MARIAN ORŁOŃ Kartki z ostatniej ławki ILUSTROWAŁA MARIA ORŁOWSKA-GABRYŚ WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • 1988 Redaktor RYSZARDA WILCZYŃSKA Redaktor techniczny MIŁOSZ GŁOWACKI Korektor IWONA WEGNER-MARUSZEWSKA (g) Copyright by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1973 Printed in Poland WYDAWNICTWO POZNAŃSNIE POZNAŃ 1988 Wydanie II. Nakład 59800 + 200 egz. Ark. wyd. 4,2; ark. druk. 5,0. Druk ukończono w lutym 1988 r. Zam. nr 47/87 B-9/963 Zam. druk. 663/1110/87/11 SZCZECIŃSKIE ZAKŁADY GRAFICZNE Szczecin, al. Wojska Polskiego 128 ISBN 83-210-0696-5 SMARKULA, CZYLI PECHOWY POCZĄTEK ROKU SZKOLNEGO Pechowo zaczął się dla mnie ten nowy rok szkolny. Słowo daję, że pechowo! A wszystko przez tę smarkulę z sąsiedniego bloku. Przez tego przebiegłego malucha. No, bo wyobraźcie sobie! Idę pierwszego września do szkoły, pogwizduję pod nosem, czuję skrzydła u ramion, a tu nagle zastępuje mi drogę jakieś stworzenie z dwoma warkoczykami i ogromnym tornistrem na plecach. Tornister był tak wielki, że właściwie trudno było powiedzieć, kto kogo dźwigał: stworzenie tornister, czy tornister stworzenie. „Jakaś pierwszoklasistka" — pomyślałem pogardliwie, jak na ucznia piątej klasy przystało, i zamierzałem wyminąć tornister z dziewczynką. Ale mi się to nie udało. Zatrzymał mnie piskliwy okrzyk: — Cześć! Nareszcie jesteś! Czekam na ciebie chyba z dziesięć minut. Przystanąłem i wybałuszyłem oczy. — Na mnie? A coś ty za jedna? Na twarzy smarkuli odmalował się wyraźny zawód. — Jak to? Nie znasz mnie? Jesteśmy przecież sąsiadami. Mieszkam w tamtym bloku. Na drugim piętrze. — Coś sobie przypominam — bąknąłem. — Nazywasz się Skowronek, tak? Smarkula parsknęła śmiechem. — Nie Skowronek, tylko Słowik. Joasia Słowik. — Też ładnie — przyznałem. — A teraz gadaj, albo raczej zaśpiewaj, o co chodzi! Tylko szybko, bo nie mam czasu. Widocznie zraził ją mój opryskliwy ton, bo wygięła markotnie usta i powiedziała: — E, tam! Taki jesteś... — Jestem, jaki jestem — rzekłem nieco łagodniej. — Więc o co chodzi? Joasia podziękowała mi wzrokiem za tę zmianę tonu, zaczerpnęła powietrza i wyrzuciła z siebie jednym tchem: — Chodzi o to, że chciałam cię prosić, żebyś został moim kolegą! Zbaraniałem. — Coś powiedziała?! — Że bardzo bym chciała, żebyś został moim kolegą — wyrecytowała. — Potrzebuję kogoś takiego jak ty. — Takiego jak ja? — trwałem dalej w osłupieniu.— To znaczy jakiego? — To znaczy starszego i rozumnego. Nie jestem pewien, ale chyba się trochę zarumieniłem. — Kto ci powiedział, że jestem rozumny? — spytałem, a mój głos zabrzmiał już całkiem łagodnie. — A nie jesteś? — przestraszyła się Joasia. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc znowu warknąłem: — Ja tu jestem od stawiania pytań, a nie ty. Więc kto ci powiedział, że jestem rozumny? No? — Mama. „Takie ruchliwe ulice — powiedziała wczoraj wieczorem. — Niepokoję się o ciebie. Powinnaś sobie znaleźć jakiegoś starszego kolegę, który by się tobą zaopiekował w drodze do szkoły. Może ten Piotrek z sąsiedniego bloku by się tobą zajął? Wygląda na rozumnego." Tak po- wiedziała mama. A ja mamy słucham i dlatego na ciebie czekałam. „Hmmm... Głupia sprawa — drapnąłem się po głowie. — Jeśli pani Słowikowa naprawdę... Ale przecież nie będę niańką! Mowy nie ma! Co by chłopcy na to powiedzieli? Popękaliby ze śmiechu!" Smarkula przyglądała mi się z niepokojem. — Wiem... — szepnęła. )derwałem się od swoich myśli. — Co wiesz? — O czym myślisz. — Patrzcie, jaka mądra! — żachnąłem się. — No, o czym lyślę? O czym? — O kolegach. Że się będą śmiać, jak ze mną pójdziesz. „Nie do wiary! — zdumiałem się. — Jak ona to poznała? asnowidz czy co?" Głośno zaś fuknąłem: — Nie myślę o żadnych kolegach, rozumiesz? Mogą konać ze śmiechu, jeśli mają na to ochotę. Mało mnie to bchodzi. — Naprawdę? — ucieszyła się. — Więc zaprowadzisz mie do szkoły? — Zaprowadzę — wysyczałem. — Ale zapamiętaj sobie, e to pierwszy i ostatni raz! Nie słuchała do końca. Chwyciła mnie za rękę, jakby się ała, że się rozmyślę albo ucieknę, i wykrzyknęła: — Fajny jesteś, wiesz? Bardzo cię lubię. Prawie tak amo jak mojego psa, Łapignata. Porównanie z jakimś tam Łapignatem wcale mi nie ochlebialo, ale wolałem nie podejmować dyskusji. Po-zliśmy. Przez całą drogę pociłem się na myśl, że spotkam tóregoś z kolegów, ale na szczęście nikogo znajomego nie potkałem. Po kilkunastu minutach byliśmy przed szkołą. Boisko zumiało i bieliło się od wykrochmalonych kołnierzyków. — Jesteśmy na miejscu — powiedziałem. — Tam są ierwszaki, widzisz? Fruwaj do nich!—popchnąłem ją :kko. Zadarła głowę, podziękowała i popędziła w kierunku romadki wystraszonych maluchów. Tylko ogromny tor-ister podskakiwał jej na plecach. A ja odetchnąłem i wytar-:m spocone czoło. Myślałem, że na tym się cała historia zakończy, ale srodze się pomyliłem. Ciąg dalszy nastąpił wieczorem. Szykowałem akurat książki na następny dzień, mama krzątała się koło kolacji, gdy odezwał się dzwonek. — Zobacz, kto dzwoni! — zawołała z kuchni mama. Podszedłem do drzwi, otworzyłem je i ujrzałem przed sobą... panią Słowikową. Była wzruszona i ciepło się do mnie uśmiechała. — Ja właśnie do ciebie — powiedziała. — Przyszłam ci podziękować za opiekę nad Joasią. Joasia nie mogła cię na-chwalić. Mówiła, że troszczyłeś się o nią jak starszy brat. Bardzo ci dziękuję! Z kuchni wyszła mama, zwabiona rozmową. Ujrzawszy panią Słowikową wyraźnie się zaniepokoiła. — Co on znowu zbroił ? — spytała. — Zbroił ? — obruszyła się pani Słowikowa. — Co też pani mówi! Przecież to złoty chłopiec. Czy pani wie, że on odprowadził dziś moją Joasię do szkoły i przyobiecał jej, że będzie to robił codziennie? Nie dowierzałem własnym uszom. Ja coś obiecywałem, ja? Oj, poczekaj, smarkulo! Już ja cię oduczę kłamstwa! Zerknąłem na mamę. Miała taką minę, jakby jej oznajmiono, że zostałem szachem perskim. — Prawda to? — spytała. Chciałem powiedzieć, że tyle w tym prawdy, co wody na Saharze, ale czyż mogłem zgasić radość na maminej twarzy ? — Może i prawda — bąknąłem. — I będziesz się tą małą opiekował? — Spróbuję — odrzekłem, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy. No, i opiekuję się! Przeklinam swego pecha, złorzeczę ia swoje miękkie serce, ale co dzień prowadzę Joasię do szkoły. xh, niech to gąska Balbinka kopnie!... - ODLUDEK Od dwóch tygodni mamy w klasie nowego ucznia. Nazywa się Marek Darkowski. Zwykle dzieje się tak, że gdy do klasy przychodzi ktoś nowy, to już po kilku dniach wiadomo, jaki jest: fajowy, ciepłe kluski czy mizeria. Wystarczy trochę poobserwować, posłuchać, pogadać — i sprawa jasna. Ale z Markiem nam tak łatwo nie poszło. No, bo niby wyglądał na fajowego. Wysoki, wysportowany, uczynny... Czego więcej trzeba? Wystarczy. Ale z drugiej strony, zachowywał się tak, jakby mu na nas w ogóle nie zależało. Nigdy, na przykład, nie miał dla nas czasu. Ledwie skończyły się lekcje, łapał za torbę i gnał do domu, jakby się paliło. Żadnego przesiadywania na boisku, żadnego gadania o tym i owym, żadnego podrzucania „zośki" czy gry w „koraliki". Nic. Nawet do kina z klasą nie poszedł, choć wyświetlali „Winnetou". Najbardziej jednak naraził się nam piętnastego września. Dla klasy był to wielki dzień. Po południu rozgrywaliśmy rewanżowy mecz z piątą B. Wszyscy nim żyli. Nie przyjść na taki mecz — znaczyło zdradzić klasę. A Marek nie przyszedł. Gdyśmy go potem pytali dlaczego, bąknął coś pod nosem i zaczął nerwowo czyścić paznokcie. — Co z nim jest? — zastanawialiśmy się wracając ze szkoły. — Dziwak! — orzekł krótko Stefek Gąsiorek. 11 — Odludek! — dorzucił Jacek Tyczka. — Zarozumialec!—skrzywił się z niesmakiem Wojtek Banaś. — Ma nas wszystkich w nosie. Ja też się skrzywiłem, ale z innego powodu niż Wojtek. — Marek zarozumiały? — wykrzyknąłem. — Chyba zwariowałeś ? — Więc dlaczego się tak zachowuje? —t zaperzył się Wojtek. — Dlaczego ucieka od nas po lekcjach, jakbyśmy byli chorzy na dur brzuszny albo na inne paskudztwo? — Nie wiem. Ale najwyższy czas, żeby to wyjaśnić. — Racja!—poparł mnie Tomek Bielecki. — Musimy sprawdzić, dokąd on się tak codziennie spieszy. — I w ogóle, co porabia po południu, z kim się zadaje i jaki on naprawdę jest: fajowy czy niefajowy — dodał Jacek. — Ale jak to zrobić ? — drapał się po głowie Stefek. — Śledzić go? — Czemu nie? — zapalał się coraz bardziej Jacek.