Richard A Knaak Wilczy hełm Tłumaczyła Maria Gębicka-Frąc Tytuł oryginału Wolfhelm Wersja angielska 1990 Wersja 2000 Specjalne podziękowania dla Gail H. za nadobowiązkową lekturę. Gail twierdzi, że też lubi bajki! I R'Dane zahaczył stopą o odsłonięty korzeń olbrzymiego dębu, potknął się i runął jak długi. Nie znaczy to, że był niezdarą; biegusy deptały mu po piętach i po prostu nie miał czasu patrzeć pod nogi. Słyszał je. Nie był to tupot wielkich szponiastych łap ani też kłapanie zębatych paszczy, lecz raczej pomruki niecierpliwego oczekiwania, ich głodu. Biegusy zawsze były złaknione, choćby tylko krwi i przemocy. Czyż ostatecznie nie były prawdziwymi dziećmi Niszczyciela? R'Dane pozbierał się i raz jeszcze bezgłośnie zwrócił się z błaganiem do swego pana, prawdziwego pana. Przecież to nie z jego winy ostatnia wyprawa w kierunku Krainy Snów zakończyła się całkowitą klęską... cóż, przynajmniej nie do końca z jego winy. On stał na czele wojsk, ale cały plan został zaaprobowany przez jego zwierzchników. - Idź dalej, głupcze! - mruknął do siebie. To nie był czas na rozwodzenie się nad minionymi niepowodzeniami. To był czas ucieczki w nadziei, że może - tylko może - jego byli wrogowie pospieszą mu na ratunek. Nie dociekał, dlaczego władcy Sirvak Dragoth mieliby mu pomóc, ale w swym rozpaczliwym położeniu mógł liczyć wyłącznie na ten cud. Nikt spoza Krainy Snów nie przyjdzie mu z pomocą. Na tym kontynencie nie istniało nic oprócz Krainy Snów i imperium, któremu niegdyś służył, a które teraz zażądało od niego zapłaty, odarło z oficerskich szlifów, zdegradowało do szeregowego żołnierza z pospolitym R' przed nazwiskiem i zmusiło do wyścigu o życie. Wiedział, że z biegusami nikt dotąd nie wygrał. Ruszył dalej z głową pełną ponurych myśli. Najgorsze było to, że nawet nie wiedział, czy jest w pobliżu Bramy. Po prostu biegł mniej więcej w tym kierunku, w którym, jak mu się wydawało, leżała Kraina Snów, i miał nadzieję, że ktoś' go dostrzeże i zrozumie jego położenie. Biegusy były coraz bliżej. Wyobrażał sobie, że ich gorące, smrodliwe oddechy omywają mu kark. Mistrz Watahy i garstka jego przybocznych obserwowali samotną postać przedzierającą się przez las, który oddzielał wschodni skraj imperium Aramitów od Krainy Snów. Czasami, gdy coś go zainteresowało, Mistrz Watahy pochylał swoje wielkie, zakute w zbroję ciało jak gdyby w oczekiwaniu. Prawie wszyscy obecni naśladowali jego ruchy, mając nadzieję, że oni również dostrzegą to, co wzbudziło ciekawość ich władcy. Tylko jeden z przybocznych - jedyny, który stał - nie okazywał zaciekawienia akcją ukazywaną przez kryształ dozorcy. Komnata została zaciemniona, tak żeby lepiej widać było obrazy w krysztale, a ów mrok nadawał zebranym pozór groźnych upiorów. Wszyscy nosili zbroje aczystego hebanu i wszyscy stapiali się z cieniami. Mistrz Watahy wyróżniał się nadzwyczajnym wzrostem i długim płaszczem z wilczych skór. Nic nosił poza tym żadnego innego symbolu swojej pozycji. Zbroja była prosta, giętka - bardzo dobrze wykonana - i szczelnie okrywała całe jego ciało. Od lat nikt nie widział go bez niej i wątpliwe, by ktokolwiek pamiętał jego twarz, zawsze bowiem przysłaniał ją wilczy hełm, symbol oddania Aramitów ich bogu, Niszczycielowi. Hełmy takie nosili wszyscy obecni. Szyderczo wykrzywione wyobrażenie wilczego pyska na hełmie było jedynie przypuszczalnym wizerunkiem boga. Tylko Mistrz Watahy i prawdopodobnie jeszcze jedna osoba widziały prawdziwe oblicze bóstwa. Wielu z obecnych nie chciało go oglądać. Byli w pełni usatysfakcjonowani, służąc mu. Nic dziwnego. Zaledwie kilku z nich miałoby dość odwagi, nie wspominając o mocy, by stawić czoło ponuremu dyktatorowi, a co dopiero bogu. Pod względem fizycznym nikt nie dorównywał Mistrzowi Watahy - jego ramiona, potężne niczym konary, zdradzały siłę mogącą rozerwać człowieka na dwoje, niezależnie od tego, czy miałby na sobie zbroję, czy nie. Jeden uczestnik zebrania siedział z dala od reszty, wodząc rękami nad kryształem, kierując obrazami. Choć nic nie różniło go od innych, nikt w komnacie nie miał wątpliwości co do jego rangi. Dozorcy już tacy byli. Nie mogli być inni. - Jak daleko od przypuszczalnej granicy Krainy Snów znajduje się ofiara, dozorco D'Rak? - zapytał jeden z dowódców Watahy. Pomijając Mistrza Watahy, dozorca D'Rak jako jedyny w tej komnacie mógł - gdyby zaszła taka potrzeba pogwałcić tradycje narady. W czasie takich spotkań wszyscy zobowiązani byli do noszenia ceremonialnych hełmów, ale jemu wolno było zakładać lżejsze nakrycie głowy, w którym wilcza głowa nie przysłaniała twarzy, tylko pełniła rolę ozdoby i symbolu statusu. Takie hełmy noszono poza salą obrad, gdyż były dużo chłodniejsze. D'Rak, lekko otyły Aramita z wąsami i zrośniętymi brwiami, założył otwarty hełm, żeby nic nie utrudniało mu koncentracji potrzebnej do manipulowania kryształem. - - Być może już przekroczył granicę. Z Krainą Snów nigdy nic nie wiadomo. - D'Rak nie potrafił ukryć rozdrażnienia. Mistrz Watahy nie zadałby tak głupiego pytania, nie zrobiłby tego również stojący obok niego adiutant. Z obecnych w komnacie jedynie oni rozumieli trudności wiążące się z określeniem granic na poły urojonego miejsca, które istniało tyleż w umyśle, co na powierzchni ziemi. Na tym polegał problem R'Dane'a; postąpił tak, jakby pozycje jego przeciwnika były dokładnie wytyczone, jak na przykład Menliatów. Menliatowie mieli obsesję na punkcie precyzji, obsesję, z której wyleczyło ich dopiero podbicie przez wilczych najeźdźców. Panowie Sirvak Dragoth rządzili regionem, którego granice były tak trudne do sprecyzowania, jak bywa to w przypadku mgły. - - Pokaż nam biegusy. - Ręka tak ogromna, że mogłaby zamknąć w sobie obie dłonie D'Raka, zacisnęła się z całej siły. Był to jedyny znak świadczący, że Mistrz Watahy jest zainteresowany polowaniem. Jego głos... Niejeden członek rady wzdrygnął się niespokojnie na dźwięk tego głosu. Nawet dozorcę przebiegł dreszcz. W Mistrzu Watahy było coś, co wzniecało lęk nawet w sercach najbardziej odważnych przywódców i dowódców. Głos wzbudzał echa, jakby mówiący siedział zgoła gdzie indziej. Jedyną osobą, która nie poddała się niepokojowi, był stojący blisko mistrza adiutant, ale o nim też krążyło mnóstwo niepokojących opowieści. D'Rak pochylił głowę i wyszeptał kilka słów, a jego dłonie zatańczyły nad kryształem. Dozorcy byli zestrojeni ze swymi osobistymi talizmanami, a on, jako jeden z najwyższych rangą, kontrolował samo Oko Wilka. Należało ono do najpotężniejszych magicznych artefaktów wilczych najeźdźców i oferowało wiele możliwości. Obecnie korzystano z jednego z pośledniejszych. Obraz zmienił się. Z początku widać było jedynie ciemną plamę, w której dopiero po chwili dozorca rozpoznał biegusa. Niezależnie od koncentracji obraz nie nabrał ostrości - taka była bowiem natura tych istot. Stworzenie trochę podobne do wilka zatrzymało się, obwąchując korzenie drzewa w poszukiwaniu tropu ofiary. Było ciemniejsze niż zbroje jego panów, ciemniejsze niż sama noc. Niewiarygodnie długi, wąski pysk rozchylił się, ukazując ostre jak sztylety kły, których błysk kontrastował ostro z mroczną sylwetką. Spomiędzy szczęk zwisał długi, jakby wężowy jęzor. Stworzenie podniosło łapę i pazurami długimi jak ludzkie palce zaczęło drapać wokół drzewa. Pazury bez wysiłku rwały nawet grube korzenie. Biegus był potężnie zbudowany i nie brakowało mu siły; można by pomyśleć, że takie ciężkie stworzenie nie może być szybkie, a jednak niewiele innych potrafiło przed nim umknąć. Dołączył do niego drugi, a potem trzy kolejne zainteresowały się znaleziskiem pierwszego. Nie można było orzec, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie stworzenie; jakby wtapiały się w siebie i wzajemnie przenikały. Tylko dwie rzeczy nie budziły wątpliwości: doskonałe nosy i ogromne szczęki. Chwilami wydawało się, że biegusy składają się wyłącznie z zębów i pazurów. Odkrywca nowego tropu skoczył w tym samym kierunku, w jakim minutę czy dwie wcześniej oddalił się R'Dane. Za nim popędziły pozostałe. Wiele stworzeń wyło albo ujadało, powiadamiając swoich pobratymców o pościgu. - - Pokaż zwierzynę. - - Tak, Mistrzu Watahy. - D'Rak manipulował chwilę mocą zawartą w Oku i raz jeszcze pokazał uciekającego człowieka. Twarz R'Dane'a - D'Rak pomyślał kwaśno, że jest ona zbyt przystojna - wyrażała czysty strach. Uciekinier wiedział, że biegusy już go dopędzają i że nigdzie nie znajdzie ratunku. - - Jak długo ucieka? - zapytał obojętnie Mistrz Watahy. - Ponad dzień, panie - odparł jeden z dowódców. Ogromny Mistrz Watahy poruszył się na krześle, popadając w krótką zadumę. Po paru sekundach odwrócił się do swojego adiutanta i oznajmił: - Zakończ polowanie. - Panie. - Adiutant przesunął wilczą maskę i wbił wzrok w kryształ. D'Rak zdusił rozdrażnienie. Tak jak inni dozorcy nie lubił, gdy obcy, zwłaszcza ten obcy, majstrowali z talizmanami, z którymi związani byli oni wszyscy. Talizman był życiem tego, kto go nosił. Ale skoro Mistrz Watahy postanowił zaszczycie tego przybłędę, zlecając mu zadanie śmierci, starszy dozorca nie miał nic do gadania. Biegusy, gdy coś je poruszyło, zanosiły się wyciem przyprawiającym o obłęd. Adiutant Mistrza Watahy nadal wbijał wzrok w kryształ i po paru sekundach wycie osiągnęło taki poziom, że kilku dowódców musiało zasłonić uszy. - Dość. Postać w zbroi cofnęła się, kłaniając Mistrzowi Watahy. R'Dane obejrzał się, choć wiedział, że nie powinien tego robić, i potknął się na jakiejś nierówności podłoża. Przewrócił się i potoczył po ziemi, zatrzymując dopiero na pniu drzewa. Siła uderzenia wycisnęła mu powietrze z płuc. Nie mógł się ruszyć. "Dopadły mnie! Przeklęty niechaj będzie Niszczyciel! Co to za bóg..." Złapały go delikatne, ale zaskakująco silne ręce. Najpierw pomyślał, że wreszcie dopadły go biegusy, lecz one w jednej chwili rozdarłyby go na strzępy. Oczy odmawiały mu posłuszeństwa; prawdę powiedziawszy, powieki zrobiły się takie ciężkie, że nie zdołał ich podnieść. Zdążył jeszcze zobaczyć dwie niewyraźne postacie, które jakby nie miały twarzy. Potem zapadła ciemność. Dziwne, ale zgromadzeni w komnacie wilczy najeźdźcy widzieli tylko bezradnego żołnierza, który zawiódł swego pana. Obserwowali, jak biegusy dopadają tego durnia i okrążają go z wielką radością. Jeden po drugim przyskakiwały do skazańca, szarpiąc go zębami i drapiąc pazurami, za każdym razem wracając do kręgu, który stale się zacieśniał. Wreszcie przewodnik stada wyrwał się z kręgu, warcząc i patrząc na leżącego człowieka z mieszaniną żądzy i pogardy. Cofnął się o parę kroków i znieruchomiał. Skulona postać kupiłaby sobie kilka chwil życia, gdyby trwała bez ruchu. Stało się inaczej. R'Dane chciał się odczołgać, co dla biegusów było oznaką jego słabości. Przewodnik z rozpędu skoczył na byłego wilczego najeźdźcę. Inne stworzenia z dzikim wyciem uczyniły to samo. Kiedy nic nie zostało, nawet skrwawiony strzęp ubrania, Mistrz Watahy podniósł się spokojnie, ani trochę nie wzruszony okropną egzekucją, która odbyła się na jego rozkaz. - D'Rak, odwołaj biegusy. Reszta... zapamiętajcie sobie to, co widzieliście. Mistrz Watahy odszedł bez słowa pożegnania, w towarzystwie swojego adiutanta. D'Rak patrzył, jak inni wychodzą jeden po drugim. Mógłby sam przez cały czas kontrolować biegusy. Jego pan kazał zrobić to swojemu adiutantowi, żeby pokazać, iż przywrócił go do łask. Nic dziwnego. D'Shay zawsze był jego faworytem. Dozorca nawiązał kontakt z biegusami, które wcale nie kwapiły się do powrotu. Opiły się krwią i ogarnęła je żądza mordu. Jeden królik to za mało dla takiego dużego stada. "Może dam radę załatwić im dwa, a nawet trzy następne - pomyślał dozorca. - To będzie nawet zabawne". Biegusy, ogłupione nagłym zniknięciem ofiary, zataczały bezcelowe kręgi. Kiedy dotarło do nich wezwanie dozorcy, zawahały się, błyskając zębami, złe, że wyprowadzono je w pole i że stało się coś niezwyczajnego. W końcu przeważył strach i przywiązanie. Przewodnik zawył i zawrócił do psiarni. Reszta stada podążyła za nim. Nie widziały stojących obok nich postaci, podtrzymujących nieprzytomnego Aramitę. Nawet kiedy jeden biegus otarł się o jasnoszare płaszcze, po prostu odruchowo odskoczył w miejsce, gdzie nic mu nie przeszkadzało. Kiedy ostatni biegus zniknął w oddali, dwie postacie obróciły się ku wschodowi. Powietrze przed nimi zamigotało i w tkaninie samej rzeczywistości utworzyła się dziura. Gdyby D'Rak nadal patrzył w Oko, ujrzałby w oddali wysoką wieżę i masywną bramę, na której roiły się trudne do zidentyfikowania stworzenia. Strzegły one Bramy do Krainy Snów przed obcymi. Dwie postacie niosące R' Dane'a przeszły na drugą stronę i dziura zniknęła. D'Rak miał całkowitą rację w swoim przypuszczeniu. Kraina Snów rzeczywiście była tyleż stanem umysłu, co czymkolwiek innym. A R'Dane, w tych ostatnich sekundach, w końcu się do niej dostroił. II - Jesteś pewien, że ta twoja "bezpieczna przystań" naprawdę jest bezpieczna? Beseen, kapitan irilłiańskiego okrętu korsarskiego "Korbus", pokazał w uśmiechu ostre smocze zęby. Większość kapitanów z Irillianu albo należała do władających smoczych Idanów, albo też była ludźmi, którzy zdobywali szlify pod dowództwem smoków. W przeciwieństwie do wielu innych przedstawicieli swojego rodzaju, Beseen był niski, niemal krępy. Wyglądał jak zwyczajny wojownik odziany w zbroję, z twarzą niemal całkiem schowaną pod hełmem. Jednak jego żywiołem było morze. Przedkładaj dowodzenie okrętem nad lądową wojaczkę i trzeba przyznać, że jako kapitan korsarskiego "Korbusa" odnosił duże sukcesy. - Jak najbardziej, wielmożny Gryfie. Zawijaliśmy tutaj więcej niż tuzin razy. Aramiccy wilczy najeźdźcy, którzy chlubią się własnymi wyprawami na morze, uznali tę zatokę za bezużyteczną. Leży zbyt daleko na południe od centrum imperium w pobliżu brakuje wiosek, które mogliby podbić i splądrować. Ale i drugiej strony, ich potrzeby różnią się od naszych. Gryf nie wypytywał go o szczegóły. Na smocze potrzeby zbyt często składały się rzeczy, o których wolał nie siedzieć. I tak miał kłopoty ze zrozumieniem, dlaczego niektóre smcki zostawały żeglarzami. Ogólnie rzecz biorąc, rasa ta opętana b«ła podświadomym pragnieniem coraz większego upodabniania się db ludzi, którymi tak często pogardzała. Dlaczego na korsarskich okrętach smoki narażają życie w ludzkich postaciach, skoro w czasie walki z wrogiem mogą przybrać przyrodzoną im formę, która zapewnia im przewagę? Beseen, mniej zamknięty w sobie niż większość jego pobratymców, w trakcie podróży podał mu kilka powodów. Powiedział, że smok atakujący cudzoziemski statek musi zachovy wać taką ostrożność, iż jego moce stają się prawie bezużyteczne. Łup w postaci dryfującej sterty połamanego drewna nie jest żadnym łupem. Poza tym dla większości smoków z jego klanu długotrwałe unoszenie się w powietrzu jest męczące, a gdzie na oceanie m)głoby wylądować dorosłe, w pełni wyrośnięte stworzenie? Utonęłoby, próbując wrócić do ludzkiej postaci. Z jakiegoś powodu smoki nie są dobrymi pływakami. I tak, choć klany Błękitnego Smoka vyprawiały się na morze, nadal były stworzeniami lądowymi, jak i«h kuzyni, Były też inne powody. Kapitan wdał się w wyjaśnienia, lecz Gryf uznał je za nieco mętne i podejrzane. Przez całą podróż przypatrywał się smokom na pokładzie "Korbusa" i ton Beseena bardziej niż jego słowa przekonał go, że prawdziwa przyczyna polega na tym, że smoki wolą ludzką postać. Z ich zachowania i z odpowiedzi na ostrożne pytania lwioptak wywnioskował, że niektórzy członkowie załogi nawet nie pamiętają, kiedy po raz ostatni przybierali smoczą formę. Co ważniejsze, smoczęta, zwłaszcza po zaznajomieniu się z ludźmi, uczyły się przemiany kształtów w coraz młodszym wieku i robiły to z większym powodzeniem. Gryf mógł przewidzieć czas, nie tak daleki, kiedy wszystkie smoki będą mogły uchodzić za ludzi i w porównaniu z nimi niekiedy wypadać lepiej - przynajmniej od niektórych. Zastanowił się, czy nie zasugerować tego Beseenowi, lecz szybko zarzucił pomysł. Załoga już przyglądała mu się czujnie. Mówienie smokowi, że chce być bardziej ludzki, równało się zapraszaniu nieszczęścia. Gryf wiedział, że miałby niewielkie szansę przeciwko tylu przedstawicielom smoczej rasy. Tygodnie spędzone na statku były wyczerpujące. Odkładając rozważania nad swoją teorią na lepszy czas, Gryf zacisnął szponiaste ręce na relingu, gdy bryzgi wody zmoczyły mu twarz. Miał mokrą sierść oraz pióra, i nie winił żeglarzy, którzy, rozmawiając z nim, ustawiali się po odwietrznej. Brzydka woń doskwierała nawet jemu, a mógł się do niej przyzwyczajać przez całe życie. "Całe życie". Był to kolejny problem, prawdopodobnie największy. Ponad sto lat wcześniej fale wyniosły Gryfa na brzeg należący do Penacles, Miasta Wiedzy. Stworzenie budową przypominające człowieka, ale o twarzy drapieżnego ptaka, z grzywą lwa i szponiastymi rękami, które czasami pokrywało futro, a kiedy indziej pióra, naprawdę był ludzką formą zwierzęcia, ze szczątkowymi skrzydłami - brakowało mu tylko ogona. Jednak w jakiejś zapomnianej przeszłości zyskał moc i nabył umiejętności wojownika. Dysponując magią i talentem dowódczym, zgromadził armię najemników. Mimo postanowienia, że w miarę możliwości nie będzie walczyć dla gadzich Smoczych Królów, tak jemu, jak i jego ludziom wiodło się całkiem dobrze. W tym okresie życia i w burzliwych czasach po wycofaniu się z żołnierskiego rzemiosła, zawsze, ilekroć to możliwe, unikał morza. Myśl o morzu niemal go paraliżowała - niewiele było rzeczy, które przepełniały go takim lękiem, jak te bezkresne błękitne przestrzenie. Wiedział, że jego przeszłość leży po drugiej stronie Wschodnich Mórz, ale dopiero niedawno odkrył jej fragmenty i znalazł odwagę, by przekroczyć masę wód rozdzielających Smocze Królestwa od jego stron ojczystych. Odwaga ta nie ułatwiła samej podróży. Bez chwili przerwy towarzyszyły mu wspomnienia fal, które przez długi czas rzucały jego na wpół martwym ciałem, nim w końcu łaskawie wyrzuciły go na brzeg. Okręt zmienił kurs, zmierzając ku ukrytej zatoce, co zmusiło Gryfa do przeniesienia się w drugi koniec pokładu. Uczynił to zwinnie - chodził jak człowiek, elf czy smok. Ze względu na stopy, łączące cechy lwich łap i orlich szponów, nosił nieco szersze buty, ale poruszał się z gracją doświadczonego myśliwego. Swobodne ubranie Iwioptaka pełniło głównie rolę maskującą, skrywało bowiem wyrostki, które były jego "skrzydłami", i nogi, które jak u kota czy ptaka zginały się w kolanie w stronę przeciwną niż u ludzi. Gryf przez lata sprawowania władzy w Penacles zaskarbił sobie ogromny szacunek poddanych, lecz nadal wstydził się zwierzęcych cech swojej powierzchowności i starał sieje ukrywać. Ludzie uznali go za swego, on zaś próbował odwzajemnić ich uczucia, upodobniając się do nich. Głupi pomysł, bezsprzecznie, ale nie gorszy od wielu innych. Na wspomnienie Penacles zamknął oczy. Co sobie o nim myśleli? Porzucił ich, gdy cały kontynent porwany został przez wir przemian. Smoczy Cesarz nie żył, zabity z rąk swojego pobratymca, który też był martwy. Tenże Smoczy Król spustoszył przed śmiercią północne ziemie, które jeszcze nie otrząsnęły się po jego najeździe. W sumie życie straciło sześciu z koronowanych smoczych władców, a tylko jeden z pozostałych miał następcę. Mimo nagłego zwiększenia wpływów, sytuacja ludzkich królestw miała się niewiele lepiej. Mito Pica leżało w ruinie, mieszkańcy zostali wycięci albo rozpędzeni przez uzurpatora, księcia Tomę, który nadal cieszył się zdrowiem i życiem. W Talaku rządził młody król Melicard, kaleki fanatyk, który stracił cześć twarzy i rękę podczas próby porwania młodych Smoczego Cesarza. Smoczęta pozostawały pod opieką Cabe'a i Gwen Bedlamów, dwojga z najpotężniejszych żyjących magów i bliskich przyjaciół Gryfa. Były również chronione przez Zielonego Smoka, jedynego Smoczego Króla sprzymierzonego z ludźmi na przyjacielskich zasadach. Beseen wykrzykiwał rozkazy załodze złożonej z ludzi, smoków i całej gamy innych ras., JCorbus" powoli, jakby niechętnie wchodził do maleńkiej zatoki. Kapitan lubił ją, gdyż trzeba było wykazać się dużym kunsztem żeglarskim, żeby nie wpaść na podwodne skały. Twierdził, że jego nurkowie odkryli niezliczone wraki okrętów, którym nie powiodła się ta sztuka. - Książę Morgis na pokładzie! - zawołał jeden z majtków. Gryf odwrócił się. Po zamachu, zorganizowanym przez wilczych najeźdźców pod wodzą D'Shaya na Błękitnego Smoka, pana Irillianu, i Gryfa, Smoczy Król przedłużył czasowy rozejm z panem - obecnie byłym panem - Penacles. Błękitny Smok miał flotę piracką, która od czasu do czasu nękała Aramitów, i to właśnie on użyczył sprzymierzeńcowi "Korbusa". Lwioptak postanowił odkryć prawdę o sobie po tym, jak w ostatecznym starciu z D'Shayem dowiedział się rzeczy, których sam nie pamiętał. D'Shay zginął w tym spotkaniu, najwyraźniej szukając śmierci. Lwioptakowi trudno było w to uwierzyć, choć widział wszystko na własne oczy. Co noc prześladowała go wykrzywiona w szyderczym uśmiechu twarz wilczego najeźdźcy. Aramita był ważnym ogniwem łączącym go z przeszłością - nawet po śmierci. Książę Morgis pojawił się w polu widzenia. Błękitny Smok nie do końca ufał swemu sprzymierzeńcowi, dlatego wysłał z nim nowo mianowanego księcia jako towarzysza i doradcę. Jak jego poprzednicy, Morgis był synem Błękitnego, choć brak królewskich znamion uniemożliwiał mu przywdzianie korony. Pod tym względem Smoczy Królowie byli nieustępliwi. Smoczy Król niemal stracił życie, a jego dwaj synowie ponieśli śmierć - jeden zginął z ręki drugiego, który następnie padł pod ciosem Błękitnego Smoka. Ciosem, który rozdarł mu gardło. Mimo braku znamion Morgis był prawym smoczym panem. Niemal o stopę wyższy od Gryfa, który sam szczycił się pokaźnym wzrostem, skórę miał zieloną z odcieniem morskiego błękitu, pospolitym wśród jego klanów. Wiele smoków nie wyróżniających się królewskimi znakami miało zielonkawą barwę, chyba że ich klany zmieniały ją w okresie, gdy smok był jeszcze bardzo mały. Wielu dziedziczyło ubarwienie albo symbole charakterystyczne dla ich klanów. Na przykład wszystkie smoki z klanu Czerwonego - nowego Czerwonego Smoka, gdyż poprzedni dawno temu zginął z ręki szalonego ojca Cabe'a, Azrana - bez wyjątku pyszniły się krwawoczerwoną karnacją. Hełm i zbroja w rzeczywistości były łuskową skórą smoka, który za sprawą smoczej magii przemieniał się w wojownika. Była to postać najbardziej zbliżona do ludzkiej, jaką mogła przybierać większość męskich osobników, choć z pokolenia na pokolenie podobieństwo do ludzi stawało się coraz większe. Morgis, jak wielu innych młodszych smoków, wolał ludzkie kształty i wracał do przyrodzonej mu postaci wyłącznie w sytuacjach zagrożenia życia. A nawet wtedy czynił to z niechęcią. - Wielmożny Gryfie - rzekł smok. Gryf przyznawał, że jego antypatia do smoka po części wynikała z faktu, że - pomijając kolor - Morgis za bardzo przypominał księcia Tomę. Jak Toma wykazywał cechy atawistyczne: miał długi, rozwidlony język i ostre zęby drapieżcy, których nawet przy największym przejawie dobrej woli nie można było nazwać ludzkimi. Jego kunsztowny hełm był nie tyle ochronnym nakryciem głowy, ile symbolem książęcej władzy. Gryf widział już wcześniej proces przemiany kształtów. Gdyby Morgis postanowił to zrobić, smoczy pysk wyobrażony na hełmie stopiłby się z jego twarzą, na koniec stając się jego prawdziwym obliczem. Nigdy nie widział Morgisa w smoczej postaci, ale podejrzewał, że zaliczał się on do najpotężniej zbudowanych smoków. - - Książę Morgisie. - - Czy zadecydowałeś już, dokąd wyruszysz, gdy dobijemy do brzegu? Problem ten trapił byłego pana Penacles od początku podróży. Czy spróbować zakraść się do Canisargos, potężnej stolicy imperium Aramitów, czy też szukać Krainy Snów i Sirvak Dragoth, dwóch miejsc, o których wspomniał D'Shay i których nazwy trącały teraz struny wciąż niedostępnych wspomnień. - - Na wschód, następnie pomocny wschód. - - Chcesz tedy znaleźć mityczną Krainę Snów. - Było to stwierdzenie, nie pytanie, i wskazówka, że smok znał decyzję jeszcze zanim Gryf ją podjął. - - Tak - i nie uważam, że są mityczne. Morgis odwrócił się do Beseena, który, zadowolony, że jego ludzie bezbłędnie wprowadzili okręt do zatoki, zbliżył się do swoich pasażerów. - A co ty powiesz, kapitanie? Czy wiesz, gdzie leży owa Kraina Snów? Beseen syknął z zadumą. - - Bezsssprzecznie issstnieje. - Skoncentrował się. Smoki, niekiedy będące perfekcjonistami, starały się bezbłędnie posługiwać ludzką mową. Czasami było to trudne, zwłaszcza gdy do głosu dochodziły emocje, dlatego nagminnie zdarzały się przejęzyczenia i inne błędy. - Muszą issstnieć, gdyż inaczej wilczy najeźdźcy nie traciliby tyle czasu i ludzi na próby ich podbicia. - - Rzekłeś, jak na realistę przystało. Przyznaję ci rację. - Książę Morgis uśmiechnął się. Nie był to przyjemny widok. Gryf przekrzywił głowę na bok, żeby lepiej widzieć brzeg. Gdyby chciał, mógłby na jakiś czas upodobnić się do człowieka z ludzkimi oczami, ale wolał własny wzrok, dużo lepszy od ptasiego. Lepiej zostawić zmianę postaci na czas, kiedy naprawdę będzie tego potrzebować. Występowanie w ludzkiej postaci przez dłuższy czas było dla niego męczące, a przypuszczał, że będzie musiał to zrobić przed końcem poszukiwań - jeśli zostaną zakończone. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zginie jeszcze przed natrafieniem na ślad tajemniczej Krainy Snów i Sirvak Dragoth... i bramy - nagle na niego spłynęło. Jakiejś ważnej bramy. Uchyliły się kolejne, długo zamknięte drzwi w jego pamięci. Z radością witał napływ takich wspomnień, lecz zarazem to go denerwowało, gdyż często nie mógł ich z niczym powiązać. "Pewnego dnia przypomnę sobie wszystko" - obiecał sobie. Beseen mówił: -...brzegu, łódź powróci. Nie możemy przebywać tu zbyt długo. Zawsze istnieje ryzyko, że trafi tu jakiś awanturnik, może z myślą, iż jego poprzednicy coś pominęli. Mamy również własne zadania. Jakieś dziesięć mil na wschód stąd znajdziecie przyjazną wioskę. Tam sprzedadzą warn konie. To stwierdzenie przyciągnęło uwagę Gryfa. Odwrócił się do smoczego księcia, skupiając błyszczące oczy na fałszywym hełmie. - Nam? Morgis uśmiechnął się lekko. Nie spojrzał Gryfowi w oczy. - Mój pan rozkazał, bym ci towarzyszył. Uważał, że wcześniejsze wspominanie ci o tej decyzji mijałoby się z celem. - - Ponieważ sprzeciwiłbym się w dosadnych słowach. Ton smoka zdradzał rozbawienie. - - Tak, ten argument też padł. - - Odmawiam! - Sierść zjeżyła się na grzbiecie Gryfa. Morgis obojętnie wzruszył ramionami. - W takim razie kapitan Beseen zawróci "Korbusa" i ruszymy z powrotem natychmiast po uzupełnieniu zapasów. Gryf z miny kapitana poznał, że to dla niego coś nowego, ale nie mógł zaprotestować. Nie było wyjścia. Gryf w dzień i w nocy borykał się z problemem nadal niedostępnych wspomnień. Powrót do Smoczych Królestw doprowadziłby go do szaleństwa. Nawet w tej chwili brzeg wabił go syrenią pieśnią i, mimo ogromnego wstrętu do otwartej wody, niemal gotów był wpław przebyć resztę drogi. - Zgoda, ale tylko ty. - Nie próbował sobie wyobrażać jazdy w towarzystwie uzbrojonych po zęby smoczych wojowników, gdyż nawet w przebraniu taki oddział przyciągałby uwagę. - Oczywiście. Nie jestem pisklęciem, wielmożny Gryfie. "To się dopiero okaże" - pomyślał cierpko były władca. On w razie potrzeby mógł owinąć się płaszczem czy przybrać ludzką postać. Ale jak ukryć wysokiego, barczystego smoka, który wygląda jak wojownik w pełnej zbroi? Książę uprzedził jego zastrzeżenia. - Mój pan dał mi dwa takie, żeby ułatwić nam podróż. Jeden z majtków, człowiek, przyniósł dwa płaszcze. Gryf był pełen podziwu. Morgis, a może sam Błękitny Smok, zaaranżował wszystko tak, by nie miał czasu na wymyślenie jakiego bądź solidnego argumentu. - Płaszcze iluzji. Jak zrozumiałem, ich zrobienie wymagało nie lada zachodu, ale powinny zapewnić nam bezpieczeństwo. - Płaszcze miały nadać im taki wygląd, jaki sobie wyobrażą. Na pozór zwyczajne, były istnym magicznym majstersztykiem. Przez krótką chwilę lwioptak zastanawiał się nad nowymi możliwościami, jakie otwierały te części odzieży. W takim płaszczu mógłby wejść do Canisargos bez zwracania niczyjej uwagi, a stamtąd... Co dalej? Co zrobi, znalazłszy się wśród wrogów, z których niewątpliwie cześć potężniejsza będzie od niego? Nie, lepiej trzymać się pierwotnego planu i szukać mieszkańców Sirvak Dragoth. Wilczy najeźdźcy mogą zaczekać - co prawda nie w nieskończoność. Byli mu to winni, choćby tylko za ukradzione wspomnienia. Beseen wziął płaszcze i podał je pasażerom. - Tutejsze style różnią się tak samo, jak na naszym kontynencie. Jeśli wybierzecie strój na przykład z Penacles czy z Irillianu i pominiecie wyróżniające go cechy, powinno być dobrze. Budowę cielesną pozostawiam waszemu wyborowi. Gryf obejrzał płaszcz. Był swobodny, skrojony w ten sposób, żeby nie krępować ruchów podczas walki. Nie powinno być problemów z noszeniem pod nim mieczy. Mogli również wyobrazić sobie broń, ale gdyby wpadli w tarapaty, iluzoryczne miecze byłyby raczej mało skuteczne. Morgis i Gryf założyli płaszcze. Przez kilka sekund lwioptak miał kłopoty ze skupieniem spojrzenia na towarzyszu. Książę stał się rozmytą plamą, która wreszcie przyjęła kształt wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny o przeszywającym spojrzeniu niebieskich oczu. Po jego twarzy pełzał zadufany uśmieszek i Gryf nie mógł powstrzymać myśli, że często spod maski iluzji wyziera prawdziwa osobowość. To skłoniło go do zastanowienia, co zobaczy książę, kiedy popatrzy na niego. Kapitan Beseen, zawsze chętny do pomocy, kazał przynieść zwierciadło. Ktoś znalazł jedno wśród "skarbów", które korsarz miał jeszcze na sprzedaż, i przyniósł je na pokład. Morgis przejrzał się pierwszy i z zadowoloną miną podał lusterko Gryfowi. Twarz, która na niego spojrzała, lekko różniła się od tej, która się pojawiała, gdy zmieniał kształt na ludzki. Widocznie pamięć go zawiodła, ale nie mógł się skarżyć na powierzchowność. Arystokratyczny, choć wydatny nos na szczęście podnosił cechy fizjonomii zamiast im szkodzić. Włosy miał jasne, a oczy wąskie i ciemne. W przeciwieństwie do smoka, który zrezygnował z zarostu, jego iluzoryczny wizerunek pysznił się małą, zadbaną bródką. Jej widok nasunął mu pewną myśl. - - Lepiej, żebyśmy zbyt długo nie przebywali z nikim niegodnym zaufania, bo zacznie się zastanawiać, dlaczego nie golimy się ani dlaczego nasze włosy nigdy nie są rozwichrzone. - - Racja. Powinniśmy także zatrzymać lustro, tak na wszelki wypadek. - Czary maskowały ich rzeczywisty wygląd, lecz silna wola, świadoma lub podświadoma, mogła w widoczny sposób wprowadzić zmiany w iluzji. Płaszcze były dalekie od doskonałości. Gryf poprawił przyodziewek. Iluzoryczne moce rozciągnęły się na samą opończę. Zamiast dziwnie skrojonego okrycia miał na sobie zwyczajny płaszcz dojazdy konnej z kapturem. Praca, jaką włożył w to Smoczy Król czy jego magowie, naprawdę budziła podziw. Jeden z członków załogi okrętu podszedł do Beseena, stanął na baczność i zasalutował. - - Łódź przygotowana, kapitanie. - - Doskonale. Panowie? - Smok skłonił się i wskazał, w którą stronę mają się skierować. W szalupie mogło się zmieścić dwunastu ludzi, ale prócz nich płynęli tylko czterej wioślarze. Zapasy już załadowano, a samą łódź spuszczono na wodę. Wioślarze czekali cierpliwie, podczas gdy pasażerowie schodzili ze statku. - Niechaj Smok z Głębin ma was w opiece! - zawołał z pokładu Beseen. Książę pomachał mu na pożegnanie, a potem łódź ruszyła do brzegu. Gdy się zakołysała, byłego pana Penacles przeniknęło wewnętrzne drżenie. Woda! Aż za dobrze pamiętał koszmar, jaki przeżywał w drodze na spotkanie z Błękitnym Smokiem. Teraz wcale nie było lepiej. Solidny pokład "Korbusa" zapewniał mu przynajmniej poczucie bezpieczeństwa. Ta łódź - ta łupina - była taka lekka, że każda kolejna fala groziła jej wywróceniem. Jednakże przeprawa minęła bez przygód i wkrótce dobili do brzegu. Jeden z wioślarzy dał znak, że mogą bezpiecznie wysiadać. Gryf przeklął w myślach morską wodę, która omywała mu wysokie buty i bryzgała w twarz. Morgis też nie wyglądał na szczęśliwszego - dziwne, zważywszy, że pochodził z morskiego plemienia. W przeciwieństwie do Smoczego Króla, zdecydowanie wolał przebywać na lądzie. Marynarze wynieśli zapasy na brzeg, zasalutowali księciu i zepchnęli szalupę na wodę. Gryf i jego towarzysz odprowadzili ich wzrokiem, a potem pozbierali ekwipunek i odwrócili się, by rozejrzeć się po brzegu. Stali u stóp stromego zbocza porośniętego trawą. Gdyby nie nachylenie, byłoby to niezłe pastwisko. Beseen powiedział, że dziesięć mil stąd na wschód leży przyjazna wioska. Czekał ich długi, choć nie straszny spacer. Gdyby to były wulkaniczne Piekielne Równiny, pokonanie dziesięciu mil przerastałoby ich możliwości. Gryf rzucił okiem przez ramię na "Korbusa", który już ruszał w drogę. Westchnął i upewniwszy się, że ekwipunek pewnie tkwi mu na plecach, wbił w ziemię szponiaste dłonie. Grunt był twardy i zapewniał solidne oparcie. Morgis podążył za nim i wkrótce wspinaczka przerodziła się w wyścig ku krawędzi zbocza. Smok wygrał, ale tylko dzięki stosunkowo wysokiemu wzrostowi i myśli, która nagle wpadła Gryfowi do głowy: że zwycięzca może zobaczyć na szczycie buty jakiegoś wędrowca, który wcale nie musi okazać się przyjaźnie usposobiony. Po zakończeniu wspinaczki stwierdzili, że milę czy dwie od brzegu trawa ustępuje drzewom, które gęstniejąku północy i wschodowi. Gryf pomyślał, że to piękny widok. Smok natomiast uznał, że jest nudny i odwrócił się, żeby zerknąć na "Korbusa", który już powinien być na otwartym morzu. - Gryfie! Lwioptak okręcił się napięcie, zaintrygowany brzmieniem głosu smoczego towarzysza. "Korbus" wyszedł z naturalnego portu i kierował się na zachód. Na horyzoncie pojawiły się inne okręty. Obaj byli pewni, że nie są to smoczy korsarze, choć z tej odległości ledwo je było widać. - Zobaczyli go - zaklął Morgis. - Patrz! Próbują przeciąć mu drogę! Tak było. Kapitanowie trzech okrętów zmienili kurs, żeby uniemożliwić mu ucieczkę. Jeśli Beseen spróbuje zawrócić do Smoczych Królestw, wpadnie prosto w ich sieci. Smok mógł liczyć, że prześcignie wrogie okręty, albo też skręcić na południe i płynąć, dopóki nie zrezygnują z pościgu. Jeśli istniało jakieś inne rozwiązanie, to Gryf o nim nie wiedział. Był, nie ukrywając, ignorantem w sprawach taktyki walki na morzu, ale przecież wojna morska nie mogła aż tak bardzo różnić się od działań lądowych, prawda? - Dlaczego kilku żeglarzy nie przemieni się w smoki? Są dość blisko brzegu, by bezpiecznie wylądować po zakończeniu bitwy. Morgis potrząsnął głową. - - Smok byłby dla nich wymarzonym celem. Jak zrozumiałem, Aramici mają swoje sztuczki. Beseen jest dobrym kapitanem. Gdyby uznał, że może zwyciężyć, już by przystąpił do walki. - - Aha. - Gryfa ogarnął niepokój. Zastanawiał się, co takiego może zniechęcić korsarza do ataku na wilczych najeźdźców. Smok znieruchomiał i syknął ze złością. - - Ocochodzi,Morgisie? - - Lepiej nie czekajmy, żeby zobaczyć, czy Beseen wyrwie się z tej matni. Oddalmy się stąd jak najbardziej. Aramici wiedzą, że "Korbus" wypłyną] z zatoki. Nie wątpię, że będą chcieli sprawdzić, po co tu zawijał. Gryf pokiwał głową. Lekceważenie wilczych najeźdźców byłoby niemądre. Niejeden przypłacił to życiem. Tylko przemyślność generała Toosa, byłego głównodowodzącego sił Gryfa, a obecnie jego następcy, uchroniła Iwioptaka i Błękitnego Smoka przed powolną śmiercią z rąk D'Shaya. Odwrócili się i pomaszerowali na wschód. Z wcześniejszych słów kapitana wynikało, że wioskę nietrudno znaleźć, co oczywiście znaczyło, iż znajdą ją również wilczy najeźdźcy, którzy ruszą ich tropem. Z tego względu musieli dotrzeć tam jak najszybciej, kupić przyzwoite wierzchowce i pojechać dalej. Dopiero gdy znajdą się w gęstej kniei, która, jak mówił Beseen, ciągnęła się daleko, dafeko na wschód, będą mogli odpocząć. Podróż przebiegała spokojnie, ale działała na nerwy. Gryf nie potrafił powiedzieć, co takiego niepokoi go w otaczającym ich i stale gęstniejącym lesie. Cokolwiek to było, wyprowadzało z równowagi również księcia Morgisa. Dokuczliwe wrażenie lwioptakmógł opisać tylko w jeden sposób - że ze wszystkich stron są obserwowani przez milion oczu. Oczu, które niekoniecznie musiały być przyjazne. Dwaj podróżnicy z ogromną ulgą powitali wioskę. Zwała się Resal i nawet na pierwszy rzut oka sprawiała przygnębiające wrażenie. To tutaj wedle słów Beseena mieli kupić konie - jeśli tylko jakieś tu będą. Na wioskę składało się nie więcej niż tuzin lepianek, które tylko z dużą dozą optymizmu można było nazwać domami, i parę innych chałup nie zasługujących na to miano. Sklecone byle jak z kamieni, błota i słomy, wyglądały tak, jakby lada chwilamiały się rozsypać. Między tymi budami ciągnął się pas błota. Gryf i Morgis woleli brnąć w wysokiej trawie niż taplać się w tej namiastce drogi. Po wiosce kręciło się kilka zaniedbanych zwierząt, ale nie było wśród nich koni. Nigdzie nie było widać koni. Wieśniacy w prostych zgrzebnych strojach wykonywali różne gospodarskie obowiązki, lecz robili to bez cienia zaangażowania, jakby nie wierzyli w sens pracy i niewiele dbali o własne życie. Ożywili się dopiero wtedy, gdy wreszcie dostrzegli przybyszów. Zdaniem Gryfa, wbrew zapewnieniom Beseena postawa nieszczęsnych mieszkańców Resalu wcale nie była przyjazna. Morgis nie dostrzegał niczego niewłaściwego w ich nastawieniu, prawdopodobnie dlatego, że praktycznie na wyścigi spełniali ich życzenia. Jako członek smoczej rodziny królewskiej był do tego przyzwyczajony. Gryf zastanawiał się, czy byliby równie skorzy do pomocy, gdyby Morgis ukazał im się w smoczej postaci. Z oszczędnych słów Beseena wynikało, że kapitan wysyłał do wioski tylko kilku zaufanych ludzi. Po pewnym czasie Gryf zdał sobie sprawę, że mają do czynienia z podbitymi, upodlonymi ludźmi. Brakowało im pewności siebie, kiedy pojawiał się ktoś ufny w swoją siłę. Gdy weszli do wioski, dzieci przerwały zabawę i wytrzeszczyły na nich ponure ślepka. Dorośli przestali pracować - kobiety zniknęły w chałupach, mężczyźni zaś stali w milczeniu, spodziewając się najgorszego. Kiedy dowiedzieli się, że wędrowcy nie zostaną na noc i potrzebują tylko dwóch koni, paszy i jedzenia, jak najszybciej dali im wszystko, byle tylko obcy wyruszyli w drogę. Korsarzom los tych ludzi był obojętni, ale Gryf przejął się ich niedolą. Niemal uciekł się do użycia siły, żeby zmusić do przyjęcia zapłaty staruszka, który przywiódł konia - najwyraźniej dla niego cennego - i próbował oddać mu go za darmo. Taki stan rzeczy był niecnym dziełem Aramitów. Wiecznie zastraszone dzieci i tchórzliwi dorośli gotowi byli zrobić wszystko w zamian za pozostawienie ich w spokoju. Był to kolejny dowód świadczący przeciwko wilczym najeźdźcom - jakby Gryf potrzebował ich więcej, by nimi gardzić. - Powinniśmy ruszać. Mamy nie więcej niż dwie, może trzy godziny do zachodu słońca. - Morgis już dosiadał wierzchowca. On też miał dość wioski. Była zbyt niechlujna. Lepiej ryzykować w nieznanym lesie, niż nocować w takim brudzie - nawet jeśli wieśniacy wyłazili ze skóry, żeby im dogodzić. Gryf odgadł te myśli, patrząc na twarz smoka, i znów był zdumiony, że złudne oblicze jest równie wymowne co prawdziwe. Uświadomił sobie, że jego fizjonomia też może zdradzać pogardę, jaką wzbudziła w nim wielkopańska postawa księcia. Zmusił się do przybrania obojętnej miny. Nie powiedzieli nikomu, dokąd jadą, chód dali do zrozumienia, że pociągną na północ. Nie sposób było powiedzieć, czy w wiosce są aramiccy szpiedzy, ale fałszywe informacje mogły na krótki czas zmylić ewentualny pościg. Wieśniacy tłumnie wylegli, żeby ich pożegnać. Ich oczy jaśniały radością. Za wioską Morgis pokazał Gryfowi pal wbity w ziemię. Był gruby jak męska noga i co najmniej stopę wyższy od smoka. Szczyt wieńczyło prymitywne wyobrażenie wilka lub jakiegoś podobnego stworzenia. - Interesujące dzieło, nie sądzisz? Gryf miał wrażenie, że maszkara wodzi za nim wzrokiem. Patrzył w jej ślepia jak zaczarowany, nawet odwrócił się w siodle. Otworzyły się kolejne drzwi uwalniające wspomnienia. Morgis, który wysunął się do przodu, obejrzał się i wstrzymał konia, co wcale nie było łatwe. W przeciwieństwie do ludzi, wierzchowiec wiedział, kto siedzi na jego grzbiecie i bez przerwy sprzeciwiał się woli smoczego jeźdźca. - - Gry... Co się stało? - - Niszczyciel. - - Słucham? - - Niszczyciel. Naczelny bóg Aramitów. Zwą go żyjącym bogiem. - Gryfa przeniknął chłód. Zmusił wierzchowca do szybszego kroku i zrównał się z Morgisem. - - To tylko totem. Poza tym, czym się przejmować? Z doświadczenia wiem, że większość bogów nie ingeruje w życie śmiertelników. Jakiż sens miałoby bycie bogiem, gdyby się miało dużo do roboty? - Morgis wyszczerzył zęby. Wyglądał nie bardziej sympatycznie niż przed założeniem płaszcza. Lwioptak potrząsnął głową, próbując pozbyć się uczucia, jakie go opadło, gdy spojrzała na niego ta rzeźba... nie, to śmieszne! Jak po wiedział jego towarzysz, to tylko totem, bezduszny kawałek drewna. A jednak nowe wspomnienia napawały go grozą, choć nie pamiętał niczego, co mogłoby uzasadnić to uczucie. - - W takim razie Niszczyciel - rzekł wreszcie - jest inny. - - Inny? Coś... zasłyszana dawno temu opowieść... Opowieść, której nie mógł sobie przypomnieć. - Niszczyciel osobiście interesuje się swoim ludem. Kontroluje go. I jak mówią, to on kieruje poczynaniami wilczych najeźdźców. Morgis zmarszczył brwi. - Nie sugerujesz chyba... Gryf pokiwał głową, zwracając wzrok na leżące przed nimi ziemie, nad którymi czuwała - którymi rządziła - jedna zła istota. - Tak. Niedługo może się zdarzyć, że nadepniemy na odcisk - albo na pazur - pewnego prawdziwego, bardzo mrocznego boga. III Gdyby nie fakt, że znajdowali się na obcym lądzie, gdzie wszyscy i wszystko stanowiło potencjalne zagrożenie, obaj jeźdźcy byliby znużeni podróżą. Krajobraz był tak monotonny, że czasami podróżnicy nie mogli oprzeć się wrażeniu, iż nie posuwają się naprzód, tylko zataczają kręgi. Wszystko wyglądało tak samo. Gryf niemał tęsknił do zmierzchu, choćby dlatego, że zachód słońca miał zmienić wygląd otoczenia. Morgis odchylił się w siodle. - Rozbijemy obóz czy wolisz jechać dalej? Ja nie muszę się zatrzymywać, a konie skore są do dalszej drogi. Była to prawda. Obaj mieli pewne kłopoty z panowaniem nad wierzchowcami. Chciały puścić się cwałem, a ani Gryf, ani jego towarzysz nie mieli zamiaru na to pozwolić. Dzika galopada przez ciemny las nie byłaby zbyt mądra. Gryf zastanowił się nad słowami księcia. - - Jedźmy, dopóki się nie ściemni. - Wskazał na niebo. - Dzisiejszej nocy pokaże się tylko Hestia, i to ledwie w kwadrze. Nie mam ochoty jechać przez ten las, gdy nie będzie nic widać. - - Tu nie ma na co patrzeć. Las jest pusty. - - Zastanów się, dlaczego. Morgis zamilkł. Gryf mógł bez przeszkód pogrążyć się w rozmyślaniach. Dlaczego las był pusty? Nawet normalne odgłosy natury - ptaków i nocnych zwierząt - były stłumione. Może było to normalne na tak słabo zasiedlonym obszarze? Może dawne podboje Aramitów w tej części kontynentu przyczyniły się do tak znacznego zdziesiątkowania zwierzyny, że stada jeszcze nie zdążyły się odrodzić? Wyjaśnienie takie pozostawiało wiele do życzenia, gdyż bytność tej hipotetycznej armii odcisnęłaby swoje piętno również na samym lesie. Musieliby napotykać wycięte lub spalone drzewa czy też ścieżki wydeptane przez wojowników. Gryf zesztywniał, po raz pierwszy bowiem w lesie zapadła zupełna cisza. Grobowa cisza. Ledwie widoczny w mroku Morgis ściągnął wodze i wyciągnął rękę. Wskazał na północ. Gryf wstrzymał wierzchowca, skoncentrował się i w panującej ciszy usłyszał cichutki, słaby odgłos. Szczęk metalu. Ucieczka nie wchodziła w rachubę. Lwioptak rozejrzał się, jego wzrok spoczął na gęstych zaroślach po prawej stronie. Pokazał je smokowi, zsiadł z konia i poprowadził go ku kępie. Morgis podążył za nim. Ukryli zwierzęta w krzakach i zmusili je do położenia się na ziemi. Było bardzo ciemno, ale to działało na ich korzyść. Istniała duża szansa, że prędzej oni dostrzegą intruzów niż oni ich. Nie musieli długo czekać. Szczęk metalu stawał się coraz wyrazniejszy, podobnie jak odgłosy czynione przez ludzi i konie. Morgis położył rękę na ramieniu Gryfa, kiedy w pobliżu przejechał pierwszy z konnych. Lwioptak nie widział hełmów - ludzie przypominali rozmyte plamy - lecz wiedział, że to wilczy najeźdźcy. W jakiś nieuchwytny, a zarazem dobitny sposób sugerowała to ich postawa. Niemal mógł sobie wyobrazić, o czym myślą. Było ich co najmniej dziesięciu, być może dwa razy tylu. Ciemność uniemożliwiała dokładne policzenie, ale nie sądził, by jego ocena zbyt mocno mijała się z prawdą. W pewnym momencie poczuł, jak coś próbuje wniknąć do jego umysłu. Subtelnie, niemal niezauważalnie. Gryf wzniósł barierę i zmylił badawczą sondę - ten, kto ją zapuścił, odniesie wrażenie, że w lesie nie ma nikogo obcego. Odwrócił się niespokojnie do księcia, który uspokajająco pokiwał głową; on też wyczuł intruza. Z patrolem jechał jakiś czarnoksiężnik, podobny do tego, który ostatnim razem towarzyszył D'Shayowi. Tego, który poniósł śmierć, gdy golemy Gryfa przypadkowo zmiażdżyły jego talizman. Dozorca? Chyba tak brzmiała ich nazwa. Aramici mieli z sobą dozorcę. Wiedział też, dokąd zmierzają. Byli w drodze do wioski, w której zakupili konie, co oznaczało, że chcieli sprawdzić, czy ktoś nie wysiadł z "Korbusa". Minął ich ostatni jeździec. Gryf w myślach odliczał sekundy. Morgis wreszcie zmęczył się czekaniem i już miał wstać, gdy lwioptak przycisnął go do ziemi. Zdążył w ostatniej chwili - gdy tylko grzbiet smoka skrył się za osłoną liści, pojawiło się kilku następnych wilczych najeźdźców. Były władca Penacles spodziewał się czegoś takiego. Ostatnia grupa jechała w odwodzie. Taktyka miała na celu wywabienie nieprzyjaciela z kryjówki. Przekonani, że minął ich cały patrol, mogliby zdradzić swoją obecność, a wówczas zostaliby wzięci w dwa ognie. Stało się jasne, że mieli mniejszą przewagę niż przypuszczali. Jakimś sposobem wieści z okrętów w niecały dzień dotarły do jednej ze strażnic. Lwioptak nie miał wątpliwości, że gdy tylko patrol dowie się, iż dwóch obcych nabyło konie zaledwie dziesięć mil od zatoki, wiadomość rozejdzie się równie szybko. Nie mogli nawet zakładać, że mają tyle czasu, ile ten patrol potrzebuje na dotarcie do wioski, przesłuchanie mieszkańców i pościg. Skoro łączność była tak wyśmienita, inny patrol mógł już czekać gdzieś z przodu, aby przeciąć im drogę. Tym razem czekali znacznie dłużej, zanim pomyśleli o wstaniu. Wreszcie Gryf podniósł się bezgłośnie, omiatając wzrokiem otaczające ich drzewa. Przenikało go dziwne uczucie, jakby nie byli sami wbrew pewności, że wszyscy Aramici są już daleko. Miał wrażenie, że obserwują go niezliczone oczy, ze wszystkich stron. Morgis wstał, przeciągając obolałe mięśnie. Nie był przyzwyczajony do kulenia się w kryjówce i był na to zbyt potężnie zbudowany. - - Proponuję jechać dalej, dopóki konie wytrzymają, i odsapnąć w jakimś bezpiecznym miejscu. - - Moglibyśmy użyć płaszczy iluzji. Upodobnić się do otoczenia... Nie, i tak konie by nas zdradziły. - Gryf pokręcił głową. - Nie mamy wyboru. Jedziemy dalej, ale zatrzymamy się w chwili, gdy któryś z nas zacznie kiwać się w siodle. Jeśli jeden będzie miał dość, natychmiast powie to drugiemu. Książę przytaknął. - Zgoda. Dosiedli koni i po krótkiej naradzie ruszyli prosto na wschód. Morgis proponował południowy wschód, ale Gryf był pewien, że to, czego szuka, leży bardziej na północ. Z jazdą na północny wschód wiązało się ryzyko, że znajdą się zbyt blisko zaludnionych terenów imperium wilczych najeźdźców. Hestia płynęła po niebie, zalewając las mdłym blaskiem. Podróżnicy wdzięczni jej byli za skąpą poświatę, która zapewniała im względną osłonę, ale zarazem chcieliby widzieć dalej niż na kilka tylko kroków. Przez cały czas Iwioptaka nie opuszczało wrażenie, że są obserwowani. Droga wlokła się w nieskończoność. Gryf co rusz spoglądał na samotny księżyc, próbując ocenić, z jaką prędkością się posuwają i ile jeszcze czasu zostało do wschodu słońca. Za trzecim razem zmrużył oczy. Czy dotychczas księżyc nie jaśniał po ich lewej stronie? Jeśli tak, to co robił za ich plecami? Na księżycu można było polegać. Podążał ustaloną ścieżką i nigdy z niej nie zbaczał. Nie miotał się po całym niebie jak jakiś postrzeleniec. Jeśli wiec księżyc nie zbłądził, to znaczyło, że oni kierują się... na południe? - Mamy problem. - Morgis wypowiedział na głos wewnętrzne stwierdzenie Gryfa. Lwioptak oderwał oczy od zbłąkanego księżycai spojrzał do przodu, w stronę wskazywaną przez smoka. - Nie przejedziemy przez ten gąszcz. Było to trafne określeniem tego, co tarasowało im drogę. Ścieżka zniknęła. Patrzyli na gęstwinę krzaków i pnączy tak splątaną, że przedarcie się przez nią zajęłoby dzień z okładem. - - Nie używaj magii - przestrzegł Gryf. - - Nie musisz mi tego mówić - syknął Morgis. - Każdy czar o sile umożliwiającej zrobienie wyłomu w tych chaszczach byłby jak dmuchanie w róg, jak sygnał dla naszych przyjaciół w czerni. Z tego samego względu ogień też odpada. Myślisz, że powinniśmy wyrąbać sobie drogę? - - Myślę, że powinniśmy to objechać. - - Którędy? - Książę rozłożył ręce. - Ciągnie się i ciągnie bez końca. Dlaczego nie zobaczyliśmy tego wcześniej? Uczucie, że są obserwowani, przybrało na sile. - - Nie... nie wiem. Westchnienie. - - Będziemy musieli... Gryf nie prosił o skończenie zdania. Morgis patrzył do tyłu. Lwioptak odwrócił się w siodle... i ujrzał mur roślin równie gęstych, jak te z przodu. - Na Smoka z Głębin! - zaklął cicho smok. - Zasadzka! Zwrócili konie w prawo - na zachód. Kolejna ściana zieleni powitała ich zmrużone oczy. Skręcili w przeciwną stronę i stwierdzili, że ostatnia droga ucieczki również została odcięta. Wtedy zaczęły się szepty. Z początku nie zwrócili na nie uwagi, bardziej przejęci znalezieniem wyjścia nie wymagającego posługiwania się magią. Ta bowiem natychmiast zaalarmowałaby Aramitów. Później pomyśleli, że to wiatr szemrze w splątanych konarach i pnączach. Dopiero po paru minutach stwierdzili, że to wcale nie wiatr. - - Wpadliśmy w pułapkę - mruknął Morgis. - - Ale nie wilczych najeźdźców. - - No to czyją? Gryf nie odpowiedział, bardziej zajęty próbą rozszyfrowania szeptów. Było to niemożliwe, gdyż ciche głosy paplały tak szybko, że rozróżniał tylko jedno czy dwa słowa, a nawet ich znaczenia nie był pewien. - -... mamy... Tzee... pewne jest... - -...dlaczego... martwy... Tzee... wrócił... - -... szansa... pokuty... zemsta... - -...zemsta... Tzee... - -...moc... znowu... dla... Tzee... Szepty brzmiały bezładnie, głosy mówiły jeden przez drugi. Jakby jedna osoba została podzielona na kilkanaście części i próbowała rozmawiać z sobą. Gryf usłyszał szelest i, odwróciwszy się szybko, zobaczył, że książę zdejmuje płaszcz. Iluzja człowieka zniknęła. Nagle zapadła cisza, jakby niewidzialnym przeciwnikom odjęło mowę na widok smoka. - Weź to. - Morgis rzucił mu płaszcz. Szepty zaczęły się na nowo, choć teraz pobrzmiewał w nich inny ton, jakby musieli na gwałt podjąć decyzję. - -...smok... jeden z jego... Tzee... - -...zatem obaj... - -...będą/będziemy... rosnąć... - -...moc... Tzee... - -...moc... - -...moc... Tzee... Szepty złowróżbnie ucichły. Morgis szybko zsunął się z siodła i podał wodze towarzyszowi. - Cofnij się. Zmienię kształt. Gryf chciał zaprotestować, ałe smok już się przemieniał. Zbroja jakby zmiękła i skręciła się. Ręce i nogi wykrzywiły się pod nieludzkimi kątami i urosły. Palce przemieniły się w szpony. Na plecach księcia pojawiły się maleńkie skrzydła, które po chwili rozłożyły się i powiększyły. Morgis opadł na cztery kończyny. Już zajmował większą cześć wolnej przestrzeni. Misterny smoczy pysk na hełmie księcia powoli osunął się w dół, stopniowo przekształcając się w prawdziwe oblicze smoka. Morgis, już niemal całkowicie przeobrażony, nadal się powiększał. Gryf spojrzał w niebo i zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że nad ich więzieniem tworzy się baldachim ze splątanych gałęzi. Niewidoczni "szeptacze" znów toczyli swoją niesamowitą rozmowę, a ich głosy zdradzały nową siłę, nową pewność siebie. Lwioptaka nagle opadło straszliwe przeczucie. Jedną ręką zmagając się z dwoma szalejącymi końmi, drugą podniósł ku niemal zamkniętemu baldachimowi zieleni i zaczął manipulować polami mocy. Nic się nie stało. Rozległ się krzyk, potem w głosach "szeptaczy" zabrzmiał triumf i poczucie władzy. -...nasz... Tzee... nareszcie... Nagle koń stanął dęba, wyrzucając Gryfa w powietrze. Ale lwioptak nie przeżyłby wielu lat służby jako najemnik, gdyby nie nauczył się błyskawicznie reagować w każdej, nawet najbardziej zaskakującej sytuacji. Uderzył o ziemię i przeturlał się, żeby złagodzić upadek. Z rozpędem wpadł na żywą ścianę więzienia. Otworzył oczy i przetoczył się na bok, o włos unikając kopyt drugiego spłoszonego rumaka. Sam Morgis kulił się tam, gdzie Gryf widział go przed chwilą, jęcząc i drąc ziemię palcami. Powrócił do swej ludzkiej postaci i był w szoku spowodowanym nagłą przymusową przemianą. Głosy zabrzmiały radośnie, a ich monotonny, teraz zgoła nierozpoznawalny szmer zaczął nienaturalnie naciskać na umysł byłego monarchy. Gryf zaczął zapadać się w głąb siebie, szukając przed nim ucieczki. Jego ręce, gmerające bezcelowo po ziemi, natrafiły na kółko z dwoma maleńkimi gwizdkami, które wypadło mu z kieszeni. Wspomniał czas, kiedy klany Czarnego Smoka i jego fanatyczni ludzcy zwolennicy oblegali Penacles. Pewnej straszliwej nocy smoki wzbiły się w niebo i przypuściły zmasowany atak. Penacles z pewnością uległoby tej nawale, gdyby jego władca nie posłużył się trzecim gwizdkiem, który pierwotnie wisiał wraz z pozostałymi. Gwizd wezwał ptaki ze wszystkich stron. Była ich taka liczba, że smoki nie mogły się ukryć. Dziesiątkowały pierzastych wojowników, ale same też ponosiły straty. Niewyobrażalne stada ptaków otaczały ogromne bestie, zadając im rany tysiącami ostrych dziobów. Smocza szarża zakończyła się sromotną porażką, co unicestwiło nadzieje Czarnego Smoka na szybkie zwycięstwo. Gryf nawet nie sprawdził, który z dwóch gwizdków ma w ręku. Podniósł go do dzioba, aż nazbyt dobrze świadom, że zaświstanie byłoby dużo łatwiejsze w ludzkiej postaci, niż w tej iluzorycznej. Ale jak tarzający się po ziemi Morgis, on też nie mógłby się przemienić, zwłaszcza nie teraz, kiedy z trudem zachowywał przytomność. Pamiętał tylko, że musi wtłoczyć powietrze do gwizdka. Dmuchnąć, i to natychmiast. Resztkami sił zmusił się do otoczenia umysłu mentalną barierą. Było to o wiele trudniejsze niż wcześniej, kiedy blokował przypadkową sondę wilczego najeźdźcy. Mimo wszystko bariera powoli nabrała kształtu i stopniowo umacniała się, coraz to szybciej, aż znów odzyskał władzę nad sobą. Zacisnął gwizdek w ręce i nawet udało mu się przybrać półludzką formę. Wsunął gwizdek w dopiero co ukształtowane usta i dmuchnął. Dmuchał, dopóki niemal nie omdlał z braku powietrza. Gdy skończył, gwizdek rozsypał się w pył w jego dłoni. Szept załomotał w barierę ze zdwojoną siłą, lecz teraz przeszywające, ogłupiające głosy zdradzały niepewność. Gryf zastanowił się, czy któryś z wilczych najeźdźców usłyszał jego gwizd albo wrzaski udręki Morgisa. Nadal był pewien, że nie oni zastawili tę pułapkę. Nie, trafili przypadkiem w jakiś ciemny zakątek Krainy Snów, której szukał z takim zapamiętaniem. W jego głowie rozbłysło wspomnienie, a dokładniej - zdanie: "Sirvak Dragoth strzeże Krainy Snów, ale włada tylko tymi, którzy pragną mu podlegać". Innymi słowy, panowie Sirvak Dragoth przyjmowali wszystkich i nie zatrzymywali tych, którym nie w smak były ich rządy. "Opiekunowie, oto, kim oni są" - osądził Gryf. Jednostajny pomruk szeptów przerodził się nagle w chaotyczny bełkot gniewu i strachu. Nacisk na umysł lwioptaka zelżał. Ruch w pobliżu powiedział mu, że Morgis też już nie jest atakowany. Konie stały jak zamrożone, ciężko oddychając ze strachu. Instynkt stadny wziął górę: tuliły się do siebie, czekając na coś, co mogło się pojawić; na coś, na czym mogłyby wyładować swoje przerażenie. Gryf zanotował sobie w pamięci, by mieć na nie oko, gdy osłabnie zielone więzienie. Przerażone zwierzęta będą chciały uciec przy pierwszej nadarzającej się okazji, co zmusiłoby byłych jeźdźców do pieszej wędrówki przez zdecydowanie nieprzyjazne ostępy. Coś warknęło za murem pnączy, coś kociego na szczęście. To oznaczało, że gwizdek spełnił swoje zadanie, gdyż tajemniczy przybysz symbolizował część natury Gryfa. Lwioptak podniósł się ostrożnie i namacal trzeci, ostatni gwizdek. Co wzywał? Pierwszy nawiązywał do ptasiego, drugi do kociego aspektu jego osoby. Co pozostawało? Ściany więzienia wybrzuszyły się do środka. Gryf kolejny raz przypadł brzuchem do ziemi i zakrył głowę rękami. Pomyślał, że być może pozna odpowiedzi dotyczące gwizdka - pod warunkiem jednak, że przeżyje. Minęło kilka sekund. Masywny mur roślin nie runął na niego, ośmielił się więc otworzyć oko i rozejrzeć. Więzienie zniknęło i nic nie świadczyło o jego istnieniu. Przeminęło również wrażenie, że są obserwowani przez niewidzialne oczy. Szepty ucichły. Czujne uszy wychwyciły trzask gałęzi, gdy coś dużego w pośpiechu oddalało się na wschód. Gryf skoczył na nogi i natychmiast tego pożałował. Walka o zachowanie przytomności umysłu zaowocowała potężnym bólem głowy. Zachwiał się, ale na szczęście nie upadł. - Gryfie? - Wcześniej Morgis nie zwracał się do niego po imieniu, żeby przypadkiem nie zdradzić jego prawdziwej tożsamości. Nie uzgodnili innego miana i lwioptak zamierzał naprawić to zaniedbanie w chwili, gdy świat przestanie zataczać się razem z nim. Złapał się za głowę i odwrócił do swojego towarzysza. Smok na klęczkach sięgał po płaszcz upuszczony przez Gryfa. Płaszcz był trochę powalany ziemią, ale poza tym nie poniósł uszczerbku. Morgis zarzuci! go na ramiona i znów stał się postawnym, barczystym mężczyzną. - Co się stało? Co zrobiłeś? Były monarcha schował gwizdek pod szatę, nie chcąc pokazywać go "sprzymierzeńcowi", i odparł: - Użyłem jednorazowego zaklęcia z mojej zasnutej mrokiem przeszłości. Z jego pomocą wezwałem swoich kocich kuzynów. Nie było to do końca kłamstwem, a jednak nie było też prawdą. Morgis przyjął jego słowa za dobrą monetę. Nie wiedząc o ostatnim gwizdku, nie mógł podejrzewać, że Gryf mija się z prawdą. - - Co się stało z naszymi niewidzialnymi przyjaciółmi i zielonym więzieniem? - - Naprawdę nie wiem. - - Ale znaleźliśmy Krainę Snów, prawda? Widząc, że smokowi nic się nie stało, Gryf skierował uwagę na konie, które, co dziwne, wcale nie uciekły po zniknięciu pułapki. Spojrzał w kierunku, w którym oddalił się ich wybawca. - - Nie część, na której nam zależało. Nasunęło mi się parę nowych myśli. - - Nowych myśli czy starych wspomnień? - zapytał cierpko Morgis. Stał już na nogach, na pozór w stanie nie gorszym niż przed tym ciężkim dla niego przeżyciem. Ale Gryf go przejrzał. Smok cierpiał, lecz był zbyt dumny, żeby cokolwiek okazać. - Co to było? - zapytał książę, gdy złapał wodze wierzchowca. - - Nie wiem. Czuję, że powinienem wiedzieć, lecz nie pamiętam. Nie wszystkie moje wspomnienia są chętne do powrotu. Morgis syknął na znak zrozumienia. - - Mówiłeś coś o nowych myślach... - - Pomyślałem, że powinniśmy podążyć tą ścieżką. - Gryf wskazał na wschód, w ślad za tajemniczym dobroczyńcą. - - Z jakiegoś szczególnego powodu? - - Tamtędy poszedł nasz zbawca. Przyszło mi do głowy, że on, ona albo to coś może mieć związek z Krainą Snów - z częścią, którą pragniemy odnaleźć. Smok z wcale nie cichym sieknięciem wspiął się na siodło. Odniósł o wiele poważniejsze obrażenia wewnętrzne niż Gryf z początku przypuszczał. - Lepiej stąd znikajmy, przyjacielu. Nie pragnę wziąć rewanżu na naszych szepczących znajomkach, a przynajmniej nie tej nocy. Ale niech tylko powrócą za dnia... Pokazał, co zrobi, powoli zaciskając pięść. Gryf powstrzymał się od wyrażenia opinii na temat jego szans. Sądząc z tego, co już ich spotkało, były raczej niewielkie. Dosiadł konia i powiedział: - Darujmy to sobie na razie. Chcę oddalić się z tego miejsca, może o godzinę drogi. Proponuję rozbić obóz i na zmianę pełnić wartę. Trochę wypoczynku nam nie zaszkodzi. Ciemną plamę, będącą twarzą Morgisa, opromieniła ulga. Smok ledwo trzymał się w siodle, choć ani słowem nie wspomniał o postoju. Gryf zadecydował, że pierwszy stanie na warcie i pozwoli się zluzować dopiero wtedy, gdy już nie będzie mógł odpędzić snu. Rzuciwszy okiem przez ramię, żeby sprawdzić, czy bariera na pewno zniknęła, skierował konia na wschód. Morgis natychmiast zrobił to samo, pociągając wodze. Nie musieli przynaglać wierzchowców - zwierzęta nie wykazywały ochoty do pozostania w tej okolicy. Byli już daleko, gdy z czegoś, co można opisać tylko jako rozdarcie w tkaninie rzeczywistości, wychynęły dwie postacie. Wysokie i smukłe, poruszały się z dużą pewnością siebie po okolicy, w której czyhały niewidzialne, szepczące istoty. Gryf być może rozpoznałby je, choć nie miały twarzy. Białe, puste plamy widniały w miejscach, gdzie człowiek ma oczy, nos i usta. Przybysze nie interesowali się zbytnio swoim otoczeniem, czekając na trzecią istotę. Po chwili między drzewami mignęła gibka, kocia sylwetka, która rozmyła się, podchodząc do oczekującej pary, a na koniec przybrała ludzką... prawie ludzką postać. Ona - nawet w skąpym blasku Hestii jej płeć nie budziła wątpliwości - wskazała na wschód, gdzie zniknęli dwaj jeźdźcy w przekonaniu, że podążają jej tropem. Tropem, który specjalnie zostawiła. Nie odezwała się słowem do nie posiadających twarzy postaci, ale one pokiwały głowami. Kobieca sylwetka znów się rozmyła. Groźny, wielki kot skoczy! w las, podążając za Gryfem i Morgisem. Pozostali patrzyli w ślad za nią, a gdy znikła, wrócili do rozdarcia, które zamknęło się w chwili, gdy przeszli na drugą stronę. Kilka minut później rozległy się szepty. Brzmiał w nich nowy ton i jedno słowo - imię - powtarzane bez końca, znak gniewu i chęci, by pewnego dnia ukrócić butę tych, którzy właśnie odeszli. Tzee. Było to ich imię, jedyne, jakie znały. Dźwięczała w nim moc i oni czerpali z niej siłę. Tzee. Gryf przypomniałby sobie to miano, gdyby je usłyszał. Przypomniałby sobie, do czego są zdolne w pełni sił - jak teraz. Tzee jego też pamiętały. Popełniły błąd, wierząc, że uda im się go zaskoczyć i pokonać. W przeszłości dostały nauczkę i powinny pamiętać, że wiara w łatwe zwycięstwo jest złudna. Odmieniec zawsze był sprytny. I nawet powstał z martwych. Niedługo, obiecały sobie Tzee, będzie inaczej. On tak powiedział, a miał moc, by to sprawić. IV Reszta nocy i następny