Tom Clancy Martin Greenberg POWER PLAYS 2 SPRAWA ORIONA DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000 Przełożył Jarosław Kotarski Tytuł oryginału Tom Clancy's Power Plays: Shadow Watch Copyright C 1999 by RSE Holdings, Inc. All rights reserved Copyright C for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2000 Redaktor Błażej Kemnitz Opracowanie graficzne Jacek Pietrzyński PODZIĘKOWANIA Chciałbym podziękować Jerome'owi Preislerowi za pomysłowość i nieoceniony wkład w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za pomoc należą się także Marcowi Cerasiniemu, Larry'emu Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi i Tomowi Mallonowi, wspaniałym ludziom z Penguin Putnam, a szczególnie: Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi. Dziękuję Dougowi Littlejohnsowi, Kevinowi Perryemu i reszcie zespołu pracującego nad Sprawą Oriona, jak również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertainment. Jak zawsze dziękuję też mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi Gottliebowi z William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy, moi czytelnicy, musicie ocenić wynik naszego wspólnego wysiłku. Tom Clancy Wydanie I ISBN 83-7120-966-5 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: rebis@pol.pl www.rebis.com.pl Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 879-38-88 * * * 1 CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH im. J. F. KENNEDY'EGO, PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 15 KWIETNIA 2001 Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się wyjaśnienie tego, co wydarzyło się na stanowisku startowym, Annie wciąż doskonale pamiętała, jak wszystko, co dotąd przebiegało doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając podniecenie i oczekiwanie w horror i zmieniając na zawsze jej życie. Astronautka, gwiazda mediów, modelka, matka - wszystkie szufladki, w których dotąd umieszczał ją świat, pozostały takie same. Ale zbyt dobrze znała siebie, by wątpić, że Annie Caulfield, która żyła przed katastrofą, i Annie Caulfield, która w końcu powstała z popiołów, to dwie nader odmienne kobiety. Rankiem panowały idealne warunki do startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana temperatura i czyste błękitne niebo aż po wschodni brzeg wyspy Merritt. Stanowisko 39A, położone nad morzem, tonęło w promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli Startowej wyglądała niczym pocztówka lub folder turystyczny reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda, jakiej ciągle życzyli sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu. W przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku przebiegały idealnie. Nie było żadnych falstartów czy frustrujących, wykrytych w ostatniej chwili usterek powodujących przerwanie odliczania, a czasami wymuszających odwołanie startu. Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i pół godziny przed odlotem, wraz z resztą zespołu zarządzającego misją i innymi oficjelami z NASA, Annie odprowadziła swoją załogę (zawsze tak określała załogi, które nadzorowała) do pojazdu, który miał ich przewieźć na stanowisko startowe. Przy tej okazji, jak zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali zatrudnieni przez NASA specjaliści z agencji reklamowych. Mimo to zaskoczyła ją liczba czekających przed wejściem dziennikarzy i reporterów oraz mikrofonów w kudłatych osłonach, które wyglądały niczym przerośnięte gąsienice. Był nawet ktoś z jednej z sieci telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne - Gary Jakoś-mu-tam, który zaciągnął ją przed kamerę, by wygłosiła komentarz. Gdyby się wcześniej nad tym zastanowiła, przygotowałaby się na coś podobnego - NASA poważnie traktowała współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu usilnie nalegano. Podobnie zresztą jak w pewnym stopniu na mianowanie jej koordynatorem astronautów, co było całkiem wysoką pozycją w hierarchii agencji. Obliczono to na przyciągnięcie większego niż zwykle tłumu dziennikarzy. Zgodziła się na taką rolę, mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez reklamę. Wysłanie w przestrzeń pierwszego modułu laboratoryjnego ISS, jak w skrócie określano międzynarodową stację kosmiczną, opóźniło się znacznie z powodu problemów finansowych. Na orbicie znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało zostać połączone laboratorium, a za dwa tygodnie zaplanowano wystrzelenie z rosyjskiego kosmodromu w Kazachstanie drugiego modułu badawczego. Nie licząc politycznych korzyści, czyli konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem, te dwa starty decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w badaniach kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na szczegóły, ignorując całą wrzawę otaczającą misję. Był to dla niej największy z dotychczasowych krok ku realizacji marzeń, które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały, gdy dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy tej stacji wymaże w końcu winę i ból, które dotąd w niej przeważały. Co prawda, stanowiły niejako produkt uboczny, ale dręczyły ją od dawna. Nie był to jednak czas ani miejsce na rozmyślania o własnych problemach, toteż odsunęła je od siebie. Stała przed wejściem do kompleksu startowego 39 i obserwowała pułkownika Jima Rowlanda oraz resztę załogi Oriona wsiadających do srebrzystego, przypominającego autobus pojazdu z błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć historię, więc choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi. Byli jej grupą treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich. Na zawsze wrył się jej w pamięć obraz Jima, który zatrzymał się przed wejściem do pojazdu i przyjrzał tłumowi, szukając jej twarzy. Był dowódcą lotu, przystojnym i energicznym mężczyzną, który zdawał się pulsować pewnością siebie i entuzjazmem. Ale w tej chwili nie miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli razem kurs astronautów. W tej chwili przepełniała go niecierpliwość, którą w pełni mógł zrozumieć jedynie ten, kto widział Ziemię z wysokości dwustu pięćdziesięciu mil. Marchewka ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała go w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego warg. Tekst był stary - z czasów szkolenia w Houston - i dotyczył twarzowego koloru skafandrów, w które od lat ubrani byli wszyscy astronauci w trakcie startów i lądowań. Uśmiechnęła się, wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś choć raz znalazł się w przestrzeni, nigdy nie przestawał za nią tęsknić. Nigdy. - Terra nos respuet - odparła, wolno wymawiając słowa. W dowolnym tłumaczeniu, które wymyślili dość dawno, motto szkoły brzmiało "Wypluła nas Ziemia". Jim uśmiechnął się szerzej i zasalutował jej zawadiacko, po czym odwrócił się i wsiadł do pojazdu. Za nim podążyli kolejno pozostali członkowie załogi. Niedługo potem Annie uznała, że jej funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się dziennikarzom. Zjadła lekkie śniadanie w bufecie i poszła do pokoju startowego przydzielonego do obsługi Oriona. W centrum były cztery takie olbrzymie pomieszczenia, a z każdego można było kierować operacją od etapu testów do startu promu. Później funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol komputerowych oddzielonych niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach wychodzących na płytę startową, robiła wrażenie nawet wtedy, gdy nie było w niej nikogo. W takie dni jak ten, kiedy pełno w niej było kontrolerów, techników, oficjeli z NASA i zaproszonych na uroczystość startu VIPów, Annie wydawało się, że sama atmosfera jest elektryzująca. Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą nazwą przestrzeni wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli agencji, których obecność z punktu widzenia procedury startowej była zupełnie nieistotna. Zauważyła, że siedzący po prawej mężczyzna posłał jej zaintrygowane spojrzenie z gatunku: "Na jakiej to reklamie widziałem twoją twarz?" Przyzwyczaiła się do takich spojrzeń, odkąd stała się sławna, lecz nagle zdała sobie sprawę, że przygląda się sąsiadowi niemal w ten sam sposób. Co prawda, niewielu biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie dziesięć lat, nie rozpoznałby założyciela i szefa UpLink International, jednej z najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także - co ważniejsze z punktu widzenia Annie - głównego wykonawcy międzynarodowej stacji kosmicznej. Mężczyzna wyciągnął ku niej dłoń ze słowami: - Przepraszam, że się przyglądam, ale to prawdziwy zaszczyt poznać panią, pani Caulfield. Jestem... - Roger Gordian. - Uśmiechnęła się. - Najsłynniejszy cywilny zwolennik naszego programu. Aha, wystarczy po prostu Annie. - No tak, imiona to tu zdecydowanie najpopularniejsza forma. - Wskazał na siedzącą po drugiej stronie uderzająco piękną brunetkę w doskonale skrojonym kostiumie. - Proszę pozwolić, że przedstawię pani mojego wiceprezesa projektów specjalnych Megan Breen. W taki czy inny sposób stoi generalnie za wszystkim, co nasza firma zdołała osiągnąć. Kobiety uścisnęły sobie dłonie i Megan dodała: - Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy będę negocjowała podwyżkę. Gordian mrugnął porozumiewawczo do Annie. - Biedna Megan musi się jeszcze sporo nauczyć o lojalności między byłymi myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś więcej niż humor. - Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - spytała. Gordian skinął głową. - Przez sowiecką rakietę typu Goa podczas przelotu na małej wysokości nad Khe Xanh. - Umilkł na chwilę. - Latałem od roku z 355. z Laosu, a następne pięć lat spędziłem w więzieniu Hoa Lo. - "Hanojski Hilton". Mój Boże, prawda. Czytałam, jak traktowano tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła, przypominając sobie detale. Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie określanym przez jeńców mianem "Hotelu Złamanych Serc". Pierwszy nazwali Zmiękczalnią, drugi - Pryszczatym. W Zmiękczalni bito nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się znaleźli. Pryszczaty nazwę zawdzięczał specyficznie położonemu tynkowi, który tworzył guzowate nierówności skutecznie tłumiące krzyki torturowanych. Ten oraz podobne wynalazki były spuścizną po Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się chce, ale trzeba przyznać, że na skolonializowanych obszarach Francuzi pozostawili wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec. Potrafiono w nich wymusić pożądane zmiany behawioralne u najbardziej nawet zatwardziałych i niepoprawnych osadzonych. Do takich należało właśnie więzienie Hoa Lo, czy słynna kolonia karna na Diabelskiej Wyspie przy wybrzeżu Gujany Francuskiej. Brutalna bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a Wietnamczycy okazali się wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni wykorzystali swą kolonialną spuściznę. - Ja też słyszałem o twoich przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się w Bośni po katapultowaniu z F-16 na dwudziestu siedmiu tysiącach stóp. Przeżyłaś chyba tylko dzięki łasce boskiej. - Dzięki łasce boskiej, kursowi przetrwania, radiotelefonowi i azbestowemu żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam pamięcią, a który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się z larw i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie każdy samolot wyposaża się w twój system naprowadzająco- rozpoznawczy GAPSFREE, jest znacznie mniej prawdopodobne, by jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja. - Przeceniasz moje zasługi, a nie doceniasz własnych. - Widać było, że poczuł się nieswojo. Czym prędzej zmienił temat, wskazując na salę. - Choć założę się, że zgodzimy się, że to rzeczywiście jest godne uznania. Annie, nieco zaskoczona, przytaknęła odruchowo. Jeśli się nie myliła - a gdy oceniała ludzi, myliła się raczej rzadko - miała właśnie okazję zobaczyć przebłysk autentycznej skromności swego rozmówcy. U kogoś takiego jak Gordian, czego nauczyło ją przebywanie wśród wysoko postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement. Uczyła się naturalnie na własnych błędach i nie były one najsympatyczniejsze. - To twój pierwszy start? - spytała. - W innej niż rola widza, tak. - Kiedy nasze dzieci były jeszcze dziećmi, przyjechaliśmy z Ashley, by z terenu przeznaczonego dla publiczności obserwować start Endeavora. To było spektakularne przeżycie, ale w porównaniu z obecnością w centrum startowym... - Drętwieją palce, a serce podskakuje - powiedziała ze zrozumieniem Annie. - Sądzę, że dla ciebie to też jeszcze nie rutyna - zauważył z uśmiechem. - I nigdy nie będzie. Po chwili Gordian wstał, widząc zbliżającego się administratora NASA Charlesa Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go na spotkanie z grupą osobistości przebywających w sąsiednim pokoju. - Co będzie dalej? - spytała Megan, pochylając się nad opuszczonym przez Gordiana fotelem. - Tyle się tu naraz dzieje, że trudno wszystko ogarnąć. Nie przejmuj się. Wysyłanie ludzi w kosmos to skomplikowany proces. Nawet astronauci nie pamiętaliby o wszystkim bez ściąg. A mają za sobą lata treningów i mnóstwo prób pocieszyła ją Annie. - Mówisz poważnie? O tych ściągach? - Przykleja się je na tablicy przyrządów - wyjaśniła. - Mały krok dla ludzkości, wielki dla rzepów. Klej może być zbyt słaby, więc nie używa się kartek samoprzylepnych, lecz folii z rzepami. - Zerknęła na zegarek. - Żebyś się lepiej orientowała, co nas czeka, do startu pozostała mniej więcej godzina i jak dotąd wszystko idzie dobrze. Zespół odprowadzający zamknął i zabezpieczył właz, a za chwilę opuści stanowisko startowe i uda się w rejon wycofania. Komputerowe sprawdzanie poprzedzające start rozpoczęło się wiele godzin temu, ale na pokładzie promu i tak jest mnóstwo przełączników, więc teraz załoga upewnia się, czy wszystkie znajdują się we właściwych położeniach. - Przyznam się, że zaskoczyła mnie liczba personelu w tej sali - powiedziała Megan. - Oglądałam już starty w telewizji i spodziewałam się licznej obsady, ale tu jest ze dwustu ludzi. - Niezły strzał - przyznała Annie. - Właściwie nieco więcej, około dwustu pięćdziesięciu. Ale to i tak połowa obsady z czasów, gdy startowały misje Apollo - wyjaśniła. - Jeszcze kilka lat temu potrzebowaliśmy o jedną trzecią więcej. Nowy sprzęt i oprogramowanie systemu kontroli startu pozwoliły skonsolidować całą operację i zmniejszyć liczbę operatorów. - Przepraszam, że wyszedłem w połowie rozmowy, ale Chuck chciał, żebym poznał jego zastępców - przeprosił Gordian, zjawiając się z powrotem. Dla kogo Chuck, dla tego Chuck, pomyślała Annie. Dla niej wciąż był to pan Dorset. Jak widać, nie wszędzie w NASA obowiązywała zasada mówienia po imieniu. Zapamiętała jednak, że nie powiedziała tego głośno, by nie urazić gościa. - Gdy cię nie było, wypytałam Annie o różne rzeczy - poinformowała go Megan. - Dowiedziałam się mnóstwa interesujących rzeczy. - W takim razie mam nadzieję, że jeszcze jeden żądny wiedzy uczeń nie sprawi zbytnich kłopotów - powiedział Gordian, siadając w fotelu. - W ogóle. - Annie uśmiechnęła się lekko. - Dopóki będziemy rozmawiali cicho, możecie pytać, o co tylko chcecie. Przez następne pięćdziesiąt minut to właśnie robili. Na dziewięć minut przed startem wstrzymano odliczanie i w sali zapadła cisza. Kontrolerzy czekali w gotowości, obserwując poczynania zespołu zarządzającego, który tworzyli wyżsi pracownicy agencji oraz inżynierowie odpowiedzialni za tę misję. Grupa odbywała cichą, lecz poważną naradę, a kilku jej członków sięgnęło po telefony przymocowane do pulpitów. - Wstrzymanie odliczania w tym momencie to także rutynowe postępowanie - wyjaśniła Annie, czując zaintrygowane spojrzenia rozmówców. - Pozwala astronautom i personelowi naziemnemu nadgonić opóźnienia w sprawdzaniu sprzętu i wprowadzić ostatnie poprawki, jeśli zachodzi taka potrzeba. W tym czasie członkowie zespołu zarządzającego podejmują ostateczne decyzje. Przed startem niektórzy chcą się jeszcze porozumieć z inżynierami z Houston. Kiedy każdy podejmie decyzję, głosują, by sprawdzić, czy osiągnęli konsensus. - Annie wskazała lekkie słuchawki leżące na jej pulpicie i dwa dodatkowe zestawy przeznaczone dla Gordiana i Megan. - Gdy ponownie zacznie się odliczanie, możecie je nałożyć. Będziecie słyszeć rozmowy między promem a obsługą. - Głosowanie, o którym wspomniałaś... długo trwa? - spytała Megan. - To zależy od pogody, problemów technicznych, które pojawiły się do tego czasu, i mnóstwa innych czynników. Jeśli jeden z kierowników będzie miał zły horoskop na ten dzień, teoretycznie może wymusić odłożenie startu. Choć nigdy o czymś takim nie słyszałam, przyznaję, że zdarzały się dziwne przypadki. Na przykład, pięć czy sześć lat temu start Discovery został odłożony o przeszło miesiąc za sprawą pary dzięciołów. Gordian spojrzał na nią. - Dzięciołów?! - Dzięciołów. - Annie uśmiechnęła się, widząc jego minę. - Zamiast interesować się drzewami wydziobywały dziury w osłonie zewnętrznego zbiornika paliwa. Po naprawie wezwano ornitologa, który przepłoszył je, wieszając wokół stanowiska startowego sztuczne sowy. - Niesamowite. - Gordian potrząsnął głową. - Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek o tym słyszał... - Opowieści z przylądka. Mogłabym wam powiedzieć więcej, niż mielibyście ochotę usłyszeć. - Zachichotała. - Ale nie musicie się obawiać. Z tego, co widzę, dziś decyzja o starcie zapadnie szybko. I miała rację - w ciągu kilku minut narada skończyła się, kierownicy wrócili do swoich pulpitów i sięgnęli po telefony. Na wielkim ekranie widać było obraz z kamer przemysłowych pokazujących stanowisko startowe popularnie zwane "kominem": kratownicę podtrzymującą w pionie dwa silniki rakietowe na paliwo stałe, masywny, wysoki na sto pięćdziesiąt stóp zbiornik zewnętrzny i sam prom zwany orbiterem. Annie doskonale znała jego wnętrze jak tylko potrafi ktoś, kto latał na jego pokładzie - i widziała oczyma wyobraźni to, czego nie pokazywały kamery. Jim i jego pilot Lee Everett, przypięci pasami do foteli, mieli opuszczone przysłony hełmów, gdyż słońce zalewało kokpit potokiem światła. Za nimi spoczywały Gail Scott, zajmująca się ładunkiem, i specjalistka do spraw misji Sharon Ling; trzej pozostali członkowie załogi zajmowali fotele nieco niżej, na środkowym pokładzie. Wszyscy siedzieli, ale fotele znajdowały się prostopadle do ziemi, by zredukować skutki przeciążeń występujących podczas startu i wznoszenia. Annie nigdy nie miała problemów z żołądkiem podczas lotu, ale wiedziała, że wszyscy za prawym uchem mają przyklejony plaster ze skopolaminą neutralizującą symptomy powodowane przez przyspieszenie czy zanik ciążenia. Sercem i duszą była z nimi, doświadczając tego samego, czego oni doświadczali na każdym etapie. Do startu pozostało pięć minut. Annie skupiła się na głosach w swoich słuchawkach. - ...kontrola, tu Orion - mówił Jim. - Odpalamy APU. Pierwszy i drugi na zielonym, trzeci w trakcie rozruchu. - Rozumiem, melduj stan trzeciego - odparł kontroler. - Zielony. Mamy sprawne trzy na trzy. Pracują bez zarzutu. - Rozumiem Orion. Ślicznie. Annie czuła, jak narasta w niej podniecenie. Rozmowa oznaczała, że zasilane hydrazyną rozruszniki mające odpalić w trakcie lotu wznoszącego główne silniki promu zostały uruchomione i działały prawidłowo. Słuchała dalej. Prom przeszedł na własne zasilanie, w zewnętrznym zbiorniku podwyższono ciśnienie. Obok niej Gordian z fascynacją wpatrywał się w stanowisko startowe. Teraz rozmawiali wyłącznie kontrolerzy - reszta milczała zgodnie z wymogami procedur startowych. Tych przestrzegano z całą surowością, choć Annie podejrzewała, że przytłaczająca powaga chwili i tak pozbawiłaby ją głosu. Na dwie minuty przed godziną T główny kontroler oznajmił, że prom gotów jest do startu, a Annie poczuła mrowienie, które z opuszków palców przeszło na całe jej ciało. Zapamiętała, że gdy do wyznaczonego czasu brakowało sześciu sekund, spojrzała na zegar wbudowany w konsolę. W tym momencie w półsekundowych odstępach i w kolejności kontrolowanej przez komputer pokładowy Oriona powinny odpalić główne silniki promu. Zamiast tego zaczęły się kłopoty. I to te najgorsze, niezapomniane. Od momentu, w którym zorientowała się, że coś jest nie tak, aż do tragicznego finału wszystko przebiegało z tak ogromną prędkością, iż zaskoczenie przekształciło się w pełne osłupienie i niedowierzanie. W pewien sposób było to zbawienne, gdyż stłumiło przerażenie, które inaczej mogło się okazać przytłaczające. - Kontrola... mam czerwony stan silnika numer trzy. - Spięty głos należał do Jima. A chwilę później w słuchawkach rozległ się przeszywający dźwięk głównego alarmu. - Mamy gorący silnik... spada ciśnienie LH2... uruchomiły się detektory dymu... mamy dym w kabinie! Przez salę przebiegł dreszcz. Annie spojrzała na ekran, odruchowo zaciskając dłonie w pięści. Z dyszy jednego z głównych silników Oriona wystrzelił słup oślepiającego ognia. - Natychmiast przerwać start! - Głos kontrolera był spokojny, choć wiele go to kosztowało. - Rozumiesz, Jim? Natychmiast opuśćcie orbiter! - Rozumiem... - wykaszlał Jim. - Ja... my... trudno cokolwiek zobaczyć... - Jim, biały pokój wrócił na pozycję! Wynoście się stamtąd, i to już! Annie z trudem przełknęła ślinę. Podobnie jak wszyscy astronauci wielokrotnie ćwiczyła awaryjne opuszczanie promu i doskonale znała procedurę. Białym pokojem nazywano niewielką komorę ciśnieniową umieszczoną na końcu wysięgnika łączącego wieżę z włazem promu. W niej astronauci docierali na pokład, a na dziesięć minut przed startem odłączała się automatycznie wraz z wysięgnikiem. Teraz ponownie znalazła się na miejscu. Zgodnie z ustalonymi procedurami ewakuacyjnymi załoga opuszczała prom przez właz, po czym przebiegała po wysięgniku na platformę znajdującą się po przeciwnej stronie wieży. Z niej do oddalonego o tysiąc dwieście stóp podziemnego bunkra biegło pięć stalowych lin odpornych na duże obciążenia. Do każdej przymocowana była stalowa klatka mogąca pomieścić od dwóch do trzech osób, która po zwolnieniu zaczepu zjeżdżała do bunkra i lądowała w nylonowej sieci amortyzującej. Najpierw jednak... Najpierw jednak astronauci musieli dotrzeć do klatek. Na ekranie widać było pomarańczowobiałe płomienie pulsacyjnie wystrzeliwujące ze wszystkich już silników. Płytę spowił gęsty, tłusty czarny dym, który wkrótce przesłonił część rufową promu i sięgnął skrzydeł. Bez wątpienia panowała tam ogromna temperatura, a robiło się jeszcze goręcej. Choć Annie była przekonana, że osłony termiczne Oriona mogą zapobiec zapaleniu się kadłuba, wiedziała, iż temperatura i dym bardzo szybko zamienią wnętrze w śmiertelną pułapkę. A jeśli zajmie się paliwo lub odpalą silniki na paliwo stałe... Zmusiła się, by o tym nie myśleć. Kurczowo przycisnęła ręce do boków i nie odrywała wzroku od ekranu. Łączność z Jimem została przerwana, a z gorączkowych rozmów przekrzykujących się podnieconych kontrolerów, które wypełniały słuchawki, trudno się było zorientować, co z załogą. Skupiła wzrok na ekranie, czekając, aż astronauci opuszczą prom. Nagle wydało się jej, że widzi postacie w marchewkowych skafandrach na otoczonej barierką platformie po zachodniej stronie wieży, tam gdzie umieszczono klatki. Jednak odległość od kamer w połączeniu z wszechobecnym dymem utrudniała obserwację, toteż nie była pewna, czy rzeczywiście widziała tam załogę. Nie odrywała zmrużonych oczu od ekranu i prawie przekonała siebie, że to naprawdę byli podwładni Jima, gdy wieżą wstrząsnęła pierwsza eksplozja. Była tak silna, że zadzwoniły szyby w oknie widokowym centrum. Annie bardziej ją odczuła, niż usłyszała. Wciąż czuła w kościach to przyprawiające omdłości drżenie, gdy kolejny wybuch rozerwał rufę promu i otoczył ogniem dolną część wieży. Gwałtownie pochyliła się w fotelu, modląc się jednocześnie do wszystkich bogów, którzy mogliby jej wysłuchać. Na ekranie widać było malutkie sylwetki w pomarańczowych skafandrach gorączkowo ładujące się do klatek. Za nimi wyrastała potężna ściana ognia. Nie potrafiła ocenić, ilu astronautów znajdowało się na platformie, gdyż z tej odległości byli niewiele więksi od mrówek. Temperatura uruchomiła system przeciwpożarowy na stanowisku startowym i przez długą chwilę Annie nie widziała nic poza kłębami pary i dymu, przez które przebijała się poświata ognia otaczająca dolną część promu i wieży. W tym momencie pierwsza klatka rozpoczęła szaleńczy zjazd po linie. W ślad za nią wystrzelił z dołu język ognia, ale tylko liznął stalową konstrukcję. Ku swemu przerażeniu Annie dostrzegła na platformie pozostałych członków załogi; ich sylwetki rysowały się na tle oślepiająco jasnych płomieni. Druga klatka została zwolniona dziesięć lub piętnaście sekund po pierwszej, czyli z opóźnieniem nie do przyjęcia podczas jakichkolwiek ćwiczeń. Zastanowił ją ten poślizg, ale raz jeszcze zmusiła się, by nie myśleć o tym, co mogło spowodować takie opóźnienie. Widziała jednak to, co widziała... a później uświadomiła sobie, że takie właśnie świadomie tłumione myśli najgłębiej wbijają się w pamięć i dręczą człowieka niczym uprzykrzony, nie mogący znaleźć spokoju duch. Następne kilka minut było czystą torturą nieświadomości i oczekiwania połączonych z całkowitą bezsilnością. Nikt w centrum nie mógł nic zrobić; musieli czekać, aż astronauci odezwą się ponownie z bunkra. Czekać, wpatrywać się w ekran i nie poddawać szaleństwu. W sali panowała absolutna cisza. Annie przygryzła dolną wargę. W końcu w słuchawkach rozległ się podniecony głos: - Kontrola, tu Everett. Druga klatka jest na dole i sądzę, że wszyscy jesteśmy... Nagle głos umilkł. Annie siedziała bez ruchu, czując, jak łomoce jej serce. Nie wiedziała, co się dzieje, nie wiedziała nawet, co czuje. Ulga, którą wywołał głos Lee, zmieszała się z desperacją i zaskoczeniem. Dlaczego tak nagle zamilkł? - Lee? - W słuchawkach odezwał się kontroler. - Przestaliśmy cię słyszeć, Lee. Co się stało? Odpowiedziała mu długa jak wieczność cisza. W końcu Everett odezwał się ponownie, lecz jego głos był stłumiony, przerażony: - Boże!... Gdzie jest Jim?... Gdzie jest Jim?! Gdzie...?! Z tego, co nastąpiło później, Annie zapamiętała niewiele - głównie porażającą bezsilność i coraz bardziej docierającą do niej rzeczywistość, która zdawała się wciągać ją w bezdenną, pozbawioną powietrza dziurę. Na zawsze utkwiło jej w pamięci tylko jedno: w którymś momencie spojrzała na Rogera Gordiana. Siedział blady i zapadnięty w sobie, jakby jakaś eksplozja odrzuciła go na oparcie fotela. Po pytaniu Everetta w jego oczach była już wyłącznie pustka. I ten właśnie pusty wzrok uzmysłowił jej, że Gordian zna odpowiedź. Podobnie jak ona i wszyscy obecni na sali. Pułkownik Jim Rowland... Jim... Jim odszedł na zawsze. 