— Możemy go śledzić. Tylko nie wszyscy razem. Powinien się tym zająć jeden. Na przykład Piotrek — wskazał na mnie. — Mieszka blisko Marka, byłoby mu najłatwiej... — Co ty na to? — spytał Stefek. — Zajmiesz się nim? Specjalnie się do tego śledzenia nie paliłem, ale zgodziłem się. — Pokręć się trochę koło domu — radził mi Jacek — może coś ciekawego zauważysz. — Pokręcę się — przyobiecałem. I zaraz po tej rozmowie udałem się na ulicę Lipową, przy której mieszkał Marek. Lipowa była spokojną, senną uliczką. Stały przy niej parterowe domki i zieleniły się ogrody. Marek mieszkał pod numerem siódmym. Dom i ogród otoczone były gęstym żywopłotem. Podkradłem się pod ten 12 żywopłot i usiłowałem zajrzeć do środka. Ale to nie było takie proste. Żywopłot i rosnące za nim krzewy porzeczek i agrestu dobrze strzegły tajemnic ogrodu. Przykucałem, wspinałem się na palce, wyciągałem szyję i — nic. Już miałem odejść, gdy usłyszałem ciche kaszlnięcie. Znieruchomiałem. A więc był ktoś w ogrodzie! Zaczekałem chwilę, a potem cicho jak kot ruszyłem wzdłuż żywopłotu, szukając jakiegoś prześwitu. I znalazłem go. W pewnym miejscu krzaki były rzadsze i odsłaniały widok na cały ogród. Przywarłem do tego miejsca i rozejrzałem się po ogródku. Altana, opuszczona psia buda, wyblakły leżak... I dopiero potem zauważyłem to najważniejsze: inwalidzki wózek pod jabłonią. I dziewczynkę siedzącą na tym wózku. Wpatrywałem się w nią szeroko otwartymi oczami. Była nieco młodsza ode mnie. Miała długie warkocze, które opadały na kolorowy koc leżący na jej kolanach. Czytała. Ale co chwilę podnosiła głowę znad książki i spoglądała na furtkę. Niespokojnie i trochę niecierpliwie. Czekała na kogoś. Domyśliłem się nawet, na kogo czeka. „A więc to dlatego Marek tak się spieszył do domu — myślałem. — Dlatego nie miał czasu. Ale dlaczego nam o tym nie powiedział?" I nagle zawstydziłem się, poczułem się jak złodziej, który zakradł się do cudzego domu i z ukrycia obserwuje jego mieszkańców. Postanowiłem wycofać się jak najszybciej, odejść, ale nie zdążyłem, bo w tej samej chwili za moimi plecami rozległy się szybkie kroki. Odwróciłem się gwałtownie i — stanąłem oko w oko z Markiem. Nie wiem, kto był bardziej zmieszany: ja czy on. Przez kilka sekund patrzeliśmy na siebie bez słowa, a potem Marek powiedział: — To jest moja siostra. Skinąłem głową. 13 — Najczęściej siedzi tu sama — mówił dalej.—Nie a jeszcze koleżanek, bo niedawno sprowadziliśmy się. ieszy się, gdy wracam ze szkoły... Znowu skinąłem głową. Zupełnie jakbym zapomniał języka gębie. „No, odezwij się wreszcie!" — strofowałem się duchu. Ale i tym razem uprzedził mnie Marek. — Nie mówiłem o niej, bo... — zaczął i nie dokończył. — Bo co ? — wyjąkałem wreszcie. — Sam nie wiem, dlaczego — wyznał, ale zdawało mi się, : nie to chciał powiedzieć. Obydwaj spojrzeliśmy na wózek. Dziewczynka na pewno ie słyszała naszej rozmowy, bo mówiliśmy szeptem i byliśmy ość daleko, ale poruszyła się niespokojnie i znowu zerknęła a furtkę. — Muszę już iść — szepnął Marek. Potem zawahał się dodał: — Może wejdziesz? Z kolei ja się zawahałem. — Wolałbym jutro — rzekłem. — Z chłopakami... Mo- Marek przeniósł wzrok na siostrę, jakby ją chciał spytać radę, i odpowiedział: — Dobrze. Przyjdźcie. Chciałem mu na koniec powiedzieć coś serdecznego, le nic nie przychodziło mi do głowy, więc spytałem: — Czy... ona dawno tak? — Od dwóch miesięcy. Ale to już nie potrwa długo, .ekarz mówił, że za miesiąc będzie zdrowa. — To dobrze! — ucieszyłem się. Pożegnałem go i popędziłem z powrotem do Stefka, acka, Wojtka, Tomka, żeby im powiedzieć, że Marek nie ;st dziwakiem ani odludkiem, ani zarozumialcem. Że jednak sst fajowy. , HONDURAS Gdyby ogłoszono międzynarodowy konkurs na chwali-piętę, pierwsze miejsce zdobyłby na pewno Kowalski z naszej klasy. Kowalski wszystko wie, wszystko ma, wszędzie był. Nic nie jest już nas w stanie zadziwić. Ani to, że jego ciotka hoduje śpiewające rybki. Ani to, że wujek był mistrzem świata w biegu na czworakach. Ani to, że dziadek polował w Afryce na antylopy. Dla Kowalskiego wszystko jest możliwe. — Wyleczę go z tego chwalenia się — powiedziała kiedyś Hanka Jarząbek. — Zobaczycie, że go wyleczę! — Wyleczysz go ? — nie dowierzaliśmy. — Mowy nie ma! Łatwiej słonia nauczyć gry na fortepianie niż Kowalskiego skromności. Przekonasz się, jeśli nie wierzysz. — A ja wam mówię, że go wyleczę — upierała się przy swoim Hanka. — Niech tylko nadarzy się okazja! Nie sprzeczaliśmy się, ale ani w wyleczenie Kowalskiego, ani w tę okazję nie wierzyliśmy. A jednak okazja nadarzyła się już po kilku dniach. Hanka zawdzięczała ją niezwykłym pomysłom pani Jasińskiej, naszej wychowawczyni. Pani Jasińska mianowicie wymyśliła bardzo oryginalne wypracowanie. Jego temat brzmiał: „Opisz najbardziej egzotyczne zwierzę, jakie znasz". Temat ogromnie się wszystkim spodobał i w czasie przerwy nie mówiono o niczym innym, jak tylko o bohaterach przyszłego wypracowania. 16 Tak się szczęśliwie, dla Hanki złożyło, że miała w tym dniu dyżur z Kowalskim. Piąta A wyniosła się z hałasem na boisko, a oni zostali w klasie sami. I właśnie wtedy Hanka zagadnęła: — Wiesz już, o jakim zwierzęciu napiszesz? Kowalski wydął wargi, pomyślał chwilę i odpowiedział: — Jasne, że o antylopie. Mój dziadek... — Wiem, wiem! — przerwała mu Hanka, nie chcąc dopuścić do szczegółowego opisu dziadkowych łowów w Afryce. I dodała: — Antylopa też ciekawa, owszem. Ale to nie to, co taki, na przykład, honduras... Kowalski o mało nie udławił się chlebem, który akurat zachłannie pożerał. — Honduras ? — wykrztusił. Hanka spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Jak to? Nie słyszałeś o hondurasie? Kowalski zmieszał się okropnie. — Słyszałem, jasne, że słyszałem, ale w tej chwili wyleciało mi z głowy. — Zdarza się — stwierdziła wyrozumiale Hanka. — Mnie też różne rzeczy wylatują z głowy. Kowalski przełknął kilka kęsów chleba i spytał od niechcenia : — A gdzie one żyją... te hondurasy? — Na Wyspach Bałamuckich — odpowiedziała z całą powagą Hanka. I nagle, jakby za podszeptem jakiegoś niewidzialnego hondurasa, zaczęła opowiadać: — To są bardzo dziwne zwierzęta, wiesz? One mają wszystko na odwrót: głowę tam, gdzie ogon, a ogon tam, gdzie głowę. I potrafią śpiewać. Wydają głos podobny do skowronka. Śmieszne, co? Kowalski, wzbogacony w wiedzę o hondurasach, poczuł się nieco ważniejszy. 17 wytarł się też — Czemu śmieszne? — burknął. — Zwyczajne... Ale widocznie uświadomił sobie, że jeszcze nie wszystko wie o tych egzotycznych zwierzętach, bo zapytał grzeczniej: — Czy one są drapieżne? — Coś ty! Łagodne jak baranki. — A duże? Hanka rozłożyła ręce. — O, takie. Trochę większe ód królika. Kowalski pokiwał ze zrozumieniem głową i usta, bo skończył właśnie śniadanie. Skończyła przerwa i piąta A wpadła z hałasem do klasy. O hondurasie nie było więcej mowy. Na razie. Bo gdy Hanka opowiedziała nam o swojej rozmowie z Kowalskim, honduras powtarzał się we wszystkich przypadkach. W tajemnicy przed Kowalskim, oczywiście. Gdy następnego dnia pani Jasińska weszła do klasy, powitała ją tak niecodzienna cisza, że wychowawczyni rozejrzała się podejrzliwie po ławkach bojąc się jakiegoś podstępu. Żadnego podstępu jednak nie było, tylko wszyscy przejęci byli jednym: dał się Kowalski nabrać czy nie? Odpowiedź miała przyjść niebawem. '— No, jak tam wasze egzotyczne zwierzęta? — spytała pani Jasińska, wpisawszy lekcję do dziennika. — Nieźle — odpowiedzieliśmy. — Siedzą sobie w zeszytach i czekają na uwolnienie. Pani roześmiała się i powiedziała, że zaraz zaczniemy je uwalniać. — Kto pierwszy? — spytała wodząc wzrokiem po ławkach. W górę wystrzeliło kilka palców, z których największą ruchliwość wykazywał palec Kowalskiego. Żeby go tak pani wybrała! Ale pani wybrała Jacka Tyczkę, który przedstawił 18 klasie wyczerpujący opis nosorożca. Po Jacku swoje wypracowanie odczytali Stefek i Kryśka. Już zaczynaliśmy wątpić, czy pani Jasińska dostrzeże niecierpliwe gesty Kowalskiego, gdy usłyszeliśmy upragnione słowa: — Proszę, Kowalski! Przeczytaj! Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia i zastygliśmy w oczekiwaniu. Kowalski zaś wyskoczył z ławki jak z procy i z miną olimpijczyka, czekającego na laurowy wieniec, zaczął czytać: Najbardziej egzotyczne zwierzę, jakie znam. Najbardziej egzotycznym zwierzęciem, jakie znam, jest onduras. Zwierzę to żyje na Wyspach Balamuckich. Jest igodne i nieduże — mniej więcej takie jak nasz królik. Hon-urasy różnią się od wszystkich zwierząt na świecie bardzo ziwną budową. Mają one mianowicie wszystko na odwrót: Iowę tam, gdzie ogon, a ogon tam, gdzie głowę. I ładnie śpiewają. Ich głos przypomina śpiew skowronka. Mieszkańcy Vysp Bałamuckich chętnie słuchają hondurasów po pracy. Kowalski skończył, zamknął zeszyt i obrzucił klasę yumfującym spojrzeniem. W tej samej chwili klasa zatrzęsła ę od naszego śmiechu. I chyba ten śmiech wyleczył Kowalskiego, bo od tego nia nie pochwalił się niczym. Nawet tym, że przestał się iwalić. „DZIĘKUJĘ WAM, CHŁOPCY!" Trochę wstyd pisać o tym, że się odwiedzało cudze sady, ale chłopcy powiedzieli: „Napisz" — więc piszę. To się zdarzyło w końcu września. Pewnego dnia zawołał nas po lekcjach Babula z szóstej B i spytał, czy mamy ochotę na kruche jabłka. Odpowiedzieliśmy, że mamy, bo kto by nie miał? Wtedy Babula powiedział, że zna taki sad, gdzie kruchych jabłek pod dostatkiem. — Czyj to sad ? — spytaliśmy. — Walczaka. Zawahaliśmy się. Jeszcze nigdy nie chodziliśmy na cudze jabłka, a poza tym znaliśmy Walczaka. Ma twardą rękę... Babula spostrzegł to wahanie i zaczął nas przekonywać: — Co się łamiecie? Przecież nic wam nie grozi. W sadzie jest tylko stary kundel, z którym sobie poradzimy jak nic. No! Idziecie? — Z psem nigdy nic nie wiadomo — mruknął Tomek. — Może ugryźć. Babula miał na wszystko gotową odpowiedź. — Do gryzienia damy mu kość — rzekł. — Na wszelki wypadek przygotowałem. Jak pies ma kość przed nosem, to zapomina o wszystkim. — A jeśli nas Walczak przyłapie? — odezwał się Wojtek. — Nie przyłapie. Walczak mieszka z pięćset metrów od sadu. W razie czego zdążymy uciec. 