dzień minęły spokojnie. Trop pozostawiony przez tajemniczego wybawiciela zniknął już dawno, ale mimo to nadal podążali w tym samym kierunku. Las wreszcie ustąpił bezdrzewnym wzgórzom, na których rozpościerały się pola, głównie pastwiska wykorzystywane przez wieśniaków. Słońce płonęło jasno na niebie, a ziemia tętniła życiem - widzieli mnóstwo drobnych zwierzątek, ptaków i kwiatów. W tej pięknej okolicy jedynie ludzie wydawali się nie na miejscu. Morgis parsknął pogardliwie na ich widok. Wnosząc z perfekcji, z jaką to uczynił, Gryf podejrzewał go o długi i żmudny trening. W innych okolicznościach jego prychanie byłoby niemal komiczne. Ludzie apatycznie zajmowali się swoimi obowiązkami, bez śladu zainteresowania wykonywaną pracą. Nikt się nie odzywał, co było zdumiewające, gdyż dotyczyło nawet dzieci. Niektórzy wieśniacy nosili odświętne stroje, inni ubrania nie prane od tygodni. Przybycie obcych nie ożywiło ich ani na jotę. - - Żywi umarli - mruknął Gryf. - - Hołota - wycedził Morgis. - Ci ludzie to hołota. Musimy się tu zatrzymywać? - - Nie. - - W takim razie jedźmy dalej. Wolę nie spędzać zbyt dużo czasu w ich towarzystwie. Prawdopodobnie nęka ich jakaś zaraza. Lwioptak kręceniem głowy skwitował niefrasobliwe słowa towarzysza, ale nie protestował. Nijak nie mogli pomóc tym ludziom. Jak w przypadku innych podbitych ludów, ich duch został złamany przez wilczych najeźdźców - do tego stopnia, że robili wszystko, co kazali im ich panowie. Ci wieśniacy i im podobni prawdopodobnie zaopatrywali w żywność wojska Aramitów z południa. Pola były zbyt rozległe, by służyć tylko miejscowym. Do takich osad regularnie zaglądały patrole, co stanowiło dodatkowy argument przeciwko zatrzymywaniu się tutaj na popas. Tędy mogła przebiegać rutynowa trasa oddziału, który minął ich w nocy. Narzucili szybsze tempo i wkrótce zostawili daleko za sobą smętne siedlisko. Przed nimi rozciągały się lasy. Po pewnym czasie - jeśli nie było to złudzeniem wzrokowym - na północnym wschodzie na tle nieba rysował się zarys murów miasta. Gryf wstrzymał konia i odwrócił się do towarzysza. - Jesteśmy... Dalsze słowa umknęły mu z głowy na widok tego, co zobaczył za Morgisem. Była to brama... nie, Brama. Gryf widział ją kiedyś, choć wspomnienie nadal pozostawało niewyraźne. I przechodził przez nią, choć nie pamiętał kiedy. Dawno temu. To było wszystko, czego był pewien. To i przekonanie, że portal pozwala wchodzić i wychodzić z Krainy Snów. Że jest drogą, której szukał. Poczuł związek z Bramą i choć więź była wiotka i niepewna, sięgała głębiej w przeszłość niż gotów był to zaakceptować. Jego pamięć przypominała rzeszoto. Co mogło łączyć go z... z czymś takim? Brama wznosiła się może dwadzieścia jardów za nimi i była wyższa, dużo wyższa niż obaj jeźdźcy razem wzięci. Była pradawna, ale ojej wieku świadczyły wyłącznie lekkie ślady rdzy na zawiasach dwóch masywnych drewnianych skrzydeł. Podwoje wisiały na słupach, które z wyglądu przypominały marmur, lecz lwioptak czuł, że wcale nie musiały być marmurowe. Najbardziej zainteresowały go fantazyjne i przerażające wyrzezbione figury... - "Jesteśmy" co? - Pytanie Morgisa wyrwało go spod czaru konstrukcji. Gryf zamrugał i zobaczył, że Brama rozprasza się jak poranna mgła. Nim smok zdążył się obejrzeć, zniknęła. Morgis odwrócił się do lwioptaka. - Co tam było? Widziałeś coś? Wróciło to niewidzialne plugastwo? Choć książę utrzymywał, że nic mu nie jest, jeszcze nie doszedł do siebie po bólu spowodowanym przez przymusowy powrót do ludzkiej postaci. - - To... To Brama! Droga do Krainy Snów! Była tam! - Gryf szukał w oczach towarzysza jakiegoś znaku zrozumienia. Morgis przyjrzał mu się z zaciekawieniem, a potem zerknął tam, gdzie jakoby miała znajdować się Brama. Szeroko otworzył oczy i z początku Gryf pomyślał, że wejście do Krainy Snów znowu się ukazało. Kiedy sam się odwrócił, grzywa - na szczęście zamaskowana - zjeżyła mu się na karku. - - Nie widzę żadnej bramy, tylko coś, czego wolałbym nie widzieć - wydukał smok. W ich stronę galopem zmierzał patrol wilczych najeźdźców. Było ich co najmniej czterdziestu. Pokaźny oddział. Mogli szukać tylko jednego - szpiegów wysadzonych na ląd przez smoczy okręt. Gryf poczuł, jak coś próbuje dobrać się do wnętrza jego głowy. Jak już wiedział, musiała to być sonda dozorcy. Otulił umysł kokonem fałszywych myśli - wcześniej uzgodnił z Morgisem, że w razie potrzeby tak właśnie postąpią. Dozorca "zobaczy" dwóch ludzi o raczej wątpliwej reputacji, wędrujących w poszukiwaniu nowych okazji, obojętnie jakiego rodzaju. Beseen wcześniej powiedział, że Aramici nie prześladują ludzi z inicjatywą, byle tylko ich nielegalna działalność przynosiła im zyski. Poza tym dozorca uzna ich za przedstawicieli najniższej z wolnych kast, niegodnych nawet litery R od której zaczynały się imiona wszystkich aramickich wojowników. Żołnierze nie powinni być nimi zainteresowani - jeśli, oczywiście, nie polowali na rekrutów. Jeżeli tak, dwaj podróżni mogli się stać mimowolnymi ochotnikami, co byłoby ironią losu, bez której Gryf z powodzeniem mógł się obejść. Ani walka, ani próba ucieczki nie mogła przynieść nic dobrego, dlatego postanowili zachować spokój. Macka dozorcy cofnęła się, lecz obaj wiedzieli, że lada chwila może powrócić. Dowódca patrolu, barczysty, muskularny jeździec, wzniósł lewą rękę w powietrze, żeby zatrzymać oddział. Gryf stwierdził, że żołnierze ubrani są podobnie jak D'Shay, gdy widział go po raz ostatni. Ich hełmy, choć zbliżone kształtem do smoczych, pełniły wyłącznie zwyczajną rolę. Wilczy najeźdźcy byli ludźmi w pełnej definicji tego słowa. Kilku, łącznie z przywódcą i tym, który musiał być dozorcą, odkryło głowy po wstrzymaniu rumaków. Przywódca uczestniczył w przeszłości w niezliczonych potyczkach, o czym świadczyły blizny szpecące jego i tak niezbyt urodziwą, niechlujnie zarośniętą twarz. Jego powierzchowność w uderzający sposób kontrastowała z nieskazitelną prezencją D'Shaya. Dozorca - to był dozorca, trzymał bowiem w ręce coś, z czego biła ogromna moc - budził zdziwienie. Gołowąs, ale jego oczy zdradzały wiarę we własne siły i wiedzę. Lwioptak od razu odgadł, że to on jest najwyższym autorytetem w patrolu. Przez chwilę żałował, że podczas walki w jego dawnej siedzibie golemy rozbiły w proch amulet tamtego dozorcy. - - Kapitan D'Haaren, piąty poziom, z Luperionu, który jest bramą do południowych dzielnic. - Wskazał na dalekie miasto. - Nazwiska? - - Ja jestem Morgis z Tyliru - odparł smok. Prawdziwe imię księcia nie powinno wywołać żadnych skojarzeń, a Beseen często wspominał, iż Tylir dobry jest jako miejsce pochodzenia, gdyż niewielu mieszkańców południa zapuszczało się tak daleko na północ. Mieliby pecha, gdyby kapitan albo dozorca przybyli właśnie z tamtej części imperium. - - A ja Gregoth, też stamtąd. - Dla bezpieczeństwa Gryf wybrał imię zaczynające się podobnie do jego imienia, a zarazem, według kapitana Beseena, na tym kontynencie dość pospolite i nie budzące podejrzeń. - - Jesteście sforą - rzekł niespodzianie dozorca w sposób, który, jak się domyślili, miał posiewać lęk w sercach cywilów. Udali stosowny przestrach, bez słowa kiwając głowami. Dozorca sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego. W przeciwieństwie do kapitana D'Haarena. - Skąd jedziecie? Gryf wzruszył ramionami. - Stąd i stamtąd, kapitanie. Ostatnio sporo jeździliśmy po całym kraju. Lwioptak stworzył mentalną warstwę, tarczę, fałszywe wspomnienie transakcji, która poszła nie po ich myśli, i szybkiej ucieczki na południe. Daleko na południe. Wcześniej przedyskutował możliwości z Beseenem, który podpowiedział, co nie wzbudzi zainteresowania dozorców. Wspomnienia były doprawione sporą miarką nieufności, co licowało z przybranym charakterem szalbierza. Jeśli dozorca uwierzy w te myśli, może nie będzie drążyć głębiej. Ale ten młokos, rwący się do swoich obowiązków, mógł naciskać, żeby podnieść swoją wartość choćby we własnych oczach. Mrowienie przeniknęło umysł Gryfa. Dozorca, choć wyglądał na znudzonego, w rzeczywistości sondował ich raz jeszcze. Chwilę później lekkie skrzywienie warg młodego jeźdźca wskazało, że połknął przynętę i teraz niemal współczuł pechowym krętaczom. - Daj im spokój, kapitanie. Są w porządku. Chciałbym już wrócić do Luperionu i nieco odsapnąć. Jesteśmy w siodłach prawie cały dzień. Kapitan patrolu chrząknął, ale nie powiedział nic, co mogłoby narazić na niebezpieczeństwo jego stanowisko. Nie przejmował się dozorcą, to było oczywiste, lecz miał dość rozsądku, żeby mu się nie sprzeciwiać. Fizyczna budowa była niczym w porównaniu z siłą umysłu dozorcy połączoną z jego talizmanem. Gryf zamrugał. Przypominał sobie sporo tym podobnych informacji, o wiele więcej niż wynikało z jego spotkania z towarzyszem D'Shaya, dozorcą D'Laque'em. - W takim razie niech będzie - rzekł uprzejmie D'Haaren. - Skoro obie grupy zmierzają w tym samym kierunku, zapraszam z nami. A dokładniej, nalegam. Morgis mógłby rozwiązać problem przemieniając się w smoka i rozgramiając cały patrol Jednakże przemiana nie tylko spotęgowałaby jego obrażenia, lecz również uprzedziła wszystkich ludzi mocy o ich obecności. A poza tym wcale nie było powiedziane, że zdołają pokonać żołnierzy. Dozorca nie musiał być wśród nich jedynym obdarzonym mocą. D'Haarenowi co prawda brakowało we włosach srebrnego pasma, które na terenach smoczego cesarstwa znamionowało czarnoksiężników, ale cecha ta nie musiała występować na tym kontynencie. - Dołączymy do was z przyjemnością - odparł Gryf grzecznie. Miał nadzieję, że kapitan nie narzuci im swojego towarzystwa w samym mieście. Aramita nałożył hełm, a za nim uczynili to jego ludzie. Dozorca nie spieszył się - starannie odkurzył hełm, a nawet przez chwilę podziwiał wilczą głowę, nim wreszcie go przywdział. Kapitan był wyraźnie zirytowany, lecz udawał, że nie dostrzega jego opieszałości. Wreszcie podniósł rękę i kazał ruszać. Gryfowi i Morgisowi przypadło miejsce honorowe, obok D'Haarena. Dozorca trącił konia ostrogą i dołączył do nich, co zirytowało całą trójkę. - - Byliście kiedy w Luperionie? - zapytał zbyt lekkim tonem kapitan. - - Nie - odparł Gryf. - Nie byliśmy też w Canisargos. Z tego, co mi wiadomo, stolica jest imponująca. - - Ma swoje zalety - mruknął trochę kwaśno kapitan. - Jak zobaczycie, Luperionowi też niczego nie brakuje. To jedyny przyzwoity bastion cywilizacji w tych stronach. Można by rzec, wejs'cie do innego świata. Gryf miał nadzieję, że nikt nie zwraca na niego większej uwagi, gdyż skrzywił się na to dwuznaczne stwierdzenie. Dla D'Haarena zapewne nic nie kryło się pod tym zwrotem - byłoby dziwne, gdyby wilczy najeźdźca był podejrzliwy do tego stopnia - ale myśli Iwioptaka natychmiast zwróciły się ku Krainie Snów. Kapitan zasypywał obu podróżnych na pozór błahymi pytaniami, co, jak wiedzieli, było próbą przyłapania ich na jakimś potknięciu - być może mogłoby się okazać, że nie są tymi, za kogo się podają. Po pewnym czasie zrozumieli, że kapitan miałby ochotę wyrwać się z Luperionu, najlepiej do Canisargos. Bez wątpienia liczył, że natrafi na jakąś ważną sprawę, dzięki której wróci do łask zwierzchników - tych samych, którzy z jakiegoś powodu wysłali go na tę prowincjonalną placówkę. Rozgoryczony człowiek był człowiekiem niebezpiecznym. Luperion powoli nabierał kształtu. Było to miasto dość znaczne, wielkości jakichś dwóch trzecich Penacles, otoczone murem. Z drogi niewiele więcej mogli o nim powiedzieć. Ponad murem wznosiło się kilka wysokich, prostokątnych budowli, jedna ze sztandarem, który z tej odległości nie dawał się opisać. - Natknęliście się ostatnio na jakich obcych? - zapytał nagłe kapitan. Gryf poczuł sondę, ledwo zauważalną, na skrajach świadomości. Na szczęście obaj z Morgisem byli na to przygotowani i odpowiedzieli swobodnie i spokojnie. - Spotkaliśmy paru wieśniaków. Mało obiecująca gromada. Sonda dozorcy cofnęła się, wychwyciwszy tylko fałszywe myśli o wyższości wobec tchórzliwych wieśniaków, co dla Aramitów było typową postawą. Kapitan patrolu zarechotał. - - Nie powiedziałbyś tego, gdybyś musiał z nimi walczyć. T'R'Layscionowie są gorsi od wszystkich innych na południu. Musieliśmy rzucić dozorców na ich czarowników. Mało brakowało, a dostaliby łupnia. - - Nie nasza wina - wtrącił szybko dozorca. - Ktoś postanowił nie czekać, aż skończymy. Ponieśliśmy straty większe o trzecią część od tych, z jakimi się liczyliśmy. Niszczyciel nienawidzi głupoty. - W takim razie powinien coś zrobić z paroma swoimi dozorcami. Opieszałość również jest przywarą w jego oczach. Wszyscy zamilkli. Z min pozostałych Aramitów wynikało, że ci dwaj starli się nie po raz pierwszy. - - Nie popełniliśmy żadnego błędu. Sprawdziłem. - - Niemożliwe. - D'Haaren obejrzał się na towarzyszy podróży, potem skierował wzrok na drogę. Nikt nie odzywał się przez pewien czas. Gryf i Morgis nagle zapragnęli jak najszybciej znaleźć się w Luperionie. Albo gdzie indziej, byle dalej od tych dwóch, którzy lada chwila mogli skoczyć sobie do gardeł. Nic dobrego nie mogło wyniknąć z uwikłania się w osobiste porachunki między zgorzkniałym weteranem a zadufanym w sobie młodym dozorcą. Dozorca położył kres ciszy, a wybrany przez niego temat stropił dwóch podróżników niemal tak, jak dopiero co zażegnana kłótnia. - - Czy tam, skąd pochodzicie, mówią o Krainie Snów, przyjacielu Gregocie? W Tylirze, jak mówisz? - - Co nieco. Nigdy nie zwracałem na to uwagi. Kogo obchodzi jakieś przeklęte miejsce, które nie zawsze jest tam, gdzie być powinno? Widocznie była to właściwa odpowiedź, bo niektórzy Aramici, łącznie z kapitanem i dozorcą, pokiwali głowami na znak zgody. - Trafnie to ująłeś - podjął dozorca. - Chcą, żebyśmy walczyli z cieniami. Ale to nieważne. Czym się przejmować? Kraina Snów, gdziekolwiek leży, nie ma armii takich, jakie my znamy. Rzadko przechodzą do ofensywy. Lepiej wysłać armadę za morza i uderzyć na nowe ziemie, o jakich stale się mówi. Jaki pożytek z takiego miejsca jak Kraina Snów? Morgis niewinnym tonem zapytał: - Wiecie coś o tych nowych ziemiach? Obiły nam się o uszy pogłoski o potworach, ale wy pierwsi wspominacie o samych ziemiach. Młody Aramita wzruszył ramionami. - Podobno to zlepek drobnych, barbarzyńskich królestw. A co do potworów, dzieci Niszczyciela dają sobie radę ze wszystkim, co staje im na drodze. Morgis i Gryf dopiero po chwili zrozumieli, że "dzieci", o których mówi dozorca, to wilczy najeźdźcy. Na szczęście nikt nie zrozumiał prawdziwego powodu ich zakłopotania, kładąc je na karb rozmowy o nowych ziemiach. Pokiwali głowami. Gryf chciał postawić następne pytanie, ale jego uwagę nagle przyciągnęła postać stojąca daleko w polu na prawo od patrolu. Odziana w szare szaty z kapturem, który skrywał twarz, przez kilka sekund patrzyła w stronę oddziału, potem spokojnie się odwróciła. Lwioptak udawał, że rozgląda się po okolicy. Nieznajomy mógł pochodzić z Krainy Snów, ale równie dobrze mógł być tutejszym. Wspomnienia nic mu nie podsuwały. Lepiej nie mówić o nim nikomu, dopóki nie zostaną sami z Morgisem. - Możesz opowiedzieć nam o Luperionie, kapitanie? - zapytał Morgis. - Jakie rozrywki oferuje miasto, a przede wszystkim, gdzie można znaleźć dobre jedzenie i picie? D'Haaren rozpoczął szczegółową opowieść o mieście, co wskazywało, że długo w nim stacjonował. Gryf ledwie słuchał. Zależało mu na jak najszybszym opuszczeniu murów Luperionu. Gdy w zasięgu wzroku pojawiły się bramy miejskie, przeniknął go chłód i jego obawy przybrały na sile. Wystraszył się nie samego miasta, tylko pojedynczych rzeźb zdobiących szczyty skrzydeł bramy. Były to okropnie wyszczerzone wilcze głowy, nie zwyczajne, zwierzęce, lecz niemal ludzkie. Wykrzywione pyski wyrażały dzikość i przebiegłość, jakby zapowiadając terror i zniszczenie. Gryf nie miał najmniejszych wątpliwości, kogo reprezentują głowy. Opadło go to samo nieprzyjemne wrażenie, które odczuwał przy wyjeździe z wioski. Bliźniacze oblicza łypały na niego z góry, zapraszając do miasta. Miasta Niszczyciela. - Twierdzi, że została wezwana - oznajmiły dwa identyczne głosy - przez kogoś z gwizdkiem opiekuna. - - Niemożliwe. Wszyscy główni opiekunowie są na miejscu. Żaden nie posługiwał się talizmanem. - Nowy głos należał do wysokiej, szczupłej postaci, która zdawała się sunąć przez pokój. Efekt wywoływała długa, zwiewna szata w kolorze bieli i czerwieni. Twarz postaci przysłaniał woal, gdyż jej bezpośredni widok mógł okazać się niebezpieczny dla obecnych. Taka była cena mocy. - - A może, Haggercie - podjęły dwa głosy - ktoś znalazł gwizdek dawnego opiekuna? Kogoś, kto umarł albo zniknął? - - Jeśli opiekun umiera, jego osobiste talizmany - wszystkie - umierają razem z nim. Świstawki obracają się w popiół. Przypuszczam, że można skopiować ich dźwięk... - - Daj spokój. - Bliźniaczy mówcy śmiechem skwitowali ten pomysł. - Wiesz, że prawdziwa łączność z Krainą Snów przekracza możliwości Niszczyciela. Byłoby to wbrew prawom ustanowionym na początku. - - Jest Shaidarol. Ten, który zna sekrety. Ten, który niegdyś był jednym z nas. - - Shaidarol postradał wiedzę, kiedy dał się uwieść obietnicom Niszczyciela. Bractwo Tzee, wykroczywszy poza granice natury w swym obłędnym pościgu za mocą, również nie jest do tego zdolne. Jak zrozumiałem, Tzee wręcz chciały zabić czy pojmać tych dwóch. Ten, zwany Haggerthem, podniósł dłoń w rękawiczce i z zadumą skubnął skraj woala. - Czy Troia ma jakieś sugestie? Bliźniacze figury jednocześnie skinęły głowami. - - Uważa, że nie powinniśmy się wahać. Z tym problemem należy uporać się w ostateczny sposób. Lepiej zapewnić sobie bezpieczeństwo niż je utracić. - - Trochę drastyczne, nie sądzisz? - - Nie. - - W ten sposób staniemy się niewiele lepsi od wilczych najeźdźców. Czy to cię nie trapi? - - W czasie wojny często stajemy się wrogami siebie samych. Kiedy Aramici i ten szalony pies, ich bóg, zostaną zepchnięci do morza, czas okrucieństw odejdzie w niepamięć i znów przypomnimy sobie przyjemności życia - wszyscy z wyjątkiem dokuczliwych Tzee. Haggerth westchnął. - Myślę, że twoje marzenia o powrocie do przeszłości są zbyt wydumane, nawet jak na Krainę Snów. Mam propozycję. Nieludzie weszli do Luperionu. Myślę, że pomogą nam w tej sprawie. To będzie oznaczało wezwanie Bramy. Potem, kiedy ci, których szukamy, będą sami... Dwie postacie pochyliły się, gdy Haggerth wyjaśniał swój plan. Po chwili obie błysnęły identycznymi uśmiechami. Przebudził się na króciutką chwilę. Nadal był skrępowany, jak od wieków. Dlaczego zatem się przebudził? Zajrzał w przeszłość, która zawsze stała przed nim otworem, i odkrył obecność umysłu, który należał do znanego mu rodzaju. Daleko, choć bliżej niż kiedykolwiek. Może, pomyślał, nadchodzi czas uwolnienia. Może. Jedna część umysłu stała się aktywna. Więzień dawno temu opanował tę sztukę. Ta część miała nadzorować i informować, podczas gdy reszta pogrąży się w odwiecznej drzemce. Jeśli słaby ślad spłowieje, ta część również zaśnie. Jeśli się przybliży... ...gra rozpocznie się na nowo. Kolos zamknął oczy. Miasto za murami rzeczywiście było imponujące, ale bardziej ze względu na nieprzebrane tłumy ludzi i stada zwierząt niż cokolwiek innego. W niemiłosiernym ścisku grupa jeźdźców wyglądała tak, jakby przedzierała się przez rzekę. - - Czy to dzień targowy? - zapytał Morgis. - - Dzień targowy? - Dozorca uśmiechnął się z zadowoleniem. - Raczej nie. Tak wygląda każdy dzień w Luperionie! - Aha. Choć zapadał zmierzch, Luperion nie miał zamiaru iść spać. Pochodnie, latarnie i inne źródła światła rozjaśniały większość ulic. Ludzie nadal targowali się z zapałem albo wałęsali bez celu; Gryf podejrzewał, że za parę godzin tłumy nadal tu będą. Luperion stanowił zaskakująca mieszankę cech praktycznych i fantazyjnych. W dzielnicach targowych skupiały się namioty i domy wszelkich rozmiarów i kształtów. Za nimi mieściły się koszary wilczych najeźdźców, złożone z kanciastych, mrocznych budynków. Na wietrze łopotały proporce z wilczymi głowami. Żołnierze w hebanowych zbrojach stali na warcie albo maszerowali w pieszych patrolach. W koszarach wszystko było czarne, szare lub białe, w przeciwieństwie do niezwykle kolorowych placów targowych. Chodziło nie tylko o stroje, ale nawet o skórę samych mieszkańców. Gryf znał większość z ras, ale widok niebieskich ludzi wprawił go w zdumienie. Beseen co prawda rzucił na ich temat dwa czy trzy słowa, lecz wówczas lwioptak założył, że osobliwa karnacja jest wynikiem stosowaniajakiegoś barwnika. Teraz stwierdził, że tak nie jest. Ważniejsze jednakże okazało się to> iż owi ludzie pochodzili z okolic Tyliru. Beseen poradził, żeby powoływali się na pochodzenie z tego regionu imperium, gdyż jej mieszkańcy rzadko trafiali na południe. Najwyraźniej smok dysponował niepełnymi informacjami. Gryf zachodził w głowę, o czym jeszcze im nie wspomniał. Spodziewał się trudnej przeprawy przez to ludzkie morze, ale tłumy rozstępowały się przed patrolem i pozwalały mu swobodnie przejechać. Ludzie poruszali się z taką precyzją, jakby zostali wyćwiczeni, co w pewnym sensie było prawdą. Niemało to mówiło o aramickim imperium - patrol nie powinien napotykać przeszkód. D'Haaren polecił im gospodę, Drogę Szakala, oferującą podróżnym wikt i nocleg. Gryf podziękował mu, pilnując się, żeby nie okazać podejrzliwości wobec bardziej przyjaznego nastawienia kapitana. Nie ulegało wątpliwości, że w gospodzie kwaterują donosiciele, ale nie stanowili oni większego zagrożenia. Istniały sposoby pozwalające uniknąć szpiegowania. Gdy rozstawali się z oddziałem Aramitów, tylko jeden członek patrolu - dozorca - pożegnał się z nimi. Pokiwał głową i powiedział: - Niechaj wasze dążenia uwieńczy stosowny koniec. Ani Gryf, ani Morgis nie wnikali w podteksty tego zdania. - Masz jakiś pomysł? - syknął Morgis, gdy oddalili się od patrolu. Lwioptak pokiwał głową, udając, że zaintrygował go jakiś widok. Wyszeptał: - - Tak. Pojedziemy do Drogi Szakala i zapłacimy za nocleg, ale nie wrócimy. Chcę opuścić miasto przed świtem. Na wypadek, gdybyśmy musieli się rozdzielić, wyznaczymy inną gospodę - albo jakieś tłoczne miejsce - na punkt spotkania. - - Brzmi rozsądnie, pod warunkiem, że twoje plany na najbliższą przyszłość obejmują również jakiś przyzwoity posiłek. W miejscu żołądka mam ziejącą przepaść. Gryf znał to uczucie. - Rozumiem cię, możesz mi wierzyć. Po obfitym i szczodrze zakrapianym posiłku w Drodze Szakala - piwo było dobre, choć niepotrzebnie zaprawione korzeniami - ruszyli na rekonesans. Pod pretekstem poszukiwania rozrywek rozejrzeli się po okolicy i znaleźli drugą gospodę. Wędrówka po mieście nie była łatwa; bez patrolu i koni, które otwierałyby przed nimi drogę, musieli lawirować między falami pieszych. Raz ledwie o włos uniknęli konfrontacji. Próbując wyciągnąć informacje z jakiegoś kupca, Morgis rzucił mimochodem, że przybyli z Tyliru. Poniewczasie obaj z Gryfem dostrzegli w pobliżu człowieka o niebieskiej skórze, który rozglądał się za jakimiś skórami. Na szczęście człowiek ów chyba ich nie słyszał. Później starali się jak najmniej wspominać o tej części imperium i zawsze fnieć oko na wyróżniających się przybyszów z północy. Byli w drodze do drugiej gospody, kiedy Gryf zauważył wysoką postać w długiej szacie, niezwykle podobną do tej, która stała w polu za miastem. Kaptur zakrywał całą głowę tajemniczego osobnika, co przypomniało mu Cienia, wiedźmina skazanego na wieczne odradzanie się w na przemian dobrych i ziych wcieleniach. Ale Cień zniknął, wypędzony do nieskończonej Pustki przez jedyne stworzenie zdolne pokonać jego najmroczniejszą osobowość. Morgis również zobaczy! zakapturzoną postać. Ich uwagę przykuta jedna szczególna rzecz: nikt nie tarasował jej przejścia dłużej niż przez sekundę. Nawet aramiccy żołnierze na koniach ustępowali jej z drogi. Było jasne, że tajemnicza figura nie cieszy się popularnością wśród mieszczan, choć otaczana jest dużym respektem. - - Może to ktoś, o kim powinniśmy wiedzieć? - wyszeptał smok. - - Nie tylko o nim. Patrz. - Gryf wskazał w dół ulicy. Dwie zakapturzone postacie szły przez tłum z wyraźnym zamiarem dołączenia do trzeciej, która na nie czekała. Były jednakowego wzrostu, budowa zaś stanowiła kwestię sporną; niepodobna było odgadnąć, co skrywa się pod obszernymi szatami. Kimkolwiek byli, Aramici unikali ich jak zarazy. Gryf przypatrzył się tłumom. - - Zasięganie języka może nie być dobrym pomysłem. Widać, że wszyscy robią z nimi wielkie ceregiele. Poza tym, zapewne powinniśmy wiedzieć, kim oni są. - - Wiem o nich jedno - rzekł Morgis, nie odrywając oczu od dalekiej trójki. - - Mianowicie? - Idą do tej drugiej gospody, w której się zatrzymaliśmy. Rzeczywiście tak było. Co gorsza, jeden człowiek - Gryf mógł tylko zakładać, że są ludźmi - odłączył od reszty i został na zewnątrz, popatrując na tłumy z mrocznych głębi kaptura. - - Myślę, że mamy problem - wysyczał książę. - - Ja wiem, że mamy problem. Z twojej prawej. Z niepokojem stwierdzili, że w ich stronę zmierza kapitan D'Haaren z kilkoma ludźmi. Wyraz oczu weterana dał im sporo do myślenia. Powoli, niedbale odwrócili się, udając, że nie zauważyli aramickich żołnierzy. - Co teraz? - syknął Morgis. Gdyby to zależało od niego, wyciągnąłby miecz i rzucił się do walki. Prawda, żołnierzy było więcej niż pół tuzina, ale tłum spowolniłby ich na tyle, że zdążyłby rozprawić się z jednym czy dwoma. Gryf ściągnął brwi. - Skręcamy. Na bocznej ulicy panował wcale nie mniejszy tłok. Były władca Penacles miał nadzieję, że zdążą skręcić w następną, zanim Aramici się zbliżą. Liczył też, co prawda bez większego przekonania, że zgubią patrol na czas dość długi, by zabrać z gospody swoje rzeczy i konie. Następny problem polegał na wydostaniu się z miasta. - - Co nas zdradziło? - Książę szeptał, choć nie było to konieczne. Nawet gdyby mówił na cały głos, wszyscy wokół zajęci byli swoimi sprawami. - - Nie mam pojęcia. Może wpadli na naszych sąsiadów i dokładnie ich wypytali - odparł Gryf, mając na myśli niebieskich ludzi. Być może z Tylirem wiązało się coś ważnego, o czym Beseen zapomniał im powiedzieć albo czego w ogóle nie wiedział. Oczy Gryfa spoczęły na wylocie następnej uliczki. - Tędy. Pospiesz się, ale nie biegnij. Skręcili za róg... i znaleźli się naprzeciwko oddziału wilczych najeźdźców. Nóż błysnął w ręce Morgisa. Gryf nie zdążył go powstrzymać. Zmierzający ku nim Aramici najpewniej odbywali rutynowy patrol i wcale ich nie szukali. Prawdopodobnie minęliby ich bez słowa. Ale było już za późno. Dowódca zsunął się z siodła, z nożem w szyi. Pozostali trzej na chwilę zamarli, zaskoczeni, a potem wyciągnęli długie, lekko zakrzywione miecze. Gryf zaklął i dobył broń. Morgis już był przygotowany i szybko posuwał się w stronę żołnierzy. Jeden z nich coś zawołał, ale okrzyk utonął w hałasie. Smok zwarł się w walce z dwoma wilczymi najeźdźcami i Gryf w ostatniej chwili zdążył go uratować przed atakiem trzeciego. Uliczka była bardzo wąska i łwioptakowi udało się zajść Aramitę z boku. Czubek jego broni otworzył głęboką ranę w ramieniu, w miejscu z konieczności nie okrytym zbroją. Wilczy najeźdźca zgrzytnął zębami i przerzucił miecz do lewej ręki. Jak się okazało, władał nią doskonale. Morgis przebił jednego z przeciwników, ale miecz zakleszczył się między płytami zbroi. Gdy chciał go wyciągnąć, drugi Aramita natychmiast wykorzystał przewagę i ciął smoka w lewe ramię blisko obojczyka. Książę syknął bardziej z gniewu niż z bólu, lecz jego reakcja tak przestraszyła żołnierza, że zdążył uwolnić miecz i przygotować się do odparcia ataku. Gryf spodziewał się, że lada chwila kapitan D'Haaren i jego ludzie rzucą się na nich od tyłu. Nawet gdyby kapitan ich zgubił, odgłosy walki z pewnością zaalarmują jego albo jakiś inny patrol. Poza zgiełkiem, niewątpliwym znakiem, że coś się dzieje, byli ludzie w popłochu opuszczający tę uliczkę. Gryf sparował dziki leworęczny atak przeciwnika, który wyraźnie liczył na zaskoczenie, i wyprowadził śmiercionośne pchnięcie. Gdy żołnierz upadł, były monarcha odwrócił się i z boku zaatakował adwersarza smoka. Aramita odbił cios, ale robiąc to, odsłonił się przed Morgisem. Książę rozprawił się z nim bez trudu. D'Haarena i jego ludzi nadal nie było widać. Jednakże ktoś obserwował ich z wylotu uliczki. Samotna kobieta - nie było wątpliwości, że długa szata skrywa kobiece kształty - przyglądała im się spod woala. Kiedy poznała, że ją zauważyli, cofnęła się pełnym wdzięku krokiem, ale nie uciekła. Niemal jakby chciała, żeby ruszyli za nią. Morgis wzniósł miecz i postąpił w jej stronę. - - Musimy ją pojmać. Zawiadomi patrol kapitana. - - Doprawdy? - Gryf przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała na Aramitkę. Pod przejrzystym woalem połyskiwały wielkie, ciemne oczy. Urzekające, ale nie ludzkie. Raczej kocie. Oczy drapieżnego kota. Odpowiedziała mu równie zaciekawionym spojrzeniem, niemal jakby wiedziała, co skrywa się pod jego iluzorycznym przebraniem. Gryf stałby tu godzinami, gdyby Morgis nie przerwał tego czaru. Ciężka ręka opadła na ramię lwioptaka, gdy smok spróbował przywołać go do rzeczywistości. - - Jeśli zdołasz oderwać spojrzenie od tej kobiety, to chciałbym cię uprzedzić, że mamy towarzystwo. - - Co? - Lwioptak obrócił się na pięcie, pewien, że zobaczy kapitana D'Haarena. Zamiast niego na skrzyżowaniu stały cierpliwie dwie zakapturzone postacie. Ich dłonie kryły się pod płaszczami, ani jedna cześć ciała nie pozostawała bez okrycia. Nie można było powiedzieć, czy ci dwaj wchodzili w skład trójki, która udała się do ich gospody. Gryf ponownie odwrócił się ku nieznajomej i szeroko otworzył oczy. Stała w towarzystwie dwóch postaci. Gryfa przebiegł dreszcz; niemal zapragnął, by D'Haaren i jego ludzie wreszcie się pokazali. Aramici stanowili znajome niebezpieczeństwo, w przeciwieństwie do tych otulonych w płaszcze postaci - postaci, którym nawet wilczy najeźdźcy ustępowali z drogi. Gdy miał wybór, zawsze wolał znane od nieznanego. Towarzysze kobiety ruszyli, ramię w ramię, w kierunku Gryfa i Morgisa. W tym samym czasie bliźniacza para zrobiła to samo z drugiej strony. - Stańmy plecami do siebie - syknął Morgis. - I jeśli masz czar w pogotowiu, to z niego skorzystaj. Przemiana w tej ciasnocie mogłaby okazać się niewygodna. Gryf skinął głową, podniósł wolną rękę... i stwierdził, że na tym koniec. Został unieruchomiony. Kiedy spróbował coś powiedzieć, z jego ust nie dobył się nawet jęk. - Interesujące - oznajmił kobiecy głos blisko jego ucha. - Nie w stylu Niszczyciela, to zupełnie coś innego. Stanęła przed nim. Już nie miała woala. Jej piękno zapierało dech w piersiach, ale zdecydowanie nie należała do ludzkiego rodzaju. Miała ciemne, kocie oczy z wąskimi źrenicami (wcale nie szpeciły jej urody, tylko ją podkreślały), włosy krótkie i czarne jak smoła, a nosek drobny i kształtny, marszczący się od czasu do czasu na pozór bez powodu. Usta, szerokie i pełne, wyglądały całkiem ponętnie, dopóki się nie uśmiechała. Uśmiech trudno było nazwać przyjaznym - był to raczej drapieżny grymas kota bawiącego się ze swoją ofiarą. Stała tak blisko, że nic nie mógł powiedzieć o jej figurze. Nie wątpił, że jest gibka i silna, i w innych okolicznościach byłby nią zauroczony. Nawet w tej sytuacji zadrżał, gdy zerknęła na niego kokieteryjnie i pieszczotliwie musnęła ręką jego głowę. Gryf na siłę przywołał myśl o kotce bawiącej się myszą. - Wyczuwam prawdziwy kształt twojej twarzy. Iluzja nie zwiodła mych oczu. Musisz być dziwnym stworzeniem, ale nie dziwniejszym od swego towarzysza, jak zauważyłam. Przebiegła palcami po jego płaszczu. - Zniszczenie go byłoby marnotrawstwem. Pozwolę ci go zatrzymać przez jakiś czas. Odsunęła się i Gryf stwierdził, ze trafnie ocenił jej figurę, ale nie do końca oddał jej sprawiedliwość. Choć patrzyła na dwie zakapturzone postacie przed nimi, szła jakby dla niego - a może rozkołysany, płynny krok był dla niej naturalny. Jeśli była tym, czym myślał, wszystko, co robiła, leżało w jej naturze. - Nie powiecie mi nic, prawda? - zwróciła się do zakapturzonych postaci. Żadna z nich nie odpowiedziała jej nawet ruchem głowy. Kobieta wzruszyła ramionami i odwróciła się do dwóch więźniów. - Chcą wziąć was żywcem. To znaczy, nie ci, tylko Mistrzowie Opiekunowie. Nieludzie nigdy nie mówią, czego chcą. Człowiek pyta ich i jedynie ma nadzieję, że odgadnie ich intencje, to wszystko. Czasami zastanawiam się, kto naprawdę rządzi tym kontynentem. Zmarszczyła brwi, potem wskazała na Gryfa i Morgisa. Jakby na dany znak pozostali zdjęli kaptury. Szczęście, że jeńcy nie mogli się ruszyć, gdyż ich oczy ujrzały coś, czego jeszcze nie widziały. Nieludzie, jak nazwała ich kobieta, budową przypominali istoty ludzkie - jeśli było dobrze widać - ale ich głowom brakowało ludzkich cech. Nie mieli włosów, oczu, ust, nosa, uszu - niczego. Czyste tablice, które czekały na wypełnienie. Nie można było stwierdzić, czy oddychają, nie mówiąc o potrzebie jedzenia czy picia. Musieli mieć coś, co odpowiadało ludzkim zmysłom, bo poruszali się tak płynnie i cicho, że nawet Gryfowi, niedoścignionemu w podkradaniu, trudno byłoby im dorównać. Dwie istoty zatrzymały się nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia i wysoko podniosły ręce. Gryf podejrzewał, że druga para za ich plecami zrobiła to samo. Zdumiało go straszliwie silne szarpnięcie pól i linii mocy. Taka potężna magia niechybnie musi zwrócić uwagę każdego dozorcy w okolicy... Gryf stracił wątek, gdy usłyszał znajomy dźwięk. Przeniknął go chłód. - Nie tym razem, przeklęte Tzee! - Kobieta podniosła rękę jak kot, który na coś zamierza się łapą, i wymruczała jakieś zdanie. Gryf pomyślał, że powinien je znać. Szepty, które groziły przybraniem na sile, nagle ucichły. - Głupie cieniste plugastwa. Tzee. Nazwa ta otworzyła furtkę, przez którą napłynęły nowe wspomnienia. Żadne nie było przyjemne. Kobieta nie miała racji, uważając je za głupie. Modlił się, żeby nie było go w pobliżu, kiedy Tzee postanowią obalić to twierdzenie. Cokolwiek zrobili nieludzie, było to błyskawiczne. Jeden z nich zerknął - a przynajmniej odwrócił głowę - w jego stronę i Iwioptak nagle stwierdził, że porusza się bez udziału własnej woli. Gdy się odwrócił, zobaczył, że Morgis jest w podobnych tarapatach; tylko wzrokiem zdolny był wyrazić niemoc, jaką obaj odczuwali. Poczucie to zniknęło, gdy zobaczyli, dokąd idą. W murze brakowało dużego fragmentu i ten fragment zastąpiła Brama. Wyglądała inaczej niż wcześniej, ale Gryf pamiętał, że zmiana jest częścią jej natury. Czyż bowiem mogło być inaczej w Krainie Snów, gdzie zmiana była normą, a stałość wybrykiem? Brama stała otworem. Po kolumnach wspinały się jakieś stworzonka, maleńkie, co nie znaczy, że mniej groźne. Były stróżami, psami łańcuchowymi Bramy. Niegdyś było ich więcej. Był tego pewien. Coś się z nimi stało. Zostały zmienione. Wspomnienia wymykały się, lecz w tej chwili nie zależało mu na ich przywołaniu. Ważna była tylko Brama i miejsce, do którego prowadziła. Gdy jego ciało posłusznie zbliżało się do konstrukcji, nie mógł przestać myśleć, jak rozpaczliwie pragnął znaleźć Bramę i wejść do Krainy Snów. Niegdyś była ona jego domem. Już nie, jak się wydawało. Wracał jako jeniec. Możliwe, że nie uchował się przy życiu nikt z tych, których znał, i że inni władali Sirvak Dragoth. Całkiem możliwe, że przebył Wschodnie Morza i szmat tego kontynentu po to, by ponieść śmierć z rąk tych, których szukał. Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu prześladowało go wyobrażenie roześmianego D'Shaya, szydzącego z jego głupoty. Brama połknęła ich i przepadła. Dozorca nowicjusz klęczał przed D'Rakiem. D'Rak przez chwilę był zagniewany, lecz doszedł do wniosku, że jedynie coś ważnego mogło skłonić go do przeszkodzenia mu w pracy. Nowicjusze niepokojący swoich zwierzchników z błahych powodów nie kończyli szkolenia. Zwykle wracali do domu w niewielkich skrzynkach. Ten nie był głupi, terminował bowiem u samego D;Raka. Starszy dozorca odsunął na bok notatki, nad którymi się mozolił, i wyprostował się na krześle. - - Mów. - - Dozorca D'Wendel melduje o obecności cudzoziemskiego statku, który kilka dni temu przybił do południowo-wschodniego wybrzeża, mniej więcej na zachód od Luperionu. D'Raka ogarnęło rozdrażnienie. - I co z tego? Czy są to wieści dość ważne, byś mógł bezkarnie przeszkadzać mi w pracy? Najpewniej xeenianski pirat. Ostało ich się paru. Jeszcze rok, a wszyscy przejdą pod moją komendę. Dlaczego zawracasz mi głowę? Czy D'Wendel ma jakieś kłopoty? Powiedziałeś, że było to przed paroma dniami. Głos nowicjusza zadrżał lekko. - To nie był xeenianski okręt, Mistrzu. Dozorca nie zameldował o tym wcześniej, bo sam tego nie wiedział. Statki pościgowe były poza zasięgiem ich samodzielnych dozorców. Samodzielni dozorcy stali o stopień wyżej niż nowicjusze. Większość z nich była przydzielana do mniejszych patroli. Mimo młodego wieku, w rzeczywistości przewyższali rangą kapitanów, co świadczyło o władzy dozorców w imperium aramickim. D'Rak nie był wzruszony kwestią łączności. Nadal nie widział powodu wizyty nowicjusza. - Wnoszę, że coś ważnego wiąże się z tym cudzoziemskim statkiem. Coś, co uratuje twoją nędzną skórę. Starszy dozorca mówił lekkim tonem, ale młodszy wiedział, że ważą się jego losy. Z trudem przełknął ślinę i odparł: - Po długim pościgu, w którym jeden z naszych okrętów stanął w płomieniach, a drugi został opuszczony w wyniku poważnych uszkodzeń, dozorcy z sił morskich połączyli siły i zniszczyli statek i jego załogę. Ocalało paru rozbitków. D'Rak wreszcie okazał zainteresowanie. - W istocie, groźny przeciwnik. Wybaczam ci. Mów dalej. Z pewną ulgą nowicjusz podjął: - - Okręt pościgowy strawiony przez płomienie padł ofiarą smoka, Mistrzu. Stwór zginął z rąk dozorców, którzy utworzyli pole neutralizujące jego moc. Spadł do morza i poszedł na dno jak kamień. Z początku przeważało przekonanie, że smok był swego rodzaju maskotką załogi albo niewolnikiem. Okazało się jednak, że wśród rozbitków wyłowionych z morza były... były człekokształtne, gadzie monstra. Dozorca D'Wendel nazwał je smoczymi ludźmi. - - Smoczymi ludźmi. - D'Rak potarł szczękę. - Smoczy ludzie. - - Klnie się, że to prawda. Mistrz dozorca uśmiechnął się nieznacznie. - - Och, wierzę mu. Po prostu próbuję zadecydować, jak należy postąpić. - - Mistrzu? D'Rak pochylił się ku niemu. - - Nie słyszałeś opowieści o nowym kontynencie leżącym na zachód od naszego imperium, prawda? - - Nie, panie. Od dwóch lat bez reszty pochłania mnie nauka. Zamierzam zakończyć nowicjat co najmniej o rok wcześniej. Starszy mężczyzna z zadowoleniem pokiwał głową. Ten nowicjusz - D'Rak postawił sobie za punkt honoru nawet w myślach nie nazywać ich po imieniu, co miało być dowodem jego bezstronności - będzie doskonałym dozorcą, jeśli przeżyje okres "samodzielności". - - Przypomnij mi, żebym niedługo coś ci o nich powiedział. Słyszeliśmy o tych smokach, ale wątpię, by ktoś posądzał je o taką śmiałość. Będę musiał porozmawiać z Mistrzem Watahy. Jeszcze coś? - - Tak, panie. Jak zrozumiałem, dozorca D'Wendel jest przekonany, że statek mógł wysadzić na brzeg jedną czy więcej osób. Mówił, że dozorcy wysłani na zwiad znaleźli ślady, które na to wskazywały. Tylko tyle było mu wiadomo, kiedy wysyłał wiadomość. Powiedział, że przekaże wszelkie nowe informacje w chwili, gdy tylko napłyną. - - Dziękuję, nowicjuszu. Możesz odejść. - - Mistrzu. - Młodzieniec wstał i tyłem wycofał się do drzwi, przez całą drogę gnąc się w ukłonach. D'Rak odwrócił się do Oka Wilka. Mistrz Watahy będzie zainteresowany. Dlaczego smoki próbują zinfiltrować imperium Aramiów? Czy wiedzą, co zaplanowali wilczy najeźdźcy? Nielogiczna wojna z Krainą Snów powodowała zbyt dużo napięć. Mistrz Watahy nie miał rywali, ale na niego spadała odpowiedzialność za wyniki. Do czasu Krainy Snów nikt nie potrafił przeciwstawić się wilczym najeźdźcom, dlatego dopóki istniało to miejsce, imperium nie mogło się powiększyć. Armie wysłane na wschód gubiły drogę i maszerowały we wszystkich kierunkach poza właściwym. Zwiadowcy i szpiedzy wysłani na tereny pozostające pod ochroną Krainy Snów nigdy nie powrócili. Statki żeglujące wzdłuż północnych i południowych wybrzeży kontynentu donosiły o sztormach tak straszliwych i lodzie tak grubym, że niepodobna było ich przebyć, nawet z pomocą starszych dozorców i najwprawniejszych czarnoksiężników. Niszczyciel nie będzie zadowolony, bez dwóch zdań. Ostatnim razem, kiedy okazał gniew, Qualard, była stolica, legła w gruzach w wyniku najstraszliwszego w historii trzęsienia ziemi. Niektórzy twierdzili, że kataklizm był dziełem panów Krainy Snów, lecz D'Rak wiedział lepiej. Kraina Snów nie mogła dysponować taką mocą, w przeciwnym wypadku znów by się nią posłużyła. Ale wydarzenia sprzed ponad dwóch stuleci nie obchodziły nikogo za wyjątkiem kilku prawie nieśmiertelnych. D'Rak niemal ze czcią przesunął ręce nad Okiem. Wezbrała w nim duma, nieliczni bowiem posiadali prawdziwą władzę nad tym potężnym przedmiotem. Między innymi dzięki temu został trzecią pod względem władzy osobą w imperium - czwartą, jeśli wliczyć samego Niszczyciela. Pytanie, kto był pierwszy po bogu, jego zdaniem pozostawało bez odpowiedzi. Powinien nim być Mistrz Watahy, ale coraz bardziej... - O co chodzi? Głos przemówił w jego myślach, jak się spodziewał, ale nie należał do Mistrza Watahy. - D'Shay! - warknął dozorca. - Zwracam się do Mistrza Watahy, nie do ciebie! To nie twoja sprawa. Niemal widział pewną siebie, arystokratyczną twarz. - Wszystko mnie interesuje, dozorco D'Raku. Myślisz, że Mistrz nie zasięgnie mojej opinii na temat, który pragniesz z nim poruszyć? Czyż nie powiedział w przeszłości, że moje ucho jest jego uchem? Natychmiast powróciło pytanie, kto tu naprawdę rządzi. D'Rak przepędził tę myśl ze strachu, że D'Shay może ją przechwycić. Choć mówił, do rozmówcy trafiały nie tyle jego słowa, co myśli. Westchnął. Na nieszczęście jego rywal miał rację. Koniec końców, to on miał najwięcej do czynienia ze smokami. D'Rak powtórzył mu informacje przekazane przez nowicjusza i udawał, że nie wie, iż D'Shay zyskuje nad nim coraz większą przewagę. Ku jego zaskoczeniu drugi wilczy najeźdźca szczerze mu podziękował. - Nareszce! Mówiłem mu, że w końcu się pojawi! D'Rak uświadomił sobie, że odbiera jego myśli. Nic nie powiedział. Możliwe, że dowie się czegoś pożytecznego. - Bez wątpienia uważa, że od dawna nie tyję! Cudownie! Niszczyciel dostanie jego głową i klucz do Bramy! Dozorca zrobił się niespokojny, D'Shay zawsze mówił o bogu jak o swoim kamracie. - Dozorco D'Rak! Powiadomią Mistrza Watahy, ale mam do ciebie prośbą! - - Słucham? - - Przykaż dozorcom z Luperionu, żeby nic nie robili! Niech tylko obserwują! W ich okolicy przebywa co najmniej jeden cudzoziemiec, najprawdopodobniej kilku! Jeśli natkną sią na kogoś podejrzanego, niech nie ważą się go zaczepiać! - - Co ty mówisz? Co planujesz? - - Na razie nie musisz wiedzieć. Dozorca podniósł się mimowolnie. - - O tym może zadecydować tylko Mistrz Watahy! - - Zrobi to. Kontakt został przerwany. D'Rak wrzał gniewem, ale wiedział, że nie może nic zrobić - na razie. D'Shay cieszył się zaufaniem Mistrza Watahy, jednak istniały inne sposoby na poznanie prawdy. Nie na darmo był starszym dozorcą. D'Shay był tylko człowiekiem, jak każdy inny, nieprawdaż? Nie, nie był, i on o tym wiedział. D'Rak wzruszył ramionami. Mimo wszystko miał dość mocy, by pozwolić sobą pomiatać. Było go na to stać. Spełni życzenie rywala, a potem zadziała na własną rękę. D'Shay wyraźnie wierzył, że smoczy okręt wysadził na brzeg kogoś ważnego, może nawet tego, kto przez cały czas zaprzątał mu myśli. Jak on się nazywał? Aha, Gryf. Uchodźca z Krainy Snów, jak się wydaje. Na pewno chodzi o niego. Żadne inne wieści nie wstrząsnęłyby D'Shayem tak mocno. Kraina Snów. D'Rak uśmiechnął się. Wiedział, co trzeba, żeby upolować kogoś z Krainy Snów. Kogoś, kto będzie musiał tam wrócić i kto być może pozostawi jakiś trop. Mistrz Watahy nie będzie miał zastrzeżeń, niezależnie od tego, co powie mu D'Shay. Dozorca powoli powiódł dłońmi po Oku Wilka, obserwując wszystko, dopóki jego drugi wzrok nie padł na psiarnie. Ostrożnie, były bowiem pobudliwą, niezdyscyplinowaną zgrają, znalazł przywódcę i przerwał jego drzemkę. Biegus zerwał się na nogi. VI Stracił przytomność. Nie otwierając oczu, spróbował podnieść głowę, lecz stwierdził, że obecnie waży ona co najmniej tyle, co dorosły smok. Ostrożnie ułożył ją z powrotem na miękkiej poduszce i postanowił uchylić powieki. Światło z początku oślepiało, lecz wkrótce oczy przyzwyczaiły się do blasku. Na nieszczęście wszystko było rozmyte, przez co Gryf miał wrażenie, że patrzy przez warstwę błotnistej wody. Zamrugał parę razy i wreszcie wzrok przestał go mamić. Leżał w dużym, zbytkownie urządzonym pokoju. Wszystko tutaj lśniło od złota, srebra i kryształów. Na ścianach wisiały gobeliny tak wymyślne, że z trudem odpędzał myśl, iż go obserwują. Wokół stały rzeźby licznych fantastycznych stworzeń, z jego imiennikiem włącznie. Komnatę oświetlał kryształ jarzący się pod sufitem. Lwioptak słyszał opowieści o takich kamieniach, lecz nie pamiętał, czy kiedyś jakąś widział; przypuszczał, że tak, dawno temu. Z drżeniem ponowił próbę i oderwał głowę od poduszki. Tym razem nagrodą było tylko bezustanne łupanie pod czaszką, o niebo lepsze od efektów poprzedniej próby. Gryf stanął na nogi, jedną ręką przytrzymując głowę, i głęboko odetchnął. Łomot zelżał odrobinę. Po lewej stronie wisiały draperie, zapewne przysłaniające okno. Siły powoli powracały. Ostrożnie ruszył ku kotarom z najdelikatniejszego jedwabiu i rozsunął je szeroko. I spojrzał w lustro. - To wcale nie jest zabawne - mruknął, choć wiedział, że nieznany projektant wcale nie miał zamiaru z nikogo żartować. Gryf wlepił oczy w swoje odbicie. Zabrano mu płaszcz, widział więc swój prawdziwy wizerunek. Było w nim coś niepokojącego, coś nie całkiem właściwego. Czuł jakby nie było to jego lustrzane odbicie, lecz niezależna istota. Nie mógł tego udowodnić, jednak był pewien, że jej ruchy nie całkiem pasują do jego ruchów. W tle pojawiła się jedna z beztwarzych istot. Gryf puścił kotary i odwrócił się na pięcie. Nikogo nie było. Odwrócił się z powrotem do lustra. Kotary znów były zaciągnięte. Miał zamiar do nich sięgnąć, kiedy otworzyły się drzwi pokoju. Stanął w nich jeden z nieludzi, odziany dokładnie tak, jak wcześniejsze odbicie w lustrze, co w gruncie rzeczy nic nie znaczyło. Gryf nie odróżniłby jednego od drugiego, nawet gdyby zależało od tego jego życie. Tylko strojem różnił się od wcześniej widzianych postaci. Szata była kombinacją granatu i czerni, przy czym czarny był tylko kaptur i pelerynka na ramionach. Opuszczony kaptur odsłaniał przerażającą, nie posiadającą twarzy głowę. Zdawało się, że przybysz niemal płynie w powietrzu. Gryf zastanowił się przelotnie, czy go nie zaatakować. Zrezygnował z pomysłu, gdy przypomniał sobie, z jaką łatwością został pojmany w zaułku. Myśl ta wzbudziła troskę o bezpieczeństwo Morgisa i pytanie, gdzie dokładnie się znalazł. Nie w Luperionie. W Krainie Snów, przypomniał sobie, ale gdzie właściwie leżała nie całkiem realna Kraina Snów? - Gdzie mój towarzysz? Istota wskazała otwarte drzwi za plecami. Gryf zrozumiał, że albo odpowiedziała na jego pytanie, albo też chciała, by z nią poszedł. Do komnaty wszedł drugi nieczłowiek, jak nazwała ich kobieta. Najwyraźniej Gryf miał pójść z nimi - takim czy innym sposobem. Sprzeciwianie się nie miało sensu. Gdyby zależało im na jego śmierci, leżałby już martwy na ulicach Luperionu. Ruszyli, Gryf między nimi, Lwioptak przyglądał się korytarzom i od czasu do czasu różne przedmioty budziły jego wspomnienia. Był już tu kiedyś, ale nazwa tego miejsca uciekła mu z pamięci. To tutaj pragnął dotrzeć. - Wielmożny Gryfie! Odwrócił się i zobaczył księcia Morgisa, również eskortowanego przez dwóch nieludzi. Najwyraźniej byli w drodze na spotkanie z panami tego miejsca. - Wiesz może, gdzie jesteśmy? - Smok był niespokojny. Gryf nie próbował swoich mocy, ale podejrzewał, że Morgis to zrobił, i stwierdził, że zawiodły. Pozwolono im iść ramię w ramię, dopóki dotrzymywali kroku eskorcie. Były monarcha pokiwał głową. Przypomniała mu się nazwa i teraz zastanawiał się, jak mógł ją zapomnieć. - Dotarliśmy do Sirvak Dragoth, cytadeli opiekunów Krainy Snów. Morgis odwrócił się, żeby spojrzeć w puste oblicza strażników. - - Czy oni byli twoimi przyjaciółmi? - - Czasy się zmieniają. Minęło ponad sto lat. Może więcej. - - Czterech na dwóch to niezłe szansę - podsunął cicho smok. - - Ośmiu na dwóch - poprawił Gryf. - I myślę, że dotarliśmy do celu. Czterech wartowników strzegło masywnych, kunsztownie zdobionych drewnianych odrzwi. Mierząc wzrokiem ten nowy oddział, lwioptak nagle zrozumiał, że istoty te nie są sługami, ale raczej niezależną grupą, której interesy obecnie zbieżne są z celami Mistrzów Opiekunów Krainy Snów. Gryf wniósł poprawkę: nie zrozumiał, a przypomniał. Był zirytowany. Napływało tyle wspomnień o otaczających go przedmiotach i ludziach, ale niewiele o nim samym. Dwie istoty stojące najbliżej drzwi otworzyły je szeroko. Gryf i Morgis zostali wprowadzeni bez większych ceregieli do komnaty tak przepysznie urządzonej jak ta, w której przebywał lwioptak, ale wyraźnie przeznaczonej do sprawowania sądów... na podium bowiem czekały na nich cztery postaci. Tylko jedną poznali wcześniej. Była to ciemnowłosa kobieta, która kierowała ich porwaniem. Wyglądała tak, jakby miała zamiar ich pożreć. Z boku, w najjaśniejszej części pokoju (Gryf leniwie skonstatował, że jest dzień), stało dwóch identycznych niczym dwie krople wody, starszych wiekiem prawie ludzi. Poruszali się w sposób tak zgrany, że można by pomyśleć, iż są marionetkami w rękach jednego lałkarza. Kiedy jeden mrugał, drugi robił to samo (nawet oddychali jednocześnie). O tym, że nie byli ludźmi, świadczyły oczy, szerokie i wieloboczne, jakby owadzie. Na środku podium na krześle siedziała wysoka postać odziana w czerwień i biel. Jej twarz przysłaniał szczelny woal. Gryf zaryzykował domysł, że jest to mężczyzna, a przynajmniej samiec. To on zdawał się sprawować tu najwyższą władzę. - - Ufam, iż obaj wypoczęliście - zagadnął lekkim tonem. - - Wypoczęliśmy - odburknął ze złością Morgis - bo nie mieliśmy wyboru. - - Aha! - Zawoalowany mężczyzna poruszył się trochę niespokojnie. Dwaj identyczni ludzie jednocześnie zmarszczyli czoła, a kobieta obnażyła ostre zęby. - Wybaczcie, ale miało być zupełnie inaczej. Nieludzie zgodzili się spotkać z wami w waszych pokojach, lecz wy postanowiliście uciec i walczyć z wilczymi najeźdźcami. - - Głupcy - skwitowali chórem bliźniacy. - - Mrin/Amrin, proszę. - Zawoalowana postać podniosła rękę w próbie przywrócenia porządku. - Kapitan Aramitów nie miał pojęcia, kim jesteście. Zmierzał do jednego z domów niedaleko od miejsca, w którym przypadkiem staliście. Wydaje się, że jeden z kupców nie zapłacił mu haraczu. Gryf i Morgis wymienili spojrzenia. Lwioptak odwrócił się do mówcy. - - Zechciałbyś... Przepraszam, chyba nas znasz - nawet nie zapytałeś nas o nazwiska - ale my nie znamy ciebie. - - Wybaczcie. Jestem Haggerth. - Wstał, pilnując się, żeby nie odchylić woala. - Po mojej prawej stronie stoi Mrin/Amrin, a po lewej Troia, którą już spotkaliście. - W jego głosie zabrzmiała nutka rozbawienia. Biorąc głęboki oddech, Gryf zapytał: - Jesteście, jeśli pamiętam, Mistrzami Opiekunami, prawda? Wszyscy czworo? Był prawie pewien, że Haggerth zmarszczył czoło pod osłoną woala. - - Częściowo masz rację. Mrin/Amrin i ja jesteśmy Mistrzami Opiekunami, ale Troia nie. - - Ja jestem zaledwie opiekunem - prychnęła. Jej ton zdradzał, że ranga o niczym nie świadczy. - I jest nas tylko troje, jeśli o to chodzi! - zakrzyknęli bliźniacy. - Haggerth, Troia i ja! Morgis syknął. Gryf przyjrzał się bacznie dwóm identycznym Mistrzom Opiekunom. Byli tacy podobni, że nie mógłby przysiąc, iż nie są jedną osobą. Czy to możliwe, że w Krainie Snów człowiek mógł jednocześnie przebywać w dwóch miejscach? - Spokojnie, przyjacielu - powiedział Haggerth do Mrina/Amrina. - Wiesz, jak w oczach innych objawiają się efekty naszej funkcji. - Odwrócił się do swoich "gości". - Wszyscy zostaliśmy odmienieni przez naszą naturę. Mrin/Amrin szczycił się swoją indywidualnością. Obecnie ludzie postrzegają go jako dwie osoby, a nie prawdziwą indywidualność. Ja sam byłem człowiekiem, który często zniewalał innych swoim wyglądem. Moje decyzje nie zawsze były wynikiem głębokich przemyśleń - po prostu wiedziałem, że mogę narzucić swój punkt widzenia. Teraz, jeśli nie chcę zniszczyć wszystkiego, w imię czego pracuję, muszę polegać wyłącznie na zdolnościach. Haggerth na podkreślenie słów skubnął skraj woala. - Wszyscy otrzymaliśmy coś, co dopomaga nam chronić naszą ziemię, nawet jeśli nie wszyscy to doceniamy - dodała Troia, uśmiechając się kokieteryjnie do Gryfa. - Rozumiem. Morgis nie skomentował. - Wróćmy teraz do przesłuchania tych dwóch - zaproponował chórem Mrin/Amrin. Oba ciała podniosły ręce i wskazały na Gryfa i Morgisa. - Odkryjmy prawdę o tej hybrydzie, o tym odmieńcu. Gryfa zaskoczyła złość zawarta w tych słowach, tak podobna do nienawiści D'Shaya. - Czy zostanę skazany za to, że żyję? Jeśli tak, chciałbym poznać powody. Ani Haggerth, ani nawet Troia nie byli wzruszeni postawą Mrina/Amrina. Zawoalowany opiekun ostrożnie potrząsnął głową. - Musisz nam wybaczyć. Ostatnimi czasy nasza sytuacja jest dość trudna i do głosu dochodzą emocje, których lepiej nie nazywać po imieniu. Nie musicie się niczym przejmować. Czyż nie mam racji, Mrin/Amrin? Wieloboczne oczy podwójnego człowieka nieco pociemniały. - - Przepraszam. Moja uwaga nie była konieczna. - - Do rzeczy. Celem tego spotkania jest wyjaśnienie twojego istnienia i pochodzenia tego. - Haggerlh wyjął mały gwizdek. Gryf szeroko otworzył oczy i gwałtownie obmacał kieszenie. Był to jego ostatni gwizdek. Grzywa mu się podniosła, a dźwięk, który wyrwał się z jego gardła, bardziej przypominał ryk króla zwierząt niż skrzek drapieżnego ptaka. Troia zareagowała podobnie, przysuwając się kocim krokiem. Dziwne, choć był świadom jej ostrych pazurów, wzbudzała w nim coraz większe zainteresowanie. - Spokój! Oboje! - Haggerth jednym płynnym ruchem podniósł się z krzesła i rzucił gwizdek Gryfowi, który chwycił go jedną szponiastą ręką, drugą trzymając na dystans kobietę-kota. - Powiedziałem, spokój! - Haggerth zerwał woal z twarzy. Mrin/Amrin, jakby wiedząc, czego się spodziewać, odwrócił się szybko. Gryf, Morgis i Troia, nieprzygotowani, wbili oczy w to, co Mistrz Opiekun skrywał pod welonem. Ani łwioptak, ani smok nie zdołali później przypomnieć sobie, jak wyglądała twarz Haggertha. Pamiętali tylko, że widok ten groził wydarciem rozsądku z ich umysłów. Mieli szczęście, że opiekun prawie natychmiast założył cienki ochronny materiał. Nieludziom, co nikogo nie zdziwiło, nic się nie stało. Haggerth czekał, podczas gdy trzy ofiary dochodziły do siebie. Nie cierpiał robić tego, co zrobił, ale nie widział sposobu, by tego uniknąć. Klątwa ta była dla niego równie straszna, jak dla tych, na których ją rzucał. Niekiedy sprawowanie urzędu opiekuna było ogromnym ciężarem. - Przepraszamy. Wiem, jak zachowują się nasi opiekunowie, kiedy odbiera im się ich własność, powinienem tedy przewidzieć... Gryf przerwał mu krótkim ruchem ręki. - Nie przeciągajmy tego, czego nie trzeba. Mam kilka pytań. Po pierwsze, czy któreś z was mnie zna? Wszyscy troje - czworo, jeśli policzyć dwa ciafa Mrina/Amrina - pokręcili głowami. Haggerth dodał: - - Mieliśmy nadzieję, że wyjaśnisz tajemnicę swojego istnienia. Ty także jesteś opiekunem Krainy Snów, tyle jest oczywiste. Ale pytanie, kim i kiedy? - - Kim i kiedy? Mistrz Opiekun westchnął. - Znasz nazwę tego miejsca? Sirvak Dragoth? Gryf pokiwał głową, z błyszczącymi oczami. - - Tak myślałem, ale sprawdzanie domysłów przypomina otwieranie kolejnych drzwi w moim umyśle. - - Niewiele pamiętasz, jak mniemam. Pozwól, wyjaśnię ci więcej. Na przykład błędne przekonanie Aramitów, czyli wilczych najeźdźców, że jesteśmy panami Krainy Snów. Sądzą, że kontrolujemy to miejsce. - - Atak nie jest? Bliźniaczy Mrin/Amrin wybuchnął śmiechem. - - Aramitom i ich bogu trudno walczyć z krainą, która istnieje tyle w umyśle, co w rzeczywistości. Chcieliby nad nią zapanować. To niemożliwe. Jeśli istnieje jakaś zależność, to tylko taka, że Kraina Snów rządzi nami. - - Lekka przesada - poprawił Haggerth. - Powiedzmy, że współistniejemy z tym miejscem i w zamian za to, co ono nam daje, my pomagamy mu przeciwko tym, którzy dążą do jego zniszczenia. - - Tym się zajmują opiekunowie? - zapytał Gryf, patrząc na tę trójkę. Choć dysponowali indywidualnymi umiejętnościami - a talenty podwójnego człowieka nadal stały pod znakiem zapytania - - nie wyobrażał sobie, że mogliby stawić opór zgranym wysiłkom dzieci Niszczyciela. Powstrzymał się od głośnego wyrażenia tej myśli, bo przecież właśnie to musieli robić. - Rozumiem, że jestem - - byłem - jednym z was. Co się stało? Dlaczego nikt mnie nie pamięta? Dlaczego ja nie pamiętam... chwileczkę... Mała poprawka. Ktoś mnie znał. Wilczy najeźdźca imieniem D'Shay. Gdyby powiedział im, że cała armia Aramitów przechodzi przez Bramę z samym Niszczycielem na czele, nie mógłby wywrzeć większego wrażenia. Wszyscy byli jednakowo przerażeni. Mimo woala było widać, że nawet Haggerth jest wstrząśnięty. - Mówiłem ci! - krzyknął szaleńczo Mrin/Armin. - Jest jednym z nich! - Podwójny człowiek wlepił w Gryfa rozszerzone oczy i zacisnął prawe pięści. Lwioptak zawrzał gniewem i poczuł się tak, jakby zaraz miał eksplodować. Jednakże okrzyk Haggertha zamknął usta drugiemu Mistrzowi Opiekunowi. - To, że wie o Shaidarolu, nie czyni go jemu podobnym! Nie pozwalaj, żeby wspomnienia zaćmiewały ci rozsądek! Shaidaroł. Złe słowa Mrina/Amrina natychmiast popadły w zapomnienie. Coś mu się przypominało. Gryf zaklął, gdyż były to tylko fragmenty, ale ogromnie ważne, pasujące jeden do drugiego. D'Shay - nie mógł się zmusić do używania tamtego imienia, gdyż należało do przyjaciela - zdradził opiekunów, był jednym z nich. Wydawało się niemożliwe, że D'Shay mógł być tym drugim. A jednak... - - Został zmieniony w dniu, w który przywdział płaszcz opiekuna. Pamiętam, jak odmienny się wydawał, jaki... mroczny się zrobił. - - A ciebie nikt nie pamięta - mruknął Haggerth. - Ciekawe. Być może z powodu tego, z czego musiałeś zrezygnować, przyjmując na swoje barki brzemię funkcji. Kraina Snów odmienia wszystkich swoich opiekunów, czasami w sposób, którego długo nie potrafimy zrozumieć. - - Wierzysz mu? - Troia spiorunowała wzrokiem Gryfa. - Wierzysz w to, co mówi, kiedy nawet ty go nie pamiętasz? Nie ma żadnych świadectw jego istnienia. Mówiłeś mi. - - Żadnych świadectw, wyjąwszy słowa Shaidarola - dodał Mrin/Amrin. - - On z pewnością nie powie nam nic użytecznego! - - Tzee mnie znają. - Gryf odpowiedział Troi spojrzeniem. - Znasz je. Wiedzą, kim byłem, i próbowały mnie zabić. Zmarszczyła brwi. - - To prawda. Nawet ja wyczułam, że cię poznają - ale to zdecydowanie nie jest rekomendacją! - - Szkoda, że nie ma tu innych Mistrzów Opiekunów - westchnął Haggerth. - Może oni mieliby jakiś pomysł. - - Innych? - - Jest nas sześciu. Okropnie trudno utrzymać porządek w miejscu, które z natury się przed nim broni. Wszyscy Mistrzowie mają pełne ręce roboty, nie wspominając o innych opiekunach. Głowy Mrina/Amrina zwróciły się w stronę Morgisa. - - Ten nic nie mówi od jakiegoś czasu. Mamy uwierzyć, że on też jest opiekuniem, który wrócił do domu po długiej nieobecności? - - Nie jestem waszym opiekunem. Jestem księciem Morgisem, synem Błękitnego Smoka, pana Nadmorskiego Irillianu, który leży daleko na zachodzie. - - Za morzem? - zapytał Haggerth. - - Zgadza się. Nadmorski Irillian stanowi część Smoczych Królestw. - - To wasze okręty nękają wilczych najeźdźców? - - Tak. Zawoalowany Mistrz Opiekun wyprostował się, przybierając bardziej oficjalną postawę. - A dlaczego przybyłeś tutaj z naszym zaginionym opiekuniem? Jesteś przyjacielem? Morgis zerknął na Gryfa, który lekko wzruszył ramionami. Jeśli smok powie prawdę, to jego sprawa. Jeśli zechce skłamać, lwioptak nie będzie mu przeszkadzać, ale też go nie poprze. - Rzekłbym, panowie Sirvak Dragoth, iż w najlepszym wypadku jesteśmy tymczasowymi sprzymierzeńcami. Nieco ponad rok temu naszym ziemiom zagroził ktoś z mojego rodzaju. Mój pan i Gryf zawiązali pakt i z pomocą innych zniszczyli szalonego zdrajcę. "Nie do końca prawda - pomyślał Gryf - ale niezbyt daleko od niej, by miało to znaczenie - na razie". - W czasie tego kryzysu mojemu panu i wielmożnemu Gryfowi, który wtedy władał Penacles, zagroziło zło ze strony niejakiego D;Shaya - albo Shaidarola, jak go nazywacie. - - Jego zło rośnie! - syknęła Troia, odsuwając się od kolumny, o którą się opierała. - Mistrzu Haggercie, powinieneś mi pozwolić na niego uderzyć! Nadal mogę go dopaść! Biegusy mnie nie znajdą! - - Cicho, mała. Nie spotkałaś Shaidarola ani przed tym, ani po tym, jak został skuszony przez Niszczyciela. I nie sądzę, byś mogła sobie z nim poradzić, ani wówczas, ani dzisiaj. - - Ale... - urwała. Z Haggerthem nie można było się sprzeczać. Poza tym młoda opiekunka nie miała większej ochoty na spory ze zwierzchnikiem. Gryf zmarszczył brwi i obrócił w myślach fragmenty rozmowy. Coś tu nie pasowało. Morgis kontynuował: - - Nie ma potrzeby przejmować się D'Shayem. Zginął podczas szaleńczego zamachu na Gryfa i mojego ojca. - - Zginął? - Mrin/Amrin zrobił zaskoczoną minę. - Kiedy to się stało? - - Mniej więcej miesiąc przed naszą podróżą. Planowaliśmy wyruszyć natych... Haggerth potrząsnął głową. - D'Shay żyje i ma się dobrze, i jest tutaj od pewnego czasu. Właśnie na to Gryf zwrócił uwagę w rozmowie. Niemal bezdźwięcznie powiedział: - - A jednak żyje. Nie sądziłem, że samobójstwo jest w jego stylu, ale przecież spaliliśmy ciało. - - Istnieje kilka sposobów, żeby w razie potrzeby obejść śmierć, i wszystkie są niewypowiedzianie plugawe. D'Shay bardziej od innych zdolny jest do zrobienia czegoś takiego. Utracił szacunek do życia. Jego jedynym obowiązkiem jest służba Niszczycielowi. - - D'Shay. Żyje. - Gryf odwrócił się od wszystkich, nie zwracając uwagi na swoją pozbawioną twarzy eskortę. Przez długi czas w milczeniu wodził niewidzącym wzrokiem po gobelinach i posągach. Mrin/Amrin zaczął coś mówić, ale Haggerth uciszył go ruchem dłoni. Wreszcie lwioptak stanął przodem do Mistrza Opiekuna i zapytał: - Gdzie jest D'Shay? Odpowiedziała Troia, nie bacząc na spojrzenie zawoalowanego mężczyzny. - - W Canisargos. Wszyscy wilczy najeźdźcy podlegają stołecznej władzy. - - Canisargos? Stolica? - Coś tu nie pasowało. - - To centrum wszystkiego. To tam obraduje Mistrz