Anna Onichimowska Tom Paxal Jacek Santorski & CO WYDAWNICTWO Anna Onichimowska Tom Paxal Dzieci zorzy polarnej Ilustracje Małgorzata Bieńkowska Anna Onichimowska, Tomasz Paxal Dzieci zorzy polarnej Opracowanie graficzne oktadki Małgorzata Bieńkowska, Andrzej Budek Koncepcja graficzna książki Małgorzata Bieńkowska Korekta Anna Borgis Łamanie NanFides Redaktor prowadzący Katarzyna Platowska Copyright © by Anna Onichimowska, Tomasz Paxal JACEK SANTORSKI & CO WYDAWNICTWO e-mail:wydawnictwo@jsantorski.com.pl www.jsantorski.com.pl Adres do korespondencji 03-912 Warszawa, skrytka pocztowa 54 Druk i Łódzkie Zakłady ISBN 83-86821-64-7 Siedziałem na parapecie i patrzyłem, jak śnieg fruwa dookoła żółtych listków. Dlaczego go jeszcze nie ma, niepokoiłem się coraz bardziej. Saana wrzucała do kominka patyczki, zamieniały się od razu w szaroczerwone węże, rozpadały na kawałki, aby w końcu zniknąć bezpowrotnie w drgającym świetle. Ona też się martwi, pomyślałem. Zawsze, kiedy nie może znaleźć sobie miejsca, bawi się z ogniem. Odwróciła się w moją stronę, a ja szybko spojrzałem znów za okno. Śnieg trochę zgęstniał, nie był już wirującą kaszką, stał się gruby i ciężki, robił na drzewach poduszki. - Co tam widzisz? - spytała. - Czarnego luda ze złotym zębem. - Jednym? - Saana znów zaczęła wkładać do ognia drewienka. - Nie chodził do dentysty... Mam w nosie takie urodziny, mam w nosie takie urodziny, mam w nosie... bun- towałem się, już nie mogłem myśleć o niczym innym, nie widziałem śnieżnych czapek ani czarnego luda, nie miałem nawet ochoty na tort, najlepiej by było położyć się do łóżka i zakryć głowę poduszką. Nic nie jest takie proste, kiedy się kończy sześć lat... Wiatr przybrał na sile, gwizdał i jęczał, zwalał z gałęzi śnieg. Może wiatr go porwał, pomyślało mi się, a po chwili powiedziałem to głośno. Oczy Saany zrobiły się okrągłe jak guziki. - Siedzi teraz gdzieś na krze, na biegunie, razem z białymi niedźwiedziami... - straszyłem ją coraz bardziej. - Albo w Afryce, pod palmą i je daktyle... - Wykrzywiła się do mnie i zerknęła za okno. - Nie lubię wiatru - burknęła po chwili. - Głupia jesteś. Wiatr może ci przynieść różne rzeczy. I możesz z nim latać, gdzie chcesz. I pływać. I... - Słyszałeś? - przerwała mi i przytknęła nos do szyby. To było jak dzwoneczek. Dźwięk raz przybierał na sile, raz niknął w wyciu wiatru. Na progu zatupały kroki. Nareszcie... Tato pachniał śniegiem i lasem, śnieżynki na jego kurtce nie zdążyły się jeszcze roztopić. Wtulając się w znajomy zapach, zauważyłem, że nie trzyma żadnej paczki, niczego, co wyglądałoby jak prezent i zrobiło mi się przykro. Niemożliwe, żeby zapomniał... - Ale jestem głodny... - Poklepał się po brzuchu, aż zadudniło. - Słyszycie, jaki pusty? Przytaknęliśmy, a on wziął nas za ręce i poszliśmy do kuchni. Kiedy już zjedliśmy kolację, mama postawiła na stole tort. Wyglądał jak ósemka, a na każdym jej brzuszku stało sześć świeczek. - Specjalny tort dla moich bliźniaków. - Uśmiechnęła się najładniejszym ze swoich uśmiechów, tym, kiedy robiły jej się dołki w policzkach. Zdmuchnęliśmy świeczki: Saana dmuchała z jednej strony, a ja z drugiej. Jedna świeczka była wyjątkowo uparta, paliła się silnym płomieniem, który tylko chwiał się, kiedy próbowaliśmy go zgasić. - Chyba chce się palić do przyszłego roku... - powiedział tato. - Ale będę miała wtedy duże dzieci... - Mama puściła oczko, a potem podała nam płaską paczkę, zawiniętą w kolorowy papier. - Żebyście się nie nudzili. Nagle okno otworzył silny podmuch wiatru, świeczka zgasła i znów usłyszałem dzwoneczek. -Wasz prezent zaczyna się niecierpliwić... -Tato podszedł do okna. - Ma na imię Miko... Był najpiękniejszym renem, jakiego widziałem w życiu. Miał złotą sierść, jedwabiste rogi, tak wielkie, że zdawały się sięgać nieba, i wesołe oczy. - Hej, Miko... - Poklepałem go po grzbiecie. Wyglądał tak, jakby się uśmiechał. Miałem ochotę fikać z radości, ale stałem tylko i drapałem go po boku, a Saana podskakiwała, jakby chciała dosięgnąć rogów. Pochylił głowę, wydawało się, że rozumie nie tylko to, co mówimy, ale że czyta w naszych myślach. - Poprzeziębiacie się! - Usłyszałem głos mamy. - Co za pomysł wybiegać z domu w kapciach! Oglądaliśmy nową książkę. - Macie zajęcie na cały wieczór... - Stanęła nad nami mamusia. - Jeśli uda wam się rozwiązać wszystkie zagadki, będziecie mogli cały jutrzejszy dzień spędzić z renem - obiecał tato. - Co tu jest napisane? - Saana pochylała się już nad pierwszą stroną. - Jakie zwierzę ma bardzo długą szyję i sierść w takie ciapki, jak klown w cyrku? To było łatwe. Żyrafę rysowaliśmy razem z Saaną. Ja zacząłem od głowy, ona od nóg, trochę nam się potem nie zgadzało w środku i szyja żyrafy wygięła się w jed- nym miejscu jakby była z gumy, ale tacie rysunek się podobał. - Zwierzę, które daje mleko i muczy... Zagadki dla maluchów! Wszystkie były łatwe. - Latające zwierzę, podobne do parasola, które śpi łebkiem w dół. - Tatuś przeczy- tał ostatnie zadanie. Nic nie przychodziło nam do głowy. - Już późno. - Mama postawiła przed nami gorącą czekoladę. - Wypijcie i idźcie spać, może to zwierzę wam się przyśni. - Chcę być jutro z renem. Cały dzień! - Saana spojrzała na tatę spod nastroszonej grzywki, a on podniósł ją do góry, jakby była piórkiem i podrzucił wysoko. - Macie o czym myśleć... - przekomarzał się z nami. - Zwierzę-parasol... - mruczałem pod nosem, przebierając się w piżamę. Saana leżała już w łóżku. 7 Usłyszałem cichutki dzwoneczek. Miko stał nieruchomo, zalany księżycowym światłem, jego rogi sięgały gwiazd. Śnieg przestał padać, tylko wiatr był jeszcze silniejszy. Powinien schronić się w zagrodzie, pomyślałem i otworzyłem okno. - Miko! - krzyknąłem. - Idę spać! Już późno! Saana odrzuciła kołdrę i podbiegła do mnie. Nie wiem, jak znaleźliśmy się na zewnątrz. Rena już nie było. Pewnie posłusznie poszedł do zagrody, pomyślałem, a zaraz potem zobaczyłem to na własne oczy. Frunąłem z wiatrem. Obok mnie wisiała w powietrzu, trzymając się kieszeni mojej piżamy, Saana. Nasz ogród pachniał zimą, biała tarcza księżyca wisiała nisko nad drzewami, przesuwały się po niej błękitne cienie. - Myślisz, że lecimy do Afryki? - spytała siostra. Nie wydawała się przestraszona. ~ ' \. Unosiliśmy się coraz wyżej i wyżej, nasz dom był tylko małą gwiazdką na śniegu, rodzice nie zgasili jeszcze światła. Wyobraziłem sobie tatę w fotelu, z gazetą, mamę, układającą pasjansa i usłyszałem tak wyraźnie, jakbym był z nimi, jej ulubioną płytę. Zanuciłem pierwszą melodię, ale w czarnej pustce zabrzmiała tak obco, że przer- wałem w pół nuty. To było tak, jakby podnosił nas niewidzialny dźwig. Spróbowałem usiąść, a potem stanąć, Saana powtarzała moje ruchy. 8 Byliśmy coraz dalej. Gwiazdy stały się wyrazniejsze, każda świeciła trochę innym kolorem. Z ziemi wszystkie wydawały się złote, teraz jarzyły się a to czerwono, a to pomarańczowo, a za każdą ciągnął się zielony ogon gwiezdnego pyłu. - Zobacz... - szepnęła Saana. Jej szept w astralnej ciszy zabrzmiał jak krzyk. Zbliżał się do nas jakiś punkt, przybierał coraz wyrazniejsze kształty i rozmiary. Przetarłem oczy. - Latający dywan... Był w perski wzór, siedział na nim po turecku Arab w zawoju na głowie, a koło niego stały miedziane naczynia. - Cześć! - Ucieszył się na nasz widok. - Nie macie ochoty czegoś kupić? Mówił po arabsku, ale rozumieliśmy go doskonale. Saana wlepiła oczy w malutką lampkę. - Nie. - Pokręciłem szybko głową, zanim zdążyła się odezwać. - Nie mamy pieniędzy - dodałem, żeby nie było mu przykro. - Lecę na targ - powiedział. - Ale chyba zaleciałem za daleko... Z wiatrem nigdy nic nie wiadomo... - dotarło do nas już z oddali. - Ładna była ta lampka... - Saana westchnęła. Księżyc świecił zimnym fioletowym blaskiem, widać już było na nim wzgórza i doliny, morza i jeziora. Nagle przestrzeń zawirowała, zapełniła się niewidzialnym ruchem, cichym świstem. Wpatrywałem się w ciemność, czekając, co się z niej wyłoni. Pierwsza czarownica miała głowę obwiązaną czerwoną chustką, jakby bolały ją zęby. - Lecisz do dentysty? - spytała Saana. Czarownica poprawiła się na miotle i wykrzywiła paskudnie. Po chwili nadleciały następne. Otaczały nas ze wszystkich stron. Unosiliśmy się w stronę Księżyca, czarownice eskortowały nas milczącym pierścieniem, od czasu do czasu chichocząc nie wiadomo z czego. - Latacie koło nas jak komary... - Spróbowałem nawiązać rozmowę. - Bzzz... - zabzyczała ta w czerwonej chustce, a po chwili bzyczały już wszystkie. Księżyc fosforyzował tak silnie, że było jasno jak w dzień, tylko inaczej. Saana miała błękitną twarz i granatowe włosy. Wziąłem ją mocno za rękę i zacząłem śpiewać piosenkę, którą czasami śpiewał nam tatuś. Była o tym, jak miło jest siedzieć przy ogniu w domu, kiedy za oknami szaleje zawierucha. Saana nuciła razem ze mną. Czarownice zatykały sobie uszy, chociaż wcale specjalnie nie fałszowaliśmy. Śpiewaliśmy coraz głośniej i głośniej, aż zaczęły się oddalać. Powtórzyliśmy piosenkę jeszcze dwa razy, na wypadek, gdyby przyszło im do głowy wrócić. 10 A potem zobaczyliśmy smoka. Zbliżał się do nas, wyginając w powietrzu wiel- gachne cielsko. Miał duże zęby i błyszczące oczy. - Chcę do domu... - pisnęła Saana i przytuliła się do mnie. Smok był tuż tuż. Leciał, szeleszcząc bibułowymi skrzydłami. - To tylko latawiec... - Odetchnąłem z ulgą, a Saana wyciągnęła rękę i złapała go za ogon. Próbował jej się wyrwać, ale ściskała go mocno, żeby nie uciekł. Księżycowy grunt uginał się pod stopami jak ciasto. Szliśmy między czymś, co przypominało trochę nasze drzewa. Na ścieżce widniały w niewielkich odstępach strzałki. Zupełnie nowe, jakby ktoś przechodził tędy przed nami, znacząc drogę. Po chwili zobaczyliśmy nasz dom. W oknach paliły się światła, z komina unosiła się cienka smużka dymu. Saana zatrzymała się gwałtownie. - Chciałaś do domu... - próbowałem żartować, chociaż dopiero wtedy naprawdę się przestraszyłem. Zasłony były odsłonięte, czułem, że musimy tam zajrzeć, że jest to ważne. Zobaczyliśmy nasz pokój i siedzące na parapecie bliźniaki. To byliśmy my. Przyglądaliśmy się sobie, Saana ściskała mnie za rękę tak mocno, jakby chciała zmiażdżyć mi palce. W drugiej dłoni trzymała smoka za ogon. Nagle szarpnął się, a jej został tylko kawałek bibuły. 