do następnego kopnięcia, Pryce chwycił luźną nogawkę piżamy, zacisnął palce na kostce Holendra i silnie wykręcił mu nogę w lewo, a gdy napastnik stracił równowagę, pchnął go z całej siły. Matareisen z hukiem grzmotnął głową o ścianę i osunął się bez czucia. Aż trudno było uwierzyć, że oto na podłodze, niemalże zwinięty w pozycji embrionalnej, leży nieprzytomny mistrz wschodnich sztuk walki. Komandosi wstali szybko, rozcierając stłuczone miejsca. - Co to było, do cholery? -jęknął agent MI-6, podchodząc do nich chwiej nym krokiem. - Moim zdaniem jakiś diabelny ninja - odparł ekspert od systemów alarmowych. - Pieprzony maniak w kimonie - mruknął trzeci agent. - Chyba lepiej i jemu zaaplikuję porcję mojego soku. - Mam nadzieję, że to bezpieczny środek - odezwał się Pryce. - Zbyt wiele narkotyków mogłoby mu zmącić w głowie, a będzie nam potrzebny. - Dałeś mu lepsze znieczulenie, kolego, niż dziesięć ampułek tego specyfiku. - W porządku. Rób swoje. Cameron sięgnął za pazuchę i wyciągnął złożone plany budynku. Była to kopia oryginalnych rysunków z początku dwudziestego wieku, toteż brakowało na nich wielu dodanych później detali architektonicznych. Kiedy tylko Matareisen otrzymał dawkę środka nasennego, Pryce wyszedł z sypialni na korytarz. Dwaj komandosi ruszyli za nim. - Według planów jest jeszcze jedno piętro, lecz schody kończą się już tutaj - Powiedział. - Do tego nie potrzeba planów. Z ulicy widać okna trzeciego piętra. - To jak można się tam dostać? - zapytał agent MI-6. - Windą, ale obawiam się, że jest zaprogramowana - rzekł Cameron, zaglą dając ciekawie za mosiężne pręty osłaniające szyb. - Lepiej nie ryzykować. Ale 373 ten fragment sufitu przegradzający drogę windy to ruchoma klapa. Widzicie szczeliny? Prawdopodobnie można go podnieść. - W takim razie warto ściągnąć tu windę. - Niezły pomysł. Łatwiej będzie cokolwiek zdziałać z jej dachu. - W każdym razie unikniemy niebezpieczeństwa, że ktoś spadnie do holu. W łodzi na kanale są narzędzia. Mam je przynieść? - Tak. Przez godzinę musieli pracować zasilanymi z akumulatorów piłami i wiertarkami, zanim w końcu udało im się usunąć klapę. Wspięli się następnie po prowadnicy windy do stalowych drzwi trzeciego piętra. Po raz kolejny trzeba było zastosować plastyczny materiał do przepalania blachy. Wreszcie cały zamek odpadł i mogli wejść do pilnie strzeżonych pomieszczeń najwyższej kondygnacji. Widok olbrzymiej sali wprawił ich w osłupienie. - Cholera, to centrum dowodzenia! - wykrzyknął specjalista od systemów alarmowych. - Jak w ośrodku sterowania rakietami balistycznymi - dodał drugi, który apli- kował pojmanym środki nasenne. - Jasna cholera! - syknął agent MI-6. - Tylko spójrzcie. Mapa świata zajmu- je całą ścianę! - Witamy w sanktuarium Kręgu Matarese'a - mruknął pod nosem Pryce. - Gdzie? - Nieważne. Tego właśnie szukaliśmy. - Cameron wyjął krótkofalówkę sprzę żoną z urządzeniem Considine'a, który wraz z Leslie czekał na pokładzie bristo freightera na lotnisku Schiphol. - Luther? - Słucham cię, tajniaku. - Zasłużyliśmy na nagrodę. - Miło mi to słyszeć. Czy możemy już wracać do domu? - To dopiero początek, chłopie. Potrzebna mi Leslie. Powiedz Anglikom z pa trolu, żeby ją tu przywieźli, pod frontowe wejście kamienicy przy Keizersgrach trzysta dziesięć. - Ale ona śpi. - To ją obudź. Montrose była jeszcze bardziej zdziwiona niż Pryce i komandosi, gdyż'. od nich rozumiała skalę, do jakiej rozbudowano zestaw urządzeń elektronicznych. Przez jakiś czas w milczeniu krążyła między stanowiskami łączności a masywną konsolą centralnego komputera. - To już nie jest sprzęt najwyższej klasy, lecz specjalistyczny, robiony na zamówienie system - orzekła. - Bezpośrednia łączność satelitarna przez kilka różnego typu skramblerów z komputerowo dobieranymi sekwencjami zmiany częstotliwości... Mój Boże, ten zestaw mógłby śmiało konkurować z wyposażeniem Dowództwa Strategicznych Sił Powietrznych bądź centrali w Langley. Musiało to 374 kosztować grube miliony... a biorąc pod uwagę całość wyposażenia sali, nie wiem, czy wystarczyłby na to miliard. - A to pewnie oznacza, że sprzęt jest bardzo skomplikowany, prawda? - Jak diabli, Cam. - Mam rozumieć, że będziesz potrzebowała pomocy, żeby wydostać jakie kolwiek zapisane w komputerze informacje? - Wszelkiej możliwej, i to jak najszybciej. - Myślisz o kimś konkretnym? - Chodzą mi po głowie dwa nazwiska... Przede wszystkim Aaron Greenwald z Doliny Krzemowej. To znakomity projektant podobnych systemów, pełni rolę konsultanta kilku liczących się firm. No i Pierre Campion z Paryża. Nie jest tak znany, ale to prawdziwy geniusz komputerowy. - Znasz ich osobiście? - Prowadzili wykłady na kursie zorganizowanym przez dowództwo G-2. Może mnie pamiętają, ale nie ręczę za to. - No więc będą musieli sobie przypomnieć. Ktoś jeszcze? - Sprawdź w Sztabie Generalnym. Specjalistów na kurs dowożono pojedynczo. - A to oznacza, że musieli zyskać status pełnego dostępu do tajemnic wojsko wych. - Nie inaczej. Szybko powiadomili Franka Shieldsa w Waszyngtonie, a Geoffrey Waters obiecał skontaktować się z paryskim Deuxieme Bureau. Przez dwa dni Montrose ostrożnie próbowała się włamać do komputerów w centrali łączności. Rankiem trzeciego dnia siedmiu specjalistów spotkało się na lotnisku w Londynie, skąd Luther Considine zabrał ich do Amsterdamu. Kamienica przy Keizersgracht została objęta ścisłym nadzorem. Komandosów, którzy wrócili do Wielkiej Brytanii, zastąpił specjalny oddział cywilnych agentów z wydziału MI-6. Cameron i Leslie wraz z komputerowymi ekspertami przejęli rezydencję van der Meera w niepodzielne władanie. Mieli do pomocy czterech angielskich techników, z których wszyscy świetnie znali holenderski. Już pierwszego dnia jeden z pracowników centrali chciał się skontaktować telefonicznie z van der Meerem, powiedziano mu jednak, że gospodarz wyjechał za granicę w interesach. Ten jednak, nabrawszy podejrzeń, przyjechał pod dom, a zauważywszy wzmożoną aktywność podejrzanie wyglądających ludzi, natychmiast powiadomił swoich kolegów: - Trzymajcie się z dala od Keizersgracht! Coś się tam wydarzyło! Już od pierwszej narady w dużej jadalni na drugim piętrze stało się jasne, że kierownictwo zespołu ekspertów obejmie Kalifornijczyk, Aaron Greenwald. Ten szczupły, niemal wychudzony czterdziestolatek odznaczał się dziecinnymi rysami twarzy i miękkim, łagodnym głosem. Tylko po jego spojrzeniu można było rozpoznać nieprzeciętną inteligencję. Odnosił się do wszystkich z szacunkiem, lecz zaszczycał oponentów przenikliwym wzrokiem świadczącym o maksymalnej koncentracji uwagi. Sprawiał takie wrażenie, jakby w myślach odzierał ze wszystkiego kolejne warstwy, sięgając do jądra niedostępnego dla wielu innych. 375 Grupę tworzyło pięciu mężczyzn i dwie kobiety, nie licząc Leslie Montrose Eksperci szybko wybrali sobie pokoje gościnne, rozpakowali bagaże i zebrali się, aby omówić wstępny plan działania. Nie wyznaczony przez nikogo Greenwald sam zabrał pierwszy głos. - Spróbujemy się włamać do każdego terminalu oddzielnie, sprawdzając wszel kie możliwości, od a do z, i stosując znane nam typy haseł. Przygotowałem dla wszystkich takie same schematy postępowania, ale pamiętajcie, że są to jedynie ogólnikowe propozycje. Nie czujcie się nimi w żaden sposób ograniczeni, bo głów ną rolę odgrywać będzie wasza wyobraźnia, a nie moja. Tymczasem udało mi się złamać szyfr uruchamiający windę oraz kod dostępu do reszty pomieszczeń trze ciego piętra. Pamiętajcie tylko, żeby nie korzystało z windy więcej niż trzy osoby równocześnie. W celu zharmonizowania pracy na tablicy w tej jadalni będą roz wieszone grafiki zmian dla poszczególnych stanowisk, gdyż powinniśmy jak naj szybciej uporać się z tym zadaniem. Zaczęła się wytężona, mrówcza praca. Przez okrągłą dobę sprzed komputerów w centrum łączności dolatywało rozmaite okrzyki i jęki, najczęściej zawodu. Zapanowała ogólna atmosfera zespołowego współdziałania. Grafiki szybko wylądowały w koszu na śmieci, gdyż zmiany organizowano samoistnie. Wszyscy kładli się na odpoczynek, kiedy oczy im się już kleiły, jadali zaś dopiero wtedy, gdy głód zaćmiewał myśli. To w ciszy i skupieniu wszyscy pracowali przy swoich terminalach, to znów gromadzili się przy jednym stanowisku, przekrzykując się nawzajem, dopingując i sypiąc rozmaitymi pomysłami, gdy pojawiała się realna szansa złamania jakichś zabezpieczeń. Każdy fragment rozszyfrowanej informacji skłaniał całą ekipę do zdwojenia wysiłków, lecz mimo upływu czasu wyglądało na to, że pełny dostęp do systemu wciąż pozostaje poza ich zasięgiem. - Musi być jakiś element wspólny - rozmyślał głośno Greenwald, pochylając się nad centralną konsolą. - Przynajmniej część hasła albo cały kod otwierający wejście do fragmentu programu. - Coś takiego jak kod pocztowy, prawda, Aaron? - zagadnęła Leslie siedząca przy najbliższym terminalu. - Niezupełnie. Chodzi mi o jakiś ciąg symboli, który powinien być nadrzędny i umożliwiać dostęp do poszczególnych baz danych, a więc coś w rodzaju pieczę ci łąkowej czy herbu właściciela całego systemu łączności. - Podobne rozwiązania stosowali także w innych dziedzinach - odparł Pryce, stając za plecami Kalifornijczyka i spoglądając na jego palce śmigające nad kla wiaturą. - Warto pamiętać, że zarządzający tym centrum człowiek miał szczegól nie wysokie mniemanie o sobie. - Próbowałem już wszelkich kombinacji i anagramów wynikających z nazwi ska Matareisena - mruknął z rezygnacją Greenwald. - Skoro już o tym mowa, czy ludzie sir Geoffreya nadal nie zdołali od niego nic wyciągnąć? - Nie, chociaż bardzo się starają. Facet jest twardy jak gibraltarska skała. Sto sowali różnorodne specyfiki, od pentotalu do starej wypróbowanej skopolaminy, ale bez rezultatu. Ten człowiek ma umysł zaprogramowanego robota. Poniósł fia- 376 sko, lecz Waters twierdzi, że zachowuje się tak, jakby dopiął swego. Trzymają go w jaskrawo oświetlonej celi. żeby nie mógł spać, i dają tylko tyle żywności i wody, by utrzymać go przy życiu. Nic nie skutkuje. - Niewykluczone, że zabierze tajemnicę do grobu - odparł Greenwald. - Wolałbym jednak, żeby się załamał, i to jak najprędzej. - Dlaczego tak uważasz? - Bo co rusz natykam się na rozmaite harmonogramy. Nie wiem, co ma się wydarzyć, ale zostało to ściśle zaplanowane i rozłożone w czasie. - I nadal nie mamy żadnej wskazówki. Jedynym kluczem do zagadki może być uzyskana przez Scofielda wiadomość o jakichś punktach zapalnych w regio nie śródziemnomorskim. - To nie zmienia faktu, że musimy za wszelką cenę złamać zabezpieczenia komputerowe - oznajmił Amerykanin, wracając do pracy. Namyślał się przez chwilę, po czym znowu zaczął coś wystukiwać na klawiaturze. Wreszcie nadszedł przełom. Czwartego dnia, dokładnie o 3:51 w nocy, paryżanin, Pierre Campion, wpadł jak burza do pokoju Greenwalda, mimo że ten położył się spać nie dalej jak pół godziny wcześniej. - Aaron! Obudź się, mon ami! - zawołał. -Zdaje się, że wreszcie coś mamy! - Co?... Co się stało? - Kalifornijczyk usiadł błyskawicznie i zsunął nogi z łóż ka. Wciąż był w tej samej wymiętej koszuli; zamrugał szybko, usiłując przejrzeć na oczy. - Złamaliście szyfr? Jak? - Kilka minut temu skuteczna okazała się kombinacja algebraiczna, którą wypróbowywałem od pewnego czasu. To równanie matematyczne, Aaron! Chodź, Cameron i Leslie wprowadzaj aten sam kod do wszystkich terminali. Nie chcemy otwierać systemu bez ciebie. - Zaraz, tylko przemyję twarz zimną wodą, żeby cokolwiek widzieć. Gdzie są moje okulary? - Masz je na nosie. W centrum łączności na górze pięcioro specjalistów z przejętym Pryce'em na czele tłoczyło się wokół centralnego stanowiska, przy którym miejsce Campion niedawno przejął od Greenwalda. - Aha, litery B i M potraktowane jako symbole zmiennych w równaniu kwa dratowym nad stałym mianownikiem - mruknął Aaron, spojrzawszy na ekran. - Pewnie chodzi o inicjał barona di Matarese - odparł Cameron - tego geniu sza finansów i ojca ideologii, którą próbowano wcielić w życie. Widocznie myśl o potężnym dziadku nawet na chwilę nie opuszczała Matareisena. Miał na tym Punkcie obsesję. - Spróbujmy ostrożnie dobrać współczynniki... - rzekł Greenwald. - Moim zdaniem trzeba szukać właściwych liczb z ciągu geometrycznego. - Naprawdę? - zdziwił się Pryce. - Dlaczego? 377 - Bo tylko wówczas to równanie będzie prawdziwe, a próby stosowania wyż. szych potęg, czwartej czy piątej, byłyby niepraktyczne. Sam mówiłeś, że Krąg Matarese'a posługiwał się żelazną logiką. - No cóż, jesteś w tym lepszy, Aaron. - Ale te zabezpieczenia przerosły nawet moje oczekiwania, Cam. Cały czas próbujemy w ciemno. Dwadzieścia sześć minut później Greenwald na krótko zawiesił palce nad klawiaturą, gdy nieoczekiwanie zapaliły się setki światełek na całościennej mapie świata. Można było odnieść wrażenie, że rozbłyskujące na czerwono diody utworzyły gigantyczną falę przelewającą się przez wszystkie kontynenty. Wielka mapa jakby nagle ożyła, przykuwając uwagę ludzi obecnych na sali, ale w roztaczanym przez nią hipnotycznym uroku było coś przerażającego. - Dobry Boże! - szepnęła z przejęciem Leslie, wysuwając się o parę kroków przed grupę zapatrzonych ekspertów. - Co to może oznaczać, Aaron? - zapytał Pryce. - Podejrzewam, że te mrugające lampki to wspomniane przez ciebie punkty zapalne... Spróbujemy wszystko wyjaśnić. Odpowiedź musi się kryć gdzieś wśród danych zapisanych w komputerze. - Ruszył wydruk! - zawołał Campion, wracając biegiem do swego stanowi ska. Ta wiadomość zelektryzowała pozostałych specjalistów. - Mój Boże! Dru karka musi być automatycznie sprzężona z programem. Niczego przecież nie do tykałem. - Uspokój się, Pierre - rzekł Greenwald. - Widocznie napływające informa cje są natychmiast drukowane po uruchomieniu systemu. Ciekawe tylko, co to za przekaz. - "Sektor dwudziesty szósty" - przeczytał na głos Francuz z wysuwającej się wstęgi papieru. - "Faza pierwsza w toku. Szacowana liczba upadłości, bankructw i zawieszenia działalności na okres najbliższych trzydziestu dni: czterdzieści je den tysięcy". - Nie ma żadnej wskazówki, który obszar może być sektorem dwudziestym szóstym? - Chyba trzeba go odszukać na mapie - wtrąciła Montrose, wskazując skupi ska mrugających światełek. - W tej sygnalizacji wyróżnia się jeden niebieski punkt na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. - Masz rację - przyznał Cameron. - To rejon Los Angeles. - Nie znalazłeś wskazówki co do terminu zakończenia tej fazy, Pierre? - Mam nie tylko wskazówkę, ale nawet dokładną datę. Za dziewiętnaście dni. - Trzeba uruchomić systemy we wszystkich terminalach - polecił Greenwald. - Leslie, pomóż Pierre'owi wprowadzać kody dostępu do poszczególnych kompU- terów. Spróbujemy uzyskać pełną współpracę. Jak skończycie, założę bezpośred nie sprzężenie. - Jakim sposobem? - zapytał Pryce. - Z jednostki centralnej otworzę selektywny dostęp do danych każdego termi nalu. To dość proste, choć rzadko wykorzystywane. System operacyjny jednostki 378 nadrzędnej może uzyskać przekaz wszelkich ogólnodostępnych danych z podległych mu terminali. Aaron zaczął szczegółowo wyjaśniać pozostałym członkom ekipy, jak zaoszczędzić czas, wykorzystując fragmentaryczny dostęp do centralnego komputera w celu zablokowania programów zabezpieczających w podległych maszynach. Zapanowała gorączkowa atmosfera, zespół przystąpił do energicznych działań. Dość szybko ożyła druga, potem trzecia drukarka, wkrótce już wszystkie wypluwały wstęgi zadrukowanego papieru. Mijały godziny, lecz radość z odniesionego sukcesu pokonała zmęczenie. Eksperci cieszyli się na myśl, że zdołali przeniknąć pilnie strzeżone tajemnice Kręgu Matarese'a. Było dziesięć po dwunastej, kiedy Aaron wstał od komputera i powiedział głośno: - Posłuchajcie mnie... Proszę o chwilę ciszy. Wydaje mi się, że mamy do tej pory więcej materiałów, niż będziemy w stanie przeanalizować do końca dnia, a powinniśmy przecież zrobić to jak najszybciej. Proponuję zatem, abyśmy przy stąpili do segregowania komunikatów i dzielenia ich na jakieś sensowne grupy. Poza tym przydałoby się nam trochę gimnastyki. Zatem bierzmy się do cięcia i przeglądania wydruków. O wpół do czwartej po południu, prawie dwanaście godzin po uruchomieniu komputerowego systemu centrali łączności, kiedy dobiegło końca wstępne selekcjonowanie stert wydruków, cały zespół zgromadził się w jadalni piętro niżej, aby podsumować spostrzeżenia. - W tym materiale jest przerażająco dużo luk - zaczął Pierre Campion. - Wiemy tylko tyle, że chodzi o prognozowany, gigantyczny krach finansowy, któ ry ma się przetoczyć falą przez wszystkie wysoko rozwinięte kraje świata. Wiele przedsiębiorstw zbankrutuje albo będzie zlikwidowanych, miliony ludzi zostaną bez pracy. - W porównaniu z tym wielki kryzys z lat dwudziestych i trzydziestych wy gląda jak mało znacząca bessa - dodał drugi specjalista, Amerykanin. - Ale problem polega na tym, że nie mamy żadnych konkretnych informacji - wtrącił jeszcze inny. -• Znaleźliśmy jednak wyraźne wskazówki, drodzy państwo - odezwał się Greenwald. - Proszę zwrócić uwagę na powtarzające się hasła. "Media" oznaczają z pewnością wydawnictwa prasowe, stacje radiowe i telewizyjne. "Energia" to na pewno elektrownie i gazownie. "Fundusze" to prawdopodobnie towarzystwa ubezpieczeniowe, bo oprócz nich mamy jeszcze "transfery" i "kredyty", o wiele bardziej pasujące do banków oraz pokrewnych instytucji kredytowych... To oczywiste, że każda akcja prowadzona na tak wielką skalę wymaga zaangażowania olbrzymiego kapitału, wręcz niewyobrażalnego nawet w kategoriach naszego systemu bankowego. - Znamy szereg banków, które ostatnio utworzyły wspólnie konsorcjum - rzekł Cameron. - Działają na arenie międzynarodowej. - Czytałam też w prasie o wykupieniu olbrzymiej liczby placówek zdrowia Przez jedno towarzystwo - dodała Leslie. - Można się domyślać, że chodzi jedy- nie o zwiększenie zysków, a nie troskę o dobro pacjentów. 379 - No więc mamy też wskazówki co do wielu podobnych przykładów - podsu mował Francuz - lecz nadal twierdzę, że wśród uzyskanych informacji brak nam konkretów umożliwiających dalsze działanie. - Musimy pamiętać, że ludzie z Kręgu Matarese'a nie są idiotami - wtrącił ponownie Amerykanin. - Jeśli nawet uznamy ich za psychopatów, to przecież trudno zakładać zwyczajną głupotę. Przygotowywali ten swój plan bardzo długo i starannie, a na podstawie niektórych przesłanek należy wnioskować, że ani razu nie weszli w konflikt z prawem. - To oczywiste, bo inaczej realizacja tegoż planu w ogóle nie wchodziłaby w rachubę - przyznał Aaron. - Zatem nie możemy podjąć żadnych formalnych kroków, ponieważ, jak zauważył Pierre, wciąż brakuje nam konkretów... - Nieprawda- oznajmił rozzłoszczony Cameron. - Istnieje pewne dojście, które powinniśmy właśnie teraz wykorzystać. I to jak najszybciej! Wiemy na pew no, że czterej dżentelmeni, których bez przerwy śledzą ludzie Franka Shieldsa, byli sercem i duszą zaangażowani w realizację planu matarezowców. Trzeba ich zatem przycisnąć! Zajmę się tym osobiście! - Ty? - zdziwiła się Montrose, spoglądając na niego ze zmarszczonymi brwiami. - Robiłem już takie rzeczy. Wystarczy tylko solidnie nastraszyć każdego z osob na i nastawić ich przeciwko sobie. Ze wszystkich wybiegów, jakie stosuje się po wszechnie w naszej profesji, ten jeden wyróżnia się szczególną skutecznością. Poza tym nie mamy czasu na organizowanie bardziej zawoalowanej akcji. Na Boga, przecież Campion wykopał gdzieś z wydruków, że zostało nam tylko dzie więtnaście dni! - Chcesz to zrobić całkiem sam? - zapytał Greenwald. - Bez przesady. Poproszę Shieldsa o wszelkie możliwe wsparcie, którego będę potrzebował. Znajdziemy nawet jakieś anonimowe zwłoki. - Więc będziesz musiał wrócić do Stanów... - I to jeszcze dzisiaj, Aaron. Waters zorganizuje transport. Zabiorę też Luthe- ra, na wypadek gdyby był tam konieczny szybki transport. Nie chcę jednak żadne go personelu pomocniczego. - Ale mnie tu nie zostawisz, agencie Pryce - oświadczyła stanowczo Leslie. - Obawiałem się, że to usłyszę. - Tymczasem my będziemy szukać dalej - rzekł Greenwald. - Dobrze byłoby mieć środek bezpośredniej łączności, żebyśmy mogli jak najszybciej dostarczać ci informacje, które uda się rozszyfrować. - Z tym nie będzie kłopotu. - Pryce sięgnął do wewnętrznej kieszeni mary narki i wyjął krótkofalówkę. - Luther? Szykuj maszynę do startu. Będziemy na lotnisku za dwadzieścia minut. Ponaddźwiękowy odrzutowiec RAF-u wylądował na międzynarodowym lotnisku Dullesa o 7:05 czasu wschodnioamerykańskiego. Pryce, Montrose i Considine pojechali służbowym nie oznakowanym wozem do Langley, gdzie czekał już na nich Frank Shields. Powitał ich serdecznie, a Cameron przedstawił mu Luthe- 380 ra. Dyrektor bez zbędnych formalności przystąpił do omawiania sporządzonego naprędce planu. - Komandorze Considine... - Niechcący mnie pan awansował. Proszę mi mówić po imieniu, Luther... - Z przyjemnością, Luther. Otóż mamy do dyspozycji odrzutowiec rockwell, stoi na prywatnym lotnisku w Wirginii, czterdzieści minut drogi od centrum Wa szyngtonu. Mam nadzieję, że ten samolot wystarczy do waszych potrzeb. - Raczej tak, to dobra maszyna, choć niezbyt wygodna na dłuższych trasach. - Chyba nie będziecie musieli ich pokonywać. Jamieson Fowler niemal bez przerwy kursuje między Bostonem, Marylandem a Florydą. Nichols i Whitehead przebywają obecnie w Nowym Jorku, natomiast Benjamin Wahlburg w Filadelfii. Więc grozi wam najwyżej trzygodzinny przelot na Florydę. - W takim razie nie powinno być żadnych problemów. Czy będę mógł obej rzeć maszynę i zbadać jej stan techniczny jutro z samego rana? - Wszyscy pojedziemy na lotnisko, Luther. Chcę się jak najszybciej dostać do Nowego Jorku - wtrącił Cameron. - Masz już konkretny plan? - Nie, lecz wolałbym zacząć od Nowego Jorku. - Najpierw wysłuchaj mnie do końca, a dopiero później zdecydujesz - rzekł ostro Shields. - Geofrrey Waters przekazał mi telefonicznie, że zamierzasz przestraszyć Whiteheada i pozostałych, organizując rozmowy w cztery oczy. Zgadza się? - Owszem. Chcę się spotkać kolejno z każdym z nich. - Ustaliliśmy, że Whitehead wychodzi codziennie z biura między siedemna stą czterdzieści pięć a osiemnastą i jeździ wynajętą limuzyną z kierowcą. W dro dze do domu zatrzymuje się na krótko przy Piątej Alei i wchodzi do baru "Tem- plars" w Centrum Rockefellera. Obsługa zawsze trzyma zarezerwowany dla niego stolik. Whitehead wypija dwie porcje wódki z martini i wraca do samochodu. - Będę mógł rozmówić się z nim w barze. - To niepotrzebne. Wciągnęliśmy do współpracy właściciela firmy wynajmu samochodów i w wybranym przez ciebie dniu za kierownicą limuzyny znajdzie się nasz człowiek. Jeśli więc nawiążesz kontakt w barze, wrócisz z Whiteheadem do auta i porozmawiasz z nim w drodze do domu. Czy to ci odpowiada? - W zupełności. - Chciałabym mu towarzyszyć - odezwała się Montrose. - W końcu mamy do czynienia z organizacją przestępczą wynajmującą płatnych morderców, a ja, czego chyba nie muszę tłumaczyć, jestem ekspertem w sprawach uzbrojenia. - To nie będzie konieczne, Leslie... - Owszem, będzie! Nie pozwolę ci się wpakować w żadne kłopoty, mój drogi! - Nie zabieram głosu - odparł taktownie dyrektor. - Możemy ci zorganizo wać stanowisko przy sąsiednim stoliku. - A co ze mną? - zapytał Considine. - Nie potrzebujecie kogoś do osłony, jak w eskadrze lotnictwa? - Daj spokój, Luther. Nic mi nie grozi. W dodatku kierowcą auta będzie nasz człowiek. 