21 Wojtek popatrzył na Tomka i na mnie. — Co robimy? — Możemy tam zajrzeć — odpowiedzieliśmy. Babula zatarł ręce. — Nie pożałujecie! Zrobimy sobie rajską ucztę, słowo daję! A teraz w drogę! Ruszył pierwszy, a my za nim. Nie pozbyliśmy się jeszcze wszystkich wątpliwości, ale było już za późno, żeby nad nimi przemyśliwać. Sad Walczaka rozciągał się za miastem, z dala od zabudowań, i nęcił oczy dojrzałymi jabłkami. Otaczał go nietrudny do przebycia płot. Zatrzymaliśmy się przed tym płotem i przez chwilę nasłuchiwaliśmy. W sadzie panował całkowity spokój. — Psa jakoś nie słychać — stwierdził z ulgą Tomek. — Może go nie ma? — Zaraz sprawdzimy — rzekł Babula i zagwizdał na palcach. Odpowiedziała mu cisza. Babula zagwizdał jeszcze raz, nieco głośniej, i wtedy usłyszeliśmy żałosny psi skowyt. Dochodził gdzieś z głębi sadu. — Jednak jest — westchnął Tomek. — Ale uwiązany — pocieszył go Babula. — Uwiązany i sam. Dlatego skomli. Wszystko gra! — A może... — zaczął Tomek i zaraz umilkł, jakby się czegoś zawstydził. Babula machnął na to „może" ręką i zakomenderował: — Włazimy do środka! Wojtek pierwszy! — Już się robi! — odparł Wojtek i chwycił się płotu. Potem podskoczył, zarzucił nogę na sztachety i po chwili był na drugiej stronie. — Jak tam? — spytał Babula. — Spokojnie — doleciało zza płotu. Babula wskazał na mnie. — Teraz Piotrek. Szybko! Poszło mi trochę gorzej niż Wojtkowi, ale jakoś przela-złem. Po mnie zrobili to samo Tomek i Babula. W sadzie odsapnęliśmy i właśnie mieliśmy sięgnąć po jabłka, gdy znowu doszedł nas cichy skowyt. Zdawało się, że jeszcze żałośniejszy niż za pierwszym razem. Opuściliśmy ręce i spojrzeliśmy niepewnie po sobie. — Zobaczmy, co z nim jest — powiedział Tomek. — Nie mogę tego słuchać. — To zatkaj sobie uszy trawą! — syknął Babula. Potem zwrócił się do nas: — Zabierajcie się do jabłek! Szkoda czasu! — Ja idę do psa — upierał się Tomek. Babula zdenerwował się na dobre. — A idź, gdzie chcesz! I nie zawracaj nam głowy! Tomek poszedł w kierunku starej szopy, skąd dochodziło skomlenie, a my rzuciliśmy się na najbliższą jabłoń. Ale niewiele zerwaliśmy, bo wkrótce rozległo się wołanie Tomka: — Chodźcie tu! Prędzej! — Zupełnie zwariował! — mruknął Babula, ale podążył w stronę szopy. Ruszyliśmy za nim. Rozgarniając gałęzie dotarliśmy do Tomka, który stał jak słup soli z oczami wbitymi w coś, czego nie mogliśmy dostrzec. — Co się stało? — spytaliśmy. Tomek wyciągnął rękę przed siebie. — Popatrzcie!...—wyszeptał. Dopiero teraz spostrzegliśmy psa. Leżał przy szopie i wpatrywał się w nas zbolałymi ślepiami. Ciężka belka przygniatała mu tylną łapę. Był unieruchomiony, łapa na pewno była złamana. Staliśmy nad nim bez słowa jak niemowy. Pierwszy ocknął się Tomek. — Musimy zawiadomić Walczaka — powiedział. — Sami niewiele mu pomożemy. — Zwariowałeś?! — rzucił się Babula. — Chcesz nas wsypać? Jak wytłumaczysz naszą obecność w sadzie? 24 Tomek nie odrywał oczu od psa. — Nie wiem. Ale psu trzeba pomóc. Zobaczcie, jak on cierpi... Przecież go tak nie zostawimy. — Lepiej wiejmy — włączył się Wojtek. — Psa i tak ktoś znajdzie, a od Walczaka lepiej trzymać się z daleka. Pies znowu zaskomlał. Może przeczuwał, że ważą się jego losy? Może ból dał mu się bardziej we znaki? — Idę! — zdecydował nagle Tomek. — A wy róbcie, co chcecie. I nie oglądając się na nas ruszył w kierunku płotu. Odprowadzaliśmy go w milczeniu wzrokiem i dopiero gdy zniknął za drzewami, Babula wybuchnął: — Idiota! Przecież będzie musiał powiedzieć, czego szukał w cudzym sadzie. Czy on sobie z tego nie zdaje sprawy? A zresztą co mnie to obchodzi! Ja tam bata na siebie kręcił nie będę. Wieję! — Ja też — dodał pospiesznie Wojtek. Potem obaj spojrzeli na mnie. — A ty co? Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że muszę podjąć jakąś decyzję. Ogarnął mnie strach. Co robić? — No, idziesz? — niecierpliwił się Babula. — Zaraz tu będzie Walczak — trząsł portkami Wojtek. Tylko pies leżał bez ruchu i czekał. Przeniosłem wzrok z psa na nich i powiedziałem: — Zostaję. Wybałuszyli oczy. — Zostajesz? Po co? Przecież to nie ma sensu! Psu i tak nic nie pomożesz, a tylko wpadniesz. Jak Tomek. Zastanów się! Mieli rację: moja obecność nie pomoże psu, nie pomoże też Tomkowi. A mimo to powtórzyłem: 25 — Zostaję. — Bohater! — skrzywił się Babula i pociągnął Wojtka za rękaw. — Chodźmy! Poszli. A ja usiadłem obok psa i szepnąłem: „Zaraz nadejdzie pomoc... Zaraz..." O Walczaku i Tomku starałem się nie myśleć. I nawet nie wiem, którędy weszli do sadu. Zauważyłem ich dopiero wówczas, gdy byli kilka kroków ode mnie. Na przedzie szedł Walczak, ciężki, pochylony do przodu, a za nim sunął cicho Tomek. Zerwałem się na równe nogi, ale Walczak w ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Widział tylko psa. Zbliżył się do niego, ukląkł i — ogromnie zafrasowany — zastanawiał się, co dalej. Potem ostrożnie uniósł belkę i wziął psa na ręce. Zrobił to czule, jakby brał w ramiona chore dziecko. Następnie wstał i dopiero teraz przypomniał sobie o nas. — Dziękuję wam, chłopcy!—powiedział. I poszedł w stronę furtki. A my poszliśmy za nim, wymijając gałęzie ciężkie od dojrzałych owoców. KLOPS NIE Z TEJ ZIEMI! Michał Kosik z piątej B słynął w szkole z dwóch rzeczy: wielkiej pogody ducha i niefrasobliwego stosunku do szkolnych obowiązków. Toteż bardzo się zdziwiłem, gdy pewnego dnia spotkałem go z książką w ręce i przygnębieniem na twarzy. — Michał! Co się stało? — spytałem, zaskoczony tym niecodziennym widokiem. Michał podniósł na mnie zrozpaczone oczy, wydał z siebie westchnienie, które mogłoby kamień wzruszyć, i podzielił się ze mną swoim nieszczęściem. Ponieważ trudno byłoby streścić jego opowiadanie, przytaczam je w całości. Oto ono: Co się stało? Klops nie z tej ziemi, bracie! Od tygodnia wstydzę się chłopakom na oczy pokazać, unikam boiska i świetlicy, a wszystko dlatego, że od poniedziałku pomaga mi w nauce dziewczyna. Konkretnie Kasia Misiołek z naszej klasy. Nigdy nie przypuszczałem, że tak nisko upadnę. Nigdy! Zaczęło się od dwójki z matematyki. No... od drugiej dwójki w tym okresie. Dwójka zwyczajna rzecz. Przynajmniej dla mnie. Ale pani Filipek, nasza wychowawczyni, ogromnie się tą dwójką przejęła. — Chłopcze! — załamała ręce. — Chyba nie chcesz powtarzać klasy? 28 „Pewnie, że nie chcę — pomyślałem. — Już raz poznałem tę przyjemność. Wystarczy". — Masz wielkie zaległości — ciągnęła pani Filipek. — Sam się z nich nie wygrzebiesz. Ktoś musi ci pomóc. „Proszę bardzo! — myślę. — Pomoc mile widziana." Przez myśl mi nie przeszło, że pani wyznaczy do tej pomocy dziewczynę. A tak się właśnie stało. Pani Filipek popatrzyła po klasie i zatrzymała wzrok na Kasi. — Może Kasia by ci pomogła?... Kasia wstała, poczerwieniała jak pomidor w sierpniu i powiedziała, że może mi pomóc, jeśli zechcę. Jeśli zechcę! Jasne, że nie zechcę! Wolałbym się doczekać emerytury w piątej klasie niż korzystać z pomocy dziewczyny. Ale przecież nie mogłem tego głośno powiedzieć. „Poczekam do przerwy — postanowiłem. — Podczas przerwy wytłumaczę Kasi, co myślę o babskiej pomocy." Ale na przerwie złamałem się jak scyzoryk. Może bym się nie złamał, gdyby Kasia była inna. Zarozumiała, pewna siebie, natrętna... Ale nic z tego! Kasia jest cicha i nieśmiała. Taka szara myszka. Podeszła do mnie zaraz po dzwonku, podniosła te swoje niebieściutkie oczy i pyta: — Michaś, czy mogłabym dziś do ciebie przyjść? Im szybciej zaczniemy, tym lepiej. I co miałem na to odpowiedzieć? „Dziękuję! Wypchaj się tą swoją pomocą!"? Przecież nie jestem gburem, choć niektórzy mnie za takiego uważają. Złamałem się. — Proszę bardzo!—odpowiedziałem. — Przyjdź, jak chcesz. Ale uczeń będzie ze mnie kiepski. — Dobrze — ucieszyła się.—Przyjdę o czwartej. — Możesz przyjść o czwartej — machnąłem ręką. — Możesz o piątej. Jak ci będzie wygodniej. 29 Przyszła o czwartej. Mama zrobiła wielkie oczy, gdy ją :obaczyła. Nie była przyzwyczajona do takich gości. Ci, którzy mnie odwiedzali, wyglądali trochę inaczej. Fryzury ak stogi siana, oderwane guziki, wytarte łokcie... A tu biały ;ołnierzyk, warkoczyk, kokardka... — Panienka do Michała? — nie dowierzała mama. — Tak -— przytaknęła Kasia. — Pewnie znowu się źle zachował? — zaniepokoiła się. — Nie. Od dziś będziemy się razem uczyć. — Będziecie się razem uczyć?! W głosie mamy było tyle zdumienia, że się roześmiałem. Casia też się uśmiechnęła. No, i tak się zaczęło. Dziś nie poznaję sam siebie. Co dzień o czwartej siadam z Kasią nad zeszytem, wypisuję różne iksy i igreki, łamię sobie łepetynę nad zwariowanymi pociągami, które wyjechały z dwóch stacji, i czuję, że w tej łepetynie robi się coraz jaśniej. Jedno mnie tylko niepokoi: czym to się skończy? Przecież jak tak dalej pójdzie, to zostanę dobrym uczniem. I co wtedy powiedzą moi kumple? Poskręcają się ze śmiechu, gdy się dowiedzą, że mnie dziewczyna z dwójek za uszy wyciągnęła. Słowo daję, klops nie z tej ziemi! Rozumiesz teraz? W milczeniu pokiwałem głową. TAJEMNICA PANA GOŁĄBKA Nie pamiętam, czy wspominałem już o panu Gołąbku. Chyba nie. A więc pan Gołąbek był naszym wychowawcą. Przez trzy lata: w pierwszej, drugiej i trzeciej klasie. Do czwartej jednak z nami nie przeszedł. „Jestem stary jak świat — powiedział. — Muszę sobie trochę przed śmiercią odpocząć." No i poszedł na emeryturę. Bardzo pana Gołąbka żałowaliśmy. Dziewczyny nawet płakały, gdy się z nami żegnał, a potem szybko o nim zapomnieliśmy. 