11 Smok przysiadł na dachu domu, przyglądając nam się z góry. Okno otworzyło się i zobaczyliśmy na ścianie zegar. Był bardzo podobny do tego, który wisiał u nas. Tak podobny, że właściwie identyczny. Wskazywał północ. Powinien wybijać godziny, przemknęło mi przez głowę, ale zanim zdążyło przemknąć do końca, roz- legło się pierwsze uderzenie. Brzmiało okropnie. Ze środka zegara wyskoczył z piskiem nietoperz i zawisł głową w dół. Bliźniaki zamachały do nas i pokazały na zegar. Wybijał kolejne uderzenia, nieto- perz łopotał błoniastymi skrzydłami i piszczał. Latawiec zerwał się z dachu i znieruchomiał przed nami. Ledwie Saana go złapała, uniósł się w powietrze. Gonił nas pisk, coraz dalszy i dalszy, pędziliśmy tak szybko, że zamknąłem oczy, kiedy na chwilę uchyliłem powieki, Księżyc był tylko złotą daleką tarczą. - Spędzimy jutro cały dzień z renem... - Usłyszałem szept Saany. No tak, mogliśmy już rozwiązać ostatnią zagadkę. Latające zwierzę, podobne do parasola, które śpi łebkiem w dół... Naciągnąłem na uszy kołdrę. Ogień dopalał się w kominku, był teraz tylko czer- wonym światłem. Spojrzałem na moją siostrę. Spała smacznie, uśmiechając się do czegoś, a może do kogoś, z jej dłoni zwisał długi pasek zielonej bibuły. A jednak odleciał, pomyślało mi się. 12 OŚ * * - Nasmarowaliście narty? - Mama poprawiła nam szaliki. Śnieg błyszczał w pierwszych tej zimy promykach słońca. Przebijały się przez niebo, pojedyncze i nieśmiałe. Saana skakała na jednej nodze, zadzierając r góry. Poprawiłem okulary przeciwsłoneczne. Tatuś przywiózł je wczoraj w p cie: jedną parę dla mnie, a drugą dla Saany. - Nie oddalajcie się - poprosiła mama i dała nam po paczce dropsów. Miko wyszedł z zagrody, jego róg zawadził o sopel, z którego wolno skąp woda. Złapałem sopel tuż nad ziemią. Był bardzo gładki i tak zimny, że aż w język. - Ja też chcę! - Saana patrzyła łakomie na zwisające z belki kawałki lodu. - Poproś rena... - Wzruszyłem ramionami. Podeszła do niego, a on pozwolił jej wdrapać się na swój grzbiet. Po chwili stała z powrotem na ziemi, trzymając w dłoni ogromny ^ sopel. Lizaliśmy je na wyścigi. Odgryzłem spory kawał z samego czubka, rozsypał się w setki maleńkich igiełek. A potem przypiąłem narty. - Idziesz z nami? - spytałem Miko. Pokiwał łbem i natychmiast ruszył. -- - .-^S^ Odbiłem się mocno kijkami. 14 Drzewa rzucały na śnieg długie cienie, nie mogłem się nadziwić, jakie wszystko jest inne, kiedy świeci słońce. Miko zatrzymał się na chwilę, odwrócił, jakby chciał sprawdzić, czy jedziemy za nim. Usłyszałem przyspieszony oddech Saany. Była tuż obok. Przed nami rozpościerał się łagodny stok wzgórza. - Zjeżdżamy. Kto przegra, je jutro dwie porcje owsianki! Skrzywiła się, ale kiwnęła głową. Nie nasmarowała dobrze nart, cieszyłem się, wyprzedzając ją bez trudu. Nagle zachwiałem się i wywaliłem na bok. Narta wypięła mi się, widziałem, jak mknie, podskakując, a tuż za nią Saana. Pękała ze śmiechu. Nie znoszę owsianki, nie znoszę owsianki, powtarzałem w kółko, człapiąc smętnie w dół. Saana wpatrywała się w świeże ślady na śniegu. -To chyba zając... - Nawet na pewno... - burknąłem. Nie mogłem przestać myśleć o jutrzejszym śniadaniu. Miko stał koło nas, przekrzywiając łeb, jakby chciał zrozumieć, o czym mówimy. - Tam! - Dostrzegłem nagle zająca i ruszyłem leśną przecinką. Urywała się równie nagle, jak się zaczęła, wypadając na olbrzymie śnieżne pustkowie. Widać było na nim tylko zajęcze tropy i mały punkcik, mknący zygzakami w stronę lśniącej w słońcu lodowej ściany. Wyrastała na horyzoncie, ciągnąc się przed siebie bez końca. 15 ? Nigdy czegoś takiego nie widziałem, przemknęło mi przez głowę, a po chwili Saana powiedziała to głośno. - Jedźmy do domu... - Pociągnęła mnie za rękaw. - Zobaczmy najpierw, co to jest... - Ruszyłem. Lodowa ściana wydawała się bardzo wysoka i zupełnie gładka. Zajęcze ślady biegły blisko niej, zacieraliśmy je nartami. Miko wlókł się teraz, zatrzymywał od czasu do czasu. Sprawiał wrażenie, że przestała go cieszyć ta wyprawa i że towarzyszy nam tylko z przyzwoitości. Zobaczyliśmy w murze wycięty równo otwór. Tropy skręcały w głąb tego, co szybko okazało się labiryntem. Podążałem za śladami małych łapek, za mną milcząco jechała Saana, na końcu kroczył ren. Labirynt był tak kręty, jak tylko labirynty być potrafią. Chwilami ścieżka między pionowymi ścianami zwężała się tak, że Miko miał kłopoty z przejściem. Było bardzo cicho. Promienie słoneczne docierały tu z trudem, panował lodowaty półmrok i nagle zacząłem żałować, że nie posłuchałem siostry. Wyjąłem z kieszeni dropsy i wsu- nąłem do buzi pierwszego cukierka. Miał smak dojrzałych malin, lata, trochę miodu i trochę domu. Podałem kolejnego Saanie. Była blada, zdjęła z nosa okulary prze- ciwsłoneczne, zrobiłem to samo; od razu świat zrobił się jaśniejszy. Niespodzie- wanie ciszę zakłócił dziwny dźwięk, przypominający dalekie mlaskanie. Może ktoś inny też je teraz dropsy, przemknęło mi przez głowę. 16 - Lepiej wróćmy, co? - szepnęła Saana. Chętnie bym jej posłuchał, ale śnieg za nami był idealnie gładki, jakby nikt nigdy tędy nie przechodził. - Nie trafimy do wyjścia... - Starałem się, żeby mój głos brzmiał tak, jak zwykle. A potem dałem Saanie kolejnego cukierka, chociaż jeszcze nie rozpakowała włas- nych i ruszyłem przed siebie. Zamek z lodu miał czterdzieści cztery spiczaste wieże i osiemdziesiąt jeden okien. Rosły w nich srebrne rośliny o wielkich liściach. - O rany... - westchnąłem z zachwytem, a Saana chwyciła mnie mocno. - Chodź... - Pociągnąłem ją za sobą. Zajęcze tropy prowadziły wprost do rzeźbionych wrót. Zachęcająco uchylonych. - Miko... - Spojrzałem na rena. Stał drżący i rozkraczony, z opuszczonymi rogami, dzwoneczek na jego szyi po- brzękiwał lekko. - Zmarzłeś? - spytałem ze zdumieniem. - On się boi, nie widzisz? - szepnęła Saana. Znów usłyszałem mlaskanie. Bardzo bliskie. Zamek przyciągał jak magnes, moje narty sunęły w stronę wejścia, coraz szybciej i szybciej. 17 * ??,f. :•???? - Nie wchodźmy... - prosiła Saana, jej obecność dodawała mi odwagi, mimo że widziałem, jak bardzo chce uciec. Klamka drzwi wydawała się wykuta z nazimniejszego lodu świata. Wsunąłem się do ogromnej komnaty. Tropy urywały się na samym środku, biały zając przycupnął z uszami ustawionymi pionowo, jakby nasłuchiwał. Dziwne, że się nie rusza... Byliśmy już blisko niego, za chwilę będę mógł go pogłaskać, o ile nie ucieknie. Owiał mnie lodowaty podmuch i usłyszałem, jak drzwi za naszymi plecami zamykają się z hukiem. - On zamarzł... - Głos Saany trząsł się niebezpiecznie. Zając wpatrywał się w nas szklanym wzrokiem. Rozległo się mlaskanie. Towarzyszyły mu ciężkie kroki. Objąłem Saanę. Przytulaliśmy się do siebie, kroki były coraz bliższe i bliższe. Po chwili pojawił się olbrzymi cień, a w ślad za nim biały troll. Miał ponad trzy metry, jego długie włosy, broda i brwi zwisały w soplach. Węszył dookoła dwoma nochalami, a w olbrzymich pazurzastych łapskach trzymał gar wypełniony śniegiem. 19 - Mniam, mniam! - Wyciągnął łychę. To wygląda jak zimne płatki owsiane... Aż zatrząsłem się ze wstrętu. Saana pokręciła głową, zacisnęła usta i zamknęła oczy. Zrobiłem to samo. - Mniam! Mniam! - poganiał nas troll. Uchyliłem powieki. Łycha wirowała wokół. Walnąłem w nią kijkiem. Podskoczyła, a cały śnieg wysypał się do buciorów trolla. Przez okno wpadł promyk słońca. Jeden, drugi, po chwili trzeci. Troll cofnął się pod ścianę. - On się boi ciepła... - szepnąłem, a Saana pod- biegła do niego i chuchnęła mu w kolano. Pod- skoczył niezgrabnie. Przydałoby się więcej słońca... Rzuciłem kijkiem w szybę. Lodowe kwiaty posypały się do środka. Promienie słońca były tak silne, że założyliśmy znów okulary. Troll pokrył się kropelkami wody, jakby się pocił. Przestępował niepewnie z łapy na łapę, a potem sięgnął łychą dużą porcję śniegu i zaczął zatykać okno. 21 - Zobacz... - Saana pociągnęła mnie za rc Zając poruszył wolno uchem. Skakały m nosie małe placuszki słońca. Saana podr go i wsadziła pod kurtkę. Troll reperował cały czas okno. Było ( chłodniej. Musimy uciekać, pokazałem na migi. Rzuciliśmy się do wyjścia, ale klamka chciała ustąpić. Usłyszałem dzwoneczek. - Miko!!! - Zabębniłem w drzwi z całej s Pomóż nam!!! Biały troll skończył swoje zajęcie, zbliża wykrzywiony okropnie, znów z pełną łych - Mniam! Mniam! - mlaskał, wysuwając jęzor. Trzasnęło przeraźliwie. Na wrotach ukazała się rysa, a potem rogi rena w; w lodzie dziurę. Wypchnąłem najpierw Saanę. Miko stał, dygocąc lekko, jego dzwoneczek pobłyskiwał w słońcu. Spod kurtki Saany wysunęły się zajęcze wąsy, a potem uszy. Nagle odezwały się cienkie piski, a powietrze zaroiło się od małych trolli. Sk; z wysokich wież, każdy z nich ściskał łyżkę. 22 - Mniam, mniam, mniam, mniam! - mlaskały, otaczając nas ze wszystkich stron. Zając wyrwał się Saanie i rzucił w głąb labiryntu, a my z Miko za nim. Labirynt byt teraz niższy, z lodowych ścian spływały cienkie strużki wody. Małe trolle wybiegały ze wszystkich zakątków, waliły w nas łyżkami, obrzucały śniegiem. Chuchaliśmy na nie, a one uciekały z piskiem, jak przerażone szczeniaki. Słońce świeciło coraz mocniej. Wypadliśmy z labiryntu, na otwartym polu widać było oddalający się zygzakami punkcik. - Mniam! Mniam! Mniam! Mniam! - Goniło nas coraz dalsze mlaskanie, odbijało się echem. Saana stanęła, ocierając twarz chusteczką, a Miko położył się zapraszająco. Odpięliśmy narty i ułożyliśmy na jego rogach, a potem wsiedliśmy mu na grzbiet. Ruszyliśmy bez słowa. Nie ujechaliśmy daleko, gdy za naszymi plecami rozległ się straszny huk. I trzask. Powtarzał się raz po razie. Nie było już labiryntu, a z zamku odpadały kolejno czterdzieści cztery wieże. Pa- trzyliśmy, jak kruszą się mury, rozpływają okna, jak wszystko z wolna zamienia się w wodę. Odbijały się w niej chmury, gdzieniegdzie płynęła kra. Na niektórych jej kawałkach przysiadły małe trolle, a może było to tylko złudzenie... Siedzieliśmy z rodzicami przy kominku, piekąc kiełbaski. - Ależ był dzisiaj piękny dzień... - Tatuś przeciągnął się z zadowoleniem. - Myślę, że jutro nie będziecie już mogli jeździć na nartach. Wszystko się topi... Daleko byliście? s m 23 Popatrzyliśmy po sobie z Saaną. - Nad jeziorem trolli - odpowiedziała. - Jeziorem trolli... - powtórzyłem jak echo, a tatuś nadział na patyk kolejną kiełbaskę i pokiwał głową. 