381 - Może i znasz się na swojej szpiegowskiej robocie, ale nie zapominaj, że ja jestem chłopakiem z ulicy. Nie wolałbyś mieć pod ręką kogoś do pomocy? - Jesteś rozbrajający, człowieku. - Zgadzam się z Cameronem - odparł Shields. - Lecz skoro ma ci to popra wić samopoczucie, znajdzie się w barze miejsce i dla ciebie. W porządku? - Owszem, to mi poprawi samopoczucie - przyznał pilot. - A zatem, Cam, gdy już wrócicie do samochodu, będziesz miał tyle czasu, ile zechcesz. Wystarczy, żebyś polecił kierowcy jeździć w kółko po mieście. To powinno dodatkowo wytrącić naszego brokera z równowagi. - Whiteheada mamy z głowy. Przejdźmy do Nicholsa. - Złapiesz go następnego ranka. Codziennie, około siódmej piętnaście, przy jeżdża do klubu sportowego przy Dwudziestej Drugiej Ulicy na półgodzinne za jęcia. Zostaniecie sami pod prysznicem, kiedy Nichols po gimnastyce pójdzie się wykąpać... - Całkiem nieźle. Tylko skąd będę miał pewność, że nikt nam nie przeszkodzi? - Tamtejszy trener się o to zatroszczy, zresztą o tak wczesnej porze nie po winno być żadnych kłopotów. Kiedy zostaniecie z Nicholsem sam na sam pod prysznicami, trener stanie przy drzwiach i gdyby ktoś jeszcze chciał wejść do łazienki, powie, że natryski są chwilowo nieczynne. - On też bez pytania zgodził się na współpracę? - zapytała Leslie. - Nie musiał, to nasz człowiek... Dobra, odpocznijcie teraz. Z pewnością daje się wam we znaki olbrzymia różnica czasu. Zarezerwowałem dla was pokoje w nie wielkim motelu w pobliżu lotniska. Samochód służbowy już czeka, zabierze was też rano, powiedzmy, o ósmej. - Nie lepiej o siódmej? - odrzekł Pryce. - Jak wolisz. - Zakładam, że w Nowym Jorku umieścisz nas w tym samym hotelu, w któ rym mieszkał Bray. Nazywa się "Marble..." Jakoś tak. - Zawsze staram się wykorzystywać okazje do zaoszczędzenia pieniędzy po datników. - Scofield opowiadał, że obsługa jest tam niezrównana. - No jasne. Wokół żadnego z moich gości nie musiała tak skakać, jak wokół niego. XXXI Lot do Nowego Jorku przebiegł bez zakłóceń, utknęli jednak w korkach na Manhattanie. Na lotnisku La Guardia czekał oficer łącznikowy CIA, który dowiózł ich pod hotel "Marblethorpe". Weszli bocznymi drzwiami i zajęli ten sam apartament, w którym zamieszkał Scofield z Antonią na czas prowadzenia "wywiadów" z biznesmenami podejrzanymi o uczestnictwo w Kręgu Matarese'a. Considine zajął mniejszą sypialnię, natomiast Cameron i Leslie szybko rozpakowali swoje rzeczy w większej i wrócili do salonu, żeby omówić z łącznikiem plan działania. Scott Walker nosił się prosto jak struna i chodził tak sprężystym krokiem, że bardziej przypominał zawodowego oficera niż agenta wywiadu. - Nie zostałem wprowadzony w szczegóły operacji - zaczął - lecz dyrektor Shields dał mi wyraźnie do zrozumienia, że im mniej wiem, tym lepiej. Mam jedynie służyć wam pomocą i włączyć się do działania tylko wtedy, gdyby zaszło coś nieprzewidzianego. - To mi odpowiada - przyznał Pryce. - Znasz jednak termin i miejsce spotkania? - Tak. Dzisiaj o szóstej wieczorem w barze "Templars" w Centrum Rockefel- lera. Wejdziecie oddzielnie i zajmiecie wyznaczone stanowiska. Miejsca będą zajęte, macie więc podejść i powiedzieć: "Och, wydaje mi się, że wcześniej zare zerwowałem ten stolik". Nasi ludzie przeproszą za kłopot i zaraz się wycofają. - Ja wchodzę ostatni? - spytał Cam. - Nie, pierwszy. Tymczasem ja zajmę posterunek obserwacyjny przed wej ściem, w ciągu handlowym. - Walker sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynar ki. - Na szczęście dostałem od dyrektora Shieldsa te dwa zdjęcia. Z tym człowie kiem macie się spotkać dziś wieczorem, a z tym jutro rano. Niestety, nie mogę Wam ich zostawić, dlatego przyjrzyjcie się dobrze. - Nie masz pojęcia, ile razy słyszałem podobne instrukcje... - Domyślam się. Dyrektor daje ci wolną rękę co do sposobu zakończenia akcji. 383 - O tym nie było dotychczas mowy... Czy to znaczy, że pojedziesz za nami kiedy już zapakuj emy szanownego pana... - Tylko bez nazwisk! - Przepraszam. A więc kiedy zapakujemy nasz obiekt do limuzyny. - Nie ma takiej potrzeby. Za kierownicą będzie siedział nasz człowiek, zare- aguje odpowiednio, jeśli pojawią się jakiekolwiek problemy. - To chyba w pełni nas zadowala, jak sądzę - podsumowała Montrose. Przez resztę dnia Leslie odpoczywała, próbując się pozbyć natrętnego hucze nia w uszach po przelocie odrzutowcem. Cameron sporządzał notatki, układając strategię rozmowy z Whiteheadem. Luther zaś okupował telefon, rozmawiając z narzeczoną, panią komandor z bazy w Pensacoli. O czwartej zamówili do pokoju wcześniejszy obiad, gdyż żadne z nich nie było pewne, o której będą mogli zjeść następny posiłek. Piętnaście po piątej Scott Walker zadzwonił z samochodu zaparkowanego przed bocznym wejściem hotelu, informując, że pora wyruszać na spotkanie. W zatłoczonym barze "Templars" bez przeszkód zajęli wyznaczone miejsca. Luther i Leslie porozumieli się samym spojrzeniem i ledwie zauważalnym skinieniem głowy. Dwanaście po szóstej Albert Whitehead wkroczył do lokalu, ruszył prosto do zarezerwowanego stolika. Considine popatrzył na Camerona i dał mu znak ruchem głowy, lecz ten i tak skierował już swą uwagę na brokera. Po chwili wstał, podszedł do stolika Whiteheada i stanął za krzesłem naprzeciwko zdziwionego mężczyzny. - O co chodzi? - zapytał ostro przedstawiciel Kręgu Matarese' a. - Nie widzi pan, że te miejsca są zarezerwowane? - Nic mnie to nie obchodzi - odparł cicho Pryce. - Jestem z Amsterdamu. Otrzymałem polecenie syna Pasterza, żeby się z panem skontaktować. - Co? - Tylko proszę nie paść na serce, i bez tego mamy wystarczająco dużo proble- mów. Pływa pan pośród rekinów. - Kim pan jest? - Już mówiłem, przyleciałem z Amsterdamu. Jeśli pan woli, jestem kurierem. Proszę spokojnie wypić swoją wódkę z martini, bo według pana G. niczego inne- go pannie pija. - Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pan mówi- wymamrotał coraz bardziej przestraszony broker. - Bo nie ma pan najmniejszego pojęcia, co się wydarzyło ani z kim się zadaje. Przed barem czeka samochód? - Oczywiście. - Sprawdzony? - Ma się rozumieć. Wystarczy podnieść szybę oddzielającą miejsce kierowcy i... O czym ja gadam? Kim pan jest, do cholery? - Nie zaczynajmy od początku - syknął ostrzejszym tonem Pryce. - Nawiązałem ten kontakt, bo pan mnie potrzebuje, a nie dlatego, że miałem taką zachciankę. 384 - Czemu miałbym pana potrzebować? - zapytał ciszej osłupiały Whitehead. - Jak należy rozumieć zdanie, że pływam pośród rekinów? - Kilku pańskich przyjaciół, oczywiście w ścisłej tajemnicy, zabezpiecza so bie tyły na wypadek nieprzewidzianego obrotu spraw. - Niemożliwe! Nic złego nie może się stać! - My też tak uważamy. Ale mimo to... - Mimo co? Niechże pan wreszcie wykrztusi! - Na wypadek jakichś perturbacji pański prawnik, Nichols, przygotował so bie bezpieczny odwrót. Otrzymaliśmy informację, że złożył w sądowym depozy cie zeznanie, iż nic nie wiedział o źródłach finansowania pańskich inwestycji. - Nie wierzę! - Pan Guiderone ma bardzo różnych informatorów. To prawda. Dlatego chce, aby trzymał się pan na dystans od Nicholsa i nie wtajemniczał go w następne in strukcje, które powinny nadejść już niedługo. - To naprawdę niewiarygodne... - Lepiej, żeby pan uwierzył - mruknął Cameron. - Chodźmy, to nie jest naj lepsze miejsce do takich rozmów. Pogadamy w pańskim samochodzie. Czy mam uregulować rachunek? - Nie, skądże. Wszystko zapisują tu na moje konto - wymamrotał osłupiały Whitehead. Kiedy znaleźli się na ulicy, Pryce podszedł szybko do samochodu i otworzył drzwi. - Wiedział pan, które to auto? - zdumiał się broker. - Owszem. Cam wsunął się za nim na tylne siedzenie, odwrócił i rzekł do siedzącego za kierownicą agenta CIA: - Proszę jeździć wokół Central Park. Powiem, kiedy będziemy chcieli wrócić na Piątą Aleję. I proszę podnieść szybę. - Co to za kierowca? - spytał Whitehead, marszcząc brwi. - Nigdy przedtem go nie widziałem. Nie jest pracownikiem firmy, w której wynajmuję samochód. - Syn Pasterza szczegółowo planuje swoje posunięcia i wymaga od wszyst kich precyzji w realizacji planów. Nim w końcu zajechali przed dom brokera przy Piątej Alei, Whitehead sprawiał wrażenie doszczętnie załamanego. Siedział z kwaśną miną, jakby zbierało mu się na wymioty, a w ścisłym, analitycznym umyśle, zajmującym się dotąd niemal wyłącznie liczbami, zapanowały niepodzielnie strzępy przerażających informacji, które nie miały nic wspólnego z jego pracą zawodową. Dominowały wśród nich rozważania na temat walki o władzę w Amsterdamie, możliwych ognisk zdrady wśród członków Kręgu oraz ewentualności porażki. Wszystkie jednak były zabarwione rosnącym strachem, wręcz przerażeniem. W tej prawdziwej burzy sprzecznych uczuć nie było nawet śladu matematycznej ścisłości. Nade wszystko jątrzyła myśl, że Stuart Nichols, będący od wielu lat jego prawą ręką, miał się teraz okazać zdrajcą. Ile jeszcze osób było wtajemniczonych w plany matarezowców? Ile podobnych do jego firm wykorzystywało nielegalnie zagraniczne fundusze? Czy ktoś 385 mógł się teraz zwrócić przeciwko niemu pod zarzutem zdefraudowania części tych funduszy? Ostatecznie z każdą przeprowadzaną transakcjąwiązały się pewne koszty. Czy zatem istniała groźba, że i jego będzie można oskarżyć o zgromadzenie jakiejś rezerwy na wypadek "nieprzewidzianych okoliczności"? Albert Whitehead faktycznie poczuł się słabo. Przed laty śmiało wypuścił się na ten ocean niezmierzonego bogactwa, ale teraz musiał pomyśleć, czy przypadkiem w nim nie utonie. Pryce, owinięty ręcznikiem kąpielowym, zajął miejsce w kącie zaparowanej umywalni. Zaledwie minutę później rozległo się umówione pojedyncze stuknięcie w drzwi. Po kilku sekundach do środka wszedł Stuart Nichols, radca prawny i wiceprezes spółki Swanson & Schwartz, a zarazem adwokat grupy matarezow-ców. Był tak samo owinięty ręcznikiem kąpielowym. Usiadł na ławeczce zaledwie dwa metry od Camerona, ale w zaparowanym pomieszczeniu nie mogli się nawet dobrze sobie przyjrzeć, co bardzo odpowiadało Pryce'owi. Miał nadzieję, że w tych warunkach jego słowa nabiorą dodatkowo złowieszczego znaczenia. Po kilku sekundach ciszy odezwał się swobodnym tonem: - Witam, mecenasie. - Słucham? Kim pan jest? - Moje nazwisko nie ma żadnego znaczenia. Postanowiłem wykorzystać to ustronne miejsce... - Nie mam w zwyczaju rozmawiać z nieznajomymi, których spotykam w umy walni klubu sportowego. - Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz, prawda? - Na pewno nie dzisiaj. - Nichols wstał z ławeczki. - Przyjechałem z Amsterdamu - rzekł nieco głośniej Pryce. - Skąd? - Niech pan usiądzie, mecenasie, bo to leży tylko w pańskim interesie. Jeżeli nie chce mi pan uwierzyć na słowo, to proszę przynajmniej wysłuchać słów Julia na Guiderona. - Guiderona?! - Prawnik cofnął się szybko i usiadł z powrotem. - Moim zdaniem to świetne hasło rozpoznawcze. Kto inny posługiwałby się nazwiskiem człowieka, który przed wielu laty został uznany za zmarłego? - Wystarczy, dowiódł pan swego. Teraz ja chciałbym się dowiedzieć paru rzeczy. Co się stało z Amsterdamem? Dlaczego nagle mielibyśmy unikać z nim kontaktu? - Przecież odebrał pan już wiadomość. Czy mimo to próbował się pan skon taktować z centralą przy Keizersgracht? - Keizersgracht?... Zadziwia mnie pan. Niby jaką to wiadomość odebrałem? - Od Leonarda Fredericsa, naszego człowieka w brytyjskim Foreign Office. Van der Meer niepotrzebnie podjął ryzykowną grę zmierzającą do ograniczenia władzy Juliana. - To rzeczywiście niemądre posunięcie. W końcu chodzi o syna... 386 - Pasterza - szybko wpadł mu w słowo Cameron. - Dlatego proszę się nie dziwić, że jeśli spróbuje pan nawiązać łączność z van der Meerem, dowie się pan, że wyjechał za granicę. - I co to oznacza? - Że chce dokonać przegrupowania. Nikt nie wie, gdzie się zaszył. - Dobry Boże! To niewiarygodne! Może doprowadzić do katastrofy! - Oczywiście. Ja stawiam jednak na Guiderona, za którego gotów byłbym oddać życie. To on sprawuje faktyczną władzę, to jego znają wszyscy, na całym świecie, od Morza Śródziemnego po Północne, od Paryża i Londynu po Nowy Jork i Los Angeles. Van der Meer w swojej twierdzy przy Keizersgracht może układać plany i aranżować kolejne akcje, ale to Guiderone je realizuje. To jemu ludzie ufają, podczas gdy van der Meer pozostaje w cieniu, nawet nie jest kon kretnym człowiekiem, lecz jedynie źródłem finansów. Niczego by nie zdziałał bez poparcia syna Pasterza. - Czy chce pan powiedzieć to, czego zaczynam się już domyślać? Mamy sy tuację kryzysową? - Jeszcze nie. Wszystko nadal jest pod kontrolą, Guiderone jedynie rozsyła wiadomości. - Skoro tylko o to chodzi - rzekł Nichols, westchnąwszy z ulgą - nie bardzo wiem, w jakim celu skontaktował się pan ze mną. - Julian chciałby zyskać potwierdzenie pańskiej lojalności. - W tych okolicznościach może całkowicie na mnie liczyć. Czyżby miał co do tego jakieś wątpliwości? - Owszem. Pański zleceniodawca i przyjaciel, Albert Whitehead, zabezpie cza sobie drogę odwrotu. Prawdopodobnie woli trzymać z van der Meerem, żeby nadal mieć dostęp do źródeł finansowania. - Co takiego? - Chyba nie zdaje sobie jeszcze sprawy, jak szybko te źródła mogą się wy czerpać. - Nie wspominał mi o tym ani słowem - przyznał zdumiony adwokat spiętym głosem. - Aż nie chce mi się w to wierzyć. - Proszę mu jednak nie mówić o naszym spotkaniu. Ta rozmowa nigdy się nie odbyła. - Nie mogę na to przystać! Nigdy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic, a już na pewno nie w sprawach zawodowych. Nie mieści mi się to w głowie! - Różnie bywa... W każdym razie pan Guiderone byłby niezmiernie wdzięczny, gdyby miał pan oczy i uszy otwarte. Podam numer telefonu kontaktowego, na wypadek gdyby się pan czegoś dowiedział lub gdyby Whitehead zaczął się dziw nie zachowywać. Proszę zostawić wiadomość. Tylko bez nazwisk, wystarczy mi hasło: radca prawny. W razie konieczności zorganizuję nasze następne spotkanie. - Nie bez powodu rzekłem, iż nie mieści mi się to w głowie. Naprawdę nie wyobrażam sobie, abym mógł szpiegować Alberta. - Jeszcze kiedyś mi pan za to podziękuje, a syn Pasterza okaże swoją wdzięcz ność. Jest pan doskonałym prawnikiem i mógłby objąć kierownictwo międzyna- 387 rodowego wydziału prawnego, kiedy już przejmiemy całkowitą kontrolę. Na razie to wszystko. Proszę wyciągnąć rękę, zapiszę panu ten numer telefonu. Pryce pospiesznie wyśliznął się z zapełnionej kłębami pary umywalni. Oszołomiony Stuart Nichols siedział jeszcze przez pewien czas na ławeczce, gapiąc się na przeciwległą ścianę i walcząc z myślami. Cameron przebrał się szybko w pokoiku trenera, gdzie wcześniej zostawił ubranie. Wyszedł na zatłoczoną, ruchliwą ulicę, nad którą krzyżowały się dźwięki klaksonów, i dopiero tutaj zaczął analizować przebieg swego spotkania z Nichol-sem. Wszystko poszło gładko, podobnie jak podczas rozmowy z Whiteheadem. Skutecznie zasiał w duszy matarezowca ziarno zwątpienia, obficie zraszając je żądaniami zachowania tajemnicy. Był niemal pewien, że kolejny obiekt pozostanie od tej chwili w tak silnym napięciu, iż nieuchronnie musi popełnić jakiś błąd, który pozwoli zdemaskować inne gałęzie siatki spiskowców. A CIA miała już baczenie na każdy ruch podejrzanych. Zresztą, co wydawało się w tej chwili śmieszne, szerzone przez nich dezinformacje okazywały się teraz wcale nie tak dalekie od prawdy. - Rozstaniemy się na jakiś czas - rzekł oficer łącznikowy, Walker, przed wej ściem hotelu "Marblethorpe" - niewykluczone jednak, że spotkamy się znów w Fi ladelfii, gdzie przebywa czwarty obiekt. - Mam nadzieję, Scott - odparła Leslie. - Bardzo nam pomogłeś. - Nawet nie kiwnąłem palcem, pani pułkownik, a jeśli nawet cokolwiek mi zawdzięczacie, uczyniłem to nieświadomie. Przekazałem już porucznikowi Con- sidine'owi zapieczętowane rozkazy dotyczące waszego przelotu na Florydę. Bę dzie tam na was czekał mój kolega, Dale Barclay. Tak samo nie jest wtajemniczo ny jak ja, ale w pełni możecie na nim polegać. - Także zostawi nam wolną rękę? - Tego nie wiem. W każdym razie przejmie moje zadania i będzie wykony wał rozkazy dyrektora Shieldsa. - Czy tacy ludzie jak wy nigdy nie przejawiają ciekawości co do sensu wyko nywanych zadań? - zdziwiła się Leslie. - Nie. Zwłaszcza wtedy, kiedy dostajemy takie polecenie, pani pułkownik. - Doskonała odpowiedź - przyznał Pryce. Jamieson Fowler, prezes wielkiej korporacji energetycznej, a zarazem jeden z czołowych przedstawicieli Kręgu Matarese'a w Stanach Zjednoczonych, mieszkał w hotelu "Breakers" w Palm Beach. Pozostawał w stałym kontakcie telefonicznym z urzędnikami stanowymi z Tallahassee, chcąc doprowadzić do połączenia kilku sieci elektrycznych pod wspólnym nadzorem. I choć korzystał z linii zabezpieczonej przed podsłuchem, specjaliści z CIA bez trudu rejestrowali wszelkie jego pogróżki bądź obietnice znacznych łapówek za pomoc w osiągnięciu celu-Nie ulegało wątpliwości, że taką pomoc uzyska. Pod względem finansowym pra' 388 ca w instytucjach stanowych jest nieopłacalna, nie można też liczyć na żadne zaszczyty, o ile nie jest się adwokatem gotowym w imieniu klientów skarżyć władze. A Fowler doskonale wiedział, jak prowadzić rozmowy z urzędnikami, szczególnie tymi, z którymi spotykał się osobiście w hotelu, ściągając ich do Palm Beach własnym odrzutowcem. Podobnie jak Stuart Nichols miał zwyczaj każdego ranka się gimnastykować, ponieważ kilka lat wcześniej przeszedł operację wstawienia bypassu. Nie korzystał jednak z sali gimnastycznej, lecz z basenu, nad którym zjawiał się dokładnie o ósmej rano, po czym przepływał dwadzieścia jego długości. O tak wczesnej porze niewielu gości hotelowych ruszało się ze swych pokojów. W dodatku podstawiony przez Franka Shieldsa "kierownik basenu" zatroszczył się o to, by nikt nie przeszkadzał w rozmowie. Trzy minuty po ósmej, kiedy tylko Pryce wszedł do rozbieralni, zamknął drzwi na klucz i wywiesił tabliczkę z napisem: PRZEPRASZAMY. TRWA WYMIANA WODY W BASENIE. ZAPRASZAMY ZA PÓŁ GODZINY. Tak oto Fowler i Pryce znaleźli się sami w luksusowym otoczeniu. Cameron doskonale pływał, toteż szybko pokonał trzy długości basenu, po czym zwolnił tempo i tak je skalkulował, żeby podczas czwartego nawrotu zrównać się z zadyszanym biznesmenem, który zrobił sobie krótką przerwę dla zaczerpnięcia oddechu. - Piękny basen - zagaił. - Tak, to prawda. - Pływa pan codziennie? - Bez wyjątku. Przychodzę punktualnie o ósmej. Muszę dbać o zachowanie dobrej kondycji. - Tak, to w pełni zrozumiałe, kiedy ma się wstawiony bypass. - Czemu pan tak sądzi? - Fowler wetknął mały palec do ucha, jakby chciał wypchnąć z niego wodę, żeby lepiej słyszeć. - Jestem z Amsterdamu, specjalnie przyszedłem tu o tej porze. Nie wróci pan do hotelu, dopóki mnie nie wysłucha. Drzwi są zamknięte na klucz. Syn Pasterza także się tu czasami zatrzymuje i ma znajomych wśród obsługi. - Kurwa! O co tu chodzi? Kim pan jest? - Pan Guiderone często powtarza, że wulgarny język dowodzi braków w słow nictwie... - Nie mam żadnych braków! Przeklinam wtedy, kiedy mam na to ochotę!... Dość tych bzdur! Wychodzę z wody! - Na pańskim miejscu nawet bym nie próbował. - Co? - Powiedziałem już, drzwi są zamknięte na klucz. Radzę wysłuchać mnie w spokoju. - Niby dlaczego? - Choćby tylko po to, żeby mi zrobić przyjemność. Załóżmy obaj, że będę mówił o rzeczach hipotetycznych. - Nie cierpię próżnego mielenia ozorem. Wolę wykładać kawę na ławę. 389 - Proszę bardzo, będzie kawa na ławę. Amsterdam, a konkretnie Keizersgracht, dowiedział się ostatnio, że jest pan blisko zaprzyjaźniony z Benjaminem Wahl- burgiem... - Znamy się, to wszystko. W ogóle nie lubię Żydów, ale Ben jest najlepszy w swojej dziedzinie. - Miło mi to słyszeć. Chciałbym jednak, aby pan wiedział, że do centrali do- tarła potwierdzona informacja o tym, iż Wahlburg został zrekrutowany przez wa szyngtońską Federalną Komisję Handlu. Zasłania się panem, prawdopodobnie po to, żeby łatwo uwolnić się od wszelkich podejrzeń, gdyby nasze sprawy przybrały niepomyślny obrót. Nic takiego sięjednak nie stanie, do tej pory wszystko idzie zgodnie z planem. - Chryste!... Mam nadzieję, że to prawda. Wpakowałem w ten interes grube miliardy. - Proszę się trzymać z dala od Wahlburga. To nasz wróg... Wyjdę stąd pierw- szy. Dostarczyłem żądaną wiadomość, reszta zależy wyłącznie od pana. Z tymi słowami Pryce odwrócił się szybko, podciągnął na krawędź basenu,! wstał i ruszył w stronę drzwi przebieralni. Zastukał dwa razy, zgrzytnął klucz w zamku. Fowler ze zdumieniem spoglądał rozszerzonymi oczami, tkwiąc nadal po szyję w wodzie. Benjamin Wahlburg był dosyć barwną postacią. Za młodu przejawiał tak wielkie zainteresowanie ideami socjalizmu, że tylko cudem uniknął oskarżenia o sprzyjanie komunistom. Kapitalizm, z jego cyklicznie nawracającymi kryzysami, której dotykały głównie przedstawicieli niższych i średnich klas, traktował jak przekleństwo ludzkości. Diametralnie zmienił poglądy dopiero pod wpływem wykładów pewnego profesora socjologii z Uniwersytetu Michigan, także byłego zwolennika socjalizmu. Zdaniem tamtego nie sam kapitalizm niósł w sobie zło, lecz kapitaliści, którzy nie poczuwali się do żadnej odpowiedzialności za resztę społeczeństwa. Jedynej szansy na poprawę istniejącego stanu rzeczy należało więc upatrywać w zmianie świadomości przedstawicieli klasy posiadającej. Wahlburg, będący ponadto talmudystą, znalazł interesujące podobieństwa między taką koncepcją a filozofią starohebrajską, nakazującą otaczać troskliwą opieką najsłabszych członków plemienia. Tak oto błądzący socjalista, wypracowawszy sobie własną ideologię, podjął decyzją zostania szlachetnym kapitalistą Odznaczał się błyskotliwym umysłem finansisty, zgłosił się więc do pracy w średniej wielkości filadelfijskim banku z gotowym perspektywicznym planem rozwo ju na burzliwe lata pięćdziesiąte. Po dwóch latach został członkiem zarządu, a po czterech prezesem i współwłaścicielem firmy. Realizując własny plan inwestycyjny, szybko wykupił szereg drobnych banków z Pensylwanii, a następnie z sąsiednich stanów. Wkrótce stworzył prawdziwe bankowe imperium, sięgające aż po Ohio i Utah, później po Newadę i wreszcie Kalifornię. Zgodnie z jego przewidywaniami nadeszły ciężkie czasy dla bankierów, on jednak wciąż inwestował, toteż po nastaniu prosperity były zwo 390 lennik socjalizmu stał się jedną ze znaczących postaci wśród amerykańskich finansistów, mimo że miał zaledwie czterdzieści parę lat. Związał się z Kręgiem Matarese'a, gdyż przemawiała do niego idea ochrony najuboższej części społeczeństwa poprzez globalną kontrolę gospodarki. Zdawał sobie sprawę, że podczas realizacji tego planu może dojść do zaostrzenia konfliktów, lecz przecież Stary Testament pełen był rozlewu krwi, ukamienowań i przemocy. Takie już były koleje świata. Smutne spostrzeżenia Wahlburga rozjaśniała jednak myśl, że ostatecznie chodzi o zbudowanie lepszego, sprawiedliwszego społeczeństwa. Dlatego też przymykał oczy na sprawy nieprzyjemne, przekonywał siebie w duchu, że jest to jedynie w pełni usprawiedliwione zło, i wypatrywał z nadzieją tej radośniejszej przyszłości. W Filadelfii Pryce i Montrose ponownie spotkali się ze Scottem Walkerem. Czekał na nich na prywatnym lotnisku na obrzeżach Chestnut Hill, gdzie przekazał Cameronowi zapieczętowaną kopertę z instrukcjami od Franka Shieldsa, po czym zawiózł ich do niewielkiego hotelu w Bala-Cynwyd, oddalonego o dwadzieścia pięć minut jazdy od centrum. I tu zameldowali się pod fałszywymi nazwiskami. Już w pokoju dołączył do nich Luther Considine, gdyż i jego dotyczyły rozkazy z Langley. Wahlburg był filantropem, wspomagał finansowo wybranych artystów. Jego sieć bankowa sponsorowała miejscową filharmonię, operę oraz kilka niedochodowych teatrów. Przywilejem najbardziej liczących się sponsorów była możliwość uczestniczenia w próbach generalnych spektakli i koncertów. Na następny wieczór została zaplanowana taka właśnie próba Filadelfijskiej Orkiestry Symfonicznej, podczas której Wahlburg miał wygłosić krótkie przemówienie ze słowami podziękowania dla wszystkich wspierających działalność filharmonii. Jego żona zmarła cztery lata wcześniej, a bankier nigdy nie brał pod uwagę powtórnego ożenku, toteż powinien być na próbie bez żadnych osób towarzyszących. Shields tak zaaranżował spotkanie, że pełniący chwilowo obowiązki kierownika sali agent CIA wyznaczył Wahlburgowi miejsce obok przejścia aż w szesnastym rzędzie, dość daleko za skupioną z przodu nieliczną publicznością. Stąd też Cameron mógł się nie obawiać o to, że ktoś podsłucha ich rozmowę. Tuż przed rozpoczęciem próby Leslie i Luther zajęli miejsca w ostatnim rzędzie widowni. Kiedy Wahlburg skończył mowę i usiadł obok Pryce'a, orkiestra zaczęła grać monumentalną czwartą część dziewiątej symfonii Beethovena. A gdy chór przystąpił do odśpiewania pierwszej strofy "Ody do Radości", Cameron zagadnął: - Bardzo mi się podobało pańskie przemówienie. . - Ciii... Ta muzyka jest o wiele piękniejsza. - Niestety, musimy porozmawiać... - Tutaj się nie rozmawia, tylko słucha! - Dowiedziałem się z wiarygodnych źródeł, że zamierza pan polecieć do Eu ropy i odszukać Juliana Guiderona. Naprawdę nie chce pan znać wiadomości od niego? Jestem posłańcem. 