1 nagle to spotkanie... To było kilka dni temu. Wracaliśmy z Jackiem z kina. Spieszyliśmy się, bo było zimno i mokro, a my nit mieliśmy ochoty na grypę. Zbliżaliśmy się akurat do rynku, gdy Jacek pociągnął mnie gwałtownie za rękaw i szepnął: — Popatrz, pan Gołąbek! Poznałem go od razu, choć było prawie ciemno, bo listopadowe wieczory przychodzą wcześnie. Nic się nie zmienił przez ten rok. Miał ten sam długi niemodny płaszcz, wysłużony kapelusz, okulary w drucianej oprawie... Stąpał ostrożnie, pochylony lekko do przodu, jakby wypatrywał czegoś na chodniku. Gdy znalazł się o krok przed nami, zerwaliśmy z głów czapki i nisko ukłoniliśmy się. Pan Gołąbek ocknął się, odpowiedział na ukłon, ale chyba nas nie poznał. Zatrzymaliśmy się, patrzeliśmy za nim chwilę, a gdy znikł nam z oczu, spytałem Jacka: 32 — Jak myślisz, dokąd on teraz idzie? — Na pewno do szkoły — odpowiedział Jacek. — Do szkoły? — zdziwiłem się. — Po co miałby iść do szkoły ? Jacek rozejrzał się wokoło, jakby chciał sprawdzić, czy nas nikt nie podsłuchuje, i zaczął mówić ściszonym głosem: — To jest trochę zagadkowa sprawa. Opowiadał mi Piotrowski z czwartej A, że widział, jak pan Gołąbek zakrada się wieczorami do szkoły i długo przesiaduje w naszej klasie. Piotrowski chciał raz zobaczyć, co się tam dzieje, ale okna były szczelnie zasłonięte i nic nie można było dostrzec. — Co on tam może robić? — Nie wiadomo. — Chodźmy za nim! — zdecydowałem nagle. — Zobaczymy, czy naprawdę poszedł do szkoły. Jacek zgodził się bez wahania. Po kilku minutach stanęliśmy przed wielkim, ciemnym budynkiem. Wyglądał trochę niesamowicie o tej porze. Przy bramie spostrzegliśmy pochyloną postać pana Gołąbka. Mocował się z zamkiem. A więc to prawda! Po chwili zamek ustąpił i pana Gołąbka pochłonął ciemny korytarz. — Mam pomysł! — powiedziałem do Jacka. — Jaki? — spytał, a głos mu trochę zadrżał. — Zakradniemy się jutro wieczorem do szkoły, ukryjemy gdzieś i będziemy czekać. Może się dowiemy, po co on tam chodzi. Co ty na to? Jacek zapamiętale tarł brodę. — A jak wejdziemy do szkoły? — spytał po chwili.—¦ Przecież brama zamknięta. Pomyślałem o tym. — Bardzo prosto — odpowiedziałem. — Po lekcjach zostawimy w klasie uchylone okno. I nim wejdziemy. Zgoda? 33 1 Jacek zerknął na czarną bryłę szkoły, zastanawiał się chwilę i rzekł: — A niech ci będzie! Zgoda! W tym momencie w oknach naszej klasy zabłysło światło. — Jest w naszej klasie — wyszeptaliśmy jednocześnie. Jakiś czas patrzeliśmy na jasne prostokąty okien, a potem ruszyliśmy w stronę swoich domów, pochłonięci myślami 0 jutrzejszym wieczorze. Nazajutrz odbyło się wszystko tak, jak zaplanowaliśmy, 1 o wpół do szóstej znaleźliśmy się w ciemnej, pustej i przeraźliwie cichej klasie. Ta cisza odebrała nam resztę odwagi. Baliśmy się otworzyć usta, bo wydawało nam się, że każdy szept zabrzmi w klasie jak krzyk. Wymacując krawędzie ławek posuwaliśmy się w kierunku kryjówki. Miał ją stanowić przestronny kąt za szafą, gdzie pani woźna trzymała swoje wiadra i szczotki. Kącik zasłonięty był kotarą i stanowił najbezpieczniejsze miejsce do ukrycia się. Dotarliśmy tam i wsunęliśmy się za kotarę. Jacek, próbując się na czymś usadowić, potrącił wiadro i narobił tak piekielnego hałasu, że na kilka chwil zamarliśmy w bezruchu. Potem usiedliśmy na skrzyni z dobytkiem pani woźnej i w wielkim napięciu czekaliśmy. Czas wlókł się niemiłosiernie wolno. Wydawało nam się, że siedzimy już tu ponad godzinę, a tymczasem zegarek Jacka mówił, że minęło zaledwie dwanaście minut. W miarę upływu czasu czuliśmy się coraz gorzej. Z ciemnych kątów izby skradał się ku nam strach. Powoli mieliśmy dosyć tej wyprawy. Naraz... Tak, to ktoś manipuluje przy zamku! Trąciliśmy się łokciami, wstrzymaliśmy oddechy i zamieniliśmy się w słuch. Gdzieś na końcu korytarza zgrzytnął klucz i zaraz potem zaskrzypiały drzwi. 34 — Przyszedł... — wyszeptaliśmy i przysunęliśmy się bliżej siebie. Na korytarzu rozległo się powołne człapanie i zbliżało się do klasy. Krokom towarzyszyły uderzenia laski. Nie było wątpliwości, że to pan Gołąbek. Kroki zatrzymały się przed klasą. Chwila ciszy. Potem drzwi się otworzyły, przeskoczył kontakt, i klasę zalało światło. Mimo woli zmrużyliśmy oczy. Drzwi znowu stuknęły i powolne ciężkie kroki zbliżyły się do katedry. Przywarliśmy oczami do szpary między kotarą a szafą, żeby lepiej widzieć, co się dzieje w klasie. Ale nic interesującego się nie działo. Pan Gołąbek zdjął płaszcz, odsunął krzesło i opadł na nie z ulgą. Potem wyjął z kieszeni wysłużony notes i przewertował go w skupieniu. Po paru minutach odłożył notes i spojrzał na zegarek. „Na kogoś czeka" — pomyśleliśmy. Jakby na potwierdzenie tych myśli trzasnęły dalekie drzwi i ciszę korytarza rozbił tupot szybkich kroków. „Kto to?" — pytały się nawzajem nasze zaniepokojone oczy. Odpowiedź nadeszła wkrótce. Najpierw usłyszeliśmy pukanie do drzwi, a w chwilę później dobrze znajomy głos: — Dobry wieczór panu! Jestem! „Czesiek Wroniak?!—zdziwiliśmy się. — Największy dwójkowicz w klasie? Czego on tu szuka?" Nasze zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy pan Gołąbek powiedział serdecznie: — Siądź sobie, kochasiu, i odsapnij. Poczekamy jeszcze trochę na innych. Zaraz powinni tu być. Rzeczywiście, po minucie znowu zatupotały kroki i ujrzeliśmy, jak do klasy wchodzą: Heniek Bączyk z piątej B, Zosia Małecka z naszej klasy i Andrzej Chmiel z czwartej. I w tym momencie zrozumieliśmy wszystko. Że też się 36 wcześniej nie domyśliliśmy. Przecież to takie proste! Zrobiło nam się jakoś lekko na sercu. Mieliśmy ochotę wyjść z ukrycia, podejść do stołu i powiedzieć: „Dobry wieczór panu! Czy pan nas poznaje?" Ale nie zrobiliśmy tego. Siedzieliśmy dalej za kotarą i słuchali... Bo oto w cichym, uśpionym budynku szkolnym zaczęła się niezwykła lekcja. Prowadził ją pan Gołąbek, nauczyciel stary jak świat, który nie mógł żyć bez szkoły i przychodził do niej wieczorami, żeby pomagać najsłabszym z uczniów. Schylał się nad nimi i cierpliwie tłumaczył im tajniki zadań tekstowych i zawiłe zasady pisowni. I taka była jego tajemnica. CHCIELIŚMY NAJLEPIEJ... Tuż po dzwonku wpadł do klasy Tomek Skwara i oznaj-dł, że pani Jasińska zachorowała. — Na własne uszy słyszałem, jak kierownik powiedział: Pani Jasińska złapała grypę". Zobaczycie, że nie będzie erwszej lekcji! Najpierw ucieszyliśmy się, że będziemy mieć wolne, potem zrobiło nam się jakoś głupio. My się tu cieszymy, pani Jasińska cierpi... Nasza pani. Byłoby jej przykro, iyby się o tym dowiedziała. — Słuchajcie! — zerwał się Jacek Pikulik. — Mam po-iysł! Zróbmy coś takiego, co sprawi pani przyjemność. Pomysł wszystkim się spodobał, ale nikt nie wiedział, > pani może sprawić przyjemność. Zaczęliśmy się zasta-iwiać. — Wiem! — wykrzyknął nagle Rysiek Skrzypczak. — apiszemy list! Pani kiedyś mówiła, że do chorych trzeba sać listy. — Fajno! — poparło go kilka głosów. — Pani na pewno j ucieszy! — E tam, list!—skrzywił się Rafał Fibik. — Lepiej mią odwiedzić. Moglibyśmy w piecu napalić, węgla przy-eść... List nic nie znaczy. Rysiek i Rafał nigdy się ze sobą nie zgadzali. Jeśli Rysiek owił „białe", to Rafał zaraz „czarne". I na odwrót. Teraz też się to powtórzyło. Rysiek spojrzał pogardliwie na Rafała i powiedział: — Odwiedzić? Chyba zwariowałeś? Jak człowiek choruje, to chce mieć spokój. Zresztą gdyby cię pani zobaczyła, to by się jeszcze bardziej rozchorowała. Rafał poczerwieniał z oburzenia. — Pani wolałaby patrzeć na mnie niż na twoje gryzmoły, wiesz? Teraz Rysiek zrobił się czerwony. — Tak? To się okaże! Kto jest za tym, żeby do pani napisać? Poparło go pół klasy. Rozległ się wrzask: — Na-pi-sać! Na-pi-sać! Na-pi-sać! Ale druga połowa stanęła po stronie Rafała. — Od-wie-dzić! Od-wie-dzić! Od-wie-dzić! — wrzeszczała. Aż szyby drżały od tego krzyku. I na to wszedł pan kierownik. Stanął w drzwiach, groźny i nachmurzony, i czekał, aż ten hałas ucichnie. Ucichł bardzo szybko. Z panem kierownikiem nie ma żartów. Gdy zrobiło się cicho, że aż w uszach dzwoniło, pan kierownik powiedział: — Piękne zachowanie! Korzystacie z tego, że pani Jasińska chora. Nie moglibyście tych pięciu minut spokojnie siedzieć? Nie przyszło wam do głowy, żeby zrobić pani tę małą przyjemność... Poczuliśmy się, jakby nas ktoś zimną wodą oblał. — Panie kierowniku! — zaczęła Hanka Jarząbek. — Myśmy właśnie chcieli... Ale nie skończyła. — Coście chcieli ? — spytał pan kierownik. — Nic... —jąkała się Hanka. —Nic... Już i tak za późno... 