24 * » Mama od rana robiła wielkie porządki. Dywaniki pachniały morską wodą, na wyprasowanych zasłonkach bawiły się plamki słońca, wszystko lśniło jak przed wielkimi świętami. A wszystko dlatego, że wieczorem mieli przyjechać dziadkowie. Mieszkają w Rovaniemi i odwiedzają nas tylko dwa razy w roku: droga od nich do Sevettijarvi zajmuje im cały dzień. Pomagaliśmy mamie porządkować ogród, a potem nosić drzewo do sauny. - Kiedy przyjadą, będą chcieli na pewno odpocząć w saunie po podróży - powiedziała. - Wy moglibyście wyszorować się już teraz. Przygotowała nam czyste ubrania, rozpaliła ogień. - Muszę skoczyć po rybę do starego Veikko. Pobawcie się w saunie, tylko nie ruszajcie ognia. Piec jest już rozgrzany... - Mam pomysł... - szepnęła Saana, chociaż nikogo nie było w pobliżu. - Wyszorujemy Miko. Mama musiała o nim zapomnieć. Zobacz, jaki jest brudny... Przyjrzałem się renowi. Rzeczywiście, przydałaby mu się kąpiel. - Chodź z nami do sauny... - namawiałem go, ale albo nie rozumiał, albo tylko udawał, że nie wie, o co chodzi. Saana chwyciła go za obrożę. Podążył ufnie za nami. W drzwiach sauny zatrzymał się jednak. - Będzie ci się podobało... - przekonywała go Saana. - Zrobimy niespodziankę rodzicom. No i dziadkom. Pewnie jeszcze nigdy nie 26 o # widzieli takiego ślicznego, czystego rena... - podlizywała mu się. Dzwoneczek na szyi Miko zadzwonił, jakby ren wahał się ciągle. Stałem w przedsionku, trzymając przed sobą marchewkę - jego przysmak. Próbował ją chwycić, nie przestępując progu. - Nie bądź taki cwany. - Cofnąłem się. Miko był już w środku. Rozebraliśmy się szybko i otworzyłem drzwi sauny. Buchnęła para. Saana znów ujęła rena za obrożę. - No, chodź. Nie będziesz żałował... - Skakałem przed nim z marchewką w ręku. - Pospiesz się... - zirytowała się Saana. - Cała para nam ucieknie i z sauny nici. Musieliśmy mu pomóc wejść, bo strasznie się opierał. Nawet na marchewkę nie miał już ochoty. Polałem palenisko wodą. Kolejne kłęby pary z sykiem uniosły się w górę. Pokropiłem rena szamponem i zacząłem szorować szczotką. Widziałem, że wcale mu się to nie podoba. Saana wylała na niego kubeł wody, a potem chwyciła jedną z brzozowych rózg, którymi okładamy się w saunie, żeby ciało lepiej i * • 27 się pociło, i zaczęła walić go po bokach. Chwycił rózgę zębami. Żuł ją i chru jakby była wiązką trawy. Potem wierzgnął i zaczął się rzucać to w jedną, to w dri stronę, z rogami nastawionymi jak do ataku. - Szampon dostał mu się do oczu! - zawiadomiła mnie Saana. Było mi wszystko jedno. Próbowałem dopaść drzwi, ale wcale nie było to pro Miko wypełniał saunę całkowicie, łatwo mógł mnie kopnąć albo zawadzić rogie Nie wiem, jak się w końcu wydostał. Może przez przypadek sam nacisnął klarr Tak czy owak wyskoczył jak z procy, a Saana za nim, żeby wypuścić go zewnątrz. - Głupek... - mruknąłem z niechęcią, kiedy wróciła. - Nie wie, co dobre. Wzruszyła ramionami, a potem chwyciła rózgę. Została jeszcze jedna. Okładaliś się nawzajem, polewając wodą to siebie, to palenisko. Para była tak gęsta, że z dem widziałem własne kolana. Położyłem się na ławie i przymknąłem oczy. - Zobacz... - Usłyszałem po chwili szept Saany. Zbliżały się do nas trzy olbrzymy. Majaczyły cieniami, ich wielkie łapska wpełzały sufit. - A kysz! - Machnąłem rózgą. - A kysz! Postaci zafalowały, cofnęły się na chwilę, aby rozmnożyć się do pięciu. Były chi jak patyki, tańczyły dookoła, wyciągając szkieietowate ramiona i długie paluchy - A kysz! A kysz! - Rózga Saany młóciła powietrze. 28 Nie wiem, ile teraz ich było. Na pewno za dużo. Podpełzłem wolno i otworzyłem okno na oścież. Potwory zachwiały się niepewnie, a potem zamieniły w jednego grubego olbrzyma. Wiatr z trudem przecisnął na zewnątrz jego tłusty brzuch. Pomagaliśmy mu ze swojej strony, młócąc rózgami wielkie stopy. Kiedy nareszcie wylazł, odetchnąłem z ulgą. • • « Przez okno widzieliśmy, jak oddala się, biegnąc po falach jeziora. Nagle sauna zachwiała się, jakby miała ulecieć w powietrze. Na horyzoncie zam jaczył łączący wodę z niebem czarny cień. - Wszystko dlatego, że byliśmy niedobrzy dla Miko... - Chlipnęła Saana. - Nie byliśmy niedobrzy... - zaprotestowałem. - Chcieliśmy tylko, żeby był czysty. Zatrzasnęła okno i skuliła się na ławie, jakby zamierzała zasnąć. Cień był coraz bliżej. Sunął wolno i nieprzerwanie. Wyglądało to tak, jakby jezioro grało na trąbie. A może podwodny potwór Nacken? - Co tam widzisz? - Saana leżała cały czas nieruchomo. Nie odpowiedziałem. Trąba wydawała dziwne dźwięki. Zbli- żała się już do brzegu, zakosami, jeśli była to sprawka Nackena, musiał nie tylko trąbić, ale również tańczyć. - Idę się ubrać... - Saana zerwała się, wybiegła do sieni i wciągnęła czyste dresy. Zrobiłem to samo, mimo że powinniśmy najpierw opłukać się pod prysznicem. Rozległ się huk i zobaczyliśmy, że ota- cza nas ze wszystkich stron woda, jakby cała sauna zanurzyła się L 30 ? i w jezio- rze. Za ok- nami przemy- kały małe i duże ryby, strzępy wodo- rostów, patyki i lilie wodne. Drewniane ściany skrzypiały. Moja siostra przytuliła się do mnie, a ja chociaż jestem tylko o godzinę starszy, poczułem się za nią odpowiedzialny. - Nie martw się. To tylko trąba powietrzna... • • • 0 31 A raczej wodna... - poprawiłem się szybko. Chyba to jej nie pocieszyło, bo poczułem, jak jej palce wpijają się w moje ramię. Huk urwał się równie nagle, jak się zaczął. Sły- chać było oddalające się dźwięki trąby. Po szy- bach spływały już tylko wąskie strużki wody. Ot- worzyłem ostrożnie drzwi na zewnątrz. W becz- ce na deszczówkę pluskał się duży łosoś. - Ale się mama ucieszy! - Klasnęła w ręce Saana. Rozległ się bliski grzmot, a drzewa wygięły się pod podmuchem gwałtownego wiatru. - Myślałam, że to już koniec... - Wygięła buzię w podkówkę. Ja też, ale nie przyznałem się do tego głośno. - Burza szybko przeleci, nie martw się. Chodź, popatrzymy na błyskawice... - pociągnąłem ją na ławę przy oknie. Ale błyskawic nie było widać. Zabębniło gwałtownie o dach. Grad wielkości pingpon- 32 gowych piłek zaatakował wszystko dookoła. Siekł wodę, która bulgotała jak wiel- ki gar wrzątku, próbował walczyć z falami, wciskając je do wirujących czeluści. Młodą trawę pokryła warstwa lodu. - Szkoda, że nie mamy tu coca-coli... - mruknąłem. - Można by wrzucić parę kostek do szklanki. Grad przestał padać, ciągle było jednak pochmurno, a burza pomrukiwała dookoła to tu, to tam. - Pobiegniemy do domu? - spytała z nadzieją w głosie Saana. - Gdyby mama już wróciła, przyszłaby do nas... - Wizja pustego pokoju z wy- gaszonym ogniem na kominku była mniej przytulna od sauny. Kolejny grzmot był bliższy. Towarzyszył mu błysk, rozdzierający niebo na dwie części. W jego świetle zobaczyliśmy wzburzoną wciąż taflę jeziora. Błyskawice przemknęły między czarnymi chmurami. Przypominały trochę chude duchy z sauny, tyle że nie były białe, ale złote. - One wracają... - szepnęła Saana i zrozumiałem, że myśli o tym samym, co ja. - Kto? - spytałem jednak, żeby zyskać na czasie. - No, wiesz... - Oczy Saany zaokrągliły się. Wpatrywała się w coraz bliższe zygza- ki, zdawały się nas otaczać, jak poprzednio trąba. Szkoda, że mama musiała pójść po ryby, pomyślałem. Siedzi teraz w chacie Veikko i martwi się o nas... 33 n i ~^"*--, .^"JlsHhi^* - Miko na pewno się boi... - Saana przytknęła nos do szyby. Ogniste potwory skakały po ciągle jeszcze białym od gradu trawniku, trzy- mając się za ręce. Poczułem gniew. Dosyć nas dziś nastraszyły. Nalałem w wiaderko wody, otworzy- łem drzwi i chlusnąłem przed siebie, na oślep. - A kysz! A kysz! - wrzeszczałem, a Saana nalewała już następną porcję. - Wracajcie do piekła! - Tupała sabo- tami. Potwory piły wodę z apetytem, wygina- jąc rachityczne ciałka w diabelskim tańcu. Mnożyły się z chwili na chwilę. Saana podała mi kolejne pełne wiadro. - To na nic... - Otarłem pot z czoła. - One nie boją się wody. Odwrotnie... Przypomniało mi się stare zaklęcie, o którym mówiła nam babcia. Te słowa, które uleciały mi z głowy, pamiętała Saana. Dobrze mieć siostrę, pomyślałem, a potem zaczęliśmy mruczeć razem, obracając się kolejno we wszystkie strony świata. 34 Wiatr gwałtownie zmienił kierunek. Był równie silny, ale wiał teraz z południa, a nie - jak dotąd - z północy. Ognistym potworom wydawało się to obojętne. Tańczyły w drugą stronę, zacieśniając coraz bardziej pętlę wokół naszej sauny. Niebo rozjaśniło się nieznacznie, groźne pomruki ucichły. Grad topił się, tworząc wielgachne kałuże. - Zobacz... - Zatrzymałem się. Był już na brzegu jeziora, pędził tak szybko, jak tylko wiatr pędzić potrafi- Niósł deszcz piasku. Zasypywał kałuże, siekł saunę drobniutkimi igiełkami. Ogniste pot- wory pierzchały na boki, pełzały po ziemi jak węże. Było ich coraz mniej. - Wystarczy, Saana... - Pociągnąłem ją za rękaw i dopiero wtedy przestała mruczeć zaklęcie. Staliśmy w zagrodzie Miko. Świeciło słońce. - Bardzo się bałeś? - Saana klepała go po grzbiecie. Pachniał jeszcze troszkę szamponem. - Reny żyją na wolności i są przyzwyczajone do zmian... - zacząłem się mądrzyć, kiedy usłyszeliśmy zbliżające się kroki. - Mama! - Zawisnęliśmy jej na szyi. Ja z jednej strony, Saana z drugiej. - Wyszorowaliście się jak trzeba? - Roześmiała się. - Nawet rena wymyliśmy... - pochwaliła się moja siostra. - No, no... - Pokręciła głową mama. - Faktycznie czysty... - Roześmiała się znowu. Ona chyba nie wie, co tu się działo... To niemożliwe... 35 - Długo nie wracałaś... Gdzie masz ryby? - spytałem po chwili. - Czekałam na Veikko, ale gdzieś przepadł. Może pojechał do Sevettijć zakupy... Będę musiała iść jeszcze raz, później. Nie mam co podać dziadk kolację. - A właśnie, że masz! - Pociągnąłem ją w stronę sauny. W beczce na deszczówkę pływał piękny łosoś. - Skąd go macie?! - wykrzyknęła mama. - Przyleciał... - Wzruszyła ramionami Saana i zaczęła skakać. Na jednej noc zwykle. • • w m • « 36 o CO o Świeciło słońce, chmury odbijały się w jeziorze, a ja siedziałem w przycumowanej do brzegu łodzi. Skończyliśmy ją wczoraj malować z tatusiem, pachniała teraz farbą i wyglądała jak nowa. Położyłem się na ławce i gapiłem w wodę. Była przezroczysta, pływały w niej małe i duże rybki. Jeszcze tej wiosny nie zarzucaliśmy wędek, pomyślałem. Pobiegłem do zagrody rena. Była pusta. - Miko! - krzyknąłem w stronę lasu. I jeszcze raz: - Miko!!! Zaszeleściły krzaki, najpierw ukazał się jego nos, potem rogi. - Co byś powiedział na przejażdżkę łódką? Zastanowił się, a potem ruszył w stronę jeziora. - Poczekaj... - poprosiłem. - Muszę znaleźć Saanę. Dłubała łopatką w ziemi, w ogrodzie. Kiedy podniosła głowę znad zagonka, zamachałem do niej. - Płyniesz z nami na ryby? - A potwór?... - zawahała się. - Nacken? Nikt go nigdy nie widział. - Wzruszyłem ramionami. - Myślę, że go w ogóle nie ma! Umyła ręce pod pompą i poszliśmy po wędki. - Może powinniśmy spytać mamę? - zastanawiała się Saana. - Przecież wiesz, że jest zajęta. Prosiła, żeby jej nie przeszkadzać. 