391 - Słucham? - Wahlburg gwałtownie obrócił głowę w jego stronę, oczy miał rozszerzone za strachu. - Skąd pan może wiedzieć o moich zamierzeniach? - Pan Guiderone ma bardzo wielu zaufanych informatorów. - Boże drogi!... - Może powinniśmy przejść do foyer? - Naprawdę przywozi pan wieści od Guiderona? - Lepiej stąd wyjdźmy. - Pryce ruchem głowy wskazał pobliskie przejście między rzędami foteli. - Tak... Tak, oczywiście. Kiedy wymknęli się po cichu na korytarz, przy dźwiękach majestatycznych akordów dolatujących z sali, Wahlburg usłyszał słowa, które miały odmienić resztę jego życia, a przynajmniej stać się tematem do rozważań, czy iluzoryczny cel wart był tak wielkiego zaangażowania z jego strony. - W Amsterdamie wystąpił poważny kryzys - zaczął Pryce. - Tak podejrzewaliśmy, że coś musiało się stać - odparł bankier. - Przekaza no nam, żeby unikać kontaktów z centralą przy Keizersgracht. - I tak byście niczego nie wskórali. Van der Meer zniknął. Guiderone próbuje przejąć kontrolę nad jego agendami. - To niewiarygodne! Gdzie van der Meer mógł się zaszyć? I w jakim celu? - Tego nikt nie wie. Prawdopodobnie dotarły do niego wieści, że wśród na szych ludzi są zdrajcy, a przeciwnicy podjęli drastyczne kroki, aby zniweczyć realizację planu. Ale to tylko przypuszczenia. Nikt nie wie niczego pewnego. - Mój Boże!... - Wahlburg uniósł do twarzy roztrzęsione dłonie i pobladł wyraźnie. Z sali koncertowej dobiegały coraz głośniejsze tony monumentalnej symfonii Beethovena. - Tyle pracy, lata zaangażowania... I teraz... Co się stało? - Jeśli Guiderone dopnie swego, nic nie powinno ulec zmianie. - Już się wszystko zmieniło! Fundusze inwestycyjne płynęły z Keizersgracht! Zostaliśmy pozbawieni finansowania! - Julian przejmie wszelkie obowiązki van der Meera - odparł stanowczo Ca- meron autorytatywnym tonem. - Instrukcje będziecie teraz otrzymywali od nie go, za moim pośrednictwem. Harmonogram działań nie ulegnie zmianie. - Ależ my ich nawet nie znamy! Amsterdam w ogóle nie wprowadził nas w swoje zamierzenia! - Poznacie je w swoim czasie! - Pryce gorączkowo próbował sobie przypo mnieć pewne szczegóły z raportu Scofielda, relacjonującego spotkanie z Leonar- dem Fredericsem. - Punkty zapalne w regionie śródziemnomorskim pozostają bez zmian. Wszystko zacznie się na Bliskim Wschodzie, potem fala powędruje na zachód, wywołując głęboki chaos, najpierw powoli, później coraz szybciej, aż dojdzie do gospodarczego paraliżu. - Wtedy powinniśmy wystąpić z propozycjami reform. Wszędzie w tym sa mym czasie. Whitehead, Fowler, Nichols i ja doskonale rozumiemy ten mecha nizm, ale nie znamy żadnych szczegółów! Van der Meer uprzedził jedynie, że nasze posunięcia zostaną dokładnie skalkulowane, a podział stanowisk w Sena cie, Izbie Reprezentantów, nawet w Białym Domu nastąpi dopiero później. Dlate go też nadal nie mamy żadnych konkretnych instrukcji. 392 - Ponadto musicie wykluczyć ze swego grona Jamiesona Fowlera. - Dlaczego? - Bo został zweryfikowany, jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Na własną rękę polecił swoim współpracownikom szykować alternatywne plany... - Nie wierzę w to! - oznajmił stanowczo Wahlburg. - Niestety, to prawda. - Jakie znowu plany alternatywne? - O ile zdążyliśmy się przekonać, obrał strategię wycofania się z szybkiej eks pansji i wyczekiwania na dalszy rozwój wydarzeń. - Przecież to śmieszne! Przedsiębiorstwa energetyczne Wschodniego Wybrze ża sąjuż od dawna gotowe do utworzenia jednego konsorcjum i przejścia na nowe warunki działania... - Oznaczające redukcję tysięcy etatów - wpadł mu w słowo Cameron - zgod nie z naszym pierwotnym planem. - W końcu chodzi jedynie o stan przejściowy, krótkotrwały. - Lecz wygląda na to, że Fowler chce teraz ze wszystkiego zrezygnować. A przecież skuteczność naszej operacji polega na ścisłym skoordynowaniu wszel kich poczynań. - Dlaczego miałby teraz rezygnować? - Tego nie wiem, ale takie właśnie podjął decyzje. Możliwe, że się przestra szył, w ostatniej chwili zmienił zdanie i postanowił zaczekać na decyzje kolegów, żeby się przekonać, czy nie zostanie sam na środku areny... Proszę pamiętać, że on wciąż musi się trzymać przepisów prawa, a z pewnością wolałby uniknąć groźby spędzenia reszty życia za kratkami. - Nie ma pan racji! Jamieson jest tak samo oddany naszej sprawie jak ja, chociaż kieruje się zupełnie innymi pobudkami. Zapewniam, że z pewnością nie mógł się wycofać... - Żywimy głęboką nadzieję, że pan się myli. Niemniej do czasu, aż pan Gui- derone zdobędzie pełniejsze informacje, proszę ograniczyć kontakty z Fowlerem. Przede wszystkim proszę mu nie mówić o naszej rozmowie. A gdyby zwróciło pańską uwagę jego dziwne zachowanie, proszę zostawić wiadomość pod tym nu merem. - Pryce sięgnął do kieszeni i wyjął skrawek papieru. - To jedynie punkt kontaktowy. Najlepiej zostawić informację, żebym natychmiast się skontaktował ze swoim bankiem, bo zrobiłem debet na koncie. Odwrócił się i ruszył energicznym krokiem w stronę wyjścia. Z sali koncertowej dobiegały właśnie ostatnie akordy patetycznego finału. Wahlburg ciągle stał pod ścianą niczym wmurowany, jakby nagle odjęło mu wzrok i słuch. Wyglądał na człowieka doszczętnie załamanego, pogrążonego w rozpaczy. Oto bowiem wysłuchał syreniego śpiewu obwieszczającego mu nadejście nieuniknionego końca, choć nie mógł wiedzieć, że chodzi o głos fałszywej syreny. Ale fakty w zupełności do niego przemawiały. Nie wiedział tylko, co ma dalej począć. Według wszelkiego prawdopodobieństwa powinien udać się z filharmonii do synagogi, żeby tam poszukać natchnienia. XXXII Po powrocie do hoteliku w Bala-Cynwyd Cameron, Leslie i Luther rozsiedli się wygodnie w niewielkim apartamencie. - Człowieku, facet zachowywał się jak kotka na rozgrzanym blaszanym da chu! - ocenił Considine. - Po twoim odejściu długo gapił się w ścianę, jakby nie mógł złapać oddechu. - Bo i nasz szef go prawie znokautował - odparła Montrose. - Mam rację, szlachetny Obi-Wan Kenobi? - Słucham? - Zapomniałam, że nie chodzisz do kina. - Owszem, nie patyczkowałem się z nim, ale musiałem zastosować nieco od mienną taktykę. To fakt, że był przerażony, lecz o ile znam się na ludziach, w grę wchodziły całkiem inne czynniki. Zwróciłem uwagę, że Wahlburgowi było szcze rze żal. Kiedy wspomniałem, że owo bożyszcze przemysłu energetycznego, Fow- ler, prawdopodobnie chce się wycofać i wstrzymuje realizację planu... - To była mistrzowska zagrywka - przerwała mu Leslie. - Najpierw posiać wątpliwości, a później dać powód do paniki. - Taki postawiłem sobie cel, kiedy rozmawialiśmy w jadalni kamienicy przy Keizersgracht. Zwątpienie w ostateczny sukces uważam za najskuteczniejszą broń w tego typu rozgrywkach. - Mówiłeś o szczerym żalu - wtrącił pilot. - Naprawdę wyczułeś go w posta wie Wahlburga? - Tak, wyczułem to w tonie jego wypowiedzi. Kiedy nadmieniłem, że van der Meer gdzieś się zaszył, bankier jęknął: "Tyle pracy, lata zaangażowania... I te raz. ..", jakby żałował, iż dotknął czegoś, co nie jest koszerne. Później zaś, kiedy rozmawialiśmy na temat Fowlera, oznajmił: "Jamieson jest tak samo oddany na szej sprawie jak ja, chociaż kieruje się zupełnie innymi pobudkami. Zapewniał mnie, 394 że z pewnością się nie wycofał..." Zastanawia mnie, co rozumie pod pojęciem "zupełnie innych pobudek". - Może chodzi o inne sposoby realizacji tego samego celu? - podsunęła Leslie. - Nie sądzę. Raczej miał na myśli odmienne spojrzenie na sam ten cel. Jedno jest pewne, że w tym momencie nie mówił za siebie, nie próbował się usprawie dliwiać, jak czynili to inni. - Jaki stąd wyciągasz wniosek? - Trzeba jeszcze bardziej przykręcić śrubę. To ja dowodzę operacją terenową i mogę wydawać polecenia Shieldsowi, dlatego poproszę go o kompletne dossier Benjamina Wahlburga, i to najpóźniej do jutrzejszego rana. Nazajutrz, dokładnie o siódmej piętnaście, Walker dostarczył im żądane dokumenty. - Przyleciały pierwszym samolotem, o piątej. Zaręczam, że nie jest pan naj popularniejszym człowiekiem w Langley. - Serce mi się kroi z tego powodu, Scotty, ale chyba jakoś przeżyję. - Nie wątpię. Rzekłbym, że nawet nie wpłynie to na pański apetyt. - Macie całkowitą rację, agencie Walker. - Czy mam zaczekać na odpowiedź? Pilot jeszcze nie wystartował. - Nie, potrzebne mi były tylko te papiery. - Wie pan, jak się ze mną skontaktować, gdybym był potrzebny. Przyjadę najdalej za dwadzieścia minut. Pryce, w samych spodenkach gimnastycznych, pospiesznie otworzył kopertę i zaczął przeglądać akta. Leslie jeszcze spała, toteż mógł się skupić. I kiedy trzydzieści sześć minut później wyszła z sypialni, ziewając szeroko, oznajmił: - Pani pułkownik, chyba znaleźliśmy ogniwo w tym łańcuchu, które powinno puścić bez większego trudu. - Co?... - Usiadła obok niego na kanapie. - To dossier Wahlburga. Rewelacja. Otóż wszechmocny obecnie bankier był za młodu radykalnym lewicowcem. Pod koniec lat czterdziestych jego nazwisko znalazło się na liście "wrogów Ameryki" Hoovera, pośród innych gorących zwo lenników komunizmu. Później Wahlburg na jakiś czas zniknął z areny, żeby poja wić się z powrotem już jako solidny filar kapitalizmu i wielbiciel tego wszystkie go, co wcześniej chciał zwalczać. - Przejrzał na oczy? - Niewykluczone. A może po prostu obrał bardziej realny sposób wcielenia w życie jakichś elementów wyznawanej za młodu ideologii. - Myślisz o Kręgu Matarese'a? - spytała zdumiona Leslie. - Niemożliwe. Przecież to skrajnie prawicowa, faszystowska organizacja, dążąca do ścisłej kon troli we wszelkich dziedzinach życia. - Czyli do wprowadzenia tej czarniejszej formy socjalizmu - przerwał jej Cameron - powszechnego zrównania biednych i bogatych, co jest czystą utopią, nie mającą żadnego odniesienia do rzeczywistości. Kennedy miał rację, mówiąc, że ten świat nie jest i nigdy nie będzie sprawiedliwy. A matarezowcy mogą jedy nie pogorszyć sytuację. Mam nadzieję, że Wahlburg będzie w stanie to pojąć. 395 - Co zamierzasz? - Poczekam, aż się ze mną skontaktuje. Gdyby nie zrobił tego dzisiaj, zorga nizuję jutro kolejne spotkanie. Scofield i Antonia spacerowali po ulicach Londynu, ciesząc się odzyskaną swobodą. Nie była ona pełna, gdyż GeofFrey Waters uparł się, aby towarzyszyło im dwóch agentów, jeden posuwający się kilka metrów z przodu, drugi zabezpieczający ich z tyłu. Tego wczesnego ranka wybrali się do ciągu handlowego przy Saint James's Park, kiedy niespodziewanie obok nich zatrzymał się przy krawężniku samochód. Momentalnie dwaj agenci MI-5 skoczyli w bok, dobywając broni i zajmując pozycje między tajemniczym autem a gośćmi z Ameryki. Szybko jednak pochowali pistolety, rozpoznawszy w kierowcy swojego kolegę. - Sytuacja awaryjna, chłopcy! - zawołał tamten. - Pakujcie ich do środka! Scofieldowie bez sprzeciwu zajęli miejsca w samochodzie. Jeden z agentów usiadł obok nich, drugi przy kierowcy. Rozzłoszczony Brandon warknął: - Co się dzieje, do cholery?! Skąd tu się wziął ten wóz? - Nawet na moment nie spuszczaliśmy państwa z oczu - odparł kierowca. Takie otrzymaliśmy rozkazy od sir Geoffreya. - Czy on nie przesadza? Nie dość, że przydzielił nam eskortę, to jeszcze' słał swojego człowieka z samochodem. - To wóz kuloodporny. - Bardzo mnie pan pocieszył. Czyżby ktoś na nas polował? - Szef jest nadzwyczaj metodyczny, bierze pod uwagę różne okoliczności. - Dokąd jedziemy? - Do dowództwa MI-5. - Po co? - Tego nie wiem. - Dla mnie bomba. Lepiej już być nie mogło. - Uspokój się, Bray - powiedziała Antonia. GeofFrey Waters sprawiał wrażenie tak zdenerwowanego, jak nigdy dotąd. Wyglądał, jakby miał za chwilę dostać apopleksji. Kiedy weszli do jego gabinetu i ujrzeli szefa sekcji bezpieczeństwa niemal miotającego się po całym pokoju, Brandon zapytał: - Co cię gryzie? - Ostatnia rzecz, jaką chciałbyś teraz usłyszeć, przyjacielu. Usiądźcie lepiej, w ten sposób będzie mi łatwiej. Oboje zajęli miejsca na krzesłach stojących przed biurkiem. - Co się stało, Geof? - szepnęła Toni. - Coś niewiarygodnego i niepojętego. Matareisen uciekł. - Co?! - ryknął Brandon, podrywając się na równe nogi. - Jeśli to ma być żart, zanadto się nie wysiliłeś. - To nie jest żart. Sam bym chciał, żeby tak było. 396 - Do jasnej choleryjak on mógł wam uciec?! Mieliście ptaszka w klatce, pod stałym nadzorem! - Nie uciekł stąd, z tego gmachu. - Więc jak? Dałeś mu na wieczór przepustkę do miasta? - Pozwól Geofowi wyjaśnić, Brandon. - Dziękuję, moja droga. O trzeciej czterdzieści pięć w nocy dostałem wiado mość od strażników Matareisena, że więzień pluje krwią. Według lekarza istniała groźba, że się nią zadusi, gdyż był nieprzytomny. Obawiając się o jego życie, kazałem go zawieźć do szpitala i wydałem szczegółowe instrukcje dotyczące środ ków bezpieczeństwa. Ale gdzieś w drodze, dwanaście minut później, Matareisen odzyskał przytomność. Ku mojemu osłupieniu bez trudu poradził sobie z dwoma strażnikami. Jednego zabił, drugiego tylko ogłuszył i ściągnął z niego ubranie. Pozabierał im także pieniądze i legitymacje służbowe, po czym wyłamał tylne drzwi furgonetki i zwiał. - Co to byli za strażnicy? Rebecca i Pollyanna z Sunnybrook Farm? - Przestań, Bray! - fuknęła ze złością Antonia. - Jeden z tych ludzi zginął! - Przepraszam, ale... nie mieści mi się to w głowie! - Cameron nie opowiadał ci o niezwykłych umiejętnościach Matareisena? Podobno jeszcze nigdy nie widział takiego mistrza wschodnich sztuk walki. W każ dym razie zarządziłem alarm, postawiłem na nogi wszystkich moich agentów i ca łą londyńską policję, oczywiście nie wprowadzając jej w szczegóły. - Nie znajdziecie go - zawyrokował Scofield. - Z pewnością nawiąże kon takt ze swoim łącznikiem, który ulokuje go w jakiejś kryjówce, a później wywie zie za granicę. - Mam takie same podejrzenia, ale nie to mnie najbardziej martwi. Boję się o was. Właśnie w tej chwili wasze rzeczy są przewożone z "Savoyu" do "Ritza". - Po co? - zdziwił się Brandon. - Nie sądzę, aby van der Meer chciał się wałęsać po Londynie, tym bardziej że Guiderone nie żyje. Dlatego się nie boję, iż weźmie nas na cel. - Wcale nie jestem tego pewien - odparł szef sekcji bezpieczeństwa. - Nie mamy pojęcia, w jak ścisłym kontakcie Guiderone pozostawał z Matareisenem i jakie wiadomości zdążył mu przekazać. Można przypuszczać, że skoro postano wił zacząć ostateczną rozgrywkę, czyli usunąć was ze swej drogi, to wcześniej się zabezpieczył, nawiązując łączność z van der Meerem. - To raczej wykluczone, a w każdym razie mało prawdopodobne - odparł Scofield. - Jeśli moja dywersja przyniosła rezultaty, o czym jestem przekonany, to powstał spory rozdźwięk między Guideronem a centralą przy Keizersgracht. - Wiesz, jak bardzo się liczę z twoim zdaniem, ale nawet ty nie możesz być pe wien, jak zareagują ludzie w silnym stresie. Naprawdę niczego nie da się przewidzieć. - W porządku, przeniesiemy się do "Ritza". - Dzięki, Bray - wtrąciła Antonia. Zadzwonił telefon. Waters podniósł słuchawkę i rzucił krótko: - Tak. - W milczeniu słuchał przez kilkanaście sekund, po czym bez słowa ją odłożył i rzekł: - Jeden z patroli policyjnych zauważył Matareisena, lecz nim za- 397 parkowali wóz przy krawężniku i wysiedli, rzucił się biegiem i zniknął w tłumie na stacji metra. Zagęszczono siły w tamtym rejonie. - Po czym go poznali? - Przede wszystkim po zbyt kusym ubraniu. Poza tym przywieźliśmy z Am- sterdamu kilka jego zdjęć, kazałem je teraz powielić i rozdać policjantom. Jesz- cze trwa ich rozprowadzanie. - Skoro już mowa o Amsterdamie, to czy w zapisach komputerowych nie zna- lazły się informacje o londyńskich łącznikach? - Nie - odparł sir Geoffrey. - Rozmawiałem z Greenwaldem, który wciąż pra- cuje przy Keizersgracht. Odnalazł jedynie spis punktów kontaktowych pochodzą- cy sprzed kilku miesięcy, ale obejmujący wyłącznie znane i tłumnie odwiedzane przez turystów miejsca w Londynie. Pewnie od dawna nie są wykorzystywane. Znowu zadzwonił telefon. Tak jak poprzednio, Waters w milczeniu wysłuchał meldunku, po czym zamknął oczy i ciężko opadł na krzesło. - Rozumiem -rzekł, a odłożywszy słuchawkę, przekazał grobowym głosem: - Zgubili go. - Zarządź obserwację wszystkich prywatnych lotnisk - zadecydował Bray. - Na pewno będzie chciał się wymknąć przez któreś z nich. - Dokąd miałby lecieć? - spytała Antonia. - Centrala w Amsterdamie jest spalona. Znacie jakieś inne posiadłości Matareisena? Pewnie miał ich więcej w Holandii. - Jeśli nawet, to trudno będzie je zidentyfikować. Zazwyczaj kupował nieru chomości poprzez swoje towarzystwa holdingowe i fikcyjne przedsiębiorstwa. Przypomnijcie sobie powiązania spółki Argus, do której należała firma wynajmu limuzyn. Mam prawo podejrzewać, że Matareisen jest właścicielem wielu mająt ków i nieruchomości, ale nie mamy na to żadnych dowodów. Nie wiemy nawet, gdzie ich szukać. - Więc może trzeba zacząć śledzić także jego adwokatów - podsunęła Toni. - Na pewno korzystał przecież z usług jakiejś firmy prawniczej. - Prawdopodobnie miał na usługi wielu prawników z całej Europy. Badając korzenie spółki Argus, dotarliśmy do Marsylii, ale w tamtejszym biurze, składa jącym się z dwóch pokoików i toalety, urzędowała tylko jedna sekretarka, której zadaniem było przekazywanie wszelkiej korespondencji do Barcelony. Stamtąd zaś pisma wędrowały do skrytki pocztowej w Mediolanie. Rozumiecie już zasa dy, na jakich zostały oparte wszystkie jego przedsiębiorstwa? - W całej rozciągłości - odparł Scofield. - Zatarte ślady, fikcyjne dane, pełna konspiracja. Zastanawia mnie tylko ów punkt kontaktowy w Mediolanie. Ozna czałoby to, że działa tam ktoś bardzo ważny, odgrywający większą rolę niż Pa- ravacini. - Mnie także to uderzyło - przyznał Waters. - Można podejrzewać, że śmierć Paravaciniego specjalnie nie wpłynęła na działalność tamtejszej agendy. - To dość oczywiste - mruknął Brandon. - Wygląda na to, że ktoś dysponują cy wielkim autorytetem błyskawicznie zajął miejsce Paravaciniego. - Obrócił się do Antonii i zapytał: - Co byś powiedziała na krótkie wakacje nad jeziorem Como, 398 kochanie? Lepiej teraz skorzystać z okazji, dopóki obecny tu sir gryzipiórek pokrywa wszelkie koszty, bo z emerytury nie będzie nas na to stać. - A ja się łudziłem, że rachunki z Como zostały uregulowane. - Na pewno nie będą cię kosztowały nieocenione usługi don Silvia Togazzie- go, który pewnie jest już właścicielem połowy Mediolanu, a więc również tamtej szej poczty. Nie wierzę, by nasz tajemny mafioso o niej zapomniał, gdyż kwestia zapewnienia sobie bezpiecznej łączności jest zbyt ważna. - W ten sposób chcesz zidentyfikować odbiorcę przesyłek? - Zgadza się. Moim zdaniem został zorganizowany łańcuszek. Jakiś biedak dostaje parę tysięcy lirów za dostarczenie korespondencji innemu biedakowi. Dopiero na końcu dociera ona do interesującego nas matarezowca. Wolałbym zatem być na miejscu, żeby prześledzić całą jej drogę. Lecz raczej nie chciałbyś znać szczegółów taktyki, jaką zamierzam obrać. Mogłyby porazić twój wyrafino wany smak. Zapewniam cię jednak, że nie wrócę bez trofeum. - W tych okolicznościach wolę pozostać przy swoim wyrafinowanym smaku. Tylko nie wracaj ze zwłokami, od których nie zdołamy się niczego dowiedzieć. Zgarbiony Jan van der Meer wsunął się do budki telefonicznej na zatłoczonym Piccadilly Circus. Cały czas miał jeszcze w ustach strzępy bawełnianej odzieży, w które wbijał zęby tak długo, aż spowodował obfity krwotok z dziąseł. Wypluł je teraz i wybrał numer swego łącznika z Brukseli. - Słucham - rozległ się w słuchawce lekko przytłumiony głos. - To ja. Czy masz dla mnie informacje i załatwiłeś spotkanie, o które cię pro siłem? - Tak. Dane są przygotowane, a termin spotkania może być ustalony na bieżąco. - Najpierw informacje. - Prywatny klub golfowy o nazwie Fleetwood, oddalony o trzydzieści pięć kilometrów na północny zachód od Londynu, usytuowany niedaleko autostrady... - Znam tamte rejony, dojadę taksówką. A co z terminem spotkania? - Niewielki samolot, śmigłowa cessna, wyląduje na polu golfowym za jede nastym dołkiem, obok łachy oddzielającej dwunasty. To najdłuższy kawałek rów nej zatrawionej nawierzchni na całym polu i oddalony od zabudowań klubowych. Maszyna przybędzie około czwartej czterdzieści pięć po południu, a więc o takiej porze, kiedy jest jeszcze widno, ale szarówka zniechęca już graczy. Zresztą o tej porze roku nie należy się tam spodziewać zbyt wielu amatorów golfa. Poleci pan na lotnisko w Szkocji, gdzie już czeka pański odrzutowiec. Załatwiłem plan prze lotu do Marsylii, to służbowa podróż dyrektora jednego z pańskich przedsiębiorstw. Czas startu nie jest ściśle określony, z odprawą nie powinno być kłopotów. Wszy scy czekają tylko na pańskie polecenia. Mamy zaczynać? - Natychmiast. Dla zabicia czasu Matareisen wszedł do pobliskiego kina. O piętnastej złapał taksówkę i kazał się zawieźć do klubu golfowego Fleetwood, objaśniając dokładnie drogę. Dziesięć po czwartej znalazł się na miejscu i poprosił kierowcę, żeby 399 nie zajeżdżał przed budynek, lecz skręcił w boczną szosę biegnącą wokół pola golfowego. Odnalazł chorągiewkę z numerem dwunastym, lecz zatrzymał taksówkę jakiś kilometr dalej, zapłacił za kurs i dopiero gdy samochód odjechał, ruszył z powrotem skrajem drogi. O szesnastej trzydzieści leżał już ukryty w kępie młodych drzewek wyrastających w rowie, mniej więcej w połowie odległości między jedenastym dołkiem a szeroką piaszczystą łachą. Dziesięć minut później w zapadającej szarówce usłyszał warkot silnika starej cessny. Wdrapał się na krawędź rowu i stanął oparty o pień drzewa. Ciekawie wyglądał spod grubej gałęzi, aż wreszcie dostrzegł sa molot kołujący nad polem golfowym. Nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Mimo zimnej, późnojesiennej pogody ze wszystkich końcówek zraszaczy trysnęły w górę fontanny wody. Po chwili na szczycie pobliskiej górki pojawił się pracownik na wózku elektrycznym, który lawirując między pióropuszami rozpylonej wody, jeździł po terenie i kontrolował pracę zraszaczy. Jak na złość, skręcił prosto na równy obszar, gdzie za moment miał lądować samolot. Van der Meer bez wahania wychylił się zza drzewa i kuśtykając, krzyknął głośno: - Hej, ty! Tutaj jestem! Upadłem i skręciłem nogę, chyba przez jakiś czas leżałem nieprzytomny! Mężczyzna natychmiast zawrócił i przyspieszając, skierował wózek w jego stronę. Spotkali się mniej więcej pośrodku prowizorycznego lądowiska. Holender błyskawicznie chwycił tamtego za włosy i jednym ruchem roztrzaskał mu głowę o ramę wózka. Wyrwał z dłoni mężczyzny latarkę, włączył ją i skierowawszy ku górze, jął zataczać ręką szerokie koła. Na szczęście pilot spostrzegł znak, w ostatniej chwili poderwał maszynę i położył ją na lewe skrzydło, żeby zrobić nawrót i osiąść nieco dalej. Matareisen ściągnął zalane krwią zwłoki z wózka, wskoczył na siedzenie, wykręcił i pojechał w głąb trawiastego pola, wymachując latarką nad głową i pokazując kierunek, w którym należy sprowadzić cessnę na ziemię. Pilot zrozumiał sygnalizację i już minutę później van der Meer biegł ku hamują cemu samolotowi. - Przywiozłeś mi ubranie na zmianę, jak prosiłem? - zawołał chrapliwie, wsko czywszy do kabiny. - Tak, lecz wolałbym, żeby się pan przebrał już w powietrzu. Musimy jak najszybciej startować, bo na mokrej trawie możemy wpaść w poślizg. - No to ruszaj! - Poza tym za górkąjeździ więcej wózków elektrycznych. Nie chciałbym wpaść między nie. - Startuj! Kiedy znaleźli się w powietrzu i wzięli kurs na północ, Matareisen przebrał się, usiadł wygodnie i powrócił do rozważań, które nie dawały mu spokoju od chwili pojmania. W głębi duszy był bowiem od początku pewien, że jakimś sposobem zdoła uciec. Zaczął się więc zastanawiać, gdzie powinien teraz ustanowić nowe centrum łączności Kręgu Matarese'a. Miał do dyspozycji wiele różnych rezydencji, co prawda, nie tak dobrze wyekwipowanych, jak kamienica przy 400 Keizersgracht, ale również wyposażonych w skomputeryzowany sprzęt, który zapewniał błyskawiczny kontakt z całym światem. W dodatku czas go ponaglał! Zostały już tylko dni do powstania ognisk zapalnych w regionie śródziemnomorskim, które miały stać się zaczątkiem globalnej katastrofy, wielkiego kryzysu ekonomicznego prowadzącego do całkowitego chaosu. Tu, w samolocie, mógł wreszcie zebrać myśli, toteż jeszcze przed wylądowaniem zadecydował, gdzie na razie urządzi punkt dowodzenia. W Filadelfii była 15:38, kiedy Pryce, zniecierpliwiony brakiem wiadomości od Benjamina Wahlburga, sam postanowił do niego zadzwonić. Połączył się z sekretariatem bankiera. - Przykro mi, ale pan Wahlburg w ogóle nie zjawił się dzisiaj w biurze - oznaj miła kobieta. - Czy ma pani jego domowy numer telefonu? - Proszę wybaczyć, ale nie wolno mi udzielać tego rodzaju informacji. Frank Shields już po kilku sekundach przedyktował mu zarówno numer telefonu, jak i adres Wahlburga. A kiedy i w domu nikt nie odbierał telefonu, Pryce zadzwonił do Scotta Walkera i razem pojechali do eleganckiej posiadłości bankiera. Lecz natarczywy dźwięk dzwonka również nie wywołał żadnej reakcji. Wreszcie Cameron mruknął: - Jeśli mnie pamięć nie myli, nazywa się to włamaniem, ale w zaistniałych okolicznościach chyba musimy wziąć pod rozwagę naruszenie stosownych prze pisów prawa. Co o tym sądzisz? - Nic prostszego. Mam przy sobie zieloną kartę pracownika służb federal nych wykonującego zadania z zakresu bezpieczeństwa narodowego. - Nawet nie wiedziałem, że coś takiego istnieje. - W gruncie rzeczy nie ma specjalnego znaczenia, ale większość władz lokal nych daje się na to nabrać. Możemy więc uznać, że zaistniały szczególne okolicz ności uniemożliwiające dalszą realizację zadania, co pozwala nam podjąć nie standardowe kroki, pod warunkiem że nie stworzymy zagrożenia dla czyjegoś życia i weźmiemy pełną odpowiedzialność za konsekwencje naszych poczynań. - To niezbyt ścisłe sformułowanie. - I dlatego otwiera dość szerokie możliwości - odparł Walker. - Pomijam fakt, że w ogóle nie zostałem wprowadzony w szczegóły operacji, lecz wystarczy mi ustne oświadczenie, że chodzi o sprawy dotyczące bezpieczeństwa narodowego, a wykonam bez sprzeciwu każde polecenie. - Nawet sobie nie wyobrażasz, do jakiego stopnia chodzi o bezpieczeństwo narodowe. - W porządku. Wygląda na to, że nie ma tu żadnego systemu alarmowego, spróbujmy zatem wejść przez patio lub drzwi kuchenne, a ja wezmę na siebie całą odpowiedzialność, gdyby cokolwiek się działo. Dobrze wiem, co mówić i robić w takich sytuacjach. - A to znaczy, że wcześniej korzystałeś już z tych uprawnień. 