2 RÓŻNE MIEJSCA 17 KWIETNIA 2001 5.00 PO POŁUDNIU CZASU WSCHODNIEGO Opuścili międzynarodowe lotnisko w Portland wynajętym chevroletem, który dni świetności miał już dawno za sobą. Przejechali ponad sto mil Maine Turnpike do Gardiner, gdzie droga łączyła się z autostradą międzystanową, która omijając Bangor, biegła zakolami na północny wschód i północny zachód ku granicy z Kanadą. Gdy zostawili za sobą zjazd na Bath i Brunswick, już tylko ich samochód przemierzał trasę pośród przysypanych śniegiem drzew iglastych. Była długa, choć łagodna zima, jakie zwykle panują w Nowej Anglii. Punkt opłat był opuszczony: brakowało szlabanu i kamer, a wisząca smętnie puszka na drobne miała co prawda napis, że opłata wynosi pięćdziesiąt centów, lecz ojej wysokości decydowało sumienie kierowcy. Pete Nimec wygrzebał z kieszeni dwie monety i wrzucił je do puszki. - Ćwierćdolarówki? - zdziwiła się siedząca obok niego Megan; były to pierwsze słowa, które wypowiedziała od godziny. - Nie wiedziałam, że jesteś taki uczciwy. Nie zdejmując nogi z hamulca, spojrzał na nią przeciągle zza okularów przeciwsłonecznych. - Gdybyś przyjrzała się bliżej, wiedziałabyś, że są kanadyjskie - odparł po chwili. - Czekałem od ostatniego pobytu tutaj, żeby je oddać. Wcisnął mi je kasjer w budce, bo była kolejka. Wiesz, że nie lubię mieć długów. - Kiedy to było? - Mniej więcej rok temu - wyjaśnił, puszczając hamulec. Około piętnastu mil za punktem opłat skręcili w zjazd na Augustę, zatankowali na najbliższej stacji i po minięciu kilku smętnych, nie pierwszej świeżości sklepów wyjechali na autostradę numer trzy - biegnącą pośród wzgórz dwupasmówkę prowadzącą na wschód, w stronę wybrzeża. Megan ponownie zamilkła i spoglądała przez okno. Niebo przesłaniały ciemnoszare chmury, a wiatr - w miarę jak zbliżali się do wybrzeża - stawał się coraz bardziej agresywny i wciskał się do wnętrza przez niewidoczne szczeliny między drzwiami a karoserią. Chłodne podmuchy powoli, lecz nieustannie wygrywały walkę z ogrzewaniem. Za szybą przesuwały się monotonnie całe połacie zaśnieżonego lasu, a przerwy wypełniały stacje benzynowe i punkty handlu gratami albo... punkty handlu gratami i stacje benzynowe. Meg była przekonana, że sterty pordzewiałych zlewozmywaków, używanych rowerów, mebli kuchennych, sprzętów ogrodowych i naczyń gromadzono tu w ciągu całych dziesięcioleci, i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek opuściło któryś z przydrożnych śmietników. Poczuła, jak wstrząsają nią dreszcze, i głębiej wtuliła brodę w kołnierz czarnej skórzanej kurtki. Oprócz niej miała na sobie niebieskie jeansy i czarne buty do kostek, a spięte w koński ogon gęste kasztanowe włosy przykryła wojskową czapką polową z daszkiem. Nimec pomyślał ze zdziwieniem, że wyglądała na zmęczoną - zdradzały to zwłaszcza jej oczy. - Zastanawiam się, kto kupuje te stare śmieci - odezwała się w pewnym momencie. - Pojęcia nie mam, ale pamiętaj, że w tej części kraju wszystko ma życie pozagrobowe. Obiekty nieożywione też. - To brzmi świętokradczo. Wzruszył ramionami. - Ktoś mógłby powiedzieć, że przemawia przeze mnie jankeska tolerancja. - Uśmiechnęła się nieznacznie i włączyła radio, ale sygnał nadającej przez cały czas wiadomości bostońskiej stacji, której słuchała na początku podróży, był już zbyt słaby. Po minucie odbierania zakłóceń lub statycznego szumu wyłączyła je i odchyliła się z powrotem na oparcie fotela. - Nic - stwierdziła. - Pewnie lepiej dla ciebie. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Posłała mu zaskoczone spojrzenie. - Na lotnisku widzieliśmy nagłówki gazet, a gdy wyjeżdżaliśmy z Portland, słyszeliśmy najnowsze wiadomości - rzekł Nimec. - Ja też chciałbym jak najszybciej poznać wyniki dochodzenia w sprawie Oriona, ale sama wiesz, że to musi po trwać i że długo nie będzie wiadomo nic nowego. Teraz media będą przeżuwały na setki sposobów informacje, które słyszałaś już co najmniej kilkadziesiąt razy, i z uporem maniaka będą cię nimi waliły po głowie. - Wiesz, że jestem odporna na uszkodzenia. - Nie o to mi chodziło. Nie mogę tylko uwolnić się od myśli, że lepiej byłoby dla ciebie, gdybyśmy odłożyli ten wyjazd... - Zawarliśmy umowę: pokażę ci, jak ty pokażesz mi. - Ładnie to ujęłaś - przyznał rozbawiony. - Mimo to miałaś ostatnio kilka ciężkich dni. Megan potrząsnęła głową. - Ciężkie jest to, co przytrafiło się astronautom. Rodzinie Jima Rowlanda. Ja tylko chciałabym wiedzieć, dlaczego tak się stało. Nigdy do końca nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego dla rodzin ofiar wypadków lotniczych tak ważne było poznanie minuta po minucie przebiegu zdarzeń i przyczyny awarii. Sądziłam, że świadomość, czy była to awaria silników, konstrukcji nośnej czy błąd pilota, niczego nie zmienia, bo nikogo nie wskrzesi, i że lepiej byłoby, gdyby jak najszybciej o wszystkim zapomnieli i pozwolili grupie dochodzeniowej pracować w spokoju. - Ponownie potrząsnęła głową. - Teraz nie daje mi spokoju świadomość, że mogłam być aż tak tępa. Nimec siedział wyprostowany i wpatrywał się w drogę. - Taka złość nic nie da - powiedział w końcu. - Trudno zrozumieć kogoś, jeśli samemu nie przeżyło się czegoś równie strasznego. Nie odpowiedziała. Kiedy dotarli do stanowego parku Lake St. George, krajobraz zaczął się zmieniać - oprócz stacji benzynowych i sklepików z używanymi sprzętami na granitowych zboczach wzgórz po lewej pojawiły się zadrzewione tereny campingowe, a po prawej rozpostarła się szara i gładka toń jeziora. Jego brzeg pokrywał topniejący śnieg i dywan liści, które jak się zdawało - trwały tam od dawna i ignorowały niszczycielskie zapędy wiatru. - Najwyraźniej uważasz, że to spotkanie jest ważne. Przynajmniej na tyle, że nie poleciałeś na Florydę - oceniła, przerywając milczenie. Nimec wzruszył ramionami. - Na miejscu jest już Federalna Administracja Lotnictwa Cywilnego i pół tuzina innych agencji federalnych, nie licząc specjalistów z NASA. Gord uruchomił też z pewnością swoje kontakty w agencji, by wysłać grupę inżynierów UpLink w charakterze obserwatorów. Poza tym wypadki promów podczas startu to nie moja dziedzina. Na przylądku tylko bym przeszkadzał, plącząc się innym pod nogami. Tu mogę coś osiągnąć. Potrzebujemy... - Nagle zamilkł i odchrząknął. Już miał powiedzieć: "Potrzebujemy kogoś na miejsce Maxa", lecz w ostatniej chwili zdążył się ugryźć w język. Przed swą śmiercią Max Blackburn był zastępcą Nimeca w sekcji ochrony UpLink. Stopniowo został specjalistą od rozwiązywania kłopotów, a tych nie brakowało, jako że zakłady mieściły się w rozmaitych państwach, a często i w światowych punktach zapalnych. Jego umiejętności samodzielnego działania i podszywania się pod inne osoby okazały się niezastąpione, ale za swoją gorliwość i skłonność do ryzyka zapłacił najwyższą cenę. Max nie zmarł spokojnie we śnie - zginął przedwcześnie gwałtowną i trudną do zaakceptowania śmiercią. Usiłując o tym nie myśleć, Nimec o mało zapomniałby o pogłoskach, według których Blackburna i Megan łączył krótkotrwały, lecz namiętny związek. Być może katastrofa promu nie była jedyną przyczyną jej ponurego nastroju. Bez względu na to, jak delikatnie próbowałby to ująć i jak starannie unikaliby wymieniania nazwiska Maxa, nie dało się ukryć, że przybyli do Maine, gdyż szukali kogoś, kto mógłby zająć jego miejsce. Odkąd rankiem opuścili San Jose, towarzyszyły im dwa cienie: pułkownika Rowlanda i Maxa Blackburna. - Musimy uporządkować pewne sprawy - podjął Nimec, starannie dobierając słowa. - Te nowe roboty wartownicze, których używamy w Brazylii, są ładne i pożyteczne, ale podstawą zabezpieczenia każdego obiektu jest odpowiednio liczna i dobrze wyszkolona grupa wartowników. Powinniśmy zwiększyć tamtejszy kontyngent i zewrzeć jego strukturę, a podwoić te działania w zakładach w Kazachstanie. - Przerwał na chwilę. - Szkoda, że Starinow pod wpływem parlamentu musiał nas pozbawić prawa do ochrony naszych obiektów. Wydawałoby się, że to, że kilka lat temu uratowaliśmy mu skórę, powinno pomóc, a tymczasem wręcz nam to zaszkodziło. Wychodzi na to, że jego rząd za punkt honoru postawił sobie udowodnić całemu światu, że potrafi sam zapewnić bezpieczeństwo wszystkiemu, co znajduje się na ich terenie. Typowe paranoiczne rozumowanie Rosjan, jeśli chcesz wiedzieć. Jeszcze za dwieście lat nie przestanie im się odbijać czkawką to, że Napoleon zajął Moskwę. - Podobnie jak my nigdy nie zapomnimy, że to na polecenie jednego z ich polityków został na przełomie tysiącleci zrównany z ziemią Times Square. - Tego nie można porównywać: Pedaczenko był bandytą i zdrajcą. A poza tym, z tego, co wiem, Napoleon nie był Amerykaninem. Megan uniosła rękę. - Czekaj, Pete. Możemy wrócić do tematu, jeśli będziesz miał ochotę. Ale przed chwilą powiedziałeś coś... uważasz, że wybuch promu nie był wypadkiem? - Nie. Nie widzę też żadnego powodu do podejrzeń. Ale wolę być przygotowany. - I naprawdę sądzisz, że najlepiej pomoże ci w tym Tom Ricci? Nimec przez chwilę nie odpowiadał, choć zdążył się już przyzwyczaić do sceptycyzmu Meg w kwestii Ricciego. - Rozumiem twoją rezerwę i przyznaję, że to strzał w ciemno, ale powinnaś zachować otwarty umysł. Przynajmniej spotkaj się z nim, zanim skreślisz go jako kandydata na to stanowisko. Megan zmarszczyła brwi. - Pete, jestem pewna, że Ricci to dobry kandydat, a gdybym nie uważała, że trzeba go uczciwie ocenić, nie byłoby mnie tu. Ale po wydarzeniach w Rosji i w Malezji powinniśmy się na uczyć, że globalne przedsięwzięcia UpLink prędzej czy później znów rzucą nas w sam środek jakiegoś politycznego kryzysu. I ty, i Vince Scull nalegacie, żebyśmy zwiększyli liczebność ochrony i wyszkolili ją tak, by potrafiła odpowiednio zareagować, kiedy następnym razem znajdziemy się pod ostrzałem. Zgadzam się z wami, uważam tylko, że do wcielania tych zmian w życie bardziej nadaje się ktoś o, powiedzmy, mniej urozmaiconym życiorysie. Tym razem to Nimec zmarszczył brwi - ten argument słyszał już wielokrotnie i przyznawał, że jest w nim trochę racji, ale... Ale tylko ośli upór kazał mu powtarzać, że właśnie Ricci ma odpowiednie kwalifikacje, by zrestrukturyzować światową organizację, która - jak twierdziła Megan Breen - coraz bardziej przypomina swą wielkością i systemem wojsko, a coraz mniej policję. Zaskoczony swymi wątpliwościami, porzucił te rozmyślania i skoncentrował się na prowadzeniu samochodu. Kiedy minęli jezioro, skręcił w lewo w miasteczku Belfast i wyjechał na autostradę US1 prowadzącą na północ. Pokonali most spinający brzegi małej zatoczki, w której był port, i kontynuowali podróż wzdłuż wybrzeża. Tu sklepy z używanymi sprzętami zmuszone były ustąpić miejsca restauracjom i ośrodkom wczasowym, a te, które pozostały, wyraźnie istniały dla turystów, nie zaś dla lokalnych majsterkowiczów, gdyż większość miała na szybach bezpodstawne, ozdobne napisy "ANTYKI". Duża część z nich była zamknięta na zimę, podobnie jak motele, restauracje i pensjonaty. Niemal przy każdym z nich znajdowała się tablica życząca gościom udanych świąt Bożego Narodzenia i zapraszająca ich, by powrócili po Dniu Pamięci. Jechali cały czas na północ autostradą nadbrzeżną, niewiele rozmawiając i od niechcenia obserwując krajobraz. Z prawej, między pułapkami na turystów, prześwitywała zatoka Penobscot o linii brzegowej pełnej kamiennych osypisk i skalnych formacji noszących ślady wieloletniej działalności wiatru, co dawało wrażenie prymitywnej dziczy, bardziej uśpionej niż cywilizowanej i w każdej chwili gotowej do wrogiego zachowania. Mieli też stałe poczucie bliskości morza, a to za sprawą wszechobecnych mew i odbicia światła od wody, dzięki któremu słabe zimowe słońce choć w części neutralizowało przytłaczającą szarość chmur. - Tu jest zupełnie inaczej niż w środku kraju, prawda? - odezwała się niespodziewanie Megan. - Wprawdzie okolica sprawia wrażenie opuszczonej, ale... sama nie wiem... - To urokliwe opuszczenie. - Coś w tym stylu. Zupełnie jakby reszta świata była gdzieś daleko. Rozumiem, dlaczego Ricci wybrał ten rejon na kryjówkę. Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu ujęciu sytuacji. - Nie mam, bo przez ostatnie osiemnaście miesięcy to właśnie robi - odparł Nimec i skinął głową, wskazując zielono-biały drogowskaz TRASA 175 - BLUE HILL, DEER ISLE, STONINGTON. - Wygląda na to, że zbliżamy się do zjazdu - dorzucił. - Za jakieś czterdzieści minut poznasz mojego przyjaciela i byłego współpracownika. Jeśli chodziło o zjazd, Nimec miał rację, ale pomylił się co do czasu, ponieważ ledwie dziesięć minut później Megan Breen poznała Toma Ricciego... podobnie jak dwóch lokalnych stróżów prawa. Dla nikogo nie było to miłe spotkanie. A dla Megan okazało się także niezapomnianym. 2.00 PO POŁUDNIU CZASU PACYFICZNEGO Nordstruma zawsze fascynował fakt, że Roger Gordian, który za cel swej krucjaty obrał otwarcie i przemianę świata dzięki rozwojowi telekomunikacji, sam rzadko się na ten świat otwierał i miał najbardziej niezmienny charakter, z jakim Alex kiedykolwiek się zetknął. Ale takie sprzeczności były często spotykane u osób, które dokonały w życiu czegoś naprawdę wielkiego, zupełnie jakby energia spożytkowana na osiągnięcie tych celów wyczerpała rezerwy, które zwykli ludzie wykorzystywali w codziennym życiu. Choć mogła ponosić go wyobraźnia, a Gord mógł po prostu lubić swoje meble. Zatrzymał się w progu gabinetu Gordiana i rozejrzał uważnie, porównując obecny wygląd z tym sprzed dziesięciu lat, sprzed roku i z zeszłej jesieni, kiedy był tu po raz ostatni. Zgodnie z oczekiwaniami wszystkie meble były takie same jak zawsze i dokładnie w tym samym stanie. Był to testament starannego użytkowania i paradygmat troskliwych napraw. W ciągu tych lat biurko Gordiana doczekało się nowego blatu, fotel nowego obicia, a długopisy wkładów, ale niebiosa nie pozwoliły najwyraźniej, aby cokolwiek zostało wymienione na inne. - Dziękuję, że się zjawiłeś, Alex. - Gordian wstał zza swego biurka. - Zbyt długo się nie widzieliśmy. - Gord i Nord znów w jednym stoją domku. Jak Ashley i dzieciaki? - Nieźle. - Gordian zawahał się na moment. - Julia właśnie wróciła na jakiś czas. Z osobistych powodów. Nordstrum rzucił mu znaczące spojrzenie. - Z mężem? Gordian przecząco potrząsnął głową. - Z psami? - Pewnie właśnie śpią na mojej sofie - odparł szef UpLink i wskazał gościowi fotel. Gest oznaczał koniec poruszanego tematu. Usiedli po przeciwnych stronach biurka. W gabinecie Gordiana panowała atmosfera wielkiej stałości i niewzruszalności, a Nordstrum - który porzucił ojczyste Czechy, posadę w Białym Domu, nieruchomość w Dystrykcie Columbia i mnóstwo kochanek, a ostatnio, ze swobodą godną Freda Astaire'a, również doskonałą karierę - przyznał, że robi ona na nim ogromne wrażenie i zarazem uspokaja. Nie wydało mu się, że czas się zatrzymał - włosy szefa holdingu były trochę bardziej szpakowate i przerzedzone, a jego filigranowa sekretarka zaokrągliła się, ale też oboje ubierali się elegancko, w zgodzie z panującą modą. Wszakże mimo nawałnic i przemian gabinet Gorda pozostał gabinetem Gorda. - I jak się czujesz na tymczasowej emeryturze? - spytał gospodarz. Nordstrum uniósł brwi. - Tymczasowej? Sprawdź swoje źródła. - Znowu wychodzi z ciebie dziennikarz. Nie masz jeszcze pięćdziesiątki i jesteś jednym z najbardziej kompetentnych i wykształconych ludzi, jakich znam, więc po prostu wywnioskowałem, że w końcu zechcesz wrócić do pracy. - Komplementów nie będę odrzucał. Natomiast faktem jest, że po aferze z szyframi i po tym jak niemal porwano mnie na pokładzie atomowego okrętu podwodnego, tak dalece wypadłem z branży, że ogrodnicy Białego Domu odganiają mnie sekatorami, nie odczuwam potrzeby, żeby być kimkolwiek innym niż spokojnym domatorem. Przez dłuższą chwilę Gordian siedział bez słowa. Przez usytuowane za nim okno widać było górujący nad zabudową San Jose masyw Mount Hamilton, który wzmagał jeszcze panującą w gabinecie atmosferę niezmiennej stałości. - Wiem, że byłeś na przylądku, gdy prom miał wystartować - Nordstrum przerwał milczenie. - Oglądałem transmisję na CNN. Potworna tragedia. Gordian skinął głową. - To coś, czego nigdy nie zapomnę - zgodził się. - Uczucie straty... smutek panujący w sali kontrolnej były nie do opisania. Gość przyjrzał mu się. - Zakładam, że skontaktowałeś się ze mną z powodu Oriona? Gordian spojrzał mu w oczy i raz jeszcze powoli skinął głową. - Miałem w związku z tym dylemat - stwierdził. - Szanuję twoje pragnienie wolności, ale przydałaby mi się twoja rada. Bardzo by mi się przydała. - Za każdym razem, kiedy myślę, że już mi się udało, ktoś mnie ściąga z powrotem - westchnął Nordstrum. Szef UpLink uśmiechnął się nieznacznie. - Nie dramatyzuj. Za chwilę zaczniesz się zachowywać jak Pacino. - Nie ma o czym mówić. Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Gordian złączył palce na blacie, przyjrzał się im, po czym przeniósł wzrok na Nordstruma. - W latach osiemdziesiątych, zanim się jeszcze poznaliśmy, napisałeś dla "Time'a" analizę katastrofy Challengera - odezwał się wreszcie. - Nigdy jej nie zapomniałem. - A ja nigdy się nie dowiedziałem, że ją czytałeś. - Nordstrum zmarszczył brwi z namysłem. - To był mój pierwszy duży artykuł... jeśli dobrze pamiętam, spotkaliśmy się miesiąc czy dwa po jego opublikowaniu. - W Waszyngtonie, na przyjęciu wydanym przez naszego wspólnego znajomego. - Przypadek? - spytał Alex. Gordian nie odpowiedział. Nordstrum westchnął ciężko i dał za wygraną. - Po katastrofie Challengera media uderzyły zgodnie w jeden ton: że NASA i program kosmiczny są skończone - rzekł. - Pamiętam tę nieustającą paplaninę o tym, jak to całe po kolenie dzieci obejrzało wybuch w telewizji i doznało szoku emocjonalnego. Pamiętam niezliczone porównania wypadku do zabójstwa JFK i przepowiednie, że nigdy nie otrząśniemy się na tyle, by zebrać się w sobie i ponownie zapragnąć lotu w kosmos. - Bardzo ostro zaatakowałeś ten punkt widzenia. - Owszem, i to z wielu powodów. Pozwolił on wykorzystać tragiczny wypadek: na potrzeby nocnych wiadomości i głupawych talkshow stworzono doskonałą mieszankę emocji i sensacji. Takie postawienie sprawy całkowicie ignorowało ludzką odporność i upór, zupełnie jakbyśmy byli zmuszeni do działania przez czynniki zewnętrzne, nad którymi nie mamy w ogóle kontroli. A co najgorsze, doprowadziło to do wniosku, że wypadek nie był niczyją winą, lecz skutkiem tego, co musiało w końcu nastąpić: trudno, by ktoś był odpowiedzialny za związek przyczynowo-skutkowy wywołany czynnikami psychologicznymi. Uważam, że trudno byłoby wymyślić coś bardziej ogłupiającego i demoralizującego. Rozumiesz teraz, dlaczego brak mi twoich rad, Alex. Nordstrum uśmiechnął się nieznacznie. - To się nazywa wazeliniarstwo - odparł po chwili. - W każdym razie główna teza mojego artykułu wskazywała, że obwinianie Challengera za utratę publicznego zaufania do NASA było całkowitym pomyleniem przyczyn i objawów. Wszyscy odczuwali żal z powodu śmierci astronautów, ale zszargana reputacja agencji nie była wynikiem narodowego wstrząsu po wypadku. Była konsekwencją nawarstwiających się już od dawna problemów instytucjonalnych oraz zabawy w zrzucanie winy, która zaczęła się, gdy komisja Rogersa, a potem raport Augustine'a wyciągnęły je na światło dzienne. - Wniosek był taki, że biurokracja w agencji tak się rozrosła, że zupełnie zdezintegrowała procesy podejmowania decyzji i zniszczyła autorytet kierownictwa - dodał Gordian. - Każdy kierownik był władcą swego małego królestwa, a waśnie kadry skutecznie uniemożliwiały wymianę informacji między działami. Tak to wygląda w skrócie. Ale w ten sposób pomija się zbyt wiele z tego, co było naprawdę wstrząsające. Informacje o wadzie pierścienia, który spowodował katastrofę, oraz o innych potencjalnych zagrożeniach zostały świadomie ukryte, ponieważ kierownicy mieli na uwadze wyłącznie własne partykularne interesy. Problemy finansowe, naciski polityczne i terminy spowodowały, że agencja obniżyła wymogi dotyczące bezpieczeństwa materiałowego i proceduralnego. Wielu ludzi obawiało się tego startu, ale nikt nie odważył się zażądać jego przesunięcia. Nie chcieli wcale narazić astronautów na zwiększone ryzyko. Ulegli po prostu grupowej psychozie wyrażającej się w przekonaniu, że zagrożenia są mniej poważne, niż były w rzeczywistości. Każdy udany start zwiększał ryzyko i z każdym wmawiali sobie, że nadal będą mieli szczęście i nic się nie wydarzy. Popełniali błędy z szeroko otwartymi oczami. Gordian obserwował go w milczeniu, a gdy Nordstrum skończył, skrzyżował ręce na biurku i pochylił się ku dziennikarzowi. - Wiesz dobrze, Alex, że w przypadku Oriona nie o to chodzi. Obecnie NASA to zupełnie inna firma, bardziej zwarta i skoncentrowana na osiągnięciu celu. Jej operacje można już znacznie łatwiej prześledzić z zewnątrz. Standardy bezpieczeństwa i wymogi jakościowe zostały ponownie podwyższone. Wiesz, że gdyby mi tego nie udowodnili, nie zaangażowałbym środków UpLink w budowę tej stacji kosmicznej. Nordstrum zamyślił się. - Może masz rację - powiedział. - Ale społeczne zaufanie do NASA, które agencja zbudowała w czasach programów Mercury i Apollo, prawie się wyczerpało, więc przekonanie ludzi o tym, że nie mylisz się co do NASA, będzie prawdziwym problemem. Nie zabrzmiało to zbyt optymistycznie. Nordstrum westchnął. - Wypadek wzbudził niepewność nawet wśród tych z nas, którzy wierzą w badania kosmosu. A trzeba pamiętać, że już na długo przed katastrofą Oriona znaczna część, jeśli nie większość podatników uważała program za marnotrawienie ich pieniędzy. Dla krytyków symbolem tego marnotrawstwa jest właśnie międzynarodowa stacja kosmiczna, mająca kosztować czterdzieści miliardów dolarów, do czego trzeba jeszcze doliczyć setki milionów na wykupienie Rosjan, którzy wbrew twierdzeniom