Watahy, ich imperator. D'Shay jest jego prawą ręką. Gryf przemyślał to i zapytał: - Jak mogę się tam dostać? Macie plan miasta? Mrin/Amrin potrząsnął głowami. - - Myślę, że zakładasz zbyt wiele. Jeszcze nie ustaliliśmy, czy rzeczywiście jesteś jednym z nas. - - Daj spokój. - Haggerth odwrócił się do drugiego opiekuna. - Myślę, że można bezpiecznie założyć, iż jest jednym z nas. To po prostu kolejna sztuczka Krainy Snów. Rozumiemy coraz mniej, Mrinie/Amrinie. Widzimy dużo gorzej. Kraina robi to, co musi, żeby przetrwać. - - Jeśli jednak ciekawi go, dlaczego "wróg" go pamięta, zaś "towarzysze" nie, istnieje inny sposób na znalezienie odpowiedzi. Gryf wybrał jedną z bliźniaczych twarzy Mistrza Opiekuna i zmierzył się z nią wzrokiem. Druga również odpowiedziała spojrzeniem, co lekko wytrąciło go z równowagi. - Udaję się do Canisargos. Czy mi wierzysz, czy nie, mam sprawę do załatwienia z Shaidarolem. Sprawę odkładaną o wiele za długo. Nie zwrócił uwagi, że wypowiedział prawdziwe imię D'Shaya, ale inni to zauważyli. Identyczne twarze skrzywiły się, gdy opiekun Mrin/Amrin popadł w głęboką zadumę. Haggerth czekał, w milczeniu obserwując Mistrza Opiekuna. Morgis był taki spięty, że Gryf fizycznie to odczuwał. Twarze podwójnego człowieka straciły wyraz. Przyjrzał się wszystkim obecnym w komnacie, nim zwrócił uwagę na Gryfa. - Kiedy... D'Shay... nas zdradził, nie odszedł w spokoju. Nigdy do końca nie dowiemy się, co zrobił, zanim wreszcie został wyrzucony, ale ja doskonale pamiętam jeden incydent. - Mrin... - zaczął Haggerth. Mrin/Amrin mówił dalej, nie zwracając na niego uwagi. - Nie sprzeciwię się twoim poszukiwaniom tego zdrajcy. I dam ci przewodnika, który zna miasto, jeśli zgodzisz się dostarczyć mi ostatni dowód, jakiego potrzebuję, żeby uwierzyć, iż nie jesteś kolejnym podstępem z jego strony. Gryf wyprostował się i przyjrzał opiekunom. Zawoalowany Haggerth milczał; postanowił wyłączyć się z dyskusji, dopóki nie dowie się więcej. Troia sprawiała wrażenie dziwnie pobudzonej, nawet obdarzyła go nerwowym półuśmiechem. To była sprawa między nim a Mrinem/Amrinem. - - Co takiego? Jakiego dowodu potrzebujesz? - - Idź do Bramy. Stań tam i powiedz, że przyszedłeś na sąd... - - Nie! - zawołała kobieta-kot. - -...i poproś o świadectwo, które przekona innych o twojej lojalności. - Mistrz Opiekun zerknął na Haggertha, szukając u niego poparcia. Zawoalowana postać powoli pokiwała głową. - - I to wszystko? - zapytał Gryf. Osobliwy wyraz przemknął przez twarze Mrina/Amrina. Niemalże był to smutny uśmiech. - Och nie, Gryfie. Nie wszystko. Naprawdę mam nadzieję, że ci się powiedzie, ale będziesz musiał zrobić coś więcej niż tylko tam stanąć. Kiedy mówię, że zostaniesz osądzony, to zostaniesz osądzony, a jeśli wyrok nie będzie pomyślny, nie pójdziesz do Canisargos. Gryf zapytał wzrokiem Haggertha o potwierdzenie. Mistrz Opiekun, który wyglądał na bardzo zmęczonego, potwierdził prawdziwość słów podwójnego człowieka i cichym głosem dodał: - Ani nigdzie indziej, skoro o tym mowa. Jeśli Kraina Snów uzna cię za niepotrzebnego, być może nawet nie będzie co spalić. VII Fetor śmierci i rozkładu przytłaczał wszystkie inne wonie. Można by wyobrazić sobie, że tutaj, w ciemności, zgromadzili się wszyscy padlinożercy historii, zatruwając powietrze smrodliwymi oddechami. Buty trącały dziwnie ukształtowane kawałki rumoszu, które mogły być strzaskanymi kośćmi. Najbardziej nikły blask nie rozpraszał całkowitych ciemności. Ci, którzy mieli powody, by tu przychodzić, wiedzieli, gdzie uklęknąć. Ci, którzy nie mieli prawa tu przebywać, tworzyli nowe, nieforemne stosy. To tutaj D'Shay poprzysiągł, że poświęci swoje istnienie jedynemu prawdziwemu panu. To tutaj wszyscy Przywódcy Watahy, dozorcy i nawet sam Mistrz Watahy składali przysięgę wierności. - Moje ulubione szczenię. Mój myśliwy. Jak miewasz się dzisiaj, Shaidarolu? D'Shay nawet nie podniósł głowy, gdy usłyszał swe dawne imię. Jeśli jego pan posłużył się nim z jakiegoś określonego powodu, wkrótce wszystko zostanie wyjaśnione. Jeśli nie, to nie jego sprawa. - Dobrze, panie. Ciało jest silniejsze niż oczekiwałem. Wytrzyma jeszcze trochę. Coi ogromnego poruszyło się w ciemności. - - Co cię do mnie sprowadza? - - Panie, Gryf zawitał do twojej domeny. Jestem tego pewien. - Usta D'Shaya ułożyły się w drapieżny grymas, co nadało jego twarzy złowieszczy wygląd. - - Wiem. Wiedziałem to w chwili, gdy postawił stopę na tym kontynencie. Wilczy najeźdźca nie okazał zdumienia. Byłby zaskoczony, gdyby jego pan nie wiedział o przybyszu. - - Ludzie D'Raka szukają go. Przykazałem, by ograniczyli się do obserwowania, jeśli go znajdą. Nie chcę, by nabrał podejrzeń. - - D'Rak wypuścił zgraję biegusów. Już zbliżają się do Lupęrionu. - - Co? - D'Shay zerwał się na nogi i dopiero poniewczasie zdał sobie sprawę, że takie zachowanie jest niedopuszczalne w obecności pana. Szybko rzucił się na kolana. - - Wybaczam ci. D'Rak dobrze wypełnia swoją rolę. Nie rozmawiaj z nim o tym. Możliwe, że Gryf, który szuka domu, niewiele pamięta i przypadkiem otworzy Bramą. Jeśli biegusy znajdą punkt zaczepienia, Kraina Snów stanie się moją własnością. - - A Gryf? - - Jeśli będzie to możliwe, zostanie oszczędzony i trafi w twoje ręce. Skoro zapomniał tak wiele, zapewne nie pamięta również celu swojego istnienia. Gdyby pamiętał, byłby tu teraz. D'Shay nie mógł się powstrzymać i szepnął: - Qualard. - Mimowolnie przyszła mu na myśl dawna stolica imperium Aramitów. Wybuch nieokiełznanego gniewu rzucił go w tył. Istota kryjąca się w mroku zadygotała ze złości, rozrzucając upiorne szczątki. Gdyby D'Shay nie miał wyściełanego hełmu, rozbiłby głowę o niewidoczny gruz. Ale nie to go strapiło. Był zaniepokojony, że gniew pana zwrócił się w jego stronę. Gniew nadal żywy po ponad dwóch stuleciach. - - Nie wolno wspominać o Qualardzie - zawył głos. - Nawet ty nie jesteś niezastąpiony, Sliaidarolu. Tzee z przyjemnością zajmą twoje miejsce. - - Wybacz mi, panie! - D'Shay drżał, i nie bez powodu. Nie bał się mieczy i strzał, ale ten, któremu służył, mógłby samym tchnieniem położyć kres jego istnieniu. Prawdą było też to, że Tzee zastąpiłyby go z ochotą. - - Wybaczam. Posłuchaj, Shaidarolu. Wielki jaszczur niedawno się poruszył - Nie robił tego od... od czasu Qualardu. Możliwe, że przybył tutaj jego krewniak. Możliwe, że wyczuwa obecność Gryfa. Cokolwiek jest powodem, nie mam zamiaru utracić przewagi w tej grze. Jestem myśliwym, nie zwierzyną. Będę ostatecznym zwycięzcą - ja, nikt inny. Nawet gdyby miało to oznaczać dla ciebie wyrzeczenie się rozkoszy zemsty, zabijesz Gryfa w chwili, gdy dojdzie zbyt blisko prawdy. - - Tak, panie. - - Twoje istnienie związane jest z moim istnieniem, Shaidarolu. Żyjesz wyłącznie dzięki mnie. Spróbuj postawić swoje racje nad moimi, a... - Nie trzeba było kończyć myśli. - - Istnieję, aby ci służyć. - - Dosłownie. Lepiej, żebyś o tym pamiętał A teraz odejdźCzas, by Mistrz Watahy spotkał się ze swoją radą. Nie chcemy, by się o niego martwili. D'Shay podniósł się i ukłonił. Być może zobaczył dwa wielkie, krwawoczerwone ślepia, które łypnęły na niego z ciemności, ale nie mógł być tego pewien. Nigdy nie miał pewności. Nawet tej nocy, kiedy porzucił śmiechu wartą funkcję opiekuna i złożył hołd nowemu panu. To naprawdę nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że jego istnienie całkowicie zależało od tego, czy w oczach pana stanowi jakąś wartość. W oczach jedynego pana. Kłaniał się, dopóki nie wyszedł z jaskini. Z jaskini pod Canisargos. Jaskini, która niegdyś była domem bogów - i nadal służyła jako dom jednemu. Jedynemu prawdziwemu bogu, jeśli chodziło o Aramitó w. Niszczycielowi. - Kim jest ten przewodnik, którego obiecali mi Mistrzowie Opiekunowie? - zapytał Gryf, przechodząc nad pniem powalonego drzewa. Troia wzruszyła ramionami. Jej odpowiedź zaniepokoiła go niemal tak, jak czekające go zadanie, które mogło okazać się ogromnie trudne i fatalne w skutkach. - Nie wiem. Przyprowadzili go nieludzie. Może był wilczym najeźdźcą, który popadł w niełaski, skoro wysłano za nim biegusy. Biegusy. Widmowe psy gończe Niszczyciela. Mówiono, że są prawdziwymi dziećmi mrocznego boga, jeśli to w ogóle możliwe. Nikt nie wiedział, skąd pochodzą, choć przypuszczano, że kiedyś były, jak Tzee, mieszkańcami Krainy Snów. Dobrze służyły swemu panu, jak wynikało z wcześniejszych słów Troi. Kobieta-kot zgłosiła się, że zaprowadzi go do Bramy, i w koflcu po długiej debacie dwaj Mistrzowie Opiekunowie wyrazili zgodę. Haggerth uczynił to z wielką niechęcią, być może bojąc się, że Troia podzieli los Gryfa - co nie znaczy, że nie wierzył, iż lwioptak był opiekunem. Troia uparła się. Jej początkowa nieufność wobec Gryfa ustąpiła nowej, tajemniczej wierze, żejakimś sposobem okaże się on istotą ogromnie ważną. Dopiero wtedy Gryf uświadomił sobie, jaka jest młoda. On miał ponad dwieście lat - może więcej - ona zaś nie weszła nawet w trzecią dekadę, ledwo wkroczyła w wiek dojrzały. Z drugiej strony jest może aż nazbyt dojrzała, pomyślał cierpko były monarcha, gdy patrzył, jak jego przewodniczka wspina się po zboczu. Nosiła skąpy przyodziewek, będący wyłącznie ustępstwem wobec konwenansów. Przed chłodem chroniło ją miękkie, płowe futro. W Luperionie miała na sobie strój, w którym z daleka wyglądała jak ludzka kobieta, lecz tutaj przywdziewanie obfitych sukien nie było konieczne. Powiedziała mu co nieco o swoim rodzaju, gdy szli krętą ścieżką, która wedle słów Haggertha miała doprowadzić ich prosto do Bramy. Jej przodkowie w dalekiej, dalekiej przeszłości zwani byli sfinksami, choć określenie to nie było całkiem poprawne. Z wyglądu przypominali ludzi, choć mieli dość egzotyczne rysy, a gęste futro oczywiście nie dawało się ukryć. Ze względu na piękno i siłę cieszyli się niezwykłym powodzeniem na targach niewolników. Dawano za nich najwyższe ceny. Na nieszczęście, a może na szczęście, nie chcieli żyć w niewoli - albo umierali, albo walczyli do upadłego. W bitwie do głosu dochodziła ich kocia natura (walczyli ostrymi zębami i pazurami), która brała górę nad ludzkimi cechami. Może dlatego, że częściowo miał naturę lwa, Gryf odczuwał pokrewieństwo i zrozumienie. Próbował sobie wmawiać, że tylko to pociąga go w Troi. Mimo wszystko była lepszym towarzyszem niż smok Morgis. Wbrew narastającej między nimi zażyłości, Gryfa ogarnęła ulga, gdy Mrin/Amrin kategorycznie oznajmił, że smokowi nie wolno pójść z nimi. Morgis służył przede wszystkim swojemu ojcu i trudno było powiedzieć, na ile można naprawdę mu zaufać. Zbliżyli się do dwóch niewielkich zagajników. Gryfa opadł niepokój, gdy Troia zaczęła rozglądać się czujnie. Gdy zapytał, czy wypatruje zasadzki wilczych najeźdźców, śmiechem skwitowała jego obawy. - Dużo zapomniałeś, prawda? Jesteśmy w Krainie Snów. To nie ten sam kraj, który widzą Aramici. Mogliby stać obok nas, a widzieliby tylko drzewa i ptaki. Dopóki istniejemy, by dawać jej swoją siłę, właśnie taka będzie Kraina Snów - a może zapomniałeś, dlaczego pierwsi tak ją nazwali? - Dlaczego zatem boimy się Aramitów? Koci uśmiech zniknął. - - Boimy się "prawdy" o ich Niszczycielu. Boimy się, że jego marzenia przeważą nad naszymi. Gdy on rośnie w siłę, Kraina Snów ją traci. Jego rzeczywistość coraz szybciej przytłacza naszą siłę. - Szeroko rozpostarła ręce. - Niegdyś Kraina Snów zajmowała cały kontynent. Było to przed nastaniem Niszczyciela. - - "I gra zaczęła się na poważnie..." - zacytował bez zastanowienia Gryf. - - Co to? Potrząsnął głową, próbując pozbierać wspomnienia. Jak zwykle, zapadły się w bagnie, które było jego umysłem. - Nie wiem. Cytat skądś'... ale nie wiem, skąd. - Zacisnął ręce w bezsilnej złości. - Tak jest przez cały czas! Rozumiem teraz, jak musiał czuć się Cabe! Troia przysunęła się, wyraźnie przejęta. - - Cabe? - - Przyjaciel. Jeden z nielicznych, jakich mam... jakich miałem. Też miał kłopoty z pamięcią. Może dlatego rozumiałem go tak dobrze. - - Co się z nim stało? Gryf rozejrzał się, ale w drzewach nie kryło się niebezpieczeństwo większe od komarów. - Problem Cabe'a polegał na tym, że urodził się jako wątłe dziecko szaleńca Azrana z rodu potężnych czarnoksiężników Bedlamów. Azran zabił swojego brata i próbował zamordować ojca. Chciał ukształtować Cabe'a na swoje podobieństwo albo, co bardziej prawdopodobne, zniszczyć biednego chłopca. Dziadek Cabe'a, Nathan, wykradł dziecko i umieścił je pod opieką przyjaciela. Mały był słabowity, groziła mu śmierć. Nathan rozumiał to i wiedząc, że sam najpewniej umrze, przekazał mu część siebie. Część własnej duszy czy też esencji. W ten sposób przeżył również on, Nathan, w ciele swego wnuka. Kobieta-kot pokręciła głową na znak zdumienia. - - Nigdy nie słyszałam podobnej historii. - - Niekiedy było tak, jakby dwie różne osobowości zamieszkiwały mu w głowie. Dorastał, nie wiedząc, kim jest - Azran nadal żył, rozumiesz - i często nachodziły go wspomnienia nie z jego życia. Taka wydaje mi się moja przeszłość. Obdarzyła go pełnym otuchy uśmiechem. - - Może Brama się tym zajmie. - - Niby czym? - zapytał cichy, ale władczy głos. W pobliżu nie było nikogo. Gryf przykucnął, gotów użyć pazurów albo czarów, ale Troia powstrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu. Lwioptak nie był przekonany. Przyjaźnie nastawieni obcy nie skrywają się przed wzrokiem tych, których nachodzą. - Uspokój się! - syknęła Troia. - To wielmożny Petrac, Wola Lasu! Podczas gdy on zastanawiał się nad dziwnym tytułem, niewidoczna przed chwilą istota przysunęła się bliżej. Gryf przekrzywił głowę, próbując zrozumieć, jak to się stało, że nie zauważył jej wcześniej. Rozum podpowiadał mu, że była tu cały czas, tylko nie zwrócił na nią uwagi. Nie pojmował, jak można nie zwrócić uwagi na Petraca - i nadal nie pojmował, co oznacza jego miano. Był wysoki jak Morgis, z głową dorosłego jelenia i koroną rogów, która zawstydziłaby każdego rogacza. Resztę ciała miał ludzką, choć ręce trochę przypominały łapy szopa, a nogi kończyły się kopytami. Nosił przepaskę na biodrach, czapkę z zielonych liści i pas, z którego zwisało kilka woreczków. W lewej ręce trzymał kostur, na którym się opierał. Troia uklękła i z wielkim szacunkiem wyszeptała: - Bądź pozdrowiony, Wolo Lasu. Mimo jeleniej głowy, a może wJas'nie dlatego, Petrac roztaczał wokół siebie aurę władzy i celowości. ,Jego siła różni się od tej, jaką ma większość przywódców - pomyślał lwioptak. - Petrac był pojednany ze swoją mocą, co było rzadką, godną pozazdroszczenia cechą wśród władających". - Ja nie wymagam hołdów, kiciu. Zostawiam to Haggerthowi i innym. - Jeśli ktoś na nie zasługuje, to tylko ty, wielmożny Petracu. Wargi jelenia skrzywiły się lekko. - To nie jest takie pewne. Ale podejdź. Nie znamy się z twoim towarzyszem, i chciałbym wiedzieć, dlaczego szukacie Bramy. Gryf skłonił się, przedstawił i podał powody. Petrac pokiwał głową. - Mrin/Amrin nie musi się martwić. Widzę, że jesteś jednym z nas. Śmiem powiedzieć, że on i Haggerth ostatnio popadają w paranoję. - Haggerth nie... - zaczęła Troia. Woła Lasu przerwał jej ruchem ręki. - - Możesz być pewna, że był to pomysł tyle Mrina/Amrina, co zawoalowanego. Jest dobrym człowiekiem, ale niechętnie obdarza innych zaufaniem. Taka jest cena władzy. - - Mimo wszystko chciałbym tam pójść - oznajmił Gryf. - Po co? Poręczę za ciebie. Potrząsając głową, Gryf wyjaśnił: - - Nie dla Mistrzów Opiekunów, choć i ich chciałbym zadowolić, lecz dla spokoju mojego umysłu. Mam nadzieję, że spotkanie z Bramą wniesie trochę światła we wspomnienia, które nadal nie powróciły. - - Czasami lepiej jest nie przypominać sobie pewnych rzeczy. Brama stanowi istotną część Krainy Snów. Jest starsza niż wskazują wszelkie świadectwa. Równie dobrze możesz zginąć. Zakładam, że dali ci to do zrozumienia. - Petrac potrząsnął laską, a jego oczy wskazywały, że lepiej, by Haggerth i Mrin/Amrin to zrobili, bo inaczej z nim będą mieli do czynienia. - - Tak. Mimo wszystko chcę tam pójść. - - W takim razie nie musisz chodzić daleko. To zaraz za tym wzniesieniem, w lesie. Troia i Gryf zerknęli w kierunku wskazanym przez Mistrza Opiekuna. Kobieta-kot zmarszczyła nos. - - Miałam wrażenie, wielmożny Petracu, że to dużo dalej. - - Będąc tym, kim jestem, mam pewną przewagę - odparł z odrobiną rozbawienia Wola Lasu. - Powiedzmy, że znam drogę na skróty. Chodźcie. Powiodę was, żebyście nie zbłądzili. W drodze przez lekko zadrzewiony teren Gryf zaczął rozumieć niezwykły tytuł Petraca. Zwierzęta i ptaki tłumnie wylęgały na jego powitanie. Nawet stworzenia zwykle sobie wrogie zapominały o odwiecznych zatargach, byle tylko zyskać błogosławieństwo w postaci muśnięcia ręką człowieka-jelenia. Nie traktowały Mistrza Opiekuna jak człowiek swego pana czy boga. Przychodziły jak do wielbionego patrona. Petrac nimi nie władał - on był jednym z nich. Reprezentował ich interesy, przypadkiem zbieżne z interesami Krainy Snów, okolica ta bowiem była częścią magicznego regionu. Była to fascynująca przechadzka, denerwująca tylko wtedy, gdy na spotkanie wielmożnemu Petracowi wybiegły dorosłe niedźwiedzie. Troia odruchowo obnażyła pazury, a Gryf przygotował się do rzucenia zaklęcia. Wola Lasu pokręcił głową i przystanął, żeby położyć ręce na łbach dwóch potężnych zwierzaków. Niedźwiedzie obwąchały jego dłonie i otarły się o niego bokami. Dziw, że go nie przewróciły, ale wielmożny Petrac nawet się nie zakołysał. Gryf otworzył szeroko oczy, teraz rozumiejąc, dlaczego Troia darzy tego opiekuna czcią dużo większą niż innych. - - Baczcie, gdzie stawiacie stopy - przestrzegł Mistrz Opiekun, wskazując kosturem prawą stronę ścieżki. - Rzeczywistość Niszczyciela napiera. Chwila nieuwagi, a traficie w środek nieznanego lasu, z biegusami na karku. - - Odniosłem wrażenie, że Aramici tracą grunt pod nogami - powiedział lwioptak, wspominając uwagę rzuconą kiedyś przez Czarnego Smoka w trakcie rozmowy z D'Shayem. Słyszał na własne uszy, że imperium Aramitów spotkało przeciwnika równego sobie. - - Tak było, dopóki nie zauważyłem, że nasze granice stają się mniej wyraźne niż zwykle. Kraina Snów się kurczy. Nie wiadomo, jak to się dzieje, ale choć w tej chwili działania wojenne utknęły w martwym punkcie, wilczy najeźdźcy wygrywają. - - Szukają również stałej bazy operacyjnej w cesarstwie smoków - mruknął Gryf, bardziej do siebie. Coś musiało nimi powodować. Wilczy najeźdźcy nie robili niczego bez powodu. D'Shay nie robił niczego bez powodu. - - Jesteśmy. - Petrac wskazał otwartą łąkę. Sprawiała dziwne, niemal iluzoryczne wrażenie. - - Jesteś pewien, że to bezpieczne? - Gryf niespokojnie zmierzył wzrokiem otwartą przestrzeń. Taka niegdyś była cała Kraina Snów. Niemal nietknięta obecnością inteligentnej rasy. Ziemia we władzy natury. Czy Kraina Snów uzna go za przyjaciela? Czy był, wedle jej miary, prawdziwym przyjacielem? - Nie widzę Bramy. - Jeszcze nie wszedłeś na łąkę. - Aha. - Były monarcha postąpił krok do przodu. Troia ruszyła za nim, ale wielmożny Petrac przytrzymał ją laską. Pokręcił głową, dając do zrozumienia, że to zadanie samego Gryfa, Ona warknęła cicho, ale podporządkowała się jego woli. Każdy krok budził łąkę do życia. Tylko w ten sposób Gryf mógł opisać to uczucie. Tu i ówdzie widział linie mocy, ale nie były one tak uporządkowane jak w Smoczych Królestwach. Zgodnie z zasadami, jakich się nauczył, nie powinno to być możliwe. Plątanina ogromnie utrudniała manipulowanie mocami, jasnymi czy ciemnymi. Lwioptak nie do końca zgadzał się z przyjętymi powszechnie teoriami magii, ale to niemal przekraczało jego zdolności pojmowania. Nathan Bedlam, dziadek Cabe'a, poradziłby sobie z tym, gdyby żył. Wysoka do pasa trawa szeptała, gdy ostrożnie wędrował przez łąkę. Nie był to obłąkańczy szept Tzee, tylko harmonijny szept zaciekawienia, jakby on był dla łąki takim samym dziwem, jak ona dla niego. Zauważył z roztargnieniem, że nie ma tu wiatru i tym samym normalnego powodu, z jakiego zwykle kołysze się trawa. Zatrzymał się mniej więcej na środku łąki. Jeśli Brama miała się zmaterializować, to na pewno gdzieś tutaj. Nie zamierzał iść nigdzie dalej. Reszta zależała od Bramy. Jakby w odpowiedzi na jego nie wypowiedziane wyzwanie, krajobraz przed nim zosta! rozdarty. Pojawiła się luka w rzeczywistości. Z początku były to tylko dziwne, unoszące się w powietrzu linie energii, potem ogromna dziura, przez którą widział nie resztę łąki, ale zupełnie inny kraj. Może lasy, które oglądał wilczy najeźdźca, jeśli przypadkiem tamtędy przyjeżdżał. Raz jeszcze Gryfa uderzyła prawda zawarta w słowach dotyczących Krainy Snów. Tajemnicze ziemie istniały tyleż w rzeczywistości, co w wyobraźni. W środku tego rozdarcia w rzeczywistości stała Brama. Znów była inna, co tylko podkreślało jej związek z Krainą. Teraz przypominała łuk, w który wpasowane były potężne podwoje. Oba skrzydła były spróchniałe, a metalowe zawiasy pokrywała rdza. Lwioptak podejrzewał, że to zły znak. Mimo wszystko nie zamierzał rezygnować. Tym razem miał czas, żeby dostrzec inne szczegóły. Stworzenia, które już widział na bramie, były liczniejsze niż wcześniej. Miały długie ryjki oraz wielkie i okrągłe jak spodki oczy, które wszystko widziały. Nie wiadomo, czy były gadami, ssakami czy też demonami. Nie przypominały żadnych znanych mu stworzeń. Kolor ich skóry był czarny lub granatowy wpadający w czerń - trudno było to określić. Żadne nie wyglądało dokładnie tak samo jak inne, choć wszystkie miały wspólne, świadczące o pokrewieństwie cechy. Były jakby tysiącem odmian jednej istoty stworzonej do wypełnienia określonego celu. Wiedział, że dziwne stworzenia są strażnikami i wiedział też, że obserwują go pilnie, podobnie jak całą okolicę. Dalsze zwlekanie nie miało sensu. Gryf podniósł ręce - nie planował tego, ale akt ten wydawał się właściwy - i zawołał do istoty mającej władzę nad Bramą. - Przyszedłem poddać się twemu sądowi. Przychodzę jako zaginiony opiekun. Przybywam jako przyjaciel Krainy Snów i pytam, czy moje roszczenia są uzasadnione! - Po chwili wahania dodał: - Przybywam również w nadziei na odzyskanie własnej przeszłości, dobrej czy złej! Jeśli w przeszłości zawiodłem pokładane we mnie zaufanie, pozwól mi działać, aby je odzyskać! Brama milczała wyniośle. Drobni strażnicy - choć na dobrą sprawę niektórzy mieli więcej niż dwie stopy długości - gorączkowo skakali w górę, w dół i wokół Bramy, obrzucając lwioptaka spojrzeniami, co należało do ich obowiązków. Gryf stał ze wzniesionymi ramionami przez ponad pięć minut. Wreszcie opuścił ręce, cofnął się parę kroków i spojrzał na Troię i wielmożnego Petraca. Kobieta-kot posłała mu przelotny uśmiech. Najwidoczniej wierzyła, że brak odpowiedzi jest dobrą odpowiedzią. Zwierzęce oblicze Mistrza Opiekuna było niemal tak trudne do odczytania jak brak reakcji ze strony owianej legendą Bramy. Wielmożny Petrac po prostu odpowiedział Gryfowi spojrzeniem. Gryf odwrócił się do celu swoich poszukiwań. Rozdrażniony obojętnością Bramy, z westchnieniem zamknął oczy. Gdy je otworzył, zobaczył, że Brama się otwiera. Troia syknęła, a Petrac krzyknął ostrzegawczo. Gryf zamarł. Aż nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę, co przemyka przez Bramę. Nie jeden, tylko co najmniej sześciu, może nawet siedmiu ziejących nienawiścią intruzów, których łączyła wspólna nazwa. Gryf przypomniał ją sobie, gdy pierwsze stworzenie rzuciło się na niego. ,3iegusy". VIII Morgis nie przejmował się, że nie pozwolono mu pójść z Gryfem, który jego zdaniem ruszył na wyjątkowo głupią i niebezpieczną eskapadę. I to w imię czego! Żeby udowodnić swoją wartość Mistrzom Opiekunom. Powinien wymyślić inny sposób. Z rozmów z ojcem i z doniesień szpiegów smoczy książę wiedział, jaki jest były władca Penacles. Gryf miał wiele godnych pozazdroszczenia przymiotów, które w pełni ujawniły się podczas wspólnej podróży. Być może w innych okolicznościach Morgis nazwałby go przyjacielem, ale nie było to w stylu smoków. Gryf jest tymczasowym sprzymierzeńcem, powtarzał sobie, a kiedy powrócą do cesarstwa smoków, zawieszenie broni między nim a Błękitnym Smokiem dobiegnie końca. Nie powiedział swojemu towarzyszowi o pewnym drobiazgu, który miał w swoich sakwach. Gryf z pewnością nabrałby podejrzeń, gdyby wiedział, że Morgis wszystko przekazuje swojemu panu. Taki był jego obowiązek, lecz Gryf mógłby uznać to za oznakę nieufności czy nawet zdrady. Błękitny Smok wyłuszczył mu wszystko z detalami, choć Morgis miał pewne problemy ze zrozumieniem jego racji. Mimo potężnej postury, mimo wiedzy i doświadczenia nadal był miody w porównaniu ze swoim ojcem i Gryfem. Za sprawą gwałtownej śmierci swoich poprzedników zajął pozycję, której wcale nie pragnął. Jak większość przyborów do nawiązywania łączności, ten też był kryształem. Morgis nie udawał, że rozumie jego działanie. Ważne, że spełniał swoją rolę. Pewna myśl wpadła mu do głowy. Czy przypadkiem dzięki takim przyborom Kryształowy Smok nie podsłuchiwał rozmów, jakie toczyły się na dworze jego ojca, Błękitnego Smoka? Czyż na tym polegał sekret potęgi tamtego Smoczego Króla? Zadrżał na tę myśl. Po śmierci Lodowego jego połyskliwy brat z dalekiego południowego wschodu stał się najstarszym i zapewne najpotężniejszym z panujących Królów. Pozwolił myślom błądzić bez przeszkód. Robił to coraz częściej od pierwszej morskiej podróży z Gryfem. Lwioptak nazywał to wolnością myśli i powiedział, że dzięki niej ludzie wspinali się na coraz wyższe poziomy rozwoju. Morgis przypomniał mu, że książę Toma też był wolnomyślicielem. To zapoczątkowało dyskusję, która... Znowu to robił! Z wielką stanowczością książę zmusił się do skupienia myśli na krysztale. Z doświadczenia wiedział, że przekaz będzie słaby, gdyż kryształ nie był nastawiony na tak wielką odległość. Smok skoncentrował się, szukając w myślach umysłu ojca. Należało wziąć pod uwagę różnicę czasu, ale wątpił, czy w tej chwili odgrywa to znaczącą rolę. Mimo wszystko, jeśli to możliwe, wolałby nie wyrywać Smoczego Króla z drzemki. Obraz nie chciał się pojawić. Miał wrażenie, że mgła - nie, gęste opary - spowijają Krainę Snów, chroniąc ją przed zewnętrznym światem. Morgis zaklął. Czy dlatego opiekunowie zostawili mu kryształ? Czyżby wiedzieli, że nie zadziała? Nagle nawiązał kontakt z czymś innym. Nie wiedział dokładnie, co to takiego - swego rodzaju bratnia dusza. Smocza z natury i tak przytłaczająca, że książę niemal przerwał połączenie. Wyczuwał umysł... i coś więcej. Umysł smoka, ale jakiego smoka! Połączenie ustąpiło innemu obrazowi. Zobaczył bramę - Bramę - i Gryfa, stojącego przed nią ze wzniesionymi rękami. Po krótkiej chwili lwioptak opuścił ramiona i obejrzał się, najpewniej w stronę kobiety, która mu towarzyszyła, pomyślał cierpko Morgis. Będąc smokiem, z natury nie ufał przedstawicielkom drugiej płci. Jeśli smoczyca nie miała młodych pod opieką, często próbowała uwieść samca albo, co gorsza, człowieka. Nie potrafił zrozumieć fascynacji, jaką wzbudzali w smoczycach mężczyźni, i to wcale nie dlatego, że byli smaczni... Oczywiście, nie znaczy to, że książę próbował ludzkiego mięsa. Błękitny Smok ograniczył takie ekscesy do minimum, czym zaskarbił sobie wdzięczność i szacunek swoich ludzkich poddanych. Gryf odwrócił się z wyrazem konsternacji na ptasiej twarzy. Wtedy skoczyło na niego coś ciemnego, cienistego... Blada ręka opadła i wytrąciła mu kryształ z dłoni. Kamień z trzaskiem upadł na podłogę i pękł. But roztarł go w drobny proszek. Morgis spojrzał w pustkę, która była twarzą nieczłowieka. Nie dał się zwieść jej brakowi wyrazu. Zdążył już poznać moc tych istot. Ale nie był bezsilny. Miał na podorędziu zaklęcia przygotowane na podobną okazję i niemal odruchowo sięgnął po pierwsze z nich. Oczy, które umożliwiały wgląd do świata mocy, zobaczyły, że część spektrum skręca się i wyrzuca wstęgi siły w kierunku upiornego intruza. Niepodobna było powiedzieć, czy nie-osoba - cząstka umysłu księcia przeklęła Mistrzów Opiekunów, że nie nadali tym istotom prawdziwego imienia - widziała jak ludzie czy smoki, ale spojrzała w dół na swoje ciało i jakby przypatrzyła się jego dziełu, Morgis umocnił swoją władzę nad czarem i pozwolił sobie na lekki uśmiech. Istota o pustej twarzy przeszła przez jego pasma jakby były iluzją. Wstęgi mocy zamknęły się i przepadły paskudnie - pomyślał z roztargnieniem Morgis. - Bardzo paskudnie". Rzucił drugi, dużo silniejszy czar. Subtelność odeszła w przeszłość - najważniejsze było przetrwanie, za wszelką cenę. To, co rozpętał, miało rozedrzeć na strzępy cześć tej komnaty i rozrzucić przeciwnika we wszystkie świata strony. Miało. Powietrze wokół intruza zamigotałojaskrawo, oślepiając smoka. Książę przysłonił oczy i cofnął się chwiejnie. Wybuch, który miał być następstwem jego zaklęcia, nie nastąpił. Morgis nie był zbyt bystry, ale zaczął łamać sobie głowę nad jakąś sztuczką, która pokonałaby nieczłowieka. Magiczny atak żałośnie zawiódł. Może, pomyślał, konieczny jest atak fizyczny, ale przemieniając się w smoka, zbyt długo byłby bezbronny. Pozostawał miecz - a biegłość, z jaką nim władał, rozsławiła jego imię po królestwie ojca. Dobył go w mgnieniu oka. Kierowała nim nie tylko chęć obrony. Morgis chciał krwi tej istoty bez twarzy. Wydawało się, żenić innego go nie zadowoli. Z satysfakcją ujrzał, że przeciwnik zatrzymał się, kiedy odgadł jego zamiary. Oznaczało to, że uważa miecz za prawdziwą groźbę. Morgis uśmiechnął się i skoczył. Przeciwnik wyciągnął delikatną, bladą rękę i chwycił za ostrą głownię. Ostrze, które w ręku silnego smoka przecinało gruby na trzy stopy pień drzewa, nawet nie zadrasnęło jego dłoni. Pociągnął głownię ku sobie. Smok w ostatniej chwili puścił rękojeść, gdyż inaczej wpadłby w ramiona istoty. Zresztą, nie czyniło to większej różnicy - i tak brakowało mu pomysłów i przestrzeni. Istota powoli, metodycznie spychała go w kąt. Morgis pogodził się z nieuniknionym i przełknął swoją dumę. Krzyknął. Przynajmniej spróbował. Z narządem głosu wszystko było w porządku, był tego pewien. A jednak krzyk zabrzmiał nie głośniej niż szept. Nie musiał zgadywać, kto ponosił za to odpowiedzialność. Uderzył plecami o ścianę. Nie miał dokąd się cofać. Syknął. Doskonale. Jeśłi ta zjawa chce go dostać, dostanie go - całego. Skoczył, sięgając rękami ku pustemu obliczu, a jego postać topiła się i przekształcała w locie, pragnąc przybrać naturalną formę. Morgis parsknął drwiącym śmiechem, gdy rozszerzyły się jego szczęki i stracił wszelkie pozory człowieczeństwa. Teraz miało się okazać, czyjego napastnik wart jest tyle, ile mu się wydaje. Ręka, która sięgnęła ku jego twarzy, była tą samą, która praktycznie bez wysiłku zatrzymała ostrą, śmiercionośną broń. Tym razem wyciągnęła się po to, aby powstrzymać księcia i jego przemianę tak, jak uczyniły to tajemnicze Tzee. Warkot księcia przerodził się w krzyk - smok osunął się na kolana, znów w ludzkiej postaci. Walcząc z bólem, próbował oderwać rękę od twarzy. Równie dobrze mógłby pokusić się o oderwanie Smoczych Królestw od ziemi. Ogarnęła go panika. Morgis nigdy nie był w takiej beznadziejnej sytuacji. Nieczłowiek jakby spojrzał z góry na pokonanego przeciwnika. Bez śladu satysfakcji, bez śladu gniewu. Jedynym uczuciem, jakiego można się było domyślać, okazało się zaciekawienie. Morgis poczuł, że świat odpływa. Pozbawiona twarzy istota odsunęła rękę i przyjrzała się powalonemu smokowi. Morgis, niczego nieświadom, trwał na kolanach, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem. Istota wyciągnęła lewą rękę i nakreśliła znak na jego piersi. Potem, jakby zadowolona, odsunęła się od księcia, omiotła komnatę niewidzialnymi oczami i wreszcie wyszła, cicho i spokojnie. Nie minęła minuta, gdy książę wstał i otworzył oczy. Zamrugał, po czym sięgnął do sakiewki u pasa. Kryształ zniknął. Morgis zastanawiał się przez chwilę, potem zrobił krok w stronę reszty dobytku i nastąpił na miejsce, w którym intruz zmiażdżył przedmiot jego poszukiwań. Nie został po nim ślad. Niepomny niczego, Morgis przeszukał dokładnie swoje nieliczne rzeczy. Wreszcie poddał się i przykucnął na skraju krzesła. Najwyraźniej, pomyślał, Mistrzowie Opiekunowie odgadli, do czego służy kryształ, i postanowili go skonfiskować. Ponieważ nie pozostało mu nic innego do zrobienia, postanowił się zdrzemnąć. W drodze do łóżka zauważył miecz leżący na krześle. Za skarby świata nie mógł sobie przypomnieć, kiedy go wyjął. Ganiąc się za niedbalstwo, położył miecz w dogodniejszym miejscu. Łóżko było miękkie. Pod względem zbroi smoki miały jedną przewagę nad ludźmi - podczas gdy człowiek w zbroi nie mógł porządnie wypocząć, smok dostosowywał swoją niezwykłą "zbroję" wedle potrzeby i mógł się w niej wylegiwać do woli. Morgis położył się i odprężył. Nim zapadł w sen, zdążył pomyśleć, że ma nadzieję, iż Gryf wróci, zanim nuda doprowadzi go do szaleństwa. Biegusy były doskonałe w wykonywaniu swoich zadań i z łatwością wykorzystywały każdą nadarzającą się okazję. Kiedy pierwszy z nich zobaczył otwartą Bramę, nie minął czas potrzebny na zaczerpnięcie oddechu, gdy pozostałe podążyły za nim. Szary drapieżca błyskawicznie zorientował się w sytuacji i zaatakował najbliższy cel. Tylko fakt, że celem owym był Gryf, zepsuł skądinąd perfekcyjny manewr. Napastnik rozdziawił szczęki ze zdumienia, gdyż ofiary wcale nie było tam, gdzie być powinna. Gryf przez pewien czas - dłuższy niż ludzkie życie - wiódł twardy żywot najemnika. Niejeden raz był w opałach, z których wychodził bez szwanku. Nie przez przypadek. Z natury zwinny, osiągnął szczytową wprawę, o jakiej niewielu mogło marzyć. I nie zatracił tej bojowej biegłości, choć przez równie długi czas rządów w kwitnącym mieście- państwie nie była mu ona potrzebna. Biegus przepłynął nad jego głową i wylądował z gracją jakieś cztery jardy za nim. W locie zobaczył dwie postacie obserwujące tę scenę. Mistrz Opiekun! Biegus - niewyraźny, wilczy kształt - zadrżał z oczekiwania. Jak nagrodziłby go Ojciec... W innych okolicznościach Gryf z przyjemnością rozprawiłby się z tym stworzeniem, ale jego uwagę przykuło kilka innych ciemnych kształtów. Ostry słuch już go powiadomił, że pierwszy biegus postanowił zaatakować Troię i wielmożnego Petraca. Przyjął, że we dwójkę poradzą sobie z potworem. Zważywszy, że sam miał przeciwko sobie co najmniej pół tuzina, był to uczciwy podział ról. Atakujące biegusy stanowiły przerażający widok. Gryf uchwycił błysk ich zębów, płonące czerwienią ślepia i smukłe kształty szybkich drapieżników. A jednak nie były zwyczajnymi zwierzętami. Mieszały się i przenikały jeden przez drugiego jakby były niematerialne albo stanowiły cząstki tego samego stworzenia. Gryf jednak wiedział, że jeśli go zaatakują, kły i pazury będą aż nazbyt prawdziwe. Okrążały go, cześć zgodnie, część przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Cztery lub pięć. Nie potrafił powiedzieć, ile przeszło przez Bramę, nim ta postanowiła się zamknąć. Co najmniej jeden dołączył do tego, który atakował Troię i Petraca. Inny, pierwszy, który skoczył na niego po początkowej napaści, już nie żył - albo przynajmniej zniknął. Gryf złapał go w pazury, gdy sięgał mu do gardła. Najwyraźniej, kiedy zestalały się do ataku, biegusy były podatne na zranienie jak zwyczajne stworzenia. Wiedział, że następny atak jest kwestią chwili. Próbowały wziąć go w dwa ognie, zmusić do odwrócenia się w niewłaściwą stronę w niewłaściwym czasie, żeby jeden mógł przypuścić skuteczną szarżę. Pozostałe w mgnieniu oka rzucą się wtedy za nim. Była to prosta, ale skuteczna taktyka. Taktyka dobra w przypadku większości ofiar, ale nie Gryfa. Lwioptak sięgnął do królestwa czarów - mając konkretne zaklęcie na myśli - kiedy zauważył coś zdumiewającego. Biegusy tam też na niego czekały. Przynajmniej częściowo każdy z nich trwał w kontakcie z mocami, których szukał. Gdyby nie uważał, wpadłby w pułapkę. Cofnął się, nim go zauważyły. Skomplikowana sytuacja. Biegusy obserwowały go na obu poziomach, fizycznym oraz magicznym, i Gryf wiedział, na co czekają. Gdyby uległ pokusie i posłużył się czarami, dopadłyby go w jednej chwili. Jeśli użyje siły fizycznej... Co wtedy się stanie? Pierwszy zginął w następstwie ataku fizycznego. A może, podczas gdy biegusy pełniły wartę na dwóch odrębnych płaszczyznach, na fizycznej materializowały się tylko w trakcie ataku? Czy to znaczyło, że w innym przypadku były tylko nieszkodliwymi widziadłami? Cały proces myślowy trwał ledwie parę sekund, nie odrywając jego uwagi od grożącego mu niebezpieczeństwa. Gryf opanował tę sztukę do perfekcji w czasie niezliczonych kampanii. Najemnik, który nie potrafi myśleć w sytuacji, kiedy ważą się jego losy, szybko umiera. Za jego plecami rozległy się dźwięki bitwy, ale wiedział, że odwrócenie się choćby na chwilę jest niebezpieczne. Z drugiej strony, jeśli to, o czym myślał, było prawdą, możliwe, że widmowa cecha stworzeń zadziała na jego korzyść. Jeśli nie mogą skrzywdzić go fizycznie... Pozwolił im zatoczyć jeszcze dwa kręgi, a potem odsłonił prawy bok. Biegusom nie brakowało przebiegłości, ale były tylko zwierzętami, nie istotami rozumnymi. Instynkt wziął górę nad rozwagą i najbliższy napastnik skoczył. Z prędkością niemożliwą do osiągnięcia przez inne stworzenia, Gryf złapał przerażonego biegusa i zanim ten zdążył się zdematerializować, cisnął go na jego towarzyszy. Ci oczywiście nadal byli w bezcielesnym stanie - i o to chodziło. Zanim szybujący w powietrzu biegus zdążył cokolwiek zrobić, Gryf rzucił się za nim i w ten sposób, jeszcze przed upadkiem stworzenia na ziemię, on był już poza kręgiem. Biegusy zaczęły ujadać, a ten, który został wyprowadzony w pole, próbował złapać lwioptaka, zapominając, że już nie jest w materialnej formie. Wyrwawszy się z kręgu i skutecznie rozwścieczywszy biegusy, Gryf okręcił się w miejscu i, chwytając moc, która wpadła mu w ręce, skierował surową energię w najbliższych prześladowców. Stworzenie pędzące na czele stopiło się w jaskrawym rozbłysku mocy i rozmyło w nicość w pół skoku. Drugie miało czas, by się zatrzymać, ale też rozpuściło się jak okruszek lodu w buzującym ogniu. Trzeciej z niewyraźnych, wilczych postaci udało się odwrócić i uniknąć największej siły wybuchu, lecz i tak straciła zad i tylne nogi. Gryf z zaskoczeniem stwierdził, że wbrew bezcielesnej naturze biegusy krwawią, kiedy Ostaną zranione, jeśli oczywiście ciemna, wilgotna substancja była krwią. Pozostały jeszcze dwa. Najwidoczniej miały dość czasu, żeby ocenić swoje szansę. Były gotowe podkulić ogony i czmychnąć w chwili, gdy lwioptak spróbuje coś zrobić. Panując w pełni nad sytuacją, Gryf przyzwał z pamięci i zaklęcie i skupił się na łące przed dwoma umykającymi straszydłami. Trawa pochyliła się w ich stronę z wyraźną intencją. Tak jak sądził, biegusy zignorowany fizyczne zagrożenie i uciekały dalej, pochłaniając przestrzeń wielkimi susami patrzył jak otacza je falujące pole. Kiedy z drugiej strony nic się nie pojawiło z satysfakcją pokiwał głową. Nie chcą narażać łąki na większe zniszczenia, za iluzją fizycznego ataku ukrył małe wejście do portalu. Biegusy wpadły w nie niczego me świadome, a wejście natychmiast się zamknęło. Na nieszczęście dla nich portal wiódł tylko w jedną stronę. Gryf posłał biegusy w nieskończoną Pustkę, w wymiar nicości, który mógłby pochłonąć cały świat nie zostanie nasycony. Istniało niewielkie prawdopodobieństwo, żedwa stworzenia kiedykolwiek znajdą drogę wyjścia. Prędzej dopnie je coś innego unoszącego się w Pustce, niezależnie od formy, v|jakiej będą występować. Gryf skorzystał z podobnego portalu (z jakiegoś niejasnego powodu zwanego mrugającą dziurą), żeby wyrwać się wraz z Błękitnym Smokiem z rąk jednej z królewskich smoczych synów. Byli już na ścieżce wiodącej po Pustce, kiedy zbuntowany potomek Smoczego Króla zamknął wyjście. Uratowało ich tylko doświadczenie i dar szybkiego podejmowania decyzji. Teraz tytuł przynależny tamtemu smokowi nosił Moggis. Co martwemu po tytułach, prawda? Gryf wspomniał nagle gdy biegusy, które minęły go, żeby zaatakować Troię i wielmożnego Petraca. Nie zwrócił uwagi na fakt, że pomyślał przede wszystkim o niej. Gdyby zawrócił, przyjąłby, że uczynił to wyłącznie dlatego już kotka nie była Mistrzem Opiekunem jak jeleniogłowy Petrac. Z zadowoleniem zobaczył, że nie musi się obawiać, choć Wola Lasu sprawiał wrażenie dziwnie przybitego. Troia próbowała podnieść go na duchu. Popatrzyła na Gryfa. - Nigdy taki nie był - szepnęła. Petrac drgnął. Podniósł głowę, by spojrzeć na lwioptaka. Jelenie oblicze sprawiało, że malujący się na nim smutek nabierał tragicznego wymiaru. - Wybacz mi. W miarę, jak ginie Kraina Snów, każdy mój akt przemocy napawa mnie coraz większą odrazą. Były potworami, prawda, ale żyły, cieszyły się życiem... Czy są winne temu, że Niszczyciel uczynił je maszynami do zabijania? Gryf nie brał pod uwagę takiego punktu widzenia i zadecydował, że nawet nie spróbuje. Wojna sama w sobie była okropna, ale zastanawianie się nad życiem wroga, który jeszcze przed chwilą groził im śmiercią... To było zbyt niepokojące. Lwioptak wiedział, że zawsze bez namysłu będzie walczyć w obronie własnego życia i swoich przekonań. Wiedział, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi, a między bielą i czernią jest ogrom tonów szarości. Wymamrotał coś podobnego do wielmożnego Petraca, ale zabrzmiało to strasznie nieprzekonująco, nawet dla niego. Mistrz Opiekun po chwili się opanował. Podziękował Gryfowi ruchem głowy i zdobył się na nikły uśmiech. - Wiem, że robimy to, co musimy. Niszczyciel i jego dzieci, Aramici, nie godzą się na kompromis. Okazywanie potulności byłoby głupotą. Wilczy najeźdźcy po prostu przejechaliby po naszych trupach. - Potrząsnął głową. - Nie umiem wyjaśnić, co mnie naszło. Kiedy podniosłem laskę i wyrzuciłem biegusy poza granice istnienia, przytłoczyło mnie poczucie straty. Obawiam się, że to skutki tej długiej wojny. Gryf odetchnął z ulgą. Sytuacja była wystarczająco zła. Wyrzuty sumienia i rozterki moralne Mistrza Opiekuna mogły ją tylko pogorszyć. Nigdy nie chciałby przyjąć na siebie jego roli. Były władca Penacles odwrócił się do Bramy. Brama nie zmieniła wyglądu w czasie bitwy. Ciemne stworzenia nadal pomykały po niej i dookoła. Ciężkie, masywne drzwi były szczelnie zamknięte. Leciutki blask spowijał ogromną konstrukcję. "Zadowolona z siebie? - warknął w myślach Gryf. - Czy to był mój sąd - wpuszczanie stada straszydeł? Jakąż to grę prowadzisz, Bramo?" Nie był pewien, czy jest ona bezpośrednią częścią Krainy Snów, czy tylko narzędziem stworzonym przez kogoś w zamierzchłych czasach. Nieważne; była najbardziej konkretną rzeczą, na której mógł wyładować swój gniew. Troia zrobiła krok w jego stronę. - Gryfie... nie. Zlekceważył jej ostrzeżenie. - Daj mi spokój. Wielmożny Petrac z trudem dźwiga ciężkie brzemię. Ja chciałbym pozbyć się swojego. Co naprawdę chronimy? Czy Kraina Snów naprawdę o nas dba? Chcę poznać prawdę. I ruszył w stronę Bramy. Kiedy był trzy jardy od niej, zniknęła. Widział tylko drzewa i łąkę. A jednak, zanim zniknęła, ujrzał coś - jak gdyby wybrała tę chwilę, by przesłać mu swego rodzaju wiadomość. Wiedział, że równie dobrze mógł to sobie wyobrazić. Wizja trwała ledwie sekundę i nie mógłby jej opisać. Odebrał tylko wrażenie, że ma do czynienia z czymś ogromnym i potężnym. Nie Niszczycielem. Rozpoznałby zepsucie plugawego boga. Nie, ta istota była czymś więcej. I była uwięziona. Spowijały ją magiczne więzy, które świadczyły o niezrównanej mocy ich twórcy. Je także wyczuł. Stare wspomnienia poruszyły się w zakamarkach jego umysłu. Jak wiele z tych, które sugerowały coś niezmiernie ważnego i potrzebnego, z powrotem pogrążyły się w bagnie podświadomości. Gryf został sam, cicho i z goryczą przeklinając się za powrót do ziemi, w porównaniu z którą Smocze Królestwa wydawały się spokojne i zrozumiałe. Teraz bardziej niż kiedykolwiek był zdecydowany iść do Canisargos - nawet gdyby oznaczało to konfrontację z samym Niszczycielem. Wiedział, że prawdopodobnie do tego dojdzie. IX Mrok panujący w pomieszczeniu nie mógł zamaskować gniewu postaci siedzącej na jedynym krześle. D'Rak piorunował wzrokiem młodego dozorcę, któremu rozkazał nadzorować poczynania biegusów podczas swego wypoczynku. Aramita giął się w uniżonych ukłonach, zdjęty strachem. Starszy dozorca D'Rak nie słynął z nadmiaru miłosierdzia. - Mówisz, że zniknęła ponad połowa stada? Co to znaczy? Samodzielny dozorca, świadom losu swoich poprzedników, pilnie wbijał wzrok we własne buty. - - Mistrzu, jak powiedziałem. W jednej chwili były wszystkie, w następnej zostały tylko trzy. - - A ty nic nie widziałeś? - D'Rak zacisnął pięści w ataku wściekłości. Biegusy przepadły! Mistrz Watahy będzie niezadowolony - bardzo niezadowolony. Co gorsza, ten wypadek umocni pozycję D'Shaya. Dozorca miał nadzieję, że zakończone sukcesem polowanie wstrząśnie posadą, którą zajmował znienawidzony rywal. - - Nic - odparł potulnie jego podwładny. Nie obchodziła go walka o władzę. Interesowało go wyłącznie zachowanie w całości własnej skóry. Obrzucając stekiem plugawych przekleństw drzewo genealogiczne podwładnego, D'Rak zamknął oczy, by zastanowić się nad niepomyślnym obrotem wypadków. Prawie całe stado przepadło bez wieści, trójka ocalałych nie zdawała sobie sprawy, co się stało - były tylko zwierzętami, wbrew swojej inteligencji i przebiegłości. Czy zniknięcie biegusów mogło mieć coś wspólnego z incydentem, który zakończył się śmiercią całego miejskiego patrolu? Napływały też doniesienia o zwiększonej aktywności nieludzi, tych nie posiadających twarzy czarnoksiężników, z jakiegoś nieznanego powodu tolerowanych przez Niszczyciela. Istoty te zawsze były wyjątkowo neutralne. Dlaczego teraz nastąpiła zmiana? D'Rak niewiele wiedział o Gryfie i jego znaczeniu, ale podejrzewał, że nieludzie są znacznie lepiej zorientowani, podobnie jak D'Shay. Ale jeśli prowadzili jakąś grę, to była to ich własna gra. Opiekunowie Krainy Snów nie brali w niej udziału, co znaczyło, że nie mają pojęcia o domniemanej doniosłej roli lwioptaka. W takim razie czary Niszczyciela nadal spełniały swoje zadanie. Musiał znaleźć jakiś sposób na zachowanie twarzy. Złożenie w ofierze ciała nieudolnego młodego dozorcy było krokiem we właściwym kierunku, ale zdecydowanie nie wystarczało. D'Rak mógł kazać trzem pozostałym biegusom przetrząsnąć okolicę w poszukiwaniu braci - już rwały się do tego. Kłopot w tym, że z doświadczenia wiedział, iż nie znajdą żadnych tropów. Z drugiej strony już samo zniknięcie stworzeń wskazywało, że coś się dzieje. Mieszkańcy Krainy Snów nie interesowali się biegusami, chyba że nie mieli wyboru. Otworzył oczy i popatrzył na samodzielnego dozorcę, który przezornie trwał w tej samej uniżonej pozycji. - - Wezwij trzy pozostałe biegusy z powrotem do psiarni. Powiadom mnie, kiedy wrócą. Niech pełniący służbę dozorca wysonduje ich wspomnienia, świadome i podświadome. Możesz odejść. - - Mistrzu. - Młodszy Aramita cofnął się, na pozór niewzruszony, ale wewnętrznie nieprzytomny z radości. Nie wiedział, że złożenie go w ofierze już zostało przesądzone. D'Rak starał się do minimum ograniczyć dalsze straty. Zbłiżał się czas, kiedy on i D'Shay skoczą sobie do gardeł. Wiedział, że dla niego będzie to znojna walka. Nie przejmował się wyjątkową pozycją przeciwnika w hierarchii imperium. Gdyby D'Shay nie radził sobie z zawiłościami politycznych intryg Aramitów, cała łaska świata nie zjednałaby mu przychylności Niszczyciela. Przeżywali wyłącznie najzdolniejsi. Mimo wszystko dobrze byłoby mieć jakiś prezent dla rady; coś, co wymaże wieczny uśmieszek z wyniosłego oblicza D'Shaya. Starszy dozorca westchnął. Czas pokazać innym członkom rady, z jaką siłą powinni się liczyć. Większość z nich to wiedziała, ale zawsze dobrze było się przypomnieć. Bez większego namysłu przyzwał Oko Wilka z jego kryjówki. Planował tę chwilę od ponad dwóch lat - ponad dwa lata minęły od przypadkowego kontaktu z nimi. Ten kontakt prowadził do kogoś innego, do tego, kto wysunął mu zdumiewającą propozycję. D'Rak w owym czasie skwitował ją pogardliwym śmiechem, pewien, że to jakiś podstęp, ale późniejsze miesiące potwierdziły jej prawdziwość. W ciągu kilku ostatnich tygodni sprawa ta stała się przedmiotem jego najwyższej troski, asem czekającym w rękawie na odpowiedni moment. D'Rak położył ręce na czubku kryształu i wyrysował potrzebne wzory. Inny dozorca zauważyłby subtelne różnice w każdym głównym deseniu mocy, których porządek też odbiegał od zwyczajnego. Odstępstwa były nieuniknione, inaczej nie mógłby skontaktować się ze swoimi "sprzymierzeńcami" i zachować całej sprawy w tajemnicy. W grę wchodził również fakt, że umysły tych stworzeń tak dalece różniły się od ludzkich, iż normalny tryb postępowania nie przyciągnąłby ich uwagi. D'Rak wiedział, że nawiązał kontakt, gdy zaczęły się szepty. Pozwolił im narastać, wsłuchując się w ich imię i we własne, z doświadczenia wiedząc, że jest to konieczne. Tzee budziły w nim odrazę, ale miały swoje zalety, z których najważniejszą było powiązanie z tym, kogo szukał. Gdy Tzee wypełnią swoją rolę, zostaną nagrodzone... a potem zmiażdżone. Paskudztwo pozostawało paskudztwem, zwłaszcza, gdy przestawało być przydatne. Tzee... Tzee... Głosy narastały do obłędnego poziomu, który trudno było nazwać szeptem. D'Rak był rad, że rzucił czar głuszący taki hałas. Nie chciał przyciągnąć niczyjej uwagi. Nawet najbłahsza plotka szybko dotarłaby do D'Shaya, który miał zdumiewającą smykałkę do wydobywania prawdy. W środku Oka zmaterializowała się czarna plamka. Nabrzmiewała powoli, jak wrzód, przemieniając się w końcu w czarną chmurę, z której we wszystkie strony spoglądały niezliczone oczy. Nie była to prawdziwa postać Tzee. Jeśli dobrze wiedział, nie miały żadnej prawdziwej postaci. Objawiły się tak, jak postanowiło postrzegać je Oko - a postrzeganie kryształu zależało od operującego nim umysłu. D'Rak uśmiechnął się. Ich wygląd budził bezsprzeczną odrazę, w porządku. Z przyjemnością by się ich pozbył. Dozorca pozwolił Tzee nabrać siły, następnie szybko narzucił im swoją wolę. Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby mglista kolonia stworzeń uknuła jakieś zdradzieckie posunięcie. Wiedział, że patrzą pożądliwie na Oko Wilka - między innymi. Właśnie to doprowadziło do pierwszego kontaktu. Nie odkrył, czego chciały w zamian, i było to wystarczającym powodem do zachowywania czujności. Każda koncepcja, którą Tzee otaczały tajemnicą, była koncepcją obiecującą komuś marny koniec. Poza tym, pomyślał kwaśno, byłoby ironią losu, gdyby po tak długich przygotowaniach do konfrontacji z D'Shayem miał paść w ostatniej chwili ofiarą bezpostaciowego obłędu nazywającego siebie Tzee. Tzee nie były zadowolone z jego reakcji, ale miały dość rozsądku, żeby się nie sprzeciwiać. D'Rak odrobinę rozluźnił kontrolę. Na tyle, żeby wiedziały, iż skłonny jest do dalszych ustępstw, ale nie na tyle, żeby narazić się na niebezpieczeństwo. Gdyby postępował jak głupiec, nigdy nie osiągnąłby i nie zachował obecnej pozycji. W niecałą minutę Tzee przekazały mu wiadomość. Pogarda i odraza starszego dozorcy ustąpiła niemal wesołości. Podczas gdy jego przyboczni sprawiali mu zawód na każdym kroku, Tzee - przeklęte, denerwujące, nieznośne Tzee! - były niezawodne. Uzyskane od nich informacje przerosły jego najśmielsze wyobrażenia. Gryf i ktoś drugi rzeczywiście tu byli! Tzee przypuściły atak - oczywiście, nie zaplanowany właściwie myśląc, że ich błazeńskie sztuczki wystarczą. Co było do przewidzenia, skończyło się żałosnym niepowodzeniem. D'Rak nie podzielił się z nimi tymi myślami. Na razie zależało mu na ich pomocy. Obracał w myślach uzyskane informacje. Tzee zapytały, czy chce nawiązać kontakt ze zdrajcą z Krainy Snów. Dziwne, że siebie nie uważały za zdrajców. Z drugiej strony, po prostu postępowały zgodnie z własną pokrętną naturą. D'Rak namyślał się przez chwilę, potem przerwał połączenie, bez śladu zainteresowania patrząc na rozpraszający się wizerunek rozszeptanej masy. Nie musiał silić się na uprzejmość wobec Tzee. Wystarczyło, że wiedziały, iż tym razem nie ma ochoty na rozmowę ze swoim sojusznikiem. D'Rak wstał, przepełniony radością. Machnął ręką nad Okiem, odsyłając je w sobie tylko znane miejsce. Wreszcie miał w garści swojego rywala. Coś, co groziło mu bezpowrotną utratą prestiżu, stanie się jego najpotężniejszą bronią. Różne stworzenia, które trzymał w niezliczonych klatkach, poruszyły się niespokojnie, gdy opuścił prywatne komnaty i wszedł do miniaturowej sali sądowej. Funkcjadozorcy miała charakter na wpół religijny, ze względu na głęboki związek z Niszczycielem, a nadto wiązała się z obowiązkiem sprawowania sądów. Od czasu zajęcia tego urzędu - na drodze mordów, szczerze mówiąc - dwa razy w tygodniu zajmował się rozpatrywaniem petycji nowicjuszy, pragnących wspiąć się na wyższy szczebel w hierarchii. Sądził również tych, którzy zawiedli i co do których istniało podejrzenie nielojalności, a także zajmował się przypadkami szczególnymi, z których tylko umiejętności dozorcy mogły wydobyć prawdę na światło dzienne. Kilka wilczych masek zerknęło w jego stronę, a potem odwróciło się spiesznie, gdy wartownicy wyprężyli się w postawie na baczność. D'Rak wiedział, że jego rywal ma szpiegów w organizacji dozorców, ale nie wśród tych ludzi. Ci związani byli z nim na śmierć i życie. Jeśli on umrze, ich spotka to samo. Podobnie było z Zębem Niszczyciela, przedmiotem używanym przez większość dozorców do kontrolowania żołnierzy w poszczególnych Watahach, tylko że tutaj krew jednostki służyła innemu celowi. Nie tylko pozwalała starszemu dozorcy utrzymywać kontakt z podwładnymi, ałe tworzyła między nimi więź życia i śmierci. Jeśli zostawała ona przerwana, umierali. D'Rak dopilnował, żeby nie była to więź dwustronna. Nie przypadła mu do gustu myśl, że nagle pożegna się z życiem, gdy jeden z jego gwardzistów zginie od noża w jakiejś ulicznej potyczce. - - D'Altain. - - Mistrzu? - U jego boku zmaterializował się niski, szczupły mężczyzna. Od lat był jednym z przybocznych starszego dozorcy dzięki fanatycznemu oddaniu. Podwładny potarł rzadką brodę i skłonił się nisko. D'Rak nie dał się zwieść; wiedział, że pod tchórzliwą powierzchownością kryje się wyrachowany umysł. To mu odpowiadało, dopóki D'AItain pamiętał, gdzie jego miejsce. Strażnicy poruszyli się niespokojnie, gdy ktoś znalazł się tak blisko ich pana. Jednakże nie było powodu do obaw. W obliczu jego osobistej biegłości w posługiwaniu się mieczem połączonej z obecnością tak wielu wyszkolonych ludzi, każdy fizyczny atak spełzłby na niczym. Dodatkowym środkiem ostrożności był zaprojektowany przez niego skomplikowany system ochron, które spowijały go od stóp do głowy. - - D'Altain, odwołaj jutrzejsze sądy. Będę bardzo zajęty. Myślisz, że wystąpią jakieś problemy w związku ze zmianą planów? - Ton głosu D'Raka dawał do zrozumienia, żeby lepiej ich nie było. - - Nie, panie. Zajmę się tym natychmiast. - Adiutant nie odszedł, być może wyczuwając, że starszemu dozorcy jeszcze coś chodzi po głowie. D'Rak odwrócił się i wyszedł na balkon górujący nad centrum stolicy. Rozległe miasto Canisargos zdawało się ciągnąć w nieskończoność - a przynajmniej po sam horyzont. Widok zapierał dech w piersiach, tym bardziej, że obejmował tylu ludzi, nad którymi D'Rak miał władzę. Władzę, która wkrótce miała się zwiększyć. - Mistrzu? - Tylko dwa razy wcześniej D'Altain widział swego pana tak szczęśliwym i z żadną z tych dwóch okazji nie wiązały się przyjemne wspomnienia. Adiutant pomyślał, że D'Shay i D'Rak są siebie warci. Spiesznie zdusił tę myśl, wiedział bowiem, że starszy dozorca często każe innym sekretnie sondować umysły otaczających go ludzi w poszukiwaniu zbłąkanych, zdradzieckich myśli. Nie wspominając o tych, które po prostu uważał za interesujące. D'Rak pokiwał głową, bardziej do swoich myśli niż do adiutanta. - - Niech dwa skoordynowane zespoły dozorców nadzorują teren wokół królewskiego dystryktu. - - Mamy już tam jeden zespół. - - Mają być dwa. Poza tym mam dla nich specjalne instrukcje. Jeszcze jedno... - - Mistrzu? - D' Altain próbował nie okazać strapienia. D'Rak planował coś poważnego. To oznaczało, że w pewnym momencie ktoś umrze. Zawsze tak było w aramickiej polityce. - - Chcę, żeby zespół specjalny - złożony ze starannie wybranych wrażliwców - udał się do Qualardu i czekał na moje instrukcje. - - Do Qualardu? Starożytnej stolicy? Starszy dozorca obdarzył go posępnym, groźnym uśmiechem. - Uważaj, D'Altain. Qualard był jeszcze stolicą, kiedy przyszedłem na świat. Żyła ledwie garść ludzi z wyższych szeregów, którzy pamiętali Qualard jako kwitnącą metropolię. Tylko D'Shay wiedział, co dokładnie stało się w noc, w którą miasto legło w ruinie. D'Rak miał niewiele informacji, ale uważał, że wystarczą one do jego celów. Coś wpadło mu do głowy. - - Każ oznakować wrażliwców. - - Oznakować? - Tym razem drugi Aramita nie potrafił ukryć zaskoczenia. - Ale to oznacza... - - Nie będą potrzebni po wykonaniu zadania. - - Tak, Mistrzu. - - Możesz odejść, D'Altain. Nie zwlekaj i, przede wszystkim, nie spraw mi zawodu. - - Możesz na mnie liczyć. - Adiutant odszedł spiesznie. D'Rak patrzył za nim z cieniem uśmiechu. Potem skierował uwagę z powrotem na miasto i kłębiące się tłumy. Tysiące ludzi, wielu z nich władnych kontrolować imperium Niszczyciela. Wszyscy zajęci byli swoimi sprawami, gdy ich obserwował - i nadzorował. Uśmiech powrócił, tym razem na dłużej. Metal zachrobotał o metal, gdy D'Shay zamknął za sobą drzwi celi. Wydobył z więźnia prawie wszystkie informacje. Była to skomplikowana gra w wilka i lisa. D'Shay miał związane ręce, żeby nie rozerwać więźnia na sztuki, i więzień o tym wiedział. Podejrzewał, że źródło informacji w końcu wyschło. I dobrze, bo zauważył szarzenie własnej skóry, pierwszy ślad ostrych zębów czasu. Dwie zbrojne postacie stały przy drzwiach celi. Z daleka mogły być wzięte za aramickich żołnierzy w wilczych hełmach. A z bliska? D'Shay uśmiechnął się. Z bliska przypominały wizerunki wilczego boga, któremu poprzysiągł posłuszeństwo. Wszyscy na tyle głupi, by tu przychodzie, zasługiwali na to, co ich spotykało. Inna uzbrojona postać podeszła do niego miarowym krokiem i wyciągnęła owalny kryształ, który agenci D'Shaya wykradli z cytadeli D'Raka, samozwańczego cesarstwa w cesarstwie. D'Shay wziął kryształ z ręki sługi, który nadal patrzył w jego kierunku. Miejsca nie przysłonięte przez wilczy hełm były ciemne, jakby zbroja była pusta. Ale D'Shay wiedział lepiej. Ruchem ręki odprawił sługę, a gdy ten zniknął, podniósł kryształ na wysokość twarzy. Wpatrzył się w niego ze skupieniem. Pojawiła się twarz - twarz D'Altaina, jego szpiega, zdrajcy w szeregach głupca, który śmiał mienić się jego rywalem. D'Shaya cieszyło sprowadzanie ludzi przeciwnika na drogę zdrady. Była to swego rodzaju danina składana dniu, kiedy zwrócił się przeciwko Krainie Snów i zdradził ją dla władzy Niszczyciela. ¦- Mów. D'Altain przekazał wszystko, co mu powiedziano i co podsłuchał. Umysł D'Shaya pracował na najwyższych obrotach. Różne pomysły rodziły się, były analizowane i porzucane, gdy szpieg kontynuował sprawozdanie. Kiedy skończył, D'Shay bez słowa przerwał połączenie z wiarołomnym adiutantem i popadł w głęboką zadumę nad tym, co knuł jego rywal. Podał kryształ mrocznemu słudze w zbroi. Ten odszedł równie cicho, jak przybył. Qualard. Odwiedzanie byłej stolicy nie było zakazane, ale z pewnością nie zaliczało się do rzeczy, na które Niszczyciel wyraziłby zgodę, gdyby go o to zapytano. Mimo wszystko, gdyby starszy dozorca odpowiednio uzasadnił swoje poczynania, wilczy bóg mógłby nie tylko się zgodzić, ale nawet nagrodzić go za czujność. "Musi chodzić o Gryfa" - pomyślał D'Shay. Nikt inny nie wzbudziłby w D'Raku takiego zainteresowania stosem gruzów, który był wszystkim, co pozostało po dawnej stolicy. D'Shay nie ufał D'Rakowi i gardził nim, lecz nie odmawiał mu zdolności. Starszy dozorca coś knuł, do czegoś dążył, może nawet do konfrontacji - obaj wiedzieli, że pewnego dnia będzie to nieuniknione. Zastanawiając się nad rozwojem sytuacji, D'Shay zmierzał do miejsca, które mógł nazwać domem. Nie sypiał jak normalny człowiek. Na tym polegała jego przewaga nad rywalem obecnym i nad wszystkimi dawnymi. Niezależnie od jego mocy, stale uważali go za jednego z nich. Byl długowieczny, prawda, ale mogło to być po prostu nagrodą za wierną służbę Niszczycielowi. Znał się na czarach - swego rodzaju - ale nikt nie potrafił określić prawdziwego rozmiaru jego zdolności ani też nie wiedział, ile utracił w dniu, w którym obrócił się przeciwko dawnym towarzyszom. Komnata była oszczędnie urządzona, jakby mieszkańca nie bawiły błahostki. Trofea dawnych zwycięstw i magiczne przybory tworzyły niewielki pod względem rozmiaru, ale potężny pod względem mocy zbiór. Dwa stworzenia w klatkach powitały go dzikim sykiem. D'Shay musiał je rozdzielić, gdy stało się jasne, że się pozabijają. Traktował je wyjątkowo źle, co tylko powiększyło ich dzikość. Jeden z potworów rozpostarł skrzydła, na ile było to możliwe w ograniczonej przestrzeni klatki, i wydał krzyk będący połączeniem skrzeku atakującego orła i ryku niebezpiecznego, ogromnego kota. Stworzenia te były jego specjalnym prezentem dla Gryfa. Od nich pochodził jego przydomek "lwioptak" - były to prawdziwe gryfy. Zostały wyszkolone do jednego celu, miały znaleźć swojego pobratymca i rozedrzeć go na strzępy. Zdaniem D'Shaya było to dzieło wręcz poetyckie. Ta konkretna para reprezentowała dziesiąte pokolenie gryfów, które wyhodował, i był zadowolony, że doskonali zabójcy wreszcie będą mieli okazję się wykazać. D'Shay pochylił się nad klatką. - - Co chcesz zrobić? - - Zabić! Zabić! - wyskrzeczał gryf. Drugi natychmiast dołączył do niego. - - Zabić! Zabić! Wilczy najeźdźca pozwolił im zaskrzeczeć parę razy, potem nakazał ciszę. Umilkły prawie od razu, co było oznaką władzy, jaką nad nimi roztaczał. Zwierzęta były odważne, ale bały się go tak, jak nikogo innego - co zresztą świadczyło o ich dużym rozsądku. Jak niektóre ptaki, można było nauczyć je powtarzania na rozkaz tuzinów zwrotów, i D'Shay wbił im do głów takie, które miały porazić umysł Gryfa. - Wasz kuzyn jest ostatnim ze starych opiekunów - wyszeptał do stworzeń, które wlepiały w niego złe, pełne nienawiści ślepia. - Ostatnim z odmieńców, prawdziwych dzieci Krainy Snów. Reszta... - D'Shay lekceważąco machnął ręką. Gryfy skuliły się ze strachu, że je uderzy. D'Shay zaśmiał się. - Reszta to rasa uzurpatorów, z góry skazanych na przegraną. Nie mają nawet połowy mocy, którą on dysponuje - to znaczy, gdyby tylko pamiętał. - Oczy zapłonęły mu dziko. - Ostatni z pomocników jaszczura, ostatnie zagrożenie dla mojego istnienia i istnienia pana, któremu służę. Z jego końcem nasza więź stanie się wieczna. Pióra i futro zjeżyło