401 - Owszem, korzystałem. - odparł krótko Walker. Obeszli szybko dom i znaleźli się na tyłach posiadłości. Od tej strony drzwi znajdowały się w przeszklonym ganku, wychodzącym na starannie utrzymany kort tenisowy. - Nic prostszego - oznajmił agent CIA, obejrzawszy dokładnie framugę oraz drzwi, do których dostępu bronił ekran z cienkiej drucianej siatki. Wyjął pistolet, kilkoma uderzeniami kolby oderwał brzeg siatki ekranu, a następnie stłukł szybę w drzwiach, wsunął rękę przez dziurę i od środka otworzył zamek. Obu ich zaskoczyło, że dokoła nadal panuje cisza. - Rzeczywiście nie ma instalacji alarmowej - przyznał Pryce. - W takich rezydencjach to wyjątek. - Wchodzimy. Ostrożnie wkroczyli do spowitego w półmroku holu. Byli we wnętrzu prawdziwego pałacu. Na ścianach oklejonych drogimi tapetami wisiały obrazy znanych malarzy, w saloniku umeblowanym zabytkowymi sprzętami znajdowało się tyle srebrnej zastawy, że wystarczyłoby na urządzenie dużego przyjęcia u Tiffa-ny'ego. Wszystko wskazywało jednak na to, że w domu nikogo nie ma. Pryce od progu kilkakrotnie zawołał: - Agenci federalni! Musimy porozmawiać z panem Benjaminem Wahlburgiem! Ale nie było żadnej odpowiedzi. - Nie dosłyszałem nazwiska - mruknął Walker. - Ostatnio słuch mnie zawodzi. - Przepraszam, zapomniałem - odparł Cameron, ruszając w kierunku szero kich, biegnących łukiem schodów. Jeszcze parę razy powtórzył ostrzeżenie, także bez efektu. Na piętrze zaczęli kolejno zaglądać do różnych pomieszczeń, ale nigdzie nie było żywej duszy. Wreszcie trafili na zamknięte drzwi, prawdopodobnie sypialni. Pryce zastukał głośno i zawołał: - Panie Wahlburg! Koniecznie musimy porozmawiać! - To nic nie da - orzekł Walker. - Gdyby był w domu, pewnie odpowiedział by na dzwonek do drzwi. Odsunął się pod przeciwległą ścianę, wziął rozpęd i natarł na drzwi ramieniem. Coś głośno trzasnęło, lecz zamek nie puścił. Dopiero po kilku następnych kopnięciach drzwi odskoczyły z hukiem. Weszli do środka. W poprzek przesiąkniętej krwią satynowej kapy zasłaniającej szerokie łoże leżały zwłoki gospodarza. Bankier popełnił samobójstwo, strzeliwszy sobie w usta z kolta dużego kalibru, który wciąż tkwił w zaciśniętych kurczowo, zesztywnia-łych palcach trupa. - Nigdy go nie widziałeś, Scott - mruknął Cameron. - Nigdy nie było cię nawet w pobliżu tego domu. XXXIII Właściciel hotelu "Villa d'Estate" nad jeziorem Como przysłał na lotnisko w Mediolanie służbową limuzyną po szanowanych amerykańskich gości, państwa Lambertów, w których wcielili się Brandon i Antonia. Paszporty na to nazwisko wyrobił im Frank Shields z Waszyngtonu i przesłał je wojskowym kurierskim odrzutowcem do Europy. Samolot z Londynu wylądował w Mediolanie o dziesiątej, a w południe zmęczeni podróżą turyści rozpakowywali sięjuż w hotelowym apartamencie. Przez całą drogę pan Lambert złorzeczył na tasiemcową odprawę, którą poprzedniego wieczoru musieli przejść w siedzibie MI-5. - Geoffrey do tej pory się nie nauczył mówić wprost. On chyba musi krążyć wokół sedna sprawy i powtarzać wszystko po kilka razy. - Przecież bez przerwy się z nim kłóciłeś, Bray. - To prawda, bo wcale nie potrzebuję jego rad! Mamy Togazziego! - Co nie robi na Geofie specjalnego wrażenia, jak się przekonałeś. - Jest uprzedzony do Włochów. - Nieprawda, ma całkiem uzasadnione zastrzeżenia do bliskiej współpracy z człowiekiem cieszącym się reputacją wpływowego mafioso. - To bzdura. Włoskie Servizio Segreto werbuje swoich najlepszych agentów właśnie z szeregów mafii. Poza tym Silvio nie miał żadnych kontaktów z mafią od wielu lat. Z honorami przeszedł na emeryturę. - To rzeczywiście godne podziwu. Zadzwonił telefon. Toni stała bliżej antycznego biurka o wyklejanym naturalną skórą blacie, toteż ona odebrała. - Słucham. - To z pewnością osławiona Antonia, szanowana signora, której nie miałem dotąd okazji poznać, co teraz będzie dla mnie najwyższym zaszczytem i na co czekam z niecierpliwością. - Wspaniale mówi pan po angielsku... signor Togazzi. 403 - To prawda, ale miałem też wyjątkowego nauczyciela, pani wspaniałego to warzysza. - Tak myślałam... W takim razie oddaję słuchawkę temu nauczycielowi. - U pani wyczuwam wciąż delikatny akcent znad Marę Nostra, moja piękno ści! - ciągnął Togazzi. - Jest pan bardzo uprzejmy, chociaż od wielu lat staram się pozbyć tego akcentu. Antonia wyciągnęła słuchawkę w kierunku Brandona, który energicznie kręcił przecząco głową i wskazywał łóżko, chcąc dać do zrozumienia, że wolałby się położyć. Sięgnął po nią z kwaśną miną i wyraźnym ociąganiem. - Jak się masz, stary pryku? - Jesteś niezmiennie sympatyczny, Brandon. A co słychać u jankeskiego skunk- sa? Chyba w końcu wróciłeś na stare śmieci. - Nieprawda. Rozmawiasz ze zjawą, która marzy o kilkugodzinnym wypo czynku. - Nic z tego, przyjacielu. Mamy pilną robotę. Otrzymałem wiadomość z Me diolanu, że nadeszła przesyłka z Barcelony, zaadresowana dla niejakiego Del Monte Czwartego. Nazwisko jest dość popularne, a rzadko spotykany we Włoszech przy domek zapewne stanowi kod określający właściwego odbiorcę. Poczta rozkłada na jest do skrytek o godzinie piętnastej, ale mój współpracownik obiecał zatrzy mać przesyłkę na swoim stanowisku pod pretekstem, że dostał ją w ostatniej chwili. Powinniśmy tam być o czasie. - Jesteś pewien, że musimy się tym zająć osobiście? Nie masz żadnych ludzi na usługi, którzy mogliby prześledzić trasę korespondencji? - Poprzednio poczta z Barcelony nadeszła tydzień temu. Szkoda byłoby stra cić taką szansę, bo nie wiadomo, kiedy przydarzy się następna. - Niestety, masz rację. W dodatku centrala przy Keizersgracht została wyłą czona... - Co? Che cosa? - No cóż, mieliśmy bardzo pracowity tydzień. Później wtajemniczę cię w szcze góły. Masz jednak rację, że powinniśmy jak najszybciej zainteresować się pocztą z Mediolanu. Jak zamierzasz to zorganizować? - Wyjdźcie zachodnim wyjściem do ogrodu, jakbyście szli na spacer, a póź niej prześliźnijcie się pod barierką przegradzającą ścieżkę na bocznąulicę i skręćcie w kierunku Bellagio. Zabiorę was po drodze. - Przez te cholerne wykrywacze metali na lotniskach nie mam żadnej broni, a wolałbym nie poruszać się bez niej. Znajdziesz coś dla mnie? - Mało to wody w naszym Morzu Liguryjskim? - Rozumiem. Będziemy na ulicy za piętnaście, najpóźniej dwadzieścia mi nut. - Scofield odłożył słuchawkę i zwrócił się do Antonii: - Chyba słyszałaś? - Owszem, reszty łatwo się domyślić. Ale nie podobała mi się twoja prośba o dostarczenie broni. - Mam nadzieję, że nie będziemy jej potrzebować, lecz wolę być uzbrojony, gdyż znajdujemy się na wrogim terytorium. Chyba nie zapomniałaś, staruszko, co tutaj kiedyś przeżyliśmy? 404 - Nie, kochany. Ale pamiętam również, że wtedy byłeś znacznie młodszy. A Togazzi jest przecież starszy od ciebie. Zatem dwóch staruszków zamierza przy stąpić do tej samej gry, w której uczestniczyli przed laty. - Jeśli dla ciebie jesteśmy już parą staruszków, to czemu od razu nie oddasz nas do mumifikacji? Gdzie są moje sportowe buty? - W szafie. - Do takiej roboty zawsze trzeba wkładać obuwie na grubej gumowej pode szwie. - Mam nadzieję, że nie będziecie sami i zaopiekuje się wami ktoś trochę młodszy. - Nie wątpię, że Silvio zabierze jakąś obstawę. - I na pewno wiesz, co robisz? - Doskonale wiemy to obaj. Podróż do Mediolanu upłynęła Scofieldowi i Togazziemu nadzwyczaj szybko, ponieważ przez cały czas omawiali różne warianty czekającego ich zadania. Dwóch ochroniarzy dona siedziało z przodu, trzech innych podążało za nimi drugim samochodem. Mieli się spotkać za skrzyżowaniem nieopodal głównej poczty w mieście. Tamtejszy urzędnik dostarczył im wcześniej schematyczny plan sali i rozmieszczenia skrytek pocztowych, dzięki czemu mogli zawczasu obmyślić plan działania. Ochroniarze, zaopatrzeni w krótkofalówki, dostali polecenie zajęcia kluczowych stanowisk w głównej hali, między stanowiskiem doręczycieli a głównym wyjściem, natomiast kierowca miał czekać w pobliżu samochodu. Któryś z nich powinien zatem namierzyć odbiorcę przesyłki z Barcelony i zaalarmować pozostałych, podając przez radio jego szczegółowy rysopis. Togazzi, uzbrojony w szybki reporterski aparat fotograficzny z obiektywem teleskopowym, został w samochodzie. Scofield z włączoną krótkofalówką zajął pozycję przed wejściem na pocztę. Wkrótce usłyszał meldunek: - Przesyłkę odebrał niepozorny mężczyzna w szarej, pocerowanej marynarce i silnie wygniecionych spodniach. Chwilę później Bray zauważył łącznika matarezowców, który energicznym krokiem ruszył w stronę parkingu. Rzucił do mikrofonu: - Widzę go. Zrobiłeś zdjęcie, Silvio? - Oczywiście. Kieruje się do stojaka z rowerami. Szybko, wyciągnijcie z ba gażnika motorower! Niech któryś z was za nim jedzie! Jeden z ochroniarzy pospiesznie dosiadł motoroweru, uruchomił silnik i ruszył za odjeżdżającym kurierem. Kilka minut później zameldował przez krótkofalówkę: - Kieruje się do najgorszej części miasta, signorel A ma całkiem nowy, kosz towny rower. Obawiam się o swoje życie. - Za żadną cenę nie wolno ci go stracić z oczu, przyjacielu - rzekł ostro Togazzi. - Dio di Dio! Właśnie oddał przesyłkę innemu nędzarzowi! - Trzymaj się go - rozkazał don. - Biegnie ulicą w stronę kościoła, signore. Na schodach już czeka młody ksiądz! Odbiera od niego kopertę! To kościół pod wezwaniem Najświętszego Sakramentu. 405 - Zatrzymaj się przy krawężniku i czekaj. Jeśli ksiądz wyjdzie, pojedź za nim niepostrzeżenie. Capisce? - Całym sercem i duszą, don Silvio. - Grazie. Spotka cię za to nagroda. - Prego... Właśnie wychodzi! Zbliża się do ulicy... Stanął przy samochodzie. To bardzo stary wóz, odrapany i poobijany. - Czyli najmniej rzucający się w oczy - skomentował Togazzi. - Co to za typ? - Trudno powiedzieć. Chyba któryś z małych fiatów. Jest naprawdę w fatal nym stanie. Na masce ciemnieją wielkie rdzawe plamy, osłona chłodnicy wisi skośnie... - Odczytaj numer rejestracyjny. - Nie dam rady, tablica jest zabłocona... Ksiądz uruchamia silnik, zaraz odjedzie. - Trzymaj się za nim tak długo, jak tylko dasz radę. Zaraz wyślę ci do pomocy drugi samochód. Szczegółowo melduj przez radio, którędy jedzie ten ksiądz, Brandon, wskakuj do wozu! Ostateczny cel podróży zdumiał ich niepomiernie, jako że posiadłość Paravacinich była ostatnimi czasy wyludniona. Pozostało tam jedynie kilka osób ze służby, opuszczone do połowy masztów chorągwie z rodowym herbem oznaczały żałobę. Makabryczna śmierć Carla Paravaciniego zaszokowała i poraziła całą tamtejszą społeczność. Część mieszkańców modliła się za spokój jego duszy, inni dziękowali Bogu za ten wypadek, a tylko nieliczni wspominali go obojętnie. Niemniej ksiądz w małym, rozsypującym się fiacie pojechał autostradą w kierunku Bellagio i pokonawszy niespełna pięćdziesiąt kilometrów, skręcił w alejkę idącą ku posiadłości Paravacinich. Należało wnioskować, że wbrew pozorom w rezydencji przebywa wysoko postawiony członek Kręgu Matarese'a, dla którego przeznaczona była korespondencja z Barcelony. - Pełnym gazem wracamy do domu! - zawołał Togazzi do kierowcy, spostrzegł szy, dokąd skręca śledzone auto. Następnie zwrócił się do Scofielda: - Spróbujemy przez lunetę na mojej werandzie zidentyfikować ukrywającego się tam człowieka. Przyszło im to bez trudu. W obiektywie przyrządu nakierowanego stale na prze ciwległy brzeg jeziora doskonale było widać olbrzymi jacht zacumowany na przystani oraz wyludniony teren - wypielęgnowane trawniki i wciąż działające fontanny niemalże dopraszały się o wystrojonych gości krążących między zimnymi białymi posążkami z piaskowca. W zasięgu lunety pokazało się dwóch mężczyzn idących bez pośpiechu brukowaną alejką od domu w stronę przystani. Dzieliła ich duża różnica wieku, obaj byli jednak podobnie ubrani w ciemne spodnie i luźne, sportowe bawełniane bluzy. - Znasz ich? - spytał Bray, odsuwając się o krok, żeby don Silvio mógł zerk- nąć przez lunetę. - Owszem, jednego z nich nawet bardzo dobrze. Chyba masz już odpowiedź na pytanie, kto kieruje agendą Mataresa po śmierci Carla. Tego drugiego nigdy wcześniej nie widziałem, ale z dużym prawdopodobieństwem mogę zawyroko- wać, że przez ostatnią godzinę mieliśmy przed oczami tył jego głowy. - Niby jakim sposobem? 406 - To on przyjechał małym fiatem. - Myślisz, że to ten ksiądz? - Obaj są duchownymi. Starszy to kardynał Rudolfo Paravacini, prałat mają cy olbrzymie wpływy w Watykanie. - I sądzisz, że właśnie on przejął kierownictwo siatki Matarese'a? - Jest wujem nieodżałowanego Carla rozszarpanego przez drapieżne ptaszyska. - I urzęduje w Watykanie? - zdumiał się Brandon. - No cóż, więzy krwi są dla niego znacznie silniejsze niż krew Chrystusa. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. - Pryce i Leslie opowiadali mi o nim. Nie przypuszczałem jednak, że ma coś wspólnego z matarezowcami. - Teraz zyskaliśmy niezbity dowód. Sam popatrz. Wkraczają na pokład rufo wy jachtu. Togazzi z powrotem ustąpił miejsca Scofieldowi. - Aha, widzę... Dobry Boże! Ten starszy otwiera kopertę przesyłki z Barce lony! Miałeś rację! - Rodzi się pytanie, co powinniśmy zrobić w tej sytuacji? - Rezydencja nie wygląda na bardzo niedostępną. Odwiedźmy kardynała, póki nie zdążył jeszcze przeczytać i zniszczyć odebranych dokumentów, co wydaje mi się bardzo prawdopodobne. - Jestem tego samego zdania. Szybko przywołali na werandę ochroniarzy i kazali im się kolejno przyjrzeć przez lunetę mężczyznom na jachcie. Pospiesznie ułożyli nowy plan działania, przy czym obaj nie mogli się uwolnić od wrażenia, że powróciły dawne czasy, kiedy tak samo wspólnie zakradali się na teren przeciwnika. Dwaj dokładnie poinstruowani strażnicy zostali na werandzie, trzej inni mieli pojechać wraz z nimi do rezydencji Paravacinich. - Ty także zostaniesz - po chwili namysłu rozkazał Togazzi człowiekowi kie rującemu ochroną jego posiadłości. - Czuwaj nad wszystkim. Bądź ze mną w sta łym kontakcie. Wiesz, co robić, gdyby pojawił się ktoś podejrzany. - Si, don Silvio. Przede wszystkim zdetonować miny. - Miny? - zapytał osłupiały Scofield, pochylając się w wiklinowym fotelu. - Czyżby te same, które rozstawiałeś na wzgórzach niedaleko Portofino? - Dobrą masz pamięć - odparł z uśmiechem Togazzi. - Nikt się nie podkradł do naszego obozu. Wystarczyło rozpuścić plotki, żeby wszystkim ciekawskim napędzić strachu i odebrać im ochotę do myszkowania po okolicy. - A prześladowcy wycofali się po pierwszym wybuchu, umożliwiając nam przeniesienie obozu w inne miejsce. - Bray zachichotał. - Pamiętam nawet, jak tłumaczyłeś później, że cały teren jest groźny, bo mogło tam zostać więcej niewy pałów po drugiej wojnie światowej. - Zmodyfikowałem nieco taktykę -odparł ze śmiertelną powagą don Silvio. - Oprócz min po bokach drogi dojazdowej kazałem jeszcze rozmieścić ładunki pod nawierzchnią. Je także można odpalić z terenu posiadłości. - Va bene! - Scofield zaśmiał się w głos. 407 - Wy dwaj pojedziecie przed nami - gospodarz zwrócił się do wytypowanych strażników. - Skręcicie z drogi kilkaset metrów przed bramą majątku Paravaci- nich. Zaparkujecie wóz na poboczu i zrobicie to, co wam kazałem. - Si. Pierwszy samochód zjechał z wąskiej wstążki asfaltu do lasu dobre pół kilometra przed bramą posiadłości. Dwaj ochroniarze przebrali się szybko, zmienili sportowe stroje na tradycyjne, źle dopasowane, podniszczone, lecz czyste garnitury, jakie okoliczni wieśniacy wkładali w niedzielę, idąc do kościoła. Następnie wyjęli z bagażnika dwa szerokie kosze zapełnione różnymi kwiatami w doniczkach, jakby miały to być prezenty dla znamienitego szlachcica. Poszli dalej drogą. Wkrótce na czoła wystąpiły im kropelki potu, a osadzający się na twarzach kurz tym bardziej upodobnił ich do ubogich chłopów. Przeszklona budka wartownicza była pusta, jedno skrzydło bramy zostawiono otwarte, co z pewnością także miało świadczyć o tym, że gospodarze opuścili teren majątku. Uginający się pod ciężarem koszy ochroniarze dotarli do wielkich frontowych drzwi i zadzwonili. Z wnętrza domu doleciały stłumione dźwięki gongu elektrycznego. Po chwili otworzył im kamerdyner - nie ogolony, w rozchełstanej koszuli. Na widok niezwykłych gości warknął opryskliwie: - Czego chcecie? Nikogo nie ma w domu. - Piacere, signore. Jesteśmy tylko ubogimi wieśniakami z Bellagio. Przyszli śmy, żeby oddać hołd pamięci wielkiego don Carla, który nigdy nie zapominał o naszych rodzinach. - Zginął parę tygodni temu. Dość późno się ocknęliście. - Nie śmieliśmy przychodzić, kiedy było tu wielu dystyngowanych gości - wy jaśnił drugi. - Czy możemy wstawić kwiaty do holu, signore? Kosze są ciężkie. - Zostawcie je przed drzwiami! I tak mam już za dużo roboty z podlewaniem kwiatów. - Chyba nie ma pan serca, signore - odezwał się ponownie pierwszy z gości, mierząc kamerdynera uważnym spojrzeniem. - Nie mam! I co z tego? - Tylko tyle... Zrobił szybko krok do przodu, chwycił tamtego za ramiona i zgiął ku ziemi, jednocześnie energicznie unosząc zgiętą w kolanie nogę. Nieprzytomny kamerdyner z twarzą zalaną krwią zwalił się na posadzkę. Obaj wysłannicy Togazziego chwycili go pod ramiona, zaciągnęli do najbliższego pokoju i zamknęli za sobą drzwi. Ruszyli błyskawicznie na poszukiwania. Pokojówkę zastali w bibliotece. Była w służbowym stroju, lecz siedziała w obitym skórą fotelu i przeglądała ilustracje w encyklopedii. Na ich widok poderwała się z miejsca. - Scusi, signori! - wykrzyknęła. - Powiedziano nam, iż możemy wypoczywać I do woli korzystać ze wszystkiego, byle tylko utrzymywać porządek w domu. - Kto tak powiedział? - Jego Eminencja, kardynał. 408 - Kto jest na terenie oprócz niego? - Signor Rossi, a poza tym... - Rossi? - zapytał ostro pierwszy z nich, robiąc krok do przodu. - To ten ksiądz? - Wielkie nieba! Skądże, signore! Kilka razy w tygodniu sprowadza sobie tutaj różne kobiety. A z uwagi na obecność kardynała odwozi je wczesnym ran kiem, jeszcze przed świtem. - Kto jest oprócz niego? Zaczęłaś coś mówić, tylko ci przerwałem. - Bruno Davino, kierujący ochroną posiadłości. - Gdzie można go znaleźć? - Większość czasu spędza na dachu. Urządził tam sobie zaciszny kącik, za montował daszek przeciwsłoneczny... Mówi, że widać stamtąd prawie całe jezio ro i wszystkie okoliczne drogi. Nazywa to miejsce posterunkiem obserwacyjnym. - Idziemy! - Che cosa?! - doleciał głośny okrzyk od strony drzwi. Odwrócili się jak na komendę. W wejściu do biblioteki stał potężnie zbudowany mężczyzna, który spoglądał na nich z pogardą i złością. - Widziałem, jak wchodzicie przez bramę, nie zauważyłem jednak, żebyście wychodzili. Czego tu jeszcze szukacie? - A spiacente, signore - odparł stojący bliżej niego ochroniarz, rozkładając szeroko ręce. Z wahaniem ruszył w stronę tamtego, wyjaśniając głosem pełnym pokory: - Przynieśliśmy kwiaty, żeby uczcić pamięć wielkiego don Carla... Stosował starą wypróbowaną metodę i umiejętnie przesłaniał matarezowcowi widok kolegi, który pospiesznie wyjął spod marynarki pistolet z tłumikiem. Po chwili pierwszy odsunął się w bok. Padły dwa strzały i martwy członek mafii zwalił się na podłogę. Pokojówka zaczęła histerycznie krzyczeć. Stojący bliżej wysłannik Togazziego doskoczył do niej, jedną dłonią zakrył jej usta, drugą zaś wymierzył tak silny cios w splot słoneczny, że kobiecie natychmiast zabrakło tchu w piersi. Przy pomocy kolegi związał ją szybko na krześle i zakleił usta szeroką taśmą samoprzylepną. - Teraz przynajmniej nic jej nie grozi - orzekł. - Gotowe - dodał drugi. - Wygląda na to, że dom jest czysty. Możemy przy stąpić do następnej fazy zadania. Drugi samochód także skręcił w las. Scofield i Togazzi ruszyli w kierunku posiadłości na tyle szybko, na ile pozwalało im gęste podszycie. Kierowca wraz z kolegą wrócił na drogę i pojechał dalej, ale przed rezydencją wyłączył silnik, skręcił w boczną alejkę i siłą rozpędu potoczył się wokół wielkiego domu, niewidoczny dla ludzi przebywających na jachcie. Tam obaj wysiedli, po cichu zamknęli drzwi auta i podkradli się do szczytu budynku, za którym otwierała się rozległa przestrzeń pola do gry w krokieta. Pozostali w ukryciu, gdyż każdy, kto by wyszedł na trawnik od strony jeziora, musiałby natychmiast zostać zauważony z przystani. Obaj wiedzieli już, że podejrzani mężczyźni wciąż znajdują się na 409 jachcie, nie mogli więc podejmować najmniejszego ryzyka. Z tej samej przyczyny dwaj ochroniarze, którzy wcześniej przyszli z kwiatami, teraz zakradli się do przeciwległego krańca budowli. Posługiwali się dobrze znaną taktyką oskrzydlania przeciwnika. Togazzi obrał ją z dwóch powodów. Przede wszystkim nie wiedział, ilu strażników zostało na terenie majątku, a wolał zakładać najgorszy wariant. Ponadto! liczył się z tym, że jeśli ich obecność zostanie przedwcześnie wykryta, kardynał Paravacini będzie chciał w pierwszej kolejności zniszczyć dokumenty nadesłane z Barcelony, zapewne je spalić. Należało więc obstawić drogę od domu do przystani i do maksimum wykorzystać element zaskoczenia. Na skraju lasu nad brzegiem jeziora Scofield i Togazzi pospiesznie zdjęli ubrania. Pod spodem mieli skafandry płetwonurków, w wodoszczelnych plastikowych! opakowaniach przytwierdzonych do pasa umieścili broń. Z uwagi na swą niezbyt wysoką sprawność zaopatrzyli się ponadto w rurki do oddychania, mając nadzieję, że pozwolą im one niepostrzeżenie zbliżyć się do jachtu. Zamierzali bowieml przedostać się na dolny pokład rufowy po chromowanej drabince umocowanej do prawej burty. Śmiało weszli do chłodnej wody jeziora Como, wracając myślami do podobnych wspólnych akcji, jakie przed laty prowadzili na terenie Włoch, Sycylii i nad Morzem Czarnym. Okazało się jednak, że rurki tylko im przeszkadzają w nabraniu powietrza,! toteż obaj dopłynęli w pobliże jachtu nieźle zmęczeni. Togazzi zaczął nawet cicho odkasływać wodę, dlatego Brandon błyskawicznie wepchnął mu głowę pod powierzchnię. A kiedy Włoch z morderczymi błyskami w oczach wynurzył się ponownie, Scofield szybko zakrył mu usta dłonią i jednoznacznie pokazał, że za wszelką cenę musi się opanować. Odpiął od pasa foliową torebkę i dobył broni,! a Togazzi natychmiast poszedł w jego ślady. Brandon pierwszy zaczął się ostrożnie wspinać po drabince. Ale był dopiero w połowie jej długości, kiedy starszy don nie wytrzymał i znowu zaczął kasłać. Nad nimi na pokładzie rozległ się męski głos: - Co to za hałasy? - Chyba ktoś pływa za burtą. Wydawało mi się, że widziałem... - Szybko! Weź te papiery i pędź do domu! Zawołaj tu Bruna! Scofield wbiegł po ostatnich szczeblach, wskoczył na pokład i wymierzył pistolet w kardynała. - Na twoim miejscu nie ruszałbym nawet palcem, klecho. Niewiele mi trzeba,! abym zadecydował, że Kościołowi będzie się wiodło znacznie lepiej bez ciebie. - Podbiegł do lewej burty i krzyknął: -Zatrzymajcie go! Zabierzcie mu papiery! Tymczasem na pokład wdrapał się Togazzi i przeklinając pod nosem po włosku, z wyraźnym trudem przelazł ponad relingiem. Rozejrzał się dookoła i mruknął po angielsku: - Co się z nami stało? Jeszcze niedawno zrobilibyśmy to samo dwa razy szyb- ciej... - Don Silvio! - wykrzyknął Paravacini. - Ty?! Pomagasz temu amerykańskie-| mu wieprzowi?! 