Starinowa nie są wstanie zapłacić swojej części. Przeciwnicy nie widzą praktycznej wartości tych wydatków, a nikt nie postarał się skłonić ich do zmiany poglądów. Teraz, po śmierci pułkownika Rowlanda... Naprawdę chciałbym być większym optymistą. Gordian pochylił się jeszcze bardziej. - W porządku - powiedział cicho. - To co robimy? Nordstrum przez długą chwilę siedział bez słowa, nim w końcu odparł: - Nie jestem już twoim konsultantem ani dziennikarzem. Mogę ci tylko poradzić jak ktoś, kto podobnie jak niezliczone rzesze obywateli tego kraju, obserwuje pracę rządu i wielki przemysł z dystansu, przez zasłonięte okna. Może zresztą to dobry punkt widzenia i może łatwiej dzięki temu być ich głosem. - Umilkł na chwilę. - Przekonaj ich, przekonaj mnie, że śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy Oriona będzie absolutnie uczciwe. I nie chcę słyszeć o jego postępach od jakiegoś wyspecjalizowanego w unikach dziennikarza, który sądzi, że jego głównym zadaniem jest żonglerka faktami i rozmywanie sprawy, podczas gdy ci, którzy wszystko wiedzą, będą pracować w tajemnicy. Niedobrze mi się robi, gdy takich widzę, a jak tylko zobaczę któregoś na ekranie, natychmiast sięgam po pilota i zmieniam kanał. Jeśli pojawi się coś, co będzie bolesne, niech boli. Raz, choć raz chcę usłyszeć prawdę, i to otwarcie. I chcę ją usłyszeć od kogoś, komu mogę ufać. Nordstrum umilkł i wpatrzył się w potężne zbocze Mount Hamilton widoczne za oknem. Cisza trwała naprawdę długo. W końcu Gordian wyprostował się i rozparł wygodnie na fotelu. Robił to tak wolno, że dało się słyszeć każde skrzypnięcie skóry i trzaśnięcie drewna. - Coś jeszcze? - spytał. - Prawdę mówiąc, tak. - Nordstrum spojrzał na zegarek. - Nie trać czasu. Najlepiej, żeby w najbliższych wieczornych wiadomościach padło pierwsze oświadczenie. Wciąż jeszcze jest na to czas przed końcem dnia. I przed wieczornymi wiadomościami o szóstej trzydzieści. Gordian uśmiechnął się lekko. - Wygadany i pełen pomysłów, zupełnie jak dawniej. - Jedyną różnicą jest to, że dawniej dostawałem za to całkiem uczciwą rekompensatę - zauważył Nordstrum. Dwunastu spadochroniarzy wyskoczyło z DC-3 pamiętającego jeszcze drugą wojnę światową. Jednak na przemalowanej na czarno maszynie, z której korzystali kiedyś alianccy skoczkowie, podobieństwo się kończyło, zarówno bowiem zadanie, jak i cel oraz sposób jego osiągnięcia były obecnie zupełnie inne i na wskroś nowoczesne. Wystartowali z ukrytego lotniska w Pantanal, pełnej mokradeł prowincji leżącej w centralnej części Brazylii, a ich strefa zrzutu znajdowała się kilka mil od granic miasta Cuiaba. Skok wykonany tradycyjną techniką rozpocząłby się na wysokości trzech tysięcy stóp, oni jednak opuścili samolot znajdujący się prawie dziesięć razy wyżej. Technika ta - skok z dużej wysokości z natychmiastowym otwarciem spadochronu, w skrócie HAHO - wymagała specjalnego wyposażenia. Na trzydziestu tysiącach stóp powietrze było zbyt rozrzedzone, by dało się nim oddychać, a temperatura tak niska, że spowodowałaby odmrożenia nawet w tropikach. Dlatego każdy z nich ubrany był w izolujący ocieplany kombinezon, rękawice i czapkę zakrywającą także twarz. Każdy miał też gogle chroniące przed smagnięciami lodowatego wiatru i butlę tlenową z maską. Wolny lot w świetle księżyca trwał krótko. Skoczkowie odczekali jedynie chwilę, by uniknąć turbulencji wywołanych pracą śmigieł, i otworzyli spadochrony w kształcie skrzydła. Rozwinęły się najpierw od przodu do tyłu, a następnie od środka ku stabilizowanym brzegom, dzięki czemu zmniejszony został początkowy wstrząs. Z wypełnionymi czaszami, trzymając w dłoniach linki sterownicze, opadali z prędkością osiemnastu stóp na sekundę przez wysoką warstwę cinpcumulusów składających się z przechłodzonej wody i lodu. Do uprzęży, w których siedzieli, przymocowane były pojemniki z bronią, co pomagało odpowiednio rozkładać obciążenia i równoważyć opór powietrza. Dowódcą skoczków był mężczyzna znany w przeszłości pod wieloma nazwiskami; obecnie zdecydował się, by mówiono doń Manuel. Rzucił okiem na wysokościomierz przypięty do zapasowego spadochronu, sprawdził aktualną pozycję na zawieszonym na piersi nadajniku GPS, po czym dał znak pozostałym, by utworzyli wokół niego półksiężyc. Na plecach, podobnie jak trzech jeszcze skoczków, miał przyklejony niewielki fosforyzujący na niebiesko znaczek. Czterej inni spadochroniarze mieli pomarańczowe plakietki, czterej pozostali - żółte. Kolorowe symbole umożliwiały zespołom utrzymywanie szyku w ciemnościach, a po lądowaniu miały ułatwić identyfikację. Obecnie jednak za wszelką cenę musieli trzymać się razem, tak by nikt nie zgubił się w czasie długiego ślizgu nad pogrążoną we śnie ziemią. Gnani bezgłośnymi podmuchami nocnego wiatru zbliżali się do celu niczym tuzin bezlitosnych aniołów śmierci. 3 RÓŻNE MIEJSCA 17 KWIETNIA 2001 Z BIULETYNU ASSOCIATED PRESS NASA I UPLINK INTERNATIONAL UTRZYMUJĄ, ŻE MIMO KATASTROFY PROMU MIĘDZYNARODOWA STACJA KOSMICZNA BĘDZIE NADAL BUDOWANA CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH IM. J. F. KENNEDY'EGO, PRZYLĄDEK CANAVERAL. We wspólnym oświadczeniu wygłoszonym późnym popołudniem przez rzecznika prasowego NASA-Craiga Yarborougha przedstawiciele agencji i Roger Gordian, którego firma UpLink International jest głównym wykonawcą międzynarodowej stacji kosmicznej, zadeklarowali niezachwiane postanowienie kontynuowania budowy tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na wstępie swego wystąpienia pan Yarborough oświadczył: "Przezwyciężymy smutek i żal", po czym poinformował o utworzeniu grupy dochodzeniowej mającej ustalić przyczynę wybuchu, który obudził ponure wspomnienia z 1986 roku. Wtedy to katastrofa Challengera kosztowała życie siedmiu astronautów i nieomal stała się początkiem końca amerykańskiego programu kosmicznego. Zapytany o skład tej grupy, wyraźnie świadom fali krytyki pod adresem agencji, jaka towarzyszyła śledztwu w sprawie Challengera, Yarborough odparł, że wejdą do niej zarówno ludzie z NASA, jak i z innych instytucji, i obiecał przekazać więcej szczegółowych informacji w ciągu najbliższych dni. Jak głosi tekst oświadczenia, pan Gordian weźmie "osobisty udział w pracach" i "dopilnuje, by śledztwo objęło również drobiazgową kontrolę procedur bezpieczeństwa, które obowiązują w należących do UpLink zakładach w Brazylii", gdzie budowane są moduły stacji. Zapewnienie to uważa się za wskazówkę, że Gordian zamierza uniknąć wzajemnego publicznego oskarżania się, do jakiego doszło piętnaście lat temu pomiędzy agencją a wykonawcami pechowego promu... Pete Nimec i Megan Breen dostrzegli wóz patrolowy stojący na żwirowym poboczu za czerwonym pikapem marki Toyota. Koguty na dachu policyjnego pojazdu rzucały dokoła kolorowe promienie. Na szczęście syrena została wyłączona. Dwaj funkcjonariusze szarpali się z kimś w pobliżu półciężarówki. Jeden z nich, krzepki mężczyzna około czterdziestki, nosił mundur i odznakę zastępcy szeryfa hrabstwa Hancock. Drugi, o jakieś dwadzieścia lat młodszy i czterdzieści funtów lżejszy, miał uniform strażnika przyrody stanu Maine. Cywil był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną ubranym w zieloną irchową koszulę, beżową skórzaną kamizelkę, jeansy i buty z cholewami. Stał na drodze, napierając plecami na drzwiczki swojego samochodu. Zakleszczony w nich strażnik leżał do połowy na przednim siedzeniu z głową wciśniętą pod kierownicę, dzięki czemu najbardziej widoczną częścią jego ciała były wypięte komicznie pośladki. Zastępca szeryfa trzymał kierowcę za kołnierz i usiłował odciągnąć od pikapa, lecz mężczyzna opierał się zdecydowanie. Odsuwał go jedną ręką, a drugą młócił nieco na oślep, próbując trafić go w twarz i szyję. Policjant miał rozciętą skórę pod prawym okiem, a u jego stóp leżały lustrzanki bez jednego szkła. Wrzeszczał też dziko na mężczyznę, ale ani Pete, ani Megan nie mogli go zrozumieć przez zamknięte drzwi. - Co się tu, na litość boską, dzieje?! - rzuciła Meg, patrząc przez okno. Nimec odetchnął głęboko i zwolnił. - Nie wiem - powiedział. - Ale widzisz tego faceta w zielonej koszuli? Megan zerknęła na swego współpracownika. - Tylko mi nie mów, Pete. Nimec ponownie odetchnął. - To Tom Ricci - wyjaśnił. Megan raz jeszcze spojrzała na scenę za oknem i opuściła szybę, próbując zrozumieć wrzaski towarzyszące szarpaninie. Zastępca szeryfa zmienił taktykę. Nie mogąc oderwać przeciwnika od samochodu, postanowił wykorzystać przewagę masy i natarł na niego, by przyprzeć go do drzwiczek. Nie ruszając się z miejsca, Ricci trafił go dwa razy sierpowym w policzek, a następnie wyprowadził piękny prawy hak na szczękę. Cios zachwiał policjantem - cofnął się i puścił kołnierz kierowcy, a jego kapelusz z szerokim rondem potoczył się po ziemi i znieruchomiał obok rozbitych okularów. - Ty popierdolony nizinny kutasie! - wrzasnął stróż prawa, spluwając krwią. - Ostatni raz ci mówię: Odejdź od tych drzwiczek albo wylądujesz w jeszcze głębszym gównie! Ricci obserwował go, nie ruszając się i nie rozluźniając zaciśniętych dłoni. Ponieważ strażnik, którego przygwoździł drzwiami, zaczął się wiercić, kopnął go obcasem w łydkę. Z kabiny dobiegła stłumiona litania inwektyw. Ani kierowca, ani żaden ze stróżów prawa nie zwrócił najmniejszej uwagi na chevroleta, który zatrzymał się cicho mniej więcej dziesięć jardów od miejsca utarczki. - Już ci wyjaśniłem, jak to ma wyglądać - odezwał się Ricci. - Zatrzymuję swój połów, a twój chłoptaś Cobbs przestaje się rzucać. Inaczej możemy tu tkwić do sądnego dnia. Policjant otarł wargi, zerknął na krwawą plwocinę na swojej dłoni i ponownie splunął. - Masz jaja - powiedział, rzucając kierowcy wściekłe spojrzenie. - Żeby mi tu rozkazywać i uważać, że uwierzę w jakieś wymysły... - Połów był legalny, Phipps. - To ty tak gadasz. Cobbs uważa, że ty i twój chrzaniony pomocnik byliście daleko poza granicą łowiska. - O Deksie możemy pogadać później. Ty i Cobbs widzieliście moje zezwolenie. - Ale nie widziałem, gdzie kotwiczyła twoja łódź ani gdzie nurkowałeś, nie mówiąc już o tym, gdzie zbierałeś. Poza tym to jego działka, nie moja. - Phipps wskazał brodą wypięty tyłek. - Puść Cobbsa i zostaw nam połów, to może wykręcisz się od napadu na funkcjonariusza na służbie. - Dwóch funkcjonariuszy! Nie zapominaj, kurwa, o mnie, Phipps! - krzyknął Cobbs spod kierownicy. - I nie pozwól, do cholery... Ricci ponownie trafił go obcasem w łydkę i wypowiedź zmieniła się w okrzyk bólu. Phipps westchnął ciężko. - Dwóch funkcjonariuszy - stwierdził. - Dwóch przekupnych funkcjonariuszy. Zastępca szeryfa skrzywił się urażony do żywego. - Wystarczy! Mam już dość twojego pieprzenia! - warknął, wyciągając z kabury na biodrze colta kaliber 45. Megan spojrzała na Nimeca. - No, no. Zaczynają się kłopoty. Pete skinął głową i złapał za klamkę. - Poczekaj tu! - rozkazał. - Jesteś pewien, że to rozsądne, żebyś... - Nie jestem - uciął, napierając ramieniem na drzwi. Wysiadł i ruszył wąską drogą w stronę pikapa. Zastępca szeryfa zauważył go dopiero w tej chwili. Spojrzał przelotnie na Nimeca, potem na samochód, z którego ten wysiadł, ale nie przestał mierzyć w Ricciego. Ten również zwrócił się nieznacznie ku Nimecowi. - Jesteś pan ślepy? - spytał Phipps, próbując jednym okiem obserwować przybysza, a drugim kierowcę. - A może nie do tarło do pana, co się tu dzieje? Nimec wzruszył ramionami. - Turysta jestem - wyjaśnił. - A chwilę już obserwujemy, co się tu dzieje. Phipps przemilczał to. Ponownie przyjrzał się chevroletowi - tym razem uważniej, koncentrując się na tablicy rejestracyjnej. - Jest wynajęty - wyjaśnił Nimec, próbując zyskać na czasie i wymyślić jakiś plan, który pozwoliłby mu wyciągnąć Toma z kłopotów bez zwracania uwagi na siebie. Obojętnie, jakie to były kłopoty. - Jadę z żoną do Stonington - dodał. - Chciałem zapytać, o której tam dotrzemy. Phipps spoglądał na niego zaskoczony i poirytowany. - Bo widzi pan, nasza rezerwacja w hotelu jest ważna jeszcze tylko pół godziny. Ponieważ jechaliśmy tu prosto z Portland trasą sto... - Na którą powinniście zawrócić - przerwał mu zastępca szeryfa. - I to natychmiast. Nimec pokręcił głową. - Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić. Phipps spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Coś pan powiedział?! - Nie mogę tego zrobić - powtórzył Pete ze świadomością, że w tej chwili nie ma już odwrotu. - W okolicy nie ma innych czynnych hoteli. Jakkolwiek na to spojrzeć, jest po sezonie. Stróż prawa poczerwieniał. Co prawda wciąż celował w Ricciego, ale całą uwagę skupił teraz na Nimecu. - Następny nizinny kutas! - krzyknął nieco zduszonym głosem Cobbs. - Po jaką cholerę wpuszczamy takich do naszego pieprzonego stanu?! Lepiej aresztuj ich wszystkich, Phipps, bo mi kręgosłup pęknie, jak będę tu dłużej tkwił! Zastępca szeryfa przyjrzał się z irytacją Nimecowi i pokręcił głową, najwyraźniej nie wiedząc, co zrobić. W następnej chwili Ricci podjął decyzję za niego. Korzystając z roztargnienia Phippsa, oderwał się nagle od drzwi, chwycił w nadgarstku dłoń z pistoletem i wygiął ją gwałtownie do tyłu, jednocześnie wykręcając. Sekundę później drugą ręką wyjął mu broń ze zdrętwiałych palców. Policjant zawył z bólu i zaskoczenia. Wciąż jeszcze patrzył z niedowierzaniem, gdy Ricci trafił go stopą w wydatny brzuch i pozbawił oddechu. Phipps zatoczył się do tyłu i wylądował ciężko na pośladkach z szeroko rozrzuconymi nogami. W tym czasie Cobbs wydostał się z szoferki i próbował zaatakować Ricciego od tyłu. Zdążył zrobić tylko krok, gdy ten obrócił się na lewej nodze i trafił go kolanem w krocze. Cios posłał Cobbsa na burtę samochodu. Mężczyzna osunął się po niej z jękiem, trzymając oburącz za przyrodzenie. Ricci wyjął magazynek z pistoletu i cisnął go w rosnące na poboczu krzaki, a broń wsunął do kieszeni kamizelki. Nimec skinął do niego głową, po czym podbiegł do Cobbsa, wyciągnął mu pistolet z kabury i posłał jego magazynek w ślad za poprzednim. Ricci przyklęknął nad Phippsem i starannie obmacał mu nogawki. - Nie masz żadnej zabawki na wszelki wypadek? - spytał. Zastępca szeryfa spojrzał na niego i pokręcił głową. - W porządku. - Ricci wstał i cofnął się kilka kroków. - Posłuchaj, jak będzie. Odjeżdżam z tym, co złowiłem, w swoją stronę, a wy dwaj, minus pistolety, w swoją. Nasz miły turysta odjedzie z sympatyczną żoną wynajętym samochodem, a ty o wszystkim zapomnisz. Wtedy może nie zamelduję prokuratorowi w Auguście albo szefom Cobbsa, jaki numer próbowaliście mi wyciąć. A jeśli naprawdę się postaracie, to może nie opowiem wszystkim w mieście, jak rozbroiłem was gołymi rękami i skopałem wam dupy. W ciągu całych dwóch sekund. Phipps jeszcze chwilę przyglądał mu się z wściekłością, po czym powoli skinął głową. - Mądry wybór - pochwalił go Ricci. - Posiedź sobie, póki nie odjadę. Ziemia i tak potrzebuje tu nawozu. Zastępca szeryfa prychnął, splunął przez ramię i spytał: - A jak niby, do cholery, mam wytłumaczyć utratę broni? Ricci wzruszył ramionami. - Twój problem - ocenił zwięźle. Za ich plecami strażnik wciąż siedział oparty o pikapa, jęcząc i trzymając się za krocze. Ricci odwrócił się, podszedł do Cobbsa, chwycił za ramię i brutalnie odciągnął od samochodu. Cobbs potknął się i przewrócił na bok, podciągając kolana ku piersi. Ricci spojrzał na Nimeca i podszedł do niego. - Powinien trzymać łapy z dala od mojej stacyjki - powiedział cicho, żeby funkcjonariusze ich nie usłyszeli. - Witamy w Wakacjolandzie, Pete. Lepiej wracaj do wozu i jedź za mną. Wyjaśnię ci wszystko, jak przyjedziemy do mnie. Cztery zakurzone jeepy tworzyły konwój, który przybył z położonego na skalistym płaskowyżu Chapada dos Guimaraes. Siedemdziesiąt kilometrów dzielące ich od celu pokonali potwornie wolno, jadąc w zapadającym mroku wyboistą polną drogą. Po wielu godzinach spędzonych w pierwszym wozie Kuhl dostrzegł wreszcie cel przez przerwę w ścianie zieleni. Nakazał wygasić światła i cztery pojazdy zjechały z drogi. Gdy znaleźli się pod osłoną drzew, spytał kierowcę: - Que hor as sdo? - Ten pokazał mu fosforyzującą tarczę zegarka. Kuhl przyjrzał się jej bez słowa, odwrócił i skinął głową siedzącemu z tyłu mężczyźnie. - Vaya aqui, Antonio. Antonio również skinął głową. Był ubrany na czarno, a na kolanach trzymał wielkokalibrowy karabin snajperski Barrett M82A1. Broń ta miała skuteczny zasięg przekraczający milę i strzelała pociskami kaliber 50 zdolnymi rozpruć pancerz grubości cala. Donośność, zdolność przebijania i fakt, że była półautomatyczna, dawały jej olbrzymią przewagę nad innymi karabinami snajperskimi. Wadą Baretta była waga prawie trzynastu kilogramów, długa lufa i ogromny odrzut porównywalny do niszczycielskiej siły rażenia, lecz cele Antonia znajdowały się w sporej odległości i chronione były płytami szkła pancernego. Mężczyzna wysiadł, przewiesił broń przez ramię i zniknął w ciemnościach. Kuhl opadł na oparcie i wyjrzał przez okno. Jego grupa dotarła na miejsce zgodnie z planem, mimo że jazda była długa i uciążliwa. Teraz musieli tylko zaczekać, aż Antonio zrobi, co do niego należy, a druga część zespołu zjawi się i da sygnał. Jeśli będzie miał szczęście, być może dostrzeże ich, gdy będą przelatywali nad wierzchołkami drzew. Mężczyźni siedzieli w absolutnej ciszy, zlewając się z mrokiem nocy dzięki czarnym mundurom i twarzom poczernionym farbą maskującą. Wszyscy oprócz snajpera mieli karabiny automatyczne FAMAS z podwieszonymi pod lufami granatnikami i systemami pozwalającymi na całodobowe śledzenie celów. Francuska armia wciąż testowała ten udoskonalony model standardowego karabinu FAMAS, toteż nie był on jeszcze produkowany masowo, a do oddziałów liniowych miał trafić dopiero w 2003 roku - za całe dwa lata. Z uwagi na specjalny kształt nazywano go Le Clairon - Trąbka. Kuhl zawsze uważał, że należy używać najlepszego sprzętu. Co prawda, było to kosztowne, ale jeśli nie chciało się przegrać przez głupie oszczędności, wydatki były jak najbardziej uzasadnione. Opłacano go aż nadto sowicie, by chciał szczędzić nakładów na broń i sprzęt. Zniecierpliwiony, zsunął na oczy gogle noktowizyjne i obejrzał przez nie bramę, pilnujących ją strażników w oszklonej wartowni oraz budynki rozrzucone nieregularnie za ogrodzeniem. Niczego bardziej nie pragnął, niż rozpocząć już akcję. Choć znajdowali się poza zasięgiem wzroku wartowników, w swej karierze najemnika widział zbyt wiele, by nie zdawać sobie sprawy, że jedynie głupcy i amatorzy nie biorą pod uwagę nieprzewidywalnego przypadku. A każda mijająca sekunda zwiększała ryzyko wykrycia. I nie miały na to wpływu ani doskonały plan operacji, ani nawet najstaranniejsze jego wykonanie. W jego zawodzie najważniejsze były tajemnica i maskowanie, co paradoksalnie zakrawało na żart. W epoce, w której satelita potrafił sfotografować z przestrzeni kształt znamienia na czyjejś twarzy, na ziemi nie było miejsca, w którym można byłoby dłużej pozostać nie zauważonym. W najlepszym wypadku można było liczyć jedynie na chwilową niewidzialność. Jeśli jego ludziom to się nie uda lub jeśli zostaną zbyt wcześnie zauważeni, całe kunsztowne przygotowania szlag trafi. Kuhl siedział, obserwował w ciszy i czekał. Niemal czuł nad sobą spoglądające nachalnie w dół gigantyczne, przeklęte oko. Oko widzące wszystko, zaglądające w każdy cień i obserwujące świat bez chwili wytchnienia... Miał tylko nadzieję, że mrugnie, kiedy on zacznie swe dochodowe zajęcie, jakim było zabijanie i niszczenie na zlecenie. - W kabinie jest dym! Podniesiony poziom CA 19-9 i CA 125, spada ciśnienie LH2. Wypluła nas Ziemia! Annie czuje, że książka zsuwa się jej z kolan, i chwyta ją w ostatnim momencie. Mruga gwałtownie raz czy dwa, sądząc, że musiała się zdrzemnąć podczas lektury na sofie. No bo chyba czytała, prawda? Poprawia książkę i spogląda na stojącego przed nią mężczyznę, którego głos ją obudził. Jest nieco po pięćdziesiątce, ma rudobrązowe włosy i takiż wąs, a na sobie biały lekarski kitel io Phil Lieberman, onkolog, który zajmował się jej mężem. Zupełnie nie pasują do niego domowe wizyty, więc zastanawia się, co też lekarz robi w jej salonie. Mógł go wpuścić któryś z dzieciaków... Ale wtedy zdaje sobie sprawę, że to nie jest jej salon, że to nie jest jej dom i że w pobliżu nie ma jej dzieci. Prostuje się, mruga, przeciera oczy. Siedzi na plastikowym profilowanym krzesełku, a powietrze pełne jest medycznych, antyseptycznych zapachów. Ściany pomalowane są na nijaki instytucjonalny kolor. Nagle dociera do niej, że jest w szpitalu. Na trzecim piętrze w poczekalni, w której przez ostatnie kilka miesięcy spędziła tyle czasu, że stał się niemal znajomy. Szpital, oczywiście Musiała się zdrzemnąć i to wyjaśniało chwilową dezorientację całkowicie zrozumiałą w okresie, w którym jej życie stanęło na głowie. Całymi tygodniami biegała prawie bez odpoczynku od łóżka męża na treningi w centrum i z powrotem, starając się przy tym nie zaniedbywać dzieci, a więc nie pierwszy raz zmęczenie dopadło ją z zaskoczenia. Spoglądając na lekarza, zaczyna miętosić nerwowo rozłożoną na kolanach książkę, która - co teraz widzi - okazuje się wyczytanym egzemplarzem "Newsweeka" z przewodnim artykułem dotyczącym zbliżającego się startu promu i budowy stacji kosmicznej. Mina i głos Liebermana niczego nie wyrażają, ale wyraz jego oczu przyprawiają o zimny dreszcz. - Jak w starych rakietach Titan - mówi. - Trzeci człon odpala i nie ma już odwrotu - Co?! Co to... - Musimy porozmawiać o wynikach ostatnich badań Marka - przerywa jej z pobłażliwą wyższością, jaką większość lekarzy uważa za całkowicie naturalną od chwili, kiedy złożą przysięgę Hipokratesa. Wygląda na to, że nawet ci zdolni do współczucia a trzeba przyznać, iż Lieberman generalnie zachowuje się przyzwoicie - muszą przypominać każdemu, że mają innych pacjentów, inne sprawy i ważniejsze zajęcia od tłumaczenia, co znalazł u konkretnego chorego. - Badanie laparoskopowe ujawniło metostatyczne nacieki na wątrobie i woreczku żółciowym - dodaje szybko. - Statystycznie rzecz biorąc, jest to częste, kiedy choroba rozprzestrzeni się z jelit na powiązane z nim węzły limfatyczne. Miałby większe szanse przy trzech przerzutach, ale przy pięciu można mówić o prawdziwym pechu. Annie siedzi nieporuszona, ale czuje, że w środku zapada się, naprawdę zapada, zupełnie jakby jej serce było ze stuletniego przynajmniej tynku. Rzuca lekarzowi zdruzgotane spojrzenie. - Umrze w ciągu pięciu miesięcy - mówi do Liebermana z absolutną pewnością, co w równym stopniu przerażają i zaskakuje. Jednocześnie czuje, jakby to nie był jej głos, jakby w ogóle nie powiedziała tego wszystkiego, lecz słuchała nagrania albo doskonałej podróbki wydobywającej się z ukrytego głośnika. Lieberman przygląda się jej rzeczowo, potem patrzy na zegarek i przekręca ramię, pokazując jej cyferblat. - Tak. Dokładnie za pięć miesięcy i trzy dni - mówi. - Teraz można już powiedzieć, że czas ucieka. Zaskoczona tym komentarzem, zerka na tarczę zegarka. I wytrzeszcza oczy. Cyferblat jest absolutnie białym kręgiem pozbawionym wskazówek i jakichkolwiek oznaczeń. Czuje, że znowu zapada się w sobie. - Uspokój się, Annie, on trochę się spieszy - mówi lekarz. Zdążysz się jeszcze z nim pożegnać. Stwierdza nagle, że stoi i że tym razem nawet nie próbuje łapać gazety, która zsunęła się jej z ud i wylądowała obok stopy. Kątem oka dostrzega, że na częściowo podwiniętej okładce widnieje zdjęcie płonącego promu na platformie startowej. Krwistoczerwone litery krzyczą coś o wybuchu Oriona przy starcie z modułem stacji. Jest zdezorientowana. Jak to możliwe? Orion miał wystartować za dwa lata, a artykuł był omówieniem programu międzynarodowej stacji kosmicznej, tak przynajmniej się jej wydawało... Nagle niczego już nie jest pewna - jej pamięć przypomina płaską, pozbawioną głębi śliską powierzchnię. - Twój mąż leży w pokoju 377. Wiesz o tym, bo go odwiedzałaś. - Lieberman wskazuje przeciwległy koniec korytarza. - Może nie tak często, jak by należało, ale nie mi to oceniać. Jesteście zapracowanymi zawodowcami. Odwraca się i rusza w drugą stronę. Annie podąża za nim wzrokiem. Głos lekarza co prawda nie zmienił się, ale ostatnia uwaga pełna była wyrzutu, a ona nie chce tego tak zostawić. Lieberman może sądzić, że dostał od Boga prawo, by podawać wyniki w tak nadęty sposób, że trudno je