się na grzbietach gryfów na dźwięk jego głosu. Zmienił ton na kojący, który nikogo nie zwiódł, i D'Shay wiedział, że nikogo nie zwiedzie. Była to drwina, nic więcej. - Sprawcie się dobrze, dzieci, a nagrodzę was tak, jak nie został nagrodzony żaden inny. Może rzucę warn na pożarcie ślicznego, pulchnego starszego dozorcę, jeśli tylko nie zgnije do tego czasu. Nie miał złudzeń. Niszczyciel zwróci się przeciwko niemu, jeśli D'Rak okaże się bardziej skuteczny, bardziej... drapieżny. Starszy dozorca był dokładnym przeciwieństwem dozorcy D'Laque'a, który towarzyszył D'Shayowi w zamorskiej podróży do Smoczych Królestw. Jego utrata była kosztowna pod niejednym względem. Dozorca D'Laque był potężny. Okazał się również rozsądny i byłby dobrym sprzymierzeńcem, gdyby powrócił z wyprawy. Jego śmierć była błędem, za który D'Shay zapłacił utratą części łask swojego pana. "Nie - pomyślał kwaśno - nie mogę cię nie doceniać, D'Rak. Wbrew łaskawym słowom, jakimi mnie nagrodził, Wielki Niszczyciel ogromnie interesuje się tobą. Może dlatego, że ty i ja jesteśmy tacy podobni... tak jak Gryf i ja... dlatego jesteśmy skazani na to, żeby szczerzyć na siebie zęby. Szkoda. Razem moglibyśmy obalić boga". D'Shay wzrokiem winowajcy rozejrzał się po komnacie. Bogowie słynęli z doskonałego słuchu, kiedy chodziło o usłyszenie pomyślanych, a nie wypowiedzianych na głos słów. Jeszcze raz zerknął na lekko szarą skórę. Teraz nie śmiał denerwować swego pana. Nie, dopóki nie przejdzie z tego ciała w następne. Musi zaczekać. Po zbyt szybkim przejściu byłby słaby, a skoro w grę wchodził i D'Rak, i Gryf, to mogłoby się okazać dla niego fatalne w skutkach. Jedno z jego cennych stworzeń zaskrzeczało ze złością i zniekształcone "Zabić!" wyrwało się z jego dzioba. Gryfy nie mogły doczekać się, kiedy wreszcie będą mogły rozpostrzeć skrzydła, i nawet strach przed panem nie hamował ich zapału. Jakby na dany znak, dwaj słudzy w zbrojach wciągnęli do komnaty nagą, cuchnącą postać. Najpewniej skazaniec, pomyślał D'Shay. Z zasady prosił o skazańców. Walczyli o życie, co było doskonałym ćwiczeniem dla gryfów. D'Shay podszedł do łypiącego na niego mężczyzny, wyciągnął zakutą w rękawicę dłoń i gwałtownie pociągnął go za włosy, odchylając mu głowę do tyłu. Przez sekundę wyobrażał sobie orle oblicze swego obecnego przeciwnika i dawnego towarzysza. - Zabawimy się - mruknął. - W grę, która może wrócić ci wolność... Wielmożny Petrac nalegał, żeby poszli z nim do gaju, w którym urządził sobie dom, choćby na czas potrzebny na szybkie posilenie się. Gryfa gnało do Sirvak Dragoth, żeby ruszyć w drogę do Canisargos, ale Troia cicho dała do zrozumienia, że zaproszenie Woli Lasu jest zaszczytem, jaki spotyka nielicznych. Choć Petrac był Mistrzem Opiekunem i przyjacielem otaczającego ich lasu, wiódł pustelnicze życie. Nawet inni opiekunowie uprzedzali go, jeśli chcieli złożyć mu wizytę. Okazało się jednak, że Petrac nie jest jedynym mieszkańcem gaju. Jego goście z zaskoczeniem stwierdzili, że istnieje tu coś, co w Krainie Snów uchodziło za wioskę. Gryf nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział takie siedlisko. Nazwa "wioska" nasuwała się wyłącznie ze względu na fakt, że liczba ruchliwych mieszkańców wynosiła co najmniej trzy tuziny. Gryf nie miał pojęcia, czy są to elfy czy też mieszańcy elfów i ludzi. Nie przypominali znanych mu elfów ani półkrwi elfów, ale wiadomo było, że przedstawiciele tej rasy znacznie różnią się wzrostem i są tak zróżnicowani społecznie jak ludzie. Dobrze, że ci nie przypominali drażliwych, drobniejszych leśnych elfów, których ich roślejsi bracia nazywali duszkami. Ci byli słusznej budowy i urodziwi. Tutaj, na łonie natury, chodzili mniej lub bardziej rozebrani - przy nich Troia wydawała się okutana w warstwy odzieży. Obwieszali się świecidełkami, a skąpe odzienie pasowało barwą do samego gaju. Gryfa i Troię powitali zaciekawionymi spojrzeniami i przyjaznymi uśmiechami, ale obecność wielmożnego Petraca rzuciła ich na kolana. Lwioptakowi nasunęło się tylko jedno określenie - wiernopoddańczy hołd. Zdążyli przejść przez wioskę, gdy Petrac rozpostarł ręce i rzekł: - Jesteśmy. Podoba warn się? Gryf, który znał siedziby innych mieszkańców lasu, spodziewał się, że zobaczy budowlę łączącą w konstrukcji cechy natury z przemyślnością ludzi. Cabe i Gwen Bedlamowie mieszkali w Dworze, rozległym, pradawnym domostwie złożonym z pnia masywnego drzewa i kamiennych dobudówek. Trudno było powiedzieć, gdzie kończy się kamień, a zaczyna drzewo, tak zręczni byli jego budowniczy. Był przekonany, że siedziba Woli Lasu co najmniej dorównuje wspaniałością Dworowi. Tym, co Mistrz Opiekun nazywał swoim domem, była maleńka polanka osłoniętą przez pnącza. Gryf stwierdził, że mur roślin nieprzyjemnie kojarzy się z dziełem Tzee, ale tutaj nie służył złym celom. Prymitywne krzesełka z drewna i słomy wraz z wielką leżanką tworzyły umeblowanie, które najwyraźniej zaspokajało osobiste potrzeby Petraca. Na wysokim do pasa, płaskim kamieniu w pobliżu leżanki stała misa ze świeżymi owocami, gałązkami, liśćmi i innymi darami lasu. Gryf przeniósł spojrzenie z misy na gospodarza, uświadamiając sobie, że opiekun nie tylko wygląda jak jeleń, ale i ma potrzeby tego zwierzęcia. Zastanowił się, jak jego ludzka część radzi sobie z taką dietą. - Siadajcie, proszę. Poczęstujcie się owocami. - Wielmożny Petrac ujął Troię pod ramię i poprowadził ją do stołu. Kobieta-kot, podobnie jak Gryf, nie wiedziała, co począć. Jej mina wyraźnie wskazywała, że spodziewała się bardziej okazałej rezydencji po kimś, kogo darzyła tak wielkim szacunkiem. Lwioptak widział, jak zacisnęła wargi. Haggerth i Mrin/Amrin mieszkali w ogromnym, eleganckim Sirvak Dragoth, Petrac zaś ledwie wiązał koniec z końcem w miejscu, które z pewnością nie zapewniało mu schronienia nawet przed umiarkowanym deszczem. Gryf nie przypuszczał, żeby tak naprawdę było, ale postanowił nie pytać - jeśli Wola Lasu zechce, sam wyjaśni im pewne rzeczy. Wielmożny Petrac podprowadził kobietę-kota do krzesła i pomógł jej usiąść, co samo w sobie mówiło wiele o szacunku, jakim go darzyła. Gryfwątpił, czy pozwoliłaby komukolwiek innemu tak sobą kierować. Dziwne, poczuł ukłucie zazdrości, ale szybko o nim zapomniał, gdy zauważył, że krzesło Troi się rusza. Nie, ono się zmieniało. Nie będąc na to przygotowana, kotka zesztywniała, jakby spodziewając się, że lada chwila zostanie zrzucona na ziemię. Wola Lasu wybuchnął zaskakująco głębokim śmiechem. - Tylko dostosowuje się do twojej sylwetki. Odpręż się. Skończy szybciej, gdy przestaniesz się wiercić. Gryf odwrócił się i przyjrzał najbliższemu krzesłu. Jak inne, sprawiało wrażenie skleconego byle jak sprzętu. Zastanowił się, czy jego projekt jest przykładem poczucia humoru opiekuna. Usadowił się z pewną niechęcią. Wrażenie było zaskakująco przyjemne. Siedzisko było ciepłe, miękkie i, gdy rozluźnił mięśnie, idealnie dopasowało się do jego ciała. Kiedy spełniło jego wymagania, ruchem głowy wyraził aprobatę gospodarzowi. Troia, nadal się wiercąc, parsknęła w jego kierunku. - Skosztujcie owoców - zaproponował Wola Lasu. - Przepraszam, że nie proponuję warn mięsa, ale mam nadzieję, że zrozumiecie. Zabicie zwierzęcia na żywność byłoby dla niego, przyjaciela lasu, morderstwem, chód rozumiał potrzeby innych i wiedział, że wiele z zaprzyjaźnionych z nim zwierząt poluje jedno na drugie, gdy tylko się oddala. Mierząc wzrokiem owoce, Gryf przybrał znacznie wygodniejszą ludzką postać. Wielmożny Petrac przyglądał się temu niemal bez zainteresowania, ale Troia otwarła szeroko oczy, jakby lwioptak przemienił się w Tzee. Nigdy nie widziała, jak jadł, i tym samym nie wiedziała ani o jego zdolności zmiany kształtu ani tym bardziej o tym, że pewne rzeczy woli robić w ludzkiej postaci. - - Jesteś wszechstronną istotą, Gryfie - skomentował Mistrz Opiekun, częstując się owocem. - - Miałeś tę samą twarz, kiedy cię pojmałam, tylko że wówczas była to iluzja - dodała Troia. - - Oparta o fakt. Czasami przyłapuję się na mimowoinej przemianie. To jedyna postać, jaką mogę przybierać. Wszystko inne wymaga wielkich czarów albo skomplikowanej iluzji. Przepraszam, jeśli to dla was krępujące. - - Ależ nie - zapewnił wielmożny Petrac. Przegryzł garść trawy i liści, co dla jego gości stanowiło osobliwy widok. Troia spojrzała na Gryfa. - Wymaga przyzwyczajenia, ale z pewnością wygląda całkiem nieźle. Gryf pozwolił sobie na uśmiech. - Miło mi, że ci się podobam. Ku jego zdziwieniu spuściła wzrok, nagle zainteresowana trzymanym w rękach owocem. Gryf szybko zmienił temat. - - Wielmożny Petracu, dziękuję ci za gościnę, ale nie mogę zostać. Niezależnie od ryzyka, muszę iść do Canisargos. D'Shay jest kluczem do mojej przeszłości i, jak mi się wydaje, kluczem do obecnego kryzysu. - - Masz na myśli nie kończącą się wojnę na wyczerpanie. - - Skoro tak to nazywasz. Ręczę, że prawdopodobnie już wie o moim przybyciu. Musi się też domyślać, że w chwili, kiedy się dowiedziałem, iż nadal cieszy się życiem, poprzysiągłem mu śmierć. - W takim razie, dlaczego narażać się na trudy podróży? Z pewnością zastawi kilka pomysłowych pułapek. Shaidarol zawsze miał smykałkę do takich rzeczy. Gryf po chwili wahania odparł: - - Ponieważ wie, że ruszenie za nim jest moim biletem do bezpiecznego przejścia przez stolicę Aramitów. - - Co? - Troia przerwała kontemplację owocu. - To absurd! - - Doprawdy? D'Shay i ja jesteśmy podobni pod wieloma względami. On też chce mnie dopaść, sam. To sprawa osobista. Zapomnij o wilczych najeźdźcach. D'Shay postawił sobie za punkt honoru pozbawienie mnie życia, a ja uczyniłem to samo w odniesieniu do niego. - - Najstraszliwsze wojny toczą się między "braćmi". - Wielmożny Petrac potrząsnął głową. - Konfrontacja między wami dwoma z pewnością okaże się groźniejsza w skutkach niż niecne sprawki Niszczyciela. - - Albo położy kres zagrożeniu ze strony wilczych najeźdźców. Muszę się dowiedzieć, dlaczego oni mnie pamiętają, a wy nie. Zapadła krępująca cisza przerwana łopotem skrzydeł kruka, który znienacka przysiadł na ramieniu Mistrza Opiekuna. Wielmożny Petrac pogładził pióra ptaka. - Jestem przekonany, że Haggerth musi się niepokoić o wynik twojego "sądu". Gryf zmarszczył brwi. - - Rzekłbym, że nie był rozstrzygający. - - Przeciwnie, stawiłeś czoło wielu dzieciom Niszczyciela i pozbyłeś się ich wszystkich. Mogłeś przecież dołączyć do nich i zabić nas, a przynajmniej spróbować to zrobić. - - On by tego nie zrobił! - prychnęła Troia, w zdumiewającym tempie wysuwając pazury. Popatrzyła na nich i skrzywiła się. - Prze... przepraszam. - - Wierzysz w niego, kiciu, jak ja.- Wola Lasu przeniósł kruka na rękę i wyszeptał coś do niego. Ptak zaskrzeczał kilka razy. Petrac pokiwał głową i dodał coś półgłosem. Kiedy skończył, podniósł rękę w powietrze i pozwolił krukowi odlecieć. - - To od Haggertha. Myślę, że przekona go wiadomość, jaką mu przekazałem. Masz tylko jeden problem, a dotyczy on twojego przewodnika, niejakiego Jerilona Dane'a. - - Jego?! - Tym razem kobieta-kot nie przeprosiła za demonstrację pazurów. - Przez niego straciłam swój klan! Kazał wyciąć kocięta! - - Nie. Co prawda ponosi odpowiedzialność za śmierć wielu, ale w bitwie. Jerilon Dane był jednym z bardziej cywilizowanych aramickich oficerów. To stało się przyczyną jego zguby. To dlatego został lisem w polowaniu biegusów. Nie robił prawdziwych postępów - przynajmniej w oczach Mistrza Watahy - i okazywał współczucie, a jest to cecha, którą wilczy najeźdźcy od stuleci próbują wyplenić ze swoich żołnierzy. - - Odłożę swój osąd do czasu, kiedy z nim porozmawiam - zadecydował Gryf. - Wszystko się zmienia, ludzie też. To ten problem? Mistrzowie mu nie ufają? - - Haggerth, jak się wydaje, mu wierzy. Mrin/Amrin... chyba też. Inni Mistrzowie Opiekunowie nie angażowali się w tę sprawę i prawdopodobnie podporządkują się temu, co my postanowimy. Nie, problem polega na tym, że Dane odmawia powrotu. Mówi, że podróżowanie z tobą oznacza dla niego pewną śmierć. Jeden cud wystarczy. Trudno go winić, jeśli weźmie się pod uwagę jego punkt widzenia. Gryf brał pod uwagę punkt widzenia byłego wilczego najeźdźcy... i kilka intrygujących możliwości, jakie wynikały z jego obecności w Krainie Snów. - Ten człowiek był aramickim dowódcą. Wysokiej rangi. - Tak. Wstał. - Wobec tego muszę podziękować ci za gościnę i odejść, wielmożny Petracu. Niezależnie od tego, czy zdołam nakłonić tego Dane'a do wyruszenia ze mną do Canisargos, muszę z nim pomówić, choćby tylko dla dobra mojego rozumu! Mistrz Opiekun zmarszczył czoło, na ile pozwalały mu na to zwierzęce rysy. III - Nie nadążam za twoją logiką... Gryf popatrzył na Troię, ale ona pokręciła głową, oznajmiając brak zrozumienia. Były monarcha Penacles wskazał na oboje i powiedział: - - Ani wy, ani nikt inny w Krainie Snów nie zachował o mnie żadnych wspomnień. Stale mi to powtarzacie. - - W rzeczy samej - przyznał Wola Lasu. - Choć niewielu z nas jest dość starych, by pamiętać bardzo dawne czasy - wojna zebrała żniwo, którego nie wzięła natura - niektórzy powinni zachować wspomnienia. - - A kto pamięta? - Shaidarol, oczywis'cie, ałc tylko dlatego... Mistrz Opiekun urwał, gdy Gryf pokiwał głową. - - Dlatego, że był jednym ze sług Niszczyciela. Jak niegdyś Jerilon Dane. - Gryf splótł ramiona i uśmiechnął się niewesoło. - Jerilon Dane mógł zachować wiedzę przeszłości, a ja wydrę ją z niego nawet gdybym musiał posłużyć się pazurami! - - Nie mogę ci pomóc - stwierdził bezdźwięcznie były wilczy najeźdźca. - Nie mam ci nic do powiedzenia. W czasie długiej, barwnej przeszłości zdarzało się, że Gryf był bliski utraty panowania. Szczycił się tym, że nigdy do końca nie uległ bestii będącej jego częścią, choć przy paru okazjach chwiał się nad skrajem przepaści. Teraz osiągnął taki właśnie punkt. Zgromadzili się w komnacie, w której Haggerth i Mrin/Amrin przesłuchiwali go pierwszy raz. Poza dwoma Mistrzami Opiekunami było tam prawie dwa tuziny innych, głównie nieludzi - inaczej Beztwarzych, jak zaczął ich nazywać Morgis, któremu nie podobało się pierwsze, niezgrabne określenie - którzy z pozorną obojętnością czekali na wynik spotkania. Morgis i Troia również byli obecni. Stawiły się też dwie inne ważne w tej sytuacji figury. Jedną był Mistrz Opiekun - chudy, łysiejący mężczyzna z długim fletem, siedzący w milczeniu na uboczu. Ani Haggerth, ani Mrin/Amrin nie uczynili nawet próby przedstawienia go przybyszom. Drugą osobą, oczywiście, był wilczy najeźdźca Jerilon Dane. Nie można było zarzucić mu tchórzostwa. Młodszy, niż Iwioptak się spodziewał, sprawiał wrażenie człowieka, który całe lata spędził na froncie albo w jego pobliżu - podobne cechy Gryf dostrzegał za każdym razem, gdy spoglądał w lustro. Jeśli nie był tchórzem, w takim razie świadomie sprzeciwiał się jego woli, gdyż nie chciał wyznać, co było mu wiadome. Gryf powrócił do swej zwyczajnej postaci i bez oporów korzystał z drapieżnej powierzchowności. Wyciągając jedną zbrojną w szpony rękę, złapał dowódcę za przód koszuli i przyciągnął go do siebie - tak blisko, że nos Aramity znalazł się w odległości cala od jego ostrego dzioba. Trzeba oddać sprawiedliwość, że Dane tylko głośno przełknął ślinę. - Powiesz mi - Gryf wyraźnie, z naciskiem wymawiał każde słowo - co w mojej osobie tak bardzo niepokoi twoich dawnych panów i co zostało skradzione ze wspomnień mojego ludu, bo jeśli tego nie zrobisz, to pokażę ci dokładnie, dlaczego gryf z dziczy jest bestią, której większość nauczyła się unikać - nawet największe drapieżniki. Jerilon Dane obdarzył go niebezpiecznie szyderczym uśmiechem - niebezpiecznym dla niego, gdyż Gryf nie lubił bezczelności - i oderwał rękę lwioptaka od swojej koszuli. Grzywa podniosła się na karku Gryfa i było widać, że ledwo nad sobą panuje, a jednak Dane wyglądał tak, jakby nic sobie z tego nie robił. Haggerth, stojąc za nimi, powiedział: - - W tej komnacie nie będzie rozlewu krwi, Gryfie. Nawet gdybyśmy musieli cię powalić innymi środkami. - - Nie będzie takiej potrzeby - parsknął Aramita. - Gdyby ten odmieniec słuchał zamiast skrzeczeć, zrozumiałby, co mówię. - - Rozumiem całkiem dobrze, ścierwojadzie. Teraz Dane się najeżył, choć, oczywiście, nie w dosłowny sposób. - Nie słuchasz! Nie mogę powiedzieć ci tego, co chcesz wiedzieć, ponieważ nic nie pamiętam! Gryf cofnął się, wstrząśnięty. Nikt inny nie odezwał się słowem. Nie było słychać nawet oddechu. - Co? - To było wszystko, co zdołał wykrztusić Iwioptak. Jerilon Dane znów parsknął szyderczo. - - Gdy tylko zbudziłem się w tej cytadeli, stwierdziłem, że mam luki w pamięci. Zapomniałem to wszystko, co zamierzałem wyznać w zamian za azyl, łącznie z rzeczami dotyczącymi ciebie. Kiedy uświadomiłem sobie, co się stało, odpowiadałem wymijająco z obawy, że panowie Sirvak Dragoth wydadzą mnie biegusom. - - Nigdy byśmy tego nie uczynili - zapewnił go Haggerth. - - Żaden z was nie dorastał pod władzą Mistrza Watahy czy, skoro o tym mowa, Wielkiego Niszczyciela. Nie mogłem być pewien. Myślałem, że może niektórzy z was zachowali jakieś strzępy wiedzy - takie przekonanie żywi wielu członków wilczej rady, jeśli w tej sprawie pamięć mnie nie myli. - - Musiało być wiele ofiar wśród starszych opiekunów - skomentował z goryczą Mrin/Amrin. W obu jego głosach zabrzmiały sprzeczne tony, lecz nikt nie chciał dociekać ich powodu. Dane pokiwał głową. - W takim razie jesteście w gorszej sytuacji niż sobie wyobrażaliśmy. Pamiętam, że zawsze istniała obawa, iż wy, mieszkańcy Krainy Snów... - jego głos ociekał sarkazmem, co było podświadomą spuścizną lat życia jako wilczy najeźdźca - możecie... możecie... możecie... - Odetchnął głęboko. - Trudno mi ubrać myśl w słowa. Z tego, co mi wyjaśniono i co sam wydedukowałem, wynika, że możecie odkryć to, co jest dla was sprawą najwyższej wagi. Były oficer zaklął, wyczerpany wysiłkiem, jaki wiązał się z wypowiedzeniem tego zdania. - - Prze... przepraszam. Inaczej nie mogę. - - Bardzo silne czary - mruknął Haggerth. - - Niewiarygodnie silne - potwierdził Mrin/Amrin. Trzeci Mistrz Opiekun pogładził flet i pokiwał głową. To wszystko. Jerilon Dane uśmiechnął się gorzko. - - Spodziewaliście się czegoś mniej po moim panu, Niszczycielu? - - Postaraj się pamiętać, że on już nie jest twoim panem, Aramito - syknęła Troia. Było jasne, że życie tego człowieka nic dla niej nie znaczy. - - Staram się. - - Możemy obejść się bez próżnej zwady - wtrącił Gryf. - Czas ucieka, chciałbym ruszyć do Canisargos. - - Już oznajmiłem, że tam nie wrócę. Luperion jest niczym w porównaniu z Canisargos. Gdy został stolicą po zniszczeniu Qualardu, dozorcom rozkazano otoczyć miasto siecią skomplikowanych czarów, przez którą nie prześlizgnie się niezauważalnie nawet jeden gliniany garnek. Wyobrażasz sobie, co się stanie, gdy zmaterializujesz się w mieście albo w jego pobliżu? Rozlegnie się więcej alarmów - niesłyszalnych dla wszystkich prócz dozorców, oczywiście - niż gdyby pojawił się sam Niszczyciel. - - Tyle pamiętasz, prawda? - - Mój były pan - zaczął Dane, zerkając na Troię - najwyraźniej nie widział nic złego w rozgłaszaniu wieści o takich zabezpieczeniach. - - Ja bym sssię z nim nie sssprzeczał - syknął Morgis. Był tak poruszony ostatnimi wydarzeniami, że zapomniał o dbałości o poprawną wymowę. - Taka obrona jessst bardzo kosztowna, ale z pewnośśścią ssskuteczna. - - Była kosztowna. Jak zrozumiałem, większość zaangażowanych w nią dozorców zginęła w trakcie rzucania czarów. - - Bardziej prawdopodobne, że padli ofiarami "wypadku" - dodał smok. - W niektórych miejssscach nie jessst to niezwyczajna praktyka. Gryf bacznie przyjrzał się swojemu towarzyszowi. Nie byłby zdziwiony, gdyby smoki robiły takie rzeczy. Bóg świadkiem, że wielu ludzi eliminowało możliwość wycieku tajemnic przez eliminowanie tych, którzy tę wiedzę posiadali. Coś zaskoczyło mu w głowie. - - Wspomniałeś o Qualardzie, Starej stolicy. Dane wzruszył ramionami. - - I co z tego? Niejeden z Beztwarzych - lwioptak uznał, że określenie wymyślone przez smoka jemu też odpowiada - drgnął, gdy rozmowa zeszła na zburzone miasto. Był to nieznaczny ruch, drżenie palca czy skurcz ciała, ale Gryf, doświadczony drapieżnik, dostrzegł zmianę w ich zwykle biernej postawie. Postanowił nacisnąć. - - Co się stało w Qualardzie? - - To nawet ja mogę powiedzieć - wyrwała się Troia, leniwie przeciągając ręką po udzie. Gryf zmusił się do patrzenia jej wtwarz. - Dowódcy wilczych najeźdźców żałośnie zawiedli swego psiego boga. Ukarał ich i wszystkich innych w mieście. Pokazał, jakiemu geniuszowi psie żołdactwo winne jest posłuszeństwo. Były najeźdźca zbladł, ale po chwili przypomniał sobie, gdzie się znajduje. Pokiwał głową. - - Mniej więcej to prawda. Gryf nie był pewien. - - Trochę drastyczne, nawet znając charakter Niszczyciela. - Jeśli było inaczej, ja nic o tym nie wiem. To znaczy, nie pamiętam. - A pamiętasz, kiedy to się stało? Pytanie wywołało lekki uśmiech. - - Nie jestem starszy od ciebie, lwioptaku. Przed moim urodzeniem. Co najmniej parę stuleci, jak myślę. - - To by się zgadzało - mruknął Gryf. Wyciągnął rękę i z zadumą potarł się po karku. - - O co chodzi? - Mrin/Amrin zapytał Haggertha. - Co się snuje po tym jego ptasim móżdżku? Haggerth wzruszył ramionami, ale możliwe, że jego woal skrywał uśmiech. Z pewnością nie podzielał obaw drugiego opiekuna. Trzeci Mistrz Opiekun, nie pytany o zdanie, wyjął szmatkę i zaczął polerować misternie rzeźbiony flet. - - Dane, wiesz coś o rozplanowaniu Qualardu? Wiem, to mało prawdopodobne, ale... - - Wiem, Gryfie. - - Wiesz? - - Dzieje miasta stanowią część historii wojska. Przyznaję, że zgłębiałem historię bardziej niż było to konieczne, i stąd wiem, że we wczesnych latach istnienia Qualard brał udział w wojnach. Pod jego murami stoczono kilka z największych bitew, ale do czasu upadku uważany był za miasto nie do zdobycia. Mrin/Amrin mruknął coś niezrozumiale. Nie kwapił się, żeby to powtórzyć, a nikt inny nie zamierzał o to prosić. Gryf odwrócił się do Mistrzów Opiekunów. - - Za waszym pozwoleniem, zmieniłem zdanie. Chciałbym udać się do Qualardu. - - Po co chodzić do ruin miasta martwego od dwóch stuleci? - zapytał lekceważącym tonem Mrin/Amrin. - Trudno przypuszczać, że zachowało się tam coś wartościowego. - - Ale może być inaczej. Mam waszą zgodę? Haggerth popatrzył na Mrina/Amrina, który wzruszył dwoma parami ramion na znak zgody. Zawoalowany strażnik odwrócił się do Gryfa. - Dlaczego nie, nie widzę przeszkód. Wątpię, czy zakazy powstrzymałyby cię przed znalezieniem drogi. Z drugiej strony, sam Qualard może być martwy, ale możesz napotkać coś, co grasuje w ruinach. Nawet Aramici omijają to miejsce szerokim łukiem. W oczach Iwioptaka zapłonął ogień, który starzy towarzysze, tacy jak były głównodowodzący Toos (obecnie najpewniej zwany królem Toosem I z Penacles), od razu by poznali. Był to błysk, który sugerował, dzięki czemu Gryf odnosił sukcesy jako dowódca i co zaskarbiło mu szacunek tych, którzy pod nim służyli. - To jeden z powodów, dla których chciałbym tam wyruszyć. Coś przyszło mi na myśl... albo może mi się przypomniało. - Podniósł rękę, by powstrzymać Mistrza Opiekuna od komentarza. - Najlepiej będzie wyprawić się z jak najmniejszą grupą. Nie mam zamiaru odciągać nikogo od jego obowiązków. Podczas mojego pobytu w Krainie Snów nie zostaliśmy zaatakowani, pomijając biegusy, ale podejrzewam, że wy przez cały czas odpieracie napaści innego rodzaju. Opiekun z fletem podniósł głowę. Nie uczynił nic więcej, tylko popatrzył na Gryfa. Haggerth pokiwał głową, jego woal lekko zafalował. Był obciążony na dole, żeby jakiś przypadkowy podmuch nie poderwał go i nie odsłonił tego, czego nikt nie chciał oglądać. - Dozorcy nękają nas w dzień i w nocy, choć ostatnio jakby trochę mniej. Nie mogą zrobić krzywdy samej Krainie Snów, ale ich moc uderza w mieszkańców, powoli wysysając z nich siłę, jak gdyby maszerowali na nas ich żołnierze. Obawiam się, że impas dobiega końca. Starszy dozorca D'Rak, który jest jedynym prawdziwym rywalem D'Shaya w walce o władzę, chce, by zwycięstwo było jego zasługą. Obecne podchody, jak przypuszczam, są wstępem do głównego ataku na płaszczyźnie fizycznej i magicznej. Gryf pokiwał głową. - Tak myślałem. Jeśli więc nie ma sprzeciwu, chciałbym zabrać Jerilona Dane'a i księcia Morgisa i odejść. Haggerth popatrzył na byłego wilczego najeźdźcę, który zamknął oczy, zastanowił się i w końcu niechętnie pokiwał głową. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że Qualard jest dużo bezpieczniejszym celem podróży i bez wątpienia wiedział, że tak czy owak będzie musiał towarzyszyć Gryfowi. - - Doskonale - zaczął Mistrz Opiekun. Przerwała mu Troia. - - Mistrzu Haggercie, Mistrzu Mrinie/Amrinie. - Nie wymieniła z imienia ani nawet nie spojrzała na trzeciego członka czcigodnej grupy, który w tej chwili powrócił do polerownia fletu. - Jeśli można, wysyłamy dwóch, którzy nie mają pojęcia - albo nie pamiętają - jak się sprawy mają w imperium Niszczyciela. Poprowadzi ich ten, który dopiero niedawno opowiedział się po naszej stronie... co oczywiście nie znaczy, że mu nie ufam - dodała szybko. Morgis, który przysunął się bliżej Gryfa, szepnął sarkastycznie: - - Znaczy, znaczy. Bez dwóch zdań. - - Cicho. - - Musimy wysłać kogoś z naszych, zwłaszcza że w grę wchodzi konieczność szybkiego powrotu. Wątpliwe, czy zdołają wezwać Bramę, gdy zajdzie taka potrzeba. Zgłaszam się na ochotnika. - - Ty? Doskonale. - Haggerth nawet nie odwrócił się do innych opiekunów, żeby poznać ich opinię. - Idź. Wszyscy idźcie. Idźcie, zanim wyniknie coś innego. - Geas - zawołał Mrin/Amrin, a Gryf zrozumiał, że to imię trzeciego Mistrza Opiekuna. Mężczyzna obojętnie podniósł głowę. - Możesz sprowadzić tu Bramę? Geas skinął i podniósł flet do ust. Zaczął grac jakąś' melodię. Ci, którzy słyszeli ją po raz pierwszy, odnieśli wrażenie, że kochający rodzice nawołują nieusłuchane dziecko - albo może kochające dziecko wzywa krnąbrnych rodziców. Twarz opiekuna poczerwieniała, lecz nie z wysiłku, tylko jakby ze wzruszenia. Nieludzie złapali Gryfa, Jerilona Dane'a i Morgisa i odciągnęli ich na bok. Powietrze zaczęło falować niedaleko od miejsca, gdzie stanęli. Zmarszczki utworzyły wysoką i szeroką plamę. - - Nie mogliśmy zrobić sobie swojej bramy? - Gryf zapytał Troię, która do nich dołączyła. - - Żadne z nas nie było w tym mieście. To jedyna pewna metoda. Brama... - jej ton zdradzał, że powiedziała to z wielkiej litery - wie, o co sieją prosi. - - Dlaczego nie użyjecie jej przeciwko Canisargos? - - Nasza władza ma swoje granice. Geas potrafi namówić ją do zrobienia pewnych rzeczy. - - Namówić? - - Innym razem - zakończyła, gdyż Brama widniała już w całej okazałości. Tym razem wykuta była z przerdzewiałego żelaza. Obłędne ruchy pomykających wokół stworzeń zdradzały niepokój. Gryf potrząsnął głową i szepnął do Troi: - - Nie jestem do końca przekonany. Pamiętasz, kiedy ostatnio używaliśmy Bramy... - - To było co innego. - - Dlaczego? Geas zagrał prosząco i masywne skrzydła zaczęły się rozchylać. Zgromadzeni wstrzymali oddech - nawet Beztwarzy, jeśli oni naprawdę oddychali. Posępne ruiny były wszystkim, co mogli zobaczyć. Nie ulegało wątpliwości, że to udręczony Qualard. W zburzonej stolicy dął porywisty wiatr, a słońce kryło się za szarymi kłębami chmur. - Qualard nigdy nie był zbyt gościnnym miejscem, jak rozumiem - skomentował Haggerth. - Ruszajcie. Nie wiadomo, jak długo Brama będzie otwarta. Obawiam się, że niedługo. Rzadko prosimy, by otwierała się w takich miejscach. - A co z jedzeniem i wodą? - zapytał Dane i skrzywił się, ponieważ ledwie skończył, cztery istoty o pustych obliczach weszły do komnaty, niosąc cztery pakunki. Aramita wzruszył ramionami i szepnął do Gryfa: - Może i są pomocni, ale przechodzą mnie ciarki. Wszystko wiedzą albo potrafią przewidzieć. Gryf pokiwał głową i wziął od Beztwarzego swój tobołek. Zarzucił go na ramię i kiedy zobaczył, że jego towarzysze są gotowi, ruszył ku Bramie. - - Bez koni? - zapytał Morgis. - - Zbyt skaliste podłoże - odparła Troia. - Poza tym, liczę, że nie będziemy wędrować daleko. - - Co masz nadzieję znaleźć? - zapytał Dane Gryfa. - - To będzie zależało od twojej pamięci i mojej. Tam coś jest. Jestem tego pewien. - - No to świetnie. Mogłem się tak nie spieszyć z wyrażaniem zgody. Morgis dołączył do nich. Omiótł wzrokiem ponurą scenerię za Bramą, potem zerknął na Gryfa i Jerilona Dane'a. - - Ma rację. Tam coś jest. - - Ty też? - mruknął były wilczy najeźdźca. - - Pomyślnych łowów! - zawołał Haggerth. Weszli w Bramę... ...i do zburzonego Qualardu... ...i ledwo zdążyli zobaczyć otaczające ich postacie w wilczych hełmach, z uniesionymi rękami... ...gdy znaleźli się gdzie indziej... ...gdzie otoczyli ich jeszcze liczniejsi wilczy żołnierze i gdzie odkryli, że nie mogą mówić ani się ruszać. Gdzieś' poza zasięgiem wzroku Gryfa ktoś zachichotał z zadowoleniem. Stukot ciężkich podkutych butów odbił się echem w pustej komnacie. Ogromna i silna ręka złapała lwioptaka za ramię i odwróciła go. Twarz, którą zobaczył, nie zaliczała się do przyjemnych. - Witaj w Canisargos, Gryfie. Jestem twoim gospodarzem. Nazywam się D'Rak i bardzo, ale to bardzo jestem rad, że wreszcie cię spotkałem. D'Rak uśmiechnął się. Był to uśmiech przerażająco podobny do tego, w jakim krzywił się D'Shay podczas ich ostatniego spotkania. Była to ostatnia rzecz, jaką Gryf zobaczył przed nagłym pogrążeniem się w nieświadomości. Był to uśmiech drapieżnika mającego zamiar pożreć swoją ofiarę. Xi Gryf przebudził się. Każdy patrzący w jego stronę nie dostrzegłby najmniejszych zmian w jego wyglądzie. Oczy nadal miał zamknięte i oddychał regularnie, jak pogrążony we śnie. A jednak nie spał... ...i był skuty łańcuchami. Słyszał, że gdzieś za jego plecami Jeży ktoś inny. Wnosząc z miarowego syku, który towarzyszył wciąganiu powietrza, musiał to być książę Morgis. Smok nadal był nieprzytomny. Gryf przestał zwracać uwagę na oddech towarzysza i wytężył słuch, próbując wychwycić inne dźwięki. Usłyszał daleki tupot maszerujących stóp i niewyraźne męskie głosy, prawdopodobnie strażników. Nie poświęcił większej uwagi jękom i poskrzypywaniom, normalnym odgłosom wskazującym na wiek budowli. Od czasu do czasu Morgis poruszał się we śnie, grzechocząc łańcuchami na rękach, nogach i... tak, nawet na szyi. Gryf uchylił powieki i rozejrzał się. W maleńkiej celi nie było ani Troi, ani Aramity Jeriłona Dane'a. Lwioptak już to wiedział, ale zawsze dobrze było potwierdzić wrażenia słuchowe wzrokiem, zwłaszcza kiedy w grę wchodziła taka czy inna magia. Otworzył drugie oko i dokładnie zlustrował otoczenie. Nie do takiego przyzwyczaił się jako monarcha Penacles, ale też nie zaliczało się ono do najgorszych, w jakich kiedykolwiek się znajdował. Przynajmniej było tu przyzwoicie ciepło, choć trochę wilgotno. Przeważał zapach stęchlizny, lecz dla żołnierza, który większą część życia spędził na takim czy innym polu bitwy, nie było to dużym utrapieniem. Ściany porastał mech, a po kątach buszowały drobne stworzonka różnych kształtów i wielkości. Gryf poruszył się niespokojnie, bo parę z nich postanowiło sprawdzić, czy nadaje się na pożywienie. Wysunął pazury, zagiął palce i zakrzywionymi szpicami musnął kajdany na nadgarstkach. Pazury, twarde i ostre, były również niezwykle czułe - czego nie potrafili pojąć ci, którzy nigdy ich nie posiadali. Szpony dla zwierząt są nie tylko bronią - są narzędziem, które wspomaga zmysły. Okowy, jak się obawiał, zostały wzmocnione licznymi zaklęciami wiążącymi. Ponadto wykonano je ze stopu, który opierał się wszelki analizom; wiadomo było tylko, że jest bardzo wytrzymały. Łańcuchy, oczywiście, były takie same. Świadom, czego wymaga stworzenie takich okowów, Gryf domyślił się, że on i jego towarzysze - a przynajmniej Morgis - nie są przetrzymywani w celi przeznaczonej dla pospolitych więźniów. Nie, to było prywatne więzienie, loch. Nagle zesztywniał, gdyż przejaśniało mu w głowie na tyle, że przypomniał sobie o trzecim, ostatnim gwizdku. Był taki maleńki, że nie czuł, czy nadal ma go przy sobie. Spróbował sięgnąć ręką do piersi, ale brakowało mu potrzebnej siły. Byłoby źle, gdyby gwizdek wpadł w ręce Haggertha, ale teraz mógł stać się łupem wysoko postawionego wilczego najeźdźcy - człowieka, który przypuszczalnie był równie niebezpieczny jak sam D'Shay. D'Rak. Imię to niejeden raz przewijało się w rozmowach. Rywal D'Shaya. Starszy dozorca D'Rak. Człowiek ogromnie podobny do D'Shaya. "Co też się stało?" - zastanawiał się. Przybyli do Qualardu i tam czekali wilczy najeźdźcy. Nie zwyczajni żołnierze, lecz ludzie podobni do D'Laque'a, z maleńkimi amuletami w kształcie Zęba Niszczyciela, który dozorca nosił przed śmiercią. Przez krótką chwilę wydawało się, że cały świat przekręcił się na bok i zostali teleportowani tutaj, nieruchomi jak posągi, niezdolni do jakiejkolwiek obrony. Usłyszał kroki zbliżające się do celi. Zatrzymały się przed drzwiami. Klucz zazgrzytał w zamku ciężkich drewnianych drzwi, które po chwili stanęły otworem. Zwalista, potworna postać w czarnym fartuchu, spodniach i wysokich butach, z twarzą osłoniętą kapturem - bez dziur na oczy! - zwróciła głowę w stronę więźniów, zobaczyła, że łańcuchy są na swoich miejscach i usunęła się na bok. Do celi weszła druga osoba. Lwioptak z miejsca poznał przybysza, choć wcześniej widział go ledwie przez parę sekund. - - Ocknij się. Dobrze. Wiesz, kirn jestem? Pamiętasz? - - Jesteś D'Rak. - - Tak. Ale zanim rozpoczniemy negocjacje, chciałbym podziękować ci za przybycie o czasie. Moi ludzie zdążyli zająć pozycje, gdy wraz ze swoimi dwoma towarzyszami przekroczyłeś Bramę. To była Brama, nieprawdaż? Gryf zastanawiał się nad słowem "negocjacje" oraz nad faktem, że podwładni dozorcy pojmali tylko dwóch jego towarzyszy. W milczeniu pokiwał głową. Czyżby Troi udało się uciec? Czy zgoda na wyprawę była sposobem Mrina/Amrina na pozbycie się trzech nieproszonych gości? Gryf w myślach sklął się za to, że nie skorzystał z okazji, by wypytać wielmożnego Petraca o "podwójnego" Mistrza Opiekuna. Petrac powiedziałby mu wszystko. A jednak... Wrzasnął z okrutnego bólu. Wydawało się, że milion maleńkich robaków pełzających po celi nagle postanowiło zjeść go żywcem. Tysiące tysięcy gryzących ryjków, wszędzie na całym ciele. Najgorszą rzeczą była nagłość ataku. Gdy zapanował nad niewiarygodnym bólem, poczuł zalewającą go falę wstydu. Wstydu, że okazał słabość w obliczu wroga. D'Rak stał nad nim, szczerząc zęby z zadowoleniem sadysty. Gryf mimo woli zauważył, że niezależnie od różnic w wyglądzie, wszystkich Aramitów, z którymi miał okazję się zetknąć, charakteryzowała dzikość ujawniająca się w chwilach gniewu czy zwyrodniałej radości. Rzeczywiście, nieodrodne dzieci Niszczyciela. - Kiedy mówię do ciebie - rzekł słodko D'Rak - spodziewarn się odpowiedzi. - Lewa ręka starszego dozorcy spoczywała na naszyjniku. Wisior uderzająco przypominał ostry, zakrzywiony kieł wilka wycięty z kryształu. Ostry syk i głośny grzechot łańcuchów poinformowały obu, że Morgis się zbudził i jest wściekły. Gryf domyślił się, że smoczy książę próbował się przemienić, ale, jak w pułapce Tzee, został siłą zmuszony do powrotu do ludzkiej postaci. D'Rak obrzucił smoka spojrzeniem zarezerwowanym dla wyjątkowych głupców. - Jeśli chcesz, wrócę ci zdolność przemiany w smoka, ale ostrzegam, że okowy ani łańcuchy nie pękną i udusisz się - albo stracisz głowę - zanim zdążysz wyrządzić jakieś szkody. Dopilnowałem, by obręcze na szyjach nie były zbyt luźne. Morgis syknął nieszczęśliwie. - - Ssstaję się zmęczony ciągłym wpadaniem w kompromitujące sssytuacje. Daj mi miecz i pozwól zginąć w walce! Jeśli nie miecz, to choć rozwiąż mnie, żebym mógł polec jak wojownik! - - Prawdziwie bojowy duch. Może później przychylę się do twojej prośby, choć, skoro twój towarzysz oprzytomniał, może nie będziesz musiał umierać. - Dozorca odwrócił się do Gryfa, który w tym czasie doszedł do siebie. - - Mówiłeś o negocjacjach... - - Owszem. Mamy wspólnego wroga, lwioptaku. Wiesz, o kim mówię. Proponuje ci swego rodzaju przymierze. Gryf przekrzywił głowę i rzucił mu pogardliwe spojrzenie. - - Przymierze? Zgadzam się, że byłoby miło pozbyć się D'Shaya raz na zawsze, ale przymierze z tobą? Powiedz mi, dlaczego miałbym wierzyć, że je uhonorujesz? - - Wilczy najeźdźcy nie mają honoru - splunął Morgis. - Mój pan tak powiedział, a ja nie mam powodu w to wątpić. D'Rak potarł brodę ręką w rękawicy. - Przypuszczam, że mógłbym tylko obiecać ci szybką, bezbolesną śmierć. Ty, Gryfie, poczułeś już przedsmak powolnego, bolesnego umierania. Jednak zależy mi na twojej współpracy, połączywszy bowiem siły możemy pozbyć się tego, kogo niegdyś zwałeś Shaidarolem. Lwioptak udał, że się zastanawia. - Co się stało w Qualardzie, D'Raku? Musisz wiedzieć, inaczej nie posyłałbyś tam ludzi. Starszy dozorca wzruszył ramionami. - - Wiem dość, ale to nie ma nic do rzeczy. Rozmawialiśmy o D'Shayu. Boi się ciebie, wiem to. - - Co? - - Boi się ciebie. Za całym tym gniewem, za tą wściekłą pewnością siebie kryje się strach. Myślę, że być może tylko ja o tym wiem - poza, oczywiście, moim panem, Niszczycielem. Gryf chciał z miejsca odrzucić propozycję przymierza, ale ciekaw był argumentów Aramity. Miał też nadzieję, że być może dozorca powie więcej niż zamierza. W zaistniałej sytuacji Gryf mógł liczyć jedynie na uzyskanie informacji, niekoniecznie na ich wykorzystanie, jeśli D'Rak dojdzie do wniosku, że ostatecznie wcale go nie potrzebuje. - D'Shay nigdy nie okazał niczego, co choć powierzchownie przypominałoby strach - i niby dlaczego miałby się mnie bać? D'Rak pozwolił sobie na oszczędny uśmiech. - D'Shay boi się ciebie, twoje istnienie bowiem umniejsza go w oczach Niszczyciela. Gdy cię nie było, korzystał z przywileju wątpliwości. Teraz czas wyrozumiałości dobiega końca. Niszczyciel nie jest cierpliwym bogiem. Nawet jego najbardziej lojalni wyznawcy mogą z dnia na dzień wypaść z łask. D'Shay zawdzięcza Niszczycielowi życie - choć nie wiem, na czym to polega. Życie, które Mistrz Gry może przerwać w każdej chwili. Gryf liczył na inną odpowiedź i wiedział, że istnieje inny powód, ale to wyjaśnienie dostarczyło mu pewnych informacji o P'Shayu. Miał nadzieję na poznanie prawdy o własnej przeszłości i związku z Qualardem - związku, który został potwierdzony przez zasadzkę starszego dozorcy. D'Rak wiedział, że on w końcu trafi do zrujnowanego miasta. - - Mówisz o negocjacjach, ale zauważyłem, że brakuje jednego z nas. - Gryf modlił się, żeby Morgis go nie poprawił. - - Kobieta jest w innej celi. Powiedziałem, że zależy mi na twojej współpracy, lecz jeśli okaże się to konieczne, zmuszę cię do pomocy. Gryf odwrócił się do Morgisa, który odpowiedział mu spojrzeniem, ale w żaden sposób nie wyraził swojego zdania. Wiedział, że decyzja należy do lwioptaka. Przybierając niechętną minę, Gryf popatrzył na D'Raka, westchnął i powiedział: - Zgodzę się, jeśli zagwarantujesz nam życie po wywiązaniu się z umowy. D'Rak wyciągnął Ząb Niszczyciela. - - Na ten symbol mojego pana przysięgam, że nie skrzywdzę was, póki będę żyć. Nic więcej nie mogę obiecać. - - Rozumiem. - Wiedząc, jaki jest D'Shay, Gryf nie do końca godził się z łatwością, z jaką Aramita złożył przysięgę. Sprawiała wrażenie szczerej, ale obietnice głodnego wilka... Starszy dozorca popatrzył na nich z góry. - Czy obaj zgadzacie się na moją propozycję? Czy dopomożecie mi w powaleniu naszego wspólnego wroga? Gryf pokiwał głową, a Morgis po krótkim wahaniu uczynił to samo. Aramita podniósł kryształowy amulet. - - Niech każdy z was go dotknie. Uważajcie, jest bardzo ostry. - - Chwilę... - Morgis zacisnął pięści i zaczął protestować. - - Wy chcecie mojego słowa, a ja waszego. Możecie zgnić tutaj, albo może przekażę was D'Shayowi wraz z propozycją przymierza. Nim smok zdobył się na odpowiedź, Gryf wyciągnął rękę. Gdy dotknął Zęba Niszczyciela, poczuł leciutkie ukłucie bólu, jakby coś go skaleczyło... Krew ściekała mu z palca! Cofnął rękę. Błyszczący, szkarłatny płyn skapnął na kryształ... i został wchłonięty. D'Rak zabrał talizman, nawet nie podsuwając go Morgisowi. - - To wystarczy. Teraz mam zagwarantowaną twoją współpracę, a ty moją. - - Co zrobiłeś? - To był podstęp! Wiedziałem! - ryknął książę. Dozorca schował kryształ pod koszulę. - Twoje przeznaczenie jest teraz związane z moim, Gryfie. Moje cele stały się twoimi celami. Jeśli coś mi się stanie, wówczas, za sprawą łączącej nas więzi, rozstaniesz się z życiem. Jeśli spodziewał się, że na obliczu Gryfa odmaluje się przerażenie, to był rozczarowany. Zamiast protestować, lwioptak zajrzał głęboko w oczy Aramity i rzekł cicho: - - A zatem lepiej bądźmy ostrożni, bo inaczej obaj tego pożałujemy. - - W rzeczy samej. - D'Rak był zaskoczony brakiem stosownej reakcji. - Skoro mamy to za sobą... Pstryknął palcami i olbrzymi klucznik - o którym i Gryf, i Morgis zapomnieli - pochylił się nad lwioptakiem. Niepodobna było dokładnie powiedzieć, co zrobiła zakapturzona postać, zważywszy, że nie powinna widzieć, ale kajdany spadły im z rąk. Nie słyszeli szczęku zamka, a jedyny klucz tkwił w drzwiach celi. Gdy zwalista postać kontynuowała otwieranie kolejnych obręczy, Gryf zadał pytanie, które go zaskoczyło. - - Jedno pytanie, D'Rak. Czy nie postrzegasz tego, co zamierzasz zrobić, jako ataku na własnego boga? - - Pod żadnym względem. Służę Mistrzowi Watahy i za jego pośrednictwem mojemu panu Niszczycielowi. D'Shay służy wyłącznie Niszczycielowi, i czyni to niechętnie. Zbyt często jego myśli kierują się ku innym rzeczom i traci z oczu dobro imperium. Co do ciebie, myślę, że wystarczy świadomość, iż nie będziesz stanowić dla nas zagrożenia. Mistrz Watahy zapewni ci powrót do domu, za morza. Istnieją sposoby, dzięki którym możemy zapewnić sobie twoją współpracę, jeśli będzie trzeba. Gryf wstał i przeciągnął się. Udając, że wygładza ubranie niedbałym ruchem sprawdził, czy nadal ma gwizdek. Coś przyrodzonego naturze tego przedmiotu skrywało go przed wzrokiem innych, chyba że chciał go pokazać. Lwioptak martwił się, czy przypadkiem łatwość, z jaką dostrzegł ją Haggerth, nie oznaczała, że gwizdek utracił swoją moc maskującą. Na szczęście był na swoim miejscu. Widocznie tylko Mistrz Opiekun potrafił go zobaczyć. Każdy, kto nie był opiekunem Krainy Snów, nadal dawał się zwodzić jego subtelnej mocy. I całe szczęście, zwłaszcza teraz. D'Rak czekał cierpliwie, a jego oczy zdawały się patrzeć raczej przez Gryfa niż na niego. Kiedy byli gotowi, dał znak klucznikowi. - R'Mok zajrzy do waszej kocicy. Jeśli pójdziecie ze mną... Na zewnątrz stwierdzili, że korytarze lochu są nie mniej imponujące niż sama cela. Gryf rozejrzał się w poszukiwaniu innych cel. Pochylił się do drzwi sąsiedniej, gdy silna, ciężka ręka uderzył go w plecy. D'Rak przewiercił go wzrokiem. - Ona jest gdzie indziej. Chyba nie przypuszczasz, że umieściłem ją w pobliżu ciebie? Nie podejmuję żadnego ryzyka. Morgis chrząknął za ich plecami. Dozorca zignorował ten dźwięk i odwrócił się w lewo. Ruszył pewnym krokiem korytarzem, wiedząc, że jego nowi współpracownicy podążą za nim. Morgis i Gryf wymienili spojrzenia, następnie rzucili okiem na potwornego klucznika, który w milczeniu obserwował ich zza szczelnego kaptura. Ruszyli za Aramitą. Morgis pochylił się w stronę Gryfa. - - Naprawdę wierzysz we wszystko, co powiedział? W jego obietnice, w jego pobudki? - - Oczywiście, że nie, i on wcale na to nie liczy. - - Nie? Lwioptak pokręcił głową. Obserwując D'Raka jednym okiem, odparł: - Na razie ma nas w garści. I o tym wie. Z tej odrobiny, którą zrozumiałem i pamiętam o wilczych najeźdźcach, nic nie może się równać z ich politycznymi intrygami. Łżą jeden drugiemu w żywe oczy gorzej niż czynią to inni ludzie czy smoki. Z tego względu są tacy niebezpieczni - czasami nawet oni nie potrafią powiedzieć, gdzie kończy się prawda, a zaczyna fałsz. D'Rak, z powodu swojej decydującej pozycji w imperium, prawdopodobnie jest przekonany, że to jedno i to samo. Morgis przystanął. - Pamiętasz więcej. Gryf złapał go pod ramię i pociągnął dalej. D'Rak zwalniał i było jasne, że starszy dozorca zaraz się odwróci do swoich nowych "sprzymierzeńców". Szybko wyszeptał: - - Niektórych rzeczy nauczyłem się jako monarcha. Jednakże, fakt, przypominam sobie inne, zwłaszcza o dozorcach. Pamiętam dość, by wiedzieć, że musimy być czujni. - - D'Rak może się potknąć na jakimś stopniu, spaść i skręcić kark. Co wtedy? - - Sam znajdziesz drogę do domu. Może wpław. - - Hmmm. Jeszcze jedno. Co się stało z naszym aramickim przewodnikiem? Gryf wzruszył ramionami. - - Nie mam pojęcia. - - Panowie? - zawołał dozorca. W jego głosie wyraźnie brzmiała ironia. - Jeśli pozwolicie... Przyspieszyli. - Spójrzcie, jeśli taka wasza wola, na Canisargos, największe miasto świata! D'Rak przeprowadził ich przez warownię dozorców, przez komnaty pełne różnorakich artefaktów, egzotycznych stworzeń i dzieł sztuki na balkon, z którego, jak powiedział, strzeże swojego ludu. - Mistrz Watahy jest wodzem wojskowym. Nie rozumie ludu. Tym samym na dozorców spada obowiązek nadzorowania codziennego życia miasta. Ilekroć to możliwe, patrolom towarzyszy dozorca, który może zmienić każdą decyzję podjętą przez przywódcę, jeśli tylko jest to uzasadnione. Uzasadnienie w rzeczywistości polega na tym, że dozorca takim czy innym sposobem zniewala kapitana, pomyślał Gryf, wspominając patrol D'Haarena. Nie było to łatwe przymierze. Canisargos - pomijając nawet polityków, szaleńców i wilczych bogów - stanowiło widok, który wprawił Gryfa w oszołomienie. Miasto zdawało się ciągnąć aż po sam horyzont. Jak w Luperionie, wiele budynków przypominało wysokie, smukłe prostokąty. W przeciwieństwie do innych miast, wszystkie wieże zwieńczone były ostrymi iglicami z zadziorami. Widoczne z tego punktu obserwacyjnego fragmenty murów miejskich wskazywały, że każdy potencjalny zdobywca musiałby zbudować drabiny i machiny oblężnicze co najmniej trzy razy tak wysokie, jak w przypadku innych metropolii. Gryf rzucił okiem na słońce. Pozostała niecała godzina do zachodu drugiego dnia, jak wiedział. Co się stało w tym czasie? Wokół wznosiły się wieże wartownicze, wszystkie dobrze obsadzone. Wyczuwał wokół emanującą moc i uświadomił sobie, że jej źródłem jest nie tylko cytadela dozorców. Moc była wszędzie. Wykorzystanie pól i linii mocy - lub jasnej i ciemnej strony spektrum, jeśli ktoś wolał tę teorię - w Canisargos było dużo większe niż na terenie Smoczych Królestw. - Popatrz tam! - syknął Morgis, wskazując na niebo. Ludzie szybowali na grzbietach długich, muskularnych, skrzydlatych stworzeń. Gryf z drgnieniem zrozumiał, że patrzy na bestie, od których pochodzi jego imię. W cesarstwie smoków mieszkało ich niewiele i nigdy nie natknął się na żadną z nich. Tutaj jednakże musiały występować setkami. Nie zobaczyłby gryfów przyuczonych do powietrznej służby patrolowej, gdyby były nieliczne. Nie, zostałyby oszczędzone do specjalnych misji o wysokim priorytecie. Poczuł ukłucie samotności. Nawet te bestie miały swoich pobratymców. On rzeczywiście był prawdziwym odmieńcem. - - Czy nie ryzykujemy, stojąc tak na widoku? - zapytał Morgis starszego dozorcę. - - Raczej nie. Jesteśmy osłonięci przed wzrokiem zwyczajnych ludzi. Ci, którzy nie są dozorcami, widzą tylko puste, zakratowane okno. Gryf obrzucił Canisargos ostatnim spojrzeniem. Z tej wysokości tłumy stapiały się w jedno rozległe morze życia. Nie rozróżniał zbyt wielu szczegółów w leżącym w dole mieście. - - Nie wiedzieliśmy jeszcze naszej towarzyszki. Powiedziałeś, że twój sługa ją przyprowadzi. - - Zrobi to. - D'Rak strzelił palcami. Na balkonie pojawił się, jakby znikąd, odpychający z wyglądu mężczyzna. - D'Altain, chcielibyśmy czegoś się napić. Mógłbyś się tym zająć? - Tak, Mistrzu. - Aramita zniknął. Gryf zdążył dostrzec błysk nienawiści w jego oczach. - Otaczasz się interesującymi ludźmi, wielmożny D'Raku. Starszy dozorca okazał rozbawienie. - - D'Altain? Jest kompetentnym adiutantem, choć mało sympatyczną osobą. - - Nie jest sługą? - - Czasami każę mu służyć. - D'Rak uśmiechnął się z wyższością. - To trzyma go w ryzach. - - I rodzi bunt - parsknął Morgis. - Nie zniósłbym, gdyby ktoś traktował mnie jak służącego, jeśli moja ranga byłaby dużo wyższa. Aramita zajrzał do komnaty. - - D'Altain robi to, co chcę, żeby robił. Wierz mi. - - To słowa wielu zamordowanych skrytobójczo przywódców - odparował oschle smok. - - Mistrzu! - D'Altain wybiegł na balkon i, załamując ręce, popatrzył na swego pana. Rozbawienie zniknęło z twarzy D'Raka. - - Zapomniałeś o winie, D'Altain. Co się stało? - - Kocica. Ta, którą miał przyprowadzić R'Mok! Gryf spiął się, odepchnął starszego dozorcę i złapał podwładnego za kołnierz. - - Co z nią? - - Zniknęła! Lwioptak odwrócił się do D'Raka. - - Czy to jakiś podstęp, wilczy najeźdźco? - - Gryfie... - zaczaj Morgis. D'Rak pokręcił głową. - Daj spokój, smoczy panie. Nie, mój opierzony i futrzasty przyjacielu, to nie podstęp, nie z mojej strony. Jeśli pozwolisz mojemu adiutantowi odetchnąć, może czegoś się dowiemy. Nieświadom tego, co robi, Gryf poderwał D'Altaina w powietrze. Teraz go puścił, a Aramita podskoczył, gdy jego stopy zetknęły się z podłogą, i przez chwilę chwiał się nieprzytomnie. Kiedy doszedł do siebie, spojrzał wściekle na byłego monarchę i odwrócił się do swego pana. - - R'Mok nie żyje, panie. Jeden z uczniów znalazł go niedaleko celi. Jego głowa... jego głowa zniknęła! - - Niech to licho! - zaklął starszy dozorca. - Tyle roboty na nic! R'Mok był najlepszy! Lwioptak przyciągnął uwagę D'AItaina. - - Kobieta... Troia... co z nią? - - Ani śladu. Drzwi celi były zamknięte, a klucz nadal wisiał u pasa R'Moka - chyba że ktoś go tam odłożył. D'Rak szarpnął się za wąsy, pogrążony w gorączkowym rozmyślaniu. - - Musi być nadal w budynku, chyba że... Mogłaby wezwać Bramę? Mówcie mi prawdę, przyjacieJe. - - Co do prawdy... - Gryfowi najeżyła się grzywa - skąd mamy wiedzieć, że wszystko to nie jest dalszą częścią twoich intryg, dozorco? Aramici słyną na tym lądzie ze swoich gierek! Starszy dozorca zmrużył oczy. Lwioptak zrozumiał, że teraz D'Rak wie, iż jego "sprzymierzeniec" pamięta znacznie więcej niż można by sądzić. To wcale go nie strapiło; w tej chwili ważne było wyłącznie znalezienie Troi. - - Mistrzu? - Młodzieniec, najwyraźniej nowicjusz, wyszedł niepewnym krokiem na balkon, zbielał jak kreda na widok Gryfa i Morgisa, i w końcu przypomniał sobie, po co tu przyszedł. - Mistrzu! Przybył posłaniec! Prosi o posłuchanie! - - Kto, głupcze? Jaki posłaniec? - wysłuchawszy przed chwilą niepokojących wieści, D'Rak potraktował pechowego nowicjusza z większą surowością niż było to konieczne. - - Człowiek wielmożnego D'Shaya. Prosi o audiencję. - Zdumiewające, że młody dozorca nie stracił języka w gębie. Zapadło przytłaczające milczenie. - Ale... szybko - mruknął wreszcie D'Rak. - Zbyt szybko. - Odwrócił się do Gryfa, który pokazał pazury na sam dźwięk imienia swego przeciwnika. - Myślę, że mamy odpowiedź na nasze pytania, wielmożny Gryfie. - Co chcesz powiedzieć? "D'Shay. Musi być w pobliżu". Lwioptak zmusił się do uspokojenia oddechu. Jeśli straci panowanie... - Czyż to nie oczywiste? - Starszy dozorca był zdziwiony, że Gryf tego nie pojmuje. - Nie dostrzegasz zbieżności? Rzekłbym, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż twoja przyjaciółka jest teraz gościem D'Shaya, a ten posłaniec przekaże nam zaproszenie na spotkanie z nim na jego terenie. XII Przebudziła się w ciemnej więziennej celi, a jej pierwsze myśli, co dziwne, nie dotyczyły własnego bezpieczeństwa, tylko losu starszego, tajemniczego opiekuna, który nazywał się Gryfem. Troia nie umiałaby powiedzieć, dlaczego jego dola tak bardzo leży jej na sercu. Jej dzicy pobratymcy żyli chwilą i nie zaprzątali sobie myśli sprawami wymagającymi dłuższego zastanowienia. Jednak współpraca z Mistrzami Opiekunami z Sirvak Dragoth odmieniła ją i teraz nie poznawała swoich niektórych reakcji. Trochę niezadowolona z tego, co w sobie odkryła, zaczęła rozmyślać o czym innym. Aramita Dane zdradził ich - przynajmniej tego była pewna. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w bezludnym Qualardzie czatowali na nich wilczy najeźdźcy, którzy po pojmaniu przenieśli ich do... do Canisargos? Najprawdopodobniej do Canisargos, osądziła, już myśląc o czymś innym. Celem zasadzki był Gryf, który teraz znajdował się w ich łapach. Brama wie, co mu zrobili! Troia zaczęła dziko szamotać się w kajdanach skuwających jej ręce, nogi i szyję, ale okowy nie ustąpiły ani o włos. Parsknęła wściekle i wysyczała przekleństwo, za które w dzieciństwie niejeden raz obrywała klapsy od starszych. Słowa nie wróciły jej wolności, ale pozwoliły opaść emocjom. Istniała możliwość, że straci panowanie i przemieni się w dzikiego kota, którego tak mocno przypominała. Nie chciała dopuścić do takiej psychicznej ucieczki, choćby dlatego, że wiedziała, iż Gryf będzie liczył, że się uwolni. Nie chciała sprawić mu zawodu. Na zewnątrz nie było strażników. Gdyby byli, już by tu wpadli, choćby po to, by wrzaskiem nakazać jej zachowanie spokoju. Od czasu do czasu jej wyostrzony słuch wychwytywał odgłosy ludzi chodzących dalekimi korytarzami. Żołnierze, sądząc z ciężkich, miarowych kroków. Troia odruchowo wysunęła i schowała pazury na myśl, że wokół jest tylu wilczych najeźdźców. Gdyby tylko udało jej się uwolnić! Wiedziała, na jakiej zasadzie działają kajdany, gdyż od czasu do czasu opiekunowie Krainy Snów znajdywali zakutych w nie martwych nieszczęśników. Łańcuchy i obręcze dostrojone były do siły więźniów i czerpały swoją moc z ich życia. Ani szamotanie się, ani siedzenie w bezruchu na nic się nie zdawało. Śmierć była możliwym, choć mało sensownym rozwiązaniem. Jedynym prawdziwym kluczem była znajomość zaklęcia wiążącego same kajdany, a to wymagało nie byle jakiego poświęcenia ze strony klucznika. Poświęcenia głowy. Ale to na nic. Perspektywa spotkania z klucznikiem była mniej kusząca od samej śmierci. Straciła wątek, gdy usłyszała, że ktoś zbliża się do jej więzienia. Zakapturzona głowa ukazała się w okienku w drzwiach celi. W kapturze nie było otworów na oczy, ale Troia wiedziała, że przybysz widzi ją całkiem dobrze - z oczami czy bez oczu. Drżenie przebiegło jej po krzyżu i sprawiło, że wygięła grzbiet w łuk. Nawet w myślach nie mogła nazwać go człowiekiem. Klucznik odsunął się od drzwi. Troia domyśliła się, że sięga po klucz. Z jednej strony korytarza dobiegło dudnienie i zakapturzona postać odwróciła się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Kobieta-kot z grozą rozszerzyła oczy, gdy coś, czego nie mogła zobaczyć, odciągnęło ogromnego strażnika dalej od wejścia. Usłyszała chrapliwe, stłumione rzężenie, a po nim ten sam co wcześniej łoskot. Potem zapadła cisza. Kiedy coś załomotało po raz trzeci, podjęła walkę z kajdanami. Raptem ściana obok niej otworzyła się i z portalu wyszedł Jerilon Dane z czymś wielkim pod pachą. Troia syknęła i splunęła mu w twarz. On wytarł ślinę i bez namysłu trzasnął ją w policzek. - - Przyszedłem, żeby cię uwolnić, przeklęty sfinksie! Nie ruszaj się, póki nie uporam się z tymi okowami! - - Jak... - zaczęła, a potem jej oczy spoczęły na jego brzemieniu. Była to zakapturzona głowa klucznika. Głowa albo - jeśli to, co jej powiedziano, było prawdą - coś nie całkiem realnego. Cokolwiek kryło się pod kapturem, pozwoliło Aramicie bez najmniejszych kłopotów otworzyć kajdany. Dane podniósł się i już chciał odrzucić ohydne trofeum, gdy zmienił zamiar. Wetknął zawiniątko pod pachę i czekał, aż Troia się podniesie. Portal zamigotał złowróżbnie. Były wilczy najeźdźca zerknął na niego. Marszcząc brwi, rzekł: - Zamykają go szybciej niż myślałem! Idź, zanim wpadną na trop! Potrząsnęła głową i cofnęła się, ostatnio straciwszy zaufanie do wszelkich portali. - - Dzięki za pomoc, ale wydostanę się stąd na własną rękę! Muszę znaleźć Gryfa... - - Z celi zamkniętej na klucz? Nie bądź głupia! Nie będę dłużej się dla ciebie narażać! Idź! Albo przejdziesz, albo zostaniesz tutaj - nie masz innego wyboru! - - Daj mi klucz! Aramita parsknął pogardliwie. - Masz ci los! Ja idę! Chodź ze mną albo czekaj, żeby zobaczyć, jaką to niespodziankę ma dla ciebie starszy dozorca D'Rak! Może pozwoli ci się zabawić z biegusami! Dane odwrócił się do niej plecami i wszedł w portal. Gdy zniknął, Troia ostatni raz obrzuciła spojrzeniem celę i niechętnie skoczyła za nim. Była to słuszna decyzja. Portał rozmył się i przepadł, gdy tylko go przestąpiła. Krzyki wybuchły w głównym wejściu do warowni dozorców. D'Rak, który prowadził Gryfa i Morgisa do jednej z bocznych komnat, musiał powierzyć ich pieczy D'Altaina. - Zabierz ich w miejsce bezpieczne przed sondami szpiegów! Muszę zobaczyć się z tym posłańcem. - Mistrzu. - Adiutant zwrócił się do dwóch podopiecznych. - Tędy. I bez dyskusji, proszę. Żaden z nich nie zwrócił uwagi na przelotny błysk w jego oczach. Morgis mimowolnie sięgnął ręką do pustej pochwy, a Gryf przez chwilę zastanawiał się, co się dzieje z mieczem, gdy książę przybiera smoczy kształt. Przyspieszyli, żeby dotrzymać kroku zastępcy D'Raka, który jak na człowieka o tak drobnej posturze, poruszał się wyjątkowo szybko. - Przywiodłeś mnie do dziwnego, wielce irytującego kraju - wyszeptał książę, gdy schodzili za D'AItainem po schodach. - Tutejsi mają denerwujący nawyk: albo nie ma ich tam, gdzie można się spodziewać, albo pojawiają się tam, gdzie się ich nie spodziewasz - nas też to obejmuje! Gdybym tylko miał miecz, wolałbym walczyć z Niszczycielem niż trafiać w kolejne nieznane miejsca albo oglądać kogoś, kto nie powinien się pojawiać! - Pod koniec swojej skargi smok sprawiał wrażenie trochę skołowanego. - Co się odwlecze, to nie ucieczel - syknął D'Altain. - A teraz cicho! Gryf miał wrażenie, że lada chwila walące serce rozerwie mu piersi na kawałki. Uświadomił sobie, że trafił w sam środek bezpardonowej walki. Dotychczas, do czasu jego przybycia na ten kontynent, największą przeszkodą D'Shaya na drodze do władzy był D'Rak. Fakt ten wiele mówił o potędze starszego dozorcy, który potrafił zachować swoje sekrety i pozycję, mimo że to D'Shay był faworytem Mistrza Watahy i Niszczyciela. Adiutant starszego dozorcy prowadził ich coraz głębiej w trzewia cytadeli i Gryf zaczął zachodzić w głowę, czy przypadkiem nie wiedzie ich z powrotem do celi. D'Rak będzie nieprzyjemnie zaskoczony, jeśli sądzi, że dobrowolnie wrócą w to miejsce - przysięga na Ząb Niszczyciela czy nie. - - Dokąd idziemy? - zapytał Morgis, który, jak Gryf, zaczynał żywić przekonanie, że wracają do prywatnego lochu dozorcy. - - Mistrz D'Rak już dawno wydał instrukcje obowiązujące w podobnych sytuacjach. Posłaniec wielmożnego D'Shaya nie przybyłby tutaj, gdyby jego pan nie miał dobrego powodu i, co wielce prawdopodobne, pozwolenia Mistrza Watahy na przetrząśnięcie warowni. Bez wątpienia D'Shay podejrzewa, że tu jesteście. A wasza towarzyszka, jeśli naprawdę wpadła w jego ręce, stała się doskonałym pretekstem do wystąpienia o zgodę na przeszukanie. Możecie być pewni, że słudzy D'Shaya będą bardzo, ale to bardzo skrupulatni. Dlatego musimy odejść jak najdalej. D'Shay wie swoje i temu już nie możemy zaradzić, ale możemy się postarać, żeby nie dowiedział się czegoś więcej. Syk rozdrażnienia. - - Dlaczego nie skorzystamy z portalu, by dotrzeć w bezpieczne miejsce? - - Wielmożny D'Shay tylko na to czeka! Naprawdę myślisz, że nie wydał rozkazu, by sekretnie nadzorować warownię? Poza tym nie sądzimy, by wszyscy dozorcy byli lojalni. - - Wydaje się, że jesteś nad wyraz dobrze zorientowany - skomentował cicho Gryf. Przystanęli na od dawna nie używanym podeście, który wedle rachuby Gryfa Jeżeć musiał na tym samym poziomie co cele, jeśli nie niżej. Pajęczyny zwisały ze ścian i stropu, a jedynym źródłem światła był kryształ, który D'Altain nosił na szyi. Na podłodze zalegała warstwa kurzu tak gruba, że lwioptak żałował, iż musi oddychać. Morgis, idący tuż za nim, zaczął pokasływać. Choć wolał ląd od morza, w którym z lubością pławił się jego ojciec, tutaj było zbyt sucho, nawet jak na jego gust. Adiutant kopnął ciemny kłębek, który z piskiem uciekł w głąb korytarza. - - Staram się jak mogę. Poza tym, wiedzieliśmy, że ten dzień może kiedyś nastąpić. Wielmożny D'Shay stał się podwójnie ostrożny, gdy dowiedział się o twojej ucieczce. - Odsunął na bok ogromną pajęczynę. - Przepraszam za stan tej części podziemi, panowie. Wygląd jest mylący. Brud i pajęcze sieci zniechęcają oddziały poszukiwawcze. - - Nie zostawiamy śladów w tym kurzu? - - A zostawiamy? Obejrzeli się i nawet w nikłym świetle kryształu mogli zobaczyć, że wzbite drobiny kurzu wracają na swoje miejsce. Ślady stóp znikały po paru sekundach. Kurz (to znaczy ten, którego nie połykali) nie unosił się zbyt długo, tylko opadał niemal jak ołów w chwili, gdy odeszli kawałek dalej. Nawet Gryf miałby problemy z odszukaniem zatartych tropów. - A widzisz - tylko tyle powiedział Aramita. Ruszył dalej i jak wcześniej jego pan, nie obejrzał się, żeby sprawdzić, czy podopieczni podążą za nim. Kilka korytarzy niżej trafili w ślepy zaułek. Patrząc na sterty rupieci pod ścianą, lwioptak doszedł do wniosku, że ta partia podziemi kiedyś służyła za magazyn. Nie był jednak zaskoczony, gdy D'Altain nacisnął jeden z kamieni, a następnie pchnął całą ścianę. Sekretne przejście w takim miejscu nie budziło zdziwienia. - Tędy. Gryf dobrze pamiętał nienawistne spojrzenie Aramity i może dlatego przystanął na chwilę. D'Altain był zbyt usłużny, zbyt grzeczny. Lwioptak potrafił zrozumieć wręcz paranoidalną ostrożność D'Raka, który stale obawiał się zakusów D'Shaya, ale jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mu, że w tym przypadku nie o to chodzi. D'AItaina zniecierpliwiła jego opieszałość. Sięgnął do piersi, niewątpliwie po talizman. Jednakże nie był przyzwyczajony do nadnaturalnej prędkości Gryfa i, zanim jego dłoń zacisnęła się na amulecie, lwioptak unieruchomił ją w swojej. Odciągnął rękę od piersi, niemal łamiąc ją w nadgarstku. D'Altain krzyknął coś, po czym natychmiast z sekretnego przejścia wypadły postacie w ciemnych zbrojach. W nikłym blasku płynącym z kryształowego talizmanu Gryf rozpoznał wilczych najeźdźców w hełmach podobnych do tych, jakie nosiła straż przyboczna starszego dozorcy. Było ich co najmniej pół tuzina. W chwili, gdy pierwszy rzucił się na niego, przyszło mu na myśl, że mogą być członkami tej samej jednostki. Lwioptak zrobił jedyną możliwą w tych okolicznościach rzecz: pchnął D'AItaina na napastnika, a potem ich obu na trzeciego żołnierza. W powstałym zamieszaniu udało mu się zabrać dozorcy nóż i wypróbować go na jego byłym właścicielu. D'Altain zrobił unik i ostrze trafiło w pustkę. Jeden z wilczych