410 - Oczywiście, Wasza Eminencjo - odparł uprzejmie Togazzi. - Jak najbar dziej . Znamy się od czasu, kiedy jeszcze władze kościelne nie popełniały profana cji i nie przyjmowały takich jak ty do służby w Watykanie. Scofield wciąż stał przy lewej burcie i obserwował, jak na odległym krańcu pola do gry w krokieta wyłaniają się sylwetki biegnących w tę stronę ochroniarzy, którzy rzucili siew pościg za księdzem uciekającym z dokumentami z Barcelony. Niespodziewanie padły strzały, kule odłupały kawałek jednej z białych statuetek. - Na miłość boską, tylko go nie zabijcie! - wrzasnął. Rozbrzmiał czyjś histeryczny krzyk i strzelanina ustała. Ktoś zawołał po włosku: - Za późno, signore! On miał pistolet, postrzelił Paola w nogę. Musieliśmy odpowiedzieć ogniem. - Przynieście tu papiery i zabierajcie rannego do lekarza. Szybko! - Brandon odwrócił się do milczącego kardynała, którego teraz Togazzi trzymał na musz ce. - Chciałbym być świadkiem twojej rozprawy przed sądem papieskim. Nieste ty, mam o wiele pilniejsze sprawy na głowie. - Postaram się godnie cię zastąpić, przyjacielu - rzekł don Silvio. - Może przy okazji uda mi się dostąpić rozgrzeszenia. Po trapie wbiegł na pokład jeden z ochroniarzy i wręczył Scofieldowi przesyłkę z Barcelony. Wyjaśnił w kilku słowach, że natychmiast zawiezie rannego kolegę do zaufanego "prywatnego" lekarza, doskonale znanego donowi. Tymczasem Brandon wyciągnął z grubej koperty plik dokumentów, usiadł na ławeczce i zaczął je przeglądać, nie bacząc na to, że kardynał spogląda na niego rozszerzonymi ze strachu oczyma. Po kilku minutach pobieżnego przerzucania papierów odłożył je i podniósł głowę. - To bardzo interesujące materiały, prawda, klecho? - Nie wiem, o czym pan mówi - odrzekł Paravacini. - Nie zaglądałem do koperty, nie mam pojęcia, co jest w tych papierach. Jak widać, list został zaadre sowany do jakiegoś Del Monte, a ja się nazywam inaczej. Korespondencja, po dobnie jak spowiedź, jest objęta ścisłą tajemnicą. - Naprawdę? Więc dlaczego koperta była otwarta? - Musiał to zrobić mój młody kolega, którego przed chwilą zamordowaliście. Będę się za niego modlił, tak samo jak za dusze jego zabójców, bo przecież Jezus modlił się za rzymskich oprawców. - To wielce chwalebne. Tylko w jakim celu pański młody kolega dostarczył tę przesyłkę właśnie panu? - Jego powinniście o to spytać, lecz teraz to niewykonalne. Podejrzewam, że ten list znalazł się przez pomyłkę w mojej skrytce w Bellagio, z której korzystam, ilekroć muszę wyjechać do Rzymu. - Nazwiska Del Monte i Paravacini nie są do siebie zbyt podobne. - W pośpiechu ludzie popełniają różne błędy, zwłaszcza wtedy, kiedy gorli wie chcą wykonać zadanie powierzone im przez zwierzchnika. - A więc zabity był księdzem? - Skądże! Ten obiecujący młodzieniec, równie oddany służbie kościelnej jak świeckiemu prawu... 411 - Wasza Eminencja niepotrzebnie marnuje nasz czas - przerwał mu Togaz- zi. - Mam zdjęcia zrobione w Mediolanie, przedstawiające kolejnych kurierów. Dopiero trzeci przyjechał do Bellagio, lecz wcale się nie zatrzymywał na tutejszej poczcie. A był nim ten właśnie młodzieniec, który przecież nosił koloratkę. - Zadziwiasz mnie, don Silvio. Mówisz o nie znanych mi sprawach. Wyja śnień mógłby udzielić jedynie mój przyjaciel zamordowany przez tego szalonego Amerykanina. - Jak widzisz, przyjacielu, szkoda naszego czasu. - Togazzi zwrócił się do Brandona. - Musimy zupełnie inaczej rozmawiać z takim bezczelnym... ipocriti. Cóż za interesujące materiały znalazłeś w kopercie? - Niezbyt pomyślne wieści - odparł Scofield, sięgając z powrotem po pa piery. - Przyspieszają harmonogram działań, Matareisen chce jak najszybciej dopiąć swego... Posłuchaj. "Niedługo poznacie nową datę, zapewne roześlę wiadomości już z nowej siedziby. Nie mogę się skontaktować z naszym czło wiekiem w Londynie i to mnie bardzo niepokoi. Obawiam się, że wpadł w łapy agentów wywiadu i ujawnił w przesłuchaniu znane sobie fakty. Jego żona twier dzi, że o niczym nie wie, nie sądzęjednak, by coś ukrywała. Stąd moje zaniepo kojenie. W załączeniu przesyłam ci spis nowych kodów łączności krótkofalo wej z poszczególnymi sektorami, w miarę włączania ich do akcji. Nie podaję szczegółów, o których powinieneś pamiętać. Program deszyfrujący został już wgrany do twojego komputera. Jeśli zdecyduję się na przeniesienie siedziby, wybiorę jedno z kilku przygotowanych i wyekwipowanych wcześniej miejsc, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Zachowaj czujność. Nasza chwila jest już blisko. Cały świat się odmieni". Na tym koniec. Nie ma podpisu, ale to z pewnością list od Matareisena. A co najśmieszniejsze, tego londyńskiego agenta załatwił nie kto inny, jak Guiderone, bliski przyjaciel czy nawet zwierzchnik Matareisena. Mogę się tylko pocieszać, że zdążyłem odpowiednio nastawić Fredericsa i tym samym poróżnić obu matarezowskich kutasów... Mam nadzieję, że nie razi cię mój wulgarny język, klecho, skoro w pewnym sensie własnym postępowaniem tak samo obraziłeś cały Kościół. - Nie tylko czuję się urażony - odparł wyniośle kardynał, przybierając pogar dliwy ton - ale wręcz poniżony. Jestem wysokim dostojnikiem kościelnym i spra wom wiary poświęciłem całe swoje życie. Łączenie mojej osoby z jakimś zwario wanym spiskiem mającym na celu przejęcie kontroli nad światową gospodarką wydaje się po prostu śmieszne. Mam nadzieję, że Jego Świątobliwość to zrozu mie. Z pewnością chodzi tu o kolejną prowokację sił antyklerykalnych i antyka- tolickich, z jakimi ostatnio coraz częściej mamy do czynienia. - No i proszę, kardynałku, sam się zdradziłeś. Czy ktoś z nas mówił wcze- śniej o spisku mającym na celu przejęcie kontroli nad światową gospodarką? Paravacini dumnie zadarł głowę i obrzucił Braya piorunującym spojrzeniem-1 - Nie mam nic więcej do dodania. - To może zdefasonuję ci trochę oblicze, żeby odświeżyć twoją pamięć? Scofield odłożył papiery na pokład jachtu, wstał z ławeczki i z groźną miną zrobił dwa kroki w kierunku przerażonego duchownego. 412 - Chyba nie warto sobie brudzić rąk, przyjacielu - rzekł Togazzi, także rusza jąc w tę stronę. - Przekazałem aparat fotograficzny jednemu z moich ludzi. Nie wątpię, że po drodze zrobił zdjęcie trupa leżącego na trawniku. W uzupełnieniu wcześniejszych fotografii będziemy mieli sekwencję nie pozostawiającą żadnych wątpliwości. Jak tylko wróci tu z aparatem, zrobimy jeszcze zdjęcie kardynała, a ty potrzymasz przed nim kopertę przesyłki z Barcelony. Uzyskamy niepodwa żalne dowody. - W pełni przekonywające - odparł Brandon. - Poza tym ja również mam przyjaciół w kurii. Zdrajca kanonów wiary musi zostać uznany przez Kościół za pariasa... Paravacini poderwał się nagle z miejsca i wyrwał pistolet z ręki osłupiałego don Silvia. Nim Brandon zdążył zareagować, przytknął sobie lufę do skroni i pociągnął za spust. Ciało z wielką, zakrwawioną dziurą w głowie zwaliło się bezwładnie na pokład. - Morteprima di disonore - rzekł posępnie Togazzi, spoglądając na trupa. - Jak zapewne wiesz, to włoskie powiedzenie wywodzi się jeszcze z szesnastego wieku. - Lepsza śmierć niż hańba - powtórzył cicho Brandon. - Nawet tanie filmy gangsterskie nie zdołały go do końca strywializować. Ten człowiek miał władzę, niezmierzone bogactwo i olbrzymie wpływy, zarówno w Kościele, jak i wśród urzędników państwowych. Kiedy nagle stanął przed groźbą utraty wszystkiego naraz, samobójstwo uznał za jedyne wyjście. - Rispetto - dodał Togazzi. - Cieszył się wielkim respektem, wraz z nim utra ciłby całą swoją męskość. A każdy Włoch, zwłaszcza duchowny, musi zawsze pamiętać o swojej męskości. - Chyba mamy wreszcie z głowy włoską agendę matarezowców. Lepiej prze ślijmy jak najszybciej te materiały specjalistom komputerowym pracującym w Am sterdamie. Może wydobędąz nich jakieś ciekawe informacje. Więcej nie zostało nam tu już nic do roboty. Niespodziewanie zadzwonił telefon zainstalowany w kajucie jachtu. Obaj popatrzyli na siebie ze zdumieniem. Rozległo się aż pięć sygnałów, nim Brandon w końcu odnalazł aparat i podniósł słuchawkę. - Buon giorno - rzekł, po czym przekazał słuchawkę Togazziemu, obawiając się, że może nie wszystko wyłowić, jeśli rozmówca będzie zbyt szybko mówił po włosku. Ale kobiecy głos przekazał po angielsku: - Jesteście odpowiedzialni za przelaną krew Paravaciniego, człowieka wiel kiego honoru. Zapłacicie za to. Stojąca przy oknie wielkiego domu pokojówka odłożyła słuchawkę i opuściła trzymaną w ręku lornetkę. Szybko otarła łzy spływające po twarzy. Zginął właśnie jej kochanek, a wraz z nim skończyło się dla niej tak wspaniałe życie, jakiego już nigdy więcej miała nie doświadczyć. XXXIV Wszyscy troje musicie wracać do Londynu - oznajmił przez telefon Frank Shields przebywającemu nadal w Filadelfii Pryce'owi. - I to natychmiast. - A co z Wahlburgiem? - Zajmiemy się tym. Moi ludzie sąjuż w jego domu, usunęli zwłoki i zatarli wszelkie ślady samobójstwa. Nic się nie przedostanie do mediów. Facet zostanie uznany za zaginionego. - Mieszkał sam? - Korzystał z pomocy służącego, który czasami nocował w pokoju gościn nym. Facet jest dyplomowanym pielęgniarzem, wygląda więc na to, że Wahlburg był hipochondrykiem. Żona zmarła mu kilka lat temu, a obie córki, już zamężne, mieszkająw Los Angeles i San Antonio. Mamy czyste pole. Automatyczna sekre tarka została tak ustawiona, jakby bankier wyjechał gdzieś w interesach. - Na co liczysz? - Mam nadzieję, że trzej pozostali matarezowcy, to znaczy Fowler, White- head i Nichols, stracą głowę, gdy nie będą się mogli skontaktować z Wahlbur giem. A jeśli dobrze wykonałeś swą robotę w Nowym Jorku i Palm Beach, po winni zacząć podejrzewać najgorsze. W takiej sytuacji łatwo popełnić błąd. - W każdym razie ja zrobiłem swoje, Frank. A co się dzieje w Londynie? - Lepiej usiądź albo przytrzymaj się czegoś mocno. Matareisen uciekł Anglikom. - Niemożliwe! - A jednak. Nie będę się wdawał w szczegóły. Najważniejsze jest to, że praw dopodobnie zakłada teraz nową centralę gdzieś w Europie. - Matko Boska! - To nie wszystko. Scofield i jego przyjaciel, Togazzi, zdemaskowali przed stawiciela matarezowców w Mediolanie. Siatką kierował kardynał Paravacini, o którym wspominałeś w swoim raporcie. - Nawet mnie to nie dziwi - odparł Cameron. - Przycisnęli go do muru? 414 - Nie zdążyli. Popełnił samobójstwo w momencie, kiedy wyciągali na światło dzienne jego przestępstwa. - Dali mu broń do ręki?! - Wyrwał pistolet Togazziemu. Wcześniej jednak odebrał dużą przesyłkę od Matareisena, a chłopcy zdołali ją przejąć. Większość materiałów dotyczy szcze gółów szyfrowanej łączności satelitarnej, toteż przekazali dokumenty specjali stom pracującym przy Keizersgracht. Dowiedzieliśmy się jednak, że matarezow- cy postanowili przyspieszyć harmonogram działań... - Przyspieszyć?! - wykrzyknął Pryce. - To znaczy, że zostało nam jeszcze mniej czasu, niż sądziliśmy! - I dlatego Scofield chce, żebyście jak najszybciej wrócili do Londynu. Nie wyjaśnił ani mnie, ani Watersowi, co zamierza. Oznajmił tylko, że ma dla was pilną robotę. - Przeklęty sukinsyn! - Zarezerwowałem trzy miejsca w concordzie, który startuje z lotniska Kenne- dy'ego o dziewiątej czterdzieści pięć. Rejs poprowadzi kapitan Terence Henderson, który współpracuje z MI-5. Przejmie was w sali odpraw i rozmieści na pokładzie. - A to znaczy, że nie mamy zbyt wiele czasu. - Owszem. Śmigłowiec zabierze was z lądowiska w zachodnim końcu hote lowego parkingu. Wydałem już dyspozycje. Powinien wylądować w Filadelfii dokładnie za pięćdziesiąt minut. - I znów musimy się przygotować na niedogodności podróży odrzutowcem. - Nie skończy się na concordzie. W Londynie będzie na was czekał samolot. Po lecisz z Considineem do Mediolanu. Tam dołączycie do Brandona i Togazziego. - Chyba już ci to powiedziałem, "Szparooki", że jesteś niezastąpiony. - I mam nadzieję, że to się nigdy nie zmieni, "Camshaft". Zacznijcie się pakować. Podróż do Londynu upłynęła bez zakłóceń. Kapitan Henderson okazał się niemal ideałem brytyjskiego oficera, chociaż nie służył w wojsku. Głos miał miękki i łagodny, ale mówił z taką pewnością siebie, że od razu było wiadomo, iż lepiej z nim nie zadzierać. - Kiedy wylądujemy - rzekł pod koniec lotu - proszę zostać na swoich miej scach, dopóki nie wyjdą pozostali pasażerowie. Później przeprowadzę państwa przez odprawę celną i paszportową. - Widzę, że służba wywiadowcza naprawdę nie jest panu obca, kapitanie - odezwał się Luther siedzący naprzeciwko Camerona i Leslie. - Czyżby i pańskim ideałem był James Bond? - Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza - odparł z uśmiechem Hender son. Pochylił się w stronę Considine'a i dodał szeptem: - Tylko proszę tego nie rozgłaszać, bo zaraz włączę dopalacze i zostanie z pana mokra plama na fotelu. - Spokojnie, chłopie! Sam jestem lotnikiem... - Wiem o tym, komandorze. - Rety, wszyscy mnie nagle awansują. 415 - A może chciałby pan zwiedzić kabinę pilotów? Na pewno się panu spodoba. - Czemu nie? Chętnie. Wykorzystam tę okazję, żeby nie spuszczać pana z oczu. - No to zapraszam, kolego. Proszę za mną. Luther wstał z fotela i po chwili zniknął za kapitanem w wąskim przejściu. - Chcę polecieć z wami do Mediolanu-odezwała się Leslie. - Innym razem - odparł stanowczo Cameron. - Z sekcji radiooperatorskiej concorde'a porozumiałem się z Geofem Watersem. Powiedział, że nawet Sco field odesłał Antonię do Londynu. - Aleja nie jestem Antonią- oznajmiła z naciskiem Montrose. - Uspokój się, moja droga. Jeszcze nie skończyłem. Geof przekazał ponadto, że Bray zamówił u niego całą masę różnorakiego sprzętu, który ma być gotów do przetransportowania w niewiadome miejsce. Określił to jako czyste wariactwo. - I mimo to zgodził się przygotować ów sprzęt? - Powiedział śmieszną rzecz. "Jeśli Beowulf Agate zaczyna wydawać podob ne dyspozycje, to znaczy, że przystępuje do poważniejszej rozgrywki". - Rzekłabym, że w takiej sytuacji powinien przede wszystkim złożyć szcze gółowy raport. - Zgadzam się z tobą. Odparłem, że przynajmniej mógłby jakoś umotywować swoje żądania. Ale Geof stwierdził jedynie, że woli dać Scofieldowi kilka dni na uzyskanie potwierdzenia własnych podejrzeń. - Moim zdaniem kolejność powinna być odwrotna, najpierw trzeba by zna leźć potwierdzenie... - Sprawa nie jest tak oczywista. Jak ci już mówiłem, matarezowcy postanowi li przyspieszyć swoje działania, a więc niewykluczone, że został nam najwyżej tydzień. Bray musi być pewien swoich wniosków. Widocznie chce natychmiast przystąpić do akcji, gdy tylko znajdzie jakieś dowody. - I tak uważam, że jest to sprzeczne z zasadami akcji terenowych. - Ale masz na myśli akcje wojskowe, tymczasem nie służymy w armii i dzia łamy w całkiem innym zakresie. - To jednak nie zmienia faktu, że wolałabym polecieć z wami. - Najpierw trzeba się przekonać, do czego Scofield zmierza. Musisz pamię tać o dziecku, ja zaś nie mam żadnych obowiązków. Następne osiem godzin wypełniły im gorączkowe działania. Kapitan Henderson pobił własny rekord i przeleciał przez Atlantyk w ciągu dwóch godzin i pię dziesięciu jeden minut. Na lotnisku Heathrow czekał już na nich Waters, toteż gdy tylko przeszli pobieżną odprawę paszportową, natychmiast wręczył im dwie walizki - jedną Lutherowi, drugą Cameronowi. - Twoje wymiary, poruczniku, ściągnęliśmy od kwatermistrza marynarki, a twoje, Cameron, zdjęliśmy na podstawie rzeczy pozostawionych w hotelu, stąd też mogli śmy zawczasu przygotować dla was komplety nowych ubrań. Są w walizkach. - Po co nam te ubrania? - zdziwił się Pryce. - Ze względów bezpieczeństwa, staruszku. Nie mają żadnych metek, naszy wek czy znaków fabrycznych. Innymi słowy na ich podstawie nie da się określić kraju, z którego pochodzi właściciel. 416 - Jasna cholera! - syknął Luther. - W co ten stary kocur chce nas wciągnąć? - Tego nie powiedział. Ale z każdym dniem coraz bardziej przypomina mi Beowulfa Agate'a sprzed lat, od którego często trzeba się było trzymać na dy stans. Licząc się z możliwością różnych jego... machinacji, musiałem podjąć pewne kroki w celu zabezpieczenia podległych mi służb. - A może ktoś by pomyślał o naszym bezpieczeństwie? -jęknął Considine. - No więc, co do ubrań, możecie sięjuż czuć całkowicie zabezpieczeni. - Stokrotne dzięki! Jestem wykwalifikowanym pilotem. Wolałbym chyba, żeby NASA wysłała mnie na Księżyc albo Marsa. - Przypomnij sobie o Pensacoli, Luther - wtrącił Pryce. - Pewna pani koman dor wciąż tam na ciebie czeka... komandorze. - To chyba jeszcze za mało, żebym natychmiast zgodził się włożyć te ciuchy... - Wykorzystajcie ostatnie godziny światła słonecznego, poruczniku -odezwał się Waters. - Wasz bristol freighter czeka przed hangarem. Twoim drugim pilo tem będzie nasz człowiek, który wie tylko tyle, że ma wam towarzyszyć w drodze do Mediolanu. Dostał już zatwierdzony plan lotu. Radziłbym więc, żebyście się pospieszyli. - Dlaczego nie mogę lecieć sam? - Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie jesteśmy na małym prywatnym lotni sku czy gdzieś za granicą, gdzie dałoby się ugadać kontrolera z wieży, ale na Heathrow. A tu ściśle przestrzegają wszelkich regulaminów. Ponadto jakakolwiek próba ich ominięcia tylko niepotrzebnie zwróciłaby na was uwagę. Po drugie, przeskoczyliście w krótkim czasie kilka stref czasowych, co wcześniej czy póź niej musi się objawić zmęczeniem. Ostrożności nigdy za wiele. - Trzeba było to samo powiedzieć tysiącom pilotów myśliwskich, jacy zginę li od początku drugiej wojny światowej do Pustynnej Burzy. - Niestety, to nierealny postulat. - Tak jest! Wylądowali już po zmroku. Drugi pilot z MI-5 został na lotnisku, wkrótce miał wyruszyć w drogę powrotną, natomiast Camerona i Luthera zabrał kierowca Togazziego. Considine wysiadł w mieście, gdyż miał zarezerwowany pokój w hotelu, a Pryce pojechał dalej znaną mu, poobijaną i odrapaną limuzyną o luksusowym wnętrzu. W czasie drogi rozmyślał głównie nad dwoma sprawami. Przede wszystkim uderzyło go, jak bardzo brak mu towarzystwa Leslie, przy czym nie chodziło tylko o sprawy uczuciowe, lecz także o jej trzeźwe osądy i cenne rady. Musiał w końcu powiedzieć sobie wprost, że oto on, człowiek o naturze samotnika i -pomijając już kwestię ograniczeń narzucanych mu przez rodzaj wykonywanych zadań - zwolen nik tylko przelotnych związków, niechętny do brania na siebie odpowiedzialności za inne osoby, teraz zakochał się bez pamięci. Od czasu nauki w college'u parokrot nie doświadczał tak intensywnych uczuć, lecz najpierw bezgraniczna fascynacja nauką, potem zaś wyczerpujące szkolenia do pracy w agencji stanęły na przeszko dzie utworzeniu głębszych związków. Później pojawiły się jeszcze inne czynniki i mimo że był w pełni świadom, iż poświęcenie dla spraw służbowych, za każdym 417 razem przynoszących nowe doświadczenia, nigdy w nim nie wygaśnie, to jednak zyskał znacznie więcej wolnego czasu. I ostatecznie znalazł drugą osobę, która chciała dzielić jego smutki i radości do końca życia. Tylko to wystarczyło, żeby się zaangażować uczuciowo. Zdawał sobie jednak sprawę, że w przeciwieństwie do krótkich nie zobowiązujących romansów, miłość jest nieprzewidywalna i musi wnieść w jego życie tęsknotę, pożądanie oraz niecierpliwość. Drugim przedmiotem rozważań był Scofield. Cameron głowił się nad tym, co osławiony Beowulf Agate mógł wymyślić i dlaczego był tak strasznie tajemniczy. Przecież w tej sytuacji efekciarstwo nie miało większego sensu, a doświadczenie Brandona powinno wziąć górę nad wszelkimi ambicjami. Cóż zatem mogło spowodować tak dziwne zachowanie? Pocieszała go tylko myśl, że już niedługo miał się wszystkiego dowiedzieć. Kiedy dotarli w końcu do ukrytej w lesie na wzgórzach ponad Bellagio rezydencj i Togazziego, Pryce został ponownie zaprowadzony na wąską werandę z szeregiem lunet wycelowanych w przeciwległy brzeg jeziora. Powitanie było krótkie, gdyż Scofield aż się palił do przedstawienia mu swoich odkryć. Pospiesznie opisał samobójstwo kardynała oraz dziwny telefon od tajemniczej kobiety, który odebrali na jachcie. - Mogła dzwonić jedynie z domu, toteż gdy don Silvio zajął się wydawaniem dyspozycji dotyczących uprzątnięcia zwłok obu duchownych, ja pobiegłem do rezydencji i zacząłem przeszukiwać pokoje. Nikogo tam nie było, w każdym ra zie na nikogo się nie natknąłem, ale znalazłem lornetkę na stoliku w bibliotece, obok telefonu. Z pobliskiego okna roztaczał się doskonały widok na jacht. Zatem na pewno dzwoniła stamtąd. - Ale jej nie znalazłeś? - Nie. Zacząłem jednak przeszukiwać bibliotekę, bo jeszcze nigdy podobnej nie widziałem. Stały tam, jak w każdej, setki oprawionych w skórę woluminów, za pewne nigdy nie czytanych, a oprócz nich było mnóstwo zwykłych, poniszczonych, tanich wydań, lecz między nimi natrafiłem na swoiste archiwum. Niektóre z segre gatorów musiały być bardzo stare, bo okleina na nich pożółkła. Wyciągnąłem kilka i zacząłem przeglądać. A zaraz potem przywołałem ochroniarza i poprosiłem, by przekazał pozostającemu na jachcie don Silvio, że jakiś czas zabawię w bibliotece. - Co było w tym archiwum? - Ni mniej, ni więcej, tylko dokumentarium rodu barona Matarese'a, sięgające wstecz aż do początku naszego wieku. Mnóstwo zdjęć, dagerotypów, wycinków prasowych, schematów i różnie poopisywanych mapek. Niewiele tekstu, jedynie garść krótszych lub dłuższych notatek, w większości odręcznych. No i po włosku. - Dużą część musiałem mu tłumaczyć - wtrącił Togazzi. - Z grubsza umie się porozumieć, lecz w wypadku tekstów pisanych jest jak analfabeta. - Za to znam francuski znacznie lepiej od ciebie! - Też mi porównanie. - Dowiedziałeś się czegoś nowego? - spytał zniecierpliwiony Pryce. - Owszem, a raczej przypomniałem sobie tylko stare, bardzo dawne sprawy. Dały mi jednak sporo do myślenia. Szukaliśmy nie tych elementów, których nale- 418 ży szukać. Próbowaliśmy zidentyfikować i zlokalizować nadchodzący kryzys, zapobiec jego skutkom. - A jak inaczej możemy pokrzyżować plany spiskowców, jeżeli wcześniej ich nie sprecyzujemy? - Właśnie o to chodzi. Nie mamy szans na ich sprecyzowanie. Wszelkie szcze góły zna tylko jeden człowiek koordynujący poczynania. Matareisen. Tylko on mógłby nam dostarczyć niezbędnych informacji, ajak się domyślam, teraz za konspirował się szczególnie dokładnie. - Do czego zmierzasz? - Otóż mam tak silne przeczucie, że aż mnie ściska w dołku. - Jakie przeczucie? - Musisz wiedzieć, że w jednym z segregatorów w bibliotece znajdowały się wyłącznie materiały dotyczące ruin dawnej fortecy Matarese'a, czyli korsykań skiej posiadłości barona. Były tam dziesiątki zdjęć robionych z różnej perspekty wy, ukazujących zarówno resztki samej budowli, jak i otaczający ją teren. Co najmniej trzydzieści odbitek dużego formatu było znacznie młodszych od reszty. Nie zauważyłem ani przebarwień papieru, ani żadnych zgnieceń, jakby zdjęcia zrobiono wczoraj. Na przypiętej do nich kartce widniała odręczna notatka o tre ści: Negatives per J. V.M. - Czyli "Negatywy dla Jana van der Meera" - wtrącił pospiesznie Cameron. - Dokładnie tak. Zadałem sobie pytanie, do czego Matareisenowi mogła być potrzebna fotograficzna dokumentacja starej, zrujnowanej posiadłości. - Odpowiedź nasuwa się sama - rzekł Togazzi. - Planował odbudowę rezy dencji. - Pomyślałem to samo - ciągnął Scofield. - Wszak chodzi o rodową siedzibę Matarese'a, źródło jego potęgi. Nie zamierzam się odwoływać do kanonów psy choanalizy, wiemy jednak, że van der Meer to fanatyk. Jest genialnym strategiem, lecz nie potrafi się uwolnić od pewnych schematów myślowych. Zatem gdzie taki człowiek mógłby się schronić, jeśli nie w posiadłości swoich przodków, żeby stam tąd kierować dalszymi przygotowaniami do światowej katastrofy? - Niczego jednak nie wiesz na pewno, Bray. - Będę wiedział jutro. - Jakim sposobem? - Geof podał mi numer telefonu i fałszywe nazwisko, pod jakim Considine zameldował się w hotelu. Już się z nim umówiłem. O świcie wystartuje z Medio lanu i zabierze nas z małego prywatnego lotniska nad jeziorem Maggiore. Twier dzi, że je zna, bo zabierał stamtąd ciebie i Leslie. - Zgadza się. - Wcześniej zatankuje do pełna. Weźmiemy kurs nad południowo-wschodnie wybrzeże Korsyki. To w prostej linii trzysta dziewięćdziesiąt kilometrów, a w obie strony siedemset osiemdziesiąt, toteż nie będziemy musieli nigdzie lądować. Po lecimy nisko do Solenzary, a stamtąd do Porto Vecchio, leżącego na północ od Bonifacio. Na podstawie współrzędnych z map odnalezionych w archiwum Para- vacinich bez trudu zlokalizujemy ruiny posiadłości Matarese'a. 419 - Czy to rozsądne? - Na pułapie czterech tysięcy metrów nic nam nie grozi. Wśród sprzętu, jaki zamówiłem, jest wojskowa kamera teleskopowa do zdjęć z dużej wysokości, z której można robić zdjęcia nawet przez cienką powłokę chmur. Przelecimy kil ka razy nad majątkiem i sprawdzimy, co się tam dzieje. Jeśli zauważymy jakichś ludzi, przejdziemy do fazy drugiej operacji. - To znaczy? - Najbliższe lotnisko jest w