zrozumieć, i nie mówić, co zamierza w związku z tym zrobić, ale jeśli chciał ją krytykować, to powinien to zrobić w prostym i zrozumiałym języku. Już chce go zawołać, gdy lekarz zatrzymuje się, odwraca do niej i unosi kciuk. - Marchewka ponad wszystko - mówi. - Radzę się pospieszyć. Po czym salutuje niedbale i idzie w swoją stronę, malejąc szybko w perspektywie korytarza niczym postać z kreskówki, która zamierza zniknąć. "Radzę się pospieszyć". Jej serce bije jak szalone. Zapomina o Liebermanie i biegnie do pokoju, w którym umiera jej mąż. Chwilę później stoi bez tchu pod drzwiami. Mimo to nie pamięta, by przebiegła całą drogę z poczekalni lub by w ogóle fizycznie przemieściła się z punktu A do punktu B. Ma nieodparte wrażenie, jakby w jednej chwili spoglądała na plecy Liebermana, a w następnej znalazła się przed drzwiami pokoju, próbując wziąć się w garść po wyroku śmierci wydanym na jej męża. Dla jego dobra usiłuje się opanować. Bierze serię głębokich oddechów, chwyta za klamkę i otwiera drzwi. Oświetlenie w środku jest niewłaściwe. Dziwne, że to właśnie dostrzegła najpierw, ale tak właśnie było. Oświetlenie jest złe. Nie panuje półmrok, lecz światło jest tak rozproszone, że znacznie ogranicza widoczność. Choć widzi dobrze nogi łóżka, dalej obraz błyskawicznie się rozmywa. Rurki, kroplówki i całą resztę aparatury dostrzega jak przez gazę, a obraz na monitorze, do którego Mark jest podłączony, ma gorszą ostrość niż kontur jego nóg pod kocem. Zauważa, że mąż leży na plecach, lecz jego twarz... Nagle przychodzą jej na myśl telewizyjne programy, w których oblicza osób są komputerowo rozmyte, by zapewnić im anonimowość jak w wypadku użycia ukrytej kamery albo w policyjnych relacjach z aresztowań podejrzanych. Wygląda to tak, jakby w miejscu, w którym ma się pojawić twarz, nałożono na ekran grubą warstwę wazeliny. Tak właśnie Annie widzi twarz męża, który ma umrzeć w tym pokoju za pięć miesięcy i trzy dni. - Annie? - Głos Marka jest chrapliwym szeptem, a jego słabość wstrząsa nią tak, iż myśli, że się rozpłacze. Przyciska dłoń do drżących warg. - To ty, Annie? Stoi w ciszy przerywanej jedynie dźwiękami aparatury umieszczonej obok łóżka i próbuje zebrać się w sobie. Rozmyte światło powoduje, że czuje się dziwnie zagubiona i osamotniona - niczym łódka dryfująca we mgle. W końcu opuszcza dłoń. - Tak, to ja kochanie. Jestem tutaj. Mark wysuwa częściowo spod koca prawą rękę i kiwa słabo, by podeszła. Mimo że Annie wciąż nie może rozpoznać jego twarzy, gest widzi wyraźnie. Jej wzrok spoczywa na chwilę na rękawie piżamy męża. - Podejdź, Annie. Trudno rozmawiać, kiedy stoisz przy drzwiach. Wchodzi do pokoju, wciąż myśląc o rękawie. Coś w nim jest nie tak. Coś w jego barwie... - Chodź, na co czekasz?! - pyta Mark, wyciągając bardziej rękę spod koca i stukając w opuszczoną osłonę łóżka. - Należysz tu ze mną. W jego głosie słychać narastający w ostatnich dniach gniew, choć czasami mogło się tak wydawać, jego obiektem nie była ona, lecz rak. Z początku były to jedynie krótkie wybuchy, ale jego rozwój dorównywał rozwojowi pochłaniającej mężczyznę choroby. Mark jest wściekły z powodu utraty niezależności, niemożności zadbania o siebie, zaspokojenia swych rosnących potrzeb, a przede wszystkim dlatego, że coś tak głupiego i przypadkowego jak nie kontrolowany wzrost komórek skradło mu przyszłość. Annie akceptowała jego uczucia jak stałe, których nie potrafiła zmienić, i robiła co mogła, by go nie denerwować. Zbliża się cicho. Po lewej stronie łóżka stoi aparatura i stojak z kroplówką, więc Annie obchodzi je z prawej, odsuwając plastikową tacę na wysięgniku. Niespodziewanie Mark puszcza osłonę i chwyta ją za nadgarstek. - Choć do nas, Annie. Chcemy usłyszeć, jak jest ci przykro! - Stoi zszokowana, a jego dłoń zaciska się boleśnie. - Ufaliśmy ci. Uścisk jest już prawie nie do zniesienia. Wie, że będzie miała sińce, ale nie próbuje uwolnić ręki. Spogląda na leżącego, żałując, że nie widzi jego twarzy. Jest zaskoczona jego słowami i wrogością tonu, bardziej niż kiedykolwiek napastliwego i skierowanego bezpośrednio do niej. Chciał ją zranić, a ona nie wie dlaczego. - Mark, powiedz, o co ci chodzi... - Moja dziewczynka - przerywa jej. - Zawsze gdzieś się spieszy i nigdy nie ogląda się za siebie. Annie krzywi się boleśnie, gdy Mark zaciska mocniej palce. Nas. My. O kim on mówi? O sobie i dzieciach? Wydaje się jej, że odgadła. Nie, to nie może być prawda. Absolutnie nie. To, co przychodzi jej do głowy, jest proste i jednocześnie niewiarygodne. Mark jeszcze mocniej zaciska palce. Gdyby mogła zobaczyć jego twarz... - Miałaś być odpowiedzialna. Miałaś na nas uważać. Annie nie cofa się, przeciwnie - podchodzi bliżej, mając nadzieję, że jeśli zdoła spojrzeć mu w oczy, to Mark przestanie wygadywać bzdury o tym, że go zostawiła... Myśl urywa się nagle, gdy ponownie spogląda na jego rękaw. Ten kolor. Jak mogła od razu go nie rozpoznać? Nie zna odpowiedzi na to pytanie, ale wie już, że to nie piżama. W takim marchewkowym kolorze były tylko grube, izolowane kombinezony używane przez astronautów NASA. W tej samej chwili dociera do niej, że odgłosy aparatury mierzącej parametry życiowe jej męża zmieniły się w wycie alarmu, które znała z innego czasu i miejsca. Dopiero ten dźwięk powoduje, że jęczy z przerażenia. Leżący na łóżku mężczyzna bez twarzy krzyczy: - Spada ciśnienie LH2! Niech każdy uważa na siebie! Sprawdzić odczyty! Wiedziona nagłym impulsem, Annie patrzy w bok. Zamiast wyposażenia medycznego widzi tam tablicę przyrządów i stery promu. Z jakichś powodów wcale jej to nie dziwi. Błyskawicznie omiata wzrokiem instrumenty, zaczynając od sygnalizatora głównego alarmu, przez wskaźniki dymu znajdujące się z lewej strony stanowiska dowódcy, a kończąc na odczytach stanu głównych silników. I tym razem nie jest zdziwiona. - Zachowaj spokój, Annie. Lepiej złap dźwignię katapulty albo żadne z nas stąd nie wyjdzie! - wyje leżący i tak gwałtownie szarpie ją za rękę, że Annie traci równowagę i przelatuje przez osłonę łóżka. Ląduje obok mężczyzny, amortyzując upadek wolną ręką, dzięki czemu nie pada na jego pierś. - Wypluła nas Ziemia, więc gdzie jest ten cholerny spadochron?! - krzyczy mężczyzna, nie puszczając jej ręki. Mimo że ich twarze dzieli ledwie kilka cali, Annie wciąż nie potrafi rozpoznać jego rysów. Nagle dezorientacja towarzysząca jej od początku rozmowy z lekarzem ustępuje na moment miejsca wrażeniu, że istnieje jednocześnie w dwóch osobach. Jedna szarpie się z leżącym, druga z wysoka obserwuje tę scenę. Wraz z tym wrażeniem nadchodzi pewność, że twarz nie należy do Marka, o czym przekona się, gdy tylko ją zobaczy. Będzie to twarz kogoś, kogo także kochała, choć w inny sposób, i kogo również straciła. Nie ma pojęcia, skąd to wie, ale jest tego pewna. I ta świadomość przeraża ją, błyskawicznie zmieniając się w histerię. - Gdzie jest nasz cholerny spadochron?! - krzyczy ponownie leżący, szarpiąc ją tak, że Annie pada na jego pierś. Gdy w końcu próbuje się uwolnić, spogląda raz jeszcze na jego kurczowo zaciśnięte palce... i po raz pierwszy widzi, że są straszliwie poparzone. Nie ma śladu po paznokciach, na kostkach zostało tylko krwistoczerwone mięso. Chce krzyczeć... mówi sobie, że musi krzyczeć... choć wciąż nie wie dlaczego... wydaje się jej, że w ten sposób skończy z koszmarem... Ale krzyk grzęźnie jej w gardle, koszmar trwa i jedyne, na co się zdobywa, to bardziej jęk niż krzyk, a i tak boli ją od tego gardło... Annie drgnęła i obudziła się. Serce tłukło się jej w piersi, a w ustach zamierał jęk. Była zlana zimnym potem, koszulka lepiła się jej do ciała. Rozejrzała się, oddychając głęboko i potrząsając głową, by jak najszybciej pozbyć się resztek sennego koszmaru. Była w domu. W Houston, na sofie w swoim salonie. Z pokoju dzieci dobiegały odgłosy Teletubbisiów emitowanych właśnie w telewizji. Na dywanie u jej stóp leżała gazeta wciąż otwarta na artykule, który czytała, gdy zapadła w wyczerpujący sen. Nagłówek głosił: PODSUMOWANIE TRAGEDII, a nad tekstem widniało zdjęcie ostatnich chwil Oriona. Pochyliła głowę i potarła dłonią piekące oczy. Przyleciała tu prosto z przylądka Canaveral, gdzie od rana brała udział w niekończącej się serii spotkań z przedstawicielami agencji, rządu i rozmaitych firm wykonujących podzespoły promu oraz stacji kosmicznej. Wszyscy próbowali uporządkować to, co wiedziano o wypadku, i wytyczyć wstępne kierunki śledztwa. Mimo to większość czasu spędzili, patrząc na siebie w pełnej zaskoczenia ciszy. Być może nie należało oczekiwać czegoś bardziej konstruktywnego tak szybko po wybuchu. W każdym razie pod koniec ostatniego spotkania czuła jedynie ogromne zniechęcenie i z wdzięcznością skorzystała z okazji, by wrócić do domu. Tu przynajmniej mogła przestać myśleć o tym, co się stało, poczytać z radością coś lekkiego i zdrzemnąć się, zanim zacznie przygotowywać obiad. Uśmiechnęła się gorzko, nie opuszczając dłoni zasłaniającej oczy. Chwilę później spomiędzy jej palców popłynęły łzy... Antonio przycisnął kolbę do ramienia, umieścił policzek w wyżłobieniu i odczekał, aż cel znalazł się dokładnie na przecięciu linii lunety celowniczej. Kilka chwil po opuszczeniu samochodu Kuhla wspiął się na drzewo dające doskonały widok na wartownię przy bramie. Teraz na poły siedział, na poły kucał w rozgałęzieniu pnia, opierając nogi o dwie grube gałęzie. Barrett z uwagi na swą wagę wyposażony był w składane nóżki, ale na tej drewnianej grzędzie lepszą stabilizację dawało oparcie lufy na podniesionych kolanach. Nabrał powietrza, a następnie wypuścił je z płuc, powoli uspokajając tętno. Seria próbnych pociągnięć cyngla pomogła mu znaleźć najwygodniejszą pozycję i lepiej uchwycić karabin. Ponieważ od celu dzieliło go ponad dziewięćset jardów, nie mógł sobie pozwolić na najmniejszą nawet utratę równowagi. W wartowni znajdowało się dwóch strażników - jeden nalewał sobie kawę ze szklanego dzbanka, drugi siedział przy niewielkim metalowym biurku i przeglądał dokumenty. Mężczyzna przy ekspresie zginie wcześniej, gdyż był bardziej mobilny, a ruchomy cel zawsze ma większe szanse ucieczki. Antonio wziął kolejny wdech i nie wypuścił już powietrza. Strażnik przy maszynie do kawy odstawił dzbanek i podniósł kubek do ust. Ale napić się już nie zdążył. Właściwie już był martwy. Wartownia miała kuloodporne szyby, lecz nie stanowiły one przeszkody dla półcalowych wolframowych pocisków typu SLAP, które znajdowały się w magazynku. - Mi mano, su vida - szepnął snajper i wypuścił powietrze. Jak zwykle przed zabójstwem, czuł się niemal niczym Bóg. Łagodnie ściągnął spust. Barrett kopnął, wypluwając pocisk. Kuloodporna szyba rozprysnęła się na kawałki. Strażnik obrócił się w miejscu i padł, wypuszczając kubek. Był martwy, nim dotknął podłogi. Antonio wziął kolejny wdech i ponownie nacisnął spust. Drugi strażnik zdążył jedynie odwrócić się ku leżącemu partnerowi, gdy kula trafiła go w lewą skroń i zrzuciła z krzesła. Strzelec pozostał jeszcze chwilę na stanowisku, nasłuchując i rozglądając się przez lunetę. W bladym żółtym świetle padającym przez rozbitą szybę wartowni nic się nie poruszyło. Zadowolony z dwóch czystych trafień przerzucił karabin przez ramię i miał już zacząć schodzić, gdy usłyszał nad sobą cichy łopot. Spojrzał w górę przez listowie i uśmiechnął się - wykonał zadanie dokładnie o czasie. Z ciemnego nieba spływała właśnie grupa desantowa. 4 MATO GROSSO DO SUL, POŁUDNIOWA BRAZYLIA 17 KWIETNIA 2001 Manuel przeleciał sto metrów nad ogrodzeniem, opuścił na lince pojemnik z bronią i zaczął lądować. Wiedział, że członkowie jego grupy lecą za nim i że ziemia zbliża się szybko. Pociągnął lewą linkę sterującą, by skręcić pod wiejący z zachodu lekki wiatr, wyrównał wysokość i odczekał, aż pojemnik uderzy o ziemię. Zwolnił zaczep linki pojemnika, a po chwili ściągnął obie linki sterujące do pasa, by zgasić czaszę spadochronu. Wylądował miękko na palcach. Wyprostowany, z opuszczonym ku piersi podbródkiem zrobił kilka szybkich kroków, wytracając prędkość, po czym zwolnił główną klamrę uprzęży i pozbył się spadochronu. Tymczasem dokoła niego lądowali jego podkomendni. Większość utrzymała się na nogach, kilku jednak zetknęło się nieco ostrzej z ziemią, kończąc skok płynnym padem na plecy lub bok. Natychmiast po odczepieniu uprzęży mężczyźni pospieszyli do pojemników zawierających granaty, materiały wybuchowe i karabiny FAMAS - takie same jak te, w które wyposażeni byli ludzie w jeepach. Kaski i gogle zamienili na hełmy zaopatrzone w wizjery sprzężone z elektronicznymi celownikami broni i opuścili na oczy monokle wyświetlające. Na znak Manuela podzielili się na trzy czteroosobowe zespoły i ruszyli niepostrzeżenie na ustalone pozycje. Jeśli informacje, które otrzymali, były prawdziwe, ich obecność zostanie wykryta w ciągu sekund, w najlepszym wypadku minut. Sprawdzenie ich wiarygodności było jednym z kilku ważnych zadań, które powierzył im zleceniodawca. Pracownicy zakładów najczęściej nazywali je "jeżami". Rollie Thibodeau, dowódca nocnej zmiany straży, wolał określenie "małe skurwiele", narzekając, że ich reakcje w określonych sytuacjach za bardzo przypominają mu ludzkie zachowania. Rollie był jednak strasznym technofobem, a na dodatek, jako Cajun z Luizjany, czuł wrodzony przymus do gadatliwości i przekory. Mimo to, gdy był w naprawdę dobrym nastroju, przyznawał, że są to "cwane małe skurwiele". W rzeczywistości mobilne roboty nie były wcale takie bystre - miały poziom inteligencji równy inteligencji chrząszczy czy innych owadów, którymi żywiły się prawdziwe jeże. Mogły co prawda zastępować wartowników w czysto fizycznych zadaniach, lecz naukowcy mający słabość do praw robotyki Asimova twierdziliby z pewnością, że w ich przypadku określenie "robot" jest niewłaściwe, a przynajmniej nieprecyzyjne, ponieważ niezdolne są do samodzielnego działania i myślenia. Automaty sprzężone były z komputerami bazy i cały czas monitorowane przez strażników. Prawdziwe roboty, stwierdziliby eksperci, mogłyby samodzielnie podejmować decyzje i działać zgodnie z nimi bez pomocy swych twórców. W praktyce od ich powstania dzieliło ludzkość przynajmniej dwadzieścia, trzydzieści lat. Te, które już istniały i które laicy uznawali błędnie za roboty, były w rzeczywistości jedynie robotopodobnymi maszynami. Bez względu na sprzeczne definicje jeże były wszechstronnymi i skomplikowanymi urządzeniami przeznaczonymi do patrolowania czterech tysięcy akrów zakładów w Mato Grosso do Sul, w których wytwarzano komponenty stacji kosmicznej. Dzięki skomplikowanej umowie z Brazylią i kilkoma innymi państwami zaangażowanymi w ten projekt UpLink zdołał wywalczyć sobie prawo zarządzania fabryką. Jednocześnie holding wziął na siebie pełną odpowiedzialność za jej ochronę, co brazylijscy negocjatorzy uznali za kosztowne ustępstwo ze strony firmy, a o co od początku chodziło zarówno Gordianowi, jak i jego szefowi ochrony Nimecowi i z czego obaj byli nader zadowoleni. Dotychczasowe doświadczenia związane z prowadzeniem działalności na terenie przechodzących przemiany, politycznie niestabilnych krajów nauczyły ich, że nikt nie potrafi tak dobrze troszczyć się o bezpieczeństwo UpLink jak sam UpLink. Roboty bez wątpienia ułatwiały jeszcze to zadanie. Thibodeau nazywał je "R2D2 na sterydach" i na swój sposób było to trafne określenie. Wielokierunkowe kamery przekazujące kolorowy obraz znajdowały się w kopułach umieszczonych na metalowych "szyjach", dzięki czemu maszyny miały antropomorficzny kształt, który podobał się wielu pracownicom... i sporej liczbie pracowników, choć ci z rzadka wyrażali otwarcie swój podziw. Osadzone na sześciokołowych platformach jeździły szybko i cicho zarówno po wąskich korytarzach czy klatkach schodowych, jak i po trudnym, nierównym terenie. Zaprojektowano je i zbudowano w dziale badawczo-rozwojowym UpLink i wyposażono w imponujący zestaw oprogramowania i oprzyrządowania. System ostrzegawczy obejmował szerokozakresowe czujniki gazu, dymu i temperatury, sensory optyczne, radar mikrofalowy, sonar, termolokator oraz detektor drgań podłoża i noktowizor. Chowane, zakończone szczypcami ramiona mogły podnieść obiekty ważące dwadzieścia pięć funtów i były na tyle precyzyjne, by pozbierać z ziemi najdrobniejsze monety. Kiedy wykryły niebezpieczeństwo, nie ograniczały się jedynie do wszczęcia alarmu. W gruncie rzeczy jeże tworzyły pierwszą linię obrony gotową zneutralizować zagrożenie, od ataku chemicznego poczynając, na wtargnięciu intruzów kończąc. Wyposażono je w działka płynowe mogące wystrzeliwać pod dużym ciśnieniem strumienie wody, polimerowego superkleju albo smaru superpoślizgowego, w strzelby kaliber 12 z pociskami wypełnionymi gazem obezwładniającym, baterię oślepiających laserów, działających hipnotyzująco świateł i inne owoce ambitnego programu niezabijającego uzbrojenia, nad którym pracowały zespoły badawcze UpLink. Brazylijskich zakładów pilnowało sześć jeży: cztery patrolowały granice terenu zbliżonego kształtem do prostokąta, dwa pozostałe ochraniały główne budynki. Każdy z robotów strzegących ogrodzenia nadzorował też pas sięgający sto metrów w głąb fabryki i każdemu nadano imię od pierwszej litery kierunku, który dozorował: Ned kontrolował obwód północny, Sammy południowy, Ed wschodni, a Wally zachodni. Ponadto budynki fabryki ochraniał Felix, biura zaś - Oscar. Zwykle jeże patrolowały teren od ośmiu do dziesięciu godzin, nim musiały naładować niklowo-kadmowe baterie. Naturalnie, czas był krótszy, jeśli wykonywały bardziej energochłonne zadania. Stanowiska umożliwiające ładowanie baterii umieszczono wzdłuż tras patrolowania,,a czas dobrano tak, by korzystały z nich pojedynczo. I tak dzień po dniu, noc po nocy roboty strzegły niestrudzenie terenu, sprawdzając każdy nietypowy ruch, każdą niezwykłą różnicę temperatur, i cały czas przekazywały strumień danych do stanowisk kontrolnych. Ostrzegały operatorów o wszystkich niebezpieczeństwach i naruszeniach strzeżonego obszaru. Dotyczyło to naturalnie intruzów przekraczających ogrodzenie. Lecz inwazja z powietrza była zupełnie inną sprawą. Jeż patrolujący zachodni obwód był właśnie w trakcie trzeciego obchodu, gdy jego detektor podczerwieni wykrył promieniowanie w paśmie 12-14 mikronów, czyli typowe dla ludzkiego ciała. Źródło owego ciepła znajdowało się mniej więcej pięćdziesiąt jardów przed maszyną. Robot zatrzymał się i zaczął je śledzić, ale szybko wycofało się poza zasięg jego sensorów. Komputery obliczyły najbardziej prawdopodobny kierunek ruchu obiektu i jeż ruszył w pościg po skalistym miejscami terenie. Nagle za nim pojawiło się inne źródło ciepła o tych samych parametrach. A potem kolejne po lewej i po prawej stronie. Robot zatrzymał się ponownie otoczony przez cele. Rozmaite sensory potrzebowały ledwie chwili, by wykonać pełny odczyt otoczenia w promieniu pięćdziesięciu metrów. Jednocześnie reflektor podczerwony umieszczony w kopule oświetlił okolicę, pozwalając kamerze noktowizyjnej sfilmować ją w poszukiwaniu ukrytych w mroku obiektów. Wszystkie cztery anomalie szybko wycofały się z zasięgu czujników, lecz natychmiast powróciły. Nadal otaczały robota i pozostawały w ruchu, utrzymując mniej więcej równą odległość od niego i od siebie nawzajem. Po porównaniu odczytów sensorów obwody logiczne jeża zaklasyfikowały definitywnie anomalie termiczne jako ludzi i potencjalne zagrożenie. Lecz oprogramowanie nie zawierało instrukcji pozwalających rozwiązać ten problem. Robot wysłał więc przetworzone dane kodowanym kanałem radiowym do sali kontrolnej i czekał, aż jego operator zdecyduje, co robić dalej. - Co jest z Wallym? - zdziwił się Jeziorski. - Widzisz, jak węszy? - Widzę - przyznał zaniepokojony Delure. - I wcale mi się to nie podoba. Cody, dowodzący nocną zmianą operatorów w sali kontrolnej, pochylił się z zadumą nad ekranami, ale nie powiedział ani słowa. Centrum kontroli znajdowało się w podziemiach budynku i stanowiło serce systemu bezpieczeństwa brazylijskich zakładów. Wszyscy operatorzy nosili mundury w kolorze indygo ze świeżo wykonanymi naramiennymi naszywkami przedstawiającymi miecz otoczony stylizowanymi orbitami satelitów. Symbolizowały one zdolność zbierania informacji, jaką posiadał UpLink, połączoną z możliwością reagowania na zagrożenia, na co pozwalał zespół kryzysowy Miecz. Jego nazwa wzięła się od legendy o węźle gordyjskim, który Aleksander Wielki przeciął jednym ciosem miecza. Analogiczną metodę wykorzystywał Roger Gordian do rozwiązywania sytuacji kryzysowych, co było interesującą grą słowną z jego nazwiskiem i pozwoliło znaleźć odpowiednie określenie dla zespołu. Jeziorski pochylił się ku wyświetlaczowi podającemu siłę promieniowania wykrytego źródła. Monitor oświetlał jego twarz zielonkawym blaskiem noktowizyjnego obrazu. - Cholera, popatrz na ilość ciepła. Tam musi być czło... Urwał, gdyż na konsolecie rozbłysło światełko alarmu, i obejrzał się na partnera. Delure zerknął szybko na swoją konsolę i wskazał monitor. Na zielonym tle widać było zielonkawe sylwetki - grupa ludzi otaczała robota, to zbliżając się, to oddalając od niego. Cody'emu przyszły na myśl ogary, które osaczały zwierzynę, ale nie mógł zrozumieć, dlaczego napastnicy zabawiają się w ten sposób z maszyną. Główną zaletą jeży były ich możliwości wczesnego ostrzegania oraz wyposażenie pozwalające przyblokować intruza wdzierającego się przez ogrodzenie zakładu. Roboty miały zyskać na czasie, nim przybędą ludzie wyszkoleni do odparcia ataku i ujęcia napastników. Do ich zadań nie należało zajmowanie się osobnikami, którzy znaleźli się już w głębi zakładu - zbyt łatwo było je ominąć lub unieszkodliwić. Marszcząc brwi, Cody spojrzał na ekran radaru. Na siatce terenu opatrzonej cyfrowymi koordynatami robot i otaczający go ludzie oznaczeni byli kolorowymi symbolami. - To bez sensu - ocenił Jeziorski. - Nie ma żadnych śladów przerwania ogrodzenia... - Tym będziemy się martwić później - rzucił mu Cody, się gając po słuchawkę. - Przełącz go na pełnozakresowe odparcie ataku, a ja dzwonię do Thibodeau. Na polecenie Jeziorskiego Wally odpowiedział napastnikom salwą światła i dźwięku. Najpierw nastąpił rozbłysk umieszczonego w kopule lasera typu yag. Czterem mężczyznom otaczającym robota wydało się, że wybuchła mała supernowa - noc na moment zalało oślepiająco jasne światło. Odruchowo cofnęli się o kilka kroków, ale na podobną reakcję maszyny byli przygotowani. Wiedzieli, że rozbłysk lasera może ich chwilowo oślepić lub nawet - w zależności od mocy, długości i intensywności wiązki - wypalić siatkówkę. Wiedzieli też jednak, że roboty Miecza mają tak skalibrowane lasery, by nie wywołać trwałych uszkodzeń wzroku. Dlatego mieli na wizjerach czarne filtry, by chronić oczy przed blaskiem. Słusznie założyli, że to w zupełności wystarczy. Nie wiedzieli wszakże o tym, że jeż dopiero zaczynał atak. Ledwie przygasł laser, gdy na kadłubie Wally'ego zapaliły się czerwononiebieskie lampy stroboskopowe, błyskając w zaprogramowanej sekwencji zbliżonej wzorem i częstotliwością do fal mózgowych człowieka. W tej samej chwili generator akustyczny robota zaczął emitować z częstotliwością dziesięciu na sekundę studecybelowe fale dźwiękowe. Dawało to rezonans bardziej odczuwalny niż słyszalny, gdyż do napastników docierało jedynie natarczywe ciche bzyczenie. Ale ich wnętrzności odbierały ten dźwięk zupełnie inaczej. Każda broń energetyczna o ukierunkowanej wiązce działa na tej samej zasadzie. Wymierzona w określone obszary ludzkiego ciała, dostosowuje długość emitowanych fal do częstotliwości pracy danego organu, by móc oddziaływać dzięki hiperstymulacji na niego. Pulsujące światła atakowały receptory wzrokowe w mózgu, wzbudzając gwałtowną aktywność elektryczną tego obszaru podobną do aktywności towarzyszącej atakom epilepsji. Generator akustyczny oddziaływał na wiele celów: na ucho wewnętrzne, wywołując nienaturalne wibracje płynu wypełniającego jego kanaliki i zakłócając tym samym zmysł równowagi, jak też na wrażliwe organy podbrzusza, powodując konwulsje, ból i mdłości. Połączony atak podziałał od razu na zmysły i zdolność ruchu napastników: broń zdezorientowała ich i wywołała efekty chorobowe oraz halucynacje, co wyłączyło ich z akcji. Wszyscy dygotali, krztusili się i wymiotowali, chwiejąc się przy tym i zataczając