38 Mama czasami szyła ze skóry różne pamiątki dla turystów: bransoletki, naszyjniki i małe portmonetki. Tatuś wysyłał je potem do sklepu w Rovaniemi. Zbiegliśmy do jeziora. Miko już na nas czekał. - Przywiąż mu po jednej żyłce do każdego czubka rogów. Zobaczysz, ile złowi! Saana poprosiła rena, żeby pochylił łeb, a potem pracowicie wiązała supełki. Nawet nie protestował. Odcumowałem łódź i wsiedliśmy: najpierw Miko, potem Saana, a na końcu ja. Woda była zupełnie gładka, wiosłowaliśmy z wysiłkiem, ren stał za nami, wyglądał trochę jak nie uruchomiona karuzela. Brzeg był coraz dalej i dalej. 39 Przez chwilę wydawało mi się, że słyszę dźwięki jakiegoś instrumentu. Delikatne i słodkie. - Dlaczego jeszcze nie łowimy? - Saana odłożyła wiosła i masowała dłonie. - Prawdziwie duże ryby są na środku jeziora... - Skorzystałem, żeby też odpocząć i nastawiłem uszu. Teraz było cicho. - Tatuś mówił, że jezioro lnarijarvi ma osiemset kilometrów długości. Czy to znaczy... Ach, ta Saana. Jest taka dosłowna! - To nic nie znaczy - przerwałem jej stanowczo. - Po prostu przy brzegu jest tylko drobnica... Ren przestąpił z nogi na nogę, łódź zachybotała się niebezpiecznie. - Widzisz, nawet on się niecierpliwi... - Moja siostra mocowała do wędek Miko przynętę. Przypomniała mi się trąba powietrzna i grzmotnąłem wiosłem w wodę. \;i - Hej, Nacken, jesteś tam?! - Przestań! - przestraszyła się Saana. - To ty grałeś na trąbie? Przyznaj się! - krzyczałem, waląc z drugiej strony. .* - Aslak! - Buzia Saany wygięła się w pod- - -^ kówkę. 0 • • 40 Ale te dziewczyny są płaczliwe, pomyślałem z niechęcią. Odłożyłem wiosła i zarzu- ciłem wędkę. - Zaraz go złapię, zobaczysz... - przekomarzałem sję z Saaną. - Nacken! Pokaż nam się, rybko... Mam dla ciebie coś pysznego na haczyku! - Okropny jesteś... - burknęła Saana i odwróciła się 3 o fcJD i 1 ? Siedzieliśmy przy stole pod jabłonią i graliśmy w loteryjkę. - Co on robi? - spytała Saana, wyciągając przed siebie kartonik. i I Był na nim narysowany biegnący mężczyzna z siatką na kiju. - Łapie motyle - wyjaśnił tatuś, zanim ja zdążyłem to zrobić. - Po co? - Moja siostra zamrugała oczami. - Pewnie to kolekcjoner. Pan, który coś zbiera. W tym wypadku motyle. - Tatuś nalał sobie z dzbanka kom- potu. - Najpierw musi je złapać, potem otruć, umieścić za specjalną szybką i opisać. 50 Na różanym krzaku przysiadły akurat dwa. Jeden pomarańczowo-czarny, drugi żółtobiały. Prawie nie oddychałem, żeby ich nie spłoszyć. Rozległy się kroki mamy: przyniosła nam placuszki z cukrem, jeszcze ciepłe. Kiedy spojrzałem na krzak, motyli nie było. - Zaraz przylecą... - mruknął tatuś z pierwszym placuszkiem w buzi. - Ale ja i tak nie wiem, jak się nazywają. To nie moja specjalność. - Co przyleci? - Głos mamy brzmiał dziwnie. Jakby się czegoś bała. - Motyle... - wyjaśniła Saana. Mamusia spojrzała na tatę, potem tatuś na mamę, a potem odwrotnie. A jeszcze później westchnęli jednocześnie, a tatuś odchrząknął: - Nie chodźcie w stronę gór, dobrze? - Dlaczego?! - spytaliśmy jednocześnie. - Różne rzeczy ludzie opowiadają... Nie wiem, czy to prawda, ale... - Na krzaku znów usiadł motyl. Tym razem różowy. - Po prostu nie chodźcie i już. - Tatuś zrobił groźną minę, a motyl od razu odleciał. - Przejeżdżałam tamtędy na rowerze... - rzuciła mama. - I słyszałam dziwny gwizd. Bardzo cienki. Echo powtarzało go i powtarzało... - Gramy dalej? - Tatuś wytarł dłonie w chusteczkę i odsłonił kolejny kartonik. Kiwnąłem machinalnie głową, chociaż zerkałem już w stronę gór. Gwizd...? 51 - Chyba zwariowałeś! - Saana była naprawdę zła. - Oj, nie nudź. Weźmiemy Miko i... - Nie weźmiemy! - przerwała mi stanowczo. - Ostatnio mało Nacken go nie utopił! A poza tym ja też nie idę. Zerknąłem na nią z niedowierzaniem. - Bo co? - spytałem kpiąco. - Strach cię obleciał? Było to z mojej strony paskudne, ale kiedy już raz zacząłem ją zaczepiać, nie potrafiłem przestać. Wzruszyła ramionami. - Nie idę i już - powtórzyła z naciskiem. - Zostań ... - poprosiła nagle. - Możemy sobie patrzeć w mrowisko. Albo... albo zrobić z kamieni tamę... Albo... - Sama się gap w mrowisko. I sama wytrząsaj mrówki ze skarpetek. - Odwróciłen się na pięcie i pomaszerowałem do furtki. Czułem na plecach jej wzrok, ale nie spojrzałem na nią ani razu. 52 Ojej, pomyślałem tylko. A potem jeszcze raz: ojej... Góry wydawały się pulsować. Raz były tuż tuż, po chwili oddalały się. - Hop! Hop! - krzyknąłem, kiedy poczułem się samotnie. - Op, op, op, op! - przedrzeźniało mnie echo. - Idzie Aslak! - wrzasnąłem, gdy wreszcie ucichło. - Alak, alak, alak, alak... - rozbrzmiewało ze wszystkich stron. Nie ma się czego bać, to tylko echo, pomyślałem sobie. Głupia Saana... Tęskniłem za renem. Mógłbym go poklepać cza- sami po boku, albo uspokoić, gdyby się czegoś przestraszył. Głupia Saana... - Głupia Saana!!! - Ana, na-na... Zrobiło się chłodniej. Szedłem w rozległym cieniu, jaki rzucała fio- letowoczarna góra. Echo % i jf i umilkło, słyszałem tylko zgrzyt żwiru pod stopami. Dojdę do następnego wznie- sienia i wrócę. I n To nie był gwizd, raczej cienki śpiew. Wznosił się i opadał, pulsował jak góry. Stanąłem i rozejrzałem się uważnie. Nade mną widniał czarny otwór w skale. Wystarczyło się wspiąć na kilka kamieni... Przytrzymywałem się krzaków, miały ostre kolce. Parę metrów przeszedłem na czworakach. Szkoda, że nie mam latar- ki, myślałem, zbliżając się do postrzępionej czeluści. Nie była mi potrzebna. Głupia Saana, głupia Saana, dlaczego cię tu nie ma... Czarny korytarz rozbrzmiewał tajemniczym śpiewem, pionowe ściany zwielokrot- niały go, niosły wysoko. Przede mną jarzył się różnobarwny blask. Posuwałem się wolno, od czasu do czasu dotykając wilgotnych ścian. Tęcza zbliżała się do mnie, a może ja do niej, tak czy owak byliśmy coraz bliżej siebie. Nie ma się czego bać, powtarzałem sobie, to tylko światło... Było coraz jaskrawsze, musiałem mrużyć oczy. Plamki koloru rozdzielały się i znów łączyły, były jak zajączki tańczące po ścianie. Tylko że tańczyły nie po ścianie, a w powietrzu. I nie były to zajączki... Chciałem się cofnąć, ale już nie mogłem. Otaczały mnie ze wszystkich stron, bzy- cząc tryumfalnie. Setki, tysiące, nieprzebrane mnóstwo. Ogromne, o tęczowych skrzydłach i złotych sztyletach, nastawionych do ataku. Komary. - Saana!!! - krzyknąłem z całych sił. 54 Znieruchomiały na chwilę i przestały bzyczeć. Poczułem, jak łaskocze mnie po nosie promień słońca i zadarłem głowę. Był tam prześwit. Niewielki, ale... Komary zaczęły krążyć teraz w drugą stronę. Znów śpiewały. - Miko!!! - spróbowałem ponownie, żeby zyskać na czasie. Mój głos wprawiał je w zaskoczenie, wytrącał z rytmu. /.? To nie jest aż tak wysoko... Starałem się nie patrzeć w dół, wyszukiwałem stopami kolejne oparcia, a dłońmi - skalne występy. Tęcza była teraz nade mną, czekała, cienko mrucząc. - Wcale się was nie boję! - wrzas- nąłem przez łzy. Pierwsze ukąszenie było tak nagłe, że o mało nie odpadłem od ściany. Celowały w nos. Nie mogłem się odga- niać, bo trzy- małem skałę. 55 Jeszcze jeden metr... Jeszcze pół... Nie zważając na ból, przebiłem się na zewnątrz i spiesznie zasunąłem płaskim kamieniem prześwit. Byłem na szczycie góry. Gdzieś z jej brzucha dochodził cienki śpiew. Głupia Saana, mamrotałem przez łzy. Nie umiałem stąd zejść. Położę się i poczekam. Ktoś kiedyś będzie tędy przechodził. Na pewno. Deszcz był tak nagły, jak wszystko tego dnia. Trwał bardzo krótko, ale byłem przemoczony do nitki. Tylko nie to, pomyślałem w panice. Tylko nie to... 56 Tęcza była coraz bliżej. Przecinała całe niebo kolorowym łukiem, biegła w moją stronę. Już nie mam gdzie uciec. Musiałbym mieć skrzydła. Sprawdziłem na wszelki wypadek, czy mi nie wyrosły, ale nic z tego. Położyła się jednym końcem przy moich stopach, jak posłuszny psiak. Nie ma się czego bać. To tylko światło... Ześliznąłem się po niej, jak po zjeżdżalni. Drugi koniec tęczy tkwił w koszu na ryby starego Veikko. Leżało w nim na dnie trochę wodorostów i jedna na pół śnięta rybka. Błyszczała w słońcu, jakby była ze złota. Wrzuciłem ją do jeziora, od razu odżyła. - Spraw, żebym już był w domu... - szepnąłem. - Naprawdę nic pan dla mnie nie ma? - Usłyszałem głos mamy. - Niech pani zajrzy do kosza. Zupełna bryndza... - Kroki rybaka zbliżały się, można je było poznać nawet z daleka, bo lekko utykał. Skuliłem się i przymknąłem oczy. - No, nie powiedziałabym... - Ręka mamy tarmosiła moją czuprynę. - Całkiem spory okaz. I bardzo dziwny... - dodała, gdy podniosłem głowę. 58 , J i Miałem nochal tęczowej barwy, o wielkości sporego ziemniaka. - Ciekawe, czy ci taki zostanie... - zastanawiała się moja siostra. Miko trzymał się z daleka, udawał, że mnie nie poznaje, a może po prostu był obrażony, że go nie wziąłem w góry. - Też byś chciała... - burknąłem. - Bliźniaki powinny być do siebie podobne... - Podrapała się w łopatkę. - Nie jestem pewien... - rzuciłem spiesznie. Nie zamierzałem jej załatwić takiego samego nosa. Mogła ze mną iść. Głupia, głupia Saana... *?