39 i i i Pan kierownik pokiwał głową. — W przyszłości postarajcie się o to, żeby nie było za późno. A teraz otwórzcie zeszyty! Otworzyliśmy zeszyty, pan kierownik zadał nam ciche zajęcie, powiedział, że nie chce słyszeć żadnych jarmarcznych wrzasków, i wyszedł. A my pochyliliśmy się nad zeszytami i pełni goryczy zaczęliśmy liczyć zadanie o mieszance czekoladowej, która kosztowała pięćdziesiąt cztery złote... NIESPODZIANKA To, co spotkało Maćka Kolasę, było najprawdziwszą i najbardziej nieoczekiwaną niespodzianką, jaką sobie można wyobrazić. A nie byłoby tej niespodzianki, gdyby nie grypa pani Jasińskiej. O grypie już wspominałem, ale nie powiedziałem wtedy, że pani Jasińska zachorowała akurat w tym czasie, gdy w szkole odbywały się wywiadówki. Nie życzyliśmy pani Jasińskiej choroby, naprawdę nie, ale uważaliśmy, że jeżeli już koniecznie musiała zachorować, to dobrze, że zachorowała przy końcu okresu. Łudziliśmy się, że może dzięki temu unikniemy wywiadówki, która jest przecież sto razy gorsza od grypy z powikłaniami. Przynajmniej dla niektórych. Do tych niektórych należał Maciek Kolasa. Koniec okresu zapowiadał się dla niego fatalnie. Według wszelkich przewidywań — groziła mu dwójka z matematyki, obniżony stopień z zachowania i marne trójki z pozostałych przedmiotów. W tym stanie rzeczy choroba wychowawczyni była mu bardzo na rękę. Dalszy przebieg wydarzeń okazał się jednak mniej pomyślny. Wprawdzie wywiadówkę — zgodnie z naszymi przewidywaniami — odwołano, ale pan Polański, który panią Jasińska zastępował, zebrał nasze dzienniczki, wpisał do nich okresowe oceny i kazał przynieść pod nimi podpisy rodziców. Jednym słowem, wywiadówki nie było, ale jej przykre następ- 42 stwa nas nie ominęły. „Trudno!" — wzdychaliśmy odbierając z rąk pana Polańskiego dzienniczki. Najgłębsze westchnienie wydał oczywiście Maciek i żeby nie pogrążyć się całkowicie w rozpaczy, nawet do dzienniczka nie zajrzał. Zrobił to dopiero po lekcjach, gdy zbliżył się do domu. Zajrzał i — stanął jak wryty. W dzienniczku nie było żadnej dwójki! Mało tego, znalazły się w nim dwie czwórki i jedna piątka. — Niemożliwe!... — wyszeptał Maciek i uszczypnął się w lewe ucho, bo wydawało mu się, że śni. Ale po tym zabiegu 43 stopnie się nie zmieniły. Wobec tego uszczypnął się w prawe ucho. Mocniej niż w lewe. I dalej to samo. Maciek zaczął się więc zastanawiać, czy on jest on. To znaczy, czy ten chłopiec oglądający dzienniczek jest Maćkiem Kolasą. Wszystko wskazywało na to, że jest. A może dzienniczek nie jego? Zerknął na podpis — jego. — Nic z tego nie rozumiem...—pokręcił bezradnie głową. I widocznie to kręcenie pomogło, bo w tej samej chwili zrozumiał: po prostu pan Polański się pomylił! Przepisując oceny, wpisał do Maćkowego zeszyciku stopnie Krzyśka Kowalaka, który sąsiadował z nim w dzienniku. Krzysiek spodziewał się właśnie dwóch czwórek i jednej piątki. Maciek odczuł nawet pewną ulgę, że zagadka się wyjaśniła, i zamierzał wrócić do szkoły, żeby pomyłkę sprostować, ale nagle wpadła mu do głowy inna myśl. „Pokażę dzienniczek mamie — postanowił. — Niech się choć przez chwilę cieszy, że tak się poprawiłem. Potem powiem jej prawdę". Pomysł tak mu się spodobał, że pędem pobiegł do domu. Mama obierała akurat ziemniaki na obiad, gdy Maciek wpadł do kuchni. —i Dobrze, że jesteś — ucieszyła się. — Skoczysz mi po węgiel do piwnicy. Ale Maciek miał nie węgiel w głowie. Siadł przed mamą i wyrzucił z siebie jednym tchem, że pani dalej chora, że wywiadówki nie będzie i że pan Polański wpisał wszystkim stopnie do dzienniczków i prosił, żeby rodzice podpisali. — Podpisz, mamo! — zakończył podając zeszycik. Ręce mamy znieruchomiały, w oczach pojawił się lęk. Odłożyła ziemniak, który obierała, powoli wytarła ręce w fartuch i bez słowa sięgnęła po dzienniczek. Drżącymi 44 palcami przerzuciła kilka kartek i zatrzymała wzrok na tej, na której wpisane były stopnie. Przebiegła je szybko oczami, a potem zmarszczyła czoło i powoli odczytywała je po raz drugi. W miarę tego czytania lęk ustępował z jej oczu, twarz się rozjaśniała, cała postać prostowała, jakby zdjęto z niej wielki ciężar. Gdy skończyła, opuściła ręce na kolana, popatrzyła czule na Maćka i zawołała: — A to niespodzianka! Nawet o tym nie marzyłam. No, chodź, niech cię uściskam! Chodź! Taka niespodzianka!... Maciek zdrętwiał. Mama uwierzyła, naprawdę uwierzyła! Co począć? Przecież teraz nie może powiedzieć prawdy, to byłoby okrutne, mama by się rozpłakała... Co począć? — No podejdź bliżej! — zachęcała łagodnie mama. — Coś taki nachmurzony? Powinieneś się cieszyć. Maciek był tak przerażony tym, co się stało, że bezwiednie zbliżył się do mamy, objął ją niezgrabnie i nagle — ku własnemu zdumieniu — powiedział: —- Nie warto o tym mówić, mamo! Zobaczysz, że na następny okres też będę miał takie stopnie. Słowo! Zabrzmiało to poważnie. Bardzo poważnie. DWA SPOTKANIA Okropnie wpadłem. A wszystkiemu winne te modraszki junosze, szlaczkonie szafrańce i inne niepylaki. Jednym słowem motyle Jurka Orczyka. Bo Jurek zbiera motyle. Zupełnie zwariował na ich punkcie. O tych motylach wiedziałem od dawna, natomiast nie wiedziałem, że Jurek ma siostrę. I stąd całe nieszczęście. Ale muszę zacząć od początku. A więc parę dni temu Jurek podszedł do mnie w czasie przerwy i powiedział: — Zdobyłem niepylaka apollo. Mówię ci, fajny okaz! — Co to za jeden? — spytałem. — Motyl, ale jaki!... Chcesz, to ci pokażę. Lubiłem Jurka, widziałem, jak bardzo chce się pochwalić nabytkiem, więc odpowiedziałem: — Dobra, przyjdę. Ale kiedy? — Może jutro. Na przykład o trzeciej. — W porządku. Będę o trzeciej. Jurek był zadowolony, ja też. Przyda się trochę rozrywki. Wczoraj wybrałem się z wizytą. Akurat spadł świeży śnieg, srebrzył się w słońcu i doskonale lepił. „Można by nim kogoś poczęstować" — pomyślałem i rozejrzałem się za jakimś żywym celem. No, i cel się znalazł. Jak na zamówienie. Wyszedł właśnie z poprzecznej ulicy i szedł wprost na mnie. Był mniej więcej w moim wieku, miał dwie kitki zakończone kokardkami i wielką futrzaną czapę na głowie. Dziewczynka, nawet sympatyczna. 47 Nie namyślając się długo, nabrałem w garście śniegu. — Czy panienka lubi śnieżek? — spytałem przymilnie. „Panienka" wyraźnie się spłoszyła, ale szybko zapanowała nad strachem i odpowiedziała zaczepnie: — Ty, mały! Tylko nie zaczynaj! Tak powiedziała, ale jednocześnie strzelała wkoło oczami, szukając obrońcy. Może bym jej darował, ale dopiekł mi ten „mały". „Poczekaj! — pomyślałem. — Zaraz zobaczysz, co ten mały potrafi!" Ugniotłem śnieg i poczęstowałem ją pierwszą kulą. Trafiłem. Myślałem, że się rozbeczy albo zacznie uciekać, a ona nic. Popatrzała tylko na mnie pogardliwie i prych-nęła: — Bohater! Teraz poniosło mnie na serio. Zasypałem ją kulami. Dziewczyna zasłaniała się rękami i próbowała mnie wyminąć. Udało się jej to w końcu i wtedy co sił w nogach rzuciła się do ucieczki. A ja otrzepałem ręce, wytarłem je o spodnie i poszedłem w stronę Jurkowego domu. Specjalnie zadowolony z siebie nie byłem, ale machnąłem na to ręką. U Jurka zupełnie zapomniałem o przygodzie. Okazało się bowiem, że motyle są ciekawsze, niż myślałem. Pochyliliśmy się nad gablotami, Jurek objaśniał, a ja słuchałem. Wizytę zakończyła herbatka, podczas której Jurkowa mama orzekła, że jestem bardzo miłym chłopcem. Jaka szkoda, że moja mama tego nie słyszała! Zabierałem się właśnie do wyjścia, gdy zadzwonił dzwonek. Pani Orczykowa zerwała się, żeby otworzyć drzwi. — Na pewno Agnieszka wróciła — powiedziała. Spojrzałem pytająco na Jurka. — Agnieszka to moja siostra — wyjaśnił. — Nie znasz jej, bo chodzi do szkoły muzycznej. 48 Zaskrzypiały drzwi, ktoś otrzepywał śnieg z nóg, a potem z korytarza doleciały słowa: — Dziecko, jak ty wyglądasz! Jesteś cała mokra! Pani Orczykowej odpowiedział pogodny, miły głos, na dźwięk którego oblała mnie fala gorąca. — Drobiazg, mamusiu! Po prostu jakiś chłopiec bawił się ze mną w śnieżki. Szybko wyschnę. Przed oczami stanęła mi postać w wielkiej futrzanej czapie, rozglądająca się płochliwie wokoło, a potem osłaniająca się przed gradem moich kul. Nie miałem wątpliwości: to była Agnieszka! Drżałem na myśl, że za chwilę ujrzę ją w pokoju. Na szczęście głosy przeniosły się do kuchni i ucichły. Szybko zacząłem się żegnać. — Zostań jeszcze trochę — prosił Jurek. — Było bardzo miło. — Nie mogę — zapewniałem go szczerze. — Naprawdę nie mogę! Pożegnaliśmy się. Przy drzwiach zatrzymałem się i rzuciłem od niechcenia: — Wiesz, masz fajną siostrę! — Znasz ją? — zdziwił się Jurek. — Częściowo — odpowiedziałem wymijająco i pędem zbiegłem po schodach. Dopiero na ulicy odetchnąłem z ulgą. Gdy mnie teraz któryś z kolegów zaprasza do domu, to pytam, czy ma siostrę. Na wszelki wypadek. KOLEŻANKA — Co ona tak długo robi ? — niecierpliwiła się Krysia Tobolczyk. — Czekamy już dziesięć minut, a jej nie widać. — Na pewno rozmawia z panią — rzekł Wojtek Ba-naś. — Gdy wychodziłem z klasy, to rozmawiała. — A może się.tak długo ubiera? — wtrącił Tomek.