bezsensowne kółka. Jeden padł na plecy, czemu towarzyszyło zwolnienie zwieracza i groteskowe drgawki kończyn. Drugi klęknął, chwycił się za brzuch i wymiotował, niezdolny do czegokolwiek innego. Manuel, znajdujący się najdalej od robota, najsłabiej odczuł skutki ataku, ale zdawał sobie sprawę, że ma zaledwie sekundy na działanie. Resztką sił zmusił się do pozostania w pionie, wycelował w kierunku, w którym jak sądził - znajdował się robot, i wypalił z podczepionego pod lufą granatnika. Było to niezwykle prymitywne użycie bardzo nowoczesnego uzbrojenia, ale przyniosło spodziewane rezultaty. Dwudziestomilimetrowy pocisk z zapalnikiem uderzeniowym eksplodował z ogłuszającym hukiem na korpusie jeża oddalonego zaledwie o kilka jardów od strzelca, niszcząc urządzenie prawie całkowicie. Wybuch cisnął Manuelem o ziemię. Mężczyzna pozostał na niej parę sekund, po czym podniósł się, otrzepał i rozejrzał. Jeden z jego ludzi zginął rozszarpany odłamkami, on sam miał głęboką ranę nad łokciem, ale robot był już wrakiem. Stał przechylony na prawą stronę, buchając płomieniami i dymem. Śmierdziało spaloną gumą i izolacją. Wrak. Reszta jego ludzi zaczęła powoli przychodzić do siebie, więc dał im jeszcze kilka sekund, by się pozbierali, nim ich ponaglił. - Vaya aqui! - syknął - Ruszajcie się. Mamy tu jeszcze coś do zrobienia. Rollie Thibodeau w równym stopniu kochał pracę w UpLink i uważał ją za ważną, jak nienawidził skuteczności, z którą zmiany rozstrajały mu zegar biologiczny, nicowały codzienny rozkład zajęć i ograniczały życie na więcej sposobów, niż można by to sobie wyobrazić. Na przykład seks, a raczej jego brak. Gdzie miał znaleźć kobietę, która chciałaby pójść do łóżka o świcie, a wstać po zmroku niczym wampir? Lub sen. Był w Brazylii, kraju opalonych ciał i fiodental. Jak miał odpoczywać, gdy tropikalny upał nacierający na okiennice dręczył go i przypominał mnóstwo wspaniałych romantycznych wieczorów? Albo choćby coś tak ważnego dla normalnego człowieka jak jedzenie. Czy mógł być w pogodnym nastroju, kiedy właściwie każdy posiłek był wprost obrzydliwy? Nie dość, że od najbliższego miasta dzieliło go ponad sto mil i zdany był na jałowe stołówkowe dania, to na dodatek potrawy odrzucały już po opuszczeniu kuchni. Serwowanie czegoś, co pół doby leżało w lodówce, a następnie zostało odgrzane w kuchence mikrofalowej, zakrawało na zniewagę. Nie wspominając już o godzinach, w których musiał jeść na nocnej zmianie. Thibodeau siedział przy biurku w swoim niewielkim, ale uporządkowanym gabinecie na najniższym poziomie podziemi i spoglądał z mściwą pogardą na talerz z rozgotowaną wołowiną oraz wodnistą papką udającą puree. Było nieco po ósmej wieczorem i McFarlane, najmłodszy stażem strażnik nocnej zmiany, dopiero co przyniósł mu posiłek. To że niósł on również swój talerz i wyglądał, jakby nie mógł się doczekać, by spałaszować jego zawartość, tak zirytowało Rolliego, że nie był nawet w stanie udać wdzięczności. Poczuł się przez to jeszcze gorzej, świadom, że ukarał nieuprzejmością posłańca za doręczenie wiadomości. Cóż, będzie musiał mu to wynagrodzić i wytłumaczyć, że nawet najżyczliwszy człowiek na świecie może być wściekły po dwóch latach jedzenia śniadania o ósmej wieczorem, a równie jak ono obrzydliwego obiadu między północą a trzecią nad ranem. Jedynie kolacja była w miarę dobra, choć i to tylko dlatego, że pierwsi kucharze zaczynali pracę o szóstej rano. Dzięki temu przed końcem zmiany mógł zjeść świeże jajka lub naleśniki - przynajmniej jeden w miarę uczciwy posiłek o mniej więcej normalnej porze. - Dzięki ci, Panie, za naszą pieprzoną conocną breję! - mruknął z nieznacznym cajuńskim akcentem. Sięgał właśnie z ponurą miną po sztućce, gdy odezwał się stojący obok niego telefon. Gdy zobaczył mrugające światełko linii alarmowej, zapomniał o sztućcach i błyskawicznie sięgnął po słuchawkę. Przez cały czas, jaki tu spędził, linii tej używano jedynie w czasie ćwiczeń, a o tych wiedział zawsze wcześniej. - Tak? - Mamy intruzów na terenie, szefie - zameldował Cody z sali kontrolnej. - Gdzie? - Thibodeau usiadł prosto, zapominając o problemach kulinarnych. - Przy zachodnim ogrodzeniu. - W głosie Cody'ego słychać było napięcie. - Ale nie mamy śladów uszkodzenia płotu czy naruszenia obwodu. Wally wykrył ich już na naszym terenie. - Uzbroiłeś go? - Dał im pokaz światła i dźwięku, ale... straciliśmy z nim kontakt. To nie wygląda dobrze. Rollie odetchnął głęboko. Wielokrotnie podkreślał, że jeżom nie można ufać, ale nie znaczyło to bynajmniej, że chciał, by jego twierdzenia się sprawdziły. - Henderson i Travers przy bramie nie meldowali o niczym podejrzanym? - spytał. - Próbujemy się z nimi skontaktować, ale nie odbierają telefonu i nie odpowiadają przez radio. - Jezu! - westchnął Rollie. - Poślij tam kilku ludzi. I obstaw pełną obsadą alarmową zakłady i magazyny. Mają być odcięte od świata, jasne? - Tak jest. Thibodeau umilkł na moment, by zebrać myśli; wciąż ściskał słuchawkę w dłoni. Chciał pójść do sali kontrolnej i na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, ale najpierw musiał się upewnić, że zadbał o podstawowe sprawy. - Lepiej zapewnijmy sobie wsparcie powietrzne - powiedział po chwili. - Laissez les bons temps rouler. - Co proszę, szefie? Thibodeau wstał. - Postaw w stan gotowości pilotów helikopterów. Manuel kucnął przy bramie. Jego ramię pulsowało, a rękaw kombinezonu był ciepły i wilgotny w miejscu trafienia. Gwałtowne ruchy powodowały obfitsze krwawienie. Zniszczenie robota z pewnością ściągnie w tę okolicę ochronę, więc jakakolwiek zwłoka zwiększyłaby tylko ryzyko pojmania. Raną zajmie się później. Próbując zignorować ból, wydobył z torby przy pasie trójkątny kawałek C-4, zdjął z niego folię i przylepił starannie materiał wybuchowy do podstawy słupka bramy. Następnie wydobył dwunastocalowy kawałek primadetu, którego jeden koniec był już połączony z zapalnikiem, a drugi z zasilanym baterią zegarem kształtu i wielkości długopisu. Delikatnie wcisnął zapalnik w plastyk, a zegar ustawił na pięciominutową zwłokę, ale go nie włączył. Musiał poczekać, aż pozostali założą resztę ładunków i połączą je, tak by eksplodowały jednocześnie. Zanim to nastąpi, chciał się znaleźć daleko stąd. Trzymając w palcach zawleczkę blokującą zegar, rozejrzał się po okolicy. Kilka jardów w lewo przez rozbitą szybę wartowni padało światło. Widział tylko obryzganą krwią ścianę i oparte o nią ramię jednego z zastrzelonych strażników. Po prawej wzdłuż ogrodzenia dostrzegł swoich ludzi zakładających ładunki - ciemniejsze kształty majaczące na tle ciemnego nocnego nieba. Wysadzenie bramy nie było jego pomysłem i nie podobało mu się. Strażnicy musieli znać elektroniczne kody dostępu, więc proponował, by wziąć żywcem choć jednego i zmusić do jej otwarcia. Szczegółowy plan akcji ułożył jednak Kuhl, który chciał, by byli martwi przed przybyciem desantu - w ten sposób nie mogli wszcząć alarmu. Uważał, że wyeliminowanie ochrony i robota patrolującego zachodni sektor da im wystarczająco dużo czasu przed przybyciem odwodów, by grupa Manuela zdołała zrobić przejście, a zespoły Orange i Yellow wykonały swoje zadania. Manuel nie spierał się z nim - zadaniem Kuhla było opracowanie planu, do niego należało wykonanie go. Rozmyślania przerwało mu pojawienie się Juana ciągnącego cienki pomarańczowy przewód detonacyjny. Umocował go do ładunku i odetchnął z ulgą: rana bolała go coraz bardziej; musiał w niej tkwić przynajmniej jeden odłamek i skupienie się wymagało coraz większego wysiłku. - Bueno, Juan - rzucił. - Gdzie Marco? - Idzie tu - odparł Juan. - Jak twoja ręka? - W porządku. - Wstał, starając się za wszelką cenę nie stracić równowagi. - Zawiadom Tomasa i pozostałych, że skończyliśmy. Potem odbezpieczę całość. Thibodeau wjechał na trzeci poziom podziemny i wszedł do sali kontrolnej. Cody, Delure i Jeziorski wpatrywali się z napięciem w ekrany monitorów. - Co się tu, u diabła, dzieje?! - rzucił, widząc ich ogłupiałe miny. Delure odwrócił się wraz z fotelem. - Szefie, to Ned... Wykrył w swoim sektorze grupę intruzów. Trudno powiedzieć, czy to ci sami, którzy załatwili Wally'ego... Thibodeau chrząknął, spoglądając na monitor. Mało go obchodziło, czy byli to ci sami ludzie, na których natknął się Wally, podobnie jak to, w jaki sposób znaleźli się na terenie, nie uruchamiając żadnych alarmów na ogrodzeniu, oraz co chcieli osiągnąć. Natomiast martwiło go tempo i schemat ich działania. W zwiadzie dalekiego zasięgu 101. Dywizji Powietrznodesantowej w Azji Południowo-Wschodniej nauczył się polegać na instynkcie, a to, co podpowiadał mu on teraz, było zbyt zwariowane, żeby mówić o tym podwładnym. Mimo to nie mógł zlekceważyć wyraźnych wskazówek, a dowodzenie oddziałem zwiadowców działających z Camp Eagle nauczyło go wiele. Atak nosił wszelkie cechy desantu z powietrza - tłumaczyło to zarówno niespodziewane pojawienie się intruzów, jak i zabawę z Wallym. Zaalarmowali robota nie dlatego, że musieli, tylko dlatego, że chcieli. Niewątpliwie przetestowanie możliwości samobieżnej pokraki było jednym z ich zadań. A gdy stała się groźna, zniszczyli ją. Thibodeau przypomniał sobie zaskoczone miny swoich podwładnych, które zobaczył, gdy wpadł do sali... i które z pewnością były lustrzanym odbiciem jego miny. Był przekonany, że napastników niezwykle ucieszyłby ten widok. Jego w każdym razie cieszył, kiedy w latach 1969-70 uczestniczył w rajdach przez dżunglę. Gdy nawiązywano kontakt z oddziałami Wietkongu, helikoptery dostarczały jego ludzi w tajemnicy jak najbliżej pozycji wroga, a dalej już jego zwiadowcy działali sami, wybierając cele według własnego uznania i siejąc zamęt oraz rozpraszając siły i uwagę wroga. Faire la chasse. - Możesz mi namierzyć tych gnoi? - spytał. Delure wcisnął przycisk na konsoli i naniósł siatkę współrzędnych na obraz radarowy. - Wystarczy? - Wystarczy, wystarczy, tylko powiększ. Operator nacisnął kolejny klawisz. Thibodeau zobaczył powiększone zarysy zachodniego sektora, na którym pulsowały plamki oznaczające pozycje napastników. - A non - powiedział i wskazał niebieską linię biegnącą łukiem przez środek. - Widzisz, gdzie są? Przez moment Delure nie rozumiał, o co mu chodzi. W pobliżu zachodniej drogi! - To najkrótsza trasa z parkingu do sektora. Rollie skinął głową. - Poślij na nich jeża, ale tym razem nie baw się światełkami, tylko przywal im z czegoś konkretnego. Nasze wozy będą na tej drodze lada chwila! Miny przeciw pojazdom, które rozmieścili na drodze, były zamaskowane prymitywnie, lecz skutecznie - owinięto je w szary papier zlewający się z nawierzchnią, tak że w dzień kierowcy trudno byłoby je dostrzec. W nocy były zaś właściwie niewidoczne. Chwilę po tym, jak Tomas i Raul oddalili się od drogi, by dołączyć do pozostałych członków zespołu, usłyszeli z prawej cichy szum. Nim zdołali zidentyfikować jego źródło, z zarośli przed nimi wypadł robot. Maszyna wycelowała w nich rurę wystającą z kadłuba i trafiła strumieniem cieczy pod sporym ciśnieniem. Żaden nie zdążył nacisnąć spustu. Zalał ich supersmar polimerowy, który prawie natychmiast stężał w cieniutką warstwę pokrywającą skórę, ekwipunek i ziemię. W pierwszej chwili Raul pomyślał, że spryskano ich pianą obezwładniającą, ale szybko zrozumiał, że to coś zupełnie innego. Sposobem twardnienia substancja przypominała nieco suchy lód, ale była tylko nieco chłodniejsza od powietrza. Wydawało mu się, że płyn zmienił raczej jego stan fizyczny niż własny, zupełnie jakby każda pokryta nim powierzchnia stała się gładkim szkłem. Niespodziewanie okazało się, że nie może utrzymać broni - im bardziej próbował, tym bardziej mu się wyślizgiwała. Wytrzeszczył oczy, zaalarmowany i oszołomiony, widząc, jak karabin wyskakuje mu z rąk i prawie wyrywa wtyczkę, którą zakończony był przewód łączący celownik z hełmem. Próbował złapać broń, zaciskając kurczowo palce na kolbie i lufie, ale ponownie wyśliznęła mu się z rąk i spadła na ziemię, tym razem wyciągając wtyczkę. Schylił się, by ją podnieść, gdy poczuł, że podeszwy butów tracą kontakt z podłożem, a nogi uciekają spod niego. Padł ciężko na plecy, tracąc oddech. Próbował się poderwać, lecz skończyło się jedynie na nieporadnym przewrocie na bok. Spróbował ponownie i znów wylądował na plecach. Trawa wokół była sztywna i śliska, a jego ubranie nie chciało się zginać, zupełnie jakby wykonano je z plastiku. Skóra twarzy i rąk natomiast stała się wrażliwa i zbyt napięta. Kątem oka dostrzegł Tomasa ślizgającego się na brzuchu i równie bezradnie jak on machającego rękami. Wyglądał jak ktoś, kto próbuje pływać na lodzie. Wtedy zaczął krzyczeć, czując, że jego umysł poddaje się strachowi i błyskawicznie przekracza granicę paniki. Krzyczał ile sił w płucach także wtedy, gdy kilkanaście sekund później mijały go samochody z mobilnym odwodem wezwanym przez Thibodeau, pędząc po drodze, którą dopiero co zaminował. Trzy ciemnogranatowe wozy zespołu szybkiego reagowania wyprzedziły o kilka minut swoje wsparcie powietrzne. Stało się tak po części dlatego, że kierowcy stacjonowali bliżej parkingu niż piloci lądowiska, po części zaś dlatego, że helikoptery typu Skyhawk potrzebują więcej czasu na rozgrzanie silników niż opancerzone mercedesy 300 SE. Pędzący samotnie ku bramie kierowcy trzech wozów zdawali sobie sprawę z problemu. Zespoły złożone z samochodu i helikoptera posiadały zintegrowany termiczny system śledzenia celów działający dzięki mikrofalowemu sprzężeniu obu maszyn. Kamery umieszczone w podwieszanych gondolach helikopterów przesyłały obraz do monitorów zainstalowanych w deskach rozdzielczych samochodów. Bez danych z powietrza załogi aut mogły szukać napastników wyłącznie za pomocą reflektorów. Nikt też nie mógł ich ostrzec o ukrytych na drodze minach. W pierwszym wozie oprócz kierowcy siedziało dwóch mężczyzn - jeden z tyłu, drugi z przodu. Wszyscy trzej zginęli, nie wiedząc nawet, co ich zabiło. Prowadzący dostrzegł ciemniejszą plamę mniej więcej trzy jardy przed maską i sądząc, że to wybój lub dziura, próbował ją ominąć, ale jechał zbyt szybko. Mina eksplodowała trącona lewą oponą i cały mercedes uniósł się w powietrze, zadzierając wysoko maskę. Wóz zaprojektowano tak, by wytrzymał ogień broni ręcznej i uderzenia odłamków, ale nie był czołgiem. Wybuch rozsadził podwozie, zabijając natychmiast wszystkich pasażerów. Chwilę później wrak opadł na bok i przejechał kilka jardów na prawych kołach, po czym przewrócił się na dach i eksplodował, a płomienie wystrzeliły przez rozbite szyby pancerne. Kierowca drugiego wozu gwałtownie nacisnął pedał hamulca, skręcił ostro i ominął płonący wrak. Przejechał na tyle blisko, by dostrzec w tylnym oknie pozostałości spalonej, pokrytej pęcherzami twarzy. W następnej sekundzie przednie koło jego samochodu zdetonowało drugą minę i ostatnią rzeczą, jaką usłyszał w rozrywającym się wozie, był własny przerażony krzyk. Kierowcy trzeciego pojazdu udało się to, co nie powiodło się jego poprzednikom. Na maskę i dach padał deszcz szczątków i fragmentów zniszczonej nawierzchni, gdy ostro szarpnął kierownicą w lewo i zjechał z drogi, wyrywając kołami grudy ziemi i kępy trawy. Wykorzystał bezcenne sekundy na reakcję, zrobił jedyną rzecz dającą szansę ocalenia i przejechał obok zasadzki, unikając śmierci. Po czym zahamował z piskiem opon. W ciemnościach zalegających za drogą dwaj pozostali członkowie zespołu Orange czekali w milczeniu na minerów. Wysunęli się nieco przed swoich towarzyszy, dzięki czemu zdołali wyprzedzić robota strzegącego północnego sektora i nie znaleźli się w zasięgu jego czujników. Leżeli jeszcze kilkanaście sekund, obserwując przez noktowizory płonące wraki i oszołomioną załogę ostatniego wozu, gdy na zachodzie rozległa się kolejna eksplozja, a w niebo buchnął słup ognia. Zespół Blue wykonał swoje zadanie, więc wycofali się w mrok. Ich pułapka zaczęła już działać, ale nie skończyli jeszcze zadania. Finałowa część operacji miała się dopiero zacząć. Kuhl przyglądał się blaskowi towarzyszącemu eksplozji, wyobrażając sobie zamieszanie, jakie wprowadził w siłach przeciwnika. Tę misję zaplanował szczególnie starannie, zważając na wszystkie detale, i teraz ta staranność przynosiła efekty. Gdy ucichł huk wybuchu, do jego uszu dotarł metaliczny jęk podobny do odgłosu nieludzkiej agonii i zobaczył, jak poskręcany fragment ogrodzenia wystrzelił w górę, oderwał się od reszty, a następnie zwalił w dół w deszczu iskier, ziemi i szczątków. Nadszedł czas. Dał znak kierowcy, ten skinął głową i błysnął światłami pozycyjnymi. Kierowca następnego jeepa zrobił to samo, podobnie jak kierowca kolejnego i tak sygnał dotarł szybko do końca konwoju. Silniki ożyły i kolumna ruszyła ku płomieniom oraz hukom eksplozji przez świeżo otwartą drogę w ogrodzeniu zakładów. Thibodeau prawie wepchnął słuchawki w drżące dłonie operatora. Podobnie jak Delure był blady, ale znacznie bardziej opanowany. Eksplozje były słyszalne nawet tu, trzy piętra pod ziemią, choć stłumione i głuche, ale dopiero gdy dotarła do nich wiadomość o wynikach zasadzki, zrozumieli, co naprawdę oznaczały. Teraz w sali panowała cisza i Rollie zauważył, że zaczyna się trząść. Opanował ten odruch z dużym trudem i rozejrzał się. Nie było wątpliwości - jak dotąd dowodzący atakiem był szybszy i sprytniejszy od niego. Przewidział każdy ruch i wymanewrował go, cały czas wyprzedzając o krok. Tak dłużej nie mogło być albo straci wszystkich podwładnych i obiekt, który miał chronić. Zgrzytnął zębami i przespacerował się, zaciskając pięści i próbując opanować wściekłość. Wyglądało na to, że ktoś tu był zdrajcą, ale na to chwilowo nie był w stanie nic poradzić. Należało szybko zapanować nad chaosem, jaki nastąpił na górze, a najskuteczniejszym sposobem było podsumowanie faktów i wyciągnięcie stosownych wniosków. Sytuacja nie była miła. Zachodnia brama została prawdopodobnie zniszczona wraz z wartownią, najkrótsza droga do niej zablokowana płonącymi wrakami samochodów, a pozostałość grupy szybkiego reagowania nie nadawała się do samodzielnej akcji. Jeden z jeży przestał istnieć, natomiast grupa doskonale przygotowanych i uzbrojonych zawodowców wdarła się na teren zakładów i operowała na nim swobodnie - już udowodnili, że potrafią zabijać i prowadzić działania dywersyjne. Nie wiedział jeszcze, ilu ich jest ani jaki jest ich główny cel, ale na pewno chodziło im o coś więcej niż o zdziesiątkowanie ochrony w serii niespodziewanych ataków. To, co ich interesowało, musiało się znajdować w centrum zakładów - w halach produkcyjnych, w magazynie, a może nawet w kwaterach naukowców, jako że przebywało tu sporo bardzo ważnych członków międzynarodowego zespołu naukowego projektującego stację kosmiczną. Rejony te były naturalnie strzeżone, ale nie wiedział, czy dysponował wystarczającymi siłami, by obronić je przed skoncentrowanym atakiem. - Ilu ludzi chroni budynki? - spytał, przestając spacerować. - Około dwudziestu, szefie - odparł Delure. - Czyli pełne zmiany dzienna i nocna? - Zgadza się. Oprócz załóg samochodów i helikopterów. No i tych, którzy mają wolne i są poza terenem. Thibodeau skinął głową. Część członków Miecza oraz innych pracowników wolała długie codzienne dojazdy z Cuiaba niż życie w izolacji na terenie zakładów. Nie dotyczyło to naturalnie naukowców i kierownictwa. Nagle zdał sobie sprawę, że sam ma dość zamknięcia - zdecydował się sprawdzić sytuację osobiście, choć wiedział, że nie jest to najrozsądniejsze wyjście. Podszedł do stalowej szafki przy ścianie i wyciągnął z niej kuloodporną kamizelkę typu Zylon. - Trzymajcie fort - polecił, nakładając ją. - Ja się rozejrzę na górze. Jeepy zatrzymały się jakieś dziesięć metrów za wyrwą w ogrodzeniu. Dokoła na trawie płonęły szczątki, oświetlając twarze załóg migotliwym blaskiem. Zgodnie z planem czekali tu na nich zdolni do ruchu członkowie zespołów Orange i Blue. Załadowali się do samochodów i kolumna ruszyła dalej. Manuel wsiadł do wozu Kuhla samodzielnie, co nie znaczyło, że z łatwością. Ledwie zajął miejsce na tylnym siedzeniu obok Antonia, dostrzegł krew spływającą po palcach i kapiącą na fotel. - Dobrze się spisałeś - pochwalił go Kuhl, nie odwracając się. Manuel opadł na oparcie, oddychając z trudem. Czuł, jakby w ramię wbijały mu się przy każdym ruchu tysiące rozgrzanych do białości igieł. - Marco zginął - stwierdził zmęczonym głosem. - Dwóch ludzi z zespołu Orange musiałem zostawić. Kuhl był niewzruszony. - Strat należało się spodziewać - powiedział beznamiętnie. Po czym uniósł rękę i jeep ruszył. W ślad za nim zrobiły to pozostałe, utrzymując zwarty szyk. Pierwszą myślą Eda Grahama, gdy dostrzegł jeepy z kabiny swego helikoptera, było wspomnienie wielu lat, które spędził jako pilot Departamentu Policji w Los Angeles. Potem przyszła druga myśl - jak szybko zmieniają się czasy. Jeszcze nie tak dawno z Los Angeles kojarzył mu się napis HOLLYWOOD i Teatr Chiński, a nie widok dwudziestu uzbrojonych w automaty facetów w kilku terenówkach. Dopiero trzecia myśl była sensowna: jeśli nie przestanie wspominać i nie zacznie działać, znajdzie się w poważnych kłopotach. Takich jakie widział właśnie w dole. - Jezu, ale gówniana sytuacja! - ocenił drugi pilot, przekrzykując warkot silnika. - Lepiej wezwijmy pomoc i oświetlmy naszych gości. Ed skinął głową. Mitch Winter był najlepszym drugim pilotem, z jakim latał: myśleli i działali podobnie, co ułatwiało współpracę. Zmniejszył pułap, słuchając, jak Mitch przekazuje informacje pozostałym pilotom i centrali. Sto stóp pod nimi jeepy zatrzymały się, a ich kierowcy i pasażerowie zadarli głowy i przyglądali się skyhawkowi. Ed spojrzał przez okno, szybko wyrównał lot i włączył szperacz pokładowy Starburst SX-5. W tym samym czasie Mitch przełączył nadawanie na głośniki. Promień światła o mocy piętnastu milionów świec omiótł, a następnie przyszpilił mężczyzn w wozach, zmieniając noc w środek słonecznego dnia. Ed spojrzał na drugiego pilota. - Jak widać, są twoi - skomentował. Mitch skinął głową i uniósł mikrofon. - Pozostańcie na miejscach i... ...rzućcie broń! Kuhl osłonił dłonią oczy i spojrzał w tył na kolumnę skąpaną w blasku reflektora. Żądanie, które zagrzmiało z głośników helikoptera, było wyraźne. Zamierzał odpowiedzieć na nie w ten sam sposób. - Otworzyć ogień! - krzyknął. - Ahora! Czterej członkowie zespołu Yellow dotarli na odległość kilku jardów od budynku, przeskakując niczym zjawy z jednego ukrycia do drugiego. Rozpoznanie potwierdziło wcześniejsze przypuszczenia, że główny cel jest zbyt silnie strzeżony, by atak się powiódł, ale byli na to przygotowani, a ochrona kolejnego celu z listy była nieporównywalnie słabsza. Gdy przystanęli za warsztatem, by sprawdzić broń, od zachodniej bramy dotarł do nich terkot broni automatycznej. Po chwili zagłuszyły go silniki samochodów i helikopterów koncentrujących się w tamtym rejonie. Zupełnie jakby był to umówiony znak, ruszyli ku swemu celowi. Słysząc kule grzechoczące o kadłub, Graham zwiększył prędkość i pchnął drążek, by jak najprędzej nabrać wysokości. Borowy pancerz kabiny dosłownie ocalił mu tyłek, ale nie zamierzał bardziej ryzykować, niż musiał, zwłaszcza że nie mógł odpowiedzieć ogniem. To ograniczenie zawdzięczał uporowi władz brazylijskich, które nie zgadzały się, by jakiekolwiek samoloty czy helikoptery Miecza posiadały uzbrojenie pozwalające na przeprowadzenie ataku. Był cholernie wdzięczny temu, kto za to odpowiadał, podobnie jak reszta pilotów. Nim wznoszący się gwałtownie skyhawk wykonał zwrot, Graham przyjrzał się dokładnie broni, której używali napastnicy. Ani karabiny, ani połączone z nimi przewodami hełmy nie przypominały niczego, z czym się dotąd zetknął. - Pokręcę się tu, dopóki nie sfilmujesz tych lunatyków, Mitch - zdecydował, wskazując głową ekran umieszczony na konsoli. - Nie chcę, żeby naszych zaskoczyło ich uzbrojenie. Mitch bez słowa sięgnął do przełączników wideo, a tymczasem Graham dokończył ciasną ósemkę i skierował przód helikoptera ku konwojowi, tak by umocowana pod nim kamera miała jak najlepsze pole widzenia. Nagle część strzelców wyskoczyła z samochodów i rozbiegła się po terenie w poszukiwaniu osłony. Nie było o nią trudno, gdyż do budowy nowych budynków zgromadzono tu dźwigi, buldożery, koparki, ubijaki i inne ciężkie urządzenia. Maszyny były duże i nieruchome, a