najeźdźców płazem miecza wytrącił mu nóż z ręki i przygotował się do ataku. Gryf obnażył pazury i skoczył. Usłyszał triumfalny okrzyk księcia Morgisa, który mógł wreszcie zmierzyć się z sytuacją na jego miarę. Gryf miał nadzieję, że Morgis nie da się porwać radości i nie stanie się nieuważny. Napastnicy nadal mieli przewagę, a oni do obrony mieli tylko pazury - moc dozorców w dalszym ciągu tłumiła ich magiczne zdolności. Nawet gdyby tak nie było, lwioptak nie miał na podorędziu szybkiego zaklęcia, a smok z pewnością nie zaryzykowałby przemiany w tych ciasnych korytarzach. Okryta kolczugą pięść, która z hukiem walnęła w mur obok jego głowy, przypomniała mu skutecznie, że sam stał się nieostrożny. Gryf trzasnął na odlew w brzuch przeciwnika i sapnął, gdyż zbroja była twardsza niż myślał. Wilczy najeźdźca cofnął się o krok, a wówczas były najemnik wykorzystał przewagę, jaką zapewniła mu wolna przestrzeń, wsunął pazury w wąskie, nie osłonięte miejsce między hełmem a napierśnikiem. Aramita w jednej chwili wyzionął ducha, ale padając, przyparł Gryfa do muru. Był taki ciężki, że lwioptak nie mógł się spod niego wydostać, a na domiar złego pazury zakleszczyły się w zbroi. Ruszyły na niego dwie następne wilcze maski. Jeden trafił go w lewe ramię, rysując mieczem długą, piekącą linię. Gryf wreszcie zdołał uwolnić pazury, ale w tym czasie Aramici znaleźli się zbyt blisko, by mógł się przygotować. Z przeraźliwą jasnością ujrzał nadciągającą śmierć. W tej samej chwili w korytarzu zapadła nieprzenikniona ciemność - znak, że D'Altain albo został zabity, albo uciekł. Nagły brak światła sprawił, że dwaj wilczy najeźdźcy przystanęli niezdecydowanie. Przyparty do muru Gryf znalazł niewielką pociechę w fakcie, że nadchodzącą śmierć widzi wyraźniej niż tych, którzy mają mu ją zadać. Rozległ się bełkotliwy okrzyk na pół zdumienia, na pół strachu, a potem wilczy najeźdźca po jego lewej stronie runął w tył jak marionetka, której przecięto sznurki. Gdy zniknął w ciemności, drugi Aramita nie mógł się powstrzymać i odwrócił się z pogardą, co przypieczętowało jego los. Gryf ryknął, odepchnął się od muru i skoczył, uderzając przeciwnikacałymciałem. Obaj potoczyli się na drugą ścianę. Wilczy najeźdźca jęknął z bólu. Lwioptak podniósł pazury do ostatecznego ciosu, ale żołnierz już osuwał się na posadzkę. Gryf obrócił się na pięcie, czekając na nowego przeciwnika, ale szybki rzut okiem wykazał, że tylko jedna postać trzyma się na nogach. Byt to Morgis, który właśnie wchodził w posiadanie krótkiego miecza jednego z poległych. Smok widział w ciemności gorzej niż jego towarzysz, ale na tyle dobrze, by go poznać i powstrzymać się przed atakiem. Wokół niego leżało co najmniej pięć ciał. Były najemnik uświadomił sobie, że to książę zadał druzgocącą klęskę zamachowcom. - Powinieneś czuć się wyróżniony - zaczął Morgis. - Rzekłbym, że mieli rozkaz wziąć cię żywcem. Mnie nie. Kiedy pierwszemu nie udało się mnie zabić, reszta przypuściła atak. Tylko dwaj naraz mogli ze mną walczyć. Przypuszczam, że w starciu wręcz ma to swoje plusy i minusy. Gryf zachichotał. Niektóre smoki - podobnie jak ludzie - z lubością analizowały sytuacje, w których ledwie przed chwilą ważyły się ich losy. Dobrze, że przynajmniej przestanie narzekać na brak miecza, pomyślał. Morgis obejrzał miecz. - Niewiele większy od noża, ale będzie musiał wystarczyć, dopóki nie znajdę prawdziwej broni. Widzisz coś? Gryf pokręcił głową, obawiając się, że słowna odpowiedź może zapoczątkować nową potyczkę - między nimi dwoma. Niektórych naprawdę trudno zadowolić. Jedyną rzeczą, jaką zauważył, był brak jednego szczególnego ciała. D'Altain zniknął i lwioptak podejrzewał, że uciekł tym samym przejściem, z którego wypadli napastnicy. Nie wiadomo, co knuł dozorca, ale musiał liczyć się z tym, że D'Rak, paranoik, kiedyś dowie się prawdy o nim - dlatego musiał zaplanować sobie drogę odwrotu. W Canisargos byli jedynie dwaj ludzie władni go ochronić, a tylko jeden mógł być brany pod uwagę. Możliwe nawet, że D' Altain zaaranżował przybycie posłańca. To wyjaśniałoby obecność niedoszłych zabójców. Wydawało się nieprawdopodobne, by czekali tutaj, nie wiedząc, kiedy i czy w ogóle przyjdą. - - Morgis, musimy znaleźć wyjście. Wpatrując się ciemność korytarza, smok zapytał: - - Co z tobą? Nadal jesteś związany z tym ciepłokrwistym. - Zaryzykuję. Muszę znaleźć Troię. Im dłużej jest w szponach D'Shaya... - urwał. Morgis w milczeniu pokiwał głową. Zerknął na swój krótki miecz, machnął nim na próbę, potem przełożył go do lewej ręki. Jak wielu doświadczonych wojowników, umiał walczyć obiema rękami. Byłemu właścicielowi broni też nie obca była ta sztuka. Smok i Gryf odgadli to po pierwszym spojrzeniu na ostrze i wyświechtaną rękojeść, choć niewielu innych dostrzegłoby nieomylne oznaki. Przeszukali ciała w nadziei, że może znajdą coś, co będzie świadczyło o losie Troi. Gryf znalazł krótki miecz, który mu odpowiadał, i kilka miejscowych monet. Nie lubił okradać martwych, ale w tych okolicznościach nie miał większego wyboru. Pieniądze mogły się przydać. Nie tknęli za to maleńkich talizmanów, które były znakiem gwardzistów dozorcy. Istniała możliwość, że D'Rak poprzez nie kieruje swoimi czarami. Poza tym nie znaleźli nic godnego uwagi. Morgis zdarł z poległych dwa największe płaszcze i rzucił jeden towarzyszowi. Tajemne przejście było wyjątkowo nieskomplikowane i Gryf aż się zdumiał, że starszy dozorca o nim nie wiedział. Widocznie polegał na swoich podwładnych bardziej niż powinien. Zastanowił się, czy w jego byłym pałacu w Penacles też istnieją przejścia, o których nie miał pojęcia. Różnica polegała na tym, że jego zastępca, generał Toos, w pełni zasługiwał na pokładane w nim zaufanie. Macając po omacku, w końcu znaleźli ukryte drzwi. Owinęli się płaszczami, podnieśli miecze i Gryf pchnął płytę silną ręką. Drzwi ustąpiły łatwiej niż się spodziewał - pewnie dlatego, że D'Altain korzystał z nich tak niedawno - i Gryf niemal się przewrócił. Morgis przytrzymał go za ramię i szarpnął do tyłu. Przez parę sekund patrzyli w szczelinę, potem lwioptak otworzył drzwi szerzej, żeby mogli przejść. Słońce już prawie zaszło. Gęste cienie zalegały po tej stronie warowni dozorców. W zasięgu wzroku nie było żywego ducha. Dwaj uciekinierzy wyszli na zewnątrz i rozejrzeli się uważnie. Nic. Morgis odwrócił się i zamknął tajemne drzwi. Syk, który wyrwał się z jego łuskowych ust sprawił, że Gryf okręcił się na pięcie. Drzwi zniknęły. Najmniejszy ślad nie wskazywał, że kiedykolwiek istniały. Nawet dokładne badanie muru nie ujawniłoby nic poza brudem. Projektant przejścia był mistrzem w swoim fachu. - - Co teraz? - zapytał smok. - - Musimy znaleźć ci jakąś kryjówkę albo przynajmniej jakieś przebranie. Ten płaszcz jest dobry tylko na noc. - - A co z tobą? - - Przemienię się... - Gryf urwał w połowie zdania. Bezmyślnie założył, że nadal posiada zdolność przybierania ludzkiej postaci, choć moc dozorców uniemożliwiła przemianę Morgisowi. Podczas gdy smok patrzył na niego pytająco, skoncentrował się. Przebiegło go szybkie mrowienie, które zawsze poprzedzało przemianę, ale na tym koniec. Jakby coś blokowało potrzebną część umysłu. Nie to było najgorsze. Lwioptak zrozumiał, że próba przemiany prawdopodobnie poinformowała licznych dozorców o jego miejscu pobytu. Z góry dobiegły krzyki, jak gdyby jego latający imiennicy patrolujący miasto nagle zauważyli bliskie niebezpieczeństwo. Nie wątpił, że chodzi o niego i że bestie te niedługo się tu zjawią - każda z uzbrojonym jeźdźcem na grzbiecie. Gryf rozejrzał się i określił kierunek, w którym powinni podążyć. - - Za mną! Szybko! - - Dokąd idziemy? - Trzeba przyznać, że smok ufał mu na tyle, by ruszyć za nim. - - Do centrum miasta. Do pałacu Mistrza Watahy. Dopiero teraz książę stanął jak wryty. - - Szaleństwo! Powinniśmy iść w przeciwną stronę! - - Właśnie... - Lwioptak zaczerpnął powietrza i przyspieszył kroku, szukając ochrony w zaciemnionej uliczce. Po chwili Morgis dołączył do niego. - Właśnie tego spodziewać się będą powietrzne patrole. Nikt nie byłby na tyle głupi, żeby uciekać ku siedzibie doczesnego przywódcy wilczych najeźdźców! - - Mam nadzieję, że będziesz pamiętać to stwierdzenie, kiedy rzucą nas na pożarcie swoim biegusom. - - Spodziewam się, że mi je przypomnisz. Usłyszeli skrzeczenie kilku strażniczych bestii i uciszyli się. Coś wielkiego przesunęło się nad ich głowami, ale kierowało się w przeciwną stronę. Kiedy zyskali pewność, że chwilowe niebezpieczeństwo przeminęło, podjęli wędrówkę ku sercu Canisargos, zwanemu przez niektórych paszczą Niszczyciela. Posłaniec D'Shaya został wyrzucony równie szybko, jak wszedł. D'Rak miał z tego pewną satysfakcję, choć żałował, że nie był to jego rywal we własnej osobie. Okazało się, że pod pewnymi względami jest lepiej niż się spodziewał. Pozwolił temu człowiekowi wyrzec ledwie parę słów, lecz wynikało z nich, że D'Shay nie ma kobiety, która wydawała się taka ważna dla Gryfa, a to pozostawiło tylko jedną inną możliwość, taką, którą mógł sprawdzić wedle swego uznania. Większe zadowolenie sprawiła mu myśl, że wszystko przebiega zgodnie z jego planem. D'Altain był głupcem, myśląc, że starszy dozorca nie wie o jego zdradzie. Co prawda zadziałał dużo szybciej niż D'Rak przypuszczał, ale wynik końcowy był taki sam. Nawet przy założeniu, że Gryf był w drodze do D'Shaya pod opieką kilku zdradzieckich strażników. Ale starszy dozorca wierzył, że takim czy innym sposobem lwioptak wyrwie się na swobodę, a on, subtelnie nim manipulując, pokieruje go ku właściwemu miejscu przeznaczenia. Był tak blisko zwycięstwa! Koniec ze szpiegami. Koniec z D'Shayem. Być może koniec z Mistrzem Watahy. Uśmiechnął się. Wkrótce D' Shay i Gryf staną twarzą w twarz - i wtedy będzie po wszystkim. Co do D'Altaina... Złoży los sprzedawczyka w ręce jego nowego pana. - Ty tam - zawołał do młodszego dozorcy, który nadzorował obserwację Gryfa. - Jak się nazywasz? Podwładny poderwał głowę. Jeszcze się nie przyzwyczaił do pracy pod rozkazami samego starszego dozorcy i musiał parę razy przełknąć ślinę, nim odzyskał mowę. - - RTarany, mistrzu. Trzeci poziom. - - Nieprawda. - D'Rak uśmiechnął się na widok przerażenia dozorcy. - Od teraz jesteś DTarany, szósty poziom. - - Panie! - Taka błyskawiczna promocja uderzała do głowy, ale DTarany miał w niej dość oleju, żeby nie opuścić swojego posterunku. - - Rób, co do ciebie należy, a przed końcem roku wyniosę cię na dziesiąty poziom. Zamierzam uczynić cię swoim nowym zastępcą, pod warunkiem, że będziesz znał swoje miejsce. Nabożna groza malująca się na twarzy D'Farany'ego powiedziała D'Rakowi, że dokonał właściwego wyboru. Młody człowiek będzie nie tylko gorliwym, ale naprawdę oddanym sługą. Właśnie takich ludzi należało sobie zjednywać. Inni, starsi wiekiem i rangą dozorcy, zbyt długo dzierżyli władzę. Na nich nie mógł polegać. Potrzebował zastępcy podatnego na wpływy, miękkiego jak wosk. Odwrócił się do wyjścia i wtedy przypomniał sobie jeszcze jedną rzecz. - Zapamiętaj, D'Tarany, że zawsze ja dowodzę. Kiedy mówię tym, którzy mi podlegają, żeby robili to, co sobie życzę, to dokładnie o to mi chodzi. Wszyscy moi dozorcy i ich gwardziści spełniają moje życzenia - czy tego chcą, czy nie. "Łącznie z tak zwanymi zdrajcami" - dodał w myślach. XIII - Słyszysz mnie? Głos szeptał szyderczo w świadomej części jego umysłu. Szybko pogrzebał wszystkie myśli o swoich zamiarach, nie ze strachu, lecz ponieważ nie życzył sobie żmudnego procesu rozpoczynania od zera. Nie teraz, kiedy wszystko zapowiadało się tak obiecująco. - Wiem, te mnie słyszysz. Przestań udawać, że śpisz. Westchnął i odpowiedział na słowa drugiego: - Słyszę cię. Z jakiego powodu zakłócasz moje myśli? Nie chciałeś ze mną rozmawiać od czasu tego ostatniego incydentu. Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? Czy coś cię trapi? Poczuł raczej niż usłyszał warknięcie. Z jakiegoś powodu to go rozbawiło. - - Jak się teraz nazywasz? Niszczyciel, prawda? Jakże wielkie imię dla takiego małego umysłu - rzekł. - - Umysłu dość wielkiego, żeby cię usidlić, gdy po omacku bawiłeś się ze swoimi eksperymentami - odparł triumfalnie Niszczyciel. - - Przyznaję. Darzyłem cię też zaufaniem, które zawiodłeś, - - Wiesz, że wygram w tej grze. - - Nadal trwasz w tych złudzeniach, prawda? - Śpiący wyobraził sobie wielką głowę kręcącą się ze smutkiem i ukazał ją temu, który zwał się Niszczycielem. - To nie jest gra. Inni o tym wiedzieli, więc ty również musisz wiedzieć. - - Inni się wycofali. Na mojej drodze stoją tylko twoje słabe pionki. - - Zasmucasz mnie, Niszczycielu. Myliłem się. Twoje nowe imię ogromnie do ciebie pasuje. Mam nadzieję, że będzie ci pociechą po tym, jak rozwieją się twoje złudzenia. - - Dość! - Psychiczny krzyk wystarczył, by przyprawie więźnia o krótki ból głowy - albo przynajmniej coś, co było jego odpowiednikiem. - Nie wiem, dlaczego zadaję sobie trud rozmowy z tobą. - Może zdajesz sobie sprawą z własnej śmiertelności - zasugerował więzień, ale od razu zrozumiał, że Niszczyciel się wycofał. Z westchnieniem zapadł w sen, w którym jedna świadoma część umysłu pracowała nad następnym krokiem ku wolności. Zapadła noc, lecz Canisargos nie było miastem, które zasypia z nastaniem ciemności. Tłumy przerzedziły się Jednak nie czyniło to większej różnicy. Pochodnie, lampy i nawet kryształy oświetlały ulice; w powietrzu wibrowały krzyki i hałaśliwa muzyka. Kupcy nadal zachwalali towary rozłożone w blasku lamp. Uzbrojone patrole stały się liczniejsze, co świadczyło, że niekiedy nocne życie miasta wymyka się spod kontroli. Jeśli rzeczywiście była to próbka życia w stołecznym mieście, to nic dziwnego, że Aramici stale dążyli do powiększenia swojego imperium. Gryf i Morgis rozumieli, że zaspokojenie potrzeb Canisargos jest sprawą najwyższej wagi. - - To imperium nie ulegnie wrogom - syknął cicho Morgis. - Sssamosssię wypali. - - Możliwe, ale wątpię, czy stanie się to dość szybko, byśmy odnieśli z tego jakąś korzyść. Zbłądzili i obaj o tym wiedzieli. Ku obopólnemu niezadowoleniu dwaj uciekinierzy dowiedzieli się czegoś ważnego o ulicach Canisargos - ich projektanci musieli być mistrzami w tworzeniu nieprzebytych labiryntów. Aż dziw brał, że mieszkańcy stolicy poruszali się z taką wprawą. Nawet Gryf, który chlubił się swoim zmysłem orientacji w terenie, tutaj stracił rozeznanie. Nie miał pojęcia, ani gdzie są, ani którędy powinni iść. Ulice, które biegły prosto do obranego celu, nagle skręcały w prawo lub lewo, a nawet w jednym przypadku niemal zawracały w przeciwną stronę. Podróżowanie po szczytach dachów byłoby dużo prostsze, ale nad miastem w dalszym ciągu krążyły powietrzne patrole. Dziwne, że jeszcze nie zostali pojmani. Dwukrotnie jeźdźcy na gryfach przelatywali parę jardów nad nimi, strasząc mieszkańców i alarmując piesze oddziały, że natknęli się na uciekinierów. Wilczy najeźdźcy napadali na każdego, kto wydawał im się podejrzany. Wreszcie drogę zatarasował im kolejny patrol, złożony co najmniej z dwóch dziesiątków ludzi. Kapitan, który ogromnie przypominał D'Haarena, rozpytywał niebieskiego człowieka z północy. Za dowódcą młody dozorca z nudą wypisaną na twarzy z roztargnieniem gładził amulet na piersiach. Tej nocy Gryf niejeden raz widział podobny widok. Większość dozorców w ogóle nie starała się dopomóc w poszukiwaniach. Było ich tak wielu, że uniknięcie aresztowania przez tak długi czas graniczyło z cudem. Lwioptak podejrzewał, że działali w myśl rozkazów D'Raka. Starszy dozorca chciał, żeby uciekinierzy pozostali na wolności - lecz z jakiego powodu? Chciał, żeby dotarli do D'Shaya. To miało sens. Ale musiało chodzić o coś więcej. D'Rak nie był człowiekiem, który będzie siedział z założonymi rękami i czekał, aż ktoś inny rozprawi się z jego największym rywalem. Nie, starszy dozorca lubił mieć bezwzględną pewność. Futro i pióra na grzbiecie Gryfa zjeżyły się z podniecenia. Gdyby udało mu się pokonać D'Shaya, czy przypadkiem nie oczyści drogi dla kogoś równie złego? Podczas gdy ci dwaj walczyli, a Mistrz Watahy jakby cierpliwie czekał na wynik, machina wojenna wilczych najeźdźców powoli toczyła się do przodu. Jeśli nada jej się kierunek, wszystko może się zmienić. Impas dobiegał końca. Kraina Snów przegrywała. Co będzie po jej podbiciu? Lwioptak posiadał skąpą wiedzę o zewnętrznych częściach tego kontynentu, ale zaryzykował twierdzenie, że nie ma tu ludów, które jeszcze nie uległyby imperium - a zatem Aramici raz jeszcze skierują pazury w stronę Smoczych Królestw. Wreszcie kapitan zakończył przesłuchanie i z miną człowieka, który ma za sobą męczący dzień, rozkazał ruszać dalej. Twarz młodego dozorcy wykrzywiła się w drwiącym uśmiechu, co tylko potwierdziło domysły Gryfa. D'Rak coś kombinował. Z tyłu rozległ się nieprzyjemny dźwięk i lwioptak odwrócił się błyskawicznie, żeby odeprzeć atak tego, co mogło być tylko wysłanym ich tropem biegusem. Morgis błysnął przepraszającym uśmiechem. - Nic nie poradzę. Nie jedliśmy prawie od dwóch dni, a smoczy żołądek jest wymagający, kiedy jego właściciel pędzi aktywny tryb życia. Na wzmiankę o jedzeniu Gryfowi też zaczęło burczeć w brzuchu. Ha, burczało od pewnego czasu. Jeśli dobrze pamiętał, w czasie pobytu w Krainie Snów tylko dwa razy coś przekąsił i w obu przypadkach były to owoce. I on, i smok mogli przez wiele dni obywać się bez jedzenia, ale małe co nieco z pewnością im nie zaszkodzi. Niepodobna było powiedzieć, co może się wydarzyć, kiedy - jeśli - dotrą do warowni Mistrza Watahy. Może czekała ich śmierć, a może zwycięstwo. Tak czy owak, powinni podreperować zasoby energii - pod warunkiem, że znajdą bezpieczny sposób. Gryfowi nie przypadła do gustu myśl, że może wpaść w ręce wroga tylko dlatego, iż skuszą go nadgniłe odpadki na tyłach podrzędnej gospody. Rozejrzał się po ulicy. Tłumy rzedniały i wyglądało na to, że niektóre przybytki już są zamykane. Prawdą jest, że nawet karczmarze muszą czasami spać, nie wspominając o umyciu się po całym dniu pracy. Jedynym denerwującym problemem była obecność niebieskiego człowieka, który pałętał się w pobliżu. Od czasu rozmowy z kapitanem patrolu nabył jakby nieodpartego zainteresowania tą okolicą i lwioptak zastanowił się, czy przypadkiem nie jest informatorem. Znaczenie niebieskiego człowieka spadło na drugie miejsce, gdy w polu widzenia ukazała się znajoma postać. Gryf rozpłaszczył się o ścianę, Morgis podążył jego przykładem. - - Beztwarzy! - Smok sięgnął do miecza. - - Nie! Zostawmy go w spokoju, chyba że nas zaczepi! - - Nie ufam im! Nie obchodzi mnie, czy pomagają Krainie Snów! Byli pewni, że puste oblicze obróci się w ich stronę, ale Beztwarzy zatrzymał się przed skonfundowanym niebieskim człowiekiem i wbił w niego niewidzialne oczy. Po paru sekundach takiej niepokojącej inspekcji niebieski uciekł co sił w nogach. Beztwarzy patrzył - przypuszczalnie - za nim, dopóki ten nie zniknął w jakiejś uliczce, a potem ruszył dalej. Ani razu nie obrócił głowy w stronę kryjówki dwóch uciekinierów. - - Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wiedział, iż tu jesteśmy - burknął Morgis. - - Miejmy nadzieję, że nie. - Gryf wyjrzał zza węgła. W tej chwili ulica była wyludniona, zapewne po części z powodu obecności zjawy o pustej twarzy. Niedaleko po drugiej stronie mieściła się karczma pod dumnym szyldem "Stół Niszczyciela". Lwioptak nie wyobrażał sobie, by bóg tak dziki jak Niszczyciel używał stołu - albo noża i widelca, skoro o tym mowa - lecz przypuszczał, że w gospodzie o takiej nazwie serwuje się przyzwoitą strawę. Co oznaczało wyższą jakość odpadków. Teraz albo nigdy. - Chodź! Śmignęli przez ulicę, zaciągając kaptury na głowy. Każdy w miarę trzeźwy przechodzień z miejsca rozpoznałby w nich obcych, ale na szczęście ulica była pusta. Ośmielili się odetchnąć dopiero kiedy bezpiecznie znaleźli się po drugiej stronie. Gryf ruszył na tyły gospody. Stos odpadków był mało obiecujący. Ścierwojady już dobrały się do paru lepszych kąsków, a reszta śmierdziała zgnilizną. Gryf wciągnął w nozdrza smród unoszący się nad stertą i doszedł do wniosku, że szczęście im nie dopisało. - I co? - Smok stanął za nim, powęszył i z odrazą potrząsnął głową. - Daj spokój. Znam się na tym. Coś poruszyło się w kupie odpadków. Było wielkości małego psa, ale z wyglądu przypominało wielkiego szczura - pod pewnymi względami. Pysk miało cofnięty, a żaden szczur nie miał takich zębów jak to stworzenie. - Gdybyśmy je oprawili, mogłaby być niezła wyżerka - zasugerował cicho Morgis. Stworzenie szczeknęło chrapliwie. Obok pojawiło się drugie. Gryfowi przypomniała się ich nazwa. - - Verloki. - - Verloki? - - Jakiś dureń próbował oczyścić miasto ze szczurów. Udało mu się, ale teraz zamiast nich mają verloki. Trzeci verlok wyłonił się ze sterty. Był roślejszy od pierwszych. - Te verloki... - Morgis położył dłoń na rękojeści miecza - w jak dużych stadach zwykle żyją? To samo chrapliwe szczeknięcie dobiegło zza stert śmieci piętrzących się w całym zaułku. - Dość dużych. - Gryf ostrożnie wyciągnął miecz. Smok uczynił to samo. - Wycofajmy się. Nie możemy walczyć z verlokami, jest ich zbyt wiele. Morgis nie miał nic przeciwko. Zapytał tylko: - - Dlaczego wilczy najeźdźcy pozwolili im się rozmnożyć? Dlaczego ich nie wytępili? Mają moc. - - A dlaczego mieliby to robić? Te stworzenia rozwiązują problem odpadków, i zapewne również nieszczęśników, którzy utracili sympatię Mistrza Watahy. Stworzenia przybliżyły się do nich i uciszyły się; z daleka dobiegały nawoływania innych. Gryf zesztywniał. - - Zawiadamiają inne! Przekazują wiadomość o nas! - - Gryfie... Gdy smok rzucił ostrzeżenie, lwioptak odwrócił się powoli. Verloki powoli wyślizgiwały się z zaułków. Dostrzegał co najmniej dwa czy trzy tuziny niewyraźnych sylwetek i wiedział, że w mroku musi być ich więcej. Morgis machnął mieczem, żeby odpędzić wyjątkowo bezczelnego verloka. Dalsze stworzenia poszczekiwały bez chwili przerwy - byli pewni, że hałas ściągnie im na karki wszystkich żołnierzy w Canisargos. Gryf obejrzał się. Ani jedna pochodnia czy świeca nie rozpraszała mroku. Mieszkańcy pobliskich budynków albo ogłuchli, albo zupełnie nie interesowało ich to, co się dzieje pod ich oknami. Canisargos widocznie było miejscem, gdzie ludzie pilnują swoich spraw. Czego nie widzieli, z tego nie musieli się tłumaczyć. Lwioptak po raz pierwszy był zadowolony z takiej obojętności. Ale to, oczywiście, nie rozwiązywało problemu ścierwojadów. Powoli, tyłem, wycofali się w boczną uliczkę, którą tu przybyli. Pamięć nie podpowiadała Gryfowi nic więcej o verlokach. Wydawało się, że większość wspomnień napływa w ostatniej chwili, kiedy są absolutnie niezbędne. Zastanowił się, co się stanie, kiedy jakieś wspomnienie pojawi się ciut za późno. Prawdopodobnie nie będzie miało to znaczenia. Martwy już nie musi się zastanawiać. Verloki nie podążyły za nimi, za co obaj byli im wdzięczni. Ucieczka przed padlinożercami nie była powodem do dumy i zwłaszcza dlaMorgisa stanowiła ujmę na honorze. Jednakże obaj przeżyli dość, by poznać, kiedy stoją na straconej pozycji. Walcząc, nic by nie zyskali. Lepiej podjąć wędrówkę przez labirynt zwany Canisargos w nadziei, że wreszcie dotrą do celu... A wtedy... Gryf chciałby wiedzieć, co planuje D'Rak. Albo D'Shay. Obu zależało na konfrontacji, lecz na własnych warunkach. D'Rak chciał wykorzystać lwioptaka jako przynętę - tyle było jasne. A jednak... Nowa fala chrapliwego ujadania zakłóciła ciszę pustych ulic. Gryf usłyszał, jak za jego plecami Morgis syczy w konsternacji. Nie musiał pytać o przyczyny. Wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zorientować się w sytuacji. Nie była za ciekawa. Z sobie wiadomych powodów verloki postanowiły pociągnąć za nimi. Było już widać ponad dwa tuziny bestii, a następne wyłamały się zza zakrętu. - - Będziemy z nimi walczyć? W sumie mógłbym przetrącić kawałek świeżego mięsa. - Było jasne, że wbrew swoim słowom tak naprawdę smok nie ma większej ochoty na pojedynek z rosnącą zgrają. - - Nie. Idziemy. - - Przedni pomysł. Wyszli na główną ulicę, na której nadal nie było żywego ducha, i rozejrzeli się bacznie. Morgis wskazał w prawo. - - Tędy? - - Nie mamy większego wyboru. - Gryf wskazał w lewo. Verloki nadciągały zewsząd w takiej liczbie, że miejscowi, gdyby tu byli, bez namysłu wzięliby nogi za pas. Lwioptak wcale by im się nie dziwił. Żeby nie zaprzepaścić szansy Jaką oferowała im jedyna dostępna droga, porzucili ostrożność i pobiegli w stronę wskazaną przez Morgisa. Najdalsze verloki rzuciły się w milczący pościg. Dziwne, ale te bliżej nich okazywały wahanie. Morgis skręcił w inną ulicę. Stworzenia pędziły dość blisko, by stanowić zagrożenie, ale nie na tyle, by naprawdę zaatakować. Jakaś niepokojąca myśl natarczywie dopominała się o uwagę Gryfa. - - Przed nami jest następne skrzyżowanie! W którą stronę? - - Spróbujmy znowu w prawo. Morgis skręcił za rogiem... i stanął jak wryty. Gryf, który deptał mu po piętach, wpadł mu na plecy. Smoka zniechęcił widok dobrego tuzina verlokow, które pędziły w ich stronę. Więcej nadbiegało z lewej strony. Nie mając innego wyboru, ruszyli prosto. Stado verlokow rosło w oczach, gdy nowe dołączały do głównej zgrai. Jedyna korzyść tego stanu rzeczy polegała na tym, że w tak licznej grupie zwierzęta sobie przeszkadzały. Smok pierwszy wyraził słowami niepokojącą myśl. Oddychał pospiesznie, bardziej z nerwów niż wyczerpania, i słowa padały urywanie. - One... nas... zaganiają. Właśnie to nie dawało spokoju Gryfowi. Jak na padlinożerców, verloki poruszały się z ogromną precyzją. Uciekinierzy mieli do wyboru tylko jedną trasę, na której nie napotkali żywej duszy. Było to zbyt wielkim zbiegiem okoliczności, a w mieście takim jak Canisargos wręcz niemożliwością, że absolutnie nikt inny nie pojawił się na ich drodze. Tutaj ulice były wyludnione, ale z oddali dobiegały hałasy nocnego życia. Nawet jeśli w tej dzielnicy wszystko zostało zamknięte na noc, mało prawdopodobne, by w zasięgu wzroku nie pojawił się żaden aramicki patrol - zwłaszcza że dwaj uciekinierzy nadal byli na wolności. - - Co... zrobimy? - wydyszał Morgis. - - Staniemy i będziemy walczyć, albo zobaczymy, dokąd chcą nas zapędzić. - - Co proponujesz? - - Nie pokonamy wszystkich. Miejmy nadzieję, że mają inne plany niż tyłko zmęczenie nas przed kolacją. - - Gdyby tylko starszy dozorca nie rzucił na nas czaru... - Wtedy niechybnie ściągnęlibyśmy na siebie całą potęgę imperium Aramitów. Pamiętaj, to ich stołeczne miasto. Verloki pędziły za nimi bezgłośnie. Na swój sposób były gorsze od biegusów. Można by wycinać jednego po drugim przez cały dzień, a ich liczba wcale by się nie zmniejszyła. Uciekinierów najbardziej męczyła bezradność. - Gryfie... jestes'my... coraz... bliżej... pałacu. Rzeczywiście tak było. Złowieszczo blisko. Lwioptak chciał wejść do tego pałacu, ale w innych okolicznościach. I z szansą na normalną walkę. Rola zagonionego królika była poniżej jego godności. Kusiło go, żeby odwrócić się i stanąć do walki tu i teraz. Lepiej zginąć z mieczem w dłoni, nawet w starciu z cuchnącymi, buszującymi po śmietnikach verlokami, niż poddać się wyznawcom Niszczyciela. Wątpił, czy śmierć z rąk wilczych oprawców byłaby bardziej honorowa. Verloki nagle wypadły z ulicy przed nimi. Gryf i Morgis musieli skręcić w lewo, w bok od siedziby Mistrza Watahy. - - Gdzie... - zdążył wydukać Morgis, gdy wprost przed nimi zmaterializował się portal. I połknął ich, nim zdążyli zareagować na jego obecność. - - Witam ponownie. Przepraszam za te niedogodności. Musiałem się spieszyć. Gryf ze złością poderwał się z zimnej kamiennej posadzki. Miniaturowa brama wyrzuciła ich jakieś dwie stopy nad ziemią i niespodziewany brak oparcia pod nogami sprawił, że obaj ze smokiem poturlali się po komnacie. Ich nowy gospodarz przeprosił jeszcze raz. - Był to raczej desperacki manewr. Nie chcielibyście trafić tam, dokąd zapędzały was verloki. Wierzcie mi. Wiem, jak to smakuje. Poznali głos, nim jego właściciel ukazał się w nikłym świetle. - - Jerilon Dane! - syknął szaleńczo Morgis i sięgnął po przywłaszczony miecz, z którym rozstał się w chwili upadku. - Ciepłokrwisssty! - - Wstrzymaj rękę! - Aramita wysoko podniósł dłonie, chcąc pokazać, że są puste. - Nie mam broni, a moc, jakiej użyłem do otworzenia portalu, została wyczerpana. Czyżby smokom brakowało honoru, że chcą uderzać na bezbronnego? Gryf, który doskonale pamiętał okrucieństwa, jakich dopuszczały się niektóre smoki - na przykład książę Toma - na razie się nie wtrącał. Nie darzył byłego wilczego najeźdźcy zbyt wielką sympatią, ale nie lubił też bezmyślnego rozlewu krwi. Morgis musiał sam zadecydować, jaką wagę przywiązuje do honoru własnego i swego pana. Lwioptak wiedział, że będzie musiał zareagować, jeśli smok dokona niewłaściwego wyboru. Morgis wahał się, czubkiem miecza kreśląc łuki na wysokości piersi Aramity. Wreszcie wymamrotał jakieś niezrozumiałe smocze przekleństwo i z widocznym wysiłkiem schował broń do pochwy. - - Tak lepiej. Nie mam zamiaru wyrządzić warn krzywdy. - - Zostawiłeś nas na łasce starszego dozorcy wilczych najeźdźców! - rzucił oskarżycielsko książę. - - Nie zrobiłem nic takiego. Moje odejście nie wynikało z wyboru. Zostałem wyratowany. Czystym przypadkiem. To mogło być każde z nas. Miał czas tylko na to, by skupić się na mnie. Gryf rozejrzał się. Stali z zakurzonej, od dawna nie używanej komnacie, która przypominała starą salę zgromadzeń. Dalekie partie wielkiego pomieszczenia spowijały gęste cienie. Jedyne widoczne wyjście prowadziło na kamienny korytarz. Było niemal tak, jakby z powrotem znaleźli się w prywatnym lochu D'Raka. - - Gdzie jesteśmy? - - W podziemnym świecie Canisargos, jak niektórzy nazywają trzy starożytne siedziby bogów. - Z tonu Jerilona Dane'a wynikało, że wierzy w to, co mówi. To nie podnosiło na duchu, zważywszy, że bóg miał obecnie rezydować w mieście. - - A co z tym naszym "dobrodziejem"? Kim jest i czego od nas chce? - - Sam go o wszystko zapytaj - wtrącił znajomy koci głos. - - Troia? - Gryf zamilkł, zaskoczony ulgą pobrzmiewającą we własnym głosie. Był zadowolony, że ptasie rysy uniemożliwiają innym odczytanie ogromu jego zaambarasowania. Jej twarz za to jakby zapłonęła wewnętrznym światłem. Weszła do komnaty w pochodnią w płowej ręce, a celem każdego jej ruchu było wywarcie jak największego wrażenia. Jak prawdziwy drapieżnik, przemieniała prosty akt chodzenia w widowiskowy spektakl, będący wstępem do obrony lub ataku, - - Wielki czas. - Z bliska uwidaczniało się jej napięcie, jakby martwiła się dużo bardziej niż wskazywała jej nonszalancka postawa. - Ale się ucieszy! - - Byłaś tu przez cały czas? - warknął Jerilon Dane. - - Przepraszam... chciałam... po prostu być w pobliżu na wypadek, gdyby zamiast nich pojawił się ktoś inny. Mógłbyś potrzebować pomocy. - - Zbytek łaski! W przeciwieństwie do zaufania. - - Dzieci, naprawdę musicie tak się wadzić? Wszyscy stoimy po jednej stronie barykady. Gryf spojrzał na wysoką, majestatyczną postać wchodzącą do komnaty. - - Wielmożny Petrac! - - Gryf. - Wola Lasu wsparł się ciężko na swoim kosturze. Wyglądał na zmęczonego, jakby miał za sobą ogromny wysiłek. Jeśli to on stał za udaną ucieczką całej czwórki ze środka stolicy wilczych najeźdźców, to dziw, że nadal trzymał się na nogach - nawet o lasce. - Wybaczcie mi. Wydaje się, że ostatnio przeliczyłem się z siłami. Troia zbliżyła się, żeby mu pomóc, lecz on odpędził ją ruchem dłoni. Morgis, który widział Mistrza Opiekuna po raz pierwszy, krytycznie zmierzył go wzrokiem. - - To twoja zasługa? - - Moja, książę Morgisie. - - Czy przebywanie w stolicy wroga nie jest odrobinę niebezpieczne? Jelenie oczy wwierciły się w księcia i w końcu to Morgis spuścił wzrok. Wielmożny Petrac był wyczerpany, tak, ale pod żadnym pozorem nie słaby. - Niebezpieczeństwo istnieje, to prawda, ale musiałem zaryzykować, gdyż na szali leży przyszłość Krainy Snów. Poza tym, nie mogłem zostawić was na łasce Aramitów. To stwierdzenie odnosiło się do nich wszystkich, lecz Gryf zauważył, że Wola Lasu patrzy na Troię. Jakby mówił tylko o niej. Lwioptak najeżył się instynktownie, a potem, zawstydzony, zdusił brzydkie myśli, które przelatywały mu przez głowę. - Myślę - mówił Mistrz Opiekun - że będzie najlepiej, jeśli natychmiast opuścicie Canisargos. D'Shay i D'Rak zapewne was szukają. Mój fortel nie zwiedzie ich na długo. - Nie wyjaśnił, na czym dokładnie polega jego sztuczka. Morgis wszystkich zaskoczył. Zeszty wniał, wskazał na wielmożnego Petraca i głośno i wyraźnie oświadczył; - Nie wyznałeś wszystkiego. Powiedz im o swoich konszachtach z pomiotem Niszczyciela. Powiedz im o zdradzie, jaką uknułeś ze starszym dozorcą, D'Rakiem. Gryf przeniósł spojrzenie ze smoka na Mistrza Opiekuna. Zamiast spodziewanego szoku, który malował się na twarzach Jerilona Dane'a i Troi - nie wspominając o nim samym - dumne oblicze Woli Lasu zdradzało wyłącznie smutek. Petrac postukał laską w zakurzoną posadzkę. - Nie wiem, jak doszedłeś prawdy, gadzie - wyszeptał - ale obawiam się, że wszyscy za to zapłacicie. Morgis wodził po nich nieprzytomnym wzrokiem, jakby nie pamiętał, co przed chwilą powiedział. Podczas gdy jego wzrok skakał z jednej osoby na drugą, szukając wyjaśnienia, Petrac ponownie postukał laską w podłogę. Gryf z rosnącym przerażeniem usłyszał, że komnatę zaczyna przepełniać znajomy, nieustanny szept. - Naprawdę mi przykro - rzekł cicho Mistrz Opiekun. XIV - No i co ja mam z tobą zrobić, D'Altain? D' Shay złapał zdradzieckiego dozorcę za kark i rzucił nim o ścianę. D'Altain wylądował z głuchym łoskotem. Tylko zbroja i talizman uchroniły go przed poważnymi obrażeniami. Z boku dwa gryfy z wrzaskiem skoczyły na pręty klatki. D'Altain wolałby, żeby przestały krzyczeć o zabijaniu. Wiedział, że znalazł się w nieciekawym położeniu. D'Shay uratował go przed zemstą D'Raka, prawda, ale może wyłącznie po to, by ukarać go samemu. Mistrz wilczy najeźdźca pochylił się i poderwał go na nogi. - - Jeszcze raz. Co ja mam z tobą zrobić? Sprawiłeś mi niewybaczalny zawód, przez swoje wtrącanie się zepsułeś mój misterny plan, a na domiar przez ciebie straciłem swoje wtyczki w gwardii D'Raka. Możesz mi powiedzieć, co ja mam z tobą zrobić? - - Mistrzu. - Sytuacja zdecydowanie przerastała D'Altaina. Mógł tylko błagać. - Mistrzu, służyłem ci dobrze. Zawsze donosiłem ci, co, gdzie i kiedy. Zawsze dbałem o twój wizerunek w oczach Mistrza Watahy. Proszę, panie, wiem, że cię zawiodłem, ale nadal mogę ci służyć! Nie mogę wrócić! - - Nie, nie możesz. - D'Shay uśmiechnął się i puścił zdrajcę. Gdy to uczynił, zauważył, że szarawa skóra na jego rękach zaczyna się łuszczyć. Nosił ją dłużę] niż trzeba, mając nadzieję, że zdoła załatwić wszystko w ten sposób, by w czasie przemiany nie być bezbronnym. Nie można już było na to liczyć. Przez krótką chwilę rozważał, czy nie posłużyć się D'Altainem, ale Aramita raczej się nie nadawał - był za mały. Wypaliłby się zbyt szybko. Ale nadal miał swojego więźnia. Wszystko zależało od Gryfa, który przepadł jak kamień w wodę! - - Zgadzam się - podjął, zwracając uwagę na lekką ulgę, jaka odmalowała się na twarzy jego byłego szpiega. - Nie możesz wrócić. Musisz tu zostać. - - Dziękuję ci, Mistrzu! D'Shay spojrzał ponad ramieniem niższego mężczyzny na swoich ożywionych strażników. Na milczący sygnał wysunęli się do przodu i złapali pod ręce nic nie rozumiejącego dozorcę. - Wielmożny D'Shayu! Co oni robią? Nagle spojrzenie D' Altaina spoczęło na klatkach z dwoma pupilami wilczego najeźdźcy - wygłodniałymi gryfami. Strażnicy podobni do tych trzymających go między sobą już uwalniali dzikie bestie. Gryfy wrzeszczały w radosnym oczekiwaniu. Aramita zaczął szamotać się rozpaczliwie, lecz bezskutecznie. - Przysłużyłeś mi się dobrze w przeszłości, D'Altain, ale twój obecny błąd jest niewybaczalny, zamierzam więc podać cię w roli zakąski moim pieszczochom. A po zakąsce dostaną główne danie. Gryfa. - D'Shay ściągnął talizman i łańcuch z szyi wilczego najeźdźcy. - Nie będzie ci to już potrzebne. Z satysfakcją i niezwykłym zainteresowaniem przyglądał się, jak nieszczęsny dozorca wpada między dwie dzikie bestie. D'Altain okazał się dla nich nie mniejszym wyzwaniem niż ostatni więzień. Gdy dwa gryfy kontynuowały swoją ohydną zabawę, D'Shay poczuł chłód w ręce. Zerknął na kryształ, który przestał jarzyć się mocą. Stał się zwyczajnym kamieniem. D'Shay rzucił go pod nogi i zmiażdżył ciężkim obcasem. Wielka szkoda, że nie mógł postąpić podobnie z samym starszym dozorcą. D'Rak już nie był dokuczliwym utrapieniem. Stał się groźbą, która niemal ubiegała się z Gryfem o lepsze. Jawne zabójstwo nie wchodziło w rachubę. Niszczyciel oczekiwał więcej po tych, którzy mu służyli. Postępując w sposób pozbawiony finezji straciłby dużo w oczach swego pana. Nie, najpierw musiał poniżyć rywala przed innymi dozorcami, odrzeć go z prestiżu i, w konsekwencji, pozbawić stanowiska. Dopiero to sprawi satysfakcję prawdziwemu panu Aramitów. I zapobiegnie możliwym konsekwencjom. D'Shay wiedział, że wielu ludzi D'Raka żyje tak, jakby ich życie zależało od zdrowia starszego dozorcy; wiedział, że w niektórych przypadkach jest to dosłowną prawdą. Śmierć starszego dozorcy zdjęłaby mu z głowy poważne zmartwienie, ale również pozbawiła kilku sprzymierzeńców, którzy już niedługo mogli okazać się wielce przydatni. Działo się coś ważnego i nie podobała mu się myśl, że tym razem wie tak mało. Wszystko jakby wymykało mu się z rąk. W przeszłości było inaczej. Teraz naprawdę bał się o swoje istnienie i możliwy nagły koniec. Trapił go również fakt, że Niszczyciel ostatnio jakby odsuwał się od niego. Nawet pomijając wszystko inne, to było jednoznacznym znakiem ostrzegawczym. Czy mogło to oznaczać, że Niszczyciel widzi w D'Raku swojego nowego faworyta? D'Shay zadrżał na myśl, że jego pan go porzuca. Nie chciał skończyć jak Mistrz Watahy. Trudno powiedzieć, czy nieistnienie nie było lepsze. - Byłem głupcem! - mruknął do siebie. Ożywieni strażnicy cierpliwie czekali na jego rozkazy. Gryfy czyściły się po posiłku. Były szybkimi, nienasyconymi żarłokami. Tylko kawałki zbroi, podarte jak łupinki jakiegoś owocu, świadczyły o niedawnej obecności D'Altaina. - Głupcem - powtórzył ciszej. Pozwolił, by inni wykonywali za niego robotę, czego w przeszłości zwykle unikał. Być może przyczyną były porażki, jakie poniósł w cesarstwie smoków. Może dlatego, myślał, zaczął zbyt mocno polegać na innych. A przecież mógł ufać tylko jednej istocie: sobie. Potrafił zmusić innych do posłuszeństwa, lecz obecną pozycję osiągnął wyłącznie dzięki własnym zabiegom. I nikt inny, jak tylko on sam, może tę pozycję utrzymać. Był większym głupcem niż D'Altain, skoro nie dostrzegł tego wcześniej. Patrząc, jak strażnicy zapędzają chwilowo nasycone gryfy do klatek, zastanawiał się, gdzie jest teraz Gryf. W tej grze, w tej wielkiej grze Niszczyciela, uczestniczyli też inni. Nie tylko D'Rak i Mistrzowie Opiekunowie z Sirvak Dragoth. Wiedział na przykład, że nie tylko jedna strona korzysta z usług natrętnych Tzee. Jeśli on... D'Shay urwał. Tzee. Oferowały możliwość, której nie przemyślał do końca... - Tzee... Były silne. Gryf nie przypuszczał, że mogą być takie silne. - Tzee... Klęczał. Z boku Morgis walczył, żeby utrzymać pionową postawę, ale nogi mu dygotały i po paru sekundach dołączył do Iwioptaka. Jerilon Dane, który - czego Gryf był pewien - uczestniczył w spisku, tarzał się w katuszach pod wpływem ataku mglistej wielokrotnej istoty. Jedynie wielmożny Petrac, co było do przewidzenia, i Troia, stali spokojnie, odporni na atak. Wola Lasu mówił coś cicho, jakby wyjaśniając przyczyny swojego postępowania. Gryfowi ćmiło się w oczach, ale widział, że kotka się z nim sprzecza. Słowa ginęły w jednostajnym, otumaniającym zmysły szepcie, i mógł się tylko domyślać, o czym rozmawiają. Widział, że Troiajest rozdarta. Z jednej strony wielbiła Mistrza Opiekuna jako kogoś wyjątkowego, komu obce są małostkowe emocje, które rządzą życiem większości innych. Z drugiej strony wiedziała, że wielmożny Petrac postępował wbrew wszystkim zasadom, jakich nauczyła się w Sirvak Dragoth. Gryf runął dziobem na podłogę. Jerilon Dane przestał się ruszać. Morgis nadal walczył niemrawo; prawdopodobnie wytrzyma odrobinę dłużej od niego. Spojrzał jeszcze raz na Troię. Wymiana zdań dobiegła końca. Ruchem laski Mistrz Opiekun odprawił kotkę z komnaty. Niewielką pociechę przyniosła mu myśl, żePetracowi na niej zależy i że nie wyrządzi jej krzywdy. Świat ściemniał. Dziwne, ale nie stracił przytomności. Nie całkiem. A może śnił. Jeśli był to sen, to bezbarwny, unosił się bowiem w nicości podobnej do pustki, ale czarnej jak smoła. Ciało nie chciało go słuchać i martwił się tym, dopóki nie pojął, że skoro śni, to naprawdę nie ma znaczenia. Nagle poznał, że już nie jest sam. - Gryfie. Chciał się odezwać, lecz język odmówił mu posłuszeństwa. Mimo to wiedział, że ten drugi go rozumie. Pojawił się w oślepiającym wybuchu ognia. Masy wniejszy od wszelkich znanych mu ludzi, szerszy w ramionach i wyższy, jego postawa zdradzała głęboką wiarę we własne siły - prawdziwy wojownik, nie tylko człowiek w zbroi. Hebanowej zbroi obrzeżonej futrem. Jego twarz przysłaniał wilczy hełm, spod którego widać było tylko oczy, palące oczy. W oczach tych brakowało śladu człowieczeństwa. - - Gryfie. - - Sły... słyszę cię. - Lwioptak był zaskoczony brzmieniem własnego głosu. - - Jestem Mistrzem Watahy. Mistrz Watahy. Władca enigmatyczny jak Kryształowy Smok, Smoczy Król, który w końcu wymierzył skuteczny cios swemu szalonemu bratu, Lodowemu. Ale łączyła ich tylko aura tajemnicy. Gryf czuł, że Kryształowemu Smokowi mógł zaufać, lecz zaufanie nie było słowem, które kojarzyłoby się z unoszącą się przed nim postacią. Nie z Mistrzem Watahy. Nie z ręką, która kierowała wilczymi najeźdźcami. - Zabawne. Mistrz Watahy znał jego myśli. Gryf pozwolił mu zobaczyć dużo, dużo więcej. - Kusi mnie, żeby cofnąć propozycję. Lepiej mnie wysłuchaj, wyrodku. Jego śniące "ja" najeżyło się na obraźliwe słowo, ale przecież nawet nie mógł się ruszyć. Mógł tylko zapytać: - - Jaką propozycję? - - Dam ci łup, jaki wymykał ci się tak długo. - - Jaki łup? - Możliwości przebiegały mu przez głowę. - - Mogę dać ci... D'Shaya. D'Shaya! - - I co mi po nim, skoro nie mogę się ruszyć? - - Zgadzam się i uwolnią cię. Wei D'Shaya, zrób z nim, co chcesz, i wróć za morza. - - Na zawsze, jak sądzę. - - Tak - - Nie będę zadawał sobie trudu wyjawiania ci mojej decyzji. I tak ją znasz. - Przybył tutaj w poszukiwaniu własnej przeszłości i w celu zbadania, czy wilczy najeźdźcy mogą zagrozić Smoczym Królestwom - zwłaszcza tej części, która znaczyła dla niego tak wiele. Potem odkrył, że jego wróg nie jest martwy Jak się spodziewał, i dopadniecie go stało się trzecim celem wyprawy. Nie był to jednak cel najważniejszy i nie mógł opuścić tego kontynentu nie wypełniwszy innych zadań. Nie mógł też porzucić mieszkańców Krainy Snów na pastwę mrocznym hordom Niszczyciela. Śmierć D'Shaya nie była celem, choć Gryf pierwszy skłonny był przyznać, że obsesyjnie zaprzątała mu mys'li. - Odmieńcze! Śmiertelny głupcze! Ja...ja... Wizerunek Mistrza Watahy rozpłynął się. Wilcze oblicze urosło, nabrało życia i wystrzeliło w górę z szybko rozkładającej się materii, która była najwyższym wodzem Aramitów. Rozwścieczony wilczy pysk wzleciał wysoko, bez przerwy rosnąc, aż szczęki stały się dość wielkie, by pomies'cic całego Gryfa. Z rozdziawionego pyska wysunął się wielki, szkarłatny jęzor, a z niego pociekły strugi śliny. - Zmarnowałeś okazją! Nie można powiedzieć, że ci jej nie zaproponowałem! Ja wygram tą grą, a ponieważ ty nie mogłeś dostrzec w niej sensu, zostaniesz zmiażdżony jak reszta! Będziesz mój, żywy czy martwy! I nigdy nie uciekniesz z moich więzów! Gra należy do mnie! Zanosząc się obłąkańczym wyciem, szaleńcze widziadło przepadło. Gryf, psychicznie wyczerpany, pogrążył się w nieświadomości, ale wpierw zwrócił uwagę na jeden interesujący szczegół. Nie na to, że jeśli zjawa była prawdziwa, nie była niczym więcej, jak bezwolnym narzędziem Niszczyciela. Ważniejszy był prosty fakt, że z jej słów i tonu wynikało, iż żyjący bóg wilczych najeźdźców jest przerażony. Że boi się niego. Przebudził się na miękkiej łące. Rozejrzał się sennie w poszukiwaniu Troi i ogarnął go lęk, gdy jej nie zobaczył. Wtedy przypomniał sobie o sadzawce. Oczywiście, to było jej ulubione miejsce. W przeciwieństwie do kotów, które tak mocno przypominała, Troia uwielbiała wodę. Bez wątpienia teraz pływała. Podnosząc się z trawy, Gryf zerknął na piękne poranne niebo. Kilka puszystych białych obłoczków płynęło po morzu błękitu, mieniącym się jak ogromna jedwabna płachta. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział taki cudowny widok... ...i nie pamiętał, kiedy przyszedł tu z Troią... ...a tylko to miało znaczenie. Troia czekała na niego. Ziewnął. Po zmianie postaci na ludzką było to zdecydowanie łatwiejsze. Czuł, że coś z nim nie jest w porządku, ale nie przysparzało mu to większego zmartwienia. Raz jeszcze Troia sprawiła, że zapomniał o całym świecie. Dlaczego nie? Czy oprócz niej istniało coś, czego potrzebował? Mieli łąkę, drzewa, staw i jedzenie, które im dostarczono - czegóż chcieć więcej? Orzeźwiająca kąpiel, zadecydował były monarcha, dobrze mu zrobi. Oczyści umysł z pajęczyn rozleniwienia. Zdjął bluzę i niedbale rzucił ją na ziemię. Nikt jej nie zabierze. Tutaj nie było nikogo innego. "Morgis?" Potrząsnął głową. Nikogo innego. Tylko Troia. Ukazała się sadzawka, lśniąca, niemal doskonale okrągła tafla czystej wody. Z jednej strony rosło kilka drzew. Ktoś zbudował maleńki pomost, z którego można było skakać do wody. Kto? Nieważne, w tej chwili bowiem ona przebiła błyszczącą powierzchnię. Kropelki frunęły we wszystkie strony, gdy otrząsała przemoczone futro. Z rozkoszą zaczerpnęła haust świeżego powietrza. Nie miała na sobie ubrania noszonego w Sirvak Dragoth przez wzgląd na przyzwoitość. Doskonałość jej twarzy i figury wystarczyły, żeby Gryf poddał w wątpliwość niewiarygodny traf, który ich połączyłcokolwiek to było. Biegiem pokonał resztę drogi, rzucając swoje rzeczy gdzie popadnie, wylądował na podeście i w chwili, kiedy wydawało się, że zaraz wpadnie do wody, wybił się w powietrze. Elegancja skoku pozostawiała wiele do życzenia, jednak ewolucja spełniła drugorzędny cel. Fale rozbiegły się we wszystkie strony, ale większość ochlapała Troię, znowu mocząc jej futro. Kotka prychnęła i z rozbawieniem uderzyła ręką w taflę wody. Gryf wypłynął na powierzchnię i z szerokim uśmiechem ruszył do brzegu. Wtedy coś wielkiego uderzyło go w nogę. Było długie i żylaste, niepodobne wcale do rybek, które zamieszkiwały sadzawkę. Poczuł to znowu i radość ustąpiła nieprzyjemnemu wrażeniu, że cośjestnietak. Zwoje pokrytego łuską ciała owinęły się wokół jego łydki, zacisnęły się i zbiły go z nóg. Troia otworzyła szeroko nic nie rozumiejące oczy, gdy upadł tyłem do sadzawki. Jedyna pociecha, że miał dość czasu, by zaczerpnąć powietrza. Ze szponami w pogotowiu próbował rozpoznać to stworzenie, a przede wszystkim zlokalizować jego głowę. Był to jakiś wąż. Nie przypominał sobie, by kiedyś takiego widział. Zamachnął się do ciosu, ale woda spowolniła jego ruchy i ledwo drasnął przeciwnika czubkami pazurów. - Gryfie! Płaski gadzi łeb wychynął za jego plecami. Wężowe cielsko owinęło się wokół jego ręki, gdy głowa przesunęła się do przodu, żeby lepiej go widzieć. - Gryfie! Ssskończ z tym nonsssensssem! Podniósł wolną rękę. Tym razem nie popełni błędu. Jeden cios oddzieli łeb węża od tułowia. Jeden celny cios. - Gryfie, ty głupcze! Ssspójrz na mnie! Obudź sssię! Jessstem Morgisss! "Morgis?" Gryf potrząsnął głową. Nie znał żadnego Morgisa... tak... nie! Uwikłany między sprzecznymi wspomnieniami nie zwrócił uwagi na fakt, że wedle wszelkich reguł powinien już dawno utonąć. Wąż szybko wykorzystał jego konsternację. - - To halucynacja! Iluzja wielmożnego Petraca! Zbyt długo jesteśśś pod wodą! Nie widzisz, że to fałszywa rzeczywissstośśść? - - Fałszywa? - Usłyszał własne słowa i wtedy uświadomił sobie, że mówienie pod wodą powinno być niemożliwe. Zamrugał i zobaczył, ze świat migocze. Zmienia się. W jednej chwili widział sadzawkę, w następnej wilgotną, zakurzoną, od dawna nie używaną komnatę. I tak na zmianę. Sadzawka. Komnata. Sadzawka. Komnata. Z dzikim wrzaskiem przepędził z głowy iluzję sadzawki, a wraz z nią iluzję Troi. Stwierdził, że leży na plecach i wlepia oczy w brzydkie rysy Morgisa. Smok spoglądał na niego z wielkim zatroskaniem. Lwioptak ledwo mógł w to uwierzyć. Nie przypuszczał, by przedstawiciel smoczego rodzaju mógł żywić podobne uczucia do kogoś z nie swojej rasy. - Wyszedł z tego. Uwolniłem go. Gryf przekręcił szyję i zobaczył drugą postać. Jerilon Dane w pożałowania godnym stanie. Jego oczy miały pusty wyraz, a twarz w miejscach nie zakrytych przez czarny zarost była blada jak kreda. - - Co... co się stało? Jak długo byłem nieprzytomny? - - Dwa celne pytania - mruknął były dowódca wilczych na jeźdźców. - Za pierwsze obwiń Tzee, czymkolwiek są. Nasz "przyjaciel" wielmożny Petrac dał im większą moc, ale kazał im wykorzystać ją do ogłupienia nas, nie do zabicia. Co do drugiego pytania, żaden z nas jeszcze nie zna odpowiedzi. - - Więcej niż dzień, jeśli szczecina na twarzy Aramity jest jakąś wskazówką - dodał Morgis. Gryf na chwilę zamknął oczy, chcąc w ciemności zebrać myśli. Przypomniała mu się rozmowa z Niszczycielem. To nie był sen. Odepchnął te myśli, gdy napłynęły fałszywe wspomnienia sadzawki i czasu spędzonego z Troią. - - Nie pogrążaj sssic z powrotem! - Pokryta łuską dłoń trzasnęła go w twarz. Instynktownie obnażył pazury. Silne ręce złapały go za nadgarstki. Gryf z trudem otworzył oczy i zobaczył Morgisa, który szamotał się z nim, błyskając długimi, ostrymi zębami drapieżcy. - - Mistrz Opiekun musiał zadać mu coś szczególnego - zauważył niemal obojętnie Dane. - - Sadzawka... - Lwioprak potrząsnął głową. "Nie istnieje! - powiedział sobie. - To był fałszywy sen!" Odepchnął wspomnienia - tym razem na stałe. - Już mi lepiej. Dajcie mi wstać. Morgis przesunął się, nie puszczając rąk Gryfa, i pomógł mu wstać. Były monarcha rozejrzał się dookoła. Była to ta sama komnata, do której zostali sprowadzeni przez Jerilona Dane'a. Odwrócił się do Aramity. - - Jak uciekłeś? - - Nie moja w tym zasługa. To twój łuskowy towarzysz pierwszy wyrwał się z wyobrażonego świata, który stworzył dla niego Wola Lasu. - - Wielmożny Petrac... - w ustach smoka słowa te zabrzmiały niemal niezrozumiale - nie rozumie mojego ludu. Kiedy zdał sobie sprawę, że nie znam odpowiedzi na jego pytania, próbował umieścić mnie w jakimś idyllicznym świecie. - Książę roześmiał się chrapliwie. - Nie ma pojęcia, czym dla smoka jest sielanka. Musiałem się stamtąd wydostać, inaczej bym oszalał. Wiedziałem, że świadomie nigdy nie wybrałbym miejsca, jakie mi stworzył. - - Jego krzyki mnie zbudziły. Mam za sobą kurs dozorcy i trochę się wyznaję na takich pułapkach. Kiedy zobaczyłem, w czym rzecz, ucieczka nie była trudna. Oprzytomniałem, kiedy on wstawał, żeby pospieszyć ci z pomocą. - - Ty byłeś pogrążony w dużo głębszym śnie - powiedział Morgis. - Widocznie wielmożny Petrac chciał mieć bezwzględną pewność, że wyłączy cię z gry. Gryf pokiwał głową, nie chcąc wdawać się w szczegóły iluzji wymyślonej przez Mistrza Opiekuna. Trzymał w karbach narastającą wściekłość. Wbrew wszystkiemu był pewien, że Petrac działał w dobrej wierze, że zauważył rodzące się w nim uczucie i wykorzystał je w celu zapewnienia sobie pełnej kontroli. Ale to wcale nie było rozgrzeszeniem. Petrac musi za wszystko zapłacić, zwłaszcza za pakt... - - Morgis. - Książę spojrzał na niego pytająco. - Nie pamiętasz, co powiedziałeś, zanim on nas załatwił? - - Nie. - - Już go o to pytałem - wtrącił Dane. - Nic nie pamięta. - - Ciekawe. - Gryf opowiedział im o swoim spotkaniu z Niszczycielem. Dane pobladł jeszcze bardziej, a potem zaczął wodzić wzrokiem po kątach, jakby spodziewał się, że jego dawny pan lada moment zmaterializuje się w całej okazałości. Morgis, przeciwnie, słuchał z rosnącym zainteresowaniem. - - Twoje sssłowa... - Urwał i zaczął jeszcze raz, nie kalecząc słów na smoczą modłę. - To ma trochę sensu, choć nie widzę powodu, dla którego bóg miałby się bać śmiertelnika. - - Bał się mnie na tyle, by zaproponować mi D'Shaya na tacy. - - Powinieneś ją przyjąć. Ja bym się nie wahał, taki prezent to gratka. - - W zamian mielibyśmy wrócić do Smoczych Królestw. Nie mogę zostawić tego kontynentu na łasce łaknącego krwi wilczego pana i jego stada wytresowanych kundli. - - Kraina Snów upadnie - wtrącił Jerilon Dane. - Dwa lata temu nikt by na to nie postawił, chyba tylko po to, by przypodobać się mieszkańcom i ugruntować swoją pozycję. Obecnie, choć moja kampania była farsą... - na twarzy wilczego najeźdźcy odmalowała się gorycz, ale nie powiedział, z jakiego powodu. - Kraina Snów powoli traci swoją rzeczywistość. Za trzy, może cztery lata pozostanie jedynie we wspomnieniach zwycięskiej rady wojennej. - - Zapominasz o jednym - dodał ze złością Gryf. - O przymierzu wielmożnego Petraca. - - Z Tzee? - - Z D'Rakiem. Jak myślisz, co mógł zaproponować starszemu dozorcy, żeby przypieczętować ten układ? Morgis zrozumiał natychmiast. - - Jedyne, co zapewni Aramicie poczesne miejsce wśród równych! SirvakDragoth! - - Sirvak Dragoth i swoich towarzyszy opiekunów. Podejrzewam, że nagrodą Petraca będzie z kolei władza nad resztkami Krainy Snów, maleńkim rezerwatem, gdzie będzie mógł spocząć na laurach w przekonaniu, że część świata, który miał chronić, została oszczędzona dzięki jego wysiłkom - zapominając, oczywiście, o wszystkich tych, którzy nie mieli szczęścia znaleźć się wśród ocalałych. Gryf przyjrzał im się uważnie. Wydawali się gotowi zrobić wszystko, cokolwiek postanowi. Zastanawiał się, czy w trójkę, bez mocy, zdołają czegoś dokonać. Westchnął ciężko. Czy mieli inny wybór? Odwrócił się do Jerilona Dane'a, który znał Canisargos lepiej niż oni razem wzięci. - Musimy wydostać się z miasta, i to szybko. Czy masz jakiś pomysł? Wyraz już pociemniałej twarzy byłego wilczego najeźdźcy powiedział mu więcej, niż chciał wiedzieć. Przymknął oczy, psychicznie wyczerpany. - W takim razie mam propozycję... xv Troia z zadowoleniem zjadła ostatni kawałek dojrzałego owocu i uśmiechnęła się, odsłaniając ostre białe zęby, które bardziej nadawały się do rozdzierania mięsa ofiary niż do chrupania jabłka. Mimo wszystko dary lasu przyniesione jej przez pomocników Petraca smakowały jej lepiej od wszystkich dotychczasowych posiłków. W owocach rosnących na terenach należących do Mistrza Opiekuna było coś, co sprawiało, że w porównaniu z nimi smak innych wydawał się mdły. Kobieta-kot przypisywała to wrodzonej dobroci gospodarza, swojego mentora. Żaden inny Mistrz Opiekun nie miał na nią takiego wpływu jak Wola Lasu. U jego boku czuła się pewna siebie, pogodzona z otaczającymi ją dzikimi zwierzętami i, nade wszystko, bezpieczna przed tym, co przerastało jej możliwości. - - Jak się czujesz, kiciu? - Mistrz Opiekun, niezwykle zmęczony, zmaterializował się w otaczającym ją gaju. Wspierał się ciężko na swojej lasce, a w jego oczach widniała jakaś obcość. Wyczuwała, że się o nią martwi. Troszczył się o nią tak, jak rodzice o ukochane dziecko. - - Dobrze. Dlaczego pytasz? Na chwilę spochmumiał, potem odrzekł: - - Zdrowie przyjaciół zawsze leżało mi na sercu, Troio. Chciałabyś, żeby było inaczej? - - Ty nie mógłbyś być inny. - Podniosła się, gotowa do odejścia, ale gospodarz z jakiegoś powodu zastąpił jej drogę. - Dopiero co przyszłaś. Nalegam, żebyś poświęciła mi więcej czasu. Tak rzadko cię widuję. Było coś złego, coś... o czym zapomniała. Troia próbowała się wymówić od przedłużania wizyty. Uważała, że nie powinna tu zostawać. - - Haggerth będzie mnie szukać. - - Haggerth? - Jelenie oblicze przez chwilę wyrażało zaskoczenie i konsternację. Petrac szybko odzyskał panowanie. - Wątpię, czy będzie cię szukać. Kiedy z nim rozmawiałem, nie dalej niż godzinę temu, dał do zrozumienia, że cię nie potrzebuje i że możesz tu zostać tak długo, jak sobie życzysz. Czyżby już cię zmęczyło moje towarzystwo? - - Och nie, panie! - Czuła się bezradna, gdy prowadził ją z powrotem do stołu. Poruszała się powoli, z wahaniem, nie tak jak zwykle. Coś było nie w porządku. - - Tzee... Słyszała je tylko raz i być może nie zwróciłaby uwagi na poszept, gdyby Mistrz Opiekun nie zacisnął mocniej ręki na jej ramieniu. Petrac wezwał jakiegoś mieszkańca wioski i kazał mu przynieść coś do picia. Nie protestowała, wiedząc, że i tak by ją przekonał. Potem wstał i przeprosił ją, mówiąc, że wróci za chwilę. Ani razu nie wspomniał, co ma do zrobienia. Troię opadła senność, ale zwalczyła chęć ucieczki w nieświadomość. Starając się ze wszystkich sił, nie mogła pojąć, co się z nią dzieje. Ten krótki szept coś w niej poruszył, jakieś wspomnienia sprzeczne z tym, co widziały jej oczy. Wspomnienia, które dotyczyły również wielmożnego Petraca. Niepokojące wspomnienia... Gryfa? - - Gryf. - Wyszeptała imię z takim namaszczeniem, jakby użyczało jej siły. Zaczęły wracać do niej wspominania pojmania, ucieczki i... zdrady. - - Wielmożne Petrac. - Imię, które zawsze było dla niej symbolem honoru i spokoju, teraz napawało ja wstrętem. Troia przypomniała sobie wszystko, łącznie z Tzee i niespodziewaną, wstrząsającą deklaracją Morgisa o pakcie między Wolą Lasu a jednym z aramickich wielmożów. Wysunęła pazury w narastającej złości. Zdradzono jej zaufanie, bezgraniczne zaufanie. Chciała krwi. Podniosła się powoli i bezszelestnie ruszyła ścieżką, którą przed chwilą odszedł Mistrz Opiekun. Po paru krokach natknęła się na młodego mieszkańca wioski, który niósł dla niej napój. Już obnażyła pazury i robiła zamach, gdy w ostatniej chwili uświadomiła sobie, że ci ludzie prawdopodobnie są mniej winni od niej. Podrostek otwarł ze zdumienia usta, upuścił dzbanek i rzucił się do ucieczki. Złapała go za ramię, przyciągnęła do siebie i wypowiadając słowa przeprosin, które wprawiły go w tym większe pomieszanie, uderzyła go mocno. Sprawiała wrażenie bardziej zwinnej niż silnej, ale w rzeczywistości miała taką krzepę, że w walce wręcz często pokonywała przeciwników dwa razy roślejszych i o większym doświadczeniu. Ułożyła nieprzytomnego chłopaka na ziemi, obiecując sobie, że mu to wynagrodzi, jeśli tylko wyjdzie z życiem z tego, co ją czekało. Przyłapała się na tym, że żałuje, iż nie ma tu Gryfa. On zawsze zachowywał przytomność umysłu, nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji. Chciała też, żeby był z nią z innych powodów, ale nie miały one nic wspólnego z obecnym problemem. Parę sekund później przeklinała się za głupotę. Przecież mogła wypytać chłopaka, czy nie wie, gdzie jest jego pan i co porabia. Wytropienie Petraca nie powinno być trudne, ale, jeśli był łatwiejszy sposób, powinna z niego skorzystać. Tylko durnie przepełnieni dumą wyszukują sobie trudniejsze ścieżki. Po kilku minutach tropienia zaczęła na poważnie rozważać pomysł powrotu do miejsca... przetrzymywania - jak zadecydowała - i sprawdzenia, czy chłopiec nadal tam leży. Zapomniała o jednej rzeczy: że w tej okolicy dosłownie wszystko przesycone jest zapachem wielmożnego Petraca. Dawne wonie mieszały się z nowymi i nie można było odróżnić jednych od drugich. Jednak nie mogła się poddać. Stawka była zbyt wysoka. Musiała działać, nawet jeśli wiedziała, że występuje przeciwko Petracowi, swojemu mentorowi. Zdrajcy, który mógł poradzić sobie z nią z taką łatwością, z jaką kto inny strąca liść z ramienia. Usłyszała ruch za plecami. - Ho ho ho, ależ apetyczny kodak. Odwróciła się błyskawicznie i skoczyła w stronę źródła głosu. Dwie postacie w zbrojach zagrodziły jej drogę i... odbiła się od nich jak kamyk. Wylądowała, obolała i rozgoryczona, trzy stopy od nich. Ten, który wcześniej się odezwał, teraz wybuchnął śmiechem. - Głupia cizia! Patrz, na co skaczesz, chyba że chcesz połamać sobie kości. Przez łzy z przerażeniem ujrzała znajomą, czarną, obrzeżoną futrem zbroję. Wilczy najeźdźcy w Krainie Snów! To niemożliwe, chyba że przypadkowo opuściła rzeczywistość swojego świata i wkroczyła do imperium Aramitów. Nie... Musiałaby to zauważyć, prawda? Dwaj zbrojni chwycili ją za ręce. Spojrzała w ich twarze i stwierdziła, że wilcze hełmy skrywają pustkę. Zaczęła szamotać się gwałtowniej, choć nie przynosiło to zamierzonego efektu. Byli nadludzko silni. Przysunął się trzeci obcy. Nie był to D'Rak, wiedziała to już z brzmienia głosu. Poza starszym dozorcą tylko jeden wilczy najeźdźca poruszał się z taką pewnością siebie i energią. Złapał ją za podbródek i lodowato uprzejmym głosem powiedział: - Jestem D'Shay. Nie spotkaliśmy się wcześniej, ale ty musisz być Troią, wybranką Gryfa. Troia uznała, że jego uśmiech jest gorszy niż wyszczerzony pysk najgroźniejszego drapieżnika. Nie było w nim ani człowieczeństwa, ani niewinności prawdziwego zwierzęcia. D'Shay był istotą najgorszą w obu światach, prawdziwym apostołem Niszczyciela. - Kot odgryzł ci język? - Uśmiech zgasł. - Nie powinnaś tędy przechodzić. Mam... obsesję na punkcie wszystkiego, co wiąże się z Gryfem. I wszystkich. Chciałbym ugnieść ich na miazgę i urobić wedle swojej woli albo może tylko zobaczyć, jak on zareaguje, gdy zobaczy ich w moich rękach. Nie mogła dłużej ukrywać narastającego strachu, ale zmusiła się do hardej odpowiedzi. - Budzisz litość, Shaidarolu! Nic dziwnego, że ty i ten ścierwojad tak dobrze się dogadujecie! Puścił jej brodę i ze zdumiewającą prędkością uderzył ją w twarz. Krew pociekła jej z ust, ale odczuła pewną satysfakcję. - - Nie ma już Shaidarola! Jestem D'Shay, najwierniejszy sługa Wielkiego Niszczyciela! - - Puść ją. - Poznała ten głos, lecz już nie wiedziała, czy powinna się cieszyć, czy żałować, że go słyszy. Wielmożny Petrac, z niedźwiedziem u jednego boku i wielkim górskim kotem po drugiej stronie, pojawił się na ścieżce. Przez chwilę wydawało się, że dwie grupy rzucą się na siebie, ale D'Shay cofnął się i z wcześniejszym, niepokojącym uśmiechem rozkazał dwóm zbrojnym pomóc jej wstać. Puścili ją, gdy tylko stało się jasne, że może stać o własnych siłach. Wola Lasu wyciągnął rękę. - - Chodź do mnie, dziecko. - - Do ciebie? - syknęła. D'Shay zaniósł się gromkim i długim śmiechem. - Wydaje się, żeś utracił szacunek i zaufanie swoich poddanych, Mistrzu Opiekunie! Petrac bardziej był zirytowany niż zmartwiony. - Jeśli nie chcesz iść z obecnym tu D'Shayem, Troio, proponuję, żebyś podeszła do mnie. Postawiona przed takim wyborem, niechętnie dołączyła do Mistrza Opiekuna. Wielmożny Petrac z pogardą i lekceważeniem popatrzył na D'Shay a. - Nie waż się jej tknąć. Nawet twój pan nie uratuje cię przed moim