>•« • * # o 60 « t f - Musimy kupić nową pralkę. Ta przecieka... - mówiła mamusia. - Przecież wiesz, że nie mamy pieniędzy - tłumaczył tatuś. - Nic z tego nie rozumiem - złościła się mama. - W sierpniu jest pełno turysto Kupują pamiątki, które szyję, latają z tobą... Tatuś był pilotem. Pracował w Sevettijarvi. Woził hydropianem turystów: niektór z nich chcieli tylko popatrzeć na Laponię z góry, innych transportował - raze z całym ekwipunkiem: kajakiem, zapasami jedzenia, kanistrami wody pitnej w głąb tajgi. - Od kiedy Kari też lata, zarabiam mniej. A poza tym spłacamy kredyty, r pamiętasz? - Co to znaczy „kredyty"? - spytała Saana. Siedzieliśmy w swoim pokoju, z uszami przy ścianie. To nieładnie podsłuchiwać, i warto czasem wiedzieć, co się w domu dzieje... - Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami. - Chyba, jak ktoś pożyczy pieniądze. - I potem musi oddać? - No pewnie. Aha, coś mi się przypomniało. Pożyczyłem ci wczoraj gumę do żuci; - Jak dostanę nową, to ci oddam... - naburmuszyła się Saana. - Te kredyty to oszustwo, nic więcej... - Dobiegł nas głos mamusi. - Musisz c dawać dużo więcej, niż pożyczyłeś. Wcale mi się to nie podoba. - Powinnaś mi oddać dwie gumy... - rzuciłem niedbale. - Sama słyszysz, jak to je 62 Saana zagrała mi na nosie i wykrzywiła się paskudnie. - Jak będziesz taki, to ci w ogóle nie oddam! - Co powiedziałaś?! - To, co słyszałeś! I co mi zrobisz? - Za długi można nawet trafić do więzienia... - To był głos tatusia. Spojrzałem znacząco na Saanę i pogroziłem jej palcem. Od paru dni Miko wydawał się niespokojny. Chodził z nami tu i tam, ale czegoś mu brakowało. - Może przygód? - zacząłem się zastanawiać. - Wszystkie twoje przygody źle się kończą. - Saana potrząsnęła głową. - Właśnie, że dobrze! - oburzyłem się. - Która się źle skończyła, no, powiedz? Spojrzała na mój nos. Wyglądał już teraz prawie normalnie. - E tam... - Machnąłem ręką, a Saana zaczęła patykiem grzebać w ziemi. - Szukasz dżdżownic? - spytałem. - Nie, złota... - burknęła. - Tatuś mógłby się tym zająć, zamiast latać i latać. Ona nie jest taka głupia, przemknęło mi przez głowę. - My też moglibyśmy... - podjąłem ostrożnie. - Właśnie zaczęłam - powiedziała z dumą. Jej dołek miał już z dziesięć cen- tymetrów. Nie bardzo wiedziałem, dlaczego używa do kopania patyka, zamiast łopatki. 63 - Mówię poważnie... Zauważyłem na skraju lasu obcego rena. Miał centkowaną sierść i niewielkie poroże. To jest chyba ona, pomyślałem, a Miko ruszył w jej stronę. Zdawała się na niego czekać. Gdy się tylko zbliżył, zniknęli w gęstwinie. - Pewnie za nią tęsknił - rzuciła Saana. - To jego narzeczona. Spotykają się od jakiegoś czasu. - Nic mi nie powiedziałaś! - Ren był nasz wspólny i to nie było w porządku. Saana wydobyła jakiś kamyk i przyglądała mu się uważnie. - Chodź... - Pociągnąłem ją za włosy. - Mamie potrzebna jest nowa pralka, prze- cież wiesz... Jak znajdziemy złoto... Otrzepywała już dłonie z piachu. Że też Miko musiał akurat zniknąć z narzeczoną, martwiłem się, idąc do furtki. Do osady poszukiwaczy złota było dość daleko... Łąka brzęczała od owadów. Szliśmy w tunelu wysokich pokrzyw: pachniały gorzko, rozgrzane słońcem. - To nie było tutaj... - marudziła Saana. - Zabłądziliśmy... Jest czasem nudna, pomyślałem, patrząc na nią spod oka. Ale lepiej było iść razem, niż samemu. Przynajmniej można się pokłócić. Nad nami kołowała czapla. - Zaraz zacznie się grobla przez błota. Nie pamiętasz? - Spojrzałem na zegarek. 64 Było południe. Szliśmy już ponad godzinę. Potrząsnęła głową, co mogło znaczyć wszystko. Grobla wyłożona była płaskimi kamieniami, na bagnie rosły niewielkie krzaczki i setki dmuchawców. Ich latające drobinki wirowały w powietrzu, razem z komarami. \ Dobrze, że się wysmarowaliśmy przed wyjściem. Te, które przysiadały na nas, uciekały natychmiast, byle dalej od przykrego zapachu. Szkoda, że jak szedłem w góry... Pomasowałem odruchowo nos i zatrzymałem się na chwilę. Już było trochę ją słychać. L 65 - Rzeka... - Uśmiechnęła się Saana i przyspieszyła kroku. Najpierw zobaczyliśmy wysokie szałasy z drewna i skór. Z wierzchołka jedn z nich unosił się dym. Wszędzie walały się wiadra i sita, a obok sauny stało kilka kaloszy. W prześwicie między drzewami widać było rzekę, a tuż niedaleko - płytkie we oczko. Siedział na jego brzegu, opierając się nogami o dno, brodaty mężcz> w zielonym ubraniu. W dłoniach trzymał duże sito: takie, jakim mama przesi mąkę na ciasto, albo jeszcze większe. - Dzień dobry... - przywitała się Saana. Oderwał wzrok od sita, którym wykonywał cały czas koliste ruchy. - Cześć... - Rozejrzał się dookoła. - Gdzie wasi rodzice? - Przyszliśmy sami - wyjaśniłem. - Potrzebujemy trochę złota, wie pan, jak to ji - Mama chce kupić pralkę i my właśnie... - zaczęła tłumaczyć, nie wiadomo p( Saana. Mężczyzna odłożył sito. Jego dno pokryte było drobnym żwirem, między kt( pobłyskiwało coś tu i ówdzie. - Tutaj... i tutaj... - Pokazywałem lśniące kamyczki. - Ach, nie... - Brodacz wyszedł z wody. Jego kalosze sięgały połowy uda. - To ^ złoto... Idę napić się herbaty. Macie też ochotę? Chciałem od razu zacząć szukać, ale kiwnąłem głową. 66 - Ja zostaję... Mogę to wziąć? - spytała Saana, sięgając po sito. - Powodzenia! - Mężczyzna roześmiał się tubalnie, a ja od razu zacząłem jej zaz- drościć. Na środku szałasu, między kamieniami, paliło się ognisko. Nad nim, na trójnogu, wisiał okopcony czajnik, a obok stały naprędce sklecone ławy. Siedział tu drugi mężczyzna, rudy jak marchewka. - O... - zdziwił się na mój widok. Brodacz wyjaśnił mu, co i jak i nalał herbatę. Trochę nawet chciało mi się pić, ale wolałbym być z Saaną. Wyobrażałem ją sobie z sitem pełnym złota i aż skręcało mnie ze zdenerwowania. Piłem szybko, parząc sobie usta. - Długo z nami zostaniecie? - zagadnął jeden. - Musimy wrócić przed kolacją... - przyznałem i spojrzałem na zegarek. Upłynęły już dwie godziny, od kiedy wyszliśmy z domu. Odstawiłem kubek. - Chodź, pokażę ci, jak się szuka... - Rudy podniósł się z ławy. - Dużo już pan znalazł? - spytałem. Wziął dla nas po parze kaloszy. Były takie wielkie, że moglibyśmy się w nich zmieścić obydwoje z Saaną. - Ze trzy gramy... - Wzruszył ramionami. - Ale siedzę tu dwa tygodnie. Nie bardzo wiedziałem, jak wyglądają trzy gramy, więc mi pokazał. To było strasznie, strasznie mało. Musi być z niego gapa... przyjrzałem mu się ze współczuciem. 67 Saana machała do nas radośnie. - To kocie złoto... - Pokręcił głową rudzielec. Zanurzaliśmy swoje sita, nabierając z dna piachu i kamyków, a potem przy daliśmy się im uważnie. Za każdym razem, kiedy wydawało mi się, że coś znalazłem, któryś z mężcz mówił, że złoto jest kocie. To co, że kocie, zżymałem się w duchu. Jeśli ten kot, do którego należy, go zabiera... Nic tu po nas, pomyślałem jakiś czas później. To na pewno nie jest dobre miejsc Z miny Saany wynikało, że się ze mną zgadza. Szliśmy brzegiem rzeki, przeskakując z kamienia na kamień. Od czasu do cz przykucaliśmy, rozgarniając piasek. Woda była zimna i przezroczysta. W jednym miejscu piasek był cały złoty: pokryty cieniutkimi plasterkami, łamiąc się natychmiast, jak się na nie nacisnęło. - To jest takie samo jak tamto w sadzawce... - westchnęła Saana. - Nie może go zbierać. - Niby dlaczego? - Trzymałem w garści mieniące się drobinki. - Bo jest kocie... - wyjaśniła niepewnie. - Widziałaś kiedyś koty, które by szukały złota? 68 - Może dlatego nie szukają, bo wiedzą, gdzie jest. I wszyscy o tym wiedzą. I nikt go im nie zabiera... - wypaliła Saana. Zamyśliłem się. Zanurzyłem znów dłoń, do wskazującego palca przylgnęła mi lśniąca płytka. Po co kotom złoto, oburzałem się w duchu. A poza tym, gdyby było im potrzebne, toby sobie wzięły... Machinalnie wybierałem z piachu złote łuski. Saana jeszcze się wahała, ale tylko chwilę. Wyciągnęła batonik, zjedliśmy go po połowie, a w papierek zawinęliśmy łup. Włożyłem go do kieszeni koszulki, a potem spojrzałem na zegarek. Wskazywał południe. A może północ? Latem słońce zachodziło tylko trochę, nigdy nie było ciemno. Potrząsnąłem nim i przyłożyłem do ucha. Cykał, jakby nigdy nic. - Zepsuł mi się... - Pokazałem Saanie. Spojrzała na swój. Wskazywał to samo. - Musimy szybko wracać... - Rozejrzałem się i poczułem lęk. Rzeka zmieniła kierunek. Chyba że przyszliśmy z innej strony... To niemożliwe, pamiętam, jak łaskotały mnie gałęzie drzewa, wiszącego nad wodą kilka metrów od nas. Powinniśmy iść na południe... powtarzałem sobie. Trzeba zobaczyć, jak pada cień... - Stój nieruchomo... - poprosiłem Saanę. Nie miała cienia w ogóle. Co się dzieje?! 69 Patrzyłem znów na rzekę, wiła się w tajemniczych wirach, wydawało się, że chwila zmienia kierunek, jakby ktoś grał nią w ping-ponga. Wbiłem kijek w mały spłachetek piasku. - Co robisz? - Saana przykucnęła obok. - Zegar słoneczny. Przesuń się... - poprosiłem i aż przetarłem oczy. Dawał cztery cienie. W różne strony świata. Mój zegarek wskazywał za pięć jedenastą... .-?? -• # # • • ? • 70 Rzeka sprawiała teraz wrażenie jeziora: tkwiła nieruchomo, przyczajona. Nic nie szeleściło, na niebie nie było widać ptaków, tylko jeden jedyny obłoczek wisiał jak narysowany. - Chodź... - Pociągnąłem Saanę za rękę. Ruszyliśmy w stronę pochyłego drzewa, było teraz jedyną ostoją, czymś, co rozpoznawałem. Do chwili, kiedy przedarliśmy się przez zwisające nisko gałęzie. Tej plaży nie widziałem nigdy. W połowie sucha, drugą część nasiąkniętą miała wodą i pokrytą licznymi śladami łapek. Kocich. Wyjąłem z kieszeni zwinięty papierek po batoniku i popatrzyłem na Saanę. Westchnęła ciężko i pokiwała głową. Wysypaliśmy złoto na brzegu. Lśniło w słońcu. Za nami rozległ się trzask łamanych gałęzi. Odwróciliśmy się, przerażeni. Na skraju lasu stał Miko. Przyglądał nam się uważnie. - Zabierz nas stąd! - krzyknęła Saana, a on podszedł i położył się na piachu. Kiedy wleźliśmy mu na grzbiet, podniósł się - jak zwykle ostrożnie - i wolno ruszył sobie tylko znajomą ścieżką. Usłyszeliśmy rozdzierające miauczenie i przytuliliśmy się do siebie. - Szkoda, że mama nie będzie miała pralki... - mruknęła Saana. 71 - Tatuś na pewno coś wymyśli... - pocieszałem Ren zatrzymał się nagle. - Zaczepił o coś rogiem... - Saana wyciągnęła jak mogła najwyżej. Z dziupli zwisał złoty łańcuch. Po gałęzi drz skakała sroka, wrzeszcząc wniebogłosy. - A to złodziejka! - Klasnąłem w ręce. - Mus sprawdzić, co jeszcze ukradła. W dziupli była srebrna łyżeczka, broszka z kolorc mi kamykami i złoty zegarek. Wskazywał pi Spojrzałem na swój. Wszystko się zgadzało... Zegarek i łańcuch powiesiliśmy renowi na rogach, Saana przypięła sobie bros2 a ja schowałem łyżeczkę do kieszeni. - Miko wygląda jak choinka... - zdziwiła się mama, kiedy wróciliśmy do domu. -. się o was niepokoiłam... Skąd to macie? - Och, to długa historia... - Podrapałem się w zamyśleniu po nosie. - Dobrze, że nam się nigdzie nie spieszy... - Uśmiechnęła się. Zobaczyłem przed domem duże pudło. - Co to jest? - spytała Saana. - Nowa pralka - powiedział z dumą tatuś. 72 GO f •N - Nie nazbieralibyście grzybów na kolację? - spytała mama. Kłóciliśmy się właśnie z Saaną, kto ma poukładać porozrzucane zabawki. - Posprzątacie później... - Mama rozejrzała się po naszym pokoju i westchnęła ciężko. - Tylko nie oddalajcie się za bardzo. Cały kosz można zapełnić w zagajniku przy domu. Wskoczyliśmy w gumiaki i w kurtki przeciwdeszczowe. Przez szare niebo tylko gdzie- niegdzie przebłyskiwało słońce. Powietrze było chłodne i wilgotne, jak to jesienią. - Ja będę niósł kosz! - Porwałem go z ławy, zanim Saana zdążyła się zbliżyć. - A nieś sobie... - zgodziła się nadspodziewanie łatwo. Na skraju lasu dogonił nas Miko. - Też chcesz zbierać? - zdziwiłem się, a on grzebnął kopytkiem i przysiadł zapraszająco. Saana nadziała mu na rogi dwa znalezione już grzyby. - Będziemy zbierać z góry - zdecydowałem, pakując się na jego grzbiet. - Stąd le- piej widać. - No coś ty... - Saana popukała się w czoło, odwróciła na pięcie i ruszyła przed sie- bie. - Minęłaś! Minęłaś! - darłem się, zachwycony. - To zleź i sobie zerwij! - Wykrzywiła się szpetnie i przykucnęła pod dębem. Spod mchu sterczały dwie brązowe główki. 