już same ich rozmiary pozwalały doskonale się ukryć. Graham krążył wokół konwoju, nieustannie zmieniając kurs i wysokość. Za maszynami budowlanymi widać było pajęczynę dróg biegnących ku centralnej części zakładów, a gdy spojrzał na północ, dostrzegł wraki dwóch samochodów płonące na głównej drodze prowadzącej na parking. W ich pobliżu stała karetka i inne wozy. Kilku strażników przeczesywało drogę z wykrywaczami min, pozostali próbowali ugasić wraki, choć wątpił, by mogli kogoś uratować. A potem zauważył to, co wywołało rozśrodkowanie napastników: z prawej i z lewej pomocniczymi drogami zbliżały się, błyskając kogutami dwa oddziały szybkiego reagowania po trzy samochody każdy. Obie grupy osłaniał helikopter. Były naprawdę blisko - w ciągu kilkunastu sekund znajdą się przy konwoju. - Wysyłamy już obraz? - spytał, spoglądając na Mitcha. Ten skinął głową i wskazał na monitor wbudowany w tablicę przyrządów. Widać było na nim zrobione w podczerwieni dokładne ujęcie jeepa i jego pasażerów. - Piękny obrazek - przyznał Graham. - Teraz pozostaje tylko mieć nadzieję, że chłopaki na dole zobaczą go równie wyraźnie jak my. Obraz na monitorach zbliżających się helikopterów i samochodów był równie czysty i wyraźny jak na ekranie, na którym oglądali go Graham i Mitch. Informacje uzyskane dzięki przekazowi z ich maszyny były wręcz nieocenione - nadjeżdżające odwody straży znały dokładną liczbę przeciwników, zajmowane przez nich pozycje i posiadane uzbrojenie. To ostatnie zwłaszcza godne było uwagi. Przybywające posiłki także nie były standardowo uzbrojone, choć na pierwszy rzut oka członkowie Miecza mieli zwyczajne karabiny szturmowe M16 kaliber 5,56 mm. W praktyce, dzięki systemowi zmiennej prędkości wylotowej zwanemu w skrócie WRS, broń ta mogła strzelać zarówno amunicją obezwładniającą, jak i ostrą. Pozwalała na to obrotowa osłona odkrywająca lub zakrywająca otworki w lufie. Żołnierz regulował w ten sposób prędkość gazów wylotowych, a tym samym prędkość początkową pocisku. Przy małej prędkości na pociskach pozostawała plastikowa koszulka amortyzująca siłę, z jaką uderzały w cel - wówczas trafienie było jedynie bolesne i ogłuszało. Przy dużej plastik rozrywał się i w cel trafiały wyłącznie metalowe rdzenie - ze śmiertelnym zwykle skutkiem. Dan Carlysle, dowódca oddziału szybkiego reagowania, nie miał cienia wątpliwości, jakiej amunicji powinni użyć. Napastnicy już zabili sporo jego współpracowników, więc należało im odpłacić pięknym za nadobne. Problem polegał na tym, że musiał otrzymać autoryzację na użycie ostrej amunicji. Pewne sfery polityczne w Brazylii były zaniepokojone obecnością tak licznych sił bezpieczeństwa podległych UpLingowi, a mała wojna, do której właśnie doszło, z pewnością ich nie uspokoi. Carlysle gotów był podjąć właściwą decyzję, ale wolał nie stać się powodem dyplomatycznej burzy, jaką by ona wywołała. Dlatego zbliżając się do stojącej kolumny, sięgnął po mikrofon wiszący na desce rozdzielczej i wywołał Thibodeau. - Rób, co uznasz za stosowne, Dan. Słyszysz? Pretensjami tutejszych władz zajmiemy się później. - Tak jest, szefie. Thibodeau przyczepił z powrotem radiotelefon do paska, zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Z oddali, od zachodniej bramy, słychać było wymianę ognia, pisk opon i głośniejsze serie zakończone wybuchami. Czyste szaleństwo. W najdzikszych snach nie wyobrażał sobie, że po opuszczeniu wojska weźmie udział w takiej strzelaninie. Nie odpowiadało mu co prawda dowodzenie na odległość - wolał uczestniczyć w akcji, a nie wysyłać na nią podkomendnych - ale tej nocy cała odpowiedzialność za prowadzenie obrony zakładów spoczywała na jego barkach. Mimo to wciąż żałował, że musi słuchać tych piekielnych odgłosów. Stał z papierosem w pobliżu pięciu niewysokich betonowych budynków, w których mieszkali naukowcy i personel kierowniczy z rodzinami. Na każdym z trzech pięter znajdowało się od ośmiu do dziesięciu apartamentów, a łącznie żyło tu dwieście trzydzieści siedem osób. Większość dostępnych sił skoncentrował właśnie tutaj na wypadek próby porwania czy wzięcia zakładników. Kradzież wartych setki milionów dolarów elementów stacji lub kopii ich projektów mogła być równie ważną przyczyną napadu, ale straty wśród naukowców byłyby znacznie trudniejsze do odtworzenia. Zrobił co mógł, by chronić także kompleks produkcyjno-magazynowy, ale zagwarantowanie bezpieczeństwa cywilom było dla niego najważniejsze. Zastanowił się, powoli wypuszczając dym przez nos. Największym problemem było to, że miał zbyt mało ludzi i musiał zgadywać, gdzie mogą być najbardziej potrzebni. By optymalnie wykorzystać dostępne siły, zarządził, aby wszyscy cywilni pracownicy pozostali w mieszkaniach, a ponad dwie trzecie sił skupił wokół i w środku kompleksu mieszkalnego, tworząc szczelny pierścień obronny. Był pewny, że przerzuceni tu strażnicy odeprą każdy atak. Odbyło się to jednak kosztem zmniejszenia liczebności ochrony części produkcyjno-magazynowej, co bardzo go niepokoiło. Kontyngent pozostawiony przy właściwych zakładach był zbyt skromny i patrolował zbyt duży obszar, co z łatwością mogli wykorzystać zdeterminowani, działający z zaskoczenia napastnicy. Tym bardziej że nie wiedział, ilu ich jest i co zamierzają, za to oni wiedzieli aż za dużo tak o siłach obrony, jak i o terenie oraz lokalizacji budynków. Od samego początku narzucili ogromne tempo, a on potykał się co chwilę, usiłując za nimi nadążyć. Co gorsza, coraz bardziej podejrzewał, że prowadzili go dokładnie tam, gdzie chcieli, czyli w bagno. A to mogło oznaczać, że od początku nie chodziło im o ludzi, lecz o coś znajdującego się w kompleksie produkcyjno-magazynowym. Rzucił niedopałek na ziemię, przydepnął go i klnąc w duchu, pospieszył ku najsłabiej bronionej części zakładów. Ukryty za jeepem Antonio oparł o maskę lufę karabinu snajperskiego i starannie wycelował w najbliższy samochód. Zdecydował się na strzał w oponę, która stanowiła pewniejszy cel niż skulony za kierownicą i częściowo osłonięty przez deskę rozdzielczą kierowca. Nacisnął spust. Barrett kopnął go w ramię, a chwilę później rozległ się huk eksplodującej opony. Przód samochodu opadł, uniósł się i ponownie opadł, ale choć wóz zwolnił trochę, ku szczeremu zaskoczeniu snajpera wpadł jedynie w lekki poślizg. Trzymał się środka drogi i wciąż zbliżał ku kolumnie jeepów. Carlysle skierował się ku pierwszemu ze stojących jeepów, gdy nad jego maską dostrzegł błysk. W następnym momencie samochodem i nim targnęło mocno, gdy kula zmieniła w strzępy prawą przednią oponę. Zacisnął dłonie na kierownicy i opanował odruch, by gwałtownie zatrzymać mercedesa. Zamiast tego kilkakrotnie nacisnął delikatnie hamulec i skontrował kierownicą, gdyż wóz usiłował odbić w prawo i podskoczył gwałtownie kilka razy. W końcu udało mu się nad nim zapanować. Chwilę później poczuł, że umieszczona w oponie obręcz odzyskała kontakt z nawierzchnią. Płaską zewnętrzną powierzchnię obręczy pokrywał łagodzący wstrząsy elastomer, który stabilizował samochód, pozwalał uniknąć zniszczenia felg i umożliwiał dalszą jazdę z niewiele mniejszą prędkością. przeniesiony ostatnio z naziemnej stacji łączności satelitarnej w Malezji - odpowiedział ogniem, celując w błyski wystrzałów od strony dźwigu samobieżnego. Po kilku krótkich seriach przerwał ogień i przytulił się do opancerzonego nadwozia, gdyż napastnicy wzmogli ostrzał. Skulony obok niego Carlysle wystawił za drzwi lufę zmodyfikowanego M16 i posłał długą serię, zastanawiając się, dlaczego to brazylijskie pustkowie zamieniło się nagle w Dodge City. Spojrzał na Newella, przekonał się, że jest cały, i uniesieniem kciuka dał mu znać, że również nie został ranny. Wtem w zalegających ciemnościach coś błysnęło, a potem nadleciało z gwizdem. Sekundę później w mercedesa trafił z prawej jakiś pocisk dużego kalibru i eksplodował w jasnym rozbłysku, masakrując bok samochodu z taką łatwością, jakby wykonano go z tektury. Carlysle zaklął; wciąż jeszcze słyszał dzwonienie w uszach. Sytuacja musiała ulec zmianie, i to błyskawicznie, bo jego ludzie, unieruchomieni za samochodami, stanowili dla kieszonkowej artylerii przeciwnika równie łatwy cel jak kaczki na strzelnicy. Na dodatek tamci wcale nie musieli opuszczać ukrycia, by prowadzić ostrzał. Nie wypuszczając z prawej dłoni chwytu karabinu, zdjął z mocowania na desce rozdzielczej mikrofon, wcisnął przycisk nadawania i spojrzał na ekran monitora. Doskonały sprzęt noktowizyjny napastników był groźny, ale on i jego ludzie mieli coś lepszego. Coś, co właściwie wykorzystane, powinno szybko zapewnić im przewagę. Mieli shykawki. Kiedy napastnicy otworzyli ogień, załogi wozów szybkiego reagowania zachowały się zgodnie z wielokrotnie przećwiczonymi procedurami. Samochody dowodzone przez Carlysle'a skręciły ostro w lewo i zatrzymały się na ukos na poboczu z kołami zwróconymi na zewnątrz. Druga grupa, nadjeżdżająca inną drogą, skręciła tymczasem w prawo i stanęła z kołami obróconymi pod równie ekstremalnym kątem. Członkowie obu zespołów wyskoczyli na zewnątrz, wykorzystując drzwi i koła jako osłony. Dan zdążył przykucnąć za drzwiami, gdy o karoserię z kilku stron naraz załomotały kule. Ron Newell jego pomocnik, Po wysłuchaniu Carlysle'a na kanale ziemia-powietrze Winter przełączył się na interkom i poinformował Grahama: - Musimy zmniejszyć pułap i wystawić tych kutasów, żeby nasi na dole widzieli dokładnie, skąd do nich strzelają. - Jeśli zejdziemy jeszcze niżej, trudno będzie uniknąć ostrzału - odparł Graham. Mina Wintera dowodziła, że zdaje sobie z tego sprawę. - Dobra - zgodził się z rezygnacją Graham. - Zrobimy tak... Plan Eda Grahama zakładał, że jego maszyna i jeden z pozostałych helikopterów zmniejszą wysokość, a następnie, zataczając ciasne kręgi nad napastnikami, zrobią zbliżenia zajmowanych przez nich pozycji, podczas gdy trzeci skyhawk zostanie na dotychczasowym pułapie i zapewni całościowe ujęcie pola walki. Monitory w samochodach grupy szybkiego reagowania miały opcję obrazu w obrazie, dzięki której można było oglądać jednocześnie widok z trzech kamer. Piloci wiedzieli, że plan był ryzykowny. Ledwie dwa skyhawki zeszły niżej, ostrzelano je z broni maszynowej, i to wyjątkowo celnie. Graham spiął się w sobie i ignorując pociski rykoszetujące od kadłuba, wleciał między dwa masywne spychacze, za którymi ukryła się grupa napastników. Wyrównał lot i zawisł nieruchomo. Po prawej dostrzegł drugą maszynę, która schodziła niżej i znajdowała się pod równie ciężkim ostrzałem. Nigdy nie był specjalnie religijny, ale teraz stwierdził ze zdziwieniem, że modli się cicho i klnie na przemian. Czując, jak coraz bardziej pocą mu się dłonie zaciśnięte na drążku, wytrzymał nieruchomo jeszcze kilka sekund, by przesłać obraz załogom wozów, po czym z ulgą zwiększył obroty i wysokość, kierując się ku innej grupie napastników. Miał nadzieję, że sfilmował to, czego potrzebowali koledzy na ziemi. Strażnik leżał na brzuchu z głową zwróconą w bok i policzkiem opartym o ziemię. Gdy Rollie go odwrócił, dostrzegł na piersi naszywkę z nazwiskiem Bryce. Został zasztyletowany od tyłu - ostrze wbito pod łopatkę i skierowano ku górze, w stronę serca i płuc. W kąciku ust pojawiło się jedynie kilka bąbelków krwawej śliny, które błyszczały teraz w świetle latarki. Thibodeau klęknął i na wszelki wypadek sprawdził puls na przegubie oraz szyi leżącego - nic nie wyczuł. Podobnie jak dwaj strażnicy, których znalazł wcześniej w pobliżu budynku, ten także był martwy. Jedyna różnica polegała na tym, że tamtych zastrzelono. Być może właśnie odgłos strzałów zwrócił uwagę Bryce'a - nawet tłumik nie wyciszał zupełnie broni palnej. Pozycja, w jakiej leżało ciało, sugerowała, że strażnik wyszedł zza narożnika, a wtedy zabójca wstał i pchnął go nożem w plecy. Thibodeau skierował promień latarki na rampę załadunkową magazynu. Bez zaskoczenia stwierdził, że drzwi są do połowy uniesione. Zabezpieczenie zakładów kosztowało majątek, już same roboty warte były kilkaset tysięcy dolarów, lecz cały system zaprojektowano jedynie do wykrywania intruzów złodziei czy szpiegów przemysłowych - nie do zwalczania inwazji. Choć w tej części kompleksu magazynowego przechowywano różne części zapasowe modułu laboratoryjnego stacji, nie była ona w przeciwieństwie do innych magazynów czy kompleksu badawczego - obszarem objętym szczególną ochroną. Wystarczały tu zwykłe przepustki. Pracownik machał nią strażnikowi przed nosem i bez trudu wchodził do środka. Teraz się to mściło. Wstał, podszedł do częściowo otwartych drzwi, odczepił od pasa radiotelefon i wezwał posiłki, ale wiedział, że te zjawią się najwcześniej za pięć minut, a prawdopodobnie dopiero za dziesięć. Jeśli będzie tu bezczynnie czekał, napastnicy będą bezkarnie buszować w środku. Zawahał się i czując przykry smak w ustach, spojrzał ponownie na zabitego. Bryce miał gładką, dokładnie ogoloną twarz, włosy koloru pszenicy i może dwadzieścia pięć lat. Nowy dzieciak, którego nie zdążył zbyt dobrze poznać. Teraz już nie będzie miał okazji. Stał przed wejściem do magazynu i patrzył na ciało. Bąbelki krwistej piany wskazywały na głęboką ranę płuc, a młodzieńcza, wciąż wykrzywiona w agonii twarz oznaczała, że zabójca lubił uśmiercać powoli, choć bezgłośnie. Zabójca był okrutny i bezlitosny. Thibodeau przestał się zastanawiać, oświetlił wnętrze magazynu i pochylając się, wszedł do środka. - Dziesięciu albo dwunastu jest za tym półgąsienicowym dźwigiem po lewej, pół tuzina kryje się za buldożerami, a paru... - Carlysle przerwał, puszczając przycisk nadawania w mikrofonie, gdy po masce i błotniku załomotała wyjątkowo długa seria. Jak dotąd jego plan działał i wsparcie powietrzne kolejno wyszukiwało pozycje przeciwnika. Piloci helikopterów, wystawiając się na bezpośredni ostrzał, ryzykowali życiem, więc gdyby nie robił co w jego mocy, by uniknąć niechcianych dziur w skórze, wychwalałby ich pod niebiosa. Być może będzie jeszcze miał szansę, by wyrazić swą wdzięczność. Korzystając z przerwy w ostrzale, uniósł mikrofon i dokończył: - ...paru rozproszyło się za tą hałdą po lewej. Pozostali wciąż tkwią między jeepami. Moja drużyna ma najbliżej do dźwigu i myślę, że zdołamy ich szybko oskrzydlić. Drużyny Druga i Trzecia niech zajmą się buldożerami, trzymając się prawej strony drogi... Niespełna trzydzieści sekund później skończył wydawać rozkazy i wyprowadził swoich ludzi spod osłony samochodów ku wyznaczonemu celowi. Thibodeau przemierzał szybko pogrążony w mroku korytarz z bronią gotową do strzału, rozglądając się przy tym uważnie. Starał się robić to cicho i szybko - wracały wyuczone odruchy, zwiększając wydzielanie adrenaliny i wyostrzając zmysły, ale jednocześnie dawał o sobie znać brak treningu. Prośbę o wsparcie nadał na szerokim paśmie, by usłyszały go zarówno patrole naziemne, jak i zespół Cody'ego w centrum kontroli, ale ruszył, nie czekając na potwierdzenie. Stwierdził, że szkoda tracić czas: znał swoich ludzi i wiedział, że jeśli będą mogli, przybędą. Skręcił za róg, potem za następny i jeszcze jeden i zatrzymał się gwałtownie przy rozwidleniu. Jak dotąd nie natknął się na żaden ślad napastników, ale korytarz, którym podążał, był jedynym prowadzącym od wejścia, więc musieli tędy przechodzić. Pytanie tylko, gdzie poszli dalej - odnoga w prawo prowadziła do głównego magazynu, odnoga w lewo do windy towarowej, a dalej, o ile pamiętał, do metalowej kładki z poręczami przecinającej magazyn w połowie jego wysokości. W pierwszej chwili sądził, że równie dobrze mogli pójść w lewo jak w prawo, ale po namyśle zmienił zdanie - nie znaleźli się tu przypadkiem, od początku wiedzieli, jak dotrzeć do kompleksu, i mieli jasno sprecyzowany cel. A skoro znali plany budynku, nasuwało się przypuszczenie, że poszli prosto do głównego magazynu, gdzie przechowywano elementy stacji kosmicznej. Czyli skręcili w prawo. Nie wiedział, z iloma przeciwnikami ma do czynienia, więc jedynym jego atutem było zaskoczenie... ale jak w każdej bitwie przewaga wysokości była także poważną przewagą taktyczną. Stał jeszcze przez chwilę w ciasnym korytarzu, nim się ostatecznie zdecydował i ruszył ku windzie. Carlysle z depczącymi mu po piętach podkomendnymi dotarł z lewej na jakieś trzy jardy od dźwigu, gdy znieruchomiał, podniósł rękę i nakazał gestem, by ukryli się za pryzmą świeżo wykopanej ziemi i kamieni. Przed rozpoczęciem ataku chciał jeszcze raz sprawdzić pozycje napastników. Szperacze helikopterów oświetlały pół tuzina postaci ukrytych za metalowym fartuchem używanym jako przeciwwaga dla teleskopowego ramienia. Przypominał on półkolistą ścianę i dawał doskonałą osłonę przed ostrzałem, ale jednocześnie ograniczał pole widzenia, utrudniając śledzenie ruchów przeciwnika. Nawet elektroniczne celowniki były bezużyteczne, jeśli napastnicy nie trzymali broni ponad krawędzią fartucha: gdy tylko któryś opuszczał karabin, natychmiast "ślepł", podczas gdy członkowie zespołu szybkiego reagowania pozostawali w ciągłym kontakcie radiowym ze skyhawkami śledzącymi bez przerwy poczynania intruzów. To właśnie wykorzystał Carlysle. Poprowadził swój oddział krótkimi skokami przez otwartą przestrzeń, podczas gdy przeciwnicy kryli się za fartuchem, i dotarł na pozycję wyjściową do właściwego ataku. By go przeprowadzić, musieli się jednak wystawić na ostrzał. Dał znak i pobiegli skuleni dokoła dźwigu, starając się nadal zachować ciszę i nie zwracać na siebie uwagi. Gdy napastnicy zorientowali się, że zostali zaatakowani, strażnicy w zasadzie siedzieli im już na karkach. Krótkie oszczędne serie powaliły dwóch, nim pozostała czwórka odpowiedziała ogniem. Kątem oka Dan spostrzegł padającego z prawej rannego w nogę Newella. Z półobrotu posłał strzelcowi serię i rozciągnął go na ziemi. Kolejny napastnik wycelował w Dana, lecz nim zdążył nacisnąć spust, upadł trafiony serią przez innego strażnika. Jęcząc i trzymając się oburącz za zakrwawiony brzuch, mężczyzna zwinął się w kłębek. Pozostali dwaj próbowali uciec, więc Carlysle posłał im pod nogi krótką serię. W końcu należałoby się dowiedzieć, kto na nich napadł i po co. - Stać! - krzyknął po hiszpańsku; bez względu na to, skąd byli, powinni znać ten język, jako że była to lingua franca kontynentu. W tym też języku polecono strażnikom zwracać się do wszystkich obcych. - Rzucić broń i na ziemię! Obaj! Mężczyźni zatrzymali się, ale nie padli i nie odrzucili karabinów. Dan wypuścił kolejną serię i obserwował, jak kule rwą ziemię za ich nogami. - Rzucić broń i kłaść się na pysk! Natychmiast! - ryknął. Tym razem wykonali rozkaz bez wahania i znieruchomieli na ziemi z dłońmi splecionymi na hełmach. Dan i jego podkomendni odkopali ich broń i skuli im ręce na plecach plastikowymi kajdankami. Carlysle podbiegł do Newella i przyklęknął, by obejrzeć jego ranę. - Leż spokojnie. Nic ci nie będzie - ocenił, kończąc zakładać opatrunek. Ranny spojrzał na niego i z ulgą skinął głową. A Dan odetchnął. Miał dziwne wrażenie, jakby był to pierwszy uczciwy oddech od naprawdę długiej chwili. pomieszczenia, w którym Heitor, wyznaczony na dowódcę oddziału, zamierzał podłożyć ładunki. W każdej z dwóch czarnych toreb znajdowało się piętnaście funtów TNT - ilość materiału wybuchowego wystarczająca, by wysadzić stalowe wsporniki, na których stały platformy robocze z komponentami stacji kosmicznej, a przypuszczalnie również ściany magazynu. Heitor, najlepszy sabotażysta w oddziale Kuhla, był zaskoczony tym, jak szybko i prawie bez oporu wykonywali zadanie. Podejrzewał, że nawet Kuhl nie oczekiwał, iż równie łatwo dotrą tak głęboko. Teraz, nie tracąc czasu, podbiegł do jednej z platform i umieścił torbę z ładunkiem kumulacyjnym przy grubym dźwigarze. Oba zegary detonatorów, które przygotował, nastawione były na dziesięciominutowe opóźnienie, co powinno dać im wystarczająco dużo czasu na wycofanie. Pozostali członkowie zespołu ubezpieczali go z bronią gotową do strzału, blokując centralne przejście. Mrok panujący w hali rozpraszało jedynie kilka lamp fluorescencyjnych, których rutynowo nie wygaszano po zakończeniu prac. Najemnik usunął zawleczkę blokującą zegar i pospieszył do drugiej platformy, by podłożyć kolejny ładunek. Gdy odbezpieczył drugi detonator, z windy nad nim wysiadł Thibodeau. Strażnik bezszelestnie wszedł na jedną z kładek i zamarł, gdy zobaczył co się działo na dole. W ogromnym magazynie stały na podwyższeniach trzy spore platformy robocze połączone systemem powietrznych kładek, dźwigów suwnicowych i innych urządzeń używanych przy przeładunku ciężkich i dużych obiektów. Z dwóch stron wychodziły na halę rzędy okien umieszczonego piętro wyżej kompleksu biurowo- administracyjnego. Labirynt korytarzy, wind, sal i schodów łączył magazyn z pozostałymi, a także z kompleksem produkcyjnym i innymi budynkami zakładów zajmujących się konstrukcją i budową stacji kosmicznej. Po wyeliminowaniu strażników pilnujących magazynu, co nie nastręczyło żadnych trudności, zespół Yellow otworzył wrota rampy załadunkowej, pokonał szybko znaną z ćwiczeń plątaninę korytarzy oraz podwójnych drzwi i w końcu dotarł do magazynu. - Wsparcie dla starego jest w drodze - oznajmił Delure. - Zdjąłem czterech ludzi z grupy pilnującej biur i dalszych sześciu z innych stanowisk. - Kiedy do niego dotrą? - spytał Cody. - Za mniej więcej dziesięć minut. - Nie jest dobrze - westchnął Cody. Zmarszczył brwi i spytał Jeziorskiego: - Co z Felixem? Jak szybko możemy go mieć tam, gdzie teraz jest Rollie? - Daj mi sekundę na sprawdzenie planów budynku. - Jeziorski postukał w klawiaturę, po czym wpatrzył się w ekran. - Jeż jest w laboratorium systemów napędowych na poziomie piątym... - Jak szybko?! Przez chwilę operator oglądał uważnie schemat, a następnie odwrócił się do Cody'ego. - Między kompleksem badawczym i magazynowym jest połączenie. Możemy poprowadzić go tym korytarzem, a potem zjechać trzy poziomy do kładki - wyjaśnił, wodząc palcem po ekranie. - Stąd po minucie, góra półtorej dotrze do magazynu. Kolejne dwie i powinien być w głównej hali. - To co najmniej sześć minut. - Szybciej się nie da. - Mówi się trudno. - Cody otarł pot z czoła. - W porządku, nie traćmy czasu i zabierajmy się do przeprowadzki jeża. Spychacze stojące w pobliżu wykopu pod fundamenty dawały napastnikom doskonałe schronienie, dopóki nad nimi nie pojawiły się helikoptery. Po zmasowanym ostrzale przechodzących do kontrataku strażników intruzi opuścili osłonę maszyn i przenieśli się do wykopu, odpowiadając ogniem zza wału ziemi i korzeni. Skyhawki krążyły nad nimi niczym drapieżne ptaki, oświetlając szperaczami zarówno jeepy, jak i sam prowizoryczny okop. - Gniazdko gotowe do wyczyszczenia - zameldował pilot śmigłowca wiszącego nad wykopem. - Rozumiem, zaczynamy - odparł dowódca oddziału naziemnego i dał sygnał podkomendnym. Pilot helikoptera pozostał w kontakcie, by na bieżąco informować o zmianach pozycji napastników. Blask reflektora i coraz gęstszy dym prochowy wypełniający okrągły wykop tworzyły złudzenie, że krąży nad wylotem wulkanu, w którym uwięzionych jest prawie tuzin ludzi. Tymczasem grupa naziemna błyskawicznie zmniejszyła odległość dzielącą ją od przeciwnika, atakując z flanki, by ominąć buldożery oraz koparki i zasypać wykop ogniem. Mimo silnego oporu jej członkowie doskonale zdawali sobie sprawę, że przejęli inicjatywę i mają większe pole manewru. Napastnicy, których systemy celownicze zostały przeładowane ciepłem światła szperaczy, znaleźli się w pułapce. Co prawda, trochę trwało, nim pierwszy z nich padł trafiony na dno wykopu, ale potem poszło już szybciej. Ciało terrorysty nie zdążyło jeszcze znieruchomieć, gdy drugi został dosłownie rozstrzelany, po tym jak podniósł się, by odpalić granatnik. Trzeci najemnik zerwał się na nogi, jakby gotował się do samobójczego ataku, ale zanim dosięgły go kule, rzucił broń i padł na ziemię, wyciągając ręce nad głowę. Pilot śmigłowca zobaczył, że następny zrobił to samo, później następny, a potem niemal jednocześnie wszyscy pozostali. Dowódca strażników nakazał przerwać ogień i uniósł kciuk, tak by widział go pilot krążącego nad nimi skyhawka. Ten uśmiechnął się i odpowiedział tym samym gestem, choć blask pokładowego szperacza nie pozwalał tego dostrzec. Wyłączył autokontrolę zawisu i odleciał, szukając kolejnego miejsca, w którym mógł być