— Przecież ona robi wszystko wolniej niż my. Wolniej się ubiera i w ogóle... Powiódł wzrokiem po naszych twarzach, jakby się chciał upewnić, czy myślimy tak samo. Przyznaliśmy mu rację. Staliśmy w niewielkiej gromadce na szkolnym boisku i wpatrywaliśmy się w drzwi szkoły. Lada chwila powinna się w nich pokazać Ania. Czekaliśmy na nią od dziesięciu minut, ale gdyby nas ktoś spytał, dlaczego czekamy, nie wiedzielibyśmy, co odpowiedzieć. Może chcieliśmy ją jeszcze raz zobaczyć, jeszcze raz z daleka na nią popatrzeć ? Bo Ania... Ania jest inna niż my. Kiedyś była taka jak my, chodziła z nami do jednej klasy, była wesoła, dokazywała jak chłopak. Potem zachorowała na chorobę Heinego-Me-dina. Przez wiele miesięcy przebywała w szpitalu i w sanatorium. Od czasu do czasu pisywała do nas listy, myśmy jej odpisywali i powoli traciliśmy nadzieję, że Ania kiedykolwiek do nas wróci. I oto dziś Ania znowu zjawiła się w szkole. Ale to już nie jest tamta Ania... 51 — Okażcie jej dużo serca — powiedziała przed lekcjami pani — Ona tego bardzo potrzebuje. Przyrzekliśmy pani, że okażemy Ani dużo serca, ale gdy Ania weszła do klasy, zapomnieliśmy o sercu i o wszystkim. Zaniemówiliśmy z wrażenia. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że Ania będzie właśnie taka. Gapiliśmy się na nią przez wszystkie lekcje, obserwowaliśmy każdy jej ruch, czuliśmy się jak na przedstawieniu, w którym występował jeden tylko aktor —Ania. Pani denerwowała się, chciała temu jakoś zaradzić, ale pierwszy raz była bezsilna. A Ania? Ania chyba się cieszyła, że do nas wraca. Nawet się uśmiechnęła, gdy weszła do klasy. Ale jak zobaczyła nasze miny, nasze szeroko otwarte oczy, zaraz zgasła. Siadła w ławce, do której ją pani zaprowadziła, i udawała, ze nas nie poznaje, że w ogóle nas nie dostrzega. Nawet w czasie przerw nie opuszczała ławki. Tak przeszły lekcje. Po lekcjach część klasy poszła do domu, a część została przed szkołą, żeby na Anię jeszcze raz popatrzeć, żeby zobaczyć, jak pójdzie. — Liczę do dwudziestu — powiedziała Krysia.—Jeśli ona w tym czasie nie wyjdzie, idę do domu. Mam dosyć tego czekania. Doliczyła do ośmiu, gdy ze szkoły wypadł Stach Barto- sik z piątej B i zawołał: — Czekacie na tę, co wróciła z sanatorium ? Zaraz wyjdzie, minąłem ją na schodach. — Nareszcie! — odetchnęła Krysia i przerwała liczenie. W niecałą minutę później w drzwiach ukazała się Ania. Zauważyła nas. Zatrzymała się w progu, zrobiła nawet taki ruch jakby się chciała cofnąć, potem jednak zaczęła iść w naszym kierunku. Ale jak szła... Wykonywała jakieś dzi- 52 waczne ruchy głową, rękami i nogami. Widać było, że każdy krok kosztuje ją wiele wysiłku, że od nowa uczy się chodzić. Powoli zbliżała się do nas, ale zdawało się, że nas nie dostrzega. Patrzała gdzieś daleko przed siebie. Potem minęła nas, kierując się w stronę bramy, a my tkwiliśmy w miejscu jak kołki — nieruchomo i bez słowa. Dopiero gdy Ania znalazła się na ulicy, odezwała się Krysia. — Nawet na nas nie spojrzała — powiedziała z pretensją w głosie. Tomek Bielecki popatrzył na nią ze złością. — Aleś ty głupia, Krycha!—rzekł. — Aleś ty beznadziejnie głupia! — I nieco ciszej dorzucił: — Wszyscy jesteśmy głupi! ZWYCIĘZCA Niedzielne popołudnie spędziłem na szermierczych zawodach. Szermierką się specjalnie nie interesuję, ale jak nie iść na zawody, gdy bierze w nich udział Michał Kujawa, brat naszego klasowego kolegi — Szymka? Nie tylko bierze udział, ale walczy o mistrzowski tytuł! Trzeba iść. Honorowy obowiązek. Poszliśmy więc sporą gromadą i zajęliśmy miejsca w pobliżu planszy. Szymek w środku, z trzema goździkami w ręce, a my obok niego. Nie będę opisywał całego spotkania, bo nie wszystkich to interesuje, ale opowiem o jego najbardziej denerwującej części i o tym, co nastąpiło później. Bo to jest najważniejsze. A więc nadszedł decydujący moment zawodów. Na planszy stali naprzeciw siebie Michał Kujawa i jego przeciwnik, młody chłopak z dalekiego miasta. Wynik pojedynku 4 : 3. Prowadził Michał. Do zwycięstwa brakowało mu jednego punktu. Tylko jednego. Czy go zdobędzie? Czy zostanie mistrzem? To pytanie wisiało jak wielki znak zapytania nad stłoczonymi głowami. Napięcie było ogromne. Szymek aż się spocił z tego napięcia. Nagle sala ucichła. Szermierze zasłonili twarze i zastygli w czujnym bezruchu. Dłużyły się sekundy: jedna, druga... I naraz błysk floretu. Przeciwnik Michała poszedł do ataku. Trafił! Cztery — cztery. Przez salę przeszedł pomruk niezadowolenia. Szymek zacisnął palce na bukiecie i szepnął: 54 — Jeszcze nic straconego... jeszcze może wygrać! Szermierze podnieśli maski. Byli zdenerwowani. Michał Kujawa popatrzył po sali takim wzrokiem, jakby przepraszał za to, co się stało. Na sali wrzało. Odpoczynek trwał krótko. Twarze po raz piąty ukryły się za maskami. Cisza, jaka zapanowała, była ciężka i duszna. Setki oczu spoczęły na floretach, których klingi drżały ner- wowo w powietrzu. Od następnego punktu zależało wszystko. Znowu atak gościa. Chwila niepewności i — wielka ulga. Nie trafił. — Atakuj! Atakuj! — zachęcał brata Szymek. I Michał, jakby czując tę zachętę, zaatakował. Zamigotała srebrzyście broń i — salą targnął radosny okrzyk: — Wygrał!... Podrzuciło nas z miejsc. Wymachiwaliśmy rękami i darliśmy się z całą salą: — Ku-ja-wa! Ku-ja-wa! Ku-ja-wa! Najgłośniej krzyczał Szymek. Krzyczał i wyciągał szyję, żeby zobaczyć, co się dzieje na planszy. Tymczasem do zwycięzcy podbiegli jacyś ludzie, ściskali go, a potem chwycili za ręce, nogi i podrzucili w górę jak olbrzymią piłkę. Właśnie wtedy Szymek przypomniał sobie o kwiatach. — Poczekajcie!—powiedział. — Muszę mu też pogratulować. I trzymając bukiet nad głową począł przepychać się w stronę planszy. Był już w połowie drogi, gdy nagle stanął, jakby sobie coś ważnego przypomniał. Stanął i zamiast patrzeć na brata, obrócił głowę w stronę tego drugiego — w stronę chłopca z dalekiego miasta. Myśmy również spojrzeli w tym kierunku. Pokonany rywal Michała stał na uboczu, zapomniany i nikomu niepotrzebny. Co chwilę spoglądał po sali, jakby szukał w tym rozkrzyczanym tłumie kogoś bliskiego, życzliwego... Ale tłum był dla niego obojętny, nikt nie pokiwał mu ręką, nie uśmiechnął się... I nagle Szymek zrobił coś dziwnego, coś nieoczekiwanego. Zamiast do brata, zaczął się przedzierać do pokonanego chłopca. Robił to z jeszcze większą gwałtownością niż przed chwilą. Zupełnie jakby się bał, że go ktoś zatrzyma, zawróci... Dopadł wreszcie do niego, wcisnął mu do rąk goździki 56 i zanim zaskoczony chłopak zdołał coś powiedzieć — Szymek wsiąkł w tłum. Cała scena rozegrała się tak szybko, że chyba nikt nie zwrócił na nią uwagi. Tylko myśmy ją obserwowali od początku do końca. I tylko my zauważyliśmy wielkie wzruszenie, jakie wypełniło oczy chłopca z dalekiego miasta. 57 BIEDNY PIMPUŚ! Ciągle tylko piszę o dzieciach ze szkoły, więc teraz opowiem o dzieciach z naszego bloku. A dokładniej o dzieciach i o Pimpusiu. Pimpuś jest uroczym jamnikiem, za którym wszyscy przepadamy. Chyba nawet za bardzo przepadamy, bo... Ale po kolei! A więc przedwczoraj pokazał się Pimpuś na podwórzu z następującym ogłoszeniem na szyi: „Drogie dzieci! Jutro mój pan wyjeżdża na delegację. Będę sam jak pies. Czy nie zechciałybyście się mną zaopiekować ? Jeśli tak, to proszę o przybycie do naszego mieszkania dziś o godzinie szesnastej. Pimpuś". Bardzo nam się ta prośba spodobała. — Co wy na to? —spytał Edek. — Zaopiekujemy się? — Zaopiekujemy! -—odpowiedzieliśmy. Punktualnie o szesnastej zjawiliśmy się w mieszkaniu pana Pręcika, który jest panem Pimpusia, a poza tym wymyśla krzyżówki do gazet i ma różne śmieszne pomysły. Pan Pręcik powitał nas serdecznie, posadził na podłodze (bo miał tylko jedno krzesło) i powiedział: — Bardzo się z Pimpusiem cieszymy, że przyszliście. Wiedzieliśmy, że w trudnych chwilach możemy na was liczyć, i nie zawiedliśmy się. Prawda, Pimpuś? Pimpuś machnął z przekonaniem ogonem, a pan Pręcik ciągnął dalej: 58 — A teraz do rzeczy. Pimpuś ma do was gorącą prośbę. Ponieważ jutro będzie sam, chciałby was prosić o jakąś skromną kość na obiad. Czy możecie tę prośbę spełnić? Też pytanie! Przytaknęliśmy hałaśliwie: — Oczywiście! — Dla Pimpusia wszystko! — Może pan spokojnie jechać nawet na Wyspy Kanary jskie! Pan Pręcik był wzruszony. 59 — Zapamiętaj sobie te sympatyczne twarze — przemówił do psa. — To są twoi przyjaciele. Potem wyjął z kieszeni klucze do mieszkania i dodał: — Jutro będziecie tu gospodarzami. "Życzę wam wielu miłych chwil z Pimpusiem. Oto klucze! Pięć rąk wyciągnęło się w stronę pana Pręcika, ale klucze zdobył Edek Kukułka, który stał najbliżej. On też został wodzem całej akcji. Gdyśmy wyszli z mieszkania pana Pręcika, oznajmił: — Jutro o drugiej po południu spotykamy się tu, pod drzwiami. Każdy przyniesie jakieś resztki z obiadu. Obecność nieobowiązkowa. Im mniej nas będzie, tym lepiej. Jasne? — Jasne jak kominiarz w nocy!