gniewem, jeśli to zrobisz. Z miną wskazującą, że nic sobie nie robi z pogróżki, Mistrz wilczy najeźdźca powoli pokiwał głową. Troia popatrzyła na tego, którego niegdyś darzyła uwielbieniem i, tłumiąc gniew, wyszeptała: - Co on tu robi? Potrząsając głową, Wola Lasu ze smutkiem odparł: - - Najwidoczniej jest moim nowym sprzymierzeńcem, maleńka. - - Sprzymierzeńcem? - Coraz to gorzej. Wielmożnego Petraca chyba zabolało oskarżenie widoczne w jej oczach. - - Zrobię wszystko, co konieczne, by uratować część Krainy Snów. Jeśli usiądę z założonymi rękami, nic z niej nie pozostanie. Nic. - - Ale to wilczy najeźdźcy! Jak możesz się zadawać z tym pomiotem szalonego boga? - - Już wcześniej miałem z nimi do czynienia. - - Od teraz będziesz układać się ze mną, wielmożny Petracu. - D'Shay czerpał dużą przyjemność z tego oświadczenia. Mistrz Opiekun zmrużył oczy, a po chwili pokiwał głową. Troia schowała twarz w jego piersiach. - - Najpierw D'Rak, a teraz ten zdrajca... Czy Gryf też jest częścią tej umowy? Czy wydasz go temu... temu... - - Sza, dziecko. - Mistrz Opiekun ze zmęczeniem popatrzył na D'Shaya. - Masz moje słowo, Shaidarolu, pod warunkiem, że zadziałasz szybko i dotrzymasz warunków umowy, jaką zawarłem z D'Rakiem, choć skąd wiesz tyle... D'Shay pogładził kozią bródkę. - - Możesz podziękować za to Tzee. Są wybornymi sprzymierzeńcami. Wiesz, że zrobią wszystko, byle tylko uzyskać większą moc. Miło mieć sojusznika, który jest tak nieskomplikowany. Skontaktowałem się z nimi na początku w nadziei, że wykorzystam je do zlokalizowania Gryfa. Miały mi też służyć jako oczy obserwujące D'Raka. Wyobraź sobie moje zdziwienie, gdy odkryłem, że w zamian za miarkę mocy gotowe są powiedzieć mi wszystko o twoich układach ze starszym dozorcą. I dobrze się stało. Zdobycie Sirvak Dragoth zagwarantowałoby mu pierwsze miejsce wśród faworytów Niszczyciela... to znaczy, Mistrza Watahy. - - Do czego ty nie możesz dopuścić. W Troi narastały złe przeczucia. Niemożliwe, by D'Shay uszanował umowę z wielmożnym Petrakiem, Dopóki istnieć będzie choć jedna część Krainy Snów, wilczy najeźdźcy będą się zastanawiać, czy nie okaże się dla nich zagrożeniem. Jedyne pewne rozwiązanie polegało na wyeliminowaniu problemu raz na zawsze. Wyeliminowaniu Krainy Snów. Wiedziała, że wielmożny Petrac postrzega to inaczej. Choć już złamał obietnicę złożoną jednemu wilczemu najeźdźcy, nadal przestrzegał swego rodzaju kodeksu honorowego i spodziewał się, że D'Shay, który był ostatnią osobą, jakiej ona by zaufała, dotrzyma swojej części umowy. - Coś trzeba z nią zrobić, wiesz to. Z początku wcale nie myślała, że D'Shay mówi o niej. Dopiero kiedy poczuła, że Petrac drgnął, zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa. - Już ci mówiłem. Nie wolno jej tknąć! D'Shay parsknął. - - A niby jak chcesz usunąć ją z drogi? Już pokazała, że ma silną wolę. Skoro raz zdołała uciec z twojego snu, ucieknie z następnego. Lepiej oddać ją Tzee. One się nią zajmą. - - Nie zrobię tego. I nie myśl, że mnie przestraszysz, Shaidarolu! Potrzebujesz albo mnie, albo Geasa do otworzenia Bramy, by przeszły przez nią twoje wojska, a śmiem wątpić, czy jego zdołasz do tego namówić! Zależy ci też na tym, aby Brama była otwarta na tyle długo, żeby moc Niszczyciela mogła podtrzymać twoją raczej wątłą egzystencję! - Wola Lasu uśmiechnął się triumfalnie na widok miny Mistrza wilczego najeźdźcy, który cofnął się w chwilowej panice. - Tak, znam twój problem i wiem też, czym są twoi słudzy. Wszędzie poza Krainą Snów nić twojego żywota jest bezpieczna. Zawsze jesteś w kontakcie ze swoim panem. Tutaj jego moc nie sięga i albo musisz polegać na otwartej Bramie, która umożliwi mu stały dostęp, albo zdać się na łaskę Tzee. Zastanawiam się, jak by się poczuły, gdyby wiedziały, że przywłaszczyłeś sobie część ich istoty, by stworzyć swoich lojalnych strażników? Czy mam im powiedzieć? To zaoszczędziłoby mi kłopotów. Mógłbym wrócić, żeby dogadać się z D'Rakiem. D'Shay wybuchnął śmiechem. Oboje, i Mistrz Opiekun i Troia, która ponownie zajęła się pilnym obserwowaniem reakcji wilczego najeźdźcy, zadrżeli, słysząc ten dźwięk. - - Wybornie to wykoncypowałeś, wielmożny Petracu! Sprawa nie jest tak prosta, jak myślisz, ale wiele się nie pomyliłeś! Pozwolę sobie zauważyć, że umierałbym dość długo, mając czas na wymierzenie sprawiedliwości. Pierwszą osobą, która by ucierpiała, byłaby kotka skulona w twoich ramionach. Ale dlaczego sprzymierzeńcy mieliby się wadzić? Czas na działanie, nie na kłótnie! D'Rak może w każdej chwili odkryć twoją dwulicowość. Gryf nadal jest na wolności... - - Nie. Mam go. - - Masz go? - Twarz D'Shaya zajaśniała szczerą radością. - Doskonale! - - Oddam... Oddam ci go pod warunkiem, że przysięgniesz dotrzymać umowy. Przysięgniesz na swojego pana, Niszczyciela, nie Mistrza Watahy. - - Panie, nie! - Troia próbowała się uwolnić, ale ręka Petraca była tak silna jak kajdany w prywatnej celi D'Raka. Wola Lasu zakrył dłonią jej usta. D'Shay zignorował jej wybuch. Niewiarygodne, wyglądał tak, jakby chciał uściskać swojego sprzymierzeńca. - Mój pan i ja dziękujemy ci za ten dar! Na jego imię przysięgam dotrzymać umowy! Dostarcz mi Gryfa, a twoja prywatna domena na wieki pozostanie nietknięta! Wielmożny Petrac był tym usatysfakcjonowany. - - Gryf jest w bezpiecznym miejscu i tam pozostanie. On i jego dwaj towarzysze... odpoczywają. - - Wobec tego zaczynajmy. - - Zgoda. - Mistrz Opiekun popatrzył na Troię. Chciała ugryźć go w rękę, ale on szczelnie zamykał jej usta. - Przepraszam, maleńka, lecz nadszedł czas upadku Sirvak Dragoth, żeby w Krainie Snów wreszcie zapanował spokój. Będziesz musiała to przespać. Wybacz. Syknęła na znak protestu. Wielmożny Petrac oderwał rękę od jej ust i sięgnął do czoła. Troia miała czas tylko na to, by zacząć najbardziej plugawe przekleństwo, jakie w życiu słyszała, gdy zdradliwy opiekun przyłożył palec do środka jej czoła. Straciła przytomność i zwisła bezwładnie w jego ramionach. On, chcąc ją podtrzymać, upuścił drewnianą laskę. Kiedy wyprostował się po podniesieniu kostura, napotkał spojrzenie D'Shaya. - - Daję ci dwie godziny. Za dwie godziny twoje wojsko musi stać w gotowości. Ja będę miał dość roboty z utrzymaniem otwartej Bramy, gdyż spodziewam się, że inni Mistrzowie Opiekunowie będą chcieli ją zamknąć. - - Dwie godziny to aż nadto. Wystarczy mi jedna. - - Jedna? - Petrac zamrugał. - Godzina na zebranie armii? Jeden z ożywionych strażników D'Shaya - kwestią sporną było, czy Tzee lub też coś od nich wzięte mogło być zwane życiem w pełnym tego słowa znaczeniu - już przeszedł przez portal. Wilczy najeźdźca odpowiedział na pytanie opiekuna. - - Jedna godzina. Jesteśmy przygotowani na tę chwilę. Jak myślisz, skąd starszy dozorca D'Rak zamierzał wziąć swoją armię? - - Nigdy nie pojmowałem, na jakiej zasadzie może powstać takie społeczeństwo. D'Shay posłał mu ostatni uśmiech, zanim wraz z drugim strażnikiem zniknął w porta] u Tzee. - Mógłbym powiedzieć to samo o twoim, Mistrzu Opiekunie. Wielmożny Petrac patrzył, jak Tzee się wycofują. Kiedy portal skurczył się w nicość, rzucił ostatnie spojrzenie na Troię śpiącą na ścieżce. Zmarszczył czoło, ale wiedział, że teraz nie pora na rozmyślania. Miał zostać znienawidzony, obrzucony obelgami, ale to się skończy, gdy ci, którzy przeżyją, zrozumieją jego pobudki. Wola Lasu bez chwili przerwy odczuwał ból, jaki nękał na wpół prawdziwy świat zwany Krainą Snów. Nie mógł dopuścić, by ten kraj cierpiał, i jedynym rozwiązaniem było zaleczenie starych, jątrzących się ran. Rozwiązanie przypominało przecinkę drzew w jego lesie, żeby inne mogły lepiej rosnąć. Nowa kraina na zawsze będzie bezpieczna przed zewnętrzną rzeczywistością, taką jak wilczy najeźdźcy czy smoki, które władają kontynentem na zachodzie. Pewnego dnia stanie się wspanialsza niż kiedykolwiek. Tutaj dzień był jasny i słoneczny. Nie miał pojęcia Jak jest w tym samym miejscu w innej rzeczywistości. Prawdopodobnie mokro i ponuro. To naprawdę nie miało znaczenia. Liczyły się tylko zapoczątkowanie zmiany. Za niecałą godzinę rozpocznie się obrzęd narodzin nowej chwały Krainy Snów. Zrodzone z popiołów, krwi i płomienia, ziemie te staną się silniejsze i wolne. Pogodzony z sobą Mistrz Opiekun szedł w kierunku swego prywatnego miejsca kontemplacji. Gdy nadejdzie czas - a dokładnie wiedział, kiedy to nastąpi - będzie przygotowany. Ktoś postępował niezgodnie z jego życzeniami. D'Rak wiedział, ponieważ Gryfa i jego towarzyszy nigdzie nie można było znaleźć. Krążyły plotki, że widziano ich w pobliżu warowni Mistrza Watahy, że horda okropnych verlokow deptała im po piętach i że zostali pożarci - co, znając verloki, było całkiem możliwe. Otrzymał również potwierdzone raporty o zakapturzonych, beztwarzych istotach celowym krokiem wędrujących ulicami - nikt nie przypominał sobie, by kiedyś poruszały się z taką celowością. To najbardziej go martwiło. Mieli wszak być neutralni. Nigdy nie opowiadali się za Aramitami ani nie występowali przeciwko nim - prżynamniej on nic o tym nie wiedział. A jednak... Odprawił DTarany'ego, żeby móc w spokoju przemyśleć te sprawy. Komnatę spowijał półmrok. Prawdę mówiąc, jedynym źródłem światła było Oko Wilka. Na szczęście płonęło jednostajnym światłem. Ostatnio nie można było na nim polegać, jak gdyby... moc Niszczyciela stawała pod znakiem zapytania. Nikomu o tym nie powiedział, ponieważ mogłoby to osłabić jego pozycję. Oko zamigotało tylko raz w ciągu dnia, ale to wystarczyło, żeby go przestraszyć. Po pochwyceniu Gryfa zauważył powrót do stabilizacji. Jednak wbrew temu, że Oko sprawowało się nienagannie, nie mógł dowiedzieć się niczego o Gryfie, jego smoczym towarzyszu ani kobiecie z Krainy Snów. Wdział, że nie wpadli w ręce D'Shaya. Gdyby tak było, jego arcyrywal ogłosiłby to publicznie. Pojmanie Gryfa byłoby równoznaczne z Wiktorią D'Shaya i pewną klęską starszego dozorcy. D'Rak pozwolił, by moc skupiona przez Oko wyniosła go z komnaty na ulicę. Stawanie się integralną częścią samej struktury świata budziło w nim dreszcz rozkoszy. Ukryte wzory świata stały przed nim otworem i kusiło go, by wpleść się w nie na zawsze. Dawno temu nauczył się panować nad takimi pokusami, ale to nie powstrzymywało go od upajania się samą możliwością. Dokładne przeszukanie miasta potwierdziło raz jeszcze, że nigdzie ich nie ma. Przynajmniej ze znalezieniem Gryfa nie powinno być kłopotów. Jak straże, Gryf został oznakowany, powinien więc wiedzieć, gdzie on jest i co robi, ale było inaczej. Wątpił, czyjego śmierć spowodowałaby śmierć lwioptaka - co nie znaczy, że zamierzał zweryfikować tę teorię. Wydawało się, że ktoś albo coś strzeże odmieńca, ukrywając go przed aramickimi mocami, danymi mu przez samego Niszczyciela. Coś równe bogu... ale to absurd! Nigdy nie było i nigdy nie mogło być siły zdolnej dorównać mocy prawdziwego pana tego imperium! D'Rak wrócił myślami do pojmania Gryfa. Towarzyszyła mu kobieta, która w pewnym momencie zniknęła. Uciekła portalem, co do tego nie było wątpliwości. Niestety, wyśledzenie portalu okazało się niemożliwe. Stała obserwacja wskazywała, że tego typu przejścia pojawiły się co najmniej dwa razy, raz w obrębie murów miasta, ale trudno było powiedzieć coś więcej na ich temat. - Mistrzu! Starszy dozorca poderwał głowę w słusznym gniewie, gdyż intruz przerwał jego kontakt z Okiem. Nikomu, nawet jego nowemu zastępcy, nie wolno było przeszkadzać w czasie kontemplacji. Wezwał strażnika i kazał mu przywlec bezczelnego dozorcę. DTarany pozwolił się podprowadzić bez chwili wahania. Niepokój wykrzywiał mu rysy, ale nie był to strach o własną skórę. D'Rak uznał to za dziwne. Młodszy dozorca z pewnością musiał wiedzieć, że naruszył prawo. Może warto posłuchać, co ma do powiedzenia, a dopiero potem wtrącić do lochów na kilka dni... nauki zasad. - - Mów, i lepiej rób to dobrze! - - Mistrzu! - DTarany próbował złapaćoddech. Biegł dłuższy czas, chcąc dostarczyć wieści swemu panu w sposób, który zagwarantuje pełne zrozumienie. - Mistrzu, dyżurne jednostki zostały postawione w stan gotowości! Wszyscy! Jeźdźcy gryfów, dozorcy, żołnierze liniowi, treserzy biegusów - wszyscy, co do jednego! D'Rak wstał, trzęsąc się z gniewu i dlatego, że zrozumiał przyczyny tego stanu rzeczy. Mimo to musiał być pewien, zanim cokolwiek zrobi. - Szykują się na manewry? Jakie mają rozkazy? Kto je wydał? Młody Aramita runął na kolana, aż nazbyt dobrze świadom, że jego życie w każdej chwili może dobiec końca. - - Mistrzu, rozkazy pochodzą od D'Shaya, z aprobatą Mistrza Watahy! On... on twierdzi, że podbije Krainę Snów! Panie, czy to możliwe? Możliwe... - - Odejdź! Wracaj na stanowisko! Twoje poczucie obowiązku zostanie nagrodzone! Uradowany kolejnym niespodziewanym obrotem fortuny, D'Farany zasalutował i wybiegł z komnaty. Dwaj strażnicy, którzy go przywiedli, czekali na rozkazy. D'Rak rzucił im jedno spojrzenie. Natychmiast odwrócili się i, co dobrze o nich świadczyło, oddalili się w pospieszny, ale nie bezładny sposób. Dygocąc ze złości, starszy dozorca wyciągnął rękę i odnowił kontakt z Okiem. Z powodu narastającej furii połączenie było niestabilne, lecz zdołał zobaczyć, że wszystko, o czym powiadomił go adiutant, jest prawdą. Wojsko Aramitów przez cały czas czekało w pogotowiu na wypadek możliwej inwazji z Krainy Snów. Niszczyciel tego wymagał. Co miesiąc żołnierze z różnych garnizonów przydzielani byli do służby w tej jednostce szybkiego reagowania. Ich sprzęt był wymieniany, gdy tylko zaczynał się niszczyć. Regularnie sprawdzano, czy racje żywnościowe nadają się do spożycia, i zastępowano je nowymi, zanim stały się niejadalne. Była to jednostka uderzeniowa. W tej chwili inne oddziały też zostały postawione w stan gotowości i ściągały zewsząd swoich łudzi. Starszy dozorca wiedział, że również jego gwardziści przygotowują się do wypełnienia przydzielonych im zadań. Niektórzy będą patrolować miasto, strzegąc jego bezpieczeństwa, inni zaś wezmą udział w ataku na Krainę Snów. Co do samego starszego dozorcy, jego zadaniem... Jego zadaniem było przeżycie, i on to wiedział! D'Shay zrobi wszystko, co w jego mocy, by go skompromitować i zastąpić innym, bardziej bezwolnym dozorcą. ,Zostałem zdradzony!" Winę ponosił jego rzekomy sprzymierzeniec, Mistrz Opiekun zwany Petrakiem. A jednak nadal mogła istnieć szansa. Cokolwiek D'Shay mu zaoferował, on, D'Rak, zaproponuje więcej. Wtedy opiekun zamknie Bramę, odcinając tych, którzy już przeszli. D'Shay okryje się hańbą za wprowadzenie ludzi w zasadzkę, a wówczas on wkroczy do akcji i wszystko naprawi. Okaże się wielkim bohaterem, jedynie za cenę życia paruset żołnierzy. Ale ich zawsze było dużo. Z pomocą Oka odnalazł Tzee. Nadal potrzebował tego robactwa, żeby skontaktować się z Krainą Snów. Niedługo to uleganie zmianie. - Tzee... Zdumiał się, jak chętnie się zgłosiły. Tzee zawsze się wahały, widząc, kto jest silniejszy. Nawet z mocą, jaką je obdarzył, dobrze znały swoje miejsce. - Tzee... Oko zadrżało, a D'Rak nie mógł powstrzymać mrugnięcia. Tzee nie tylko podtrzymywały kontakt - zaczynały się manifestować. - Tzee... Utworzyła się nad nim ogromna, czarna, mglista chmura materii i energii, pulsująca jak żywe serce. D'Rak czuł na sobie miliardy oczu. Złych oczu. Tzee musiały czekać na tę chwilę. Wezwał moc Oka Wilka i w konsternacji szeroko otworzył oczy, gdy blask wielkiego kryształu przygasł. "Niemożliwe!" Sięgnął do Zęba Niszczyciela na piersiach, ale on też był martwy. Martwy. A strażnicy nie spieszyli mu z pomocą. Stali tak, jakby nic nie słyszeli, nic nie widzieli. - Tzee... D'Rakowi pozostało tylko jedno... XVI - Opuszczając to miejsce, utracimy ochronę wielmożnego Petraca. Poważył się zamaskować tylko te trzy komnaty przed wzrokiem wilczych najeźdźców. Nie wątpię, że nie chciał, by jego sprzymierzeniec... - Jerilon Dane splunął, gdy wypowiedział to słowo - dowiedział się o jego dwulicowości. Plan Gryfa sprowadzał się do znalezienia jednego z nieludzi, inaczej Beztwarzych, i nakłonienia go do udzielenia im pomocy. Wiedział, że dla nich miejsce to nie jest żadną przeszkodą. Beztwarzy robili to, co chcieli, wszędzie tam, gdzie chcieli. Rzekomo byli neutralni, ale to niekoniecznie musiało oznaczać, że nie mogą ingerować. Ze wszystkich zagadek, na jakie się natykał, nieludzie stanowili jedną z najbardziej niepokojących. - - Nie możemy czekać, aż jeden z nich do nas przyjdzie - oznajmił spokojnie lwioptak, ignorując ostatni fragment wypowiedzi. Myślał o tym bez przerwy. To była ich największa nadzieja. - - Dlaczego nie? Mają, jak się wydaje, talent do pojawiania się, gdy ktoś potrzebuje pomocnej dłoni. Wiem coś o tym. Gdyby nie oni, biegusy by mnie dopadły. - - Ja nie powierzę swojego losu Beztwarzym - syknął Morgis. - Nie umiem wyjaśnić powodów, ale im nie ufam. Gryf przyjrzał mu się uważnie. W spojrzeniu Morgisa widniał ten sam wyraz, który Jak podejrzewał, pojawiał się w jego oczach, gdy rozpaczliwie próbował przywołać wspomnienia. Nie byłoby dziwne, gdyby wyszło na jaw, że nieludzie knują coś na własną rękę. Mimo to... - - Masz jakiś inny pomysł? - - Nie. - Głos smoka był bezdźwięczny, zrezygnowany. - Nie nasuwa mi się nic konkretnego. Mam niewielkie doświadczenie w organizowaniu ucieczek ze stołecznego miasta wrogiego imperium. Może następnym razem. U kogoś innego byłaby to próbka humoru. U smoka... Gryf nie był całkiem pewien. - Ale nic poza tym nie stoi na przeszkodzie, prawda? - Aramita miał najmniej powodów, żeby czerpać zadowolenie z zaistniałej sytuacji. Chciał za wszelką cenę opuścić swój były dom. Gdyby został pojmany, w najlepszym wypadku czekał go kolejny wyścig o życie z biegusami. Dane znalazł zgaszoną pochodnię, którą Troia przyniosła przed zdemaskowaniem Petraca i zostawiła, wychodząc na jego życzenie. Choć nie było tu całkiem ciemno - nikły blask emanował z maleńkich kryształków osadzonych w regularnych odstępach na ścianach - pochodnia zapewniała pewne poczucie bezpieczeństwa. Najbardziej zadowolony był Aramita, który bardzo źle widział w ciemności. Cieszył się, że nie będzie musiał chodzić ze strachem, iż wpadnie na coś, czego w porę nie zobaczy. Z zapaloną po paru próbach pochodnią zaczęli wędrówkę korytarzami, z których na pozór nie korzystał nikt od wielu pokoleń."Na pozór" było kluczowym określeniem - Gryf dobrze pamiętał przejście w cytadeli starszego dozorcy. - Jesteś pewien, że te podziemia nie są używane? Dane pokiwał głową. - Ten fakt nie jest dostatecznie ważny, bym musiał o nim zapominać. Korytarze pochodzą z wczesnych dni Canisargos, kiedy miasto było ledwie pograniczną osadą. Jak widzicie, nasi przodkowie byli doskonałymi budowniczymi, choć nie wątpię, że niejeden raz dokonywano tu przeróbek. Wówczas korytarze te były dużo lepiej ukryte. Później pełniły funkcję magazynu. Wiele z nich nadal jest w użyciu, ale inne zostały pozostawione samym sobie. - Dziwny uśmiech przemknął przez jego twarz. - To ciekawe, źe mieszkańcy takiego potężnego miasta zapomnieli o świecie istniejącym pod swoimi stopami. Staliśmy się... oni stali się zbyt zadufani w sobie. Myślą, że nie muszą się niczego obawiać, że są niepokonani. Aramita zamilkł i nikt nie odzywał się przez dłuższy czas. Sprawdzili kilka bocznych korytarzy, ale zawsze kończyły się one w jakiejś komnacie. Osądzili, że najlepiej trzymać się głównego ciągu i mieć nadzieję, że doprowadzi ich do wyjścia. Natknęli się na kolejną odnogę i Morgis postanowił rzucić na nią okiem. Pochylił się i dostosował oczy do mroku. - Schody! - Jego krzyk sprawił, że pozostali błyskawicznie rzucili się ku niemu, głównie po to, żeby go uciszyć na wypadek, gdyby nie byli tu sami. - Wiodą w górę! Nie można było winić go za hałaśliwy entuzjazm. Rzeczywiście były tam schody, a raczej ich resztki. Tutaj wiek zebrał większe żniwo niż w korytarzach. Sprawiały wrażenie późniejszego dodatku. Dan z pochodnią wysunął się na czoło i prześledził wzrokiem ich bieg aż do... Były wilczy najeźdźca odsunął się od stopni, klnąc się na boga, w którym, jak twierdził, nie pokładał już wiary. - Co jessst? - syknął ze złością smok. Podszedł do schodów i popatrzył w górę. - Zamurowane! Nie ma przejścia. Ostrożnie wspiął się po skruszonych stopniach i zniknął w ciemności. Powrócił po minucie. - - Nie ma żadnych ukrytych drzwi, chyba że są lepiej zamaskowane niż wszystkie inne, jakie napotykałem, łącznie z tymi w siedzibie dozorcy. Rzekłbym, że zamurowano je przed laty, może całe dekady temu. - - Może nie być innego wyjścia z tej części korytarza - dodał z rozdrażnieniem Aramita. - Być może będziemy musieli wrócić po własnych śladach i ruszyć w przeciwnym kierunku. Gryf pogrążył się w krótkiej zadumie. - - Czy wówczas nie znajdziemy się bliżej centrum Canisargos? - - Nie umiem powiedzieć. Nie widziałem powierzchni. Założyłem, że kierujemy się ku murom miejskim, bo nasz "zbawca", wielmożny Petrac, dał mi to do zrozumienia. Powiedział parę rzeczy, nic konkretnego, i wtedy naprawdę nie przywiązywałem wagi do... do... Ale ze mnie zapominalski głupiec! Musimy wrócić do komnat, z których wyruszyliśmy! Może tego nie zabrał! - - Czego nie zabrał?- zapytał Morgis, ale Aramita już zawrócił i po chwili zniknął w oddali. - - Za nim! - Gryf miał nadzieję, że to, o czym przypomniał sobie Dane, warte jest powrotu do punktu wyjścia. Każda chwila spędzona w labiryncie pod miastem przybliżała niebezpieczeństwo, jakie groziło Krainie Snów. Skoro tajemnica raz wyszła na jaw, Petrac musiał liczyć się z tym, że ktoś inny też może ją odkryć. Lwioptak wiedział, że plany Mistrza Opiekuna wobec jego domu i ludu, jakie by nie były, już niedługo zostaną wdrożone w życie. Dopiero wtedy wielmożny Petrac będzie mógł spocząć na laurach. Znaleźli byłego wilczego najeźdźcę nie w tej komnacie, w której byli uwięzieni, tylko w sąsiedniej, mniejszej. Z pewną trudnością, ponieważ w jednej ręce trzymał pochodnię, Dane wyciągał coś z ciemnego kąta. Zaciętość, z jaką to robił, wyraźnie wskazywała, że ogromnie zależy mu na znalezisku. W migotliwym świetle Gryf zobaczył tylko okręcony gałganem przedmiot w przybliżeniu wielkości głowy - makabryczne porównanie, zważywszy na sytuację - i najwyraźniej kruchy, gdyż Aramita obchodził się z nim jak z nowo narodzonym dzieckiem. Podał pochodnię Gryfowi. - - Potrzymaj, żebym mógł lepiej złapać. - - Co to jest? - - To, wielmożny Gryfie, głowa twojego byłego klucznika, łeb bestii zwanej R'Mokiem. - - Ohyda! - syknął Morgis. - My nie tracimy czasu na takie trofea! Zostawiamy ciała wrogów ścierwojadom albo naszym wierzchowcom, jeśli są głodne! Jerilon Dane skrzywił się. - Jesteście dużo bardziej cywilizowani, jasne. Nie zatrzymałem tej zabawki z powodu upodobania - choć nie zaprzeczę, że niektórzy z moich dawnych kolegów mogą zbierać podobne pamiątki. Zachowałem ją, bo pomyślałem, że głowa klucznika może okazać się przydatna. Poza tym wątpię, czy naprawdę wiesz, co skrywa się pod tym kapturem. Były żołnierz ściągnął materiał, tak podobny z wyglądu do całunu, i uśmiechnął się zimno. - Starszy dozorca D'Rak był mistrzem w budowaniu z kryształu. Głowa klucznika była parodią prawdziwej ludzkiej głowy. Wyglądała tak, jakby wycięto ją z jednego kawałka kamienia. Wyrzeźbione usta rozciągały się w szerokim uśmiechu, ale nie można było doszukać się w nich choćby cienia humoru. W miejscu, gdzie powinien być nos, widniał niewielki guzek, i na tym kończyło się wszelkie podobieństwo do głowy człowieka. Brakowało oczu, nie było też uszu ani nawet otworków po bokach głowy. Pod pewnymi względami groteskowy przedmiot kojarzył się z głowami nieludzi. - Ten człowiek jest najplugawszym z nekromantów. Nie wystarczyło mu wskrzeszanie zmarłych - mruknął z odrazą smok. - Musiał ich okaleczać. Gryf zwrócił uwagę na znaczki wyryte z boku fałszywej głowy. - - Co to jest? - - Element zaklęcia, jakie zastosował starszy dozorca, by stworzyć to paskudztwo. To nie było jego pierwsze dzieło, panowie. Ostatnie i najlepsze. Inne żyły tylko po kilka miesięcy. - Po co je tworzył? Dane wzruszył ramionami. - Nie pamiętam. Powtórzyłem warn to, co rzekł mi wielmożny Petrac. Wiedział, że potrzebowałem głowy, żeby was uwolnić. Skoro nie kazał jej zostawić, zabrałem ją z sobą. Nadal trudno mi uwierzyć, że ktoś taki jak Mistrz Opiekun zadaje się z ludźmi pokroju D'Raka. Gryf przyglądał się głowie. Nie było widać miejsca, gdzie łączyła się z szyją, ale lwioptak raczej się nie znał na magii dotyczącej kryształów. Większość jego wiadomości pochodziła od największego samotnika spośród Smoczych Królów - enigmatycznego Kryształowego Smoka. Jemu nie można było odmówić mocy. Tylko z jego pomocą lwioptak, Cabe i Gwen Bedlamowie oraz Błękitny Smok mogli zniweczyć ludobójczy plan obłąkanego Lodowego Smoka, brata najbliższego mu pod względem mocy. Przez, chwilę Gryf zastanowił się, co potężny smoczy pan zrobiłby z tym fantem. W końcu oderwał oczy od tego dzieła wynaturzonego umysłu. - Trzymaj to pod kapturem dopóki nie będzie absolutnie potrzebne. Co do wielmożnego Petraca, przypuszczam, że ułożyłby się z samym Niszczycielem, gdyby tylko miał pewność, że jego małe królestwo pozostanie nietknięte. W pewien przewrotny sposób widzi siebie jako jedyną szansę dla części Krainy Snów. A skończy się na tym, że ją zabije. Morgis pokiwał głową. - Jest szalony, jeśli myśli, że zachowa władzę nad tymi, którzy przeżyją. W końcu odkryją prawdę i to będzie jego koniec. Gryf zamrugał. - - Posłuchaj, co my mówimy. Jakby Kraina Snów już była stracona. Być może jeszcze mamy czas. Być może wielmożny Petrac jeszcze nie zaczął. - - Nie możemy użyć tego tutaj. - Jerilon Dane czynił niezdarne próby zakrycia "twarzy" tworu D'Raka. - Pozostałości czaru maskującego Mistrza Opiekuna czynią tę rzecz bezużyteczną. Musimy wyjść na korytarz. - - No to chodźmy. Jestem już zmęczony tymi katakumbami. Chcę zobaczyć niebo. Morgis ruszył pierwszy, z mieczem w pogotowiu na wypadek, gdyby coś się pokazało. Dane podążył za nim. Kiedy wyszli z komnaty, krzyknął z zaskoczenia. Gryf, który deptał mu po piętach, niemal na niego wpadł. Kiedy się wychylił i zobaczył przyczynę dziwnego zachowania Aramity, nie mógł go winić za brak opanowania. Kryształowa głowa płonęła blaskiem tak jasnym, że aż dziw, iż nie parzyła rąk trzymającego. Były wilczy najeźdźca szybko zakrył kapturem rozjarzony przedmiot, ale intensywne światło przenikało przez tkaninę. - - Wcześniej tak nie było! - - Co się dzieje? - Morgis odruchowo machnął mieczem w kierunku rozjarzonej głowy. Gdy tylko zdał sobie sprawę, co robi, z zakłopotaniem opuścił broń. Aramita potrząsnął głową, minął Gryfa i wrócił do komnaty. Oślepiający blask przygasł do bardziej znośnego, ale nie zamarł. - - Nie... nie... rozumiem - wydukał. - - Myślę, że straciliśmy dużą część osłony, jaką tu rozpiął wielmożny Petrac - powiedział z progu Gryf. Wskazał na zakrytą głowę. - To chyba jej sprawka. Myślę, że znosi czar. - - To niemożliwe! - - Jej to powiedz! Coś ją odmieniło! Zdarzyło się to w chwili, gdy wyniosłeś ją poza chronioną komnatę! Jeśli wiesz, jak się nią posłużyć - jeśli nadal uważasz, że możemy jej zaufać - to do roboty! Jeśli dozorcy nas namierzą, to możesz być pewien, że z miejsca przyślą tu żołnierzy! Ten argument zmusił Aramitę do działania. Podniósł się i wbił oczy w płonący pod kapturem przedmiot. - Myślę, że nadal mogę nią manipulować. Nie zostałem dozorcą z braku umiejętności, tylko dlatego, że nie zdołałem związać się ze swoim talizmanem. Wszyscy dozorcy muszą związać się z talizmanami pobłogosławionymi przez starszego dozorcę. Morgis parsknął. - - Co, jak mniemam, jest również doskonałym sposobem kontrolowania potencjalnych wichrzycieli. - - Całkiem możliwe. Dajcie mi trochę czasu. - Dane ściągnął kaptur i wlepił oczy w grubo ciosane rysy głowy. Zadrżał. - Czuję się tak, jakbym spoglądał w twarz samego wielmożnego D'Raka. Wszystko może okazać się trudniejsze niż przypuszczałem. Pióra i futro Gryfa nagle stanęły sztorcem. - Lepiej się pospiesz. Myślę, że nasz czas się kończy. W korytarzu rozbrzmiał tupot wielu podkutych butów. Ktoś o młodym głosie, nie do końca przywykłym do wydawania rozkazów, zakrzyknął: - Brać ich żywcem, jeśli to możliwe, ale zabić, gdy nie będzie innego wyjścia! Morgis przeniósł spojrzenie z roztrzęsionego Jerilona Dane'a na korytarz, a potem na Gryfa. Wykrzywił twarz w przerażającym uśmiechu, błyskając ostrymi zębami. - Ja ich zatrzymam! Wezwijcie mnie, jeśli przymusicie tę rzecz do działania albo wymyślicie jakiś inny cud! Wypadł z komnaty, wykrzykując pod adresem wilczych najeźdźców obelgi, które kwestionowały ich prawe pochodzenie. Dane nie mógł się powstrzymać i spojrzał na Gryfa, który w odpowiedzi wzruszył ramionami i dobył miecza. - - Naprawdę uważasz, że umiesz się tym posłużyć? - - Muszę, prawda? Lwioptak pokiwał głową i skoczył za smokiem. Wszędzie byli aramiccy żołnierze. W większości wyglądali na członków gwardii, ale byli wśród nich dwaj dozorcy. Dowodził jeden z nich, dużo młodszy, niż Gryf się spodziewał. Oczywiście, nie brał udziału w bitwie. On i jego towarzysz zaciskali w rękach swoje talizmany, próbując zyskać dobry widok na Morgisa. Gryf z miejsca poznał, kto musi być jego celem. Książę Morgis starł się z pierwszymi żołnierzami, krótkim mieczem wycinając krwawą s'cieżkę w ich szeregach. Dwaj wilczy najeźdźcy już polegli, a trzeci został ranny. Korytarze były dość szerokie, by trzech ludzi mogło walczyć ramię w ramię bez przeszkadzania jeden drugiemu, a to zwiastowało rychły koniec każdemu ich przeciwnikowi - pod warunkiem, że nie był to zwalisty, doświadczony w boju smok. Wilczych najeźdźców chroniły tarcze, lecz mimo to cofali się przed szarżującym księciem. Gryf zerknął na własny miecz i zaklął siarczyście. Nijak nie mógł dotrzeć do dozorców, a niedługo jeden albo obaj usidlą Morgisa. W najlepszym wypadku przeszkodzą mu na tyle, by żołnierze mogli wykonać zadanie. Pozbawiony magicznych mocy książę zginie jak każdy inny wojownik. Fakt, że będzie to śmierć bohaterska, stanowił niewielką pociechę. Jeden z poległych wilczych najeźdźców leżał na plecach. Gryf zauważył u jego boku ciemny, zakrzywiony sztylet, który był chyba ulubioną bronią odzianych w czerń postaci. Podbiegł do ciała i zabrał broń. Szybki rzut oka na drugiego martwego Aramitę ujawnił brak podobnego narzędzia. Będzie musiał poradzić sobie z jednym. Morgis zmuszał żołnierzy do szybkiego odwrotu. Gryf ledwo wierzył własnym oczom. Morgis był rozsierdzonym, wprawnym wojownikiem, prawda, ale przecież nie walczył z zielonymi rekrutami. Gwardziści jak gdyby rozmyślnie ustępowali mu pola. Było niemal za późno, gdy zrozumiał, co robią. Dopiero kiedy rozejrzał się za dozorcami i zobaczył tylko dowódcę, zwietrzył podstęp. Walczący minęli jeden czy dwa korytarze i nawet boczną komnatę. Morgis, zapamiętały w bitwie, nie zauważył, że jeden dozorca wszedł do komnaty po jego prawej stronie. Nim Gryf zrozumiał, co się dzieje, książę już mijał wejście. Lwioptak złapał nóż i przygotował się do rzutu. Skręcone ostrze było dziwnie wyważone, ale nie tak bardzo, jak się obawiał. Gdy ufny w swe zdolności smok minął wejście komnaty, dozorca stanął za nim i skupił się na powaleniu go mocą swego talizmanu. Podobnie jak dowódca, też był młody, co tłumaczyło, dlaczego nie sprawdził, gdzie jest drugi przeciwnik. Był żywymjeszcze dowodem potwierdzającym tezę, że większość weteranów jest wcale niegłupia. Przeważająca część głupców ginęła za młodu. Gryf rzucił prawie bez celowania. Musiał się spieszyć. W ostatniej chwili dozorca chyba go usłyszał, gdyż zaczął się odwracać. Całkiem możliwe, że to uchroniło go od natychmiastowej śmierci - gdyby stał odwrócony plecami, ostrze ugrzęzłoby w jego karku. Zamiast tego trafiło go w szyję i ześlizgnęło się po napierśniku. Dozorca zacharczał, puścił kryształowy talizman i poderwał rękę w daremnej próbie zatamowania krwi. Gryf zrozumiał, że choć nie trafił prosto w kark, udało mu się przeciąć żyłę szyjną. Sukces obrócił się w nieszczęście, bo umierający dozorca upadł na kolana, nim lwioptak zdążył do niego dotrzeć. Ciało uderzyło Morgisa od tyłu, wytrącając go z równowagi. Wilczy najeźdźcy hurmem rzucili się na księcia, a paru innych na Gryfa. - Gryfie! Wrzask Jerilona Dane'a nie zwiastował powodzenia. Były monarcha został pchnięty na ścianę przez licznych napastników, ale mimo to poczuł, jak zadygotał cały podziemny świat. Jaskrawy blask buchnął z komnaty, w której desperacko pracował Aramita. Gryfa omyła wezbrana fala mocy. Natychmiast pojął, co to oznacza. Kłopot w tym, że przyciśnięty do muru niewiele mógł zrobić. Przeraźliwy ryk powiększył ogólne pandemonium i w jednej chwili komnatę wypełnił szybko rosnący smok. Morgis przez zbyt długi czas musiał obywać się bez swoich mocy, a zwłaszcza wrodzonej zdolności do zmiany kształtu z ludzkiego na przyrodzony i odwrotnie. Zwykle z własnej woli przybierał postać człowieka, lecz odebranie mu prawa do przemiany przypominało podcięcie ptakowi piór na skrzydłach, żeby nie mógł fruwać. I tak jak ptak wie, że odrosły mu pióra, tak Morgis w jednej chwili poznał, że powróciła mu moc. Aramici szybko zapomnieli o Gryfie, kiedy pojawił się przed nimi smok największy, jakiego w życiu widzieli. Moc rozpętana przez Jerilona Dane'a rozdzierała system czarów, którymi dozorcy opletli Canisargos. Głowa Morgisa już dosięgała stropu korytarza, i to strop ustąpił pod smoczym naporem. Potężny głaz łącznie z fragmentami sufitu i ściany runął na kilku wilczych najeźdźców. Ci uwięzieni po tej samej stronie korytarza co Gryf, bezmyślnie próbowali przecisnąć się obok ogromniejącego smoka. Ich los był podobny: albo boki smoka rozsmarowywały ich po ścianach, albo wpadali w masywne łapy i kończyli żywot z połamanymi żebrami. Po dozorcy, którego Gryf powalił na początku, pozostało tylko lepkie wspomnienie. W tej chwili największym niebezpieczeństwem dla Gryfa było to, że zaślepiony wściekłością smok mógł przypadkowo go zmiażdżyć. Na razie udawało mu się uskakiwać przed walącymi się fragmentami podziemnego świata, ale teraz zapadały się również budynki stojące na powierzchni. Zdesperowany, brnął w kierunku oślepiającego światła. Jego oczy tylko częściowo dostosowały się do blasku, ale zdołał zobaczyć, co się dzieje w komnacie. Jerilon Dane stał na środku, trzymając fałszywą głowę w taki sposób, jakby próbował wchłonąć całą wypływającą z niej energię. Wydawało się, że nie zauważa trzęsącego się sufitu i ścian, ale wystarczył krok uczyniony ku niemu przez Gryfa, by czujnie poderwał głowę. Zmierzyli się wzrokiem. Oczy, które patrzyły na lwioptaka, nie należały do Jerilona Dane'a. Wielki fragment stropu komnaty zarwał się z trzaskiem i spadł parę cali od wilczego najeźdźcy. Ten zaczął coś mówić, lecz zmienił zdanie. Potem zaczęły obrywać się resztki powały i Gryf musiał uciec na korytarz. Nie widział, czy Dane przeżył. Po chwili wejście do komnaty przestało istnieć. - Gryfie! Dudniący głos dobiegał z góry. Tylko ściany i cześć dachu zachowały się z budowli, która stała nad tą partią podziemi. Morgis robił, co w swojej mocy, by jego towarzysz nie został zmiażdżony przez walący się budynek. Jego troska nie rozciągała się na Aramitów. Uciekło może kilku, jeśli dozorca zdążył otworzyć portal. Ale nie było czasu na takie rozmyślania. Całe miasto już wiedziało, że w samym jego środku szaleje w pełni wyrośnięty smok. Gryf wątpił, czy wilczym najeźdźcom brakuje środków, aby rozprawić się z takim problemem. Najgroźniejsi byli dozorcy. Masywny gadzi łeb łukiem opadł ku Gryfowi. Morgis zawołał: - - Dane! Nie żyje? - - Mogę tylko tak zakładać! Komnata... Smok wszedł mu w słowo. - - Nie ma czasu na sprawdzanie! Właź na moją głowę! Gryf po raz pierwszy widział swojego towarzysza w takiej postaci i musiał przyznać, że Morgis jest najwspanialszym, najbardziej imponującym smokiem jakiego w życiu widział, wyjąwszy tylko Smoczych Królów. Jeśli przeżyje to wszystko, może pewnego dnia zostanie jednym z nich. Wzrost z pewnością miał odpowiedni. Mógłby go połknąć w całości i nawet tego nie zauważyć. Jeśli można było marzyć o sprzymierzeńcu, to w takiej sytuacji... - Gdy tylko wyjdziemy z tej dziury, zsuń się na szyję. Tam będziesz bardziej bezpieczny. Morgis zaczął gramolić się z jamy, która była wszystkim, co pozostało z korytarza i paru komnat. Mieszkańcy wrzeszczeli i miotali przekleństwa. Gryfa ogarnęło poczucie winy z powodu zniszczeń oraz ofiar, jakie ponieśli. Wiedział, że jak w przypadku innych ludów, nie wszyscy Aramici są źli. Zastanawiał się, czy Morgisa też gryzie sumienie. Smoki miały bardziej pragmatyczne podejście do takich rzeczy; prawdopodobnie w jego oczach zniszczenia były nieuniknionym skutkiem ubocznym ratowania własnej skóry. I tak dobrze, że w przeciwieństwie do księcia Tomy Morgis nie lubił pławić się we krwi. Gryf zacisnął ręce. Minie dużo czasu, zanim zapomni, co tu się stało, jeśli to w ogóle będzie możliwe i jeśli uda mu się przeżyć ten dzień. - - Gdzie oni są? Gdzie ich legiony? - Wróciwszy do naturalnej postaci, smok palił się, żeby wykazać się siłą. Gryf miał tylko jedno pragnienie: uciec stąd jak najszybciej. - - Niedługo tu będą - krzyknął do smoka, choć sam też zastanawiał się nad nieobecnością wojska. Paru żołnierzy próbowało zaprowadzić jako taki porządek w panującym chaosie, zobaczył też jeden patrol z samotnym dozorcą, który wyglądał tak, jakby wolał być zupełnie gdzie indziej, ale brakowało dużych, zorganizowanych sił. Oczywiście, Iwioptak był pewien, że ten stan rzeczy w każdej chwili może ulec zmianie. Canisargos nigdy nie zostałoby pozostawione bez ochrony wojska, nawet w czasie wielkiej kampanii, a skoro obecnie nie prowadzono żadnych poważnych działań... Ależ tak. To było jedyne wyjaśnienie. Spóźnili się. Pochylił się, żeby Morgis dobrze go usłyszał. Smok był już prawie na powierzchni, jego kolosalne cielsko miażdżyło okoliczne budynki. Większość mieszkańców uciekła i nawet żołnierze zbierali się od odwrotu. Gryf znów zobaczył dozorcę. Aramita wbijał oczy w talizman, który najwidoczniej nie sprawował się jak należy. To zapewniało im chwilę przewagi. - - Morgis! Daj sobie spokój z miastem! - - Nie! Chcę dorwać D'Raka! Chcę tego D'Shaya! Chcę, żeby to miasto poznało potęgę smoka! Porozumienie z Morgisem okazało się dużo trudniejsze niż Gryf się spodziewał. Książę doprowadził się do stanu białej gorączki i teraz wyładowywał złość, która gromadziła się w nim od czasu dobicia do brzegu tego kontynentu. - Morgis! Oni atakująKrainę Snów! Dlatego nie ma tu wojska! - Gryf nie wspomniał o swoich podejrzeniach dotyczących zabawki D'Raka. Cokolwiek to było i cokolwiek uczyniło, zostało, jak miał nadzieję, na wieki pogrzebane pod tonami gruzu, możliwe, że rozbite na tysiące kawałków. Zagrażało im bardziej konkretne niebezpieczeństwo. Prędzej czy później dozorcy, którzy nie brali udziału w inwazji, odzyskają kontrolę, a wtedy wszyscy rzucą się na nich. - - Niema? - - Nie! Pospiesz się! Jeśli teraz odejdziemy, może uda nam się znaleźć drogę do rzeczywistości Krainy Snów i powstrzymać wielmożnego Petraca! - - Wielmożny Petrac! Ha! Gryf dostrzegł nagłą zmianę priorytetów. Morgisowi zależało na dorwaniu Mistrza Opiekuna równie mocno, jak na rozprawieniu się z D'Rakiem, a może i bardziej. - Zsuń się niżej, Gryfie! Polecimy! W samą porę. Lwioptak nagle coś wyczuł i wiedział, że mogą to być tylko wspólne wysiłki dozorców starających się odzyskać panowanie nad sytuacją. A sprowadzało się ono do wyeliminowania głównego problemu - smoka szalejącego w środku miasta. Zsunął się z szyi, gdy smok rozpostarł ogromne, skórzaste skrzydła, jeszcze bardziej burząc tę część stolicy wilczych najeźdźców. Gryf żałował, że zniszczenia nie obejmują cytadeli dozorców albo warowni Mistrza Watahy. - Trzymaj się! - zawołał radośnie Morgis. Od dawna nie unosił się w przestworzach, co tłumaczyło jego entuzjazm. Potężny, błękitny kolos w zdumiewającym tempie poderwał się w powietrze. Trzymając się tak, jakby od tego zależało jego życie - bo zależało - Gryf przypomniał sobie, że smocza zdolność latania częściowo zależy od czarów, dlatego nabierali wysokości i szybkości w tak zawrotnym tempie. Kiedy znaleźli się dość wysoko, Morgis wyrównał lot. Gryf ośmielił się spojrzeć w dół i zdumiał się, gdyż nawet stąd nie było widać krańców miasta Canisargos zdawało się ciągnąć w nieskończoność w każdym kierunku. Maszerując pod ziemią wcale nie zbliżali się do murów! Podejrzewał, że nawet się od nich oddalali. - - Gryfie! Wyczuwam potężne zakłócenia mocy na wschodzie! - - To może być to, czego szukamy! Jeszcze przeprowadzają żołnierzy! Mamy szansę! - Wydawało się niemożliwe, że smok go słyszy w wyciu wiatru, ale Morgis pokiwał głową. - - Jak wejdziemy do Krainy Snów? - - Nie wiem! Wielka bestia chrząknęła. - Cóż, w najgorszym wypadku, jeśli my nie zdołamy się tam dostać, wielu z psów przeklętego Niszczyciela też tam nie wejdzie! - Morgis przekręcił szyję i błysnął szerokim uśmiechem. - Zadbamy o to, prawda? Morgis z powrotem skupił uwagę na lataniu. Gryf chciałby podzielać jego optymizm. Wątpił, czy wszystko będzie takie proste. Ostatecznie, nic nigdy nie było proste. XVII DTarany zawiódł i co gorsza, ośmielił się zrobić coś bez przyzwolenia starszego dozorcy D'Raka. Jedna część miasta leżała w ruinie, smok i ten, zwany Gryfem nadal przebywali na wolności i poza zasięgiem mocy dozorców... Nie pozostawało mu nic innego, jak stanąć przed swoim panem i wyjaśnić, co się stało. D'Rak nie wezwał go, ale DTarany był dość mądry, by nie czekać na takie wezwanie. Jak najszybsze zdanie relacji z wydarzeń, zanim starszy dozorca usłyszy inne wersje, było ostatnią deską ratunku. Może ujdzie mu to na sucho, jeśli zdoła przekonać go, że próbował pojmać zbiegów celem wykazania swojej przydatności. Jeśli nie, istniało ryzyko, że podąży w ślady swojego poprzednika, który, jak wskazywały kryształy, odebrał nagrodę zdrajcy z rąk D'Shaya. "Dlaczego inwazja musi mieć miejsce w tym samym czasie? - zastanawiał się. - D'Rak będzie w okropnym nastroju". Starszy dozorca siedział w niemal całkowitej ciemności, a Oko Wilka unosiło się bezgłośnie z prawej strony jego krzesła. Wielki kryształ był złowróżbnie ciemny. DTarany słyszał o nim różne historie. Zawsze opisywano go jako rozjarzoną kulę. Kilka razy miał okazję widzieć to na własne oczy. Zawsze jaśniał w komnacie jak tuzin kryształowych luster i kilka pochodni razem wziętych. Czyżby stało się coś, o czym nie wiedział? - Mistrzu? D'Rak siedział bez ruchu, przygarbiony, bez większego powodzenia próbując podtrzymać dłonią pochyloną głowę. Młodszy dozorca zapomniał o własnym losie, nagle zdjęty lękiem, że D'Rak może być chory albo, co gorsza, umierający. - Mistrzu? Starszy dozorca drgnął. DTarany odetchnął z ulgą. Jego pan tylko odpoczywał. - - Kto... tam? - Głos brzmiał bełkotliwie, jakby D'Rak był pijany, co jednak nie wchodziło w rachubę. - - Mistrzu, to ja, DTarany. Obawiam się, że przynoszę niepomyślne wieści o tym, który zwie się Gryfem. - - Gryf? - Starszy dozorca podniósł głowę. Jego twarz kryła się w cieniu. D'Farany spojrzał w ciemność, gdzie musiały być jego oczy, ale na krótko, bo w tej części twarzy było coś niepokojąco. Miał wrażenie, że oczy widzą wszystko, łącznie z tym, czego zwykle nie mogą zobaczyć. Starszy dozorca jakby okazał zniecierpliwienie, więc DTarany rozpoczął swoją opowieść. D'Rak przez cały czas siedział bez ruchu, jakby skupiony na przyswojeniu informacji. Gdy nie okazał gniewu, DTarany zaczął się odprężać i jego opis stał się bardziej zwięzły. Kiedy skończył, stał w milczeniu, czekając na instrukcje zwierzchnika i, co możliwe, na wyrok. - - Gryf. Idzie do Krainy Snów. - Tym razem głos D'Raka zabrzmiał zgrzytliwie. Młodszy dozorca pokiwał głową, potwierdzając jego słowa. To miało sens. Gdzież indziej mógłby skierować się obcy? Mówiono, że niegdyś był jednym ze stworzeń strzegących tej nieuchwytnej domeny. - - Nie tym razem. - - Mistrzu? - - Nic. - Starszy dozorca równie dobrze mógłby być posągiem. - D'Shay wchodzi do Krainy Snów. - - Skoro tak mówisz, Mistrzu. - DTarany czuł się wyjątkowo nieprzyjemnie. Może D'Rak rzeczywiście był chory. Starszy dozorca podniósł rękę i wyciągnął ją w stronę adiutanta. - - Jesteś mi posłuszny. Zrozumiano? - - Twoje... twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. - - Tak. Chcemy... chcę, żeby D'Shay przepadł. Gryf przepadł. Mistrzowie Opiekunowie przepadli. Brama musi zostać zamknięta. Przerażenie wstrząsnęło drugim Aramitą. - - Ale... bez Bramy nie zdołamy podbić Krainy Snów! - - Nieprawda. - Po raz pierwszy spowita cieniem postać okazała odrobinę prawdziwej pewności siebie. D'Rak wyprostował się. - - Moc rządząca Bramą jest teraz tutaj. - Poklepał się po głowie. - - Nie potrzebujemy innych. - - Jestem... jestem pod wrażeniem, panie! Jak to osiągnąłeś? - - Wystarczyła zmiana toku myślenia. - Teraz starszy dozorca mówił swoim dawnym głosem. Obawy D'Farany'ego zaczęły maleć. - W siłach inwazyjnych są dozorcy. Lojalni. - - Tak. - - Dobrze. Chcę... tak, ja chcę, żeby zlokalizowali sprzymierzeńca D'Shay a i Mistrza Opiekuna zwanego wielmożnym Petrakiem. Ma głowę jelenia. - - Na Ząb Niszczyciela! Głowę jelenia? - - Niech go zabiją albo, jeśli się nie uda, zwrócą go przeciwko D'Shayowi. Ma pewną słabość. Afekt do swoich poddanych. DTarany zrozumiał. Kilku zakładników wykorzystanych w odpowiedni sposób zmusi Mistrza Opiekuna do porzucenia ostrożności albo wprawi go w gniew, co prawdopodobnie zaowocuje zamknięciem Bramy. Żołnierze, którzy już weszli do Krainy Snów, zostaną odcięci od pomocy z zewnątrz. - - Ci uwięzieni w Krainie Snów najpewniej zginą. - - Możliwe, ale ruszę im na ratunek jeśli czas pozwoli. Idź, natychmiast. Instrukcje są dość proste. Niedługo do ciebie dołączę. - - Mistrzu. - Młodszy dozorca skłonił się i w nastroju diametralnie różnym od tego, w jakim przybył, opuścił komnatę, żeby przystąpić do realizacji zdradzieckiego planu. Nie przyszło mu na myśl, że jest w nim mnóstwo niedociągnięć. Jako dozorca był przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa. Skoro D'Rak nie dodał nic więcej, zatem nic więcej nie trzeba było brać pod uwagę. Starszy dozorca niepewnie podniósł się z krzesła. Przyjrzał się swoim rękom, jak gdyby widział je po raz pierwszy. Prawą przesunął Oko na wprost siebie. Lewą wezwał zamkniętą w nim moc. Kilkoma gestami zyskał obraz masywnych sił Niszczyciela przechodzących powoli przez Bramę. Dzięki wielmożnemu Petracowi Brama była co najmniej dziesięć razy większa niż zwykle, ale i tak niewielu ludzi naraz mogło przez nią przejść - niewielu zdaniem D'Shaya. Sam opiekun-zdrajca z pewnością należał do pierwszych, którzy to zrobili. Inwazja miała być jego triumfem i aby to zagwarantować, musiał iść na czele. Tym lepiej. Zamknięcie Bramy będzie dla niego początkiem końca. Jeśli nie zabiją go dozorcy, to i tak umrze z powodu prostego faktu, że nie będzie mógł uciec z jedynego miejsca, w którym moc jego pana nie zdoła utrzymać go przy życiu. Sirvak Dragoth padnie dzięki zmasowanym wysiłkom dozorców, a wtedy Gryf trafi w ich ręce. Tym razem były przygotowane lepiej niż same się spodziewały. A po śmierci Gryfa Niszczyciel nagrodzi je jeszcze większą mocą, która była jedynym celem ich istnienia. - - Nie, na razie jestem tylko "ja". - Uśmiech wykrzywił rysy starszego dozorcy. Była to mimowolna, niezwyczajna reakcja. Grymas został zignorowany. - Później znów będziemy "my". Kiedy wszyscy będą martwi, tylko my zostaniemy. - - Tzee... Smoki latają szybciej niż inne stworzenia, wyłączając portale i demony. Choć wydawało się, żeCanisargos ciągnie się w nieskończoność, niecałe pół godziny po starcie ukazały się wschodnie mury. Czas podróży mówił coś o wielkości najpotężniejszego miasta Aramitów. Morgis bez chwili przerwy szybował w kierunku źródła mocy, którą wyczuli na długo przedtem, nim zyskali pewność, co to takiego. - Brama do Krainy Snów! Urosła! Gryf spojrzał we wskazaną stronę. Brama rzeczywiście urosła. Była niemal tak wysoka jak Morgis, a prześwit pod łukiem między rozwartymi wrotami był dość szeroki, by zdołał się przecisnąć. Wielkie, ciemne sylwetki unosiły się z obu stron Bramy - lwioptak poznał wcześniejszych maleńkich strażników, obecnie dużych jak kucyki. Zastanawiał się, dlaczego nie atakują najeźdźców. Ochrypły skrzek wypełnił powietrze. Gryf rozejrzał się po niebie i zauważył kilka zbliżających się w ich stronę uskrzydlonych stworzeń. - Jeźdźcy na gryfach! Naliczył ich ponad tuzin i zaryzykował przypuszczenie, że jest ich co najmniej dwa razy więcej. Gdy jeźdźcy zbliżyli się do smoka, Morgis zionął ogniem. Gryfi jeźdźcy rozdzielili się sprawnie i słup ognia, nie wyrządzając szkody, wpadł między dwa powietrzne szeregi. Te rozpadły się na cztery mniejsze jednostki, a potem na osiem małych eskadr. - Ha!Komary! Szczująna mnie komary! - Morgis wybuchnął śmiechem. Gryf uważał, że sytuacja jest poważna. - - Morgis! Są dużo bardziej niebezpieczne niż myślisz! Nie pozwól im... - - Nie ma obawy! Rozpędzę ich w mgnieniu oka! Trzy gryfy znalazły się w zasięgu jego łap. Smok wyciągnął pazury i zamachnął się, przekonany, że rozprawi się co najmniej z dwoma. Jeźdźcy jednakże po mistrzowsku panowali nad swoimi powietrznymi rumakami i zanim pazury smoka sięgnęły celu, stworzenia rozpierzchły się na boki. Morgis wrzasnął. Gryf ledwo zdołał utrzymać się na jego grzbiecie, gdy smok skręcił się z bólu. - Zranili mnie! Gryf odwrócił się. Kilku jeźdźców atakowało niechroniony bok kolosa. Morgis natychmiast przekręcił się w powietrzu, ale na jego ogonie, brzuchu i bokach widniało kilka długich cięć. Prawdziwe gryfy miały pazury znacznie bardziej ostre niż większość innych stworzeń i dzioby dos'c silne, by rozedrzeć wszystko prócz metalowych prętów. Gdy Morgis się odwracał, jego masywne skrzydło przypadkowo uderzyło jednego gryfa. Jeździec i jego rumak poszybowali ku ziemi, a pozostali napastnicy wycofali się na bezpieczną odległość. Kilku zaczęło okrążać smoka z lewej strony na prawą, inne latały w przeciwną stronę. Próbowali wziąć Morgisa w krzyżowy ogień. - - Jeśli się nie uspokoją... Co to za wojownicy? Powinni walczyć w bardziej przejrzysty sposób! - - Wygrają, jeśli tak dalej pójdzie, Morgisie! Już obficie broczysz krwią! - - Trafiło się ślepej kurze ziarno! Nie byłem przygotowany! - Wbrew butnym słowom, w głosie smoka pobrzmiewała niepewność. Jakiś jeździec przyskoczył z boku. Gryf usłyszał łopot skrzydeł i zrobił unik w ostatniej chwili - gdyby nie refleks, szpony bestii zerwałyby go z grzbietu smoka. Zacisnął lewą rękę w pięść i, czerpiąc z mniej wiarygodnych linii mocy, które przecinały niebo nad tym kontynentem, stworzył włócznię czystej mocy. Akt stworzenia trwał tylko dwie sekundy na szczęście dla Gryfa, gdyż kilku jeźdźców zaprzątało uwagę smoka, a reszta próbowała dosięgnąć celu w postaci jego osoby. Nie musiał pytać o powody ich wzmożonego zainteresowania. Oczywiście wiedzieli, kim jest, a niewątpliwie D'Shay i starszy dozorca wydali rozkazy pojmania go, jeśli to będzie możliwe, lub zabicia w razie konieczności. Ci, którzy znali Gryfa, doskonale wiedzieli, że jego wzrok dorównuje ptasiemu. Dowodem na to była bezbłędność, z jaką trafiał w obrany cel. Jak teraz. Miał do wyboru trzech jeźdźców, lecz mógł użyć swej siły tylko na jednym. Mierząc nie w jeźdźca, lecz w gryfa, cisnął świetlaną włócznię. Celny rzut. Włócznia przeszyła zwierzę tak idealnie, że - niewiarygodne! - dopiero po paru sekundach zdało ono sobie sprawę, że jest już martwe. Kiedy to zrozumiało, ślepia mu się zaszkliły, pazury opadły, a skrzydła przestały bić powietrze. Lwioptak z ponurą satysfakcją patrzył, jak zwierzę spada niczym kamień, z jeź/iźcem wrzeszczącym ze złości i strachu. Podobny lęk przepełnił serce Gryfa. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie odczuje śmierci tego stworzenia tak, jakby umarła część niego samego. Nie. Niezależnie od zewnętrznego podobieństwa, z tymi stworzeniami nie łączyły go więzy krwi. Morgis nadal klął w bezsilnej wściekłości. Jeźdźcy na gryfach zbliżali się raz za razem, trzymając się tuż poza zasięgiem jego potężnych pazurów. Dwa razy próbował ich spalić, ale bestie były zbyt szybkie i małe w porównaniu z nim. Jak człowiek kąsany przez niezliczone owady, smok cierpiał i stało się jasne, która ze stron w końcu przegra. Musieli stąd zmykać. - Brama! Musisz spróbować przedrzeć się do Bramy! To jedyne wyjście! Z początku wydawało się, że Morgis odmówi, że gniew zaćmił mu rozsądek, ale wreszcie opuścił głowę na znak zgody. To, co się stało w chwilę po tym, niemal kompletnie zaskoczyło Gryfa. Podziękował temu, kto czuwał nad jego pomyślnością, bo ledwie zdążył złapać się oburącz karku towarzysza, Morgis po prostu przestał machać skrzydłami. Smok jest wielkim, masywnym stworzeniem, a wielkie, masywne stworzenie, które przestaje machać skrzydłami, może zrobić tylko jedno... Runąć jak skała w dół. Gryfi jeźdźcy w osłupieniu wytrzeszczyli oczy. Niejeden pomyślał, że ich przeciwnik stracił siły i bezwładnie spada w objęcia śmierci, i właśnie o to chodziło Morgisowi. Opadł kawałek, a gdy znalazł się poza zasięgiem Aramitów, z powrotem rozpostarł skrzydła i załopotał nimi ze wszystkich sił. Wrodzona magia wpleciona w proces latania dopomogła mu pomyślnie zakończyć karkołomny wyczyn i prawie natychmiast odzyskał panowanie. Lwioptak zmusił się do spojrzenia w dół. - - Trzeba zejść niżej, dużo niżej, jeśli chcemy przelecieć przez Bramę! - - Dopiero w ostatniej chwili! - odkrzyknął Morgis. - Nie chcę ryzykować strącenia przez moce dozorców! Mam dość ich czarów! Jesteś pewien, że nie ma innego sposobu, żeby dostać się do Krainy Snów? - - Tylko Brama i, jak się wydaje, Beztwarzy posiadają pełną kontrolę! Tzee zawsze miały częściową, ale myślę, że ich możemy nie brać w rachubę! - Ja, skoro o tym mowa, chciałbym też wykluczyć te demony o pustych twarzach! - - Nie mamy wiec innego wyboru! Morgis z determinacją pokiwał głową. - - Wobec tego niech będzie Brama! Usłyszeli dobiegające z tyłu gniewne wrzaski. Jeźdźcy na gryfach jeszcze nie zrezygnowali. Na długi dystans smok uciekłby im z łatwością. Teraz jednakże był zmęczony mało efektywną walką, a nadto musiał zwolnić, by trafić w Bramę. Im więcej czasu zabierze jej przebycie, tym mniejsze będą szansę powodzenia. Co gorsza, w tym samym czasie przez ogromny portal przechodzić będą żołnierze. Na dole wojsko już przygotowywało się do walki ze smokiem. Gryf zaklął pod nosem. Wśród żołnierzy było bez liku dozorców i wątpił, czy Morgis nawet w szczytowej formie dałby radę oprzeć się ich połączonej mocy. Wiedział, że on sam nie ma szans. - - Możesz manipulować samą Bramą - podpowiedział chłodny, rozkazujący glos. - - Co mówisz? - zawołał Morgis. - - Ty, Gryfie, masz moc potrzebną do manipulowania Bramą. Możesz wyrwać ją spod kontroli tego, który zwie się wielmożnym Petrakiem. Było to przerażająco podobne do spotkania z Niszczycielem, ale w tym głosie brzmiał spokój, którego brakowało szalonemu bogu. - Nie bogu. Ja też nie jestem bogiem. Powinieneś to wiedzieć. Prawda. Teraz to wiedział. - Czas ucieka. Ten wściekły pies zaraz mnie wykryje. Umiesz manipulować Bramą, staruszku. Tylko zapomniałeś, zresztą jak wiele innych rzeczy. Chciałbym przywrócić ci te wspomnienia, ale to twoje zadanie. "Jak? Jak manipulować Bramą?" - zapytał w myślach Cryf. Za bardzo przypominało to krótką rozmowę z Burzowym i Kryształowym Smokiem. Obaj chcieli potajemnie wykorzystać go przeciwko straszliwemu Lodowemu Smokowi. Burzowy zawiódł. Kryształowemu się udało. - Masz... Głos ucichł, urwał się nagle - i wcale nie z woli mówiącego. Kimkolwiek był, cokolwiek to było, Niszczyciel szybko wpadł na trop mentalnej aktywności. - Muszą prosić cią o jedną rzecz, staruszku. - Tym razem słowa nie pochodziły z zewnątrz, lecz z pamięci. Gryf przypomniał sobie coś, co pochodziło z bardziej odległej przeszłości niż inne wspomnienia. "Staruszku?" Manipulować Bramą. Niejeden raz robił to bez namysłu. Dlatego ujrzał ją, gdy wraz z Morgisem jechali do Luperionu. Nieświadome wezwanie. Nie. Nie wezwanie. Metoda nie przypominała sposobu, jakim posługiwał się wielmożny Petrac; bardziej było to coś w stylu milkliwego Mistrza Opiekuna zwanego Geasem. On nie wzywał Bramy, tylko prosił ją o pomoc w ważnych sprawach. W sprawach najwyższej wagi. - - Gryfie! - syk Morgisa wyrwał go z zadumy. - Brama! Brama faluje! Wylatują z niej ścierwojady! - - Wiem! Prośba o pomoc. Szansa na zakończenie tego szaleństwa, szaleństwa Niszczyciela. Szaleństwa D'Shaya. Szaleństwa wielmożnego Petraca Zdrajcy. Nagle smok i jeździec przelecieli przez ogromną, wiszącą swobodnie w powietrzu Bramę. Wielkie, czarne węże o wszystko widzących oczach pełzały wokół masywnego kamiennego łuku z potężnymi drewnianymi drzwiami. Wierzeje rozchyliły się na całą szerokość w chwili, gdy zdawało się, że Morgis w nie uderzy. Choć mroczni strażnicy Bramy syczeli, to wydawało się, że widzą w nich sprzymierzeńców, nie wrogów. Gryf spojrzał w dół z nadzieją, że zdąży zobaczyć, co tam się dzieje. Ujrzał tylko w przelocie wschodnie skraje Canisargos i niezliczone hebanowe postacie miotające się w zamieszaniu, a ułamek sekundy później miał przed sobą zbocze, na które wspinało się wojsko najeźdźców. Żołnierze w czarnych zbrojach stanęli jak wryci. Zdjęła ich trwoga, gdy zrozumieli, że posiłków nie będzie. Przez chwilę smoka i Gryfa ścigał wrzask pędzących za nimi gryfów. Skrzek ucichł, gdy masywne wrota się zatrzasnęły. Żadna z bestii nie przeleciała na drugą stronę. Widok potężnego smoka z pewnością sprawił dużą ulgę obrońcom Sirvak Dragoth. Gryf od razu zorientował się w sytuacji. Był wstrząśnięty nie tylko liczbą wilczych najeźdźców, ale i mrowiem innych, którzy musieli być mieszkańcami Krainy Snów. Zdumiewające, ilu ich było. Nie potrafiąc przywołać wspomnień, musiał uwierzyć temu, co widział na własne oczy. W czasie ostatniej wizyty w Krainie Snów wyrobił sobie zdanie, że ziemie te są pustkowiem z garścią maleńkich osad i twierdzą Mistrzów Opiekunów jako jedyną obroną. Teraz zobaczył, jak bardzo się mylił. Ciekaw był, czy D'Shay przyjął równie błędne założenie. Niemal spadł z karku smoka, gdy Morgis przestał machać skrzydłami jak w czasie bitwy z gryfami i runął ku ziemi niczym wielotonowy głaz. - Gryfie! Nie mogę... Ktoś mógłby powiedzieć, że na szczęście smok leciał nisko nad ziemiązanim stracił kontrolę. Ktoś mógłby powiedzieć, że to zmniejszyło siłę uderzenia i prawdopodobnie uratowało życie im obu. Oni nie byli zainteresowani takimi spekulacjami. Zderzenie wprawiło w drżenie każdą kość i każdy mięsień Gryfa. W pewnym momencie był głęboko przekonany, że czaszka i wszystkie narządy wyrwały się z jego potłuczonego ciała. Jedyną ucieczką przed bólem była utrata przytomności. Już Już osuwał się w odrętwiającą, przytulną otchłań nieświadomości... gdy świadomość tego, kto na nich czyha, zmusiła go do walki z bólem. Stwierdził, że leży parę jardów od wielkiego, nieruchomego cielska towarzysza. Chciał wesprzeć się na rękach i niemal wrzasnął z bólu. Miał złamaną prawą rękę. Trzy wiszące bezwładnie palce. Pęknięty nadgarstek. Były najemnik wsparł się na lewym boku. Wiedział, że ból mu pomoże. Nadal miał kłopoty z podniesieniem się do siedzącej pozycji. Stanie na razie nie wchodziło w rachubę. Z Morgisem było dużo, dużo gorzej. W chwili obecnej wilczy najeźdźcy bardziej zajęci byli Sirvak Dragoth niż dwoma przybyszami. Smok spadł i leżał bez ruchu; na razie to im wystarczało. Niewątpliwie założyli, że jego strącenie jest dziełem dozorców, choć Gryf miał co do tego wątpliwości. Nie, dozorcy mieli pełne ręce roboty z pomaganiem swoim. Skoro więc nie wtrącił się jakiś starszy dozorca o mocy porównywalnej z mocą D'Raka albo też kilku dozorców, którzy połączyli siły, przyczyną ich katastrofy musiał być ktoś inny. D'Shay albo... - Uczyniłem to z żalem, lecz nie zostawiliście mi wyboru. Wielmożny Petrac, Wola Lasu (w tej chwili można by się sprzeczać, czy jego tytuł odpowiada prawdzie) pojawił się nagle, jakby zmaterializował się z powietrza. Stał nad nim, trzymając laskę oburącz, z dolnym końcem nad jego piersią. - To mnie smuci, ale taka jest cena zapewnienia przyszłości co najmniej kilku moim dzieciom. Twardy koniec laski spadł nagle na rękę lwioptaka. Jeśli nadgarstek wcześniej nie został złamany, to teraz nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Gryf zdusił krzyk, nie chcąc sprawiać satysfakcji temu zdradzieckiemu Mistrzowi Opiekunowi. Skórzany but stanął na jego piersi, zmuszając go do położenia się na plecach. Gryf spojrzał w pełne godności, jakże zwodnicze rysy, w "niewinne" oczy jelenia, i odkrył, że jego dręczyciel rzeczywiście nie cierpi robić tego, co robił. Wyraz pogardy do samego siebie w oczach Petraca zaskoczył go, ale nie bardziej niż drugi cios wymierzony laską. Tym razem Mistrz Opiekun wybrał lewe ramię. Następstwem uderzenia był przeszywający ból, potem drętwota. - - Brama znów jest pod moją kontrolą. Zaskoczyłeś mnie, przyznaję. Ale teraz rozumiem cię. To ma sens. QuaJard, Shaidarol, nieludzie... wszystko to ma sens. Gdyby tylko nie było za późno... - - Za późno na co? - wychrypiał Gryf. Gdyby miał kilka minut, mógłby wstać i stoczyć przynajmniej krótką bitwę, W tej chwili nie mógł nawet się skupić. Magiczna moc została mu odebrana, gdy tylko wielmożny Petrac strącił ich z nieba. - - Mniejsza z tym. - Mistrz Opiekun zmrużył oczy, patrząc na dolny koniec laski. Tępy skraj zaczął się skręcać i wydłużać. Zwężał się, cieniał, aż wreszcie Gryf zobaczył ostry szpic z czerwonym okiem. Nie zadawał sobie trudu z pytaniem, co Wola Lasu zamierza z tym zrobić. Wielmożny Petrac wysoko podniósł laskę. Gryf chciał się przetoczyć, lecz stwierdził, że jest jakby przyklejony do ziemi. Choć Petrac zużywał mnóstwo mocy na kontrolowanie Bramy, miał do dyspozycji ilość wystarczającą, żeby go unieruchomić. - Zrozum, Gryfie, robię to dla moich dzieci, żeby przynajmniej kilka z nich przeżyło. Były monarcha nie mógł zapobiec temu, co miało nastąpić. Z bezbrzeżną pogardą spojrzał na swego mordercę. - Co zrobią, gdy poznają prawdę? Wielmoży Petrac sapnął. Laska upadła na Gryfa, gdy Mistrz Opiekun desperacko poderwał ręce, żeby powstrzymać strugę krwi wypływającą mu z karku - a raczej z tego, co z niego pozostało. Jego usta otworzyły się i zamknęły, a ciemne, okrągłe oczy patrzyły, nie widząc. Wola Lasu zachwiał się i tylko dzięki temu, że zaklęcie przestało działać w chwili jego śmierci, Gryf zdążył uskoczyć przed padającym ciałem. Gryf przetarł oczy, oślepione bólem i bryzgami krwi. Usłyszał szloch dobiegający z miejsca, gdzie przed chwilą stał Mistrz Opiekun. Wiedział, kto płacze, jeszcze zanim przejrzał na oczy. Troia klęczała, z prawą ręką unurzaną we krwi tego, który