Senetosie, jakieś dwadzieścia minut drogi pie chotą od fortecy barona. Wylądujemy, przekradniemy się na teren i zrobimy zwiad. - Dobry Boże! Bez żadnego wsparcia? Czemu zaplanowałeś tę eskapadę w ścisłej tajemnicy? - Ponieważ nikomu nie ufam. Matarezowcy przeniknęli do wszystkich służb specjalnych. A jeśli przeczucie mnie nie myli, van der Meer bezgranicznie się cieszy odzyskaną wolnością. Lecz kiedy tylko szpiedzy mu doniosą, że zaintere sowaliśmy się Porto Vecchio, albo znowu zapadnie się pod ziemię, albo ściągnie takie siły, że i cała armia będzie musiała szturmować jego siedzibę. - Musisz być realistą. Bray. Co zrobisz, jeśli twój wniosek okaże się błędny i nikogo tam nie będzie? - Nic się nie stanie. W Londynie trwa dochodzenie, "Szparooki" dwoi się i troi, specjaliści przy Keizersgracht pracują na okrągło. Naprawdę nie jesteśmy osa motnieni. Jeśli się mylę, stracimy tylko czas. - Załóżmy jednak, że Matareisen rzeczywiście założył tam nową centralę i zdą żył ściągnąć wzmocnioną ochronę, uzbrojoną po zęby. - Czy sądzisz, młodzieńcze, że nigdy wcześniej nie robiłem podobnych zwia dów? Wykonywałem podobne zadania, kiedy ty jeszcze kwiliłeś w pieluchach. - To nie jest odpowiedź, Brandon. - Masz rację. Wśród sprzętu, jaki zgromadził dla nas Geof, jest także przeno śny telefon łączności satelitarnej umożliwiający bezpośredni kontakt z Londy nem. Jeżeli jest tak, jak mówisz, ściągniemy na miejsce jednostkę francuskich komandosów czekającą w Marsylii. Odrzutowym transportowcem dotrą do Sene- tosy w ciągu kilkunastu minut. - Więc jednak nie zaplanowałeś swojej akcji w ścisłej tajemnicy! - Mylisz się. Dowództwo jednostki nie ma o niczym pojęcia. Wie tylko tyle, że może wybuchnąć poważny konflikt na jednej z wysp śródziemnomorskich. Geof utrzymuje stałą łączność z francuskim Deuxieme Bureau, stamtąd wyjdzie rozkaz przerzucenia komandosów do Senetosy i oddania ich do naszej dyspozycji. O ile, rzecz jasna, będzie to w ogóle konieczne. - No tak. Wcześniej musisz przeprowadzić ten rekonesans. - Zakładam, że uczynimy to razem. Ściągnąłem odpowiedni sprzęt, stroje maskujące, lornetki, maczety, noże myśliwskie, pistolety z tłumikami, buty tere nowe, cęgi do cięcia drutu, pojemniki z gazem obezwładniającym... Mamy wszyst ko, czego nam trzeba. - Na pewno? - zapytał z uśmiechem Pryce. XXXV Polecieli wzdłuż korsykańskiego wybrzeża korytarzem prowadzącym na wysokości tysiąca dwustu metrów, lecz za Solenzarą Luther poderwał maszynę do pułapu czterech tysięcy. Skomplikowana szpiegowska kamera była już zamontowana w odpowiednim miejscu, jej obiektyw mierzył w ziemię poprzez otwartą klapę w spodzie kadłuba wielozadaniowego bristol freightera. - Znajdziemy się nad wyznaczonym punktem mniej więcej za dwie minuty - oznajmił przez interkon Considine. - Jesteście gotowi? - Jak najbardziej - odparł Scofield pochylony nad kamerą. Dziesięciocalowy ekran ukazywał przesuwający się w dole teren w tysiąckrotnym przybliżeniu. Automat wykonywał zdjęcia z częstotliwością dwóch klatek na sekundę. Dwie minuty później Luther odezwał się ponownie: - Wyregulujcie ostrość i ustawcie kontrast. Zbliżamy się. - Mam wrażenie, że podobne zadania nie są ci obce, poruczniku - rzekł Ca- meron, przyciskając laryngofon do krtani. - Masz rację, tajniaku. Brałem udział w podobnych lotach nad Irakiem. To były wycieczki krajoznawcze, dopóki Arabom nie zechciało się odpalać rakiet. - Rety! - wykrzyknął Brandon, pochylając sięjeszcze bardziej nad ekranem. - Tylko popatrz na to, Cam! Wygląda, jakby te drzewa były kilkadziesiąt metrów, a nie cztery kilometry pod nami. - Wchodzimy nad cel - zapowiedział Considine. - Powodzenia, bombardierze! - Jest! - wykrzyknął Scofield. - Ale to wcale nie są ruiny! Mieliśmy rację zTogazzim, posiadłość odbudowano! Zrób nawrót, Luther! Wykonamy drugie podejście. - Już się robi - odparł pilot, kładąc maszynę na skrzydło. Cztery kolejne przeloty nad rezydencją umożliwiły im sfotografowanie łącznie pięciu osób przebywających na terenie majątku. Według wszelkiego prawdopodobieństwa dwie z nich to były kobiety, a starszy mężczyzna kręcący się mię- 421 dzy rabatami kwiatowymi pełnił zapewne rolę ogrodnika. Dwaj młodsi podczas ostatniego podejścia wsiadali właśnie do samochodu. - To mi wystarczy - oznajmił Beowulf Agate. - Przechodzimy do fazy dru giej. Lądujemy w Senetosie. Luther, nie będziesz miał kłopotów z odnalezieniem lotniska? - Namierzyłem je, zanim kazałeś mi latać w kółko. Na lotnisku Scofield i Pryce otworzyli skrzynię ze sprzętem i zaczęli wyciągać oraz rozdzielać między siebie różne rzeczy. Bray popchnął w stronę Considine'a panterkę oddziałów specjalnych, pas z amunicją oraz pistolet z tłumikiem. - Po co mi to, do cholery? - zdziwił się pilot. - Już dostałem nowe ubrania odarte z wszystkich metek. - Przebierz się na wypadek, gdyby zaistniały nieprzewidziane okoliczności i musielibyśmy ściągnąć wsparcie. - Dopóki jestem na ziemi, nie mam ochoty się znaleźć w żadnych nieprzewi dzianych okolicznościach. Walczę tylko w powietrzu, kolego. - Nie sądzę, byś miał ku temu okazję. Nie wykluczam jednak, że pojawi się tu niewielki kontyngent francuskich komandosów... - Komandosów?! - huknął Luther. -Zamierzacie ostro pogrywać, chłopcy! - Źle mnie zrozumiałeś, Luther. Stąd do Porto Vecchio wiedzie tylko jedna droga. Jeśli zajdzie konieczność ściągnięcia posiłków, będę na nie czekał gdzieś przy tej drodze, żeby wydać komandosom rozkazy. Przyszło mi do głowy, że sko ro tu zostajesz, mógłbyś wstępnie pokierować oddziałem, a czułbyś się znacznie pewniej w wojskowym mundurze. - Wcale nie mam ochoty czuć się pewniej. - Nie zapominaj o Pensacoli, Luther - rzekł cicho Cameron. - Już sam nie wiem, czy z waszej strony to obietnica, czy zwykła podpucha. - Popatrz, jaki spryciarz - mruknął Scofield. - No dobra, chłopcy. Czas nagli. Zaledwie Brandon i Pryce się przebrali i naszykowali partyzancki ekwipunek, a Considine wciąż poprawiał polowy mundur ściągnięty ciężkim pasem z amunicją, podbiegł do nich kontroler lotów i zagadnął łamaną angielszczyzną: - Bardzo witam w Senetosa, signori, chociaż nigdy wcześniej was nie widzia łem. Możecie robić swoją operację. Moi ludzie zaraz nakryją samolot siatką. - Czy to konieczne? - zapytał Luther. - Rozkazy z Londynu. Działajcie... piacere. Lotnisko zostanie zamknięte, dopóki nie przyjdą nowe rozkazy. - Bardzo dobrze - odparł Scofield. - Zostań na nasłuchu, poruczniku. Bę dziemy w kontakcie. - Mam nadzieję. Bray i Cameron ruszyli drogą prowadzącą z lotniska między wzgórza. Było wczesne przedpołudnie, musieli więc trzymać się skraju dziurawej i popękanej wstążki asfaltu, żeby czym prędzej skryć się w lesie, gdyby szosą nadjechał jakiś samochód. Dwukrotnie zostali do tego zmuszeni. Najpierw od strony miasta pokazał się stary czarny renault. Zerkając ostrożnie zza pni drzew, odprowadzili wzrokiem małżeństwo w średnim wieku, wyraźnie toczące ja- 422 kąś sprzeczkę. Kilka minut później w zdumieniu usłyszeli za sobą głosy. Schowali się szybko, lecz z ulgą spostrzegli, że to jedynie czterech nastolatków, prawdopodobnie uprawiających jakiś sport i rozgrzewających się na parokilometrowej trasie biegu. Kiedy młodzież zniknęła za zakrętem, szybkim krokiem poszli dalej i wkrótce dotarli do krawędzi pasma wzgórz. Przed nimi, w bok od drogi, wyłoniła się odrestaurowana posiadłość barona di Matarese. - Tutaj się rozdzielimy, dobrze? - odezwał się cicho Beowulf Agate. - Tak będzie lepiej - przyznał Cameron. - Obejdę majątek od prawej strony, ty od lewej. - Ale przemykamy się lasem. - To oczywiste. - W porządku. Nawiązujemy łączność radiową co pięć minut. Pryce skręcił z drogi i zanurzył się w las zbiegający do Porto Vecchio. Scofield poszedł dalej prosto. Po kilku minutach obaj dotarli nad krawędź stromego zbocza. Zdziczały las był prawie nie do przebycia, musieli przedzierać się przez kolczaste zarośla porośnięte dzikim winem i wyrąbywać maczetami drogę przez gęstwinę subtropikalnej roślinności, uważając bacznie, żeby nie zjechać po grząskiej, rozmytej przez deszcze ziemi. Po dotarciu na dno wąwozu stanęli przed jeszcze trudniejszym zadaniem wdrapania się na przeciwległe zbocze. Krótkofalówki spisywały się bez zarzutu, ale ponieważ rozmawiali na ogólnodostępnej częstotliwości, ograniczali się jedynie do zdawkowych komunikatów. - Cam - odezwał się wreszcie głośnym szeptem Brandon. - Słucham. - Uważaj. Jeśli po twojej stronie jest to samo, niedługo wyjdziesz na zasieki, gęste ogrodzenie ze zrolowanego drutu kolczastego, rozciągniętego do wysoko ści ponad dwóch metrów. - Aha, chyba już je widzę. Między drzewami przede mną coś połyskuje meta licznie. - U mnie jest to samo. - A już chciałem wybuchnąć śmiechem, kiedy wspomniałeś o zasiekach z drutu kolczastego. Czyżbyś miał zdolności jasnowidza? - Skądże. Dowiedziałem się z mapy, że posiadłość z trzech stron jest otoczo na lasem. Doszedłem więc do wniosku, iż nie wchodzą w grę żadne elektroniczne systemy ostrzegawcze, bo dzikie zwierzęta i ptaki uruchamiałyby alarm co kilka sekund. Pozostawało więc jedynie tradycyjne ogrodzenie z siatki bądź drutu kol czastego, stąd w wyposażeniu cęgi. - Cieszę się, że na Harvardzie uczyli cię nie tylko greki i łaciny. - Złośliwiec. Pamiętaj, iż musisz zacząć ciąć przy ziemi i robić na tyle szero ki półkolisty tunel, abyś mógł się swobodnie przeczołgać na drugą stronę. - Dzięki za dobre rady, mamusiu. Rozejrzawszy się pobieżnie po terenie posiadłości, obaj spiskowcy uzgodnili przez radio, że spotkają się za drewnianym płotkiem we wschodniej części ogrodu, od strony Camerona. Po długich minutach oczekiwania na skraju kępy drzew 423 ukazał się wreszcie Scofield. Pryce podniósł się zza sterty suchych liści i przygarbiony podbiegł do niego. - To włoskie słońce diabelnie mocno grzeje nawet o tej porze roku - szepnął zadyszany i spocony Brandon. - Cicho! - syknął Cameron. - Patrz. Między rozsadzonymi z rzadka drzewami oddzielającymi kolisty podjazd przed frontonem domu zauważyli mężczyznę w roboczym ubraniu, który wyszedł na ganek i pospiesznie wyjął z kieszeni spodni paczkę papierosów. Zapalił, zaciągnął się głęboko dymem, po czym zerknął trwożliwie na boki niczym nastolatek próbujący tytoniu w tajemnicy przed rodzicami. Chwilę później stanęła obok niego kobieta w stroju pokojówki i także wyjęła paczkę z kieszeni fartuszka. Mężczyzna przypalił jej papierosa, po czym objął ją ramieniem i zaczął lewą dłonią wodzić po bluzce na piersi. Kobieta zachichotała i szybko sięgnęła do jego krocza. - Trwają figle i zabawy w burdelu Chez Matarese - szepnął Pryce. - Ważniejsze jest to, że wyszli przed dom, aby zapalić. - Dlaczego? - Z akt Matareisena zgromadzonych przez Geofa wynika, iż jest on zacie kłym przeciwnikiem, chorobliwym wrogiem tytoniu. Sam wiesz, że w kamienicy przy Keizersgracht nie było ani jednej popielniczki. Zapewne nie pozwala niko mu palić w pomieszczeniach. - Co jedynie potwierdza jego obsesyjne podejście do życia. - Ma ku temu ważne powody. Ze starej karty chorobowej wynika, iż dawniej leczył się u pulmonologa, gdyż miał jakieś duże kłopoty z oskrzelami... On tu musi być, Cam. Przeczucie mnie nie zawiodło. - Wolałbym jednak zyskać potwierdzenie, nim zaalarmujemy Geofa i ścią gniemy komandosów z Marsylii. - Wcale nie wiem, czy będzie trzeba ich sprowadzać. - Bray, to nie jest miejsce ani pora na wykazywanie się bohaterstwem. - Nie znoszę bohaterów. Przez nich tylko niepotrzebnie giną ludzie. - Do czego więc zmierzasz? - Nie zapominaj o celu, dla którego się tu zakradliśmy - mruknął Scofield, nie spuszczając z oczu rozległego frontonu budynku i kolistego podjazdu. - Chce my wyciągnąć od Matareisena informacje na temat tego, co dotychczas zrobił i co dalej knuje, żeby zapobiec katastrofie, o ile jeszcze nie jest za późno. - I sądzisz, że to koliduje z ewentualnym wsparciem komandosów, jakie Geof może nam zapewnić za pośrednictwem Deuxieme Bureau? - Cofnijmy się prawie o trzydzieści lat - szepnął Brandon. Mówił spokojnie, bez emocji, jakby na chłodno analizował odległe wspomnienia. - Tak samo podkra- dłem się do posiadłości Appletonów na obrzeżach Bostonu. To prawda, że poroz- mieszczałem granaty na trawnikach wokół domu, lecz zanim jeszcze rozpętało się piekło i ludzie zaczęli padać jak motyle strącone nagłą ulewą, wewnątrz budynku rozległy się inne eksplozje, które wywołały pożar. Przywódcy matarezowców podło żyli ładunki zapalające, żeby całkowicie zniszczyć swoje archiwum, zlikwidować wszelką dokumentację. Wygląda na to, że w Kręgu mamy czcicieli ognia. 424 - "Punkty zapalne w regionie śródziemnomorskim" - mruknął w zamyśleniu Pryce, odprowadzając spojrzeniem dwoje palaczy, którzy po obejściu kolistego pla cyku skręcili w ich kierunku. - Nadal zachodzę w głowę, co to może oznaczać. - Cicho! Ochroniarz z pokojówką minęli ich w odległości dwóch metrów. Obściskiwali się nawzajem, jakby w ich żyłach nadal kipiała burza hormonów z okresu dojrzewania. Kiedy weszli między rabaty i skręcili w stronę południowej części ogrodu, zaczęli się wzajemnie rozbierać. - Po zmroku zgarnęlibyśmy ich bez trudu i od razu się dowiedzieli, kto jesz cze przebywa na terenie posiadłości. - Niestety, mamy środek dnia. Co zatem robimy? - Wracamy na lotnisko. Tam odpoczniemy i wrócimy nocą. Ale tym razem pójdę twoją trasą. - Niech to szlag... - A co'? Wolisz tu zaczekać do wieczora, wystawiony na pastwę owadów i węży? - Nie. Wracamy. W Senetosie zastali Considine'a drzemiącego na krześle w prowizorycznym centrum kontroli lotów. Stojąca obok na stole krótkofalówka była włączona, z głośnika dolatywał cichy szum elektrostatyki. W drugim końcu pomieszczenia siedzący przed konsolą łączności kontroler przeglądał jakieś ilustrowane czasopismo. - Luther! - Cameron potrząsnął pilota za ramię. - Słucham! - Porucznik ocknął się błyskawicznie i popatrzył na niego zaczer wienionymi oczyma. - Ach, to wy... Już wróciliście? Co się stało? - Opowiemy ci na zewnątrz - odparł Beowulf Agate. - Chodź, przejdziemy się trochę. Podczas spaceru skrajem wąskiego pasa startowego zrelacjonowali mu szczegółowo przebieg rekonesansu, wyjaśniając dokładnie, czego muszą się jeszcze dowiedzieć. - Wygląda na to, że potrzebna wam pomoc - oświadczył Considine. - Pora wezwać komandosów... - Nie! - przerwał mu stanowczo Brandon. - A to dlatego, że nie wiemy też, jakie środki bezpieczeństwa stosuje Matareisen po zmroku. Nie możemy wedrzeć się do rezydencji za dnia, ale nie wolno nam też ściągać odwodów. W każdym razie jeszcze nie teraz. - Dlaczego? - Ponieważ lądujący tutaj odrzutowiec transportowy, poruczniku, zwłaszcza, taki, z którego wysypuje się doborowy oddział umundurowanych komandosów, sprawi, że wieść o tym rozniesie się niczym pożar po wyschniętym stepie. Znam matarezowców, mają w zwyczaju opłacać miejscową ludność za dostarczanie tego typu informacji. - Ty chyba w ogóle nie masz zamiaru korzystać z pomocy wojska, prawda? - wtrącił poirytowany Pryce. - No cóż, przyznaję, że głównie chciałem zrobić przyjemność Watersowi. Niemniej zawsze będziemy mogli wezwać komandosów, gdyby zaszła taka po trzeba. Podejmiemy decyzję w nocy, na terenie majątku. 425 - Wspaniale! - wrzasnął Cameron. - To tak jakbyś kazał dobrze zabezpie czyć drzwi stajni, kiedy już ci skradziono konia. O co chodzi, do diabła?! Planu jesz samobójczą wyprawę, oszałamiający rajd dwóch kamikadze? - Nie wściekaj się, młokosie. Stać cię na więcej. - Cholera, znowu jestem ciemny jak tabaka w rogu! - oznajmił zmieszany Luther. - Na wasze zawołanie czeka doborowy oddział desantowy, a wy planuje cie przeprowadzić akcję własnymi siłami? Na miłość boską, dlaczego?! - Bray się obawia, że nie trafi na swoją żyłę złota, jeśli wezwiemy pomoc. - Jaką znowu żyłę złota? - Potrzebne informacje. Zresztą w tym względzie podzielam jego obawy. Je śli się przedwcześnie zdradzimy, Matareisen wyśle odpowiednie rozkazy i znisz czy zapisy komputerowe. A przecież nadal nie wiemy, co ma się wydarzyć. - Wyjąłeś mi to z ust - dodał Scofield. - A wracając do rzeczywistości, Cam i ja powinniśmy się trochę przespać. Czeka nas ciężka noc, a on przecież także nie próżnował przez ostatnie dni. - Zgoda - odparł Pryce. - Tylko gdzie chciałbyś się ułożyć? - W drugim końcu baraku są pomieszczenia dla pilotów i obsługi naziemnej. Facet pełniący obowiązki kontrolera już na początku mi powiedział, że możemy z nich skorzystać. - Jestem chyba równie zmęczony jak Cameron - przyznał Luther. - Ale nie chcę zostawiać samolotu bez nadzoru. - I tak go zostawiłeś, kiedy uciąłeś sobie drzemkę w sali łączności - odrzekł Pryce. - Mylisz się. Porozkładałem na siatce maskującej kupę ciężkich narzędzi. Gdyby ktoś chciał się dostać do środka, ich brzęk wyrwałby ze snu zimowego nawet rodzinkę susłów, chrapiących smacznie dwa metry pod ziemią. A tak się składa, że trzymałem przy sobie naładowany pistolet. - Ten chłopak naprawdę ma łeb nie od parady - przyznał Brandon, zawraca jąc w kierunku zabudowań lotniska. - Do cholery! Gdzieś ty się podziewał?! - ryknął do słuchawki Jamieson Fowler. - Musiałem wyjechać z miasta - bąknął zmieszany Nichols, radca prawny brokerskiej spółki Swanson & Schwartz. - Nie musisz mi wstawiać takiej lipy! Ni stąd, ni zowąd nie mogę się skontak tować ani z tobą, ani z Whiteheadem, a w domu Wahlburga zgłasza się tylko au tomatyczna sekretarka i odtwarza zapowiedź, że gospodarz musiał wyjechać z mia sta w interesach. Co to, jakaś plaga wyjazdów z miasta?! A może spotykacie się gdzieś w tajemnicy przede mną? - Nie bądź dzieckiem, Jamieson. Ostatecznie każdy z nas ma swoje życie oso biste. - Nawet gadasz ostatnio tak, że cię nie poznaję. Coś się święci, czuję to przez skórę. A ja, kurwa, nie mam o niczym pojęcia. Tylko mi nie wstawiaj gadki, że wulgarny język świadczy o brakach w słownictwie! 426 - W twoim wypadku to i tak nie przyniosłoby żadnego rezultatu, więc chyba szkoda fatygi... - Masz rację, słyszałem to ostatnio od kogoś innego. No więc gdzie jest Wahl- burg, do jasnej cholery?! Znowu w Waszyngtonie? - A co miałby robić w Waszyngtonie? Przecież mieszka i pracuje w Filadelfii. - Załóżmy - mruknął Fowler. ocierając pot z czoła. - Dotarły do mnie pewne plotki, dlatego postanowiłem rozmówić się z tym... przeklętym Żydem. Wiesz, że mam mnóstwo przyjaciół w Waszyngtonie, nie licząc już urzędników, których regularnie opłacam. No więc jeden z nich powiedział mi, że... że... - Co ci powiedział? - spytał ostro Nichols. - Widział Bena w biurach FTC. - Federalnej Komisji Handlu?! - Nie sądzisz chyba, że się przejęzyczyłem i miałem na myśli FBI? - Nic z tego nie rozumiem. - A jeśli łobuz się przestraszył i postanowił chronić własną dupę? Znasz tych przeklętych Żydłaków i wiesz, jacy potrafiąbyć przebiegli. Tak wykręcą kota ogo nem, że wychodzą na kryształowo czystych. Słyszałem to, mówiono mi tamto... - Masz na myśli nasz... plan? - No przecież nie film Disneya, kretynie! - Nie wierzę w to. Gdyby złożył zeznania przed komisją federalną, zostało by wszczęte dochodzenie, a wówczas tak czy inaczej wyszłaby na jaw jego rola w spisku... - Może tak to wygląda od strony prawnej. Ja wiem swoje, Żydłaki potrafią być sprytniejsze od każdej papugi. - Wypraszam sobie. Moja córka wyszła za szanowanego prawnika, który tak że pochodzi z rodziny żydowskiej... - Tak, wiem o tym. Przedstawia się jako Stone, ale w rzeczywistości nosi na zwisko Stein. - Robi to z czysto profesjonalnych powodów. Nie zapominaj, że mieszkają w Bostonie. - Teraz ja powinienem się czuć urażony... Nie odbiegajmy jednak od tematu. Co myślisz o Wahlburgu? - Już ci powiedziałem, że w to nie wierzę. Ale wydaje mi się, że i tak mamy spore kłopoty. Mówię o kryzysie w Amsterdamie. - O co ci chodzi, do pioruna?! Tylko gadaj wprost, bez ogródek. - Słucham? - Gadaj, co wiesz, a nie o tym, co ci się wydaje. - W przeciwieństwie do ciebie mam informacje z dobrego źródła. W Amster damie nastąpił rozłam między centralą przy Keizersgracht a Guideronem. Syn Pasterza ostatecznie musi wziąć górę, to oczywiste, lecz nie daje mi spokoju świa domość, że Albert opowiedział się za van der Meerem. - O czym ty gadasz, do cholery?! - Według moich wiadomości postanowił się trzymać funduszy płynących z Am sterdamu. 427 - Kto ci nagadał takich bzdur? - To plotki, podobnie jak twoje. Nic więcej nie mogę powiedzieć. - Dla mnie to czyste bzdury. - Niemniej musisz się z tym liczyć, Jamieson. - Na miłość boską, wszystko się zaczyna walić! To jakiś obłęd! Czyżbyśmy naraz powariowali? Co się dzieje, do pioruna?! - Sam chciałbym wiedzieć - rzucił Nichols i szybko odłożył słuchawkę. Był kwadrans po siedemnastej, skończyły się godziny urzędowania w biurach firmy Swanson & Schwartz, lecz Albert Whitehead nadal siedział w swoim gabinecie i rozważał różne sposoby zerwania wszelkich kontaktów ze Stuartem Nicholsem. Rozległo się pukanie do drzwi. - Proszę! - zawołał wiceprezes firmy. - Czy można? - spytała atrakcyjna sekretarka, wchodząc do pokoju. - Postą piłam zgodnie z pańskimi zaleceniami. Zaczekałam w toalecie, aż pan Nichols wyjdzie do domu. - Dziękuję, Joannę. Siadaj, proszę. - Kiedy sekretarka zajęła miejsce przed jego biurkiem, rzekł: -Jak ci wcześniej nadmieniłem, to spotkanie jest ściśle po ufne. Być może okaże się całkiem niepotrzebne, o co zresztą gotów jestem się modlić, niemniej dotarły do mnie pewne informacje, które prawdopodobnie... podkreślam: prawdopodobnie stawiają twojego szefa w bardzo złym świetle. Ro zumiemy się? - Oczywiście. - To dobrze. Jak długo pracujesz z Nicholsem? - Prawie od dwóch lat, proszę pana. - Wiem, że on ciągle wypisuje różne papiery, sporządza notatki służbowe, memoranda... Nie przypominasz sobie, żeby szykował jakieś dłuższe zeznanie, które miało być następnie złożone w depozycie sądowym? - Niech pomyślę... Tak, była taka sprawa jakieś pół roku temu. Jeden z naszych klientów, mniej znaczący, wobec groźby niewypłacalności wystąpił z formalnym wnioskiem do sądu o utajnienie całkowitej wartości jego majątku. Na szczęście miał uregulowane sprawy podatkowe, toteż sąd wydał przychylny wyrok. - I to była jedyna tego typu sprawa? - O ile mi wiadomo, tak, proszę pana. O ile ci wiadomo, powtórzył w myślach Whitehead. Zbyt często spotykał się z podobnym zdaniem, co świadczyło jednoznacznie o wysokim stopniu lojalności pracowników wobec bezpośrednich przełożonych. Ostatecznie wielu członków kadry kierowniczej zabierało ze sobą sekretarki, zmieniając pracę. - Nie mam podstaw, żeby ci nie wierzyć, moja droga, lecz duża grupa akcjo nariuszy wystąpiła z wnioskiem, abym dokładnie to sprawdził. Czy przechowu jesz wszystkie dokumenty, które przepisywałaś dla pana Nicholsa? - Oczywiście. Wszelkie pisma, listy, a nawet memoranda... Nie wiedziałam, że spółka Swanson & Schwartz ma jakichś akcjonariuszy. 