74 - Ale ty jesteś! - Zezłościłem się. - Możemy pojechać do dużego lasu. Tam nie trzeba przedzierać się przez krzaki, żeby coś znaleźć! Miko podszedł do Saany i trącił ją nosem. Wsiadła, nadziewając mu na rogi ko- lejny okaz. Ruszyliśmy. Ren biegł lekko, jakbyśmy nic nie ważyli. Las był coraz wyższy. Niebo jeszcze bardziej pociemniało, otaczał nas zapach wilgoci, grzybów i zwierząt. - Wiesz, że są tu niedźwiedzie? - szepnąłem Saanie do ucha. - Cicho bądź... - Machnęła ręką. Usłyszałem dalekie wycie. „I wilki", powinienem dodać, ale zamiast tego zacząłem fałszywie gwizdać jakąś melodyjkę. Miko zatrzymał się na rozwidleniu dróg. - Poczekaj tu na nas... - Poklepałem go po grzbiecie, dając do zrozu- mienia, że chcę zejść. - Nazbieramy grzybów i pojedziemy dalej. - Wrócimy do domu! - Tupnęła Saana, stojąc już na ścieżce. - Zobacz... - Pokazałem jej kolonię kurek, przycupniętych w wysokich trawach. Szybko kosz był pełen. . t 75 Oparłem się o wielki głaz. Ale omszały, pomyślało mi się, kiedy drgnął. - Uciekaj! - wrzasnęła Saana. Coś ryknęło grubo wprost mi do ucha. - Niedźwiedź! Lecieliśmy na oślep, potykając się o kamyki i korzenie, wpadając na drzewa. - Miko! - krzyczałem. - Gdzie jesteś? Miko?! Prawie się z nim zderzyliśmy. Był też przestraszony. Nos drgał mu, nerwowo, boki dogotały. Ruszyliśmy galopem. - Gdzie kosz? - spytała słabym głosem Saana. Nie odpowiedziałem. Niebo wisiało nad nami tak nisko, że czubki sosen zdawały się wbijać w jego brzuch. Ren co chwila przystawał, biegł to w jedną stronę, to w drugą, węsząc dookoła. - Dobrze, że chociaż te grzyby nam zostały... - zażartowałem słabo, pokazując na rogi Miko. Wtedy jedno z drzew pochyliło gałęzie i zdjęło pierwszy grzyb. Przetarłem oczy. To jakaś bzdura, pomyślałem, ale już następne, jak szpony, przytrzymywały rena. - Miko, pędź do domu... - piszczała Saana. On nie wie, gdzie jesteśmy, uświadomiłem sobie z przestrachem. Zabłądził... A może też... Patrzyłem, jak drzewa przesuwają się, korzenie pełzną po ziemi jak 76 olbrzymie pająki, a grube pnie gną się w naszą stronę, jak ulepione z plasteliny. Gałęzie wirowały nad naszymi głowami, zasypując nas liśćmi. - Miko... - Starałem się, żeby mój głos brzmiał normalnie. - W drogę... Dookoła było coraz mniej miejsca, drzewa zataczały krąg: tańczyły, chwytając się za sękate łapska. Odsunąłem stanowczo jeden z konarów, wczepiony w poroże rena. Miko szarpnął się w bok i rzucił w niewielką przerwę między potężnym bukiem a smukłą brzozą. 77 Gładziłem go jedną ręką, drugą obejmując Saanę, żeby nie spadła. - Cco... t...to b...było? - Szczękała zębami. - Najważniejsze, że było- wykrztusiłem. Las, przez który biegliśmy teraz, wydawał się normalny, chociaż zupełnie mi nie znany. Nagle usłyszałem śmiech. Wzmagał się, zataczał coraz większe kręgi Nerwowy i złośliwy chichot, śmiech dyskretny, elegancki, lekko zakłopotany a wreszcie tubalny, nieokiełznany, bezczelny. Śmiały się porosty, krzaczki, drzewa małe i duże, liściaste i iglaste. Bez wyjątku. Zarykiwały się, ściskając gałęziam brzuchy, jakby się bały, że za chwilę pękną. Nie wiem, czy echo wyolbrzymiało ten śmiech, czy też roześmianego lasu było tak dużo. - Śmiej się... - szepnąłem w ucho Saanie. - Spróbuj... Sam roześmiałem się najgłośniej, jak mi na to pozwalało ściśnięte gardło. Zaległa cisza. Równie złośliwa i nerwowa, dyskretna, elegancka, zakłopotana i bezczelna, jak był ten śmiech. Nie wiedziałem dotąd, że cisza może być taka różna. Biegliśmy przez cichy las, nie mówiąc nic do siebie, nawet Miko starał się prawie nie dotykać ziemi, aby nie było słychać jego kopytek. Na malutkiej polance porośniętej wrzosem rosła dzika grusza. Gruszeczki rumieniły się na niej, foremne, jak z obrazka. Kiedy przechodziliśmy obok, wyciągnęła ku nam gałęzie. Usłyszeliśmy płacz. 78 W absolutnej ciszy brzmiał przeraźliwie i rozdzierająco. - Poczekaj... - Przytrzymałem rena za obróżkę. Prychnął niecierpliwie, ale stanął. Saana złapała wiszącą tuż przed jej nosem gruszkę. Tak jak poprzednio las rozbrzmiewał śmiechem, teraz płakał. Zawodził, chli- pał i łkał. Gałęzie sięgały ziemi, jakby drzewa zgarbiły się, opuszczając ręce z roz- paczy. Poczułem na nosie rozpryskującą się drobinkę wody. Z nieba kapały du- że krople. Polizałem palec, o który rozprysnęła się jedna z nich. Był słony. - Nie jedz tego... - wytrąciłem z rąk Saany owoc. Kiedy uderzył o ziemię, roz- pękł się jak purchawka, a z jego środka wydobył się cuchnący dym. Dzika grusza przypominała teraz wściekłą wiedźmę. Machała kostropatymi łapami, rozrzucając gruszki. Wrzo- sowisko zasnuło się czarnym dymem. Las zdawał się krztu- sić i kaszleć: tylko niewielkie drzewka płakały jeszcze ci- chutko, jakby nie mogły się wciąż uspokoić. Deszcz przestał padać. • 4 79 Miko ruszył przed siebie, nie czekając na naszą zachętę. - Spróbuj trafić do domu... - podrapałem go za uchem. Z kłującego zagajnika wypadliśmy na ogromną polanę. Mieniła się wszystkim kolorami jak gigantyczny dywan. Na tle ciemnego nieba świeciły ostrym blaskienr żółte i białe spóźnione kwiaty. - Zrobimy dla mamy bukiet... - Saana zsunęła się z grzbietu rena. Spróbował złapać ją zębami za kurtkę, ale nie zdążył. - Aslak! - krzyknęła przeraźliwie, próbując wyciągnąć nogę z grzęzawiska. Rzuciłem się do niej, ale Miko zagrodził mi drogę. Zrobił kilka kroków, zygzakami jakby dokładnie wiedział, gdzie stąpnąć i pochylił łeb, aby Saana mogła dosięgnąć jego rogów. Zapierał się kopytkami i ciągnął z całych sił. Z drugiej strony wsysało ją bagno. Widziałem między spłachetkami traw kałuże, na których pojawiały się raz za razem bąble, pękające z cichym gulgotem. Usłyszałem za sobą trzask. Na skraju lasu ułamała się długa gałąź. Była zupełnie zdrowa, nie sucha. Nie było wiatru. Spojrzałem na drzewo. - Weź... - zaszumiało gwałtownie. Podniosłem ją natychmiast i przerzuciłem nad bagnem. Teraz Saana ściskała jedną dłonią róg rena, drugą - koniec gałęzi. Jej nogi były już zanurzone do połowy ud. - Dawaj, Saana! Do przodu! Co się tak grzebiesz! - pokrzykiwałem, żeby dodać jej otuchy. - Spóźnimy się przez ciebie na kolację! 80 Za plecami miałem krzak, ściskałem go, żeby gałąź nie wciągnęła mnie w topiel. Wydawało mi się, że krzak mi pomaga, cofając się wolno, ale stanowczo. - Dasz radę... - szeptały jego listki. - Na pewno... Rozległo się głośne cmoknięcie i Saana wyskoczyła, od razu obydwiema nogami, w samych skarpetach. Leżała, rozpłaszczona, na brzuchu, jej kalosze połknęło bagno. - Nie ruszaj się! - krzyknąłem. Trzymała się teraz tylko rena. Miko wolno i ostrożnie wyciągał ją z grzęzawiska. W pewnej chwili wyprostował się, a Saana puściła jego rogi. Usiadłem obok niej. Chwyciła mnie za kolano, jakby wciąż bała się być bez żadnego oparcia. - Są dobre i złe drzewa, wiesz? - spytałem po chwili. - Tak samo jak może być dobra i zła woda, dobry i zły ogień, i zwierzęta... - I słońce? - Podniosła na mnie umorusaną buzię. - Nawet słońce... - Przypomniało mi się, jak tatuś czytał nam książkę o pustyni. Słońce niszczyło na niej życie. Było ciemno i mgliście. Po lesie niosło się wycie wilków. Przytulaliśmy się do sie- bie wszyscy troje, zagubieni, pod niskim niebem bez gwiazd. - Zostaną po nas tylko białe kości - powiedziała Saana. • m * 81 - Żaden wilk nie zeżre takiej zabłoconej kurtki jak twoja... - próbowałem żartować przez ściśnięte gardło. Ren westchnął, a potem prychnął niespokojnie. - Musimy uciekać, Miko. Wszystko jedno gdzie... - Zaraz... - Saana puściła moją rękę. - Spróbujmy jeszcze raz... To zaklęcie, którego uczyła nas babcia... To z wiatrem... Pamiętasz? Przypomniało mi się, jak pomógł nam deszcz piasku, zasypując ogniste potwory. Możemy spróbować. Niewiele innego zostało nam do zrobienia. Wycie było coraz bliższe, otaczało nas, wilki zacieśniały pierścień. Podniosłem z ziemi dwa patyki i uderzyłem je o siebie, na krzyż. A Saana kłaniała się na cztery strony świata, mamrocząc tajemnicze słowa. A potem ona waliła w patyki, a ja zaklinałem wiatr. Pierwszy podmuch był ledwie wyczuwalny. Drugi rozwiał nam włosy. - Miko... - Poklepałem go po boku. Przysiadł natychmiast. Siedzieliśmy już na jego grzbiecie, gdy przyleciał trzeci. Uderzył nas w plecy, popędzając rena do galopu. Popychał nas, wskazując drogę. Śmigaliśmy między ścianami lasu, ścieżki rozwijały się przed nami jak nitka ze szpulki, wycie wilków cichło w oddali, już tylko było słychać zziajany oddech rena i stukot jego kopytek. Wiatr był cichy, ale nieustępliwy. Stanowczo pchał nas w obranym przez siebie kierunku, Miko poddawał mu się z zadowoleniem. 83 \ Najpierw zobaczyliśmy małe światełko, < tem zarys domu i sauny. - Dziękujemy... - szepnąłem, a p< krzyknąłem to głośno, z całych sił, wszyscy, którzy powinni, to usłyszeli. Staliśmy w gorących oparach sauny, a musia grzmociła nas rózgami. Mocnie zwykle. - Przez miesiąc nie wolno wam wychc poza ogrodzenie! - wykrzykiwała gniewn - Niedługo zaczną mieć na nich oko skrz - Tatuś przeciągnął się leniwie na najwy: półce. Pot spływał z niego cienkimi stn czkami. - Wiecie, że wszędzie ich pełni zwrócił się do nas. Siedzieliśmy już na łc ze spuszczonymi głowami. - Szczeg( przed Bożym Narodzeniem... Jeśli coś będzie nie tak, Święty Mikołaj na pewn< o tym dowie... - dorzucił i puścił do nas oczko. - Trzeba pozalepiać wszystkie dziury przy podłodze... - szepnąłem do Saany, k szliśmy pod prysznic. - Nie znoszę, jak mnie ktoś podgląda. 