potrzebny. Druga maszyna odleciała w ślad za nim. Thibodeau nigdy nie dowiedział się, co zwróciło uwagę jednego z terrorystów ubezpieczających zakładanie ładunków - delikatny ruch dostrzeżony kątem oka, cichy szczęk mechanizmu, gdy przestawił broń na strzelanie ostrą amunicją, czy też może coś zupełnie innego. Liczyło się tylko to, że go zauważył i otworzył ogień, najważniejsze zaś były skutki, jakie wywołała jedna z wystrzelonych przez niego kul. Z perspektywy Thibodeau wszystko rozegrało się, jak mawiali jego koledzy z wojska, w "zwolnionym tempie". Z zaskoczeniem stwierdził, że został zauważony, gdy jeden z ludzi na dole wycelował w niego broń. Poczuł, jak jego mięśnie zaczynają reagować, i był pewien, że robią to wystarczająco szybko... dotychczas zawsze tak było. Ale gdy zaczął się schylać, powietrze dziwnie zgęstniało i stawiło mu opór, zupełnie jakby nurkował w galarecie. A potem w dole huknęło i coś uderzyło go w prawy bok. Poczuł ciepło rozlewające się od żołądka i zwalił się na metalową kładkę w momencie, w którym czas, na podobieństwo pociągu odjeżdżającego ze stacji, odzyskał swą normalną prędkość. Spróbował się podnieść, ale jego ciało było potwornie ciężkie i zupełnie go nie słuchało; jakby nie należało do niego. Leżąc na poły na boku, na poły zaś na brzuchu, spojrzał na siebie z góry i stwierdził, że kula nie przebiła kamizelki, lecz czystym trafem przeszła pod jej obrzeżem i trafiła w brzuch, co cholernie źle wróżyło na przyszłość. Rany brzucha zawsze były groźne, a ta na dodatek obficie krwawiła - czerwone strumyki już wypełniały wyżłobienia w metalowej podłodze kładki i spływały po niewielkim nachyleniu. Ciekawe kiedy nadepnął diabłu na ogon, że ten tak się zrewanżował?! Usłyszał zbliżające się kroki i z trudem oderwał policzek od kładki, chcąc zobaczyć coś więcej niż poręcze i krew. Mężczyzna, który go postrzelił, wspinał się po metalowych stopniach, a w ślad za nim szedł drugi. Najwyraźniej mieli zamiar go dobić. Zastanawiając się gorączkowo, gdzie upuścił broń, Thibodeau odwrócił głowę i ze zdumieniem stwierdził, że wciąż trzyma w prawej dłoni jej chwyt, a lufa celuje w zupełnie niewłaściwą stronę. Nie mogąc dłużej utrzymać głowy w powietrzu, opuścił ją i zanurzył policzek w kałuży własnej krwi. Skupiał teraz wszystkie siły, by ruszyć ręką. Rozkazywał dłoni, by drgnęła, błagał ją, a kiedy pozostała głucha, zaczął ją cicho przeklinać, żądając, by przestała robić go w konia, i obiecując jej w duchu, że potem może sobie odpaść, skoro tego chce, ale teraz ma go jeszcze posłuchać i przesunąć ten cholerny karabin. Thibodeau usłyszał, jak wciąga ze świstem powietrze, i przekonał się, że nie podnosząc głowy, może dostrzec czarny hełm pierwszego przeciwnika zbliżającego się do końca schodów. I nagle jego ręka drgnęła, ciągnąc M16 przez krew zalewającą kładkę. W następnej chwili zdołał wysunąć lufę pod barierką i skierować ją w dół, w kierunku schodów. Nacisnął spust i całym ciałem poczuł szarpnięcie odrzutu, gdy omiótł stopnie długą serią. Usłyszał krzyk, ale nie był pewien, czy kogoś trafił - mógł to być efekt zaskoczenia, nie bólu. Po paru sekundach wokół niego zagwizdały kule, rykoszetując od krawędzi kładki i ściany znajdującej się za jego plecami. Przeciwnicy otrząsnęli się z zaskoczenia; strzelano z dołu, a ci na schodach zwiększyli tempo wspinaczki. Thibodeau wypuścił kolejną serię, ale zdawał sobie sprawę, że słabnie, że zaraz skończy mu się amunicja i że nieuchronnie zbliża się jego koniec. Laissez les bons temps rouler - tak, zdaje się, powiedział wcześniej Codemu. A więc niech trwają dobre czasy, niech trwają do samego końca i zabiorą go cicho i łagodnie. - Resztką sił opróżnił magazynek i przygotował się na ostatnią chwilę swego życia. - Thibodeau dostał! - jęknął Delure. - Jezu, zróbmy coś wreszcie do cholery! - Gdzie robot? - rzucił Cody, przyglądając się w napięciu obrazom przekazywanym przez zdalnie sterowane kamery umieszczone pod dachem magazynu. Zazwyczaj obraz z nich pojawiał się na ekranach co dziesięć minut, bo tyle trwał cykl monitoringu wszystkich kamer zainstalowanych w miejscach o wzmocnionej ochronie. W wypadku naruszenia terenu program automatycznie blokował sekwencję, przełączając obraz na kamery, które wykryły zagrożenie. Tym razem jednak operatorzy nie zwrócili uwagi na to, co pokazywała rutynowa rotacja obrazu, pochłonięci walką przy zachodniej bramie, a alarm nie uruchomił się, ponieważ napastnicy najwyraźniej dostali się do magazynu legalnie, wprowadzając kod otwierający drzwi. W ciągu ostatnich minut konsekwencje tego przeoczenia stały się dla zespołu Cody'ego aż nazbyt oczywiste. - Felix jest w magazynie - odezwał się Jeziorski wpatrzony w ekran pokazujący obraz z kamer robota. - Jeszcze trzydzieści stóp korytarza i po lewej będzie miał windę do głównej hali... - Chcesz powiedzieć, że przy kładce będzie za ile... za minutę? Jeziorski skinął głową. - Tak sądzę. - Thibodeau może tyle nie pożyć - ocenił Delure. - Mówię ci, Cody, on już potrzebuje naszej pomocy. - Kazał nam się stąd nie ruszać. - Nie możemy tak tu siedzieć i patrzeć, jak go zabiją! - Przestań pieprzyć i zacznij myśleć! - warknął Cody, czując, jak pot spływa mu pod nosem. - Nie zdążymy tam ani przed jeżem, ani przed posiłkami. Jeśli chcesz pomóc staremu, to patrz uważnie i bądź gotów sensownie pokierować robotem, kiedy tam dotrze. Skulony za jeepem Kuhl nasłuchiwał odgłosów strzelaniny i huku krążących w pobliżu helikopterów. Myślał intensywnie z nieobecną miną, jakby to, co działo się wokół, zupełnie go nie dotyczyło. W rzeczywistości doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji i analizował szczegółowo wszystkie jej aspekty. Do tego momentu misja była sukcesem - jego ludzie wykonali niemal wszystkie zadania, a w niektórych przypadkach osiągnęli więcej, niż planował. Ale etap, w którym mógł jeszcze kierować wydarzeniami, należał już do przeszłości, a dalsze straty były całkowicie niepotrzebne. Przeciwnik przejął inicjatywę i zaczął zyskiwać przewagę, więc kontynuowanie walki mogło zdziesiątkować jego ludzi i w konsekwencji uniemożliwić odwrót. Nie było sensu ryzykować. Zwrócił się ku czekającemu obok kierowcy. - Wycofujemy się - powiedział i ruszył do jeepa. - Poinformuj przez radio pozostałych. Manuel siedział nieopodal oparty o drzwi samochodu. Prowizorycznie opatrzona rana krwawiła, oddech był krótki i urywany, a ból zaczynał doprowadzać go do obłędu, ale mimo to zareagował, gdy usłyszał rozkaz Kuhla: - Nie możemy. Zespół Yellow jeszcze nie skończył. - Znają ryzyko - odparł Kuhl. - Czekaliśmy tak długo, jak mogliśmy. Manuel przesunął się wzdłuż burty jeepa, krzywiąc się z bólu. - Nie mieli dość czasu - wychrypiał. - Wydałem rozkaz. Jak chcesz, możesz na nich poczekać. - W oczach Kuhla błysnął gniew. - Tylko decyduj się szybko. Manuel przyglądał mu się przez długą chwilę, spuścił głowę, po czym ponownie spojrzał na niego i powiedział z rezygnacją: - Będę potrzebował pomocy, by wsiąść. Grupa dziesięciu funkcjonariuszy Miecza dobiegła do drzwi, przez które Thibodeau dostał się do magazynu w ślad za napastnikami. Tworzyli ją ludzie ściągnięci z ochrony budynków mieszkalnych i biur, którzy dotąd nie mieli okazji walczyć. Zatrzymali się przy zwłokach zasztyletowanego - jeden zaklął, drugi się przeżegnał. - Bryce - mruknął któryś. - Cholera, szkoda chłopaka. Inny chwycił go za ramię. - Nie ma sensu tu sterczeć - mruknął. Złapany spojrzał nań i już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale po zastanowieniu tylko odchrząknął i skinął głową. Obaj ruszyli szybkim krokiem ku otwartym drzwiom rampy, a reszta poszła w ich ślady. Thibodeau czuł, że świat mu się wymyka. Desperacko próbował do tego nie dopuścić, ale świat był sparciały i wykonany z dziwnie miękkiego materiału. Nieubłaganie stawał się bezkształtny, po czym przechodził w czarną masę, która tylko czekała, żeby wszystko pochłonąć. Doskonale wiedział, co się z nim dzieje. Słabł z upływu krwi, a do tego dochodziły skutki szoku pourazowego; krótko mówiąc, tak czuli się ludzie umierający na skutek postrzału w brzuch. Wolałby co prawda, żeby świat nie odpływał, ale w tej sprawie nie miał już nic do powiedzenia. Oddychał z coraz większym trudem przez usta, a gdy kaszlnął, zduszony dźwięk, który temu towarzyszył, nieco go przestraszył. Powietrze w jego płucach było zimne, ale prawie nie czuł bólu. Poza tym wszystko wydawało się dziwnie wyraźne. Zobaczył obu napastników spieszących schodami w stronę kładki. Powstrzymywał ich tak długo, jak tylko mógł, prowadząc ogień aż do wyczerpania amunicji. Teraz nie był nawet pewien, czy wciąż jeszcze trzyma broń. Ten, który go postrzelił, stanął nad nim, celując mu w głowę. Rollie zaczerpnął powietrza i zdołał unieść policzek nad zakrwawioną kładkę. Na skórze odcisnął się krwawy wzór wyżłobień w podłodze. - Dokończ - powiedział słabo. Napastnik nie poruszył się. Nawet jeśli pod maską jego twarzy skrywały się jakieś emocje, strażnik nie potrafił się ich domyślić. - No - powtórzył. - Dokończ. Mężczyzna bez słowa wycelował wylot lufy w skroń rannego. Felix wyjechał z tej samej windy, z której kilka minut wcześniej wysiadł Thibodeau, i szybko skierował się ku niemu, sporządzając jednocześnie za pomocą sonaru nawigacyjnego mapę warstwową otoczenia. Było to wbudowane zabezpieczenie pozwalające uniknąć przypadkowych kolizji, ale teraz sterowanie przejął w całości Jeziorski. Dzięki wizjerowi wirtualnej rzeczywistości widział trójwymiarowy obraz tego, co jeż rejestrował swoimi czujnikami. W tym samym czasie za pomocą joysticka na swojej konsoli kierował wszystkimi systemami robota, wytyczając kierunek jego ruchu i decydując o wykonywanych czynnościach. Przygryzł wargę i skierował robota na kładkę. Niczym czarnoksiężnik był w tej chwili w dwóch miejscach jednocześnie, sterując na odległość istotą i widząc to samo co ona, tyle że zamiast zaklęć i talizmanów używał do tego techniki i algorytmów. Felix niemal bezgłośnie minął załom i wyjechał nad rozległą halę, której lampy odbijały się bladoniebieskim światłem od sensorów w jego kopule. I wtedy nagle stanął. A raczej został zatrzymany. Zrobił to Jeziorski ogarnięty paniką na widok mającej się właśnie odbyć egzekucji. Setki stóp wyżej i w zupełnie innym budynku, ale na jego oczach Rollie Thibodeau miał zginąć. Operator nie mógł nic na to poradzić, bo nagle zapomniał wszystkiego, czego go uczono, i najzwyczajniej w świecie nie wiedział, co powinien zrobić. - Co się dzieje? - zaniepokoił się Cody. Jeziorski - czując, jak gwałtownie bije mu serce - wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w wirtualny obraz. Ściskał joystick i nie potrafił podjąć decyzji, gdyż miał świadomość, że najmniejszy błąd czy złe obliczenie mogły oznaczać koniec Thibodeau. - Pytałem, do cholery, co się z tobą dzieje?! - powtórzył zdenerwowany Cody. Jeziorski wziął głęboki oddech i poczuł, że rozluźniają mu się mięśnie. Ostry ton Cody'ego wyrwał go z chwilowego paraliżu. - Wszystko w porządku, wszystko w porządku - wymamrotał szybko po części do siebie, po części do zwierzchnika i wziąwszy kolejny oddech przez zaciśnięte zęby, wrócił do kierowania robotem. Thibodeau wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy, widząc zbliżającego się szybko z prawej Felixa. Koła robota lekko szumiały na metalowej kładce, a zakończone chwytakiem ramię sterczało sztywno przed korpusem. Stojący nad nim terrorysta usłyszał dziwny dźwięk i odwrócił się, unosząc jednocześnie broń. Nim jednak zdążył wycelować, strzelba umieszczona na boku jeża wypaliła, błyskając ogniem i dymem. Pocisk posłał napastnika na barierkę i wytrącił mu automat z rąk. Felix podjechał bliżej, opuścił broń i strzelił ponownie niemal z bezpośredniej odległości. Siła uderzenia pocisku poderwała mężczyznę i cisnęła, wrzeszczącego i machającego rozpaczliwie rękami, za barierkę. Jego ciało wylądowało z głuchym łoskotem na podłodze magazynu. Jeszcze nie przebrzmiał huk wystrzału, gdy Felix ruszył ku drugiemu napastnikowi, który nacisnął spust i posłał w jego stronę serię. Zaskoczony terrorysta nie zdołał dobrze złożyć się do strzału, wskutek czego w korpus jeża trafiły jedynie dwie kule, reszta zaś przeszyła powietrze i zrykoszetowała o kładkę oraz ściany budynku. Nie otrzymał drugiej szansy. Chwytak robota wysunął się nagle do przodu, złapał go za nogę poniżej kolana i zacisnął się na niej z siłą kilkuset funtów. Nogawka spodni błyskawicznie nasiąkła krwią, a złapany krzyknął z bólu. Spróbował się wykręcić, lecz chwyt Felixa był zbyt mocny. Zawył z bólu, wypuścił broń i złapał oburącz manipulator, usiłując za wszelką cenę rozewrzeć szczypce. Thibodeau, obserwujący jego zmagania z odległości ledwie kilkunastu cali, zobaczył, jak mężczyzna opadł na zdrowe kolano, a chwilę później usłyszał mdlący trzask pękającej kości. Krzyk zmienił się w nieludzkie wręcz wycie, ale napastnik wciąż próbował uwolnić nogę z chwytu robota, który ponownie ruszył do przodu, spychając go przed sobą tak, że najemnik szybko znalazł się zbyt daleko, by móc sięgnąć po upuszczoną przed chwilą broń. Rollie musiał przyznać, że mały skurwiel na coś się jednak przydał, ale potem głowa opadła mu na kładkę, a pole widzenia zawęziło się do niewielkiego, nieostrego koła. Leżał bez ruchu z policzkiem opartym na metalowej kratownicy. Z dołu dotarł do niego tupot wielu stóp, a następnie czyjś głos mówiący donośnie najpierw po hiszpańsku, później zaś po angielsku. A potem usłyszał kanonadę. Zanim zdołał się zastanowić, co też to wszystko może znaczyć, oczy uciekły mu w głąb czaszki i stracił przytomność. Wbiegający do magazynu strażnicy usłyszeli docierający z góry zwielokrotniony echem huk dwóch wystrzałów ze strzelby i zobaczyli postać w czarnym kombinezonie spadającą z jednej z kładek. Mężczyzna krzyczał i machał rękami, po czym z głuchym odgłosem uderzył o posadzkę na lewo od nich i zastygł w bezruchu. Moment później w górze rozległa się krótka seria, a po niej dziki wrzask przechodzący w nieludzkie wycie. Dostrzegli innego ubranego na czarno napastnika, który puścił broń złapany za kolanem przez jeża. Za Felixem widać było kolejną postać. Leżący miał na sobie uniform Miecza, więc natychmiast domyślili się, że musiał to być Thibodeau. Nim zdążyli zareagować na ten niespodziewany widok, spod jednej z platform wyskoczył trzeci napastnik, zostawiając coś przy dźwigarze. Wszyscy byli wystarczająco doświadczeni, by wiedzieć, że torba w tym miejscu mogła oznaczać jedynie ładunek wybuchowy, tym bardziej że identyczne znajdowały się pod wspornikami pozostałych platform. - Stój! - krzyknął jeden ze strażników, unosząc broń, i powtórzył po angielsku: - Stać! Mężczyzna ani myślał wykonać polecenie, nieważne w jakim języku wydane - nie przerywając biegu, wycelował z półobrotu w stronę krzyczącego. Reakcja była natychmiastowa: strażnik nacisnął spust i napastnik padł przecięty serią, nim zdążył oddać choćby jeden strzał. Strażnik opuścił broń i podbiegł do wspornika. Przyklęknął, zajrzał ostrożnie do torby i natychmiast zrozumiał zagrożenie. Nie był saperem, ale wyglądało to na zwykły zapalnik z zegarem... choć wygląd mógł mylić. Ładunek mógł być zabezpieczony przed rozbrojeniem, i to na najrozmaitsze sposoby - od prostego mechanizmu powodującego natychmiastowy wybuch w chwili, gdy ktoś próbował usunąć zapalnik, aż po wyrafinowane sposoby, o których nie miał pojęcia. Jednak zawleczki blokującej zegar nie było nigdzie widać, a do wybuchu pozostało ledwie kilka minut, więc nie miał czasu, by wezwać specjalistę. Po krótkim wahaniu spiął się w sobie, po czym zagryzając zęby, ujął zapalnik między kciuk i palec wskazujący i pociągnął stanowczo. Chwilę później odetchnął z ulgą - bomba nie była zabezpieczona, a zapalnik dał się usunąć bez problemów. Nie oznaczało to bynajmniej, że kłopoty się skończyły - nadal wszyscy mogli wylecieć w powietrze. - Ten jest rozbrojony - poinformował towarzyszy. - Teraz trzeba się zająć pozostałymi. Z rykiem silnika jeep wystrzelił przez dziurę w ogrodzeniu, wracając trasą, którą wdarli się na teren fabryki. Siedzący obok kierowcy Kuhl odwrócił się i zobaczył w mroku reflektory goniącego ich samochodu. Nie przejmował się jednak - znajdowały się w sporej odległości, która na dodatek zdawała się rosnąć. Mimo wszystko nierozsądnie byłoby spuszczać je z oka. Wóz podskakiwał na nierównościach polnej drogi, ale błyskawicznie zbliżał się do linii drzew i już po chwili o szybę uderzały gałęzie i pnącza, pozostawiając na niej długie ślady wilgoci. Carlysle obserwował zza kierownicy swego samochodu uciekających napastników i klął, aż powietrze jęczało. Niecałą minutę wcześniej jeep, którym uciekały niedobitki napastników, przejechał przez wyrwę w ogrodzeniu. Dan podążył naturalnie za nim, ale problem polegał na tym, że wcale nie był pewien, czy powinien tak postąpić. Próbował znaleźć odpowiedź na to pytanie, nie przestając wyciskać ile się dało z silnika, by zmniejszyć odległość dzielącą go od ściganego wozu. Newella wysłał do szpitala, a jeńców zostawił pod opieką jednej z drużyn. Reszta wracała właśnie do wozów, gdy stojący na czele kolumny jeep ruszył z wyciem silnika, wykonał ciasne koło i pomknął ku ogrodzeniu. Strażnicy rzucili się do samochodu, ale nim pościg na dobre się rozpoczął, jeep przejechał przez wysadzony odcinek płotu, zdobywając sporą przewagę. Danowi nie dawała spokoju kwestia podziału kompetencji. Rząd brazylijski zezwolił holdingowi na utrzymywanie własnych sił bezpieczeństwa na terenie zakładów, ale nie zgodził się, by siły te patrolowały okolice fabryki. Tym mniejsza więc była szansa, aby Brazylijczykom spodobało się, że ochrona ugania się według własnego uznania z dala od terenu, którego miała pilnować, i to zaraz po stoczeniu małej wojny. Zdawał sobie z tego sprawę, a ponieważ był zawodowcem, znał granice, w których mógł działać. Gdyby na terenie zakładów nie wzięli żadnego jeńca, z którego wydusiłby informacje na temat zleceniodawcy i celu ataku, mógłby nieco te granice naciągnąć i kontynuować pościg. Ba, wezwałby wówczas nawet wsparcie powietrzne. Skoro jednak wzięli jeńców, trudno byłoby usprawiedliwiać łamanie ustalonych reguł, wiedząc przy tym, że konsekwencje mogą być poważne. Zacisnął dłonie na kierownicy, spoglądając na tylne światła ściganego samochodu i zastanawiając się, co robić. Thibodeau nie odpowiadał, więc sam musiał podjąć decyzję. Posłał w powietrze kolejną wiązankę przekleństw i przeniósł stopę z gazu na hamulec. Po kilku delikatnych depnięciach wóz zatrzymał się na wyboistej polnej drodze. - Chromolić tych kilku, wracamy - poinformował siedzącego obok partnera. - Trzeba zabezpieczyć zakłady, a nikt tego za nas nie zrobi. Wkrótce niebo zasłoniła nieprzenikniona kopuła roślinności. Kuhl wciąż obserwował światła pościgu, teraz już pewien, że zostają w tyle, i zastanawiał się dlaczego. Z pewnością to, że wraz z trzema podkomendnymi ukrył się za jeepem, dało im przewagę nad strażnikami, którzy w trakcie wymiany ognia odbiegli dość daleko od samochodów. Ale to tłumaczyło jedynie początkowy sukces, nie zaś brak zdeterminowanego pościgu. I nie tłumaczyło, dlaczego nie wysłano za nimi helikopterów. Niespodziewanie uśmiechnął się lekko. Pościgu nie było, gdyż strażnikom nie wolno się było poruszać poza terenem zakładów. Odkrył właśnie następną słabość UpLink i kolejny element stosunków panujących między firmą a rządem brazylijskim. Wiedzę tę należało starannie przeanalizować wraz z innymi informacjami, które zdobył tej nocy. Wiadomości te będą bardzo przydatne w następnej fazie rozgrywki. 5 RÓŻNE MIEJSCA 17 KWIETNIA 2001 Bielik amerykański poderwał się z wysokich drzew rosnących po prawej w dole zbocza i poszybował nad starymi pniami leżącymi na błotnistej linii przypływu. Jego ogromne rozpostarte skrzydła kontrastowały czernią z błękitem nieba i z nieskazitelną bielą łba oraz ogona, z którymi tworzyły doskonały kształt powietrznego drapieżcy. Megan obserwowała, jak zatacza kręgi nad pniami, nabierając wysokości dzięki prądowi wstępującemu, a potem odlatuje nad połyskujące wody zatoki. Brzeg w dole pogrążony był w ciszy i bezruchu, podobnie jak okolica tarasu, na którym siedziała wraz z Nimecem i Riccim, pijąc mocną czarną kawę. - Zwykle przez pięć, dziesięć minut po jego odlocie jest cisza, a potem wracają mewy, rybołówki i kaczki. Czasami po kilka naraz, innym razem całymi stadami, zupełnie jakby ktoś odtrąbił koniec alarmu - wyjaśnił Ricci. - Orły najbardziej lubią ryby, ale gdy są naprawdę głodne albo gdy karmią młode, przerobią na posiłek wszystko, co wpadnie im w szpony. Mniejsze ptaki, gryzonie, a nawet koty, które zbytnio oddaliły się od domu. Megan z niechęcią przestała śledzić lot orła - na jego widok przeszył ją przyjemny dreszcz - ale Ricci obiecał im wyjaśnienie przykrej sceny na drodze i naprawdę miała ochotę je usłyszeć. Spojrzała na niego przez stół i spytała: - Jeżówce też? Ricci uśmiechnął się lekko. - Też. Ponieważ zamilkł, nie spuściła z niego wzroku, czekając na ciąg dalszy. - Megan chyba coś ci delikatnie sugeruje - odezwał się Nimec. - Może powinieneś skorzystać z tej sugestii. Ricci przytaknął po chwili zastanowienia. - Nie chcecie wejść do środka? - spytał, wskazując rozsuwane drzwi. - Robi się chłodno. Nimec wzruszył ramionami. - Mnie tu dobrze - stwierdził. - Mnie też - powiedziała Megan. - Wolę już świeże powietrze niż szlajanie się samochodem, że się tak wyrażę. Ricci przyglądał się im bez cienia współczucia z powodu bólu głowy, o jaki ich przyprawił. Zirytowało to Megan. Miała nadzieję, że widać to po jej minie, bo nie starała się ukryć swoich myśli. Szlajanie się obejmowało niemal godzinę jazdy na śmierdzące targowisko rybne przy nabrzeżu, następną, którą Ricci spędził na wędrówce między stanowiskami, i kolejną, która upłynęła na targowaniu się ze sprzedawcami o kilkanaście plastikowych pojemników złożonych na platformie półciężarówki. A raczej o ich zawartość: zielonkawe kolczaste kule wielkości piłek do tenisa, które nazywano jeżowcami. Wszystko to zaś po tym, jak Megan z Nimecem przemierzyli w powietrzu i lądem trzy tysiące mil i byli świadkami bójki z zastępcą szeryfa oraz strażnikiem. - Jak sądzę, chcielibyście wiedzieć, czego chcieli ode mnie ci umundurowani durnie? - spytał wreszcie Ricci. - Można to i tak ująć - powiedziała Megan, przyglądając mu się chłodno znad kubka z kawą. Ricci upił łyk kawy i odstawił kubek na blat okrągłego stolika. - Czy któreś z was wie cokolwiek o połowach jeżowców? - spytał. Megan potrząsnęła głową. - Pete? - uściślił pytanie gospodarz. - Wiem tylko tyle, że za granicą jeżowce są cenionym przysmakiem. Sądzę, że można na nich sporo zarobić. Ricci spojrzał nań z pewnym uznaniem i wyjaśnił: - Tak naprawdę wartościowa jest ikra. W menu japońskich restauracji nazywają ją uni. Większość trafia do Japonii, reszta do japońskich środowisk w Stanach i w Kanadzie. Cena zależy od podaży, stosunku wagi ikry do wagi całego stworzenia i od jej jakości. Jeśli chce się dostać najwyższą cenę, musi być złocisto- brązowa. To co dziś złowiłem, jakieś dwa i pół buszla, dało mi prawie tysiąc dolarów. Megan spojrzała na niego. - Gdyby ktoś mi to powiedział, kiedy miałam dziesięć lat, dziś byłabym milionerką. Razem ze starszym bratem chodziliśmy po plaży i zbieraliśmy je do plastikowych wiader. Potem napełnialiśmy wiadra morską wodą i próbowaliśmy przekonać rodziców, żeby pozwolili nam trzymać jeżowce w domu. Za każdym razem ojciec kazał wyrzucać to świństwo. Ricci uśmiechnął się nieznacznie. - Ludzie różnie je tu określają, ale jeszcze do niedawna podzielali opinię twojego ojca. Dopiero gdy gusty Azjatów stały się znane i zaczęto za nie słono płacić, jeżowce zdobyły popularność. Wcześniej traktowano je jako utrapienie. Poławiacze homarów nazywali je kurwimi jajami, bo zatykały ich klatki i wyjadały przynętę. Zdarzało się też, że niszczyły same klatki, bo oprócz kolców gnojki mają też całkiem ostre zęby. - Sam je zbierasz? - Zbiera się je w co najmniej dwuosobowych zespołach. Jest płetwonurek i pomocnik czekający w łodzi. Pod wodą wolę pracować sam. Nurkuję z dużą drucianą siatką i wybieram najładniejsze okazy. Kiedy siatka jest pełna, wysyłam na górę boję z liną. Dexter wyciąga ładunek na pokład. - To twój pomocnik? Co