428 - O tym się zazwyczaj nie mówi. Chodzi o niewielką grupę inwestorów, wspo magających finansowo rozwój firmy. Gdzie są te pisma? - Na dyskietkach. Zapisy archiwalne mam ułożone chronologicznie, według dat. - Czy mogłabyś mi je pokazać? - Oczywiście, proszę pana. Sekretarka pospiesznie wstała z krzesła i poprowadziła Whiteheada do sąsiedniego gabinetu. Otworzyła szafkę i wyjęła plastikowe pudełko, w którym stały szeregi dyskietek porozdzielanych fiszkami z nazwami kolejnych miesięcy. - O rety! - mruknął prezes. - Nie wiedziałem, że jest tego tak dużo. - Pan Nichols założył to archiwum pięć lat temu. Doszedł do wniosku, że wolałby mieć kopie wszystkich pism pod ręką, żeby nie biegać po nie do central nego archiwum biura. - Bardzo słusznie. Pokaż mi jeszcze, jak je przejrzeć. Wykorzystujemy te same programy komputerowe, lecz obawiam się, że mogę mieć kłopoty z identyfikacją poszczególnych plików. Sekretarka włączyła komputer, wsunęła dyskietkę do szczeliny, wprowadziła swój kod dostępu i wywołała katalog zarchiwizowanych zapisów. - Ach, tak. Teraz już sobie poradzę - rzekł Whitehead. - W gruncie rzeczy to bardzo proste. - Oczywiście, panie prezesie. Czy chce pan, abym została i pomogła panu przeglądać dokumenty? Mogłabym zadzwonić do męża i... - Nie, dziękuję, moja droga. Możesz już iść. Na pewno dam sobie radę. I pa miętaj, że nasza rozmowa jest całkowicie poufna. Nikt nie może się dowiedzieć, że przeglądałem te pisma. - Rozumiem, proszę pana. - Dziękuję w imieniu swoim i udziałowców. Jutro znajdziesz na biurku ko pertę. - To niepotrzebne, proszę pana. - Nie zgadzam się. - No cóż, bardzo dziękuję, panie Whitehead... Mam nadzieję, że nie natrafi pan na żadne podejrzane pisma. Pan Nichols to wspaniały człowiek, jest taki miły i troskliwy... - Wiem, ponieważ łączy nas bliska przyjaźń. Ale prawdopodobnie jest także podłym zdrajcą, dodał szybko w myślach. - Dobranoc panu. - Dobranoc, Joanne. Dochodziła już północ, kiedy Whitehead wyjął z pudełka ostatnią dyskietkę. Był wykończony, ledwie widział na oczy. Przejrzał wszystkie pisma adwokata z ostatnich trzech lat, czyli lekko licząc jakieś cztery tysiące dokumentów, i nie znalazł niczego podejrzanego. Czyżby Nichols wynajął maszynistkę spoza biura? A może znalazł sobie kogoś do pomocy z ogłoszenia w gazecie? Oczywiście! To było najprostsze wytłumaczenie. W ten sposób jednocześnie żaden z pracowników spółki nie widział na oczy pism dotyczących niezbyt legalnej działalności, w którą osobiście angażował się wiceprezes. A przecież wśród sekretarek trafiały 429 się osoby całkiem nieodpowiedzialne, czy to wykradające koleżankom z torebek drobne sumy, czy też rozbijające małżeństwa swoich pracodawców. "Czy chce pan, abym została i pomogła panu przeglądać dokumenty? Mogłabym zadzwonić do męża". Nic z tego, panienko. Powiedziałabyś mężowi, że prezes zarządu przetrzymał cię w biurze do północy? A co byłoby później? Oskarżenie o gwałt? Szantaż? Whitehead otrząsnął się z tych rozważań. Wyjął ostatnią dyskietkę z komputera, wyłączył go, odłożył dyskietkę na miejsce w pudełku i odstawił je z powrotem do szafki. Opadł ciężko na krzesło i z aparatu Nicholsa zadzwonił po służbowy samochód. - Madre di Dio! Il mare Mediterraneo! Mare nostral Dzikie wrzaski wypełniły cały korytarz baraczku w Senetosie, odbijając się echem od ścian. - Co się dzieje, do cholery?! - burknął Scofield, unosząc się na łokciu. - Skąd mam wiedzieć, do diabła?! - odparł Pryce, usiadłszy na brzegu sąsied niej leżanki. Drzwi pokoju pilotów otworzyły się nagle z hukiem i do środka wpadł podekscytowany Considine. - Na miłość boską, czy możecie mi przetłumaczyć te okrzyki?! Wygląda na to, że kontroler do reszty zwariował. - Co się stało? - Nie mam pojęcia - odparł Luther. - Biega po całym baraku i wrzeszczy wniebogłosy. Za jego plecami w drzwiach stanął Korsykanin. - La radio! Marę nostral Fuoco, incendio! - Lentamente, lentamente- rzekł uspokajająco Scofield. - Po angielsku... piacere... - Podają przez radio - zaczął kontroler łamaną angielszczyzną. - Nad całym... il Mediterraneo... Wszędzie ogień! Od Zatoki Maskat przez Izrael do Afryki... fuochi. Inferno, maledetto! II diavolo... bierze władzę na świecie! - Wszędzie pożary - przetłumaczył z wahaniem Brandon. - Diabeł przejmu je władzę nad światem. Coś się dzieje w całym świecie arabskim, od Omanu po Izrael i północną Afrykę. - Punkty zapalne nad Morzem Śródziemnym - rzekł Cameron. - Matareisen wydał rozkaz, rozesłał wieści! - Ruszamy!-krzyknął Scofield. - Idę z wami - oznajmił Considine. - W końcu moi przodkowie wywodzą się z Afryki. Nie pozwolę nikomu przejąć władzy nad naszymi ziemiami. XXXVI Było parę minut po dwudziestej trzeciej, kiedy Scofield, Pryce i Considine prze-czołgali się przez dziurę wyciętą w ogrodzeniu z drutu kolczastego na teren posiadłości Matarese'a. Księżyc w pełni jasno błyszczał na niebie. - Luther, zabezpieczaj tyły - przekazał szeptem Brandon. - Jeśli ktokolwiek pojawi się od strony szosy lub jeśli zauważysz światła reflektorów, natychmiast powiadom nas przez radio. - Jasne, szefie. Czy wy przeprowadzacie takie akcje na co dzień? - Nie. Zazwyczaj obwieszczamy swoje przybycie - odparł Cameron. - Żartujesz? - Nie jestem w nastroju do żartów - bąknął Pryce, dając za Scofieldem nura pod osłonę drewnianego płotka. Znajdowali się w pobliżu krawędzi kolistego podjazdu przed domem. Panowały w nim ciemności, paliło się światło tylko w jednym oknie na ostatnim piętrze. Po chwili przesunął się za nim cień człowieka. - Żądasz jeszcze innego potwierdzenia? - zapytał szeptem Bray. - Nie, to on. Rozpoznałem sylwetkę. Uważaj, kręci się przy oknie. Może wyj rzeć na zewnątrz. - Nie ruszaj się, głowa do dołu! - Scofield błyskawicznie przygiął Camerona za kark do ziemi. - Dobra, odsunął się. - Podkradnijmy się do szczytu budynku! - szepnął Cam. - Nie teraz, wraca! Ach, już rozumiem. Rozmawia przez telefon. Tym razem w oknie pojawiła się wykrzywiona grymasem złości twarz. Wyglądało na to, że Matareisen wykrzykuje coś do słuchawki. Na krótko zniknął w głębi pokoju i znowu się pokazał, unosząc do oczu długą wstęgę papieru, zapewne wydruk komputerowy. Przez cały czas wykrzywiał się z wściekłości. Po chwili odwrócił się energicznie i zniknął im z pola widzenia. 431 - Teraz! - syknął Brandon, ruszając biegiem w poprzek kolistego placyku. Cameron skoczył za nim. - Musi być nieźle wkurzony - szepnął Scofield, kiedy znaleźli się pod samym domem. - Chyba na razie nic nam tu nie grozi. - Co zamierzasz? - Najpierw chcę się rozejrzeć, znaleźć system alarmowy, o ile został założony. - Boję się, że jak zaczniesz przy nim grzebać, uruchomisz alarm. - Nie wiadomo. Naszykuj broń i sprawdź tłumik. - Gotowe. - Pilnuj frontowego wejścia. Jeśli nieumyślnie uruchomię alarm, postaram się tu wrócić jak najprędzej. Strzelaj do każdego, kto się pojawi w drzwiach. - Uwaga, szpiedzy! - doleciał z krótkofalówki głos Luthera. - Jakiś samo chód skręca z drogi prosto w kierunku zabytkowej kutej bramy posiadłości. - Wiejemy na tyły domu - zadecydował Scofield. - Nie. Być może zyskamy okazję dostania się do środka, po cichu, bez strze laniny i odłączania alarmu. - I z rękoma założonymi na karku. - Daj spokój, Bray. Czyżbyś nagle stracił wiarę w siebie? - Jak chcesz to zrobić? - Pamiętasz szczegóły frontowego wejścia? - Trzy stopnie schodów, ciężkie dwuskrzydłowe drzwi, latarnie po obu stronach. - Co jeszcze? - Ganek... Już wiem! Krzewy po obu jego bokach. Przed wpuszczeniem go ścia do środka służba będzie musiała wyłączyć alarm... - No to nie marnujmy czasu. Zajmuję pozycję po tamtej stronie, ty po tej. - Uwaga, szpiedzy! - ponownie zgłosił się Considine. - Brama się otwiera, przybysze wjeżdżają na teren. - Ilu ich jest? - Dwóch. Wyglądają na ochroniarzy. - Dzięki. Wyłączam się - rzekł Cameron, po czym rzucił szeptem Scofieldo- wi: - Szybko. Ukryj się za krzakami. - Jak sobie życzysz. Duży czarny sedan ze zgaszonymi już światłami powoli dotoczył się podjazdem przed ganek. Obaj mężczyźni wysiedli. Kierowca był średniego wzrostu i miał długie ciemnoblond włosy spadające na ramiona. Jego kolega był znacznie potężniej zbudowany, wysoki i ostrzyżony najeża. Ale zamiast podejść do drzwi, otworzyli bagażnik i zaczęli wyjmować siatki oraz kartony z zakupami. Sądząc po napisach na torbach, przywieźli zaopatrzenie aż z odległego Bonifacio. Przenosząc bagaże na ganek, rozmawiali między sobą w dialekcie korsykańskim, będącym dziwaczną mieszaniną włoskiego i francuskiego. - Tyle specjałów - mruknął pod nosem kierowca. - Padrone chyba planuje jakieś przyjęcie. - Dla kogo? Dla nas i trojga służby? Wątpię. - Może dla tej swojej dziwki. Podobno przypadła mu do gustu. 432 - To chyba nie jest zwykła dziwka. Zachowuje się jak nimfomanka. No i nie wiem, czy będzie ją nadal lubił, jak się dowie, że ona sypia z nami wszystkimi po kolei. Ucierpi na tym jego arystokratyczna duma. Uważaj, bo jestem pewien, że obserwuje nas teraz z okna. - Wiem o tym. Ale mało mnie obchodzi, co o nas myśli. Ważne, że dobrze płaci. Znacznie lepiej niż Sycylijczycy. - Musi prowadzić jakieś brudne interesy. Mówiąc szczerze, bałbym się teraz pójść do spowiedzi. - Nie ma się czym przejmować. Bóg dobrze wiedział, dlaczego zesłał nam taką robotę. Losy każdego człowieka są z góry przesądzone. - Może zadzwoń wreszcie. Niech ta idiotka wyłączy alarm i otworzy drzwi. Kierowca odstawił trzymany karton i nacisnął dzwonek. Parę sekund później w oknach holu zapaliło się światło. Z głośnika domofonu doleciało pytanie, także po korsykańsku: - Kto tam? - Dwaj twoi najlepsi kochankowie, Roso. - No pewnie. Tylko najciężsi. - Otwórz, potrzebujemy twojej pomocy. Pospiesz się. - Zaraz, muszę najpierw wyłączyć alarm. Chyba nie chcecie wysadzić w po wietrze całego domu? Obaj popatrzyli na siebie z minami wyrażającymi skrajne obrzydzenie. - Nie wystarczyłaby głośna syrena? - mruknął wyższy, krótko ostrzyżony. - Po diabła ładunki wybuchowe? Przez czyjś zwykły głupi błąd można wysadzić i ten ganek, i cały podjazd. - Padrone wolał uniknąć jakiegokolwiek ryzyka. Chciał się jak najlepiej za bezpieczyć. Otworzyły się drzwi i na ganek wyszła ta sama pokojówka, która w południe oddaliła się na koniec ogrodu w objęciach innego ochroniarza. Jej kusy strój wręcz wyzywająco podkreślał krągłość bioder, a duże piersi wypływały ze stanika. - Matko Boska! - wykrzyknęła. - Po co tyle zakupów? - Widocznie padrone szykuje się na przyjęcie gości - odparł kierowca. - Ach, teraz rozumiem - szepnęła z przejęciem. - Co rozumiesz? - Dlaczego tak nas pogonił do roboty. Powiedział, że w pokojach gościnnych nie może być nawet drobiny kurzu, świeża pościel ma być dokładnie wyprasowa na, srebra wyczyszczone, a sala bankietowa wypastowana do połysku. Kucharz od paru godzin nie wychyla nosa na zewnątrz. Po południu odbierałam dostawy świeżego mięsa oraz jarzyn. W domu jest już tyle żarcia, że można by nakarmić całą armię grubych sycylijskich mamuś. - Padrone nic nie mówił o gościach? - Nie. Zamknął się w swoim pokoju na górze i tylko przesyła nam polecenia pocztą pneumatyczną. Słyszałam jednak, że spodziewa się kogoś z samego rana, tuż po świcie. Wyobrażacie to sobie? - Po naszym padrone można oczekiwać wszystkiego - odparł muskularny ochroniarz, podnosząc karton z butelkami wina. - Zaniosę to od razu do kuchni. 433 - To ja wezmę te dwa kartony. Są za ciężkie dla naszej delikatnej Rosy. - Delikatnej jak diabli. - Może nie wszędzie - dodał z uśmiechem kierowca. Kiedy tylko obaj Korsykanie zniknęli w głębi domu, a pokojówka schyliła się po torby z zakupami, Cameron jednym skokiem znalazł się na ganku. Chwycił kobietę za włosy, odciągnął jej głowę do tyłu, a lewą dłonią zakrył usta. - Gaz! - szepnął do Scofielda, który okrążył zbyt wysoką dla niego obmu- rówkę i wbiegł po schodach. Brandon wyciągnął z kieszeni ciśnieniowy pojemnik i z bliska zaaplikował pokojówce dwie niewielkie dawki gazu obezwładniającego prosto w nos. Natychmiast zwiotczała w ramionach Pryce'a, który ściągnął jąz ganku i ułożył na ziemi za kępą ozdobnych krzewów. Bray także dał z powrotem nura do kryjówki. Dwaj ochroniarze wrócili na ganek i zaczęli się rozglądać dookoła. - Rosa! Gdzie się podziałaś, do diabła?! - zawołał kierowca, schodząc po stopniach na podjazd. Scofield śmiało wyszedł zza krzaków, mierząc mu z pistoletu prosto w twarz. - Jeśli choć piśniesz, na zawsze stracisz głos, bo ci odstrzelę całą krtań. - Co?! - huknął drugi ochroniarz, ruszając w ich kierunku. - Kim jesteś?! Cameron wyrósł przed nim jak spod ziemi i wymierzył w niego broń. - Silenzio! - szepnął groźnie. - Jeden ruch i jesteś... morte! - Znam angielski, signore. Wcale nie zamierzam jeszcze umierać. -Korsyka nin zatrzymał się na schodach i uniósł ręce do góry. - My tylko tu służymy, nie odgrywamy żadnej roli. - Nie obchodzi nas wasza rola - rzekł ostro Pryce. - Potrzebujemy informa cji. Wiemy, że gospodarz... jak go nazywacie, padrone, jest w swoim pokoju na górze. Jak można się dostać na ostatnie piętro? - Zwyczajnie, signore. Po schodach. - Ile ich jest? Dwoje? Jedne od frontu, a drugie od tyłu? - Tak. Znacie ten dom? - Mniej więcej. Gdzie jest wejście na tylne schody? - W kuchni. Korzysta z nich głównie służba. - A ile jest pięter? - Cztery, signore. - Czy jest dodatkowe wyjście z domu w pobliżu tylnych schodów? - No... niezupełnie. - To gdzie się znajdują wyjścia przeciwpożarowe? - Che? - Znam włoską nazwę - wtrącił Scofield. - Scala di sicurezza. - Ach, si. - Korsykanin pokiwał głową. - Są dwa, signore, w zachodnim i wschodnim końcu domu. Pierwsze dla gości, drugie dla służby. - Jak się z nich korzysta? - Na każdym piętrze, na końcu korytarza, są zamknięte drzwi wychodzące na... scala. Otwiera sieje albo ukrytym przyciskiem w ścianie, albo głównym wyłącznikiem w kuchni. - Oprócz gospodarza, padrone, kto jeszcze jest w domu? I gdzie? 434 - Kucharz i druga pokojówka... A co się stało z Rosą? - Odpoczywa. - Zabiliście ją? - Powiedziałem, że odpoczywa. Żyje. No więc gdzie przebywa kucharz i dru ga pokojówka? - Kucharz zajmuje pokój na pierwszym piętrze, nad kuchnią, a dziewczyna na drugim. - To chyba nam wystarcza, prawda, Bray? - Tak, w zupełności - odparł Scofield. - Teraz! Obaj równocześnie dźgnęli ochroniarzy lufami pistoletów, błyskawicznie dobywając pojemników z gazem. Wstrzymując oddech, z bliskiej odległości prysnęli aerozolem w twarze Korsykanów. Kiedy ci zaczęli osuwać się z nóg, chwycili ich pod ramiona, ściągnęli ze schodów na podjazd i ułożyli na trawniku. Nie było szans, aby któryś odzyskał przytomność przed upływem godziny. - Wezwij przez radio Luthera - polecił Cameron. - Chcesz, żeby zabezpieczył jedną z drabinek przeciwpożarowych. Mam ra cję, młodzieńcze? - zapytał Scofield, wyjmując krótkofalówkę. - Jak najbardziej. Kiedy Luther się zjawi, obstawicie oba wyjścia, ja tymcza sem zajmę się kucharzem i drugą pokojówką. - Już jestem, chłopcy - oznajmił Considine, wyłaniając się zza kępy drzew. - Macie dla mnie jakieś zajęcie? - Chodź tu. - Pryce pociągnął go w bok. - Za rogiem, wzdłuż zachodniej ściany budynku, zbiega drabinka przeciwpożarowa. Gdyby ktokolwiek próbował tamtę dy uciekać, strzelaj, tylko mierz w ścianę. Nie chcemy opatrywać rannych ani tym bardziej zbierać zabitych. - Jasne, bracie - szepnął Considine. - Idę na drugi koniec - mruknął Brandon, dobywając broni. Przygięty ku zie mi, pobiegł wzdłuż frontowej ściany i zniknął im z oczu. - Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, spotkamy się tutaj za dziesięć minut - rzekł Cameron, po czym zawrócił do frontowego wejścia. W holu skręcił w lewo, w kierunku wschodniego skrzydła, ponieważ Korsykanin właśnie tam zaniósł karton z zakupami. Szybko odnalazł gigantyczną kuchnię, jakiej nie powstydziłaby się najlepsza restauracja. Tylne schody były wąskie i słabo oświetlone, jakby z punktu widzenia gospodarza służba nie zasługiwała na nic lepszego. Maksymalnie skoncentrowany, niemal przyklejony plecami do ściany Pryce prześliznął się na pierwsze piętro. Z boku musiał przypominać groźną drapieżną jaszczurkę, podkradającą się do upatrzonej ofiary. Wyjrzał ostrożnie zza załomu ściany, szacując, które drzwi z korytarza mogą prowadzić do pokoju nad kuchnią. Nie miał jednak kłopotu z wybraniem właściwych. Zbliżył się do nich z pistoletem w jednej i pojemnikiem gazu w drugiej ręce. Po krótkim namyśle wsunął pojemnik pod pachę i lewą dłonią delikatnie obrócił gałkę. Ale drzwi były zamknięte od środka. Odsunął się na krok i dokładnie przyjrzał zamkowi, po czym przełożył broń do lewej, a pojemnik z gazem do prawej ręki. Jednym skokiem natarł na drzwi ramie- 435 niem. Rozległ się trzask, drzwi z impetem huknęły o ścianę. Cameron wpadł do środka. Odwróciwszy głowę i wstrzymując oddech, z daleka rozpylił dużą dawkę gazu nad łóżkiem. Leżący w nim mężczyzna rozwarł szeroko oczy, w panice otworzył usta, lecz krzyk zamarł mu w gardle, a głowa z powrotem opadła bezwładnie na poduszkę. Pryce cofnął się do schodów i spojrzał na zegarek. Zostały mu jeszcze cztery minuty. Pospiesznie wszedł piętro wyżej, wyjrzał zza rogu i skręcił w pogrążony w mroku korytarz. Natychmiast jego uwagę przykuła wąska smuga światła wydobywającego się przez szczelinę pod drzwiami. Wsunął pistolet za pas i mocno zacisnąwszy palce na pojemniku z gazem, sięgnął do gałki. Te drzwi były otwarte, toteż szybko wśliznął się do środka. Nie zastał tu jednak nikogo. Na ścianie przy łóżku znajdował się wmontowany panel elektroniczny, jedna z czerwonych lampek mrugała rytmicznie, a z głośnika dobiegało ciche, monotonne buczenie sygnału ostrzegawczego. Widocznie ten pokój zajmowała kusząca Rosa, a do jej obowiązków należało między innymi czuwanie nad sygnalizacją instalacji alarmowej. Cameronowi zostały już tylko dwie minuty. Co prawda, nie musiał się ściśle trzymać wyznaczonej sobie granicy czasowej, nie chciał jednak, by Scofield oraz Considine doszli do wniosku, że coś mu się przydarzyło, i podjęli jakąś nie przemyślaną decyzję. Dlatego wycofał się szybko na korytarz i rozejrzał na boki. W tym skrzydle znajdowały się cztery pokoje, po dwa z każdej strony. Błyskawicznie doszedł do wniosku, że gospodarz o arystokratycznych aspiracjach zapewne przydzielał służbie pomieszczenia na różnych piętrach według płci, żeby uniknąć niepożądanych nocnych wizyt. Przypomniał sobie rozmowę dwóch ochroniarzy przed wejściem i pomyślał, że skoro o drugiej pokojówce wyrażali się tak źle, to z pewnością musiała ona sypiać bliżej schodów. Cofnął się więc i spostrzegł ze zdumieniem, że drzwi, które wcześniej minął, są lekko uchylone. Pchnął je delikatnie, a z tonącego w ciemności pokoju natychmiast doleciał kobiecy głos: - Padrone? Mi amorel Nie musiał być poliglotą, żeby zrozumieć. - Si - szepnął, ruszając w kierunku łóżka. Reszta zajęła mu nie więcej niż piętnaście sekund i Pryce pojawił się z powrotem na ganku przed upływem wyznaczonego czasu. - Mam nadzieję, że twoje poczynania nie tylko przyniosły skutek, lecz także nie narobiły zbędnego hałasu. - Możesz być pewien - odparł Cameron. - Pozostała najtrudniejsza część roboty. - To znaczy, że przyszła pora na galicyjskich zabijaków. Mam rację, chłop cy? - spytał Luther. - Niezupełnie - rzekł Scofield. - Lądowanie transportowego odrzutowca na tym niemal polowym lotnisku wywołałoby natychmiast lawinę plotek. A gdyby jeszcze z maszyny zaczęły się wysypywać doborowe francuskie oddziały, bez wątpienia cała okolica zostałaby postawiona na nogi. - No cóż, przynajmniej nikt nie mógłby przekazać alarmujących wieści przez telefon. - Dlaczego? - zdziwił się Pryce. 436 - Przed wyjazdem z Senetosy pożyczyłem sobie na chwilę wasze cęgi do dru tu, pobiegłem na tyły baraczku i przeciąłem gruby pęk kabli telefonicznych bie gnących po ścianie. - Ten chłopak naprawdę rokuje olbrzymie nadzieje - rzekł Bray. - Powinie neś go zwerbować do pracy w agencji. - Dziękuję, ale nie podoba mi się wśród szpiegów. Wolę śmigać po niebie. - Mówiąc całkiem poważnie, Luther - wtrącił Cameron uroczystym tonem - być może dzięki tobie zyskaliśmy parę bezcennych minut. - Z powodu tych kabli? - Oczywiście. - Przecież gdyby kontroler był w zmowie z Matareisenem, ostrzegłby go te lefonicznie zaraz po naszym przybyciu. - Masz rację - przyznał Scofield. - Ale muszę ci coś wyjaśnić. Wywiad fran cuski powiadomił przedstawicieli lokalnych władz z Senetosy, że przyleci spe cjalna grupa dochodzeniowa szukająca dowodów przeciwko siatce kurierów nar kotyków, działającej jakoby w pobliskim porcie w Solenzara. W pobliżu nie ma innego lotniska, a francuscy urzędnicy boją się jak ognia agentów prowadzących śledztwa w sprawie przemytu narkotyków. Według ich prawodawstwa za utrud nianie takiego dochodzenia można spędzić nawet trzydzieści lat w więzieniu. - To znaczy, że nikt nie wie, iż w rzeczywistości obiektem naszego zaintere sowania jest ta rezydencja? - Dokładnie tak to zaplanowałem, poruczniku. - Co teraz proponujesz, Bray? Byłeś już kiedyś w tym domu, a my nie - ode zwał się Cameron. - Matareisen jest już całkowicie odizolowany, cała służba i obstawa została unieszkodliwiona, zgadza się? - Tak. - Możemy zatem wykorzystać element zaskoczenia. Drabinka przeciwpoża rowa kończy się niewielkim podestem na poziomie ostatniego piętra, prowadzą cym pod okno sypialni gospodarza. Jeden z nas może się więc wedrzeć drzwiami z korytarza, a drugi wybić szybę w oknie. Gdy atak nastąpi równocześnie, Mata reisen zostanie zaskoczony z dwóch stron naraz. - Jeśli wejdę ci na ramiona, Cam - rzekł Luther - to powinienem dosięgnąć najniższego szczebla drabinki i podciągnąć się w górę. - Ale w ten sposób znalazłbyś się na pierwszej linii ognia. - To prawda, lecz nie widzę innego rozwiązania. Za żadne skarby nie dam rady podsadzić takiego wielkiego białego goryla jak ty. - Przypomnij mi, żebym sprawdził twoją wytrzymałość u pewnej pani ko mandor z Pensacoli. - Nigdy w życiu, choćbym miał skisnąć, ty podstępny karaluchu. - Czy jesteś pewien, że dobrze wiesz, co zamierzamy zrobić? - Owszem. I chcę w tym uczestniczyć. Koniec, kropka. - Dobra. - No to zsynchronizujmy nasze zegarki, jak mawiająbohaterowie tanich kry minałów - wtrącił Scofield. - Co zarządzisz, Pryce? 437 - Daj mi trzy minuty na podsadzenie Luthera na drabinkę i minutę na powrót do ciebie. Potem masz trzydzieści sekund na zajęcie dogodnej pozycji, z której bę dziesz zabezpieczał pilota na podeście. Wolałbym, żeby Matareisen nie zauważył go przy pierwszym podejściu do okna. Ja tymczasem muszę się dostać na górę, rozeznać w rozkładzie pomieszczeń i jeszcze zrobić to bezszelestnie. Potrzebuję pięciu minut. Zatem przystępujemy do działania po upływie dziewięciu i pół minu ty. Teraz jest dokładnie siedem po północy... Czas start! Ruszamy, Luther! Considine błyskawicznie wdrapał się na podest pierwszego piętra, usadowił wygodnie i podwinął rękaw, żeby mieć zegarek stale przed oczyma. Postanowił wejść na szczyt drabiny dopiero w ciągu ostatnich trzydziestu sekund, żeby nie zdradzić przedwcześnie swojej obecności. Cameron, który przed wyznaczonym czasem wrócił do frontowego wejścia, zaczął uważnie lustrować teren przed domem, chcąc znaleźć dla Scofielda najlepszy posterunek obserwacyjny. Po chwili podbiegł do Brandona i wskazując mu wybrane miejsce, rzekł: - Zajmij pozycję tam, na skraju lasu, Bray. - Po co tak daleko? - Będziesz stamtąd widział także dużą część pokoju na górze. Bliżej albo nie ma się gdzie ukryć, albo jest zbyt duży kąt na oddanie celnego strzału. - Masz rację, dzieciaku. To chyba ja powinienem cię zwerbować do tej roboty. - O rany! Dziękuję, mamusiu. - Zaczyna się twoje pięć minut. Pryce wbiegł na ganek i po raz drugi wkroczył do przestronnego holu. Na jego końcu znajdowały się biegnące półkoliście marmurowe schody o pozłacanej poręczy, która połyskiwała czerwonawo w mętnym blasku umieszczonego wysoko, aż pod dachem kandelabru. Ruszył ostrożnie na górę, patrząc uważnie pod nogi. Palcami wyciągniętej ręki sunął delikatnie po wewnętrznej stronie poręczy, obawiając się jakiegoś przemyślnego czujnika systemu alarmowego. Niczego jednak nie znalazł. Zatrzymał siew połowie długości łuku i przekrzywiając głowę popatrzył pod światło, wypatrując najmniejszego nawet wybrzuszenia grubego chodnika biegnącego środkiem marmurowych stopni. Również niczego nie zauważył. Dotarł w końcu na podest pierwszego piętra, znalazł włącznik i zapalił górne światła. Ostrożnie poszedł dalej, aż do bólu wytężając wzrok i lustrując każdy stopień przed sobą. Był niemalże pewien, że gdzieś tu musi się kryć pułapka. Po osiągnięciu drugiego piętra zerknął na zegarek. Niestety, zachowanie maksymalnej ostrożności sporo go kosztowało. Zostały mu niecałe dwie minuty na pokonanie dwóch następnych kondygnacji. Przyspieszył kroku. Nagle zastygł w bezruchu. Na stopniu ciągu prowadzącego już na ostatnie piętro zauważył maleńkie wybrzuszenie, które pod kątem wyglądało jak nieco jaśniejsza plamka. Wyjął nóż i bez ceregieli wykonał trzy długie nacięcia chodnika, po czym ostrożnie zajrzał pod spód. Na marmurze leżał metalowy krążek wielkości monety, dwa wychodzące z niego druciki biegły po schodach w górę. Był to albo czujnik kontaktowy systemu alarmowego, albo miniaturowa mina. A wziąwszy pod uwagę to, co mówili ochroniarze przed domem, nie można było wykluczyć tej drugiej ewentualności. Ostatecznie cóż dla van der Meera znaczyła zabita pokojówka? 