84 o - O, kurczę... - szepnęła Saana i zamarła bez ruchu. Owsianka z jej łyżki skapyv wolno na podłogę. Spod starego kredensu wystawała czerwona czapeczka, kawałek brody i pęl nos. Podsłuchuje i podgląda, pomyślałem z niesmakiem. Zaraz mu powiem, 0 tym myślę. Pokazałem Saanie na migi, co chcę zrobić i przyłożyłem palec do ust. - Wezmę konfitury... - oznajmiłem głośno i wstałem od stołu. - Dodamy sobie owsianki. Podszedłem do kredensu, zauważyłem, że mały cofnął się troszkę, ale nie bardzo. Otworzyłem drzwiczki, wyjąłem słoik, a potem pochyliłem się szyi 1 złapałem go za brodę. Po chwili mogłem obejrzeć szpiega w całości. Nie różnił się specjalnie niczym od innych skrzatów, które zapełniały dom, wyła; z każdej dziury, przed Bożym Narodzeniem. - Nie wstyd ci? - spytałem, stawiając go przed nami na stole. Popatrzył łakomie na owsiankę, oblizał się i przełknął ślinę. Saana podsunęła mu skwapliwie swój talerz. Jeśli nawet nie mógłby w nim pływ to na pewno moczyć nogi. - Poczekaj... - Wyjąłem maleńką miseczkę, w której mamusia podaje chrzan i v\ łem do niej dwie łyżki owsianki. Z mojej porcji, rzecz jasna. Wskazał na konfitury. Dodałem jedną wisienkę, ociekającą sokiem. 86 - On jest chyba niemową... - zaniepokoiła się Saana. Znalazłem najmniejszą łyżeczkę, jaką mieliśmy w domu, a skrzat rzucił się na jedze- nie, jakby głodował od wielu dni. - Może dokładkę? - Saana próbowała zmniejszyć zawartość swojego talerza. - Nie, dziękuję... - Głos miał skrzypiący jak źle naoliwione drzwi. - Ale byłeś głodny... - Pokręciłem głową. - Niektóre dzieci wysypują dla skrzatów okruszki pod ścianą. A inne zalepiają im przejścia i utrudniają pracę... - Spojrzał na nas surowo. - Ładna praca... - mruknąłem. Wcale mnie nie zawstydził. - A żebyś wiedział... - Zaczął czyścić kubrak. Widać było, że mamusia zapomniała posprzątać pod kredensem. - Skąd Mikołaj ma wiedzieć, komu należą się prezenty, a komu nie? On jest jeden, a nas... ho, ho... - Zamachał rękami. - My jesteśmy bardzo grzeczni, prawda, Aslak? - Saana uśmiechała się do skrzata przymilnie. - A może chcesz samych konfitur? - pod- lizywała mu się. Kiwnął łaskawie głową, podjadł sobie troszkę i wytarł serwetką posklejane syropem wąsy. - Nie jestem przekupny, ale możecie mnie czasem poczęstować tym i owym... - rzucił niedbale. - Zresztą, nie tylko mnie. Jest nas tutaj... 88 - zmarszczył i tak już pomarszczone czoło i zaczął liczyć na palcach. - Pięciu... - Zapraszamy na śniadanie! - Ucieszyłem się. - Mamy codziennie pyszną owsiankę... - To dlaczego jej nie lubicie? - Przyglądał nam się z ciekawością. - My nie... - zaczęła niepewnie Saana. Usłyszeliśmy zbliżające się kroki. Mama weszła do kuchni i aż klasnęła w ręce na widok skrzata. - Kogo widzę?! - ucieszyła się. - Czy ty czasem nie masz na imię Markku? - Markku to mój brat... - skrzypnął. Mamusia nalała sobie pełen kubek kawy i przysiadła na krześle. - Przyjaźniłam się z nim w dzieciństwie... - Uśmiechnęła się trochę do niego, trochę do nas, a trochę do swoich wspomnień. - Myślisz, że oddawała mu też owsiankę? - zastanawiałem się, gryząc ołówek. - Mamusia? - Spojrzała na mnie Saana. - Chyba nie... Ja też nie mogłem sobie tego wyobrazić. Był najwyższy czas przygotować list do Świętego Mikołaja. Siedzieliśmy przy kominku rozmawiając o tym, co chcielibyśmy dostać. - Może pociąg? - przyszło mi nagle do głowy. Saana zamrugała oczami. - Moglibyśmy poprosić Mikołaja o pociąg - wyjaśniłem cierpliwie. 89 - Jeszcze jeden? - zdziwiła się moja siostra i spojrzała na szafkę z zabawkar - E tam. Nie taki. Prawdziwy! - zapalałem się coraz bardziej. Widziałem już motywę z wielkimi kołami, ciągnącą jeden wagon wzdłuż brzegów jeziora. - Tu nie ma szyn... - zaczęła tłumaczyć mi Saana, jakbym tego nie wiedział i... dzieci nie prowadzą pociągów... Czasem, kiedy się tak wymądrzała, miałem ochotę ją trzepnąć. - Zamówilibyśmy z szynami i maszynistą. Albo tatuś by prowadził. Jak prowadzić hydroplan i motor, to na pewno pociąg też... Zamierzałem już zacząć rysować lokomotywę, gdy Saana powiedziała: - Ja to bym chciała mieć karuzelę... Aż westchnąłem z zazdrości. - No dobrze - zgodziłem się od razu. - Niech będzie karuzela. Był niezbyt silny mróz, śnieg padał gęsty, równy, wielkimi płatami. Na pn jechałem na nartach ja, za mną Saana, a na końcu szedł tatuś z siekierką. Od do czasu zsuwały się z gałęzi na ziemię z cichym szelestem białe poc Odbijałem się mocno kijkami, żłobiąc w świeżym śniegu dwie koleiny. - Hej, Aslak! - dobiegło mnie wołanie taty i odwróciłem głowę. Stał razem z J przy smukłym świerku. - Myślę, że ten będzie dobry! Wyobraziłem sobie drzewko całe w bombkach, łańcuchach, światełkach kierkach. Musimy jeszcze pomalować orzechy złotą farbą, zrobić z papieru | 90 /vkami. i już loko- a. jział. - No Jak umie i przedzie Od czasu poduchy. n z Saaną ach i cu- eru pawie oczka, a z wydmuszek i waty brodatych łysielców. Ogrom pracy, jaki nas czekał, oszołomił mnie na tyle, że zastygłem bez ruchu, wgapiony w choinkę. Nagle śmignęła tuż obok srebrzysta wiewiórka, strącając puchową chmurę wprost na mój nos. - Aslak!!! - wrzasnęła Saana. - Co z tobą? - Zbliża się burza śnieżna! - krzyknął tatuś. - Musimy zaraz wracać! Ruszyłem w ich stronę. Zerwał się wiatr, zadymka była coraz większa. - Rąbiemy? - spytał tatuś, a ja pokiwałem głową. Trochę było mi żal drzewka, ale wiedziałem, że tatuś znał się na lesie i wybierał zawsze takie choinki, które i tak powinny być wycięte. Kiedy leżała już w poprzek ścieżki, przez wycie wichury usłyszeliśmy zbliżający się dzwoneczek. - Miko! - ucieszył się tatuś. - Coś mi się wydaje, że chcesz mi pomóc nieść tego świerczka... Ren przystanął, pochylił się i zaczął oglądać drzewko. - Mam pomysł! - krzyknąłem do Saany, zmagając się z wiatrem. Wiał nam teraz prosto w twarz. - Jedną choinkę będziemy mieli w domu, a drugą na dworze! - Wskazałem na rena. Kroczył wolno, z czubkiem świerka między rogami. Chyba mnie nie usłyszała. Kłęby śniegu wirowały wokół jak oszalałe, cały świat stał się żywą kulą bieli, dobrze, że mieliśmy blisko do domu i że byliśmy razem. * * • 91 - Weźmiemy stare lampki i zawiesimy mu na rogach... - tłumaczyłem w saunie. - A potem przeciągniemy z domu długi sznur, włączony do kontaktu, a Miko będzie stał nieruchomo za oknem i świecił? - Oczy Saany przypominały dwa spodki. - Głupia jesteś... - Obraziłem się i wdrapałem na najwyższą półkę, gdzie pocił się tatuś. - Można to załatwić inaczej... - Roześmiał się. - Kupię specjalną bateryjkę. Zobaczymy tylko, czy Miko nie będzie miał nic przeciwko takiej dekoracji... - Jestem pewien, że będzie zadowolony! - powiedziałem z przekonaniem. I miałem rację. Wieczór wigilijny był dokładnie taki, jaki powinien być. Spokojny, zimny i jasny od gwiazd. Śnieg lśnił i migotał, a Miko kroczył dumnie dookoła domu, świecąc kolorowymi lampkami. Chodziliśmy za nim, wypatrując Mikołaja. Na jednym oknie naszego domu wisiała czerwona gwiazda betlejemska, z żarówką w środku, a przez drugie można było patrzeć na pięknie nakryty stół i choinkę. - Hej, dzieciaki! - Drzwi otworzyły się gwałtownie. - Chyba go przegapiliście... \ #?» 92 t « Jk ; -? /, To niemożliwe, pomyślałem, a Saana powiedziała to głośno. - Zajrzyjcie pod choinkę! - zaproponował tatuś. - Kolacja gotowa! - krzyknęła mamusia, stając obok niego w progu. Dostaliśmy nowe narty: ja zielone, a Saana różowe, książki i słodycze. - Nie jesteście zadowoleni? - Tatusiowi było przykro. Nie wiadomo dlaczego, w końcu to nie on przynosił prezenty. - Jesteśmy... - Westchnąłem. - Tylko że my... no... zamawialiśmy coś innego... - dorzuciła Saana. - Wszystko przez tego skrzata... - Zgrzytnąłem zębami. - Pewnie dostawał za mało owsianki! - Co takiego? - zdziwił się tatuś. Popatrzyliśmy po sobie z Saaną i spuściliśmy głowy. - Potem ci wytłumaczę. - Uśmiechnęła się mama i klasnęła w ręce. - Siadajcie do stołu, bo zupa stygnie! - To są naprawdę bardzo ładne narty... - powiedziałem tatusiowi. - Nigdy ład- niejszych nie widziałem. - I przytuliłem się do niego mocno, żeby mu już nie było przykro, nawet bez powodu. A potem jedliśmy kolejne dania, a brzuchy zaokrąglały nam się coraz bardziej i bardziej. - Pora na kolędy! - przypomniała mamusia i od razu zaczęła śpiewać. 94 aczego, za mało ajcie do )dy ład- nie było bardziej Chcieliśmy do niej dołączyć, ale jakiś dźwięk zakłócał jej śpiew, był coraz głośniejszy i głośniejszy, aż zakończyła kolejną zwrotkę i umilkła, zasłuchana. Cały świat rozbrzmiewał dzwoneczkami. Mikołaj siedział rozparty w wielkich saniach, a obok niego piętrzyły się worki. Miał purpurowy płaszcz, obszyty białym futrem, długą brodę i wysokie buty. Trzymał ? * • • m m 95 lejce, a sześć olbrzymich renów grzebało niecierpliwie w śniegu kopytami. Miko stał obok, obwąchiwał ich pyski, a może całował je na przywitanie... - O rany... -jęknęliśmy z zachwytu. Wszyscy czworo. - Zapraszamy na pierniczki! - Mamusia wybiegła na śnieg w samych bamboszach. - I na grzane wino! - zawołał tatuś. - Dziękuję, ale jestem spóźniony! - Mikołaj potrząsnął energicznie głową, aż zsunął mu się kaptur. Staliśmy bez słowa, ściskając się z Saaną za ręce, a on patrzył na nas uważnie spod krzaczastych brwi. - No dobrze - powiedział wreszcie i roześmiał się na całe gardło. - Niech wam będzie, urwisy! Szarpnął za lejce, dzwoneczki rozdzwoniły się dźwięcznie i sanie ruszyły. A w miejscu, gdzie przed chwilą stały, zjawiła się karuzela. - O rany... - powiedzieliśmy znów chórem. We czwórkę. A potem ubraliśmy się ciepło i każdy z nas wybrał dla siebie drewnianego zwierza- ka. Ja dosiadłem wielbłąda, tatuś prosiaka, mamusia łabędzia, a Saana osiołka. Rozległy się dźwięki wesołego walca i karuzela ruszyła. Miko biegł obok nas, jakby się bał, że mu uciekniemy i nie będzie już mógł nas nigdy dogonić, a my machaliśmy do niego, unosząc się coraz bliżej i bliżej do gwiazd. • « 96 cc +• o CO CC c co co CD O -9 E Bałwan, którego lepiliśmy od rana, miał pękaty brzuch, guziki, rózgę pod pachą, a na głowie niebieski garnek. - Czego mu jeszcze brakuje... - zastanawiała się Saana. Bałwan uśmiechał się paty- czkowate - Nie ma nosa! - wykrzyknęła i ruszyła do domu. - Przynajmniej nie będzie miał kataru - rzuciłem za nią. Zadźwięczał dzwoneczek. Miko obejrzał bałwana, chwilę żuł jego rózgę, ale bez apetytu, a potem zapatrzył się w niebo. Na szarogranatowej kopule pulsowało światło. Wiło się, rosło i malało na przemian. - To zorza polarna, wiesz? - wyjaśniłem renowi. - Ale kolorowa... - Obok nas stanęła Saana z marchewką w ręku. Miko natychmiast przestał się interesować niebem. - To miał być nos... - protestowała Saana, ale już było za późno. Światło rozlewało się coraz szerszą smugą, ogarniało pół nieba, wyglądało to tak, jakby ktoś wylał jednocześnie kilka kubłów farby, a one mieszały się ze sobą nieustannie, nie mogąc się zdecydować, który kolor ma sąsiadować z którym. - Marchewki mu