był jej mentorem, niemal ojcem, którego musiała zabić, żeby uratować nie tylko Krainę Snów, lecz także kogoś, kto być może był jej bardziej drogi. W zgiełku bitwy jedynie Gryf słyszał jej rozpaczliwe łkanie. XVIII D'Shay stał na szczycie wzgórza i patrzył, jak niezliczeni żołnierze w hebanowych zbrojach atakują warownię Mistrzów Opiekunów. Atak oddziałów liniowych był podstępem. Prawdziwy, bardziej skuteczny atak był przypuszczany zza jego pleców, gdzie ponad osiemdziesięciu dozorców łączyło moc w bitwie woli z mieszkańcami Sirvak Dragoth. Byli najlepszymi, jakich mógł uzyskać dzięki swojej pozycji w hierarchii dowodzenia. Takimi, którzy wierzyli, że on lepiej od D'Raka nagrodzi ich za lojalność. "Dzisiaj - pomyślał - pozbędę się wszystkich swoich wrogów i... wszystkich swoich obaw". A potem Brama znikła i smok pojawił się na południu, nad głównymi siłami najeźdźców. D'Shay krzyknął, ale po chwili zdał sobie sprawę, że nie jest to tamten smok, tylko towarzysz znienawidzonego Gryfa. Z uśmiechem przyglądał się, jak smok bezwładnie szybuje w dół. Jak widać, Mistrz Opiekun szybko się otrząsnął. Nie widział, gdzie ogromna bestia uderzyła w ziemię, ale wiedział, że stało się to z siłą wystarczającą, by wyeliminować ją jako potencjalne zagrożenie, możliwe, że na stałe. Dopiero wtedy zrozumiał, jak ryzykowne jest jego położenie. Odwrócił się i szybko pomaszerował do namiotu, jaki wznieśli dla niego słudzy. Dwie istoty w zbrojach stojące na straży przy wejściu zasalutowały mu mechanicznie. D'Shay nie poświęcił im nawet spojrzenia, tylko zajrzał do wnętrza. Widok skutego wiez'nia sprawił mu ulgę. Oznaczał, że w każdej chwili może wprowadzić w życie plan awaryjny. Co prawda nadal groziło mu niebezpieczeństwo związane z odcięciem od woli Niszczyciela, jednakże... - Wielmożny D'Shayu! Odsunął się od namiotu i z nieukrywanym wstrętem spojrzał na zadyszanego przybysza, który z trudem wspinał się po zboczu. Jakiś bezimienny adiutant dowódców koordynujących atak frontalny. "Nie zdają sobie sprawy, że wszyscy mogą umrzeć" - pomyślał D'Shay. Liczyła się tylko praca jego wybranych dozorców. Celem wojsk było jedynie uniemożliwienie obrońcom skoncentrowania uwagi na rzeczywistym zagrożeniu. - - O co chodzi? - - Dowódcy D'Hayn i D'Issial meldują o przer... D'Shay uciszył go ruchem dłoni. Zerknął w kierunku Bramy, która wróciła na miejsce i wyglądała równie solidnie jak wcześniej. - Powiedz swoim oficerom, że powinni zajmować się atakiem na warownię wroga, a nie Bramą... Urwał, bo z niedowierzania odjęło mu mowę. Adiutant odwrócił się i wytrzeszczył oczy. Wyglądał w tej chwili jak żaba. Brama znów zniknęła. Jakimś sposobem D'Shay wiedział, że tym razem na dobre. "Co ten głupiec wyczynia?" Czyżby ich zdradził? D'Shay opuścił powieki. Nie, wielmożny Petrac nie zdradził wilczych najeźdźców. Wielmożny Petrac nie żył. Tyle potrafił się dowiedzieć, ale... Otworzył oczy i skiął adiutanta tylko dlatego, że był pod ręką. "Znowu ten Gryf!" Ziemia zadrżała w następstwie jakiegoś rozpaczliwego ataku obrońców i D'Shay niemal stracił równowagę. I tylko pielęgnowana przez lata podejrzliwość sprawiła, że odwrócił się w porę, by zobaczyć dwóch dozorców skupiających na nim moc swoich talizmanów. Niemal przytłoczyło go niedowierzanie. To byli jego dozorcy, ich lojalność kupił za obietnicę uwolnienia spod władzy D'Raka i bogactwa. Najwyraźniej obietnice nie zawsze wystarczały. Ledwo zdążył odbić ich zaklęcie. - Zabić ich! - wrzasnął do nikogo w szczególności. Adiutant wyciągnął miecz, a w następnej chwili z wrzaskiem przemienił się w wysuszoną łupinę. Zabójcy na niego skierowali swoje zaklęcie, co stało się przyczyną ich zguby. Ożywieni słudzy D'Shaya wkroczyli do akcji. Czary tego rodzaju nieskuteczne były przeciwko czemuś, co nie do końca było ciałem. Jeden z dozorców zginął na miejscu, gdy strażnik rozbił na miazgę jego hełm i głowę. Drugi zabójca nie czekał na rozwój wydarzeń. Odwrócił się i wziął nogi za pas. Strażnicy ruszyli w pościg. Inni dozorcy, pochłonięci bitwą, niczego nie zauważyli. D'Shay stracił czucie w prawej ręce. Podniósł ją szybko i obejrzał. Szara i drżąca, była prawie bezużyteczna. Z początku myślał, że jednak trafił go czar zamachowców, lecz po chwili dotarło do niego, iż problem jest dużo gorszy. Nawet krótki pobyt w tej krainie odzierał go z sił. Umierał i za parę godzin spotka go nieuchronny koniec, jeśli nie wykorzysta swojego więźnia jako ostatniej deski ratunku. Tutaj, w tej przeklętej Krainie Snów, to będzie trudny proces, ale wiedział, że musi zmobilizować potrzebną siłę woli. Jeśli tego nie uczyni, padnie trupem, a do tego nie mógł dopuścić - nie może umrzeć, nie zabierając z sobą Gryfa do towarzystwa. Zawrócił do namiotu. Czas odgrywał kluczową rolę. Nowe ciało wypali się szybciej niż sobie tego życzył, ale, z drugiej strony, niedługo znajdzie innego odpowiedniego "ochotnika". Najważniejsza była kontynuacja istnienia. Więzień, życie D'Shaya, zniknął bez śladu. Nie zostały nawet kajdany. Został uprowadzony podczas zajścia z niedoszłymi skrytobójcami. D'Shay poczuł, że ogarnia go panika. "Przekroczyłem granice możliwości. Mój umysł spowija mgła! To nie powinno mieć miejsca!" Musiał natychmiast opuścić Krainę Snów. Sirvak Dragoth straciło znaczenie. Niszczyciel stracił znaczenie. Nawet Gryf - na razie. - Tzee... D'Shay odsunął się od namiotu. Tzee? Oczywiście! - - Potrzebuję was! Objawcie się! - - Tzee... czas umierania... czas umierania... Tzee jeszcze się nie pokazały, ale ich chrapliwy szept tłukł się echem w jego głowie. Czas umierania? Wiedziały? - - Tzee... czas umierania... cieszymy się... - - Co? - D'Shay potrząsnął pies'ciami w powietrzu, grożąc niewidzialnym Tzee. - Objawcie się, bo dopilnuję, żebyście... - - Tzee... czas umrzeć... Po ostatnim słownie rozbrzmiał cichy, obłąkańczy śmiech niezliczonych istnień. D'Shay zrozumiał, że Tzee odchodzą. Wpadł w rozpacz. - - Wracajcie! Mogę warn dać więcej mocy! - - Tzee... za mało... Wtedy zrozumiał. To Tzee wykradły jego więźnia. Tzee, które zyskały moc od wielmożnego Petraca, od D'Raka i od niego. Tzee, na które nikt tak naprawdę nie zwracał uwagi, zagrały ostatnią kartą. D'Shay wbił oczy w bezwładną rękę. Tzee były głupie, jeśli wierzyły, że jest skończony. Jeszcze nie. Nie, gdy Gryf nadal cieszył się życiem. - Wielmożny panie! Odwrócił się z myślą, by zabić, gdyż stał przed nim dozorca. Ten jednakże padł na kolana i powiedział: - Obrona słabnie. Jeszcze parę minut, a Sirvak Dragoth ulegnie. D'Shay schował rękę za plecy. - W ciągu pół godziny chcę mieć Mistrzów Opiekunów u swoich stóp. Żywych. Jeśli któryś z nich zginie, zabiję wszystkich w odpowiedzialnym oddziale. Nawet dozorców. Gdy Aramita odszedł, powrócili słudzy D'Shaya. Ich rękawice ociekały krwią. Podeszli do niego i zatrzymali się, czekając na nowe rozkazy. Mistrz wilczy najeźdźca poczuł, że wracają mu siły. Dopóki byli w pobliżu, proces rozkładu przebiegał dużo wolniej. Jeszcze parę godzin, teraz bezcennych. Parę godzin było wszystkim, czego potrzebował. Już wcześniej zaglądał śmierci w oczy - i śmiał się z niej. Jak teraz. - - Przykro mi - powiedziała Troia, podając mu wodę. - To wszystko, co mogę zrobić. - - Pomoże. - Gryf złapał kubek w sprawną rękę, zmuszając się do zignorowania igieł bólu, które kłuły go w bark. Z drugiej, złamanej ręki był niewielki pożytek. Troia owinęła ją pasem materiału ze spódniczki. Nic więcej nie mogła zrobić. Jeśli Gryf odzyska siły, sam się uzdrowi. Na szczęście mógł chodzić, choć bieganie zdecydowanie było wykluczone. Z pomocą kobiety-kota przeniósł się w bardziej bezpieczne miejsce. Nie chciał zostawiać Morgisa, lecz nie mógłby przeciągnąć tylu ton bezwładnych mięśni i kości. Dobrze, że w pobliżu nie było Aramitów. Założyli, że smok nie żyje, co zresztą stawało się coraz bliższe prawdzie. Morgis został poważnie ranny, a Gryf miał szczęście, że kolos złagodził jego lądowanie. - - W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego chciał zabić mnie osobiście. To był nieroztropny pomysł. Troia próbowała ukryć rozpacz, jaką nadal odczuwała. Robiła to bez większego powodzenia, ale lwioptak udawał, że nic nie zauważa. - Znałam... myślałam, że go znam. Uważał, że zadanie ci śmierci jest konieczne, ale nie mógł go zlecić nikomu innemu. Musiał zrobić to sam. Własną ręką. Myślę, że chciał, by brzemię winy spadło wyłącznie na niego. - Gdybyś nie przyszła... Delikatnie pogładził jej dłoń. Cofnęła rękę, a na jej twarzy odmalowało się poczucie winy. - Kiedy wezwałeś do siebie Bramę, to zakłóciło jego koncentrację tak bardzo, że przestał działać czar, który nie pozwalał mi się obudzić. Nie ustąpił całkowicie, ale na tyle, że mogłam go zwalczyć. Potem... Potem poszłam za nim. Byłam tam, gdy łamał ci rękę. Nawet wtedy nie wierzyłam, że posunie się dalej. Myślałam, że weźmie cię do niewoli, a wówczas mogłabym cię uwolnić. Zrozumiałam, co się dzieje, gdy podniósł laskę, gdy zobaczyłam, co zrobił z jej czubkiem. - Zakryła twarz. - Tak mi przykro! On mógł cię zabić! Gryf oderwał jej ręce od twarzy, po jednej na raz. - - Uratowałaś mi życie. Tylko to się liczy. Potrafię zrozumieć, co czujesz. - - Nigdy tego nie zapomnę. - Mimo wszystko zdobyła się na uśmiech, choć przelotny. Zadecydował, że czas zmienić temat. - - Musimy dostać się do Sirvak Dragoth. To ogromnie ważne. - - Cytadela jest oblężona. Ja nie jestem ranna. Mogę walczyć. Ty powinieneś tu zostać. - Jej oczy, zaczerwienione od płaczu, wyrażały zatroskanie. Troia bardzo chciała wynagrodzić mu to, do czego niemal dopuściła. - Sprowadzę pomoc. - - Pójdziesz sama i wilczy najeźdźcy cię zabiją. - - Trochę znam się na magii, służącej głównie do wzmacniania w walce. Wiesz, że jako opiekunka mam pewne wrodzone zdolności. Śmierć kilku żołnierzy tylko zaostrzy mi apetyt. - Troia uśmiechnęła się, pokazując ostre ząbki. Gryf nawet nie udawał, że bierze jej optymizm za dobrą monetę. - - Wielu, wielu żołnierzy i mnóstwo dozorców. Myślisz, że poradzisz sobie z dozorcą? - - Na pewno nie dam się złapać. - To nie to samo. - Potrząsnął głową i spróbował wstać. - Muszę coś zrobić z Morgisem. Nie mogę go tu zostawić. Nawet teraz coś może mu się stać. Nigdy wcześniej nie porzuciłem towarzysza w potrzebie i nie mam zamiaru robić tego teraz. - Gryf próbował nie myśleć o Jerilonie Dane. Co prawda Dane nie do końca był towarzyszem i było prawie pewne, że zginął, lecz targały nim wątpliwości. Popatrzyła na niego z miną, jaką zwykle rezerwuje się dla wariatów. - - Ledwie chodzisz. Jak myślisz, co możesz zrobić? Zostaw to mnie. Prześlizgnę się obok nich i dostanę do cytadeli. Haggerth... - - Ma pełne ręce roboty! - Gryf za mocno wsparł się na ręce i ból przeszył jego ciało. - Gdybym tylko mógł się skupić! Może sprowadziłbym tu Bramę! Gdzie ona jest teraz? Troia wzruszyła ramionami. W dobiegających z daleka odgłosach bitwy zabrzmiał nowy ton. Odsunęła się od Gryfa, chcąc zobaczyć, co się dzieje. Bała się okropnie, że gdy spojrzy nad grzbietem wzgórza, zobaczy Sirvak Dragoth w ruinie i wilczych najeźdźców walczących o łupy niczym padlinożercy o martwego jelenia. Twierdza jeszcze nie padła, ale było jasne, że nie utrzyma się długo. Nawet odcięci od domu, zabłąkani w innej rzeczywistości Aramici walczyli z tą samą co zawsze obsesyjną determinacją. Kraina Snów wkrótce się podda, nie mając poza Sirvak Dragoth innego zorganizowanego punktu oporu. A ona widzi to wszystko... Zaraz, zaraz. Nie mogła uwierzyć własnym oczom. Nic nie przesłaniało jej widoku. - Co jest? Co się dzieje? - Z tonu głosu poznała, że Gryf spodziewa się najgorszego. Ale czy mógł spodziewać się tego, co widziała, a raczej czego nie widziała? Troia wróciła, zakłopotana i pełna obaw. - - Gryfie, twój przyjaciel zniknął. - - Przyjaciel? Morgis? Zniknął? - Po paru sekundach zrozumiał, o co jej chodzi. - Zniknął?Cały smok? Nieprzytomny i ranny! Ale dlaczego mieliby... - Urwał, a potem blask, którego nie było od jakiegoś czasu, zajaśniał w jego oczach. - - Co dlaczego? Czy zabrały go psy Niszczyciela? - dopytywała się Troia. - Trzeba by kilu dozorców albo setek żołnierzy! - - Wątpię, czy oni go zabrali. Myślę, że to ktoś inny. Poprawka: wiem, że zabrał go ktoś inny. - Jego oczy zwęziły się, gdy wbił je w coś za jej plecami. Troia odwróciła się ostrożnie - i kolana się pod nią ugięły na widok trzech identycznych, znajomych postaci. - Nieludzie! - zawołała z radością. Gryf pokiwał głową. - Morgis i ja nazwaliśmy ich Beztwarzymi, ale niezależnie od nazwy i wyglądu, w tej chwili są bardzo mile widziani. Miał nadzieję, że nie pożałuje tych słów w przyszłości, jeśli będzie jakaś przyszłość. Obszerne szaty kołysały się lekko, gdy trzy istoty płynnie, jakby unosząc się w powietrzu, sunęły w ich stronę. Kiedy znalazły się na wyciągnięcie ręki, zatrzymały się i ta w środku podniosła rękę na wysokość głowy, wnętrzem dłoni przed siebie. Gryf popatrzył na Troię, ale kobieta-kot nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć. Lwioptak z wahaniem podniósł rękę w podobnym geście. Nieludzie jednocześnie pokiwali głowami, ale sprawiali wrażenie rozczarowanych, jakby liczyli na coś więcej. Cokolwiek to mogło być, nie było dość ważne, żeby powstrzymać ich przed wykonaniem zadania. Jak tamci w zaułku - czy w tej grupie był któryś z nich? - razem podnieśli ręce. W pobliżu zmaterializowała się Brama z szeroko otwartymi skrzydłami. Dwie dziwne istoty pomogły Gryfowi stanąć na nogi. Już czuł się dużo lepiej. Podejrzewał, że Beztwarzy robili coś więcej niż tylko pomagali mu iść. Z rosnącą nadzieją pozwolił podprowadzić się do imponujących wrót. Troia i trzeci nieczłowiek ciągnęli za nimi. Radość szybko wygasła, gdy znalazł się w głównej sali Sirvak Dragoth. Sala stanowiła żałosny widok. Marmurowe rzeźby i inne przedmioty zostały potłuczone, ze ścian i z sufitu sypały się kawałki zaprawy i kamienie. W podłodze widniały szczeliny, jedna szeroka na stopę. W powietrzu unosił się pył. Było tu może z tuzin osób, nie licząc przybyłych. Gryf zobaczył Mrina/Amrina i dwie kobiety. Jedną, niewiarygodnie wysoką i piękną, otulało coś, co wyglądało jak długi czerwony całun. Druga była średniego wzrostu, z niewinną twarzą dziecka, odziana w strój z przędzy, na której wzrok nie chciał się skupić. Mistrz Opiekun zwany Geasem siedział w kącie i grał na flecie ponurą melodię. Haggerth zajmował miejsce na podium, rozmawiając z dwoma istotami podobnymi do mieszkańców wioski z byłych włości Petraca. Zawoalowany strażnik podniósł głowę. - - Gryf! Cieszę się, że cię widzę, choć pora nie może być gorsza! - - A zatem przegrywacie. - Gryf niemal zapomniał o swoich ranach, kuśtykając w stronę Mistrza Opiekuna. Haggerth odprawił dwoje ludzi z którymi prowadził rozmowy, podniósł się i pospieszył mu na spotkanie. - - Jesteś poważnie ranny? - - Przeżyję. Masz Morgisa? - - Odpoczywa. Ktoś się nim zajął, gdy tylko nieludzie go przynieśli. - - Całego smoka? - - Smoka? Nie, wyglądał jak zawsze, choć był poturbowany. Skoro mowa o obrażeniach, pozwól... Mistrz Opiekun obejrzał rany Gryfa, zwłaszcza rękę. Przesuwając palce, podjął: - Wiem, co zaszło między tobą a Petrakiem. Trudno uwierzyć... - - Troia musiała go zabić, żeby uratować mi życie. Welon ukrywał emocje Haggertha. - - Porozmawiam z nią później, jeśli będzie to możliwe. - - Co się dzieje? Opiekun westchnął. - Podczas gdy żołnierze walczą z nami wręcz, dozorcy mocą atakują nasze mury i umysły. Razem stanowią kolosalną siłę. Nie dalej jak minutę temu niemal utraciliśmy kontrolę. Prawdę mówiąc, wątpię, czy utrzymamy się jeszcze godzinę. Przez cały czas Mistrz Opiekun opatrywał mentalnie fizyczne rany zadane lwioptakowi przez jego dawnego towarzysza. Ból w złamanym nadgarstku przestał doskwierać. Gryf na próbę zgiął palce. Haggerth uleczył złamaną rękę. Palce nawet nie były zesztywniałe. - - Dziękuję, Haggercie. Poważnie tak myślisz? - - Tak, ale nie mów Troi i innym. Jeszcze nie. Myślałem trochę o zdradzie wielmożnego Petraca. - - I? - W gruncie rzeczy lwioptak nie był ciekaw odpowiedzi. Co nowego mógł usłyszeć? Czego mógłby się nauczyć? Śmierć ludzi, którzy zginęli i jeszcze zginą z powodu zdrady Woli Lasu była wystarczająco trudną lekcją. - - Porozmawiam z tobą później. Jeśli chcesz zobaczyć Morgisa, jest w sali niedaleko stąd. Leżą tam ranni, których przynieśli ich towarzysze lub nieludzie. Gryf zerknął na jedną z pozbawionych twarzy istot. - Zakładam, że stoją po naszej stronie. Haggerth zaśmiał się gorzko. - Nie bierz niczego za pewnik. Wiem, że pomagają również naszym wrogom. Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek zdołali ich zrozumieć. Gryf podziękował Haggerthowi i obiecał, że powróci na pierwszy znak kłopotów. Wydawało się, że zawoalowany mężczyzna ledwie go słucha. Lwioptak patrzył na niego z rosnącym niepokojem. Haggerth zawsze sprawiał wrażenie najbardziej rozsądnego i opanowanego Mistrza Opiekuna. Jeśli on utracił nadzieję... Gryf wolał nie kończyć tej myśli. Podeszła do niego Troia. On spojrzał ponad jej ramieniem na Beztwarzych, którzy jak gdyby przypatrywali mu się z wielkim zainteresowaniem - choć równie dobrze mogło to być rozbawienie albo odraza. Możliwe, że po prostu przypisywał im własne odczucia. Ich puste oblicza były nieprzeniknione. - Mistrz Haggerth jest chyba zmartwiony - zaczęła Troia. - Poznaję po jego wyglądzie. Nie sądzę, by odpoczywał, i to od dłuższego czasu. - - To nie powód do zmartwienia. Jeśli zaśnie, może się już nie obudzić. - Gryf zmienił temat. - Morgis jest tutaj. Muszę się z nim zobaczyć. - - Pomogę ci. - Objęła go ramieniem i pozwoliła, by zarzucił jej rękę na szyję. Nie wspomniał, że dzięki mocom Haggertha może chodzić o własnych siłach. Dotyk jej ciała był taki przyjemny, a ostatnio niewiele rzeczy sprawiało mu przyjemność. Sirvak Dragoth zadygotało. Gryf odwrócił się i poszukał wzrokiem Haggertha. Mistrza Opiekuna nie było w komnacie. Troia pociągnęła go w bok, gdy drobni ludzie, z którymi wcześniej rozmawiał Haggerth, przemknęli obok nich z ręcznikami i z wodą. Spieszyli do Mistrzów Opiekunów, którzy, za wyjątkiem Geasa, podejmowali rozpaczliwe wysiłki w obronie twierdzy. Gryfa przepełniło poczucie pilności. - Zabierz mniedoMorgisa.Nie wiadomajak długo to miejsce wytrzyma. Wypadli na zasłany gruzem korytarz. Część jednej ściany zwaliła się, przygniatając jakiegoś nieszczęśnika. Wystarczyło jedno spojrzenie na pokaleczone ciało. Ofierze nie można było pomóc. Troia zaklęła i wysunęła pazury, wbijając je w bok Gryfa. On jednak nic nie powiedział. Sala, w której przebywali ranni, była prawie tak wielka, jak centralna komnata. Meble, jeśli tylko nie były przydatne, spiętrzono w jednym kącie. Większą część przestrzeni zajmowali ranni. Gryf ze zdziwieniem skonstatował, że nie jest ich tak wielu, jak się spodziewał. Natychmiast wyprowadziła go z błędu. - Większość tych z drobnymi obrażeniami nadal walczy. Mamy też paru leśnych uzdrawiaczy. Ci, którym nie można pomóc, zostają na polu walki. Nawet dla byłego najemnika zabrzmiało to nieludzko, ałe Gryf wiedział, że ci ludzie żyli bliżej natury niż on. Nie wątpił, że obrońcy, podobnie jak niektóre elfy i gnomy, woleli umierać na łonie przyrody niż w zatłoczonym pomieszczeniu i do ostatniej chwili wdychać woń kwiatów, a nie śmierci. - Tam jest Morgis. - Troia wyciągnęła rękę. Smok leżał na kocu z prowizoryczną poduszką pod głową. Widok postaci w ciężkiej zbroi, na pozór nie draśniętej, otoczonej przez ciężko ranne różnorakie istoty sprawiał niesamowite, absurdalnie wrażenie. A jednak Gryf wiedział, że Morgisa nie byłoby tutaj, gdyby mógł się ruszać. Jego imponująca powierzchowność skrywała fakt, że cierpiał srodze z powodu obrażeń wewnętrznych. Wolontariusze przemykali między rannymi, udzielając im wszelkiej możliwej pomocy. W całej sali było może dwóch uzdrawiaczy, desperacko próbujących uporać się z napływem rannych. Gryf znał podobne obrazy z przeszłości. Jego oczy wędrowały po okaleczonych ciałach, gdy wraz z Troią zbliżał się do Morgisa. Połamane kończyny, rany od miecza i strzał, wstrząsy, krwotoki... Gryf zamarł. Wierzył, choć nie dzielił się z nikim tym przekonaniem, że niezależnie od mocy czuwających nad cesarstwem smoków i wszystkimi innymi częściami świata, ktoś aranżuje nieprawdopodobne zbiegi okoliczności. Ludzie pojawiali się ni stąd, ni zowąd, wydarzenia niespodziewanie zmieniały swój bieg - jak gdyby jakaś wielka ręka manipulowała wszystkimi i wszystkim. Za każdym razem, gdy już dochodził do wniosku, że wie, kim są ci enigmatyczni animatorzy, okazywało się, iż oni również sączyimis marionetkami. Gotów był niemal uwierzyć - jak jakoby miał wierzyć Niszczyciel - że to wszystko jest swego rodzaju grą. - O co chodzi? Jeśli to była gra, to doszedł nowy pion. Gryf odsunął się od Troi i przykucnął przy postaci, która bez chwili przerwy kołysała się w przód i w tył. Był to mężczyzna, wojownik, którego poznał mimo kudłatej brody i niezwyczajnie bladej skóry. Poznał go, ale przecież człowiek ten zginął, zabity przez D'Shaya przed ich ostatnim spotkaniem w Penacles. Był kapitanem straży w jego pałacu. - Freynard? Allyn? Kapitan Freynard? Mizerna, trupio blada twarz ukazała się w pełni, gdy mężczyzna przestał się kołysać i podniósł głowę. Oczy, które dotychczas patrzyły w przestrzeń, skupiły się na byłym monarsze. Spierzchnięte, spękane usta otworzyły się i udręczony żołnierz wyszeptał: - Na twoje usługi, wasza wysokość. Zawsze... zawsze do usług. Przez krótką chwilę Gryf był gotów przysiąc, że słyszy śmiech D'Shaya. XIX Fizyczna forma nadal była dla Tzee czymś nowym i po pewnym czasie okazała się irytująca. Jednakże była konieczna, gdyż śmiertelne stworzenia, które zwały się wilczymi najeźdźcami, nigdy nie przyjęłyby rozkazów od nich jako takich - przynajmniej nie świadomie. Tzee mogły zmienić to później, kiedy ich władza zostanie ugruntowana, a Niszczyciel da im moc, jakiej potrzebowały, żeby w pełni uwolnić się od ograniczeń Krainy Snów. Wyrwanie się z więzów, za sprawą których stanowiły część tego mglistego regionu i które uniemożliwiały im rozprzestrzenienie się po całym świecie - na przykład po Smoczych Królestwach - było nadrzędnym celem Tzee od niezliczonych stuleci. - Tzee... - Wyszeptało bezmyślnie ciało. Niszczyciel to odmieni, były pewne. Kiedy prawdziwy pan Aramitów zrozumie, co uczyniły, wynagrodzi ich starania. Ciało potknęło się w ciemności, gdy z pomocą nie-ludzkich zmysłów szukały właściwej ścieżki. Tutaj nawet dla nich było ciemno, choć mrok rozpraszało nieco światła. Tzee nie mogły tego zrozumieć, co trocheje przestraszyło. Tak, Niszczyciel obdarzy je mocą. One w zamian dadzą mu Krainę Snów i Gryfa. Chciały Gryfa dla siebie, ale wyżej ceniły wolność. Gryf niegdyś złamał ich potęgę, dawno temu, tuż przed kataklizmem, jaki Niszczyciel zesłał na ludzkie miasto Qual... - Tej nazwy nie wolno wymieniać ani na głos, ani nawet w myśli! - Po gniewnej deklaracji nastąpiło dzikie warknięcie, jakby jakiejś potężnej bestii czającej się gdzieś w ciemności. Ciało D'Raka potknęło się na czymś, co, jak Tzee wiedziały, było ludzkimi szczątkami. Sprawiły, że głowa obróciła się ku istocie, którą teraz wyczuwały. Coś wielkiego przysunęło się bliżej i oczy D'Raka przez chwilę widziały inną parę oczu, dzikich i bezlitosnych. Same Tzee nic nie dostrzegły, ale nie mogły kwestionować wrażeń ciała. - Tzee, małe Tzee, przyszłyście prosić boga o łaską? Z szacunku dla wielkiej mocy, Tzee wykorzystały ludzkie usta i głos. W ten sposób pokazywały, że ogromnie się starają. - - Największy. - Głos brzmiał niewyraźnie. Przez pewien czas panowały nad ciałem w sposób niemalże mistrzowski. Teraz jednak funkcjonowało ono nie tak, jak powinno. - - Wasza nowa forma potrzebuje odpoczynku, małe Tzee. Ludzie musza, spać, a macie teraz ludzkie ciało. A więc o to chodziło. - - O największy - podjęły Tzee - staramy się... Tzee... pokazać ci się z najlepszej strony. Pokazaliśmy naszą przebiegłość. Pokazaliśmy naszą moc. Pokazaliśmy, że potrzebujesz... Tzee... tylko nas, by osiągnąć swój cel. Możemy ci zaoferować... - - Krainą Snów i Gryfa. Wiem, małe Tzee. Czyż nie jestem Niszczycielem? Czyż nie jestem bogiem? Wygram tą grą, małe Tzee. - - Nie wiemy nic o grze, o Wielki, ale... Tzee... - Tzee stawały się coraz bardziej nerwowe - pragniemy ci służyć... Tzee... Chcemy w zamian tylko jednej rzeczy... - Mocy. Znam was dobrze. Pragniecie mocy, małe Tzee. Zrozumienie je podnieciło. Ciało D'Raka zadrżało, gdy na krótką chwilę straciły panowanie nad pewnymi funkcjami. Zdając sobie sprawę, że wywierają niekorzystne wrażenie, Tzee narzuciły sobie spokój. - - Tak... Tzee... mocy. - - Odsłonią przed wami moc. Coś poruszyło się w ciemności i przez chwilę Tzee bały się, że nadchodzi sam Niszczyciel. Po części miały rację. Choć w niesamowitym świetle ukazała się ludzka postać, nie było w niej umysłu ani nawet życia. Tzee to wiedziały. Niszczyciela fascynowały martwe ciała i niekiedy używał ich jako rąk. Tzee nie lubiły martwych. Nie miały takich cudownych zdolności jak wilczy pan. Umiały tylko owładnąć żyjącymi i spychać ich umysły w jakąś daleką pustkę, której same nie rozumiały. Po prostu to robiły. Ten od niedawna był martwy. Znały skądś jego twarz, lecz to nie miało znaczenia. Ważne było coś, co trup trzymał tak, jak stworzenia z krwi i kości często trzymają swoje młode. Duże, prawdopodobnie owalne, zakryte materiałem. Promieniowało mocą tak wielką, że natychmiast wzbudziło pożądliwość Tzee. Ożywiony niewolnik zachowywał się tak, jakby chciał podarować im ten tajemniczy przedmiot. Tzee spojrzały w miejsce, gdzie być może czekał Niszczyciel. - Zobaczcie, có to takiego. Niemal jakby zostało stworzone dokładnie dla was, małe Tzee. Nie mogły się powstrzymać. Niecierpliwość wzięła górę nad rozwagą. Tzee podniosły rękę i zdarły tkaninę z przedmiotu. - - Moc! Zbyt wiele... Tzee!... mocy! - Zdjęte paniką, zapomniały o mówieniu ustami skradzionego ciała. - - To tylko moc, która wraca na właściwe jej miejsce, małe Tzee! Miejsce, do którego rościcie sobie prawo! Myślałyście, że bądę się zadawać z czymś spłodzonym w Krainie Snów? Z czymś, co zamierzałem wyeliminować, gdy tylko przestanie być przydatne? Z "podarunku" płynęły fale mocy. Tzee straciły kontrolę nad ciałem, najpierw chłonąc tę potęgę, a po chwili walcząc, żeby ich nie przytłoczyła. Tzee osiągnęły granice możliwości. Ich esencja, ich... obecność, z braku lepszego słowa, zaczynała się rozpadać. Zbiorowy umysł rozszczepiał się, przemieniając w liczne słabsze, mniej spójne myśli. Ostatkiem sił największa pozostała kolonia mglistego wielokrotnego bytu wyrwała się z ciała i zostawiła mniejsze oderwane fragmenty własnemu losowi. - Oszukane... Tzee... oszukane... oszukane... - szeptały szaleńczo, uciekając z legowiska Niszczyciela. Ciało starszego dozorcy zachwiało się, ręka sięgnęła w górę, by niepewnie dotknąć twarzy. Głos nie był silniejszy od szeptu. - Odeszły! Przeklęte paskudztwa odeszły! - Znów jesteś panem siebie. Pamiętaj, kto cię uratował. D'Rak runął na kolana i wzniósł pobladłą twarz. Jego ton zdradzał niewysłowioną ulgę. - - Panie, dzięki ci! - - Podziękuj mi wierną służbą. Starszy dozorca zerknął na przedmiot, który przyczynił się do jego ratunku. Kryształowa głowa, którą stworzył i którą trzymał teraz R'Dane - lecz przecież R'Dane... - - R'Dane został uratowany przez tych z Krainy Snów, ale nierozsądnie powrócił tu z Gryfem! Zginął w czasie ucieczki odmieńca, próbując rozpracować twoją cenną zabawkę! - - A zatem to... - D'Rak urwał, rozumiejąc, że być może właśnie się zdradził. - - Tak... powiedz to. Powiedz, co chciałeś zrobić z tą zabawką! - - Chciałem... żyć wiecznie. Jak D'Shay. Chciałem być nieśmiertelny! - rzucił wyzywająco. Nie miał nic do stracenia. - Kryształ miał zachować moją esencję! - - Chciałeś być nieśmiertelny... jak D'Shay... - - Tak. - Czy wielki Niszczyciel bawił się z nim? Czy uwolnił go od Tzee tylko po to, by wykonać na nim wyrok? D'Rak urodził się w czasach, gdy Qualard był jeszcze stolicą, i wiedział, że czas dobiera mu się do skóry. Stanowisko starszego dozorcy zapewniało mu dostęp do mocy, których potrzebował w celu przedłużenia życia, ale nie czyniło go nieśmiertelnym. Dlatego zazdrościł D'Shayowi. Gotów był ponieść wszelką ofiarę, jakiej wymagało uzyskanie nieśmiertelności. Nie chciał umrzeć, zwłaszcza teraz, gdy poznał smak czegoś podobnego do śmierci! Szyderczy śmiech przetoczył się przez komnatę. Wilczy najeźdźca skulił się. - Znasz teraz swoje miejsce! Wiesz, że musisz być mi posłuszny! - Niszczyciel był rozbawiony jego zachowaniem. - Zrobisz wszystko! - - Co zrobię, panie? - - Śmiesz zadawać mi pytania? - Rozległo się krótkie, gniewne warknięcie i zdawało się, że w mroku mignęły dwa wielkie ślepia. - - Nie, panie! - - Teraz lepiej! Chcesz więc być nieśmiertelny jak D'Shay, mój ulubiony pies? - - Ja... - - Głupi pomysł, dozorco. Głupi, ponieważ daleki od prawdy, D'Shay nie jest nieśmiertelny. Już nawet nie jest moim faworytem. Tym razem D'Rak nic nie powiedział, ale serce zabiło mu szybciej. Czy właściwie zrozumiał słowa swego pana? - Zrozumiałeś, Nadchodzi czas, mój wierny biegusie. Kraina Snów, choć odcięła mnie od mych dzieci, jeszcze padnie! Sirvak Dragoth jest jej jedyną obroną i zanim Brama zniknęła, było jasne, że niedługo nastąpi koniec! D'Rak przyjął słowa Niszczyciela na wiarę. Przez czas, w jakim rozgrywał się ten dramat, on był... gdzie indziej. - - Co z D'Shayem, najjaśniejszy panie? - - Jeśli żyje, odetnij go od mojej woli - która jest tym, co naprawdę utrzymuje go przy życiu - a wkrótce sczeźnie marnie. Jego los nie ma dla mnie znaczenia. Wypełnił rolą, jaką mu obmyśliłem. Teraz mam ciebie. Pierś D'Raka wyprężyła się z dumy. - - Czego żądasz, panie? - - Kraina Snów ugnie się przed potęgą moich dzieci, ale jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo... - - Gryf. - - Uda się do Qualardu w przekonaniu, że to jedyny sposób na uratowanie przyjaciół, uratowanie obmierzłej Krainy Snów. Myślę, że już niedługo. - - Zgromadzę zbrojnych. Strażnica Hitai leży najbliżej Qual... tego miejsca. Ja... D'Rak poderwał się i zatoczył w tył, gdy z ciemności dobiegło warczenie, które mroziło krew w żyłach. Czuł gorący, smrodliwy oddech na twarzy, choć nic nie widział. - - Głupcze! Szczeniaku! Nie po to cię uratowałem! Siły zbrojne? Dowie sią o nich na długo przed tym, nim go znajdziesz! To stworzenie o wiele lepiej od ciebie wyznaje sią na sztuce wojennej! Myślisz, że przybędzie ze swoją armią? - - W takim... w takim razie niewielką grupę. Dwóch dozorców do utworzenia trójkąta i pół tuzina doborowych gwardzistów. Nikt więcej. - - Lepiej, szczeniaku. Tej gry nie wygra sią liczbą, tylko siłą. Gryfbądzie tam i oczywiście przywiedzie swojego towarzysza, tego... tego gadziego kundla. Możliwe, że również kobietą. - - I opiekuna, albo może... może nawet jedną z tych istot bez twarzy. - Tak, D'Rak już to widział. Jeśli rzeczywiście będzie z nimi opiekun - Mistrz Opiekun - wówczas "nakłoni" go do ponownego otwarcia Bramy przed wilczymi najeźdźcami. - - Lepiej, mój wierny psie gończy! Coraz lepiej! Starszy dozorca ukłonił się, ponownie pewny siebie. - - Odejdę teraz, panie, żeby wypełnić twoje rozkazy. - - Idź! Audiencja skończona. Starszy dozorca odwrócił się i ruszył ku schodom, gdy usłyszał wołanie. Zamarł, gdyż głos R'Dane'a, zmarłego zdrajcy, był ostatnim jaki spodziewał się usłyszeć. - Jeszcze jedno, mój psie. - Choć głos należał do R'Dane'a, oczy były dzikimi, czerwonymi ślepiami pana i władcy Aramitów. - Nie spraw mi zawodu, bo pozazdrościsz mojej nieruchawej zabawce! - Zmaltretowana twarz R'Dane'a skrzywiła się w uśmiechu. W świetle, które nie było światłem, zamajaczyły spękane usta i plamy zaschniętej krwi. Ciało upadło na kryształ, który nadal trzymało w ramionach, i rozbiło go o stos kości. - Zawiedziesz-¦ a dostaniesz ode mnie swego rodzaju nieśmiertelność. Masz moje słowo. D'Rak wlepił oczy w ostatni dodatek do kolekcji Niszczyciela i z trudem przełknął ślinę. Odwrócił się i pobrnął po schodach, które okazały się najdłuższymi, jakie w życiu pokonywał. Kiedy wreszcie dotarł na szczyt, puścił się biegiem, jakby od tego zależało jego życie - bo zależało. - Freynard! Bogowie, Freynard! Skąd się tu wziąłeś? Kapitan Allyn Freynard był twardym, młodym żołnierzem. Zająłby miejsce generała Toosa jako dowódca armii Penacłes, gdyby przeżył, a raczej gdyby nie został porwany, najpewniej przez D'Shaya. Freynard nerwowo przesuwał wzrok po kątach, jakby się bał, że lada chwila upomną się o niego porywacze. Czas, jaki spędził jako więzień D'Shaya, trudno było nazwać przyjemnym. Spod skołtunionego zarostu wyzierały stare siniaki i blizny. Na prawym policzku miał wycięte coś, co przypominało poszarpany pentagram. Inne, mniej wypracowane symbole pokrywały jego ręce i szyję. Kiedy się odezwał, z jego usta padła nie odpowiedź na pytanie pana, tylko straszliwe wspomnienie. - Trzymałem się póki mogłem, wasza wysokość. Gdy zobaczyłem, co zrobił z tamtym człowiekiem, domyśliłem się, że gdy tylko przestanę być potrzebny jako źródło informacji, stanę się następną ofiarą tego wampira! Nie chciałem cię zdradzić, wasza wysokość! Po prostu to wszystko trwało zbyt długo! Całe miesiące, jak myślę! W rzeczywistości minęło więcej czasu i Gryf poczuł narastający w nim okropny wstyd. Nawet nie przypuszczał, że kapitan może żyć. D'Shay wspomniał, że pozbył się Freynarda i jeszcze jednego strażnika, i wraz z generałem Toosem po prostu założyli, że obaj zostali zamordowani, że padli ofiarą wilczych najeźdźców. Odprawiono stosowną żałobę, a potem Gryf zaczął się przygotowywać do podróży za Wschodnie Morza. Freynard stał się wspomnieniem. - To naprawdę jeden z twoich ludzi? - zapytała szeptem Troia. Znając lepiej Aramitów, wietrzyła podstęp. Gryf pokiwał głową. Nadal był zawstydzony. - To kapitan Allyn Freynard. Niczym ostatni głupiec uwierzyłem w słowa D' Shaya, nie pamiętając, że D'Shay ma wiele języków. Z tego powodu jeden przeszedł katusze, a drugiego spotkała śmierć. Nie wiem, który miał większe szczęście. - Zabrał go tamtej nocy - mówił Freynard. Kapitan podejmował widoczne wysiłki, żeby nie pogrążyć się z powrotem w otchłani obłędu. - Przeprowadził nas przez jeden z tych wielkich portali, o których wspominałeś, wasza wysokość. Nazwałeś je... nazwałeś... - - Mrugającymi dziurami. To nieważne, Freynard. Daj sobie spokój. - - Tak, panie, mrugająca dziura. Nie pamiętam imienia tamtego człowieka, wasza wysokość, nie pamiętam nawet, czy go znałem. Wiem tylko, że kiedy ten potwór przyszedł po niego, przysiągłem, że go zapamiętam! - Kapitan chwycił Gryfa za ramiona. - Przysiągłem i nie pamiętam! Patrzeć, jak człowiek traci swoje ja, i nie zapamiętać choćby jego imienia! To było... było... Zbliżyła się do nich niska kobieta podobna z wyglądu do Troi, ale porośnięta szarym cętkowanym futrem. - Jeśli nie przestaniecie go niepokoić, będę zmuszona prosić was o odejście. Ranni potrzebują spokoju, a Kraina Snów świadkiem, że z zewnątrz wpada aż nadto hałasu. "Z zewnątrz. Bitwa. Ile czasu minęło, od kiedy tu przyszedłem?" - zastanowił się zaniepokojony Gryf. Złapał Freynarda za ramiona i zmusił go do spojrzenia sobie w oczy. - - Allyn, muszę iść. Bitwa jeszcze nie została przegrana. Mam szansę na uratowanie Krainy Snów. - - Bitwa? - To poruszyło strzępem człowieka. - Broń, wielmożny panie! Daj mi broń, a będę walczyć u twego boku! - - Nie bądź śmieszny, Freynard. Nie czujesz się dobrze i nie mogę cię prosić o pomoc, nie po tym, przez co przeszedłeś! - - Wasza wysokość... - w oczach kapitana zapłonął ogień - z powodu tego, co mnie spotkało, proszę o pozwolenie pójścia z tobą. Może przyda ci się moje ramię. Walczyłem już w gorszej kondycji i zapewniam, panie, że walka u twego boku wzmocni mi umysł, zwłaszcza gdy mój miecz zasmakuje w krwi wilczego najeźdźcy. Nigdy nie porzucił towarzysza... Gryf zamknął oczy i niechętnie pokiwał głową. Kiedy otworzył powieki, młody żołnierz uśmiechał się. - Freynard, musisz wiedzieć, że jeśli za parę minut nie będziesz gotów do wyjścia, zostawię cię tutaj. - Będę czekać... i dziękuję, wasza wysokość! Gryf nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Jeszcze jedno, Allyn. Już nie jestem "waszą wysokością". Zrzekłem się władzy, ruszając za Wschodnie Morza. Zwij mnie tak, jak czynią to inni - Gryfem. Freynard potrząsnął głową. - Będę zwać cię "wielmożnym panem" i "waszą wysokością", panie. Jestem bowiem pewien, że generał Toos uważa się jedynie za twojego tymczasowego zastępcę i czeka na twój powrót, by wraz z nim przekazać ci władzę w Penacles. Mówienie o powrocie było niewczesne - zwłaszcza kiedy lwioptak nie był pewien, czy będzie chciał albo czy będzie mógł wrócić. Poczuł, jak Troia zesztywniała, słysząc słowa żołnierza. Chciał z nią porozmawiać, gdy zostaną sami. Na razie... Wstał i poklepał kapitana po ramieniu. - - Pożycz od kogoś miecz, to nie powinno być trudne. Pod koniec bitwy więcej jest broni niż rąk, które mogłyby ją dzierżyć. Zobacz też, czy nie uda ci się zgromadzić jakichś zapasów. Na dzień lub dwa, nie więcej. Czekaj w korytarzu, kiedy skończysz. Dziesięć minut, nie dłużej. - - Tak jest, wasza wysokość! - Freynard zerwał się szybko i zwinnie - zaskakująco szybko i zwinnie jak na człowieka, który tak źle wyglądał. Pojawienie się dawnego pana rozpaliło w nim ledwo tlącą się iskrę życia. Gryf wiedział, że to przejściowy zapał. Freynard osłabnie - miał nadzieję, że do tego stopnia, iż zdoła go powstrzymać od pójścia do Qualardu. Nie chciał stać się przyczyną bezsensownej śmierci. W przypadkach takich jak ten żałował, że wzbudza tak wielką lojalność w ludziach, którzy pod nim służyli. Nie lubił, gdy umierali dla niego. Podczas gdy Freynard szukał miecza czy jakiejś innej broni, Gryf i Troia podeszli do Morgisa. Smok leżał bez ruchu. Nadal wyglądał jak wojownik, którego zwłoki przybrane zostały do pogrzebowego rytuału. Tylko cichutki syk i powolne wznoszenie i opadanie piersi świadczyły, że jeszcze żyje. Troia, która nigdy nie zwracała uwagi na wygląd księcia, zacisnęła rękę na ramieniu Gryfa. Nawet pogrążony we śnie, bezradny Morgis prezentował się imponująco - jego widok mógł posiać lęk nawet w najodważniejszych sercach. Posługacze i uzdrawiacze musieli przygotować dla niego dodatkowe miejsce - książę miał co najmniej siedem stóp wzrostu - ale to nie wielkość zafascynowała kobietę-kota. Była to jakby z grubsza ciosana, częściowo ludzka twarz, którą książę na wpół skrywał pod smoczym hełmem. Hełm, jak wyjaśnił jej Gryf, był tak samo częścią jego ciała jak ręka czy stopa. Twarz pokryta była błękitnawą, łuskową skórą, ale patrzących niepokoiła przede wszystkim jej niekompletność. Morgis praktycznie nie miał nosa, tylko dwie szczeliny pełniące rolę nozdrzy, a za usta służyło mu długie pęknięcie, które po otwarciu ujawniało drapieżne zęby. Oczy były wąskie i Troja wiedziała, że, otwarte, mają jednolity kolor. Zastanowiła się przelotnie, czy Morgis ma uszy - jakoś przecież słyszał. Gryf rzucił kilka uwag o Smoczych Królestwach, gdy opatrywała mu rany. Powiedział, że smoki powoli coraz bardziej upodabniają się do ludzi. Powiedział jej też inne rzeczy o cesarstwie smoków, a ona zastanawiała się, czy chciałaby je zobaczyć. Ale nie było czasu na takie rozmowy. Gdy Gryf wyciągnął rękę, żeby obudzić Morgisa, książę otworzył płonące życiem oczy. Troia sapnęła. Tolerowała jego obecność, ale teraz, widząc go z tak bliska, nie mogła wyobrazić sobie całej rasy podobnej do niego. W Krainie Snów nie było stworzeń podobnych do smoków. Byłaby zaskoczona, gdyby wiedziała, że Morgis ma podobne zdanie o Krainie Snów. Widział tutaj stworzenia i rzeczy, w których istnienie nigdy by nie uwierzył. - Nic ci nie jest. To dobrze. - Smok mówił rzeczowo, ale w jego głosie brzmiało wycieńczenie. - - Jak się miewasz? - Gryf obejrzał go dokładnie, choć wiedział, że najgorsze obrażenia są wewnętrzne. - - Nieźle. Uzdrawiacze zrobili, co tylko mogli. Gdy tylko pchnęli moje ciało w kierunku zdrowienia, przejąłem pałeczkę. Sirvak Dragoth jeszcze się trzyma, prawda? Lwioptak pokiwał głową. Nie przypuszczał, że dobre samopoczucie towarzysza sprawi mu taką przyjemność. Zaczął myśleć o Morgisie jako o przyjacielu. Było to dla niego szokiem. - - Żyją na kredyt. Wygląda to tak, jakby lada moment wilczy najeźdźcy mieli odnieść ostateczne zwycięstwo. Mają wielku dozorców, co prawda nie dorównujących D'Rakowi, ale działają wspólnie, jak wówczas, gdy próbowaliśmy dostać się do Qualardu. Skoro o tym mowa, myślę, że powinniśmy tam pójść. Teraz. - - Co takiego jest w Qualardzie? To starożytne, zrujnowane miasto. Świadectwo gniewu Niszczyciela. - - W mieście musi być klucz. Aramici już raz próbowali nas podbić i niemal odnieśli sukces. Poza tym nie mamy innego wyboru. Myślę, że Qualard jest jedynym miejscem, do którego trzeba się udać, jeśli chcemy uratować Sirvak Dragoth i Krainę Snów, nie wspominając o sobie. Morgis podniósł się do pozycji siedzącej, co przyciągnęło uwagę wielu rannych. Uśmiechnął się, pokazując zęby, na widok których nawet Troia zadrżała. - - W takim razie idziemy. Ostatnio trochę tu nudno, a ta mała wycieczka zapowiada się interesująco. I może uda mi się nadziać na miecz pewnego starszego dozorcę! - - Możemy tylko mieć nadzieję... Cytadela zadrżała w posadach, jak miało to miejsce wcześniej, ale tym razem było inaczej. Nie przestawała dygotać i wstrząsy - nie można było dłużej nazywać ich drżeniem - groziły rozerwaniem jej na części. Niewielka szczelina w podłodze rozwarła się szeroko, zmuszając tych, którzy zajmowali się rannymi, do przeniesienia ich w inne miejsca. Istniała obawa, że nieprzytomni mogą sturlać siew głąb ziemi. Haggerth wpadł do sali. - Zabrać wszystkich do podziemi i wyprowadzić z Sirvak Dragoth! Ktoś zadał mu jakieś pytanie. Zawoalowany Mistrz Opiekun obrócił się w jego stronę. - A jak myślisz? - warknął z irytacją. Haggerth był z natury opanowany, ale sytuacja zaczęła go przerastać. - Cytadela pada! Mistrzowie Opiekunowie zostaną tutaj, żeby opóźnić wilczych najeźdźców. Pierwsi wrogowie pokonają zewnętrzne mury nie dalej niż za kwadrans! To wszystko! Spieszcie się, ale, w imię Krainy, nie dajcie się porwać panice, bo nikt nie przeżyje! Cieszył się dużym autorytetem, mieszkańcy bowiem ewakuowali się w mniej więcej zdyscyplinowany sposób i ci, którzy mogli chodzić, wynosili słabych i nieprzytomnych. Mistrz Opiekun przemykał między nimi - co nie było łatwe, gdyż budowla nadal się trzęsła, a na środku sali powstała szczelina dość szeroka, by pochłonąć człowieka - aż dotarł do czekającej nań trójki. - Nadal chcesz iść do Qualardu. - To nie było pytanie. Haggerthowi coś chodziło po głowie. Morgis, który zdążył się podnieść, pokiwał głową. Gryf zrobił to samo i rzekł: - Myślę, że to jedyny sposób na uratowanie Krainy Snów, nawet jeśli Sirvak Dragoth wpadnie w ręce wroga. Zaczęły na nich spadać kawałki sufitu. Haggerth spojrzał w górę. - Warownia stała zbyt długo. Zaczynałem myśleć, że dotrwa do końca czasu, albo przynajmniej mnie przeżyje. - - Czy tego chcesz, Mistrzu Opiekunie? Zawoalowany mężczyzna wziął się w garść. - - Będziesz potrzebować pomocy w Qualardzie. - - Chcesz iść ze mną. - Nie, Gryfie. Moi towarzysze dokonali wyboru. Moje... zdolności... - Haggerth dotknął woala - są bardziej przydatne na mniejszą odległość. Inni uważali, że jeden z nas powinien ci towarzyszyć, bo przecież będziesz potrzebować Bramy. Najwyraźniej uznali, że tutaj już nie jestem potrzebny. - Głos Mistrza Opiekuna zaprawiony był odrobiną goryczy. Troia potrząsnęła głową. - Nie niepotrzebny, Mistrzu Haggercie. Nie ty. Wielka płyta marmuru oderwała się od sufitu. Nie widzieli, gdzie spadła, ale wrzaski powiadomiły ich, że zebrała krwawe żniwo. Resztę stropu pokrywały złowróżbne szczeliny. - - Rzekłbym - Morgis przekrzyczał zgiełk - że nie pora na dyskusje! Mistrz Haggerth idzie, tak? Czas, żeby ktoś wezwał Bramę! - - Ja to zrobię - oznajmił Gryf. Troia i Haggerth popatrzyli na niego. Kocica z nabożnym szacunkiem zapytała: - - Potrafisz wezwać Bramę? Umieją to zrobić tylko Mistrzowie Opiekunowie, nieludzie i kilka istot w rodzaju Tzee, które w rzeczywistości są przedłużeniem Krainy Snów! Kiedy uratowałam cię przed Tzee, zrobiłam to, bo nieludzie zgodzili się mi pomóc! - - Ja jej nie wzywam. Ja proszę ją o pomoc. - Gryf podniósł ręce i zamknął oczy, nie tyle po to, by skontaktować się z Bramą, ile by uciszyć pytania opiekunów. Czy się pojawi? Ogarnął go przelotny strach, że Brama go nie posłucha, nie odpowie nikomu, gdyż opiekunowie, z nim włącznie, nie dopełnili swoich obowiązków. Strach okazał się bezpodstawny, poczuł bowiem obecność portalu, żyjącą obecność, jak teraz wiedział. Brama była Krainą Snów i zarazem odrębną jednością. Gryf nie umiał powiedzieć, dlaczego wobec tego odpowiedziała na ostatnie wezwanie wielmożnego Petraca. Mógł się tylko domyślać, że umysł Bramy - czy cokolwiek to było - jest tak inny, tak niezrozumiały, iż musi mieć własne koncepcje dotyczące dobra i zła. Może odpowiedziała na wezwanie Mistrza Opiekuna, bo to pasowało do jej planu. Lwioptak otworzył oczy, gdy Brama zmaterializowała się przed nimi. Była wyższa niż sala, jednak nie przebijała sufitu. Pomykały po niej te same ciemne stworzenia, lecz jakby powolniejsze, jakby chore. Podwoje były otwarte, a jedno skrzydło wisiało krzywo, jak gdyby złamały się zawiasy. Za nimi rozpościerała się sceneria zniszczenia, którą Gryf już wcześniej widział. Nie uległa zmianie. W Qualardzie nic się nie zmieniło do dwóch stuleci. Troia położyła rękę na jego ramieniu. - - Pamiętaj, co było zeszłym razem. - - Przebadałem okolicę. Nikogo nie znalazłem. Byli sami w sali. Wstrząsy, które niedawno ustały, zaczęły się na nowo. Haggerth zmełł w zębach przekleństwo. - - To może oznaczać tylko jedno. Opiekunom nie udało się powstrzymać dozorców. Nasz czas dobiega końca. - - Wobec tego, co tu jeszcze robimy? - warknął Morgis i nie czekając na odpowiedź, skoczył w portal. Troia popatrzyła na Gryfa. On zaczerpnął powietrza i, rzucając jej ostatnie spojrzenie, pospieszył za smokiem. Sufit zaczął się żary wać. Xx D'Shay w milczeniu przeczekał pierwsze drżenie, które dla tych w środku szybko przerodziło się w trzęsienie ziemi. Pogrążony w zadumie, obserwował wyniki pracy dozorców. Wieża strażnicza już runęła. Żołnierze oblegający mury cytadeli wznieśli radosny okrzyk, ale wilczy najeźdźca nie podzielał ich radości. Zapowiedziane "zwycięstwo w parę minut" nieznośnie się odwlekało. Szarość rozprzestrzeniła się na całą jego rękę i pierwsze znaki pokazały się na nodze. Znaki rozkładu. Znaki, że ciało nie wytrzyma zbyt długo. Potrzebował jednego z Mistrzów Opiekunów. Oni umieli posługiwać się Bramą. Oni albo nieludzie. Ale zmuszenie tych ostatnich do zrobienia czegoś, czego nie chcieli, graniczyło z cudem. Z jakiegoś powodu, choć zwykle byli neutralni, teraz pomagali Gryfowi. Prawdę mówiąc, nadskakiwali mu od chwili jego przybycia na ten kontynent, stając się niema! jawnymi sprzymierzeńcami Krainy Snów. "Muszą wiedzieć więcej ode mnie - osądził D'Shay. - Co do Qualardu, znają nie tylko powierzchowne fakty. Wiedzą coś o pochodzeniu Gryfa i o tym, dlaczego stanowi takie zagrożenie dla wielkiego Niszczyciela". Ale co? Obecnie podtrzymywali go dwaj słudzy, których z sobą sprowadził. Lepiej oszczędzać siły. Zastanowił się, czy nie uwolnić zawartych w nich części Tzee, żeby z powrotem utworzyły kolonię, ale możliwe, że wówczas zwróciłyby się przeciwko niemu. Zważywszy na jego obecną kondycję, skutki mogłyby okazać się fatalne. Z drugiej strony, będąc jego niewolnikami utraciły zdolność przenoszenia się z Krainy Snów do zewnętrznego świata. Szczeliny i pęknięcia zatańczyły po murach Sirvak Dragoth. Część gruntu pod cytadelą już ustąpiła. D'Shay przypuszczał, że jak tak dalej pójdzie, potężna warownia runie na głowy jego ludzi zanim zdążą przełamać obronę i pojmać obrońców. Jeśli Sirvak Dragoth się zawali, Mistrzowie Opiekunowie najpewniej zginą, co znaczyło, że on też umrze. ,Jeszcze nie teraz!" Jeśli nie może mieć opiekunów, będzie miał Gryfa. Nawet gdyby to oznaczało walkę z lwioptakiem. Były więzień, Allyn Freynard, musiał być w twierdzy. Albo został przeniesiony do zewnętrznego świata przez Tzee. Niezależnie od tego, co się z nim stało, D'Shay nie mógł go zlokalizować. Sprawę pogarszał fakt, że bez bezpośredniej więzi z Niszczycielem jego zdolności znacznie się zmniejszyły. Usłyszał czyjś głos, lecz gdy się odwrócił, nikogo nie zobaczył. Rozdrażniony własnym przewrażliwieniem, rozkazał sługom zaprowadzić się do namiotu. Nie mógł nic zrobić, dopóki Sirvak Dragoth nie padnie - "za parę minut". - - Tzee... - - Stać - rozkazał. Słudzy znieruchomieli. - - Tzee... To one! Słabe, tak, ale wróciły. Dlaczego? - - Czego chcecie? - - Tzee... pomóc... pomogą... D'Shay skrył narastające podniecenie. Jeśli Tzee chętne były mu pomóc, to dlatego, że chciały czegoś w zamian. Coś było z nimi nie w porządku. Były bardzo słabe, chwilami ledwo je słyszał. - Tzee... pomogą... moc... Z początku trudno było zrozumieć, ale wreszcie do niego dotarło. Znowu potrzebowały mocy. Coś rozbiło Tzee dosłownie na kawałki. Najpewniej miał do czynienia z największą ocalałą kolonią. W zamian za moc oferowały swoje usługi. - - Jeśli chcecie się układać, to muszę was zobaczyć. Pokażcie się! - Odprawił sługi. Na razie będzie musiał polegać na własnych siłach. Nie wolno mu okazać słabości. - - Tzee... trudno... - - Pokażcie się, bo inaczej zostawię was na pewne rozproszenie! - Zaryzykował. Jeśli Tzee nie posłuchają, to on się w końcu "rozproszy". Ale musiał wiedzieć, jak daleko może się posunąć. Po chwili jego oczom ukazała się kotłująca, czarna jak noc masa. Z początku była punkcikiem, który powoli rozrastał się w żywą chmurę energii i materii - jednak nie tak wielką, jaką pamiętał. - - Ha! Potężne Tzee zostały przez kogoś poniżone. Czy był to D'Rak? - - Tzee... - To wszystko, co miała do powiedzenia chmura, ale D'Shay czuł, że jego rywal musiał maczać palce w jej upadku. - - Gdzie on jest? - Starszy dozorca nie mógł wejść do Krainy Snów. Wielmożny Petrac nie żył, Tzee mu nie pomagały, a nieludzie... - - Tzee... Qualard... - Nawet rozbite na fragmenty Tzee były jednością. Większa istota wiedziała o wszystkim, co słyszały i widziały mniejsze, porzucone kolonie. - - Qualard? - Zaskoczenie i zrozumienie w głosie D'Shaya wystarczyło, by chmura cofnęła się o parę stóp. Qualard! Wszystko jasne! Gryf podejmie rozpaczliwą próbę uratowania Krainy Snów, próbę zakończenia swojej misji po tak długim czasie - ale, z drugiej strony, czy czas miał coś do rzeczy? To, czego szukał Gryf, nadal tam było, nadal czekało. - Wracać tutaj! - warknął na Tzee. Chmura ruszyła powoli do przodu. Miał wrażenie, że spuszcza niezliczone oczy niczym skarcone dziecko. Znieruchomiała na wysokości jego twarzy, nie dalej niż na wyciągnięcie ręki. - Gdzie jest więzień, którego mi ukradłyście? Gdzie Freynard? - - Tzee... nieDragoth... nie... tu... - - Oddałyście go sojusznikom Gryfa? - - Tzee... - - Ale już go tam nie ma? - - Tzee... nie... - - W takim razie jest z Gryfem. W Qualardzie. - - Tzee... nie... - - Nie pytam was. - Podczas gdy zbesztane Tzee wirowały niecierpliwie, umysł D'Shaya pracował na najwyższych obrotach. Nie miał czasu, żeby wracać do Canisargos, a poza tym wątpił, czy w tej chwili to dobry pomysł. Skoro on był uwięziony w Krainie Snów, starszy dozorca najpewniej umocnił swoją pozycję. D'Shay po powrocie mógłby stwierdzić, iż jego prywatne komnaty splądrowane zostały przez strażników rywala. Zmrużył oczy i popatrzył na Tzee. Mglista chmura skurczyła się pod wpływem jego spojrzenia. - - Musicie przenieść mnie do Qualardu. Podam wam dokładne miejsce. - - Tzee... potrzeba... mocy... D'Shay pokręcił głową. Tak naprawdę nie miał się czym dzielić, ale Tzee nie musiały o tym wiedzieć. - - Po wykonaniu zadania. - - Tzee... - - Nikt inny nie będzie się z wami zadawać, a w obecnym stanie nikomu nie możecie zagrozić. No i jak będzie? - - Tzee... tak... Tzee zbiły się w gęstą masę, jakby przygotowując się do poświęcenia części kolonii. Nie wzywały Bramy, tylko tworzyły własny portal, coś, na co Kraina Snów pozwalała tylko im. Była to jedyna prawdziwa moc, jaką dysponowały Tzee. A jednak, skoro stanowiły część Krainy Snów, źródłem ich zdolności musiało być coś, co na początku stworzyło Bramę. D'Shay wzruszy! ramionami. Nie czas na zajmowanie się teoriami, które nie miały bezpośredniego związku z kwestią jego przeżycia. Poczuł, jak Tzee musnęły jego myśli, ale tylko po to, by odczytać z nich miejsce przeznaczenia. Teraz musiał tylko czekać. Parę sekund. D'Shay rozejrzał się. Dozorcy nadal pracowali, przełamując ostatnie rozpaczliwe linie obrony Mistrzów Opiekunów. Gdyby miał więcej czasu, być może przyprowadziliby mu jednego... być może. Mając wybór między rozwiązaniem możliwym a prawdopodobnym, D'Shay zawsze wybierał to drugie. - Tzee... Brama... szybko... Migoczący złowieszczo portal zmaterializował się obok jednego z ożywionych strażników. D'Shay zerknął na Tzee. Wysilały się, żeby podtrzymać portal i własne istnienie, i wątpił, czy wytrzymają zbyt długo. Rozkazał sługom przejść na drugą stronę. W tym czasie rozejrzał się szybko. Zwycięstwo było pewne i nikt nie zauważy, że brakuje oficera dowodzącego - na pewno nie wtedy, gdy oficerem tym był D'Shay, znany ze swoich ekscentrycznych zwyczajów. Dla Aramitów w tej chwili ważne było tylko zwycięstwo. Nawet nie zdawali sobie sprawy, o co naprawdę walczą. Roześmiał się, choć nieco gorzko, odwrócił się i zniknął w portalu. Ostatnia osoba, która przeszła przez portal, wywołała poruszenie. Wpadła jak kamień, fiknęła koziołka i poderwała się trochę chwiejnie, z krótkim mieczem w rękach. Morgis też trzymał miecz w pogotowiu i uwinąłby się z przybyszem w mgnieniu oka, gdyby Gryf nie złapał go za rękę. - - Nie! Kapitan Freynard jest jednym z moich ludzi! Smok popatrzył na niego z powątpiewaniem. - - To twój człowiek? Tutaj? - - Nie ma czasu na wyjaśnienia. Wystarczy powiedzieć, że był więźniem D'Shay a. - - Doprawdy? - Morgis nadal nie był przekonany. - Jak zatem uciekł? Ten D'Shay nie sprawia wrażenia niedbałego. Freynard otworzył usta i z powrotem je zamknął. Po paru sekundach ramiona mu opadły. Pokręcił głową i rzekł powoli: - - Nie wiem, jak uciekłem, wasza wysokość. Pamiętam tylko ciemną mgłę, a potem szedłem przez pustkowie, z luźnymi więzami, w pobliżu miejsca zwanego Sirvak Dragoth. Zabrali mnie dwaj z tych... z tych bez twarzy... - - I trafiłeś do warowni - dokończył Gryf. - Wygląda na to, że ktoś chciał cię porwać, ale nie życzył ci śmierci. Ta ciemna mgła to pewnie Tzee, choć nie pamiętam, by kiedykolwiek były takie silne. - - Ani ja - dodał Haggerth. - Nadal mu nie ufam - syknął smok. Gryf stracił cierpliwość. - - A zatem podważasz mój osąd i kwestionujesz lojalność człowieka, który zawsze gotów był oddać za mnie życie, co nie znaczy, że tego żądałem. - - I tak bym to zrobił - rzekł cicho Freynard. - - Miejmy nadzieję, że nie będzie potrzeby. I co, książę Morgisie? Chciałbym wreszcie zająć się misją. Smok syknął, ale pokiwał głową. - Od czego zaczynamy? Po raz pierwszy dokładnie rozejrzeli się po okolicy. Qualard był rozległą metropolią z wysokimi wieżami i masywnymi murami. Nawet po dwóch stuleciach niszczenia przez siły natury - nie wspominając o pierwotnym trzęsieniu ziemi (które mogło, ale nie musiało być dziełem Niszczyciela; Gryf był sceptyczny) - ruiny Qualardu nadal świadczyły o minionej potędze miasta. Wiele budowli przemieniło się w ogromne zwały gruzu. Większość drewnianych elementów spróchniała, ale marmurowe posadzki i kolumny - te, które niezostały rozbite na kawałki - zachowały się w doskonałym stanie. Co dziwne, tu i ówdzie stały jeszcze nienaruszone ściany. Fragmenty niektórych ulic nadawały się do przejścia, choć jedna czy dwie kończyły się rozpadlinami. Jedna część miasta została wyniesiona co najmniej o dwadzieścia stóp. Tutaj przetrwały nieliczne budynki. Z prawej strony wyniesienia zaczynał się wysoki uskok; z budynku stojącego na jego skraju pozostał tylko narożnik. Rozglądali się w milczeniu. Troia położyła mu kres, szepcząc: - - Ależ to musiał być dzień! - - To było straszne - mruknął cicho Gryf, i drgnął, gdy uświadomił sobie, co właśnie powiedział. - - Byłeś tu, kiedy to się stało. Popatrzył na nią. Nie miał nic na potwierdzenie jej słów. Nie napłynęły żadne wspomnienia poza tym, że był to straszny dzień. Musieli stać na placu, gdyż w pobliżu nie było ruin. Gryf zatoczył krąg, próbując dopasować cienie wspomnień do otoczenia. - Jeśli się nie mylę, jesteśmy blisko centrum miasta. Zerwał się ostry wiatr, pędzący z wyciem wśród ruin dawnej stolicy. Haggerth przytrzymał dolny skraj woala. W rogach były pętelki, które zahaczył o druciane koniki na szacie. Kiedy to zrobił, potrząsnął głową i mruknął coś niepochlebnego o zaświatach, w jakie wierzył. Troia nastroszyła futro. Odpowiedź, jakiej udzieliła Mistrzowi Opiekunowi, nie nadaje się do powtórzenia, ale dobitnie wyłuszczyła swoje stanowisko. Zimno doskwierało im tym bardziej, im dłużej stali. Gryf był zadowolony, że trafili niedaleko miejsca, w którym chciał się znaleźć. Właściwie nie pamiętał Qualardu, ale podejrzewał, że układem przypomina Canisargos - i tak było. Już przed pierwszą próbą dotarcia do dawnej stolicy założył, że cel jego poszukiwań znajduje się mniej więcej w tym samym miejscu, w którym w obecnej stolicy stoi warownia Mistrza Watahy. - - Mamy niewiele czasu - zaczął - musimy więc się rozdzielić. - - To niemądre, nie sądzisz? - syknął Morgis. - - W każdym innym przypadku. Tym razem nie mamy wyboru. Musimy się spieszyć. Są trzy możliwe obszary. Troio, Mistrzu Haggercie, jeśli nie macie zastrzeżeń, szukajcie tam. - Gryf wskazał względnie równy teren po swojej lewej stronie. - - Nie chcę cię zostawiać, nie tutaj - sprzeciwiła się Troia. - Tutaj są tylko ruiny. Nie ma życia, nie ma niebezpieczeństwa. Trzeba tylko uważać na tynk osypujący się z resztek murów. - Pokręcił głową, udając beztroskę, jakiej wcale nie odczuwał. - Morgis, ty i kapitan Freynard ruszycie na północ, gdzie grunt się obniżył. Pod powierzchnią może być jakieś przejście. Jeśli ktoś coś znajdzie, niech wróci tutaj. W najgorszym wypadku spotykamy się... - Popatrzył w górę. Słońce nieczęsto pokazywało się w tej części imperium. Chmury zasnuwały całe niebo. - Spróbujcie odmierzyć pół godziny. Freynard chrząknął. - - Z całym szacunkiem, wasza wysokość, zaniedbałbym swe obowiązki, gdybym nie został z tobą. - - Nie jestem już twoim suzerenem. Nie masz wobec mnie żadnych obowiązków. - - Wobec tego... - Freynard zdobył się na uśmiech, widoczny nawet w gąszczu skołtunionej brody - nie możesz mi rozkazać, żebym ci nie towarzyszył. Morgis położył ciężką rękę na jego ramieniu. - Jeśli myślisz, że pozwolę ci z nim zostać, to jesteś głupi. Gryf rozdzielił ich, zanim doszło do rękoczynów. - Jeśli nie stać was na wypełnienie moich poleceń, które wydaję wyłącznie dlatego, że czas ucieka, zostańcie tutaj. Potrzebuję ludzi chętnych do pracy, nie do sprzeczek. Po chwili obaj wojownicy ustąpili. Gryf odetchnął z ulgą. - - A dokąd ty pójdziesz, Gryfie? - zapytał Haggerth. - - Na południe. Ruszamy. Koniec gadania. Rozstali się niechętnie. Haggerth musiał pociągnąć Troię, a Morgis i Freynard w marszu bacznie mierzyli się wzrokiem. Lwioptak powstrzymał się od spoglądania za nimi. Odwrócił się do nich plecami i zdecydowanym krokiem ruszył na południe. Kluczył między płytami wyrwanymi z ulic, przeskakiwał długie, wąskie szczeliny, i przystanął dopiero ponad sto kroków od punktu wyjścia. Zeskoczył w miejscu, gdzie grunt się zapadł, i odwrócił się, żeby zobaczyć, co robią inni. Morgis i Freynard zniknęli z pola widzenia. Gdy tylko oswoili się z sytuacją, skupili się na poszukiwaniach. Obaj byli doświadczonymi wojownikami i po rozstrzygnięciu wątpliwości potrafili zająć się tym, co im przykazano. Troię i Haggertha ledwo było widać. Nie znając wieku i siły Mistrza Opiekuna, Gryf wybrał dla nich najłatwiejszą trasę. Gdy patrzył, najpierw Troia, potem zawoalowany opiekun zniknęli za pagórkiem, który kiedyś był piętrowym budynkiem. Lwioptak odczekał kilka sekund, dopóki nie nabrał pewności, że nikt nie zawróci. Wtedy wyszedł z kryjówki, zaczerpnął powietrza i ruszył w swoją stronę - na wschód. Wiedział, gdzie musi iść, tak samo jak wiedział, że ktoś może tam na niego czekać, by go zabić albo zostać zabitym. Gryf wiedział to wszystko w chwili, gdy zaczął dzielić grupę. Wiedział też trochę więcej o sekrecie miejsca, do którego zmierzał. Nie szukał przedmiotu, ale raczej więźnia. Jakiejś... istoty, która została pojmana przez Niszczyciela na długo przed nastaniem wilczych najeźdźców. Istoty, która czekała cierpliwie ze świadomością, że może odzyskać wolność, jeśli zachowa rozwagę... I teraz nadchodził czas uwolnienia, ale agenci Niszczyciela też tu byli. To znaczy, przynajmniej jeden. Krótka wspinaczka po jakimś nie dającym się rozpoznać fragmencie budowli wyprowadziła go na względnie otwartą przestrzeń. Była to podłoga pałacu Mistrza Watahy, śmiertelnego władcy - z nazwy - wilczych najeźdźców. Gryf zastanowił się, czy ówczesny Mistrz Watahy podobnie jak obecny też był pustą skorupą, marionetką w rękach potwora, który zwał się Niszczycielem. Prawdopodobnie. To by pasowało do ogólnego schematu. Resztki murów pozwoliły zidentyfikować co najmniej cztery komnaty i spośród nich tylko jedna była dość wielka, żeby być tym, czego szukał. W różnych jej częściach piętrzył się gruz, ale rozmieszczenie stert było odrobinę zbyt precyzyjne. Jak podejrzewał, największy stos wznosił się blisko jednego z dalszych narożników. Przeszedł w to miejsce i rozpoczął żmudny proces usuwania gruzu. Po dziesięciu minutach ukazał się owoc wysiłków. Wiatr przybrał na sile, ale były najemnik ledwie go zauważał, patrząc na swoje odkrycie. Klapa w posadzce. Dla większości oczu nie byłaby widoczna, ale po dokładnym badaniu znalazł jej skraje. Nie wiadomo, jak się otwierała. Nie miała żadnych uchwytów i była tak idealnie wpasowana między kamienne płyty, że nigdzie nie mógł wsunąć nawet czubka pazura. - Nie teraz - mruknął. - Nie, kiedy wreszcie jestem tak blisko! - W pewnym sensie uwolnienie istoty, która leżała tam na dole w łańcuchach, było celem podrzędnym wobec odkrycia prawdziwej przeszłości. Jednakże mając wybór, bez wahania wymieniłby to ostatnie za pierwsze. Kilka wspomnień nie było wartych niczyjego życia. Miniaturowa lawina, która zeszła gdzieś za jego plecami, ostrzegła go, że nie jest już sam. Swobodnie, jakby niczego nie zauważył, podniósł się znad kamiennej płyty i skrzyżował ręce na piersiach. Stał