438 Została tylko minuta! W kilku susach znalazł się na podeście, chociaż dreszczem przejmowała go świadomość, że każdy krok może być ostatnim w jego życiu. Ale miał tylko czterdzieści sekund, a musiał jeszcze uspokoić oddech, skoncentrować uwagę i naszykować broń. Wiedział z doświadczenia, że w podobnych sytuacjach opanowanie może mieć równie decydujące znaczenie co siła ognia. Wielokrotnie się zdarzało, że pośpiech w decydującej fazie niweczył wszelkie wcześniejsze osiągnięcia. A on nie miał już czasu! Stanął przed sypialnią Matareisena, chwycił oburącz kolbę pistoletu i zaczerpnął kilka głębszych oddechów. Dobrze wiedział, że wystarczą ze trzy pociski, żeby rozwalić mocowanie zamka w drzwiach. Popatrzył na zegarek. Cztery sekundy, trzy, dwie, jedna... Szybko wystrzelił trzy razy. Posypały się drzazgi. W tej samej chwili usłyszał w pokoju głośny brzęk tłuczonej szyby. Skoczył i naparł ramieniem na drzwi, które od razu wypadły z zawiasów. Cameron rzucił się na podłogę i błyskawicznie przetoczył w bok. Osłupiały Van der Meer jeszcze przez moment stał na środku pokoju, zaraz jednak chwycił długą wstęgę wydruków, zmiął ją w dłoniach i ruszył w stronę kominka, w którym ledwie tliła się garść węgielków. - Stój! - krzyknął Pryce, mierząc do niego z pistoletu. - Nie powstrzymasz mnie! - ryknął Matareisen. - Na pewno nie strzelisz, bo martwy nie przedstawiam dla was żadnej wartości! - Masz rację - przyznał Cameron i nacisnął spust. Wcześniej opuścił nieco pistolet i wycelował w nogi Holendra. Ten z dzikim wrzaskiem zwalił się na podłogę, papiery powoli opadły obok niego, z dala od żaru pod kominkiem. - Wybij okno do końca i wskakuj do środka, Luther! - zawołał Cameron, dźwi gając się na nogi i wyciągając w stronę wrzeszczącego wniebogłosy Matareisena pojemnik z gazem. - Niestety, muszę ci zrobić tę przyjemność, łajdaku. Miłych snów! To rzekłszy, uśpił rannego porcją gazu w aerozolu. Tymczasem Considine wdrapał się przez rozbite okno i podbiegł do niego. - Dobra robota, tajniaku - mruknął. - Wiesz co? Chyba coraz bardziej podo ba mi się ten fach. No i nieźle mi idzie. Wziąwszy pod uwagę zabezpieczenie siatki maskującej samolot, pęk kabli telefonicznych w Senetosie i tę akcję, mogę być z siebie dumny. - Zasługujesz na miano prawdziwego bohatera, Luther. - Bardzo dziękuję, Cam. - Jeszcze nie skończyłem. Zgadzam się ze Scofieldem, że w tej robocie nikt nie lubi bohaterów. Przez nich niepotrzebnie giną ludzie. - Jak mam to rozumieć, do pioruna?! - Po prostu powiedziałem, co myślę. Chodź, to jeszcze nie koniec. - Co mam zrobić? - Najpierw zejdź na dół do kuchni, znajduje się parterze, na prawo od scho dów. Powywalaj wszystko z szafek i spróbuj znaleźć jakąś apteczkę. Tam chyba 439 najłatwiej będzie o bandaże i plaster, bo w kuchni najszybciej można się skaleczyć. Musimy opatrzyć zgruchotane kolano Matareisena. - Po co? - Ponieważ, jak powiedział, martwy na nic nam się nie przyda. Aha, na scho dach trzymaj się odsłoniętego marmuru, pod chodnikiem jest ukryty zatrzask. - Jaki zatrzask? - Mniejsza z tym. Biegnij już, pospiesz się! Luther przeskoczył nad wyważonymi drzwiami i zniknął w korytarzu. Cameron zaczął pospiesznie składać wstęgę wydruków. Dwie pierwsze strony zawierały tablice jakichś kodów, na pozostałych, w przybliżeniu dwudziestu, znajdowały się kolumny zaszyfrowanych oznaczeń i liczb. Zapewne początkowe tabele stanowiły klucz do złamania szyfru, lecz było to zajęcie dla specjalistów. Pryce cofnął się do wybitego okna i zawołał: - Bray! Jesteś tam?! Odpowiedziała mu zagadkowa cisza. Nagle w całym domu zaterkotały tak przeraźliwe dzwonki alarmowe, że aż skóra cierpła na plecach. Cameron cisnął papiery na stół i przeskoczywszy wywalone drzwi sypialni, wybiegł na korytarz. W połowie długości ostatniego ciągu schodów stał osłupiały Scofield. To on musiał nadepnąć ukryty kontakt instalacji alarmowej. Pryce zbiegł do niego, wyciągnął nóż myśliwski i zepchnął zdumionego Brandona z chodnika. Kucnął, odchylił nacięty wcześniej fragment chodnika i jednym ruchem przeciął wychodzące ze stycznika przewody. Ogłuszający jazgot dzwonków umilkł. - Miałeś szczęście, że to nie mina - mruknął. - Dlaczego mnie nie uprzedziłeś, do cholery? - Myślałem, że wciąż jesteś na posterunku przy podjeździe. Chodź, pokażę ci naszą zdobycz. Razem wrócili do gabinetu Matareisena. - Silnie krwawi - zauważył Scofield, spoglądając z góry na nieprzytomnego Holendra. - Musiałem mu rozwalić kolano. Wysłałem Luthera po bandaże. - Bandaże? Nie szkoda zachodu? Lepsza dla niego byłaby kulka w łeb. - Nic by nam to nie dało - zaoponował Cameron, wskazując plik wydruków. - W ostatniej chwili próbował to zniszczyć. - A co to jest? - O ile się nie mylę, tabele kodów, które wykorzystywał do rozsyłania poleceń. Informacje są zaszyfrowane, więc trzeba je przekazać do specjalistycznej analizy. - Wyślij je do Amsterdamu. Gdzieś w tutejszym wyposażeniu powinien się znaleźć telefaks. - Jest, stoi tam na półce, tylko nie znam numeru telefonu centrali przy Kei- zersgracht. - Ja go zapisałem. - Bray sięgnął do portfela. - Powinieneś się jeszcze na uczyć lepiej przygotowywać na takie okazje, młodzieńcze. Kiedy wydruki zostały już przefaksowane do Amsterdamu, Pryce wyjaśnił Greenwaldowi przez telefon wszelkie okoliczności przejęcia tego materiału na 440 Korsyce. Informatyk obiecał, że natychmiast wstrzyma prowadzone prace i zajmie się analizą uzyskanych szyfrów. - Podajcie mi numer telefonu, pod którym mógłbym was złapać - rzekł. - Jeśli uda ci się rozszyfrować jakieś informacje, przekaż je natychmiast Wa- tersowi z Londynu i Shieldsowi z Waszyngtonu. Nie mamy tu już nic do roboty, ale czeka nas jeszcze sporo zajęć. Skontaktuję się z tobą z samego rana. Cameron przerwał połączenie i odwrócił się do Scofielda. - Masz przy sobie aparat łączności satelitarnej? - Oczywiście. Jest ustawiony przez skrambler na centralę MI-5. - No to zadzwoń do Geofa. Powiedz mu, żeby uruchomił swój kontakt z Deu- xieme Bureau i przysłał tu komandosów. - Teraz? Po co? - Szykuje się uroczysty bankiet. Zaraz po wschodzie słońca do posiadłości niedaleko Porto Vecchio, malowniczo położonego nad Morzem Liguryjskim, zajechało w krótkich odstępach czasu sześć limuzyn. Siódmy gość nie przybył, ponieważ kurierzy nie zdołali nigdzie odnaleźć i powiadomić rzymskiego kardynała Paravaciniego. Dwaj korsykańscy ochroniarze pod groźbą osadzenia na wiele lat w więzieniu zgodzili się pełnić rolę służących. Z honorami witali przybywające osobistości, po czym wprowadzali je do sali balowej rezydencji. Tu zaś uzbrojeni Pryce i Considine wiązali kolejno gości sznurami do krzeseł i kneblowali srebrzystą taśmą samoprzylepną, którą znaleźli w szopie z narzędziami ogrodniczymi. Kiedy wszyscy znaleźli się już na swoich miejscach, Cameron i Luther wyszli z sali, zaraz jednak wrócili, uginając się pod ciężarem krzesła, na którym tak samo siedział przywiązany i dokładnie zakneblowany Jan van der Meer Matareisen. Gruba warstwa bandaży na jego prawym kolanie wypychała nogawkę spodni. Przywódca Kręgu został umieszczony przy szczycie stołu, ale mógł jedynie wodzić rozpalonym wzrokiem po twarzach kuzynów. Na końcu do sali wkroczył Scofield, który zdążył się przebrać w elegancki garnitur. Stanął za Matareisenem i przemówił uroczystym tonem: - Szanowna pani, szanowni panowie. Wziąłem na siebie ten obowiązek, gdyż prawdopodobnie wiem o waszej organizacji więcej niż ktokolwiek inny na świecie. Toteż mogę ocenić, że nazwanie was przebiegłymi spiskowcami byłoby, delikatnie mówiąc, wielkim nieporozumieniem. Jedno mnie tylko pociesza: Gra skończona. I wy jesteście skończeni. Wasz genialny przywódca wpadł, został schwytany na gorącym uczynku, z plikiem zaszyfrowanych komputerowych meldunków w ręku. Nie było to mądre z jego strony, prawda? A tak się szczęśliwie na nas złożyło, że już wcześniej zgromadziliśmy zespół najlepszych specjalistów informatyków, którzy bez trudu złamali szyfry na przechwyconych wydrukach... Obecnie wszystkie agencje rządowe, policja i służby wywiadowcze w kilkudziesięciu miastach najbardziej rozwiniętych państw przeprowadzają masowe aresztowania uczestników tego spisku, nie wyłączając Orła, waszej wtyczki w Langley, którego zdra- 441 dziła duża liczba rozmów międzynarodowych prowadzonych na podstawie karty pracowniczej z ogólnodostępnego automatu w holu centrali CIA. Pozornie bezpieczny kontakt przyczynił się do jego zguby. Poza tym, także nie przypadkiem, zgromadzenia legislacyjne wielu krajów zwołały nadzwyczajne posiedzenia w celu podjęcia proceduralnych kroków uniemożliwiających w przyszłości rozprzestrzenianie się podobnego wirusa niszczącego światową gospodarkę. Co się zaś tyczy punktów zapalnych nad Morzem Śródziemnym, siedzący przed wami geniusz spisku mimowolnie dokonał tego, co od wielu lat nie udawało się różnym dyplomatom i mężom stanu. Skłócone ze sobą rządy i zwalczające się ugrupowania ostatecznie zasiadły do rokowań, których głównym celem jest opanowanie szalejących pożarów. Zapewne nie uszło waszej uwagi, że znajdujecie się obecnie w takim samym położeniu jak wasz przywódca. Pragnę wyjaśnić, że nie tyle chodziło nam o zrównanie waszego statusu ze statusem człowieka, który zamierzał nas wszystkich zniszczyć, ile o zapewnienie wam bezpieczeństwa. Na każdego czeka już bowiem eskorta, która zabierze was z Korsyki, z tej rodowej posiadłości barona Matarese'a. Gdybyście zaczęli okazywać wrogie zamiary bądź jakimś cudem zdobyli broń, moglibyście zginąć na miejscu. Chcieliśmy więc oszczędzić wam tej kłopotliwej, patentowanej sytuacji. - Patentowanej? - szepnął Cameron do Luthera. - To jakiś harwardzki żargon? - Raczej pianotwórczy bełkot. - Panowie! - zawołał głośno Beowulf Agate. - Możecie już wejść. Podwójne drzwi w północnej ścianie otwarły się szeroko, do sali wkroczył oddział francuskich komandosów. W szeroko rozwartych oczach skrępowanych i zakneblowanych ludzi dopiero teraz pojawiły się błyski przerażenia. - Niniejszym zamykam to posiedzenie - oznajmił Scofield podniosłym to nem. - Panowie, rozwiążcie swoich podopiecznych i odprowadźcie ich do samo lotu. A gdyby ktoś z nich proponował wam łapówkę, radzę, abyście wepchnęli mu pieniądze do gardła. Była dziesiąta rano, zaciągnięte ciemnymi chmurami niebo zwiastowało deszczowy dzień. Dwaj korsykańscy ochroniarze za swoją współpracę uzyskali obietnicę łagodnego potraktowania i zostali odstawieni na komendę policji w Bonifacio. W domu pozostało trzech Amerykanów, dwie pokojówki i starszy kucharz. Scofield wydał wszystkim szczegółowe polecenia, przy czym nie można mu było niczego wyperswadować. Rozkazał więc, aby wszystkie wartościowe rzeczy z olbrzymiego budynku, nie wyłączając olbrzymich zapasów żywności i napojów, zostały przeniesione do szopy z narzędziami ogrodniczymi. Cała szóstka przez cztery godziny dźwigała ciężary, pocąc się obficie w parnym, przedburzowym powietrzu. - Dosyć, Bray! - oznajmił w końcu stanowczo Pryce. - Może wreszcie wyja śnisz, o co ci chodzi? - Po prostu chcę ostatecznie zamknąć sprawę, przyjacielu. Nic więcej - burk nął zmęczony Bray, po czym chwycił pięciolitrowy kanister i zniknął w przestron nym holu. 442 Trzy minuty później za oknami pokazały się płomienie, szybko pożerające meble, firanki i tapety. Po pięciu minutach pożoga ogarnęła niemal cały parter, ogień rozsiewał dokoła silny blask, kontrastujący z coraz bardziej zachmurzonym niebem. Cameron zaczął się niepokoić. Gdzie jest Scofield? Dlaczego jeszcze stamtąd nie wychodzi? - Bray! - krzyknął raz i drugi, wreszcie razem z Lutherem podbiegli bliżej płonącego budynku. Domem wstrząsnęła nagle głośna eksplozja. Obaj rzucili się na ziemię, dostrzegłszy jedynie, że faktycznie cały ganek wraz z sąsiadującą częścią podjazdu wyleciał w powietrze. Teren wokół nich zasypały kawałki cegieł, okruchy betonu i szkła. Zaczął padać deszcz, był jednak zbyt drobny, aby stłumić rozprzestrzeniający się gwałtownie, jak gdyby rzucający mu wyzwanie pożar. - Scofield! - wrzasnął Cameron, podrywając się z ziemi. - Gdzie ten sukinsyn się podział? - zapytał Considine. - Jeśli zależy mu tylko na tym, żeby jeszcze bardziej zyskać w naszych oczach, to mu rozkwaszę nos. - A co wy tu robicie, do cholery?! - krzyknął Brandon, wybiegając zza rogu zachodniego skrzydła rezydencji i pędząc ile sił w nogach. - Czyście powariowa li? Chcecie się usmażyć?! - Gdzieś ty był, idioto?! - wyskoczył Pryce, oddalając się biegiem od ogar niętego pożogą budynku. - Co tam robiłeś? - To, co powinienem był zrobić trzydzieści lat temu w Bostonie. Zredukować magiczną potęgę idei Matarese'a do garstki popiołów. - A cóż to za różnica? Poza tym nie jesteśmy w Bostonie, tylko w Porto Vec- chio na Korsyce. - Ja dostrzegam różnicę. Może tu chodzi jedynie o symbole, ludzką pamięć, świadectwo całkowitego zniszczenia... Do diabła, sam już nie wiem! Po prostu musiałem to zrobić, choćby z uwagi na pamięć o Taleniekowie. Wcześniej jednak przeprowadziłem szczerą rozmowę z obiema kobietami, pokojówkami. Stanow czo je przestrzegłem. - Przed czym? Przed ogniem? - Powiedzmy, że przed rozpuszczaniem plotek. Zacznijmy od tego, że prze kazałem im na własność to wszystko, co zgromadziliśmy w szopie na narzędzia. Dzięki temu kilka tutejszych rodzin będzie mogło wieść dostatnie życie, przynaj mniej przez jakiś czas. Bo w końcu dla nas to żaden materiał dowodowy. Może my zresztą uznać, że majątek został rozkradziony. Cicho zabrzęczał aparat telefonicznej łączności satelitarnej. Scofield wyciągnął go z kieszeni, włączył i rzucił ze złością: - Sir wazeliniarz, jak się domyślam? - Nawet nie potrafię się na ciebie złościć za te prowokujące epitety, Brandon. Świetna robota, przyjacielu. Wręcz pokazowa. - Oszczędź mi tych brytyjskich zaszczytów. Lepiej wypisz czek! - Mówiąc szczerze, został mi jeszcze pewien fundusz na wydatki związane z operacją. Tylko błagam, nie wykorzystuj zanadto swojej wyobraźni. 443 - Nieźle byłoby kupić sobie drugą wyspę, może nawet całe wyspiarskie pań stewko. - Antonia chciałaby wiedzieć, kiedy wracacie do Londynu - oznajmił Waters, zbywając milczeniem jego uwagę. - Startujemy za jakąś godzinę. A później chyba przez tydzień nie będę wsta wał z łóżka. - Załatwię formalności na Heathrow. Zarezerwuję dla was boczny pas starto wy i załatwię eskortę. Powiadomię również Leslie. Przed chwilą dzwonił do mnie Frank Shields. Chce, żebyś jak najszybciej złożył raport w Waszyngtonie. - Ja mam składać raport?! - ryknął Beowulf Agate. - A jakim prawem Shields wydaje mi rozkazy? - Daj spokój, staruszku. Ja także pragnąłbym uzyskać twoje szczegółowe spra wozdanie, choćby tylko w celu uzupełnienia zapisów archiwalnych. - Nie macie od tego własnych pracowników? Jestem tylko konsultantem. Pryce się tym zajmie. - Niby czym? - zapytał ostro Cameron. - Sporządzaniem raportów. To chyba jasne. - Chodzi o rutynową pracę, Bray. Dla ciebie to pestka. - Więc tym bardziej dacie sobie radę z porucznikiem. - Twój porucznik dostał awans na komandora, Brandon - wtrącił przez tele fon sir Geoffrey. - Przyszły właśnie jego dokumenty z dowództwa marynarki. Podejrzewam, że gdybym wraz z Frankiem Shieldsem szczegółowo opisał jego nadzwyczajne umiejętności, prawdopodobnie zostałby od razu kontradmirałem. - Masz swojego komandora, Luther- oznajmił Scofield, zwracając się do pilota - z bliską perspektywą szlifów kontradmirała. - Niech się strzeże Pensacola! Wraca bohater! - Jeszcze jedna rzecz, przyjacielu - dodał sir Geoffrey. - Frank uprzedził, że wasz prezydent poprosił o prywatne spotkanie z tobą. Jest zafascynowany twoimi dokonaniami, więc pewnie czeka cię jakaś nagroda. - Żartujesz? Nawet na niego nie głosowałem. Poza tym Cameron zasłużył się nie mniej ode mnie. Niech sobie prezydent z nim pogada. - To chyba nie wchodzi w rachubę, Brandon. Agent Pryce pozostaje w ścisłej konspiracji. Nie może uczestniczyć w żadnym oficjalnym spotkaniu. - Mam to gdzieś. Wracam do domu. Pewnie każda ścieżka na naszej wyspie zarosła wszelkim możliwym zielskiem, jakie tylko występuje na Karaibach. - O ile mi wiadomo, wasz Korpus Inżynieryjny Wojsk Lądowych już się zajął tym problemem. - Więc tym bardziej powinienem tam być, żeby nadzorować ich działania. - Oddeleguj agenta Pryce'a. Nie wątpię, że jemu i pułkownik Montrose nale ży się dłuższy wypoczynek. - Wygląda na to, że padłem ofiarą kolejnego spisku! EPILOG Nad Outer Brass 26, dwadzieścia cztery mile morskie na południe od Tortoli na Morzu Karaibskim, zachodziło słońce. Cameron i Leslie siedzieli w fotelach na biegunach, na werandzie nad malowniczą laguną. Leslie rozmawiała przez nowoczesny aparat telefonicznej łączności satelitarnej. - Jak sobie życzysz, kochanie. Mam tylko nadzieję, że wszystko do końca przemyślałeś. Nie chciałabym, żebyś stracił miejsce w swojej szkole w Con- necticut. - Nie martw się, mamo - odparł przebywający w Londynie James junior. - Mój dyrektor dobrze zna szkołę Rogera i już rozmawiał z przewodniczącym ko misji kwalifikacyjnej. Mogą mnie wciągnąć na listę słuchaczy w ramach wymia ny międzyszkolnej. Nie przeszkadza, że zacząłbym naukę od przyszłego miesią ca, w połowie roku szkolnego. Mam silne poparcie. Kadra z mojej szkoły w Connecticut oceniła, że będzie to dla mnie wyśmienita okazja do zdobycia wie lu nowych doświadczeń. - Mam nadzieję, że zdołasz się przystosować, Jamie. W angielskich szkołach panuje znacznie ściślejszy rygor niż w naszych. - Roger mi o wszystkim opowiadał. Nie zapominaj, że mam pójść do klasy, którąjuż ukończył. Zatem będzie mi pomagał z trudniejszymi przedmiotami. - No cóż, nie jest to rozwiązanie, o którym marzyłam dla ciebie. Nawiasem mówiąc, jak się miewają Roger i Angela? - Doskonale. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, mimo że Coleman wprowadził się na stałe do ich domu. Czasami bywa strasznie upierdliwy. - Cieszę się, że wyrobiłeś sobie tylko taką opinię. - Muszę kończyć, mamo. Coley zabiera nas na kolejną wycieczkę. Twierdzi, że skoro mam niedługo pójść do angielskiej szkoły, a nawet nie potrafię się po prawnie wyrażać, to przynajmniej muszę jak najwięcej poznać z historii Impe rium Brytyjskiego. Pozdrów ode mnie Cama. Naprawdę go polubiłem. 445 - Nie jestem pewna, czy masz prawo tak o nim mówić. Chyba powinieneś nadal tytułować go "panem Pryce'em? - Przestań się wreszcie krygować, ślicznotko. Nie jestem już takim szczeniakiem. - Zaczynasz być denerwujący. - Przyjmij do wiadomości, że ja również mam swoje hormony. - Jamie! - Cześć, mamo. Całuję. Połączenie zostało przerwane. - Piekielny łobuziak - mruknęła Leslie, odkładając słuchawkę. - Kazał ci prze kazać pozdrowienia i dodał przy tym, że cię polubił. - Ja również go polubiłem. Czemu tak ostro z nim rozmawiałaś? - Miał czelność oświadczyć, że on także ma swoje hormony. - Ile skończył lat? Piętnaście? No to mogę cię zapewnić, że nie tylko ma hor mony, ale jeszcze bezustannie burzą mu krew w żyłach. - Jestem jego matką! - I z tego powodu nie chcesz znać prawdy? - Nie o to chodzi. Do pewnych spraw trzeba podchodzić ostrożnie, z wyczuciem. - Wnioskuję z twojej rozmowy, że zostaje w Anglii i będzie chodził do tam tejszej szkoły. - Zgadza się. Na razie jednak wszyscy zamieszkali przy Belgrave Square, a Coleman wprowadził się na stałe do domu. - Ładnie z jego strony. - Wręcz wspaniale. - No a co z nami? - zapytał Pryce, sięgając po szklaneczkę. - Nawet nie prze prowadziliśmy jeszcze poważnej rozmowy. - Naprawdę chcesz, żeby cokolwiek się zmieniło? Skoro nam obojgu jest do brze... - Dla mnie to za mało, Leslie, jeśli tylko mam szansę na coś więcej. Od dawna wiem, że w moim życiu istnieje pustka. Do tej pory się z tym godziłem, usiłowa łem o niej nie myśleć, ale teraz wszystko uległo zmianie. Nie chcę już być dłużej sam, pragnę żyć z kobietą, którą bardzo kocham. - Agencie Pryce! Czy mam to traktować jak oświadczyny? - Oczywiście, pani pułkownik. - Jestem wzruszona, Cam... Naprawdę. - Leslie delikatnie położyła dłoń na jego ręce. - Ale zapomniałeś chyba, że nie mogę dowolnie decydować o swoim losie. Przede wszystkim służę w wojsku, muszę się więc liczyć z możliwością przeniesienia w każdej chwili. Anie chcę rezygnować z dalszej kariery, w którą włożyłam tak wiele pracy. Mnóstwo wysiłku kosztowało mnie zdobycie obecnej pozycji. Poza tym mam syna. Nie jestem pewna, czy w pełni zdajesz sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką musiałbyś na siebie wziąć. - Nie przesadzaj. Dla mnie James to wspaniały chłopak... Mało ważne jest to, co o nim myślę, wobec jego dokonań! Ponadto powiedział, że mnie lubi. Ja go też polubiłem. Mamy więc dobry początek. - A co z moją karierą wojskową? 446 - Ja z kolei jestem agentem wywiadu i Frank Shields w każdej chwili może mnie wysłać choćby do Mongolii, na co także nie będę miał żadnego wpływu. Dlatego pomyśl, jak wyglądałyby nasze spotkania po powrocie z takich wypraw... Biorę pod uwagę naszą sytuację, Leslie, i dobrze wiem, iż żadne z nas nie byłoby szczęśliwe w konieczności rezygnacji z dotychczasowej kariery. Ale w dzisiej szych czasach odrzutowce pokonujątrasę z Tokio do Nowego Jorku w ciągu trzy nastu godzin. Najdłużej leci się z Pekinu, bo siedemnaście godzin. Pomyśl, ile osób musi podróżować służbowo. Latają na co dzień przedstawiciele handlowi i biznesmeni, aktorki czy modelki odwiedzająplany zdjęciowe rozrzucone po całym świecie. Podróże są nieodłącznym elementem wykonywanej pracy. Naprawdę uważam, że damy sobie radę. - Potrafisz mówić bardzo przekonująco, kochany. - Już ci zapisuję punkty! - rzekł z uśmiechem Pryce. - Scofield twierdzi, że jeśli kobieta zaczyna nazywać mężczyznę kochanym, to znaczy, iż bardzo poważ nie traktuje ich związek. - Potrafi być rozsądny... Mówię jednak poważnie. Jesteś bardzo przekonują cy, a ja tracę najsilniejsze argumenty. - Czyżby moje akcje szły w górę? - Chyba tak. Nad koronami drzew rozległ się przybierający szybko na sile terkot śmigłowca. Po chwili maszyna pojawiła się w zasięgu wzroku, a hałas stał się nieznośny. Oboje popatrzyli między gęstym listowiem palm na helikopter z pneumatycznymi płozami, który zatoczył nad wyspą łuk i zaczął opadać ku skrawkowi szerszej plaży u podnóża elektrowni słonecznej. Cam i Leslie, trzymając się za ręce, pobiegli ścieżką w tamtym kierunku. Masywny śmigłowiec powoli i delikatnie osiadł na piasku. Pęd powietrza wyrzucanego przez motor przygiął niemal do ziemi najbliżej stojące palmy. Drzwi maszyny się rozsunęły i stanął w nich Scofield. Zeskoczył do sięgającej kolan wody, odwrócił się i pomógł wysiąść Antonii. Oboje wyszli na suchy ląd, zanim jeszcze olbrzymie płaty wirnika znieruchomiały. Kobiety przywitały się bardzo serdecznie, padły sobie w objęcia. - Antonio! - wykrzyknęła Leslie. - Wasza wysepka to prawdziwy raj! Wcale się nie dziwię, że tak bardzo ją polubiliście. - Owszem, ma swoje plusy, moja droga. Dobry Boże! Korpus inżynierski wyko nał tu kawał dobrej roboty. Ścieżki nigdy przedtem nie były tak dobrze wydeptane. - Poza tym udoskonalili wasz system zasilania - dodał Pryce. - A kto ich o to prosił? - huknął zrzędliwym tonem Scofield. - Elektrownia działała bez zarzutu. - Podejrzewam, że wykonywali tylko rozkazy z Białego Domu - odparł Ca- meron. - Pojemność akumulatorów została potrojona, a dowodzący kompanią inżynierską major prosił, abym ci przekazał, że to prezent od wdzięcznego narodu amerykańskie go. - Prezydent nie wspomniał o tym ani słowem, a przegadałem z tym chłopacz kiem ponad godzinę. 447 - Chłopaczkiem? - powtórzyła zdumiona Antonia. - Wiesz co, Bray... - Przecież nie powiedziałem, że nie przypadł mi do gustu. Mówiąc szczerze zrobił na mnie wrażenie bardzo bystrego i rozsądnego faceta. A w dodatku okazał się hojny. Kiedy mu wyjaśniłem, że moja emerytura wystarcza jedynie na skrom ne utrzymanie, a zła reputacja zmusza do przebywania w ścisłej tajemnicy poza granicami kraju, natychmiast chwycił słuchawkę i polecił dyrektorowi agencji podwoić moje dochody. - To już drugi prezydent, którego owinąłeś sobie wokół palca! - wykrzyknął Pryce. - Szczegółowy raport z pierwszego spotkania znalazł się w twoim dossier. - Nie przypominam sobie niczego podobnego, młodzieńcze. Ale z uwagi na mój zaawansowany wiek należy mi wybaczyć pewne luki w pamięci... A prze chodząc do konkretów, ci dwaj piloci śmigłowca mają rozkaz wystartować jak najszybciej, zabierając na pokład was oboje. Chętnie udzielilibyśmy wam dłuż szej gościny, ale to nie wchodzi w rachubę. Dlatego pakujcie rzeczy i wskakujcie na pokład. Macie na to dziesięć minut. Wkrótce Scofield i Antonia zajęli miejsca w fotelach na biegunach, ustawionych przodem do malowniczej laguny. - No i jak się czujesz, skarbie? - Wróciliśmy do domu, kochany. Niczego więcej mi nie trzeba. - A nie chciałabyś czegoś przekąsić? - W nowiutkiej zamrażarce jest tyle zapasów, że wystarczy nam chyba na rok. - Wcale nie musieli się nam tak odwdzięczać. - Ale to zrobili, najdroższy... Naprawdę jesteś nieoceniony. - Tak? No to pomyśl jeszcze, jaka czeka nas noc... Chyba wiesz, co mam na myśli? - W twoim wieku?... Wiem aż za dobrze! Na pokładzie śmigłowca wracającego do bazy w Portoryko, skąd Pryce i Montrose mieli polecieć odrzutowcem do Waszyngtonu, Cameron rzekł: - Przerwali nam ważną rozmowę. Czy rozważyłaś moją propozycję? - Propozycję? Masz na myśli oświadczyny? - Tak, oczywiście. - Rozważyłam. Krótko, acz dogłębnie. Pozwól, że zadam ci jedno pytanie- Czy twoim zdaniem na starość upodobnisz się do Brandona Scofielda, osławione go Beowulfa Agate'a? - To bardzo prawdopodobne. Mamy ze sobą wiele wspólnego. - Nie wyłączając jego stosunku do Antonii? - Ty jesteś moją Antonią, moją... Leslie. - A więc zgadzam się, kochany. Za nic w świecie nie chciałabym przegapić takiej okazji.