żałujesz? - oburzyłem się. - Dzisiaj są też jego urodziny... Dostaliśmy go równo rok temu... Zorza utworzyła wstęgę, wirowała coraz bliżej nas, cofnąłem się odruchowo, a Saana schowała się za moimi plecami. « * 98 Wstęga zataczała kręgi, wiązała się w wymyślne węzły i kokardy. Jeden z jej końców zawisł nad naszym kominem. - Chcesz się z nami pobawić? No, dobrze... - mruknąłem. Wspinałem się po drabinie na dach, niosąc pusty worek. Sypały się z niego resztki siana: znalazłem go w składziku, obok zagrody Miko. - Po co tam wchodzisz?! - krzyczała Saana. Dach był trochę oblodzony, usiadłem na nim okrakiem. Zorza wisiała tuż przed moim nosem. Chwyciłem ją i pociągnąłem mocno. Była śliska i chłodna. Próbowała mi uciec, ale wsuwałem wstęgę po kawałku do worka, przytrzymując otwór kolana- mi, żeby się nie wymknęła. - Co chcesz z nią zrobić? - Saana aż przytupywała po śniegu z emocji. Miko też nie odrywał ode mnie wzroku, nawet bałwan gapił się, zdumiony, węgielkami oczu. - Zamknąć... - Nie miałem dużych planów, chciałem ją tylko uwięzić w worku, żeby nas nie straszyła. Oparłem się plecami o komin, koniec zorzy był wyjątkowo ruchliwy, wywijał się jak jaszczurka. Wyjąłem z kieszeni sznur i kiedy ostatni blask zniknął w czeluści, za- wiązałem worek. Od razu zaczął podskakiwać i wyginać się na wszystkie strony, jakby siedziało w nim wiele ruchliwych zwierzątek. Trzymałem go z coraz większym trudem. - Łapcie! * * 99 Patrzyłem, jak spływa w dół, bardzo wolno, chwiejąc się na wietrze, niczym prze- dziwne pióro olbrzymiego ptaka. I ląduje na rogach Miko. Najpierw wyśliznął się złoty wąż, po nim zielony, zaczęły rozwijać się w wachlarz... - Trzymaj ją!!! - wrzasnąłem. Saana chwyciła zorzę. Widziałem, jak się z nią szarpie, a potem, jak unosi się, wczepiona w kolorową smugę. Jak Miko próbuje zatrzymać ją rogiem i leci za nią. Zerwałem się, nogi ześlizgiwały mi się po dachu, Saana przeleciała obok, zanim zdążyłem ją chwycić... - Miko... - Trzymałem go z całych sił, moje nogi dyndały w powietrzu, ziemia oddalała się w zawrotnym tempie. - Trzeba było ją puścić! - krzyknąłem do Saany. - Nie mogłam! - Dotarło do mnie poprzez świst wiatru... - Jestem jak przylepiona. Wszyscy jesteśmy przylepieni. Rozluźniłem trochę uścisk - nic się nie zmieniło. Ona ma rację... Sprawiało to wrażenie, jakby siły ciążenia tu nie działały. Jedyną siłą było światło - pędziło przed siebie, wlokąc nas jak ogon. Zerknąłem w dół i zakręciło mi się w głowie. Lecieliśmy nad łańcuchem jezior, pokrytych plamkami wysp. Wszystko było mniej lub bardziej szare, bardziej domyślałem się, co jest pod nami, niż widziałem naprawdę. Od czasu do czasu przebłyskiwały pojedyncze światełka: wyobrażałem sobie małe domki, rodzinę przy kominku. m, • 101 - Gdzie lecimy?! Nie wiem, dlaczego liczyłem, że światło zareaguje na moje pytanie. W jakikolwiek sposób. Że da mi znak. Pędziliśmy jednak wciąż i wciąż przed siebie, chwilami wydawało mi się, że zasypiam i zamykałem oczy. Może miałem nadzieję, że to tylko sen. Że kiedy otworzę oczy, obudzę się w naszym pokoju. I dostanę urodzinowy prezent. - Aslak... - usłyszałem Saanę i ocknąłem się z odrętwienia. Przed nami, w dole, leżało jezioro blasku. Złociło się i migotało, przez moment myślałem, że to druga zorza zmierza nam naprzeciw. Stopniowo blask rozdzielił się na tysiące drobinek. Zbliżaliśmy się do nich, zobaczyłem duże domy, samochody i oświetlone ulice. Nigdy nie byłem w takim wielkim mieście. - Pewnie to Helsinki - powiedziała Saana. Zorza wisiała tak nisko, że widać było dachy, a nawet ludzi. Poczułem, że Miko zaczyna wiercić się i niecierpliwić, do tej pory leciał nieruchomo. Jego kopytka drżały, jakby przygotowywał się do biegu. - Nie lubisz latać? - szepnąłem, a on potrząsnął łbem. Był smutny. Chciałem powiedzieć mu coś miłego, ale nie zdążyłem. Nie było już zorzy ani świateł miasta. Byliśmy w wesołym miasteczku. Cichym i opuszczonym. Lśniły oświetlone księżycem nieruchome karuzele i diabelskie młyny. 102 Nad pociągiem strachów bielała tarcza zegara. Jak drugi księżyc. - Mamy już siedem lat... - powiedziała Saana. Jej głos lekko drżał. Zegar zaczął wybijać północ. Nie przebrzmiało dwunaste uderzenie, gdy rozległ się przeraźliwy zgrzyt, a my znaleźliśmy się w zamkniętym krzesełku pociągu, który natychmiast ruszył. Przez moment widziałem jeszcze Miko, próbował biec za nami, póki nie wjechaliśmy w ciemny tunel. Wiatr rzucał na wszystkie strony wagonikiem, wczepialiśmy się w poręcz przed nami, żeby nie wypaść. - Aslak!!! - pisnęła Saana. Jej pisk zmieszał się z innym, cieńszym, przejmującym do głębi. Na horyzoncie fosforyzowała plama księżyca. Wisiało na niej coś, co przypominało odwrócony parasol. Ruszył prosto ku nam, c? a może to my wpadliśmy na niego? Poczułem na twarzy muśnięcie błoniastych skrzydeł. Saana krzyczała i machała rękami. Nietoperz wplątał jej się we włosy. Wagonik zachybotał gwałtownie, rozhuśtany prądem zimnego powietrza, nietoperz oderwał pazurki i poszybował z piskiem. Pędziliśmy, obijając się od czasu do czasu o ściany tunelu, Saana ściskała mnie za rękę coraz mocniej i mocniej. 103 - Nie bój się... - Starałem się, żeby mój głos brzmiał normalnie, chociaż chciało mi się płakać. Usłyszeliśmy zbliżający się odgłos mlaskania i drogę zagrodził nam biały troll. - Mniam, mniam, mniam, mniam! - Machał nam przed nosem łychą, tym razem nie miałem niczego, żeby mu ją wytrącić. Pochylił się, Saana chwyciła go za brodę, trzasnęło, a jej został w ręku sopel. Olbrzymi. - Mniam, mniam... - Troll wyciągnął łapę. Powiało takim zimnem, że zadzwoniłem zębami. - Masz! - Saana wypuściła sopel, gdy próbował go złapać, wagonik przeleciał nad jego głową. - Mniam, mniam, mniam, mniam! - Zewsząd wyskakiwały małe trolle, było ich z każdą chwilą więcej. Wszystkie miały dwa nosy, którymi poruszały jak węszące jamniki. Szczypały nas pazurkami z lodu, czepiały się krzesełek, wykrzywiały paskudnie. Tunel zwęził się tak, że odpadły z piskiem. Pędziliśmy przed siebie w pustce i ciszy. Ciemność rozproszyło sine światło. Potężniał w nim czarny lej. Wyginał się w pod- muchach wiatru, był coraz bliżej. - Trąba powietrzna... - powiedziałem przez ściśnięte gardło. • • ?> ? 104 - Myślisz, że dostaniemy rybę? - Saana spojrzała mi w oczy. Zanim otworzyłem usta do krzyku, wagonik dostał się w oko cyklonu. Kręciliśmy się dookoła własnej osi, coraz szybciej i szybciej, nagle wszystko stanęło w miejscu, oprócz dorodnego łososia, który przeleciał wolniutko, a może przepłynął? Zbliżała się do nas zwartą ścianą woda, nie mieliśmy gdzie się schronić, zaczerpnąłem powietrza... Nie była mokra. Próbowałem sobie przypomnieć, jak to było z nami. Ze mną i z Saaną. I z renem. Wszystko to już jakoś się zdarzyło... Gdybym pamiętał... Wagonik zatonął we mgle. Szarej i lepkiej. Zabrzmiała harfa. - Nie bój się... - powtórzyłem, nie wiem który raz. Nacken był tuż tuż. Dookoła falowały jego długie włosy. Słodkie dźwięki ucichały z wolna, stopniowo inny odgłos wypełniał tunel. Rósł i potężniał. Zobaczyłem tęczę. Saana spojrzała na mnie ze zdumieniem. - Zasłoń twarz... - rzuciłem w pośpiechu, a już rój komarów otoczył nas chmurą. Było coraz cieplej. . • 105 Rozpiąłem kurtkę. Przed nami zamajaczyło światło. Rozpraszało ciemności, odetch- nąłem głęboko, a Saana puściła moją rękę. Słońce? Jarzyło oślepiającym blaskiem. Usłyszeliśmy koci płacz, niósł się głośną skargą. - Przestań! - krzyknęła Saana. - Oddaliśmy ci złoto! Zegar przytoczył się jak piłka wprost do naszych stóp. Jego wskazówki biegały to w przód, to w tył. Bardzo szybko. Kiedy znieruchomiały, popa- trzyliśmy po sobie z Saaną. - To niemożliwe... - powiedzieliśmy jednocześnie. - On musi być zepsuty... - uspokajałem ją. Jej twarz wydała mi się trochę inna. Jakby starsza. - Aslak... - Ona też wpatrywała się we mnie ze zmarszczonymi brwiami, póki nie otoczyły nas znów ciemności, pełne szumów i szeptów, zawodzeń, śmiechów i niespokojnej ciszy. Wagonik wplątał się w wirujące konary, próbowały go zatrzymać, w oddali wyły głodne wilki. 106 <ę. Przed światło. , odetch- ściła moją argą. łoto! tóp. Jego ały, popa- i, póki nie śmiechów ddali wyły - Nie chcę... - szepnęła Saana. - Trzymaj mnie mocno... Boi się bagna, pomyślałem. Nawet teraz... Wiatr popychał nas wciąż naprzód, pędziliśmy na złamanie karku, wagonik turkotał po niewidzialnych szynach, w górę i w dół, kilkakrotnie zakręcał. Poczułem śnieżny powiew, zapach sosen i jeziora. A potem świat rozdzwonił się dzwoneczkami. Zobaczyliśmy sanie Świętego Mikołaja, zaprzężone w sześć renów. I karuzelę. - Warto by się przesiąść... - powiedziałem, a Saana uniosła się z krzesełka. - Skaczę na wielbłąda... Saana siedziała już na osiołku. Kręciliśmy się przy dźwiękach starego walca. Spojrzałem na pustego łabędzia przede mną i zrobiło mi się smutno. Karuzela zatrzymała się. Rozejrzałem się dookoła i poczułem, jak coś ściska mnie za gardło. Chciało mi się śmiać i płakać. I trochę tańczyć. Byliśmy w ogrodzie, przed domem stali nasi rodzice. I Miko. Wszyscy byli starsi. Będę wiedział o ile, kiedy policzę świeczki. Bo tego, że torty stoją na stole, byłem pewny. Złączone brzuszkami, w kształcie ósemki, jak zwykle. Na niebie migotała zorza. 107 Spis rzeczy Księżycowy rebus Biały troll Latający łosoś Podwodny potwór Tęczowa grota Kocie złoto Żywy las Święty Mikołaj Zorza polarna • • • • * • Jeśii lubisz fantastyczne przygody i niespodzianki, ta książka jest właśnie dla Ciebie! Za kołem polarnym rozciąga się egzotyczna kraina, zwana Laponią. Lasy, bagna, jeziora i złotodajne rzeki tętnią życiem tysięcy stworzeń. Czasem z lasów wyglądają trolle, bagna wabią tajemniczymi kwiatami, a z jezior rozlegają się dźwięki harfy. Jesienią i zimą Laponię pokrywa śnieg, a ciemności rozprasza jedynie światło księżyca i zorzy polarnej. W Wigilię Bożego Narodzenia Święty Mikołaj wyrusza saniami zaprzężonymi w reny z podarunkami dla dzieci na całym świecie. Jeśli chcesz do niego napisać, oto adres: Joulupukki, Korvatunturi, Finland. Zapraszamy Cię w niezapomnianą podróż na Północ! Anna Onlchimowska autorka kilkunastu książek dla dzieci młodzieży, wielu sztuk teatralnych, jureatka licznych prestiżowych nagród krajowych i międzynarodowych. 02-792 Warszawa 78, skrytka 28 Tom Paxal - popularny fiński pisarz, dramaturg, scenarzysta filmowy. Pisze dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Jacek Santorski & CO WYDAWNICTWO ISBN 83-86821-64-7 9 8838 8 1648 >