—wrzasnęliśmy jednogłośnie. Nazajutrz trochę się spóźniłem. Zjawiłem się w mieszkaniu pana Pręcika kwadrans po drugiej. Wszedłem i o mało nie wypuściłem z rąk garnka z grochówką. Na środku pokoju leżał przerażony Pimpuś. Wokół niego stały naczynia kuchenne różnych kształtów i wielkości. Nad tymi naczyniami tłoczyła się cała blokowa gromadka. A nad tą blokową gromadką unosił się niesamowity gwar. — Pimpek, jedz! To przecież rosół z kury! No, jedz, mówię! — Nie odwracaj pyska, Pimpuś! Co to, nie masz ochoty na barszcz z paluszkami ? Jest pyszny! Wcinaj! — Słowo daję, to osioł nie pies! Częstuję go boczkiem, a on nie chce... Głupie bydlę! Nad tym gwarem górował zrozpaczony głos Edka: — Zostawcie go! — błagał. — Przecież on ma już dosyć! Za chwilę pęknie. To pies, a nie słoń! Zabierzcie te garnki! Ale te rozpaczliwe prośby nie pomagały. Do psiego pyska dalej wlewano rosół z kury i barszcz z paluszkami, 60 wpychano boczek i leguminkę... Pimpuś odwracał pysk, krzywił się, błagał ślepiami, że ma już dosyć, ale nikt się tym nie przejmował. Wreszcie pies zebrał się w sobie, naprężył, warknął i tak groźnie błysnął kłami, że jego karmi-ciele odskoczyli w popłochu. — Widzicie! — krzyknął Edek. — Mówiłem, że ma już dość. Kończymy karmienie. Bierzcie naczynia i wychodzimy. — Niewdzięczne bydlę! — syknął któryś z chłopaków i sięgnął po swój garnek. W jego ślady poszli inni i po chwili w mieszkaniu pana Pręcika zapanowała cisza. Słychać było tylko ciężkie sapanie Pimpusia. To było wczoraj. A dziś podszedł do nas pan Pręcik, westchnął i powiedział: — Nie wiem, co się dzieje z Pimpusiem. Zupełnie stracił apetyt, ucieka przede mną, warczy, gdy zbliżam się z miską... Co go tak odmieniło? Był szczerze zatroskany i, zdawało się, oczekiwał od nas odpowiedzi. Ale myśmy milczeli. Bo co mieliśmy powiedzieć? Że to wszystko dlatego, że tak bardzo Pimpusia kochamy ? NALEŚNIKI A LA PIOTREK Przed Dniem Kobiet albo przed Dniem Matki pani Jasińska nieodmiennie przypominała: — Pamiętajcie, że zbliża się święto waszych mam. Przygotujcie im jakąś miłą niespodziankę. Pamiętaliśmy, a jakże! Pamiętaliśmy i wymyślaliśmy różne niespodzianki. Wszyscy. Ja też. Przed ostatnim Dniem Matki, na przykład, odwołałem na bok mego młodszego brata i powiedziałem: — Mam wspaniały pomysł na Dzień Matki. Zrobimy mamie niespodziankę, że palce lizać. — Jaką? — spytał mój brat, którego wzmianka o lizaniu palców bardzo zainteresowała. Przybrałem uroczystą minę i oznajmiłem: — Usmażyliśmy naleśniki, przysmak naszej mamy! Naleśniki a la Piotrek! Co ty na to? Brat przełknął ślinę, bo sam przepadał za naleśnikami, i trochę zaniepokojony spytał: — A co to znaczy „a la"? . — „A la" to znaczy ,,na sposób". Będą to naleśniki przyrządzone moim sposobem. Rozumiesz? Brat przytaknął, ale zaraz wyskoczył z nową wątpliwością. — Ale czy my potrafimy usmażyć naleśniki? Spojrzałem na brata takim wzrokiem, jakim starsi bracia 63 atrzą zwykle na swoje młodsze, nierozgarnięte rodzeństwo, rzekłem: — A od czego mamy „Książkę kucharską"? Tam jest szystko napisane. Wystarczy umieć czytać i możesz, racie, smażyć, piec i gotować, co ci się żywnie podoba. To go przekonało. — Jesteś genialny! — wykrzyknął. — Przekonasz się, że jestem również wyśmienitym jcharzem — oświadczyłem chełpliwie. Nazajutrz wróciliśmy ze szkoły o pierwszej. Mama miała rzyjść z pracy o drugiej. Mieliśmy więc przed sobą godzinę sasu. Bez ociągania zabraliśmy się do roboty. Wziąłem półki „Książkę kucharską", wyszukałem w niej przepis a naleśniki i zapoznałem się z zawartością spiżarki. — Zaraz zaczynamy — powiedziałem. — Rób, co ci każę, o wynik możesz być spokojny. — Rozkazuj! — wyprężył się mój młodszy brat. Wsadziłem nos w książkę i zacząłem dyktować: — Dwadzieścia deka mąki... Brat odsypał dwadzieścia deka mąki. — Ćwierć litra mleka... Brat odlał ćwierć litra mleka. — Dwa jajka... Brat rozbił dwa jajka. — Już — odsapnął. — Co dalej ? — Chwileczkę! — powstrzymałem go. — Muszę od-rócić kartkę. Odwróciłem kartkę i czytałem dalej: — Trzydzieści deka ryżu... pięć deka cebuli... trzy deka :ra tylżyckiego... szczypta pieprzu... łyżka siekanego ko-srku... Mój młodszy brat uwijał się jak w ukropie. Sięgał na półki, mierzył, ważył i po kilkunastu minutach ciasto było gotowe. Brat zdjął z haka patelnię i uroczyście położył ją na kuchence. — Kładź tłuszcz i lej ciasto! — powiedziałem. Zrobił, co kazałem, i w kuchni zapachniało naleśnikami. Wchłanialiśmy ten zapach dumni i szczęśliwi. Parę minut niecierpliwego oczekiwania — i naleśnik gotowy! Przerzuciliśmy go na talerz i, przełykając ślinę, uszczknęliśmy sobie po kawałku. I jak na komendę wykrzywiliśmy gęby. — Ohydne! — wykrzyknąłem. — Wstrętne! — zawtórował mój młodszy brat. — Musiałeś coś pokręcić! — wsiadłem na .niego. — Albo ty! — odciął się. — Dyktowałem tylko to, co było w książce — broniłem się. — A ja robiłem tylko to, co mi dyktowałeś — odrzekł brat. — Może w książce jest błąd? Rzuciłem mu grube tomisko. — Może. Poszukaj go! Brat pochylił się nad książką i zaczął jeszcze raz studiować przepis na naleśniki. Nagle podskoczył na krześle. — Piotrek!—wykrzyknął. — Skąd ty wziąłeś ryż, cebulę, pieprz, ser i ten zwariowany koperek?! Przecież tu tego nie ma! Teraz ja podskoczyłem. — Jak to nie ma? — Zwyczajnie! Nie ma i koniec! Pochyliłem się nad książką, przebiegłem wzrokiem przepis na naleśniki i zrobiłem wielkie oczy. — Chyba zwariowałem... — wyszeptałem. — Rzeczywiście nie ma... 66 Ale, jak się po chwili okazało, nie zwariowałem. Po prostu pomyliłem się przy odwracaniu kartek: zamiast jednej, odwróciłem dwie. Część przepisu dotyczyła naleśników, a druga część odnosiła się do... krokietów z ryżu. Zawyliśmy z rozpaczy, ale na dalsze próby nie starczyło już czasu. W korytarzu bowiem rozległ się dzwonek — mama wracała z pracy. Ze spuszczonymi głowami poszliśmy na jej spotkanie. Witając się opowiedzieliśmy historię nieudanych naleśników. Czekaliśmy na wymówki, na kazanie. Ale nic takiego nie nastąpiło. Mama przytuliła nasze niemądre łepetyny i powiedziała wzruszona: — Moje złote chłopaki!... My złote chłopaki, my?! To nasza mama jest złotą mamą! ZWYCZAJNY CHŁOPAK Nie znamy tego chłopaka, pewnie chodzi do innej szkoły, ale długo będziemy go pamiętać. Stefek powiedział nawet, że nie zapomni go do końca życia. Spotkaliśmy go kiedyś na Starym Targowisku. Stare Targowisko to zapuszczony, porosły mizerną trawą placyk, na który zachodzimy czasem po lekcjach, żeby pograć w piłkę, urządzić wyścigi albo po prostu pogadać. Któregoś dnia zastaliśmy tam właśnie tego chłopaka. Siedział na jakiejś rozwalonej skrzyni i kamieniem przybijał zelówkę do buta. Był może ze dwa lata młodszy od nas, wyglądał całkiem zwyczajnie, więc nie zwracaliśmy na niego specjalnej uwagi. Siedzi, to siedzi. Co nas obchodzi jakiś pędrak w podartych butach? Minęliśmy go obojętnie i zatrzymaliśmy się kawałek dalej, koło „pomnika". Tak nazywaliśmy kilkumetrowy słup stojący na środku placu. Było to miejsce, w którym odbywaliśmy zwykle narady poprzedzające zabawę. — Chłopaki! — wykrzyknął niespodzianie Stefek. — Który wejdzie na ten słup? Spojrzeliśmy ku górze, zmierzyliśmy słup wzrokiem i pokręciliśmy głowami. — Mowy nie ma — powiedzieliśmy. — Za wysoki. I za gładki. Żeby na niego wejść, trzeba by być cyrkowcem albo wiewiórką. 68 Ale Stefek upierał się przy tym, żeby spróbować. — Funduję nagrodę dla tego, kto wejdzie — kusił nas. — Jaką? — zainteresowaliśmy się. Stefek zastanawiał się chwilę, potem sięgnął do kieszeni i wyjął z niej scyzoryk. Piękny scyzoryk w perłowej oprawie! — Taką — podniósł scyzoryk w górę. Oczy nam się zaświeciły. Nagroda była nęcąca. — Naprawdę dałbyś? — nie dowierzaliśmy. — Jak mówię, że dam, to dam — obruszył się Stefek. Jeszcze raz zmierzyliśmy wysokość słupa, oceniliśmy jego gładkość i z żalem stwierdziliśmy, że wejść na jego wierzchołek to wyczyn nie na nasze siły. — Więc nikt się nie decyduje ? — spytał jeszcze na wszelki wypadek Stefek. I wtedy rozległ się za naszymi plecami nieznany glos: — Ja wejdę. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy chłopca z podartym butem. Trzymał go w ręce i patrzył na nas wyzywająco. Wyglądał tak zabawnie, że roześmialiśmy się. — Ty wejdziesz? Chyba po drabinie! — Wejdę!