jeszcze robi? - spytała Megan. - Zajmuje się sprzętem do nurkowania, dba o moje bezpieczeństwo, gdy jestem pod wodą, pilnuje, żeby połów nie zmarzł, a jeśli ma czas, rozcina też jeżowce. Jeżeli coś zacznie się pieprzyć, od jego reakcji może zależeć moje życie. - Ricci przerwał na chwilę. - Dlatego zyskiem dzielimy się po połowie. Nimec uniósł brwi. - Jeśli mnie pamięć nie myli, wspomniałeś o Deksie, gdy gawędziłeś z zastępcą szeryfa... - Wspomniałem. - Jakoś nie odniosłem wrażenia, że to solidna spółka. Ricci wzruszył ramionami. - Może nie jest tak solidna, jak sądziłem - przyznał. - Dowiem się wkrótce. Megan obserwowała go, grzejąc dłonie o kubek. - Zawsze wozisz połów na rynek? - zainteresowała się. Mężczyzna opadł na oparcie. - Miałem właśnie o tym mówić. - Upił kolejny łyk. - Jeżowce żyją w koloniach, zwykle w spokojnych rejonach, gdzie nie ma podwodnych prądów, za to są wodorosty. Jeszcze nie tak dawno pokrywały właściwie całe dno zatoki i można je było zbierać, nie zanurzając głowy. - Umilkł na chwilę. - W ostatnich kilku latach połowy zmniejszyły się, bo wcześniej zbierano je bez opamiętania i przetrzebiono populację. Teraz płaci się za nie niebotyczne sumy, więc ludzie zaczęli tak zazdrośnie strzec swoich łowisk, że warczą na każdego, kto się do nich zbliży. - Te łowiska, jak sądzę, są prawnie wyznaczone? Ricci przytaknął. - Licencja kosztuje prawie trzy setki, a przy obecnych obostrzeniach z uwagi na ochronę przyrody, trzeba poczekać na swoją kolejkę w losowaniu. Występując o licencję, musisz określić miejsce i porę roku, w której chcesz nurkować. Strażnicy przyrody sprawdzają to bardzo dokładnie, a wszystko masz czarno na białym na zezwoleniu. - Pojemniki miałeś pełne, więc chyba nie najgorzej ci idzie - zauważył Nimec. Ricci ponownie skinął głową. - A w dobie spadających połowów to musi się rzucać w oczy - dodał Pete. - Z pewnością zauważyli to inni poławiacze i sprzedawcy, a prawdopodobnie również strażnik przyrody. Gospodarz spojrzał mu prosto w oczy i jeszcze raz przytaknął. - Niewielu jest tu takich, którzy mieliby ochotę wypływać tak daleko czy schodzić tak głęboko jak ja, zwłaszcza o tej porze roku, kiedy woda jest lodowata, a prądy silne - wyjaśnił. - W zatoce są setki wysepek, kilka z nich w mojej strefie. Przy jednej znalazłem głęboką podwodną zatoczkę, w której jest mnóstwo wspaniałych jeżowców. - I się rozniosło - dorzucił ze zrozumieniem Nimec. - Rozniosło - potwierdził Ricci. - Jeśli wziąć pod uwagę poważne pieniądze z jednej strony, a z drugiej facetów, którzy mają problemy z utrzymaniem rodzin, powstaje mieszanka wybuchowa. Tutaj niechęć do obcych jest naprawdę stara i być może do pewnego stopnia usprawiedliwiona. Na przełomie wieków bogacze z miast zaczęli kupować setki akrów ziemi dokoła swych letnich posiadłości, by odgrodzić się od miejscowych rybaków i łowców skorupiaków, których uważali za białe śmieci. Napisy "Nie ma przejścia" ograniczały tym ludziom dostęp do wody, ich podstawowego źródła utrzymania. - Ktoś zmuszał ich do sprzedaży ziemi? - spytała Megan. Ricci posłał jej ostre spojrzenie. - Albo nigdy nie byłaś biedna, albo zapomniałaś, jak to jest - burknął. - Jak się widzi przez zimę w Maine swoje głodne dzieciaki, to nikogo do niczego nie trzeba zmuszać. Breen nie odpowiedziała, zastanawiając się, czy przez jego uwagę nie czuje się bardziej winna, niż należało. - Dex i strażnik dogadali się? - Nimec nie miał ochoty na dygresje. Ricci przez chwilę bawił się kubkiem, skupiając wzrok na wydobywającej się z niego parze. - Wróćmy do tego, kto zwykle wozi połów na targ - odezwał się po chwili. - Z Dexem współpracuję ponad rok i nigdy jeszcze nie wiozłem jeżowców na rynek. Do dzisiaj, ma się rozumieć. On lubi prowadzić, targować się, zna tu wszystkich i najczęściej sprzedaje połów jednemu klientowi. - Zamilkł na moment. - Poza tym lubi jak najszybciej mieć w garści gotówkę. Ale dziś rano powiedział mi, że musi zaraz wracać do domu, bo żona pracuje do późna, a trzeba przypilnować dzieci po szkole. I rzeczywiście, ledwie zacumowaliśmy, już go nie było. - Zdarza się, gdy jest się ojcem - stwierdził Nimec, przypominając sobie podobne sytuacje, kiedy jego dzieci wymagały jeszcze takiej opieki, a eksżona była żoną. Ricci potrząsnął głową. - Nie znasz Dexa. Spytaj go o dobrą knajpę, a wyrecytuje ci jednym tchem ze dwadzieścia, i to stąd do New Brunswick, z wyszczególnieniem, jakie piwo z beczki w której mają. Zapytaj go o daty urodzin jego dzieci, a zacznie się jąkać. - Więc uważasz, że zaaranżował to tak, żebyś był sam, kiedy cię zatrzymają - ocenił Nimec. Gospodarz ponownie zainteresował się swoim kubkiem i nic nie odpowiedział. Nimec westchnął. - Kto cię zatrzymał? Strażnik? - spytał. - Taa. I wątpię, żeby Dex to wszystko wymyślił. To wykonawca, nie planista. Cobbs to jeden z tych, którzy nie cierpią obcych... poza tym nie lubi nikogo i niczego i ma wszystko wszystkim za złe. Czarujący typek. Przyjechałem tu z Bostonu, nieźle zarabiam, więc jest święcie przekonany, że jego kosztem. Dodaj do tego, że jestem byłym gliniarzem, a będziesz miał pełny obraz jego osobistego wroga. - Boi się ciebie i nie rozumie, co przekłada się na agresję - podsumował Pete. - To typowe zachowanie w społecznościach, w których nie ma dużo świeżej krwi. Zwłaszcza w stosunku do ludzi z wielkich miast. Ricci wzruszył ramionami. - U Cobbsa dochodzi jeszcze łapówkarstwo i wredna natura - uzupełnił. - Słyszałem o nim sporo od nurków i poławiaczy homarów. Jeśli odpali mu się działkę, można łowić bez licencji albo poza swoją strefą, a nawet kraść w nocy homary z czyichś klatek. Do dziś regułą było, że jeśli ktoś nie chciał mu dać zarobić, to Cobbs zaczynał go tępić za najlżejsze naruszenie przepisów. Ale nie wymuszał niczego otwarcie i nie przesadzał z żądaniami. Numer, który dziś próbował mi wykręcić, to zupełna nowość, i to większego kalibru. - Twierdził, że łowiłeś poza własną strefą i dlatego konfiskuje cały połów - domyślił się Nimec. - Zgadza się? Ricci przytaknął z uznaniem. - Jak powiedziałeś, czasy są ciężkie - podsumował Nimec. Westchnął i zadał ponownie pytanie, na które Tom nie odpowiedział: - Więc sądzisz, że Dex i Cobbs wykombinowali coś razem? Gospodarz patrzył na kubek, obracając go w dłoniach. - Sam próbuję dojść z tym do ładu - odparł z wahaniem. - Cobbs i zastępca szeryfa czekali na mnie, a wątpię, żeby tak przypadkiem wiedzieli dokładnie, kiedy i którędy będę jechał na targ. Dziwnym trafem zdecydowali się mnie zatrzymać tego jedynego dnia, kiedy byłem sam. - Ale czy z punktu widzenia Dexa nie byłoby rozsądniej być z tobą i udawać zaskoczenie? - spytał Nimec. - W ten sposób sam ściągnął na siebie podejrzenia. - Myślenie nie jest jego mocną stroną. - Ricci wzruszył ramionami. - Może nie miał odwagi spojrzeć mi w oczy, a może po prostu ma gdzieś, czy go podejrzewam. Może dogadał się z Cobbsem i zależy mu tylko na wykopaniu mnie z interesu. - I z miasta - uzupełnił Nimec. Ricci skinął głową. - Jeśli przyjmiemy najgorszy scenariusz. Ale jak na razie to tylko spekulacje. Przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu, a Megan przyglądała się im. Czuła się jak ktoś obcy, jak obserwator. Między tymi mężczyznami istniało doskonałe porozumienie, czasami obywali się bez słów, jak partnerzy przez większość życia działający razem w policji. Dopiero w tym momencie zrozumiała, dlaczego Nimec chciał, by to Ricci zajął miejsce Maxa. - Wróćmy na moment do Cobbsa - odezwał się wreszcie Nimec. - Nie zostawi tak tej sprawy i nie da ci spokoju. Znasz ten typ. Ośmieszyłeś go, więc tak długo będzie kombinował, aż cię dopadnie. Według mnie, stanie się to raczej prędzej niż później. Potrzebuje tylko trochę czasu, żeby się wylizać i przekonać samego siebie, że dzisiaj po prostu miałeś szczęście. - Wiem. - Ponieważ przypisano go do biura szeryfa, jest przekonany, że wszystko mu wolno. Nie powstrzyma go twoje ostrzeżenie, że udasz się do jego przełożonych. Z punktu widzenia Cobbsa oni są na innej planecie. - Wiem. Nimec przyjrzał mu się uważnie. - To co zamierzasz? Zapytany mruknął coś niezrozumiale, upił łyk kawy i z obrzydzeniem odstawił kubek na stół. - Zimna - skomentował i odsunął ją. Znowu zapadła cisza. Megan przeniosła spojrzenie na zatokę. Właśnie zachodziło słońce i unosiły się pierwsze pasma mgły, gdy chłodna bryza stykała się z cieplejszą powierzchnią wody. Zgodnie z przepowiednią gospodarza, po zniknięciu orła wróciły inne ptaki przy brzegu widać było stada kaczek, a dalej mewy szukające zdobyczy na płyciznach odsłoniętych przez odpływ. Zdawały się rosnąć, gdy stroszyły szare pióra, by ochronić się przed spadającą temperaturą. Nagle zrobiło się późno. A przynajmniej tak wyglądało. - Powinniśmy wreszcie porozmawiać o tym, dlaczego przyjechaliśmy do ciebie - powiedziała niespodziewanie. - Wciąż jeszcze nie powiedziałeś nam, co o tym myślisz. Ricci spojrzał na nią. - Skoro już o tym mowa, dlaczego przyjechaliście? Zaskoczona, zamrugała gwałtownie. - Nie wiesz?! - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ricci pokręcił głową. - Nie powiedziałeś mu? - zapytała, spoglądając na Nimeca. Ten również pokręcił głową. - Sądziłem, że lepiej będzie poczekać, aż się zobaczymy, i przedyskutować sprawę osobiście. Megan potarła brwi kciukiem i palcem wskazującym i westchnąwszy z rezygnacją, pokiwała głową. - Lepiej jednak wejdźmy do środka - przyznała. - Wygląda na to, że posiedzimy tu dłużej, niż się spodziewałam. Nieco po piątej trzydzieści z zakładów UpLink w Brazylii wykonano dwa telefony do siedziby firmy w San Jose. Pierwszy z nich był do Rogera Gordiana. Gordian stał przy oknie swego biura i patrzył na zalewaną deszczem Rosita Avenu. Miał już wychodzić, kiedy rozdzwonił się telefon. Spojrzał na aparat; kusiło go, by nie odebrać, zwłaszcza że niemal zdążył już włożyć płaszcz. Ktokolwiek dzwonił, mógł zostawić wiadomość. W domu czekała Ashley z obiadem. Telefon odezwał się trzeci raz - po czwartym sygnale włączy się automatyczna sekretarka. Gordian zrzucił z siebie płaszcz, zmarszczył brwi i złapał za słuchawkę. - Tak? - spytał zwięźle. Rozmówca przedstawił się jako Mason Cody z centrum operacyjnego Miecza w Mato Grosso do Sul. Jego głos dobiegał z oddali w charakterystycznej pustce wypełnionej szumem przypominającym odgłos, jaki wydaje przyciśnięta do ucha muszla. W młodości Roger mówił, że słucha w ten sposób oceanu. Teraz usiadł, wiedząc, że mężczyzna jest na zabezpieczonej cyfrowej linii, a więc telefon na pewno nie dotyczy błahostki. - Zdarzył się wypadek, panie Gordian. Ton Cody'ego sprawił, że coś zimnego przeszło mu po plecach. Słuchał, nie przerywając rzeczowego meldunku o ataku na zakład, a jego dłoń stężała na słuchawce, kiedy poznał liczbę zabitych i rannych. - Co z rannymi? - spytał, gdy Cody skończył. - Ewakuowani do szpitala i większości nic nie zagraża. - A Rollie Thibodeau? Powiedział pan, że jest ciężko ranny. - Wciąż go operują. - Na chwilę zapadła cisza. - Na razie nie wiem nic o jego stanie. Gordian zmuszał się do zachowania spokoju. - Pete Nimec został o tym poinformowany? - Uważałem, że powinienem najpierw zawiadomić pana, panie Gordian. Jak tylko skończymy rozmowę, będę do niego dzwonił. Szef UpLink obrócił się z fotelem w stronę okna, analizując to, czego się właśnie dowiedział. Trudno było to wszystko ogarnąć. - Wiadomo, kto zorganizował atak? - Na razie nie, dopiero zaczęliśmy przesłuchiwać jeńców. Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, ile mamy czasu, zanim będziemy musieli ich oddać. Gordian westchnął ciężko. Cody miał rację: zasady postępowania personelu Miecza zostały ściśle określone w umowie z rządem brazylijskim i rządami innych krajów, na terenie których istniały zakłady UpLink. W końcu byli gośćmi na cudzej ziemi i musieli postępować tak, jak wymagały tego władze danego państwa. Naturalnie, w każdym przypadku istniały drobne różnice wynikające z uwarunkowań kulturowych czy politycznych, ale generalia pozostawały wszędzie takie same. Jednym z nich był obowiązek przekazywania policji wszystkich złapanych na nielegalnym przekraczaniu granic zakładu, i to najszybciej, jak to było możliwe. Na terenie fabryki nie istniał nawet areszt, a przesłuchiwanie intruzów było zabronione. Brazylijczycy najprawdopodobniej wiedzieli już o ataku, a jeśli nie, to dowiedzą się wkrótce. Pewne natomiast było, że od chwili, w której napastnicy znajdą się w rękach brazylijskich urzędników, UpLink nie dowie się niczego. Jeżeli nawet zostaną przesłuchani, władze zatrzymają zdobyte informacje dla siebie, a w zaistniałej sytuacji Gordian nie bardzo mógł wywierać na nie nacisk. - Skontaktowaliście się, z władzami? - spytał. - Jeszcze nie. Chciałem najpierw dowiedzieć się, jak chce pan to załatwić. Mam nadzieję, że postąpiłem właściwie, panie Gordian. - Jak najbardziej. Podejrzewam, że policja lub wojsko pojawi się wkrótce nawet bez słowa z naszej strony, ale i tak proszę ich jak najszybciej powiadomić. Naturalnie, proszę też za pewnić o naszej pełnej współpracy i odpowiedzieć na wszystkie rozsądne pytania, jakie będą mieli. Niech pan także doda, że liczymy na informacje z ich strony. Teoretycznie tak im, jak i nam zależy na jak najszybszym dotarciu do prawdy. Ma pan mój numer domowy w komputerze? Po chwili przerwy, w której słychać było stukot klawiszy, Cody odparł: - Mam. - W takim razie proszę mnie informować o wszystkim, co się wydarzy albo czego się pan dowie. Niezależnie od pory dnia. - Rozumiem. Gordian znowu westchnął. - To chyba wszystko. Wiem, że ma pan mnóstwo zajęć, więc nie będę zabierał więcej czasu. Dziękuję i proszę się trzymać. - Robimy co możemy, panie Gordian - odparł Cody i w słuchawce zapadła cisza. Szef UpLink odłożył słuchawkę i zapatrzył się za okno. Krople deszczu bębniły o szybę, spływając w dół długimi strumykami. Ze swego miejsca nie widział ani ulicy, ani ludzi spieszących przez kałuże, ani jadących wolno samochodów z włączonymi wycieraczkami. Nawet Mount Hamilton, rozmyta i szara, zniknęła mu z oczu za ciężką kurtyną deszczu. Wygląda to tak, pomyślał, jakby cały świat składał się z deszczu. Wyłącznie z deszczu. Cody, jak zapewnił Gordiana, następny telefon wykonał do Nimeca. Szefa ochrony nie było w biurze, a nagrana wiadomość informowała, że wróci dopiero jutro, ale będzie regularnie sprawdzał sekretarkę. Na wypadek nagłej potrzeby podany był też jednak numer jego telefonu komórkowego. Cody przerwał połączenie i wybrał numer komórki. - Więc chcecie, żebym był waszymi uszami i oczami na całym świecie. - Ricci przykucnął, wkładając kolejne polano do kominka, przed którym stała wygodna skórzana sofa zajęta przez gości. - Tak to wygląda bez upiększeń, prawda, Pete? - Nie całkiem, jeśli mogę się wtrącić. - Meg spojrzała na Nimeca. Ten wzruszył ramionami. Siedzieli w przestronnym salonie dobudowanym w połowie lat osiemdziesiątych od strony morza do postawionego sto lat wcześniej domu w stylu kolonialnym. Rozsuwane szklane drzwi wychodziły na taras, z którego nie tak dawno przenieśli się do wnętrza. - Człowiek, którego wybierzemy, będzie odpowiedzialny za wprowadzanie i koordynowanie zasad bezpieczeństwa w krajowych i zagranicznych obiektach należących do UpLink wyjaśniła. - Będzie podlegał tylko Pete'owi. Chcę jednak podkreślić, że jesteśmy tu głównie po to, byśmy się poznali, ty i ja. I żebym mogła ocenić, na ile jesteś zainteresowany naszą propozycją. - I na ile ty jesteś zainteresowana moją kandydaturą - dodał Ricci, odwracając się ku niej. Przez moment mierzyli się wzrokiem. - Zgadza się - przyznała. - To wyjątkowa i wymagająca praca. Logiczne jest, że chcemy sprawdzić, czy masz niezbędne predyspozycje. Po chwili namysłu gospodarz przytaknął. - To uczciwy układ - powiedział. - Wciąż kompletujecie listę kandydatów? - Jest jeszcze jeden człowiek, którego bierzemy pod uwagę. To obecny szef bezpieczeństwa zakładów w Brazylii Roland Thibodeau. Prawdę mówiąc, nie wiemy, czy interesuje go to stanowisko. Zamierzam z nim porozmawiać w ciągu najbliższych dni - odparła. - Dlaczego nie chciałeś mi niczego powiedzieć przez telefon? - spytał Ricci, spoglądając na Nimeca. - Bo gdybym spróbował, błyskawicznie usłyszałbym trzask odkładanej słuchawki. Uznałem, że najlepiej będzie przyjechać i porozmawiać. Chciałem na własne oczy zobaczyć twoją reakcję. Ricci wyjął z kosza na wino trzy kawałki gazety, zmiął je i upchnął pod polanami. Następnie zapalił zapałkę i przytknął ją do papieru. Zajął się błyskawicznie i płomyki zaczęły lizać spód drewnianego kloca. Gdy już się zapalił, gospodarz starannie zamknął szklane drzwiczki i ponownie spojrzał na Megan. - Sądzę, że znasz długą i rzewną historię o tym, jak straciłem odznakę - bardziej stwierdził, niż zapytał. - Pete przedstawił mi swoją wersję wydarzeń. Inne opinie poznałam z gazet - odparła. - Teraz już wiesz, dlaczego lubię używać je jako podpałkę. Uśmiechnęła się nieznacznie. - Przyszło mi to do głowy - przyznała. - A w świetle dzisiejszych wydarzeń wydaje mi się również, że masz dar do zjednywania sobie wrogów w niewłaściwych miejscach. Ricci zawahał się przez moment. - Czytałaś wersję, w której jestem niekontrolowalnym dziwakiem, czy tę, w której jestem hańbą bostońskiej policji? - Prawdę mówiąc, obie. Tyle że mam zwyczaj ignorować opisowe przymiotniki i skupiać się na nagich faktach. A te są następujące: chłopak spadł z dachu akademika Ivy League i zabił się. Grupa kolegów, którzy tam z nimi byli, twierdziła, że był to straszny wypadek. Za dużo piwa i brawura. Jako szef detektywów wydziału zabójstw komendy miejskiej prowadziłeś śledztwo, które wszyscy uznawali za czystą formalność, dopóki raport koronera nie ujawnił, że w krwi denata nie było śladów alkoholu. Zacząłeś kopać wokół sprawy i odkryłeś, że obecni na dachu siedzieli po uszy w handlu narkotykami i w podobnych przykrych zajęciach pozalekcyjnych, a potem, że między przywódcą grupy a zabitym panowały nie najlepsze stosunki. Rzeczony przywódca został oskarżony o morderstwo pierwszego stopnia, a jego kolesie o współudział, lecz w zamian za zeznania zmieniono im kwalifikację czynu. Odbył się proces i uznano, że oskarżony jest winny, co powinno automatycznie oznaczać dwadzieścia pięć lat więzienia. Ale sędzia unieważnił wyrok ławy z powodów formalnych i chłopak wyszedł z sądu jako wolny człowiek. Chodziło o jakiś błąd w badaniu dowodów przez lekarzy sądowych. - Zamilkła na chwilę. - Jak się to ma do rzeczywistości? Ricci cały czas nie spuszczał z niej wzroku. - Jeśli nie masz nic przeciwko, z oceną poczekam, aż skończysz - powiedział spokojnie. Megan skinęła głową. - Następnie udzieliłeś serii wywiadów, w których podważyłeś decyzję sędziego i stwierdziłeś, że błąd był zbyt drobny, aby sprawa kwalifikowała się do apelacji, nie mówiąc już o kasacji wyroku ławy. Co gorsza, oznajmiłeś, że sędzia został przekupiony przez ojca oskarżonego. W rewanżu oni oświadczyli w telewizji, że żywisz do nich urazę z przyczyn osobistych, a do prasy przeciekły informacje z twoich akt personalnych, włącznie z tym, że masz problemy z piciem i że miałeś załamanie nerwowe. Były też pogłoski, że masz złe podejście. Kiedy cyrk w mediach się skończył, chłopak wciąż był wolny, a ty oddałeś odznakę. Ogólne odczucie jest takie, że otrzymałeś propozycję nie do odrzucenia: albo sam zrezygnujesz, albo zwolnią cię bez prawa do emerytury. Megan umilkła i obserwowała go. - Nieźle - przyznał. - Ale trochę opuściłaś. - Nie zamierzałam wcale siedzieć tu i popisywać się recytacją. Lepiej byłoby chyba, gdybyśmy resztę usłyszeli od ciebie. Naturalnie, jeśli będziesz chciał opowiadać. Ricci skinął głową. - Jasne. W interesie naszych dobrych stosunków. Nie odpowiedziała. - Ojciec tego gnojka to milioner z Beacon Hill, a w czasie procesu dowiedziałem się, że sędzia należy do tego samego ekskluzywnego klubu co tatuś, co moim zdaniem, powinno wystarczyć, by został odsunięty od sprawy. Prokurator mógł przenieść proces do sądu okręgowego, ale tego nie zrobił, a ja nie byłem w stanie. Po rozprawie usłyszałem od pracowników klubu, że podczas obrad ławy przysięgłych odbyły się trzy spotkania tatusia z sędzią w obitym dębiną gabinecie. Informacja pochodziła między innymi od kierownika klubu, rozsądnego człowieka, który pracował tam czterdzieści lat i nie słynął z wybujałej wyobraźni. Powiedział mi o tym, bo podobnie jak dwaj pozostali, czuł się winny. - Ricci wzruszył ramionami. - Naturalnie, gdy nagłośniłem sprawę, wyparli się wszystkiego. - Ktoś skutecznie wyleczył ich z poczucia winy - zauważyła Megan. - Pieniądze i władza pozwalają na taką kurację. Zakładając naturalnie, że wierzę w twoją wersję. Zapadła martwa cisza. Ricci patrzył twardo na Megan, a ogień w kominku rzucał cienie na jego ostre rysy. - Co konkretnie ci się we mnie nie podoba? - zapytał w końcu nerwowo. Otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, po czym zamknęła je i tylko przyglądała mu się bez słowa. - Ja wierzę w jego wersję - Nimec ostatecznie przerwał milczenie. Gospodarz odwrócił się ku niemu, a Megan z zaskoczeniem poczuła ulgę, że spuścił z niej nieustępliwe spojrzenie. - Nie potrzebuję adwokata - poinformował go uprzejmie Ricci. - Nie o to chodzi. Nie przyjechaliśmy oceniać twojej wiarygodności. Nagle rysy mężczyzny stwardniały. - Powiedziałem ci, że nie potrzebuję adwokata - warknął. - Ani w twojej osobie, ani w czyjejkolwiek. Megan uniosła uspokajająco rękę. - Poczekaj - powiedziała. - Nie próbuję być twoim wrogiem i przepraszam, jeśli tak to odebrałeś. To był męczący dzień. Ricci przeniósł badawczy wzrok na jej twarz i znów zapadła cisza. - Sądzę, że powinniśmy cofnąć się o krok - stwierdziła. - Skoncentrujmy się na tym, co sądzisz o pracy w UpLink. Gospodarz przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, lecz w końcu z westchnieniem wypuścił powietrze. - Nie wiem. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy to coś, w czym chciałbym brać udział, nawet jeśli mam do tego przygotowanie. To duża robota i wielka odpowiedzialność. Wydaje mi się, że bardziej jest wam potrzebny dobry zawodowiec niż były gliniarz. Nimec pochylił się do przodu, opierając dłonie o kolana. - Mający za sobą cztery lata w SEAL Team 6, czyli elicie elit sił antyterrorystycznych - zauważył uprzejmie. - To tak na początek. - Pete... - Po zakończeniu służby w dziewięćdziesiątym czwartym wstąpiłeś do bostońskiej policji, gdzie w rekordowym czasie zdobyłeś odznakę detektywa pierwszego stopnia - przerwał mu Nimec. - Pracowałeś jako tajny agent dla Sił do Zwalczania Przestępczości Zorganizowanej, do czego miałeś doskonałe przygotowanie, gdyż jedną z twoich specjalności w SEAL były techniki infiltracji. Po zakończeniu akcji przeciwko gangowi wymuszającemu haracze poprosiłeś o przeniesienie do wydziału zabójstw i pracowałeś tam aż do tej przykrej sprawy, o której rozmawialiśmy. - Przegląd mojej kariery nie zmieni moich uczuć - burknął Ricci, kucając przy kominku. - Od mojej demobilizacji minęło siedem lat. To szmat czasu. Nimec potrząsnął głową. - Nie rozumiem cię, Tom - stwierdził. - Nikt cię do niczego nie zmusza ani nie każe natychmiast decydować. Propozycja wymaga starannego rozważenia, zarówno przez nas, jak i przez ciebie. Powinniśmy przynajmniej zgodzić się co do... - Niespodziewanie przerwał, gdyż jego telefon komórkowy, nastawiony na sygnał wibracyjny, właśnie ożył, informując go bezgłośnie, że ktoś dzwoni. - Moment - rzucił, podnosząc palec wskazujący. Wyjął telefon, otworzył klapkę i odebrał połączenie. W pierwszej chwili na jego twarzy widać było zaskoczenie, w drugiej uwagę, a w następnej mieszankę obu. Dzwonił Cody z Mato Grosso. Zdał Nimecowi relację z wydarzeń, zbliżoną do tej, którą przed kilkoma minutami złożył Gordianowi. Połączenie także było cyfrowe, satelitarne i kodowane. Wzmocnił je satelita UpLink znajdujący się na niskiej orbicie nad Argentyną. Z kolei przejęła je antena systemu komórkowego na wybrzeżu Maine i połączenie było prawie natychmiastowe. Szef bezpieczeństwa spytał o coś cicho, wysłuchał odpowiedzi, polecił coś szeptem i zakończył rozmowę. - O co chodzi, Pete? - spytała Megan, widząc jego zatroskaną minę. - Mamy kłopoty - odparł, nie chowając telefonu. - Pierwszego stopnia. W Brazylii. Użycie kodu oznaczało, że stało się coś naprawdę poważnego