tyłem do źródła dźwięku, więc przybysz nie widział, że trzyma rękę na mieczu. Intruz poruszył się, wywołując następną lawinę. Tym razem lwioptak nie mógł zignorować hałasu. Zacisnął dłoń na rękojeści. - Zabić! Zabić! Przeszywający, ptasi głos zaskoczył go tak bardzo, że niemal zapomniał o wyciągnięciu miecza. Odwrócił się, nim przebrzmiał drugi okrzyk. Napastnik stracił przewagę, jaką zapewniało mu zaskoczenie. Gryf już wiedział, z czym musi się zmierzyć. Zagadkę rozwiązał wrzask stworzenia. Pamiętał krzyki jego pobratymców, gdy wraz z Morgisem uciekali z Canisargos. A jednak był zaskoczony. Gryf, na którego patrzył, był istnym olbrzymem. Te, na których latali strażnicy, nie dorównywały mu nawet w połowie. Gdyby nie wiedział, jakie są dzikie, wyglądałby niemal majestatycznie. Niemal, gdyż krew na dziobie i pazurach przednich łap rozwiewała wszelkie złudzenia. Krew była całkiem świeża. Jedno skrzydło miał rozdarte, co wyjaśniało, dlaczego nie spadł na niego z nieba i nie zabił go, nim zdążyłby zauważyć jego obecność. Nosił też inne rany, w większości niewielkie, ale oddychał chrapliwie, jakby odniósł też obrażenia wewnętrzne. Wiedza o tym wcale nie podniosła lwioptaka na duchu. Jeśli istniało zwierzę groźniejsze od gryfa, wyłączając smoki, to był to ranny gryf. I ta cecha łączyła go z tym stworzeniem. Potwór spróbował go okrążyć, ale stracił oparcie i zaczął zsuwać się ze sterty gruzu. Rozpostarł skrzydła, a raczej jedno skrzydło, w daremnej próbie wzbicia się w powietrze. Niepowodzenie wprawiło go w tym większą wściekłość. Bez przerwy wywrzaskiwał słowo, które ktoś wbił mu do głowy, co z pewnością wymagało dużego zachodu. Gryf sięgnął do swoich mocy, żeby rozprawić się z potworem, i ze zdumieniem stwierdził, że zwierzę jest chronione przez coś, co pod żadnym względem nie mogło być dla niego naturalne. - Na początku były dwa, wiesz. Były najemnik cofnął się, żeby zobaczyć nowego intruza, jednocześnie mając na oku gryfa. - Po co ci one? - Gryf odwrócił się lekko. - Sam jeden jesteś gorszy od tuzina tych szalonych bestii, D'Shayu. D'Shay, nadal niewidoczny, zachichotał i przesunął się. Lwioptak zaklął w duchu, bo wilczy najeźdźca ustawił się naprzeciwko swojego zwierzęcia. Musiałby mieć oczy z tyłu głowy, żeby jednocześnie widzieć ich obu. - - Przyjmę to za komplement. Wiesz, fortuna naprawdę kołem się toczy. - - W którą stronę? - zapytał Gryf, pragnąc gorąco, by jego los jak najszybciej odmienił się na lepsze. - - Kiedy po tak długim niewidzeniu spotkaliśmy się w jaskini Czarnego Smoka - w Lochivarze, pamiętasz - rozwiązałem umowę ze smoczym panem, bo nie stać nas było na dostarczanie niewolników do jego portu. Uznaliśmy, że mogą być nam potrzebni. Podbiliśmy ogromną połać tego kontynentu i doszliśmy do wniosku, iż nadszedł czas rozprawić się z Mistrzami Opiekunami z Sirvak Dragoth. Wyobraź sobie nasze zdumienie, kiedy nie dość, że nas powstrzymali, to jeszcze zmusili do odwrotu. Bestia wybrała sobie tę chwilę, by krzyknąć: - Zabić! Zabić! D'Shay zawołał coś, dźwięk bardziej niż słowo, i zwierzę ucichło. Wilczy najeźdźca przeprosił. - - To stworzenia w gorącej wodzie kąpane. - - Rozumiem. Ty za to jesteś wzorem cierpliwości. Mógł niemal wyobrazić sobie uśmiech na wilczym obliczu D'Shaya. - Nie tak bardzo, jak myślisz. Chcę się nacieszyć zwycięstwem. Jeszcze parę minut temu myślałem, że czeka mnie śmierć. Teraz nic mi nie grozi. Byłem uwięziony w Krainie Snów. Nie mówiłem ci o tym? Tzee, które, przyznaję, są bardziej przebiegłe niż sobie wyobrażałem, uknuły własny plan i przyszły do jedynej osoby chętnej się z nimi targować. Gryf potknął się, ale szybko odzyskał równowagę. - Nie powinieneś układać się z Tzee, D'Shay ruszył. - - Tak, teraz już wiem. Ale nie czas na roztrząsanie tego, co było. Tzee miały tylko tyle mocy, by stworzyć portal i przenieść mnie do Qualardu. Rozproszyły się z wyczerpania, na co liczyłem. Nagroda za zdradę. - - Mogły przypadkiem zostawić cię w Pustce. - - Chciałbyś. Jak już powiedziałem, fortuna kołem się toczy. W czasie impasu szukałem nowych portów, rzekomo by uciszyć niepokoje w wilczej radzie, w rzeczywistości zaś dlatego, że tropiłem ciebie. Wiedziałem, że żyjesz. Resztę znasz. Zawieszenie broni dobiegło końca i szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę. Zamieniliśmy się miejscami. Tobie pomagał cały kraj, ja zaś musiałem przemykać się opłotkami. Teraz ja mam za sobą potęgę imperium, a tobie została tylko nadzieja. Drapieżnik stał się ofiarą. D'Shay przystanął. Jakby na niewidoczny znak, gryf też się zatrzymał. Drapiąc pazurami gruz, stał z otwartym dziobem, z gniewem i głodem w szalonych ślepiach. - - Chciałbym powiedzieć - dodał wilczy najeźdźca - że to krew twoich towarzyszy. Ale nie powiem. Czas to naprawi. - - D'Rak? - Gryf przeklął się w myślach. Miał nadzieję, że wysyła swoich ludzi jak najdalej od niebezpieczeństwa. - Nie, pewnie któryś z jego durniów. On sam jest gdzieś tutaj, ale brakuje mu wiedzy. Szkoda. Myślę, że doceniłby poetycką sprawiedliwość tej chwili. Bestia ryknęła, reagując na nowy sygnał, i skoczyła na Gryfa. Xxi Morgis i Freynard dalecy byli od uważania się za towarzyszy czy przyjaciół, ale zaczęli wzajemnie szanować swoje umiejętności. Od czasu do czasu, żeby odpędzić nudę wiążącą się z szukaniem nie wiadomo czego, wymieniali parę słów na temat wojowania i drobiazgów, które często decydowały o wyniku największych bitew. Zaczęli właśnie dyskusję o Wojnie Przełomowej, która nawet po latach wywierała wpływ na przemiany w społeczności smoków i ludzi - głównie za sprawą Cabe'a Bedlama i Gryfa - gdy Freynard coś zauważył i cichym, naglącym tonem zawołał Morgisa. Książę, chyba po raz tysięczny (psiakrew!) potykając się na nierówności, jak najszybciej popędził do niego. - Co to? - wysyczał cicho. W pobliżu nie było nikogo, ale skoro ciepłokrwisty uznał, że lepiej rozmawiać po cichu, książę się dostosował. Freynard wskazał ciemne bryzgi na kamieniach. Wetknął palec w skrzepniętą ciecz i podniósł go, żeby smok też mógł obejrzeć. - - Krew. - - Może zwierzęca. - Smok nie wierzył we własne przypuszczenie. Tutaj nie było nawet ptaków. Freynard spojrzał mu w oczy. - Idziemy tropem, panie? Morgis wiedział, że kapitan nie musi uznawać jego rangi, ale jego słowa sprawiły mu przyjemność. Mimowolnie odwzajemnił grzeczność, mówiąc: - Jak sobie życzysz, kapitanie Freynard. - - Ślady prowadzą w stronę Troi i Mistrza Opiekuna. Powinniśmy rzucić okiem. - - Nazywa się Haggerth. Tak. Kto wie, może po drodze znajdziemy to, czego szukamy. - Cokolwiek to jest. - Freynard uśmiechnął się lekko. Trop przez kilkaset jardów ciągnął się zygzakiem, ale był w miarę widoczny. Wiedząc, że czas jest ograniczony, przyspieszyli kroku i niemal przewrócili się o zwłoki. Było ich cztery. Trzy należały do Aramitów. Morgis zidentyfikował czwarte i sapnął, zdumiony ich niepospolitym rozmiarem. Zadrżał, ale wmówił sobie, że to tylko z powodu wiatru. Wydawało się, że większa cześć krwi należy do wilczych najeźdźców. Sprawca ich śmierci, gryf, miał rany na bokach, ale to nie one go zabiły. Smok obejrzał zwłoki od głowy do czubka ogona. Coś mu nie pasowało w wewnętrznej budowie, jakby kości i narządy zostały przemieszczone. "Dozorcy". - Freynard! - zawołał cicho. Kapitan przerwał oględziny jednego najeźdźcy, któremu brakowało większej części brzucha. - Sprawdź, czy nie ma tu dozorcy! Podczas gdy Freynard się rozglądał, Morgis podszedł do człowieka, który leżał na poszarpanej krawędzi płyty wyrwanej z ulicy. Brakowało mu ręki, a twarz przemieniła się w krwawą miazgę - wilczy hełm został zdarty - lecz mundur był lepszy od tych, jakie nosili gwardziści. Bardziej zadbany. Odrobinę strojniejszy, łącznie z niewielkim symbolem na piersi, który, po wytarciu krwi, okazał się być maleńkim kryształem. Ręka opadła na jego ramię. Poderwał się z mieczem wzniesionym nad głowę. Powstrzymał się w ostatniej chwili. - - Stracisz głowę, jeśli nie odzwyczaisz się od tego nawyku! - - Kazałeś mi znaleźć dozorcę. To tamto ciało, jak sądzę. Znałem tylko jednego dozorcę, D'Laque'a. Ten nosił coś podobnego. - Allyn Freynard otworzył dłoń, pokazując mały kryształ w kształcie zęba. W przeciwieństwie do tych, które Morgis widział wcześniej, ten był matowy, zimny. Smok podejrzewał, że byl dowodem na śmierć dozorcy. Inny sposób, pozwalający poznać los właściciela, polegał na obejrzeniu jego szczątków. - - Są krwawe tropy - podjął kapitan. Patrzył nie na towarzysza, tylko na otaczający ich teren. - Ten, którym przyszliśmy, i drugi. Biegnie w kierunku, w którym idziemy. - - W kierunku Mistrza Opiekuna i wybranki Gryfa? - - Jest jego wybranką? - - Ja to wiem, nawet jeśli oni nie wiedzą. - - W takim razie - Freynard wstał - również jej ochrona jest moim obowiązkiem. Idziemy. Szlak krwi na nieszczęście urywał się kawałek dalej. Najwyraźniej ranny miał dość rozsądku, żeby zagoić ranę albo, w przypadku braku takiej mocy, przynajmniej ją przewiązać. Brak tropu ich nie powstrzymał. Bardziej im zależało na znalezieniu Haggertha i Troi niż na sprawdzeniu, kto ocalał z grupy Aramitów. Ten problem można było odłożyć na później, kiedy zyskają pewność, że wszyscy są bezpieczni. Po paru minutach znojnej wędrówki przez starożytne ruiny Qualardu Morgis podniósł rękę. Gdy się zatrzymali, Freynard pomyślał, że książę nasłuchuje czegoś niesłyszalnego dla jego uszu. Nie mylił się. - Głosy dochodzą z tamtej strony, i myślę, że jeden z nich należy do kogoś, z kim chciałbym odświeżyć znajomość. Bez słowa wyjaśnienia ruszył dalej. Obaj skradali się z ostrożnością doświadczonych zwiadowców. Freynard usłyszał głosy - wybijał się zwłaszcza jeden - ale nie rozumiał słów. Morgis miał zamiar podejść jeszcze bliżej, gdy żołnierz złapał go za rękę. Aramita, zdaniem smoka gwardzista dozorcy, wypatrywał intruzów. Sprawiał wrażenie nerwowego, co było całkowicie zrozumiałe, jeśli niedawno przeżył atak gryfa. Morgis rozejrzał się w poszukiwaniu innej drogi, która podprowadziłaby ich bliżej celu. Nie chodzi o to, że bał się samotnego strażnika czy nawet samego D'Raka. Po prostu otwarty atak nie uratowałby Troi i Mistrza Haggertha, jeśli byli jeńcami - a najpewniej byli. Przemiana postaci nie zdałaby się na wiele. W czasie transformacji, której raczej nie mógł dokonać po kryjomu, byłby bezbronny przed atakiem starszego dozorcy. Znalazł dojście w miejscu, gdzie dwa budynki przewróciły się na siebie. Niszczące oddziaływanie czasu i żywiołów stopiło je w jedną masę, ale zachował się tunel - bardziej nora - między fundamentami. Trzeba w nim było pełznąć, lecz nie to go trapiło. Gorsza była ciasnota. Tunel był tak wąski, że ledwo się w nim mieścił, i każdy wilczy najeźdźca, który ustawiłby się przed wyjściem, zabiłby ich bez problemów. W tunelu nie mogliby się bronić. Mimo wszystko była to jedyna droga. Morgis wskazał na tunel i szepnął: - Tam. Freynard pokiwał głową i podążył za nim w kierunku otworu. Morgis nie tracił czasu. Wysuwając miecz przed siebie, opadł na kolana i zaczął się czołgać. W środku odkrył, że tunel jest dłuższy niż przypuszczał. Dzięki temu mógł dotrzeć bliżej Aramitów. Tutaj słowa brzmiały głośniej, choć odbijały się echem, i były mniej lub bardziej zniekształcone. - -...Dragoth! Miało być... mów, gdzie jest Gryf! Morgis syknął z ledwie hamowanym gniewem. - - D'Rak! - Wydaje się, że z każdą chwilą... stajesz się bardziej stropiony... Coś nie w porządku? - Ten głos należał do Haggertha. Czy Troia też tam była? - Musimy ruszać - przypomniał mu Freynard. Morgis poczołgał się głębiej. - - Nic złego - mówił D'Rak, ale jego głos zdradzał napięcie. - Jak to możliwe, skoro Sirvak Dragoth pada, wy jesteście moimi jeńcami, a Gryf jest niedaleko? Nawet D'Shay przestał już być problemem. - - A co z Qualardem, D'Raku? Co tu jest? Czego tak bardzo się boicie, ty i twój bóg, że próbowaliście utajnić całą wiedzę o mieście? Dotarli do końca tunelu. W pobliżu przeszedł ktoś w żołnierskich buciorach. Następny strażnik. Morgis zaczekał, aż kroki ucichną, a wtedy powoli wyczołgał się z tunelu. W obu kierunkach ciągnął się mur, który oparł się czasowi. Morgis zrozumiał, że D'Rak i inni są po drugiej stronie. Freynard pojawił się przy nim. Błyskawicznie zorientował się w sytuacji. Głos starszego dozorcy podniósł się lekko. - - Nie musisz tego wiedzieć tam, dokąd cię poślę, chyba że, Mistrzu Opiekunie, gotów jesteś za ten sekret i swoje żałosne życie dać mi dostęp do Krainy Snów. - - Nic nie wiesz. On nie wie, Mistrzu Haggercie! Morgis pokiwał głową. Troia była tam, i nie poddawała się, co stwierdził z prawdziwą przyjemnością. Wiele stworzeń pogrążało się w rezygnacji, gdy śmierć zaglądała im w oczy. Nawet smoki. Usłyszeli trzask i sapnięcie bólu. - - Już niedługo będę wiedział wszystko, odmieńcze. Już teraz wiem wiele rzeczy. Na przykład to, że wasz przyjaciel szuka nie rzeczy, tylko istoty. Istoty uwięzionej tutaj dawno temu przez samego wielkiego Niszczyciela - waszego boga, opiekunie. - - To nie może być prawdą! - Haggerth tracił zimną krew. Smok zmarszczył czoło. Uważał tego człowieka za silniejszego, bardziej opanowanego. To nie był Haggerth, który zachowywał rozsądek, kiedy brakowało go innym, takim jak Mrin/Amrin. - - Jak tak dalej pójdzie, on zaraz ich zabije. - Kapitan Freynard praktycznie tylko poruszał ustami, żeby głos nie zdradził ich obecności. - - Powinieneś się cieszyć, że welon zasłania mi twarz, wilczy najeźdźco, inaczej mój gniew położyłby cię trupem! Smok i człowiek wymienili zdumione spojrzenia. Haggerth wiedział, że umrze, ale podobnie jak Troia nadal się nie poddawał, a w tej chwili została mu tylko jedna broń. Morgis wskazał na siebie, a potem w bok. Następnie wskazał na kapitana i w drugą stronę. Freynard pokiwał głową. Mieli się rozejść w przeciwnych kierunkach. Smok podniósł trzy palce, a potem złączył kciuk i palec wskazujący, co miało znaczyć, że po zajęciu pozycji obaj mają odliczyć do trzydziestu. W wypadku, gdyby dozorca nie dał się wciągnąć w pułapkę, wkroczą do akcji. Zanim się rozdzielili, Morgis ułożył wargi w ostatnie słowo: "D'Rak". Freynard skinął głową. Niezależnie od tego, co się stanie Jeden z nich musiał zabić starszego dozorcę. Bezgłośnie jak kot, smok ruszył w stronę swojego końca muru. D'Rak zanosił się śmiechem, ałe kiedy się uspokoił na tyle, by móc mówić, jego słowa ociekały jadem. - Nic dziwnego, że ziemie te zwane są Krainą Snów, choć "mrzonki" byłyby lepsze! Zbyt długo chowasz się za tą chustką do nosa, by okazywać bezczelność. Myślisz, że wzbudzisz moc tym kawałkiem szmaty? Smok był tak skupiony na słowach Aramity, że nie usłyszał brzęku metalu o skałę. Był w połowie drogi do końca muru, gdy zza rogu wyłonił się wartownik. Obaj zamarli, przez chwilę niezdolni podjąć decyzji. Strażnik pokonywał tę drogę ponad tuzin razy i popadł w rutynę, a Morgis po prostu dał się zaskoczyć. Wartownik otworzył usta, żeby podnieść alarm. Morgis skoczył na niego i wytrącił mu miecz. - Pokaż mi, ile jest warta twoja moc! - warknął D'Rak po drugiej stronie muru. Strażnik wyrwał się smokowi. - Alarm! Morgis pchnął go sztychem, gdy żołnierz schylał się po broń. Książę popędził do końca muru, rzucił okiem przez ramię i zobaczył, że Freynard znika za rogiem. - Na Krew Niszczyciela! - wrzasnął D'Rak, przekrzykując inne hałasy. Po okrzyku nastąpił jęk. Jęk Troi. Morgis zaklął, osłonił oczy i wypadł zza załomu muru, zastanawiając się, co go czeka - czubek miecza czy przypadkowe spojrzenie na człowieka, którego chciał uratować. Liczył na czubek miecza. Taką śmierć jego pan by zrozumiał, oczywiście, jeśli przeżyje ktoś, kto mógłby mu o tym powiedzieć. - Tak jest, stary przyjacielu, nie spiesz się! Zwlekaj, póki można! - Śmiech D'Shaya brzmiał jak rechot wariata. Krew sączyła się z prawego boku Gryfa, rozdartego pazurem bestii w czasie pierwszego ataku. Ulubieniec D'Shaya był przyzwyczajony do bardziej ślamazarnych, nie dorównujących mu szybkością ofiar. Gryf był szybki, lecz ucieczka była niemożliwa. Wiedział, że jeśli odwróci się choćby na sekundę, będzie po nim. Ale nie była to jednostronna gra. Nadal miał miecz, choć teraz żałował, że nie zamienił go na broń trochę dłuższą. Stworzenie D'Shaya już zarobiło cięcie przez pierś i nie kwapiło się po drugie. Przeciwnicy krążyli wokół siebie, a Mistrz wilczy najeźdźca stanowił jednoosobową widownię. Poruszanie się po okręgu dało Gryfowi okazję na przyjrzenie się D'Shayowi. Był wstrząśnięty tym, co zobaczył: D'Shay umierał. Skórę w połowie miał szarą, po części złuszczoną, jedna ręka wisiała bezwładnie wzdłuż boku. Kiedy się poruszał, czynił to z pewnym wahaniem, jakby nie był już pewien swojego ciała. - Dlaczego nie spróbujesz rzucić następnego zaklęcia? To ostatnie mogło tylko chybić. "Chybić?" Mało prawdopodobne, i lwioptak o tym wiedział. Wychowanek D'Shaya był wyjątkowym okazem, nadto magicznie wzmocnionym, osłoniętym i zdolnym stłumić jego moce do poziomu, który jak dotąd okazał się bezużyteczny. Specjalne traktowanie, jakiemu D'Shay poddawał gryfy na wypadek jego powrotu, przyniosło zatrważająco dobre rezultaty. Były dwa takie. Gryf podziękował temu, kto nad nim czuwał, że D'Rak miał pecha zjawić się w ich pobliżu, co w konsekwencji zdjęło mu z głowy połowę kłopotu. Dwie takie bestie już dawno biłyby się nad jego szczątkami. - - Jak miło będzie odpocząć i nie zastanawiać się, kiedy się pojawisz. Stale myślę o tym, jak byliśmy tu razem. - - Przykro mi - burknął Gryf, nie odrywając oczu od swego imiennika - ale pamięć mi szwankuje. - - Wystarczy powiedzieć, że mogłem przez ciebie zginąć. Umarłbym, gdyby nie Wielki Niszczyciel. - - A co się stało? - Zbłąkana myśl wpadła mu do głowy, zbłąkana myśl dotycząca sytuacji podobnej do obecnej. Musiał rozproszyć uwagę D'Shaya, samemu ją koncentrując. - - Obawiam się, że będziesz musiał zgadywać, a masz na to niewiele czasu. - - Wiem już trochę o tym, kogo tam więzisz. - Zwierzę D'Shaya przyskoczyło. Gryf sparował cios mieczem, ale ramię zaczynało mu ciążyć, a upływ krwi z rany spowalniał jego ruchy. Nie mógł sobie pozwolić na utratę prędkości, nie teraz. - - Doprawdy? - Dość, by wiedzieć, że to nie Niszczyciel spustoszył to miasto. Tym razem D'Shay się nie roześmiał. Kiedy znów pojawił się w polu widzenia, Gryf zobaczył, że zżerają go nerwy, i to wcale nie z powodu tego, co go zabijało. - A zatem wydaje się, że przybyłeś tu w samą porę. Myślałem, że straciłeś pamięć, lecz teraz uważam, że być może nawet wiesz, co ostatnim razem zrobiłeś nie tak, jak trzeba, i jak mógłbyś to zmienić. Lwioptak gotów był przyznać się, że nie ma najmniejszego pojęcia, ale nagle stwierdził, że wszystko pamięta. Za odkrycie to niemal zapłacił życiem, gdyż gryf skoczył na niego i lwioptak ledwie w ostatniej chwili zdążył zrobić unik. Niestety, upadł na zraniony bok. Na chwilę sparaliżował go ostry ból i wypuścił miecz z omdlałych palców. Bestia zaskrzeczała i postąpiła ku niemu. Ze łzami w oczach odtoczył się i chwiejnie podniósł na nogi. Miecz leżał za zadnimi łapami potwora. - Myślę, że to koniec - rzekł D'Shay z uśmiechem. - Koniec ostatniego z odmieńców, wyjątkowego. Żałuję tylko, że nigdy nie miałem pewności, skąd naprawdę pochodzisz. Nie przypuszczam, żebyś to pamiętał. Gryf potrząsnął głową, żeby w niej pojaśniało, co zarazem było odpowiedzią na pytanie wroga. - Szkoda. - D'Shay wykrzyknął komendę. Bestia przysiadła na zadzie, świadoma, że jej ofiara jest bezradna. Nawet z ostrymi szponami lwioptak miał znikome szansę w walce z tą wersją siebie. Miał też nóż, ale mało prawdopodobne, by ten kawałek stali okazał się lepszy od pazurów bestii. Teraz albo nigdy. Modlił się, żeby został wysłuchany. - - Zabić! - zawołał wilczy najeźdźca. - - Zabić! Zabić! - Ogromne stworzenie skoczyło, celując w zdrowy bok Gryfa. Instynktownie wiedziało, że ofiara będzie chronić słabszą stronę, a wytrawnemu myśliwemu wystarczała chwila wahania spowodowanego bólem. Gryf jednak nie obrócił się, tylko padł na ziemię. W normalnych okolicznościach taki postępek oznaczałby pewną śmierć - bestia wyląduje, odwróci się i dopadnie go, gdy będzie się podnosić. To znaczy, jeśli wyląduje tam, gdzie się spodziewa. Za lwioptakiem pojawiła się otwarta Brama, która przyjęła niczego nie podejrzewającego gryfa. Zwierzę ryknęło z konfuzji. Ryk urwał się, gdy zniknęło, a portal wrócił tam, skąd pochodził. Wszystko rozegrało się tak szybko, że lwioptak nie zdążył odetchnąć. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę się udało. Podobnie jak D'Shay. Jego nic nie rozumiejąca twarz była szara, ale trudno było odgadnąć, z jakiego powodu: czy od tego, co go zabijało, czy od tego, co zobaczył. - Co... zrobiłeś? Pytanie nie doczekało się odpowiedzi, Gryf bowiem do końca wykorzystał przewagę. Obrócił się przodem do przeciwnika i wyszarpnął nóż zza pasa, gotując się do rzutu. D'Shay wreszcie oprzytomniał i wrzasnął. Dwie ciężkozbrojne postacie dołączyły do niego na wzniesieniu. Gryf domyślał się, że najpewniej nie byli ludźmi. D'Shay odwrócił się, powoli i niepewnie. Gryf rzucił nóż, celując nie w plecy, które zasłonili dwaj strażnicy, tylko w udo. Jeden z nich chciał podsunąć własną nogę, lecz był za wolny. Gdyby wilczy najeźdźca nie był w takim opłakanym stanie, nóż przeleciałby bokiem. Ostrze trafiło go jednak pod kolanem, w miejscu nie osłoniętym przez zbroję. Krzyknął, niemrawo sięgnął do rękojeści noża i zniknął z pola widzenia. Gryf tymczasem odzyskał miecz i przygotował się do walki z dwoma zbrojnymi. Zobaczył, że znieruchomieli. Czekał, spodziewając się jakiejś sztuczki, ale stali jak wryci, zamrożeni w pół kroku. Widocznie napędzała ich wola D'Shaya. Ten brak ruchu oznaczał, że wilczy najeźdźca jest nieprzytomny albo martwy. Gryf schował miecz do pochwy i wspiął się na szczyt pagórka. Ostrożnie, gdyż doświadczenie z tym przeciwnikiem nauczyło go niczego nie brać na wiarę. Wychylił się znad krawędzi. Mistrz wilczy najeźdźca wyglądał jak zepsuta zabawka. Tocząc się w dół wzgórka, złamał nogę, a szyja wykrzywiała się pod nienaturalnym kątem. Jeśli był to podstęp, to doskonały, a jednak Gryf był sceptyczny. Już kiedyś widział śmierć D'Shaya. Lepiej nie ryzykować, zadecydował. Mając nadzieję, że tego nie pożałuje, ruszył na dół. Gdyby nie widział, co się stało i nie był za to odpowiedzialny, podejrzewałby, że ktoś zabił D'Shaya tydzień wcześniej. Skórę miał całkiem szarą, a nawet częściowo zmumifikowaną. Pamiętał słowa Freynarda, lecz wprawiły go one w tym większe zakłopotanie. Czymkolwiek stał się Shaidarol w czasie lat służby szalonemu wilczemu bogu, to ciało już mu się nie przysłuży. Gryf wyciągnął miecz, wzniósł go nad głowę i w całej siły opuścił na szyję trupa. Napotkał nieznaczny opór. Miecz wrył się głęboko w ziemię, a szybko rozkładająca się głowa potoczyła się na bok. Gryf przeciągnął ciało sto jardów dalej i zagrzebał pod kawałkami gruzu. To samo uczynił z głową. "Spoczywaj w... w kawałkach. - Po namyśle dodał: - I zostań tu na wieki". Wreszcie mógł obejrzeć ranę. Krwawienie ustało i gdy przyciskał ręką bok wcale tak mocno nie bolał. Teraz nikt mu nie przeszkodzi - ani D'Shay, ani jego zwierzę - mógł więc użyć mocy, żeby się uleczyć. Miał to być powolny proces, jeszcze bowiem nie wydobrzał po wcześniejszych zranieniach, choć starał się tego nie okazywać. Ale nie miał czasu. Musiał znaleźć drogę do... do czego? Wspiął się na wzniesienie, przystając na chwilę przy dwóch zbrojnych sługach. Choć zbroje zdawały się puste, wiedział lepiej. Były tam Tzee, które D'Shay potajemnie uwięził. Nie miały własnej świadomości i nie reagowały na jego komendy. Postanowił zostawić je żywiołom. Skupił wzrok na miejscu, gdzie leżała zapadnia, co niemal zakończyło się nieszczęściem, bowiem w pół kroku skonstatował, że patrzy nie na dobrze zamaskowane wejście, tylko na kwadratowy otwór wycięty w podstawie starożytnej budowli. W efekcie poślizgnął się i zjechał do połowy zbocza (na szczęście na zdrowym boku), zanim w końcu zdołał wyhamować. Zakończył zejście w bardziej normalny sposób, choć trudno mu było oderwać wzrok od otwartego wejścia do podziemnego świata Qualardu. Popędził do dziury. Ktoś jakimś sposobem usunął płytę. Może więzień? Wątpliwe, ale nie było pewności. W tej chwili nie wyczuwał drugiego. Jakby lity mur blokował kontakt. Rząd stopni wiódł w ciemność. Gryf złajał się za to, że nie zabrał pochodni. Będzie musiał polegać na oczach, które, choć wyborne, nie zastępowały światła. Z mieczem w pogotowiu ruszył powoli na dół, czując się jak ptaszek na ślepo wchodzący w paszczę kota... a raczej wilka, w tym przypadku. Szedł powoli, żeby oczy miały czas przyzwyczaić się do ciemności. Powietrze było suche, ale wolne od kurzu i zdatne do oddychania. W podziemiach nie zagnieździły się żadne stworzonka. Gryf miał wrażenie, iż zstępuje do grobu, tylko że jego lokator żył. Okazało się, że jest światło. Jak w podziemiach Canisargos, w murach tkwiły maleńkie kryształy. Rozbłyskiwały kolejno, jakby te bliższe budziły dalsze. Przez chwilę myślał, że to nikły blask z góry zapoczątkował jakąś reakcję, ale potem zauważył, że kryształki za nim stopniowo ciemniały. Reagowały na niego. "Miasto śpi ponad nami" - podpowiedziały mu wspomnienia. - Wilczy najeźdźcy nigdy nie sypiają - odparł, zanim zdał sobie sprawę, że tylko powtarza to, co powiedział dawno, dawno temu. "Potrafisz to zrobić?"-zapytało melancholijnie następne wspomnienie, jakby kobiecym głosem. Zastanowił się. Co zrobić? Uwolnić tego, kto został tu pogrzebany? - Potrafisz umrzeć, nie wrzeszcząc ze strachu? To nie były wspomnienia! Kryształy przed Gryfem zgasły, a zaraz za nimi te obok i z tyłu. Pogrążył się w kompletnej ciemności, którą bez powodzenia próbował przebić wzrokiem. Czyste, suche powietrze ustąpiło gryzącej woni tysięcy lat gnijącego mięsa. Usłyszał grzechot kości, gdy coś ogromnego miażdżyło je potężnymi łapami. Gorący oddech omył mu twarz. Dwa płonące, krwawoczerwone ślepia błysnęły w głębi korytarza. Tylko one wyróżniały się w ciemności, reszta zlewała się z ciemnością. Przybysz górował nad nim. I warczał. - Tym razem to nie sen. Jestem prawdziwy, jak widzisz. Światło płynące z góry przygasło. Gryf usłyszał zgrzyt kamienia o kamień. Wejście ponownie zostało zamknięte. Był uwięziony... i sam na sam z Niszczycielem. XXII Morgis wypadł na otwartą przestrzeń, gotów samotnie zmierzyć się z gromadą przeciwników. Nie liczył na to, że wszyscy padli ofiarą podstępu Haggertha. Wystarczyłoby, gdyby sam D'Rak poniósł konsekwencje. Stał przez parę sekund, nie widząc, co się dzieje z prawej strony, ponieważ bał się odsunąć rękę. Nie było z kim walczyć. Widział dwóch wilczych najeźdźców. Jeden leżał twarzą do ziemi, ale wyglądał tak, jakby nie żył od pewnego czasu. Może znalazł śmierć w pazurach Troi, a najpewniej gryfa. Drugi, dozorca, klęczał z otwartymi ustami, wbijając w przestrzeń pusty wzrok - może nie rozumiał przyczyny własnej klęski. Smok odhaczył go w pamięci jako niegroźnego i przestał o nim myśleć. Nie miał pojęcia, ilu groźnych pozostało. D'Rak musiał gdzieś być i tylko to miało znaczenie. Nadal osłaniając oczy ręką, przesunął się bliżej miejsca, gdzie musiała stać Troia z Haggerthem. Miał nadzieję, że jedno z nich uprzedzi go o ewentualnym niebezpieczeństwie. Zderzył się z kimś zakutym w metal. Odskoczyli od siebie jak oparzeni. - Ga... gadzina! - Głos był bełkotliwy, słowa padały jakby w zwolnionym tempie, ale nie ulegało wątpliwości, że to D'Rak. Smok zaklął. Wpadł prosto na człowieka, który mógł zabić go mrugnięciem oka! Nie sposób było walczyć po omacku, i gdzie się podziewał ten Freynard? Czyżby przypadkiem ujrzał to, co Mistrz Opiekun skrywał pod swoim woalem? - - Haggerth! Odwróć się do mnie plecami! - - On... cię... nie... słyszy! - wymamrotał D'Rak. - Jego... jego uszy... jego cała... głowa... nie ma... nie ma o czym mówić! - - Nie żyje? - Morgis oderwał rękę od oczu. Nieważne, czy oblicze Mistrza Opiekuna zachowało swojąmoc po śmierci. Ważne, że następna osoba ucierpiała z rąk starszego dozorcy - i tym razem nie żyła. Nie miał pojęcia, co spotkało Troię. Czy przeraźliwy krzyk zwiastował jej przeznaczenie czy też los starszego opiekuna? I dlaczego D'Rak z miejsca nie powalił go jakimś zaklęciem? Morgis nie zobaczył powołanych do życia najgorszych koszmarów, jak na poły się spodziewał, tylko postać opartą o ścianę, z głową odwróconą w drugą stronę. Wiedział, dlaczego twarz jest schowana. Obok nieruchomego ciała Troia powoli uwalniała się z więzów. Przyszło mu na myśl, że może potrzebować pomocy. Ruszył ku niej, wołając. Troia podniosła głowę. Na jej twarzy odmalował się strach. Przez sekundę zastanawiał się nad przyczyną... i z narastającym przerażeniem odgadł, że D'Rak jednak rzucił na niego czar. Bez wahania wykrzyknął imię swego ojca i zatoczył mieczem straszliwy łuk, nie licząc, że w coś uderzy, ale mając nadzieję na zaburzenie koncentracji starszego dozorcy. Kiedy ostrze ugrzęzło głęboko w czymś, co nie było kamieniem, w czymś, co zacharczało i zwisło bezwładnie, podziękował Błękitnemu Smokowi za kierowanie ramieniem i szybko wyszarpnął miecz. Cofnął się i odwrócił, gdy postać w hebanowej zbroi bez życia osuwała się do jego stóp. To nie był D'Rak. Starszy dozorca stał parę kroków dalej, z kryształowym talizmanem w dłoni. Drugą ręką przytrzymywał się muru, ratując się przed upadkiem. Przed smokiem leżał gwardzista, pewnie ten, który wcześniej pełnił wartę. Sam D'Rak był ledwie żywy. Dolną część twarzy miał zmartwiałą i stale mrugał, jakby nawet nikłe światło pochmurnego dnia raziło go w oczy. Skórę miał bladą jak trup. A najważniejsze, był sam. - Masz... - Odzywając się, D'Rak potwierdził obserwacje Morgisa. Prawa strona ust nie poruszała się, gdy mówił. - Masz... twardy żywot... jak ptak! Morgis nie miał pojęcia, co się stało z Freynardem, ale los żołnierza spadł na drugie miejsce w obliczu tego, co zostało z potężnego D'Raka. Za sprawą siły woli albo mocy kryształu wyszedł z życiem z pułapki Haggertha - przynajmniej częściowo. Jego umysł ucierpiał, to pewne. Smok tylko raz i na krótko rzucił okiem na twarz Mistrza Opiekuna w Sirvak Dragoth, ale doskonale pamiętał koszmar, jaki wówczas rozpanoszył się w jego głowie. Starszy dozorca ucierpiał znacznie bardziej. Morgis nie dziwił się, że nie zabił go od razu. Ledwo trzymał się na nogach, więc co tu mówić o potrzebnej koncentracji. D'Rak bezsprzecznie miał nadzieję, że jedyny pozostały mu gwardzista podejdzie do otumanionego czarem smoka i zada mu cios w plecy, lecz albo jego wola była zbyt słaba, albo nie docenił Morgisa. Niezależnie od przyczyny, wątpliwe, czy miał siłę na rzucenie drugiego zaklęcia. Książę rozciągnął usta w bezwzględnym uśmiechu, prezentując D'Rakowi ostre, drapieżne zęby. - Teraz moja kolej. D'Rak podniósł talizman, jakby sam kryształ mógł powstrzymać smoka. - Nie... jeszcze nie. Nie... dopóki... dopóki... kontroluję... Oko Wilka! Dozorca uśmiechnął się wyzywająco - a potem uśmiech zgasł, ustępując panice. - - Nie... nie czuję go! Oko... Oko jest przede mną... ukryte! - - Wielka szkoda. - Morgis podniósł miecz. Nie miał najmniejszych skrupułów. Aramita był jednym z panów wilczych najeźdźców. Nie wątpił, że jego droga do władzy była dosłownie usłana trupami. - - Głupcze! - Ślina pociekła po brodzie starszego dozorcy i skapnęła na napierśnik. Oczy mówiły wiele. Dlaczego jego pan go porzucił? - Zabij mnie, a zginie twój... Gdy D'Rak upadł, Morgis pochylił się i szeroko otworzył jego rękę. Wyjął talizman z bezwładnych palców i obejrzał go dokładnie. Jak ten, który widział wcześniej na martwym dozorcy, był matowy i zimny. Na wszelki wypadek książę rzucił go na ziemię i zmiażdżył obcasem. Nagle, nie wiadomo skąd, naszła go pewna myśl. Wzniósł miecz w powietrze i odrąbał głowę od tułowia. Potem podszedł do Troi, która w końcu uwolniła się z więzów i teraz pochylała się nad Haggerthem. Głowę Mistrza Opiekuna przysłaniał kaptur. - - Co z nim? - - Nie żyje. - Była wykończona. Strumyczek krwi, wynik gniewu D'Raka, spływał jej z ust na brodę. - To był odruch. Odtoczyłam się, kiedy zerwał woal, ale widziałam, jak D'Rak poderwał kryształ, żeby się obronić. Niewiele zostało w nim mocy. D'Rak był starszym dozorcą. - - Ale przeżył. Na wpół obłąkany i okaleczony - co wcale nie znaczy, że nie niebezpieczny. - Morgis rozejrzał się. - To wszystko? Jest więcej niespodzianek? Troia delikatnie położyła rękę na głowie Haggertha i coś wyszeptała, a potem podniosła się z ziemi. - Nie ma nic więcej, jestem pewna. D'Rak posłużył się kryształem, żeby nas pojmać, ale potem kazał swoim ludziom nas związać. Naturalnie, policzyłam ich na wypadek, gdyby udało mi się uwolnić. Myślę, że był jeszcze jeden. Tam. Morgis zmarszczył czoło. Tam był Freynard. Przyciągnął Troię bliżej siebie. - - Musisz coś dla mnie zrobić. - - Co? - - Odciąć głowy innym wilczym najeźdźcom. Sam tego nie rozumiem, ale czuję, że to ważne. Ja tymczasem poszukam kapitana Freynarda. Zrobisz to? Z zaskoczeniem zobaczył, że ten pomysł jakby dodał jej sił. - Oczywiście. Tak trzeba. - Tak trzeba? Troia potrząsnęła głową. - - Nie umiem tego wyjaśnić. Po prostu wiem. Jak ty. - - Ciekawe. - Zostawił ją samą z tym upiornym zadaniem, a sam z mieczem w ręku ostrożnie ruszył w stronę końca muru, gdzie ostatni raz widział człowieka Gryfa. Wiedział, że ze względu na swój stan Freynard powinien zostać wykluczony z udziału w tej wyprawie, ale też nie był aż tak wycieńczony, żeby zasłabnąć. I nie wątpił już w jego lojalność: martwił się o żołnierza, który wzbudził jego szacunek. Z początku nic nie widział. Jakby Freynarda nigdy tu nie było. Potem zobaczył, że coś porusza się w stosie gruzu. Przystanął nad czymś, co mogło być resztkami kamiennej ławy albo stołu i odsunął kawałek kamienia. Freynard kulił się pod spodem, blady jak trup. Oczy miał otwarte, ale chyba go nie poznał, bo odsunął się jakby ze strachu, że zostanie zabity. Morgis złapał go za ramiona i potrząsnął. - - Freynard! Niech cię licho, to ja! Książę Morgis! - - Morgis? - Kapitan popatrzył na niego dziwnym wzrokiem, potem chyba wziął się w garść. Przyłożył rękę do głowy. - Przepraszam. Nie byłem sobą. - - Co tu się stało? Zostałeś napadnięty? Mężczyzna rozejrzał się, jakby widział wszystko po raz pierwszy. Powoli przystąpił do wyjaśnień. - - Wartownik mnie zobaczył. Walczyliśmy. Zraniłem go, następnie straciłem miecz. Zapędził mnie w tę dziurę, a potem wszystko się zarwało. - - Gdzie wilczy najeźdźca? - - Pod spodem. - Freynard wskazał świeży pagórek marmuru i kamieni po lewej stronie. Ze środka wystawała obuta noga. Nie było wątpliwości, że Aramita nie żyje. Morgis pomógł mu stanąć na nogi. - - Haggerth nie żyje. - - Haggerth? Nie żyje? - - Ale D'Rak również. To przywiodło szeroki uśmiech na twarz kapitana. - D'Rak nie żyje! Dozorcy zostali bez przywódcy! Smok przemyślał jego słowa. - Tak, to chyba ważne. Ale teraz ważniejszy jest powrót do Troi i znalezienie Gryfa. Ni z tego, ni z owego Qualard stal się najbardziej uczęszczanym miejscem na świecie! Wyszli zza muru i zobaczyli Troię. Freynard zaczął dygotać. - Co ona robi? Kobieta-kot robiła to, co kazał jej Morgis. Stała teraz nad jedynym ocalałym dozorcą, który stracił rozum. Nim Morgis zdążył odpowiedzieć, poderżnęła mu gardło. Freynard zaczął się szarpać w ramionach Morgisa. Był silniejszy niż mogło się wydawać. - Powstrzymaj ją! Morgis wytężył siły. Troia odwróciła się, słysząc zamieszanie, ajej pożyczony miecz zastygł nad głową Aramity. Trzymając mocno kapitana, smok wysyczał: - Tnij! Ale już! Z precyzją, która mówiła wiele ojej bitewnym talencie, jednym płynnym ciosem odcięła głowę dozorcy. - - Puść mnie! - Freynard niemal się wyrwał. Morgis odwrócił go twarzą do siebie i szybko powiedział: - - Tak było trzeba, kapitanie! Nie wiem, jak ci to wyjaśnić i wątpię, czy Troia to potrafi! Po prostu wiemy, źe tak trzeba! Kapitan zatrząsł się i zaprzestał walki. - Wasza wola. Skoro twierdzisz, że to konieczne, panie, wierzę ci na słowo. Troia rzuciła miecz przy okaleczonym tułowiu i ruszyła w ich stronę. Była jakby bardziej rozluźniona niż wcześniej. - - Możesz go potrzebować - podsunął smok. Wyzywająco potrząsnęła głową i wyciągnęła pazury. - - Wystarcza mi dziedzictwo po przodkach. Freynard spojrzał na swoje puste ręce. - - Ja potrzebuję miecza. Zapomniałem zabrać swój. - - Weź sobie. Jego oczy spoczęły na szczątkach starszego dozorcy. - On miał miecz? Morgis zmrużył oczy. - Możliwe, choć nie zrobił z niego użytku. Nie sądzę, by zdołał go podnieść. Kapitan podszedł do zwłok D'Raka. Morgis skorzystał z okazji, żeby porozmawiać z Troią. - - Coś mi przyszło na myśl. Zaczynam wierzyć, że Gryf doszedł do wniosku, iż tam, dokąd idzie, może być niebezpiecznie. Dlatego rozdzielił nas tak, żeby mógł zostać sam. To tylko domysł, przyznaję, ale trochę go już poznałem. - - Naprawdę myślisz, że posłał nas fałszywym tropem? - - Dokładnie... I sądząc z tego, co stało się tutaj, może być w wielkich opałach. Myślę, że prawdziwy gryf go wytropił i, Smok z Głębin świadkiem, D'Shay może na niego czekać. - - D'Shay? - Freynardowi udało się ich podejść. U jego pasa wisiał długi, wąski miecz. Bardzo długi; taki, którym da się walczyć jedynie trzymając go w obu rękach. Morgis przeniósł spojrzenie z broni na kapitana. - Skąd go wytrzasnąłeś? Jestem pewien, że bym go zapamiętał. Freynard wzruszył ramionami. - - Zerwałem płaszcz z trupa i zobaczyłem miecz. Nie kwestionuję swojego szczęścia. Podoba mi się bardziej od tamtego krótkiego. - - Masz dość siły? - - Chcesz się przekonać? - Chytry uśmiech rozjaśnił twarz kapitana. - Patrzysz na mnie w taki sposób, że wolę nie. Zagrzmiało. Przyzwyczaili się do wichru, nawet zimna, ale to było coś nowego. Łoskot nie przypominał zwyczajnego grzmotu, gdyż trwał i trwał zda się bez końca, nim wreszcie powoli się wyciszył. - Gryf! - szepnęła Troia. Smok skinął. - Myślę, że możesz mieć rację, i że możemy nie zdążyć mu z pomocą! - - Nie I Niewierze! - - Nieważne, czy w to wierzymy, bo i tak za nim pójdziemy. Jakieś obiekcje? Nie było żadnych. Był tylko strach, ale zachowali go dla siebie. Gruby strop nie stłumił, tylko wręcz wzmocnił huk gromu. Ogłuszający łoskot przetoczył się podziemnymi korytarzami. Gryf opadł na kolano, przycisnął ręce do uszu. Niszczyciel roześmiał się szyderczo, a śmiech stopił się z grzmotem i w końcu nie było wiadomo, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie. Wreszcie pozostał tylko śmiech. Gdy także ucichł, Niszczyciel wbił w Gryfa płonące ślepia. - Wezwę żywioły i każę im cię złamać... A jednak nigdy nie umrzesz - Zajmę sią twoim ciałem i rzucę je na stos moich trofeów, gdzie pozwolę ci spędzie wieczność, bez ruchu, wśród kości tych, którzy zawiedli moje zaufanie. Będziesz błagać o wolność, lecz ja, nie będąc miłosiernym, nigdy ci jej nie wrócę. W głowie mu huczało, a ciało wydawało się suche, niemal zmumifikowane. Jednakże nie miał zamiaru się poddać. Mimo chełpliwych słów, mimo dzikich pogróżek Niszczyciel jeszcze go nie pokonał. Dlaczego? Przecież wpadł w pułapkę bez wyjścia. Mało prawdopodobne, by wilczy bóg tylko się z nim bawił. - Skamlaj o laskę - nie otrzymasz jej, ale to może być zabawny widok. Śmiało. Może trącisz jakąś czułą strunę w mojej... duszy. Szalony bóg znów zaniósł się śmiechem, lecz czy śmiech ten nie był trochę wymuszony? Gryf z trudem podniósł się na nogi. Nawet nie pomyślał o upuszczonym mieczu. Rzucanie się z mieczem na Niszczyciela byłoby absurdalne. W takim razie co mu pozostawało? - Nic, odmieńcze. Poczuł ostry, kłujący ból w piersiach i najpierw pomyślał, że Niszczyciel wreszcie uderzył. Ale ból był zbyt słaby, żeby go zabić, i kiedy nie przybrał na sile, lwioptak zrozumiał jego przyczynę. - Strach cię paraliżuje, staruszku? Poddaj mu się. Umieranie będzie dużo łatwiejsze! "Pamiętasz, jak to było? - zapytało z zaciekawieniem stare wspomnienia. - Nadal jesteś taki sam?" - To znaczy jaki? - warknął Niszczyciel z wyraźnym zakłopotaniem.- O czym myślisz? Wspomnienia. Strzępy wspomnień. Gryf sięgnął do kieszeni i wyjął ostatni maleńki gwizdek. Niegdyś miał trzy takie. Jego jedyne dziedzictwo. Każdy reprezentował część jego samego. Jeszcze z niego nie skorzystał, bojąc się, co odkryje. Pierwszy wezwał ptaki, niewyobrażalne stado, które odparło atak klanów Czarnego Smoka. Drugi wezwał Troię, przedstawicielkę kociego rodzaju, do którego on także należał. Ale co wzywał trzeci i jaka była ostatnia część jego dziedzictwa? - Twoim jedynym dziedzictwem jest śmierć, Gryfie! Ukorz się przede mną! Nagnij się mojej woli, bo rozedrę cię na krwawe ochłapy, które pożrę w wolnej chwili! Słowa te miały go przestraszyć, ale wywarły wprost przeciwny skutek. Niszczyciel za dużo mówił, a za mało robił - nadal trzymał się z daleka. Jeszcze silniej niż ostatnim razem Gryf wyczuł strach wilczego boga. Wsunął gwizdek do dzioba. Nieważne, że dziób pod tym względem był gorszy od ludzkich ust. Jak wcześniej, ważne było jedynie wtłoczenie odrobiny powietrza do maleńkiej świstawki. - Przestań! Krótka, osobliwa nuta. Pytająca, jakby był tajemnicą, istotą bez wyraźnej osobowości. Ciemność w ciemności, którą był Niszczyciel, jakby się skurczyła. Ślepia zapłonęły gniewem, ale zdradzały też strach i niepewność. Niszczyciel warknął, a potem pisnął jak zranione szczenię, gdy tunel skąpał się w jasności. Portal - sama Brama - pojawiła się na jednej ze ścian. Jak wcześniej, była wyższa niż korytarz, I inna. Zmieniła się nie tylko pod względem wyglądu. Rdza zniknęła, zawiasy trzymały pewnie. Stworzenia biegały jakby z nowym życiem, z wigorem, którego brakowało im ostatnio. Wielkie skrzydła rozchyliły się równocześnie i spomiędzy nich wyszedł pierwszy z pół tuzina Beztwarzych, nieludzi. Ludzi Gryfa. Wcale nie spłynęło na niego oślepiające zrozumienie przeszłości. Niektóre wspomnienia wróciły na miejsce, inne zaś wolały pozostać pogrzebane. A jednak teraz nie miał wątpliwości, że był jednym z nich, że przez stulecia tu poprawiał, tam pomagał - lecz nigdy naprawdę nie stanął po żadnej stronie. Dopóki Niszczyciel nie posunął się za daleko. Popatrzył na mroczną formę. Kuliła się za fałszywą maską mocy. - - Zrobię to, co mi się podoba! Ta gra należy do mnie. Za późno, żeby coś zmienić! Ja zwyciężę! Słyszysz mnie? Wygram! Mogę dowolnie zmieniać zasady! - - To ty mnie stworzyłeś! - Gryf w zdumieniu postąpił krok do przodu. Gdy się przybliżył, ciemność Niszczyciela cofnęła się w głąb tunelu. Beztwarzy stali w milczeniu. Choć nic nie robili, sama ich obecność była pomocna. Dzięki nim Iwioptak zrozumiał wiele rzeczy, między innymi to, dlaczego zrezygnowali z utartych obyczajów, żeby mu pomóc tak, jak nie pomogli nikomu innemu. Niezależnie od zmiany, jaka w nim nastąpiła, nadal był jednym z nich. Ale był też czymś więcej. Niszczyciel nie był ostatecznym arbitrem. To, co zrobił, żeby przekształcić jedną z istot o pustych obliczach w parodię prawdziwego zwierzęcia, poruszyło jakąś moc. Jeśli istniała zasada, której nie wolno było łamać, to brzmiała następująco: "Tymi tam nie można manipulować" (brakowało im prawdziwego imienia, choć znali je ci, którym to było potrzebne). Wilczy bóg znał karę, ale zapomniał o niej w ferworze swojej obłąkańczej "gry". Gryf wyciągnął rękę w stronę cieni. Usłyszał sapnięcie i Niszczyciel znów się odsunął. - - Nie masz nade mną żadnej władzy. Nie teraz, nie po tamtym pierwszym razie. To dlatego boisz się mnie bardziej niż innych opiekunów. Nie możesz bezpośrednio zrobić mi krzywdy, musisz działać poprzez agentów. Dlatego zwerbowałeś Shaidarola. Wiedziałeś, kim byłem, choć nie wiedzieli tego nawet Mistrzowie Opiekunowie. - - Łżesz! Pozwalam ci kłamać, bo wygrałem i mogę być wspaniałomyślny! Patrz! Widzisz? Wracam ci wolność! Lwioptak obejrzał się, ani trochę nie bojąc się, że Niszczyciel zabije go, gdy będzie odwrócony plecami do niego. Wilczy bóg nie mógł tego zrobić. Jego moce zostały ograniczone, prawdopodobnie w dniu, w którym udało mu się uwięzić jednego ze swoich. - Zamknąłeś tutaj swojego rywala, prawda? Tego, który czuwał nad Krainą Snów. To dzięki niemu ziemie te przetrwały tak długo. - Znów przesunął się w jego stronę. Ciemność, cienie, wszystko, co było Niszczycielem, zniknęło z długim, przeraźliwym wyciem. Przepadł bez śladu nawet smród gnijącego mięsa. Niszczyciel umiał tworzyć iluzje łudząco podobne do prawdy, nawet jego moc była złudna, choć nie do końca. Posiadał ograniczoną władzę nad zmarłymi, lecz jego główną bronią było coś innego. Po pierwsze i najważniejsze, był mistrzem we wzbudzaniu strachu. Strachu, który legł u podstaw zbudowanego w jego imieniu imperium. Gryf odwrócił się do swoich braci. Choć nie mieli rysów, jakimś sposobem odgadł ich smutek. Jego istnienie nie było celem, jaki sobie wybrali albo w jakim zostali stworzeni. Gryf wątpił, czy kiedykolwiek dowie się, co się dokładnie stało. - Wyjaśnią ci co nieco... jeśli mnie uwolnisz, staruszku. Jakby słowa te były sygnałem, Beztwarzy zaczęli wracać do Bramy. Nie oglądali się, a on rozumiał, że uważają go za straconego na zawsze. Wiedział, że sam musi zadecydować o własnej przyszłości. W przekonaniu, że na to zasługuje, złamali swoje zasady i pomogli mu, ale reszta należała do niego. - - Mniej więcej prawda. Nawet ja nie jestem do końca pewien, w co oni wierzą. - - Kim jesteś? - zawołał, nie odrywając oczu od znikającej Bramy. - Czym jesteś? Kolejnym bogiem? - - Wedle twoich norm - prawie. Powiedzmy... jednym z grupy nadrzędnych, choć ten, który zwał się Niszczycielem, nie uważał nas za takich. - - Gdzie jesteś? - - Jeszcze nie zadecydowałeś, czy mnie uwolnisz. Co mam zrobić, żeby udowodnić ci swoją wartość? Pomogłem ci w Canisargos. Zrobiłbym więcej, ale to wzbudziłoby podejrzenia. Jestem bardziej podatny na jego moce niż wy, malutcy. To przedni żart. Pomyśleć, że go niedoceniałem. Ale był taki spokojny od czasu odzyskania wolności... Wracając do moich zasług, parą chwil temu uratowałem ci życie. - - Kiedy? Niszczyciel tylko mnie straszył. - - Nie chodzi o niego, tylko o jednego z jego piesków, tego zwanego D'Rakiem - a może zapomniałeś, jak dotknął twojej ręki? Naprawdę przeznaczona ci była śmierć w chwili, gdy on rozstanie się z życiem. To prawda. Zapomniał o tym. Ale teraz to chyba nie miało znaczenia. Gryf, nie mając na kogo spojrzeć, wbił oczy w sufit. - - Wydaje się, że masz więcej mocy niż Niszczyciel, dlaczego zatem nie możesz uciec? - - Więzy, które mnie krępują, zostały obmyślone specjalnie dla tych z mojego rodzaju. Niegdyś pętały tego, który zwał się Niszczycielem. Kiedy zobaczyliśmy, czym się stał, obawialiśmy się, że nas spotka to samo, dlatego przekazaliśmy... klucz, tak, nazwijmy to kluczem. Przekazaliśmy klucz jedynym, którym mogliśmy zaufać. - - I ja, jako że byłem jednym z nich, miałem ten klucz. - - Nadal go masz. - - Wobec tego powiedz mi, co mam zrobić. Uwolnię cię. Niemal wyczuł wahanie rozmówcy. - - Jest pewien problem... Gryf domyślił się, o co chodzi. Z tego, co pamiętał i co zdołał poskładać, to miało sens. Niestety. - Nie możesz. Nie wiesz, jak. - - Cała wiedza o kluczu została przekazana twojemu rodzajowi. W ten sposób zostali odcięci od niej ci, którzy chcieli utyć jej niewłaściwie. - - Co się stało ostatnim razem? Co zniszczyło Qualard? - Lwioptak wiedział, ale chciał usłyszeć potwierdzenie. - - Mylisz się. - - Mylę się? - Przecież wszystko pasowało, a przynajmniej tak myślał. - Błędne informacje i niewłaściwy kierunek - mocna strona Niszczyciela. Qualard był miejscem narodzin wilczych najeźdźców. Jak sądzisz, dlaczego? To absurdalne. Trwonił czas na pogawędkę o historii z niewidzialną istotą, podczas gdy Aramici musieli już szukać uchodźców z Sirvak Dragoth, a jego towarzysze być może już nie żyli. - Nie tracimy czasu. Tutaj czas płynie bardzo wolno. Cześć kary - najgorsza część, możesz mi wierzyć. Poza tym, dawno z nikim nie rozmawiałem. Qualard miejscem narodzin wilczych najeźdźców? To miało trochę sensu, ale dlaczego... - - Tutaj było więzienie Niszczyciela. - - Owszem. Aramici byli jego sposobem na nudę, ale kiedy wreszcie poprosiliśmy o jego uwolnienie, jego obsesyjne zainteresowanie Aramitami nie przeminęło. W tym czasie zaczął się strzępić wzór życia w tym, co obecnie nazywasz Krainą Snów. Chciałem poznać przyczynę i odkryłem, że jego pieski, jego dzieci, robią to, czego on fizycznie nie potrafił dokonać. Dozorcy, czarnoksiężnicy Niszczyciela, na jego rozkaz pojmali jednego z obserwatorów o pustych obliczach. Wilczy bóg chciał mieć własny klucz - nie tylko do więzienia, w jakim sam przebywał. Nieludziom wolno było robić wiele rzeczy, o których on mógł tylko marzyć. Lecz nie mógł ich kontrolować, nie w przyrodzonej im postaci. Jego wierni wyznawcy mogli to zrobić, ale coś poszło nie po ich myśli. - - Tak, na śmiertelne ogniwo wybrali zwierzę najgorsze z możliwych, zwierzę, nad którym najtrudniej zapanować. Gryfa. Nawet ja nie wiem, dlaczego. Odkryłem całą prawdę i zstąpiłem na waszą płaszczyznę, do Qualardu, a on tam na mnie czekał. Miał klucz do więzienia i posłużył się nim. Walczyłem... I wtedy ucierpiało miasto. Ale przejąłem kontrolę nad kluczem. Nad tobą. Resztę znasz. - - A fałszywe wspomnienia? - - Częściowo są wynikiem czaru, jaki rzucił - jaki rzuciły jego dzieci - na Krainę Snów, i tego, jaki obmyślili Mistrzowie Opiekunowie, żeby mnie ratować. Zapłacili za to utratą ochrony przed czarem Niszczyciela. Po co to całe matactwo? - - Czego naprawdę bał się ze strony Krainy Snów? Tego, że nie mógł nad nią zapanować? - - Ci, którzy żyją dla samej władzy, boją się tego, nad czym nie mogą zapanować... i dlatego pragną to zniszczyć, aby udowodnić swoją rzekomą wyższość, - - Chyba wiem, jak cię uwolnić, gdziekolwiek jesteś. Część mgły się podniosła. Gryf odczuł zadowolenie i ulgę. Rozmówca, choć na pozór całkowicie opanowany, nie potrafił skryć tych emocji. - Potem będą miał jedną prośbę, którą ty, jako jeden z nich, możesz spełnić albo odrzucić. Gryf wiedział, o co mu chodzi, i pokiwał głową. Wziął głęboki oddech i stanął pewnie. - - Jesteś gotowy? - - Jestem gotów od dnia uwięzienia. Zmęczyło mnie ciągłe spanie. Gryf wezwał Bramę. XXIII Zobaczył ich jakieś sto kroków na wschód od miejsca, w którym mieli się spotkać. Miecz trzymał w lewej ręce. Prawą miał zaciśniętą, jakby niósł w niej coś małego. W tej chwili nie przywiązywali do tego wagi. Liczyły się tylko słowa, jakie wypowiedział, gdy znalazł się w zasięgu słuchu. - - Po wszystkim. Freynard odezwał się pierwszy, - - Skończone? Dokonałeś tego, Gryfie? Powoli pokiwał głową. - - Więzień odzyskał wolność, a D'Shay... nie żyje. - - Nareszcie - syknął Morgis. - Możemy więc opuście to niegościnne miejsce i wrócić do spójnego cesarstwa smoków. Gryf nie mógł powstrzymać uśmiechu. Czyżby smok zatęsknił za spokojem? Podejrzewał - a prawdę mówiąc miał taką nadzieję - że Morgis żartuje. Troia, przeciwnie, wcale nie sprawiała wrażenia zadowolonej. - Czy to chcesz zrobić? Wrócić? Popatrzył na nią, próbując spojrzeniem wyrazić myśli, których nie potrafił ubrać w słowa. - Jeszcze nie. Nie, dopóki nie zyskam pewności, że wilczy najeźdźcy są w odwrocie, a ich imperium chyli się ku upadkowi... - Po raz pierwszy jego wyczerpany umysł zarejestrował nieobecność Haggartha. Troia, już pochmurna, sposępniała. - Co się z nim stało? - - D'Rak go zabił, zdążył jednak wyprowadzić cios, który dokończył książę Morgis. - Spojrzała na niego. - Pogrzebaliśmy go, Gryfie, ale chciałabym wrócić... - - Wrócimy. Wilczy najeźdźcy zostali przepędzeni z Krainy Snów, więc nie musimy się spieszyć. Wszyscy popatrzyli na niego. Freynard, największy niedowiarek, zapytał: - Jak to możliwe? Powinni już zdobyć Sirvak Dragoth! Nic nie mogło ich powstrzymać! Gryf wrócił myślami do podziemnego więzienia. Po uwolnieniu więźnia, co okazało się zadaniem wyjątkowo prostym i mało spektakularnym, usłyszał rozradowany głos: - Już złamałem wiele zasad, staruszku - między innymi pogorszyłem sytuację próbując ukryć twoje istnienie - więc jeden czy dwa więcej wybryki nie uczynią różnicy. Poza tym myślą, że zrozumieją. - Oni? - zapytał przymilnie Gryf. Rozmówca nie chwycił przynęty. - Wilczy najeźdźcy nie powinni najeżdżać Krainy Snów. Te ziemie są ostatnim dziedzictwem tego, któremu ogromnie dużo zawdzięczam. To tylko wolna, nietknięta ziemia, nic więcej, ale z tego powodu wyjątkowa. Uwolnię ją od Aramitów... a potem zdradzę ci ostatni ważny sekret. Dotyczy on tego, którego niegdyś zwałeś Shaidarolem... Teraz to było wspomnienie. Gryf westchnął z odrobiną goryczy i patrząc na całą trójkę, odparł: - Powiedzmy, że więzień okazał wdzięczność. Morgis i Troia byli zbici z tropu. Freynard pobladł. Czekali na więcej, ale lwioptak zamknął temat. Coś mu się przypomniało i pomyślał, że przynajmniej smok ma prawo wiedzieć. - - Szkoda, że cię tam nie było, Morgisie. Jestem pewien, że sam chciałbyś go wypytać. - - O co? Kim on był? - Smok zadrżał. Wszyscy trzęśli się z zimna, przez dłuższy czas stojąc bez ruchu. - A nie można by pogadać o tym po powrocie do Krainy Snów? - - Jak sobie życzysz. - Obecnie nawiązanie kontaktu z tym, co było Bramą, nie sprawiało najmniejszych kłopotów. Brama - sama Kraina Snów - była bytem podobnym do więźnia i Niszczyciela, i z tego względu Gryf wyczuwał jej radość oraz wdzięczność - i odrobinę lęku, który szybko uśmierzył. Tym razem błyszczała jaśniej niż ostatnio. Drzwi były szeroko otwarte i przez nie widzieli stojącą w dali warownię Sirvak Dragoth, nietkniętą i wspaniałą jak wcześniej. Nic nie świadczyło o mającej tam miejsce bitwie. Był to imponujący, cudowny widok. Gryf usłyszał szept za plecami. - - O co chodzi, Allyn? - - Nic, Gryfie. Po prostu jestem zdumiony, choć nic, co wiąże się z tobą, już nie powinno mnie dziwić. - - Święta racja - zgodził się z nim Morgis. Gryf stanął z boku i wskazał na księcia. - - Ty pierwszy, Morgisie. - - Jeśli myślisz, że zaprotestuję, to się grubo mylisz. - Książę podszedł do portalu i już miał przejść na drugą stronę, gdy lwioptak złapał go za ramię. - - Więzień, Morgisie. Powiedział, że jakieś śmiertelne stworzenia kiedyś nazywały go Smokiem z Głębin. - Smokiem... - Książę szeroko otwarł w zdumieniu usta, a po jego twarzy rozlała się niemal nabożna groza. Dla smoczej rasy Smok z Głębin był kimś w rodzaju boga, cudowną istotą, która, jak twierdzili niektórzy, skierowała smoki na ścieżkę mocy. Co prawda z tonu istoty wynikało, że taka jawna ingerencja była wątpliwa, lecz Gryf nie miał zamiaru mówić tego swojemu towarzyszowi. Morgis nadal stał jak rażony gromem, próbując pogodzić się z tą nowiną. Gryf zaśmiał się głośno, choć wcale nie czuł radości. - Porozmawiamy o tym w cieplejszym miejscu, pamiętasz? I przepchnął smoka przez Bramę. Troia była następna, choć upierała się, że zaczeka. Gryf nie ustąpił. Przyciągnął ją do siebie i wyszeptał: - Wielmożny Petrac zesłał mi sen, żebym mu nie przeszkodził, ale później zdałem sobie sprawę, że on tylko wydobył z podświadomości moje pragnienia. Jeśli wrócę, opowiem ci o nich i zapytam, czy po części ich nie podzielasz. Nie musiała nic mówić, wyraz jej oczu wystarczył za odpowiedź. Pochwili zapamiętania jej uwagę przykuło jedno złowróżbne słowo. - Co to znaczy, jeśli"? Przepchnął ją na drugą stronę i gdy poprosił w milczeniu, masywne drzwi się zamknęły. Brama została. Freynard cofnął się, przestraszony. Zatoczył wzrokiem po ruinach, jakby spodziewał się ataku wroga. Wiatr zwichrzył mu włosy. Twarz miał jakby szczuplejszą, wydłużoną niczym lisi pysk. - Coś nie w porządku? Gryf pokręcił głową. - - Nie, chciałem tylko porozmawiać z tobą na osobności. Jeszcze nie pogodziłem się z tym, przez co przeszedłeś w rękach D'Shaya. - - Przeżyłem. - - I cieszę się z tego. - Były monarcha wyciągnął prawicę. - Dobrze było znów cię zobaczyć. Freynard z uśmiechem ujął zaoferowaną dłoń. Wrzasnął i chciał wyrwać rękę, ale Gryf trzymał mocno. Kapitan osunął się na kolana, a jego ciało dygotało, jakby wstrząsał nim jakiś straszliwy atak. Gryf spojrzał na niego niczym ptak śmierci. - I źle utracić tak szybko. Powinienem być mądrzejszy, wyciągnąć wnioski z ostatniego razu. Zawsze miałeś asa w rękawie. Wreszcie puścił rękę drugiego. Twarz, która wzniosła się ku niemu, była brodata, lecz nie należała do Allyna Freynarda. Szybko przemieniła się w inne, znajome oblicze. D'Shay. - Powstrzymałem! - sapnął Mistrz wilczy najeźdźca. - Powstrzymałem transformację, domyślając się, że będę szedł ostatni. Moje moce nadal są słabe. Nie mogłeś... nie mogłeś wiedzieć! Gryf podniósł prawą rękę i pokazał ją D'Shayowi. Na dłoni widniał znak podobny do tego, który wcześniej widział na policzku Freynarda, tylko odwrócony. Nie był widoczny, dopóki się nie dotknęli. - Podarunek od starszego dozorcy dla nas obu. Miał wypalić twoje nowe ciało, nie dając ci czasu na przygotowanie następnego, i wypalić mnie. Smok z Głębin powiedział mi o tym i lekko zmienił znak - co było jego ostatnim darem. Odszedł, Shaidarolu, żeby odpokutować za zamieszanie, jakie spowodował. Oczy D'Shaya rozbłysły. Gryf potrząsnął głową, bardziej ze smutkiem niż ze złością. - Nie otrzymasz pomocy od swego pana i Mistrza. I tak miał cię porzucić. Nie krępuj się. Sprawdź, czy jego moc nadal cię wspiera. Patrzył, jak z aroganckiej twarzy powoli odpływają resztki koloru. D'Shay zrozumiał, że stał się bardzo, ale to bardzo śmiertelny. Było tak, jak gdyby Niszczyciel nigdy nie istniał. Nie wykrył śladu jego obecności. Gryf poderwał go za koszulę. Twarz D'Shaya znieruchomiała o włos od czubka ostrego, drapieżnego dzioba. - Skóra ci poszarzała. Wszystko skończone. Możesz sobie twierdzić, że zostałeś porwany, a potem zmuszony zostać tym, czym jesteś, aleja wiem lepiej. Ukrywałeś starannie swój prawdziwy charakter przed innymi opiekunami. Tyle pamiętam. To ty pierwszy skontaktowałeś się z Niszczycielem. Poczuł, że D'Shay sięga do długiego miecza i wolną ręką złapał go za nadgarstek. Poniewczasie poznał, że to tylko podstęp. D'Shay był co prawda zdesperowany, ale wiedział, że próba wyciągania długiej broni tak blisko wroga mija się z celem. Z tyłu za pasem miał sztylet. Wyciągnął go, gdy oczy Gryfa jeszcze spoczywały na mieczu. Były najemnik mógł zrobić tylko jedno: odepchnąć przeciwnika. Ale teraz to D'Shay nie chciał go puścić. - Zabiorę cię z sobą! - warknął D'Shay. - Nie masz wyboru! Nóż trafił, ale Gryf zdążył się przekręcić i ostrze rozcięło tylko skórę i mięśnie, nie naruszając wnętrzności. Instynktownie odpowiedział ciosem, a jego pazury przeorały piersi wilczego najeźdźcy jakby to była woda. D'Shay puścił go i cofnął się o parę kroków. Charcząc, patrzył, jak krew wylewa się z jego nowego ciała. Spróbował skupić spojrzenie na Gryfie, lecz ujrzał tylko rozmytą plamę. - Nie. Nie mogę... Gryf obawiał się, że D'Shay może jeszcze uciec, mimo uwagi, jaką mu poświęcał. Wyszarpnął nóż z ciała, przeklinając się za upodobanie do melodramatycznych efektów i za zarobienie kolejnej porządnej rany, która miała wystawić na próbę jego uzdrowicielskie zdolności. Nadal rządziły nim emocje, niezależnie od jego starań. - Gryfie! - wykrztusił D'Shay. Ich oczy spotkały się na chwilę. Wilczy najeźdźca ostatni raz błysnął pełnym nienawiści spojrzeniem i runął na ziemię parę cali od butów chwiejącego się lwioptaka. D'Shay zadrżał i znieruchomiał. Jedną ręką tamując krew płynącą z rany, Gryf przewrócił ciało na plecy. Śmierć nie przywróciła twarzy rysów Freynarda. Z doświadczenia wiedział, że tak się nie stanie. Ale tym razem był pewien, że D'Shay naprawdę nie żyje. Zagwarantował to odwrócony znak D'Raka na jego dłoni. I tym sposobem starszy dozorca w końcu przechytrzył swojego rywala, a Gryf z radością przypisał mu całą zasługę. Nie pragnął niczego prócz odrobiny spokoju. Ile razy D'Shay oszukał śmierć? Nawet raz to za dużo. Już z tego powodu gra warta była świeczki. Gryf żałował tylko, że wcześniej nie doszedł do prawdy. Patrząc na znienawidzoną twarz, nie mógł się powstrzymać i powiedział: - Ukradłeś ostatnie życie, łajdaku. Z szacunku dla nieszczęsnego Allyna Freynarda, który zasłużył na jakieś upamiętnienie, przeciągnął ciało do Bramy. Wierzeje nie otworzyły się i miały trwać zamknięte, dopóki nie zapragnie ich otworzyć - a w tej chwili po prostu chciał odetchnąć. Co prawda rana mu dokuczała i należało ją jak najszybciej opatrzyć, ale wiedział, że gdy tylko przejdzie przez Bramę, nie będzie miał czasu dla siebie. Nie mógł wrócić do Smoczych Królestw, dopóki wilczy najeźdźcy nie zostaną pokonani. Wiedział, że nawet ponosząc ciężkie straty nie będą chcieli się poddać. Byli stworzeni do wojny i podbojów i proszenie ich o złożenie broni byłoby szaleństwem. Miał też nadzieję, że zostając tutaj, dowie się więcej o sobie i o tej ziemi. Czuł, że coś łączy ten ląd z cesarstwem smoków. Smok z Głębin niewiele mu powiedział, a Gryf wątpił, czy on, choć tak mądry, może wiedzieć wszystko. Ale kiedyś powróci, mimo wszystko. Przebywał tutaj dość długo, by wiedzieć, że jego dom leży po drugiej stronie Wschodnich Mórz - i jeśli Troia będzie chciała mu towarzyszyć, tym lepiej. Miał nadzieję, że Morgis zostanie z nim, dopóki sprawy Krainy Snów nie zostaną uporządkowane, ale decyzja należała do księcia. Byłoby miło mieć przy sobie jedną znajomą twarz, nawet jeśli był to łuskowaty, ostrozęby pysk smoczego wielmoży. Popatrzył na Bramę. Ciemne stworzenia obserwowały go bacznie, ale w ich obcych oczach nie było wrogości. W odpowiedzi na milczącą prośbę ogromne podwoje zaczęły się rozchylać. Kiedy rozwarły się na całą szerokość, Gryf podniósł swoje brzemię - nie bacząc na dotkliwy ból - i przeszedł na drugą stronę, prostu w ramiona niespokojnych, zaciekawionych przyjaciół. I wiedział, że to nie koniec, tylko początek. Starożytna konstrukcja zamknęła się za jego plecami i rozwiała w nicość. Tylko wiatr hulał w ruinach dumnego Qualardu. XXIV Tym razem więzy trzymały mocno. Ich natura nie była fizyczna, ale tak czy owak spełniały tę samą rolę. Nie mógł porozumieć się ze światem zewnętrznym, nie mógł skontaktować się z tymi, którzy mogliby pospieszyć mu z pomocą. Niszczyciel poruszył się, spróbował strząsnąć więzy, żeby sięgnąć umysłem poza więzienie - więzienie, w którym znów go zamknęli. Z pomocą Gryfa, on bowiem miał klucz, oczywiście. - To nieuczciwe! - wrzasnął. - Gra była wygrana! Nie rozumieli. Oni nigdy nie rozumieli. Mimo ostatniej próby, nadal był przykuty do tego miejsca. Mentalne okowy nie puszczały - nigdy nie puszczą. Ogarnął go strach, coraz silniejszy, ponieważ powiedzieli, że tym razem nie wiedzą, czy kiedykolwiek poproszą o jego uwolnienie. - Przecież wygrałem! Miał tylko pustkę do towarzystwa. Nie słyszał nawet zawodzenia wiatru. Wiatru, który stale szalał w Qualardzie, w miejscu, do którego nikt nie przychodził, jeśli naprawdę nie musiał. - Nieprawdaż?