—powtórzył z uporem. Nie wiedzieliśmy: śmiać się dalej czy potraktować go poważnie? W końcu Stefek zdecydował się na to drugie i powiedział: — Spróbuj! Potem zerknął na scyzoryk, zawahał się i dodał: — Jak wejdziesz, scyzoryk będzie twój. Przez twarz chłopca przeleciał jakiś nieokreślony grymas, położył podarty but na ziemi i począł zdejmować drugi. Nie spieszył się, choć wyczuwał na pewno nasze niecierpliwe oczekiwanie. Gdy się uporał z butem, zrzucił z siebie marynarkę, napluł w dłonie i podszedł do słupa. Obejrzał go sobie, 69 objął rękami, przygryzł wargi i — z zadziwiającą zwinnością począł się piąć ku górze. Zaskoczył nas kompletnie. Aż gęby otworzyliśmy ze zdumienia. Taki szkrab!... Gdy dotarł do wierzchołka, odchylił się od słupa i pokiwał nam ręką. Wtedy zaczęliśmy klaskać. A właściwie ręce same zaczęły bić brawo. Chłopak uśmiechnął się i szybko zsunął się na dół. Stanąwszy na ziemi, wytarł ręce o spodnie i począł się ubierać. Teraz całą uwagę skupiliśmy na Stefku. Co zrobi? Czy dotrzyma słowa, da nagrodę? Stefek ważył scyzoryk w dłoni i czekał, aż się chłopak ubierze. A gdy to nastąpiło, podszedł do niego i wyciągnął rękę ze scyzorykiem. — Bierz! — powiedział trochę zmienionym głosem. — Wygrałeś. Chłopak popatrzył na scyzoryk, potem na Stefka i machnął ręką. — Po co mi on? Zatrzymaj sobie. Stefek otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale chłopak nie słuchał. Podniósł podarty but i wymachując nim ruszył w kierunku skrzyni. Gapiliśmy się za nim bez słowa. Potem przenieśliśmy wzrok na słup i odnieśliśmy wrażenie, że ten kawał drewna wygląda jakby dostojniej niż przed kilkoma minutami. Jak prawdziwy pomnik. PRZEPIS NA PIĄTKI Chyba każdy marzy o jakimś przepisie na piątki, ale mało kto poszukuje go tak wytrwale jak Jacek Tyczka. Warto jednak szukać, jeśli się w końcu znajdzie. A Jacek znalazł. Znalazł niezawodny przepis na piątki! Ale ile się przedtem natrudził, czego nie robił, żeby zdobyć dobre stopnie! Najpierw było odpisywanie. Od Stefka. Stefek to dobry uczeń i ławkowy sąsiad Jacka. „Jeśli Stefek dostaje zwykle piątki — myślał Jacek — to wystarczy od niego odpisywać, i też się będzie miało piątki." Tak myślał, ale sromotnie się zawiódł. W zeszycie miał zawsze tak samo jak Stefek, to prawda, ale przy tablicy wychodziło inaczej. Zupełnie inaczej! Wobec tego Jacek zrezygnował z odpisywania i przerzucił się na podpowiadanie. Ale nie takie zwyczajne, szeptane. To miało być podpowiadanie ulepszone, nowoczesne. —- Podpowiadaj mi systemem ołówkowym — powiedział przed matematyką do Stefka. — Jak mnie pani Ka-mińska wywoła do tablicy i każe liczyć zadanie, wystukaj mi wynik ołówkiem. Zgoda? Stefek się zgodził. Za argentyński znaczek. Gdy następnego dnia pani Kamińska Jacka wywołała, Jacek szedł do odpowiedzi z miną triumfatora. Stanął pewnie przy tablicy, mrugnął do Stefka i czekał, aż pani podyktuje zadanie. Potem zanotował dane, spojrzał mądrze w sufit, zmarszczył czoło i wyciągnął ucho w stronę Stefka. Po chwili 72 Stefek zaczął stukać. Jacek mrugnął po raz drugi, zrobił jeszcze mądrzejszą minę (choć mu to niezbyt łatwo przyszło) i zaczął liczyć stuknięcia. Minęła minuta, pani Kamińska poczęła się niecierpliwić, Jacek nie odrywał oczu od sufitu, a Stefek stukał. W następnej minucie pani Kamińska straciła cierpliwość, postawiła Jackowi dwójkę, posłała go na miejsce, a Stefek stukał... — W czoło się stuknij! — syknął wściekle Jacek siadając obok kolegi. — Co się rzucasz? — obraził się Stefek. — Czy to moja wina, że wychodzi osiemdziesiąt tysięcy sześćset trzydzieści pięć? Jacek musiał przyznać, że nie jego, i zrezygnował z podpowiadania ołówkowego. Szukał jednak dalej i wynalazł podpowiadanie mimiczne. — Słuchaj! — powiedział do Stefka przed historią. — Jak mi pan Polański każe odpowiadać, będę zgadywał. Jeśli powiem dobrze, uśmiechnij się. A jeśli źle, zrób taką minę, jakby cię ząb bolał, to się szybko poprawię. Dobra? Stefek się zgodził. Za gumkę do procy. W pięć minut później do klasy wszedł pan Polański, poszperał w dzienniku i — jakby był wtajemniczony w umowę Jacka ze Stefkiem — zawołał do siebie Jacka i spytał, kto to był Henryk Pobożny. Jacek odpowiedział, że uczony zakonnik, i zerknął na Stefka. Twarz Stefka rozjaśniał uśmiech — to dobrze. Pan Polański chciał jeszcze wiedzieć, czego ten uczony zakonnik dokonał. — Wzruszył — bąknął Jacek. — Co ? — dręczy! go dalej pan Polański. — Ziemię — odrzekł Jacek i znowu zerknął na Stefka. Stefek śmiał się od ucha do ucha. „No, przynajmniej raz się udało!—ucieszył się Jacek. — Może nawet będzie piątka?" Ale piątki nie było. Ani piątki, ani czwórki, ani trójki. Znowu była dwójka. — Dlaczegoś się śmiał jak wariat? — rzucił się Jacek na Stefka. Stefek miał zbolałą minę. — A co miałem robić, kiedy mnie Wojtek łaskotał? — odparł. A więc podpowiadanie mimiczne również zawiodło. 74 Jacek był załamany. „Wymyśl coś skutecznego — przyma-wiał sobie — bo inaczej przepadniesz." I zaczął myśleć. Chodził zadumany, łamał sobie głowę, gryzł palce i — dokonał odkrycia. Odkrył niezawodny, pewny jak mur sposób na zdobywanie piątek! Zaczął go stosować — i w dzienniku pojawiły się już pierwsze dobre oceny. Wiadomość o odkryciu szybko obiegła szkołę. Jacek stał się sławny. Na przerwach wskazuje go się teraz palcami i szepce: — To ten, który ma przepis na piątki! Po lekcjach podchodzą do niego co większe lenie, uśmiechają się przymilnie i proszą: — Ty, bądź kolegą, daj ten przepis! Czasem towarzyszą tym prośbom próby przekupstwa: cukierki, znaczki pocztowe, ołowiane żołnierzyki... Ale Jacek wspaniałomyślnie z nich rezygnuje. Jest koleżeński. Nachyla się do takiego jednego i drugiego i mówi na ucho: — Słuchaj dobrze! Przepis jest bardzo prosty: trzeba się uczyć! Wszyscy baranieją. Aż żal bierze. Ale czy Jacek winien, że to jest naprawdę jedyny, niezawodny przepis na piątki? KOZA, CZYLI PECHOWY POCZĄTEK WAKACJI Rok szkolny zaczął się dla mnie pechowo i wakacje też. Rok szkolny przez tę smarkulę Joasię, a wakacje przez kozę Anastazję. Bo wakacje spędzam na wsi, u babci. I babcia ma kozę, właśnie tę Anastazję. Zaraz po moim przyjeździe powiedziała (oczywiście babcia, a nie Anastazja): — Żadnej pomocy od ciebie nie żądam, boś na wakacjach, ale kozę mi trochę popasiesz. Chyba nie masz nic przeciwko temu? Ścierpłem. Przez całą drogę obiecywałem sobie, że pokażę chłopakom ze wsi, że my, mieszczuchy, to nie byle kto, że znamy się na samochodach, filmach i w ogóle... A tymczasem mam paść kozę... Kompromitacja na całej linii! Ale jak to powiedzieć babci? Babci, która uważa mnie za najlepszego wnuka pod słońcem i wpatruje się we mnie swymi łagodnymi oczami? Jak jej to powiedzieć? — Dobrze, zajmę się kozą!—westchnąłem. Babcia bardzo się ucieszyła i poczęstowała mnie chłodną maślanką. Przepadam za maślanką, ale tym razem piłem ją bez apetytu. Opróżniłem szybko kubek i poszedłem do chlewika, żeby zobaczyć to swoje rogate utrapienie. Trzeba przyznać, że Anastazja prezentowała się nieźle. Fantazyjnie wygięte rogi i kokieteryjna bródka czyniły z niej prawdziwą elegantkę. Ale wcale mnie to nie pocie- 76 szyło. Przeciwnie: obudziło we mnie jeszcze większą niechęć do tej koziej piękności. Po południu założyłem jej sznurek na szyję, wsunąłem książkę za pazuchę i z ciężkim sercem powlokłem się na pastwisko. Pech chciał, że pastwisko sąsiadowało z boiskiem, na którym chłopcy ze wsi kopali piłkę. Możecie sobie wyobrazić, jaką miałem minę, gdy ich zobaczyłem. Zamiast boha- 11 a ujrzą za chwilę... koziarka! „Niech się tylko zaczną ze lie śmiać — pomyślałem — to tak się odgryzę, że im pięty pójdzie!" Ale oni nic. Przestali wprawdzie grać, przyglądali mi się :ainteresowaniem, ale wcale nie mieli zamiaru się ze mnie bijać. Coś mi się tu nie zgadzało. Ogarnęła mnie złość — nich, na siebie, na kozę... — Co się tak gapicie ? — krzyknąłem. — Kozy nie wi-ieliście? Poruszyli się niespokojnie i — dalej nic. Żadnych chi-otów, żadnych docinków. Wolałbym, żeby się śmiali, jgłbym się wtedy odciąć, popisać ciętym językiem... tak co? Wzruszyłem ramionami i zamierzałem iść dalej, ale Anastazję wstąpił nagle jakiś zły duch. Zupełnie zwario-ła. Zaparła się nogami i ani rusz. Nie pomagały prośby i groźby. Koza nawet nie drgnęła. Wściekły podniosłem ^ę, żeby ją uderzyć, ale nie zdążyłem, bo Anastazja bry-ęła niespodzianie, wyrwała mi sznurek z ręki i pognała boisko. Puściłem się za nią i może bym ją dogonił, gdyby ; kretowisko. Potknąłem się o nie i runąłem jak długi, oja klęska była zupełna. Nie miałem odwagi się podnieść, gdy to wreszcie uczyniłem, ujrzałem, że od strony boiska liżą się do mnie gromada chłopaków, prowadząc na sznurku okorniałą Anastazję. Czułem się okropnie i nie wiedziałem, ; się zachować. Dziękować? Udawać obrażonego? Na szczęście, z kłopotu wybawił mnie najwyższy z chłopcy. Ten, który prowadził Anastazję. Podszedł do mnie, ęczył mi sznurek i powiedział, jak gdyby nigdy nic: — Z kozami to tak zawsze, Jak się uprą, to nie ma na i rady. — Ale za to kozie mleko jest najzdrowsze — dodał najmniejszy z piłkarzy. Wszyscy się roześmiali. Ja też. I tak zaczęły się moje wakacje i moja przyjaźń z chłopakami ze wsi. Niby pechowo, a jednak całkiem fajnie. Tak samo jak rok szkolny. SPIS TREŚCI , 1. Smarkula, czyli pechowy początek roku szkolnego...... 5 2. Odludek ............................. 11 3. Honduras............................. 16 4. „Dziękuję wam, chłopcy!"................... 21 5. Klops nie z tej ziemi! ..................... 28 6. Tajemnica pana Gołąbka.................... 32 7. Chcieliśmy najlepiej....................... 38 8. Niespodzianka.......................... 42 9. Dwa spotkania.......................... 47 10. Koleżanka ............................ 51 11. Zwycięzca ............................ 54 12. Biedny Pimpuś!......................... 58 13. Naleśniki a la Piotrek ..................... 63 14. Zwyczajny chłopak ....................... 68 15. Przepis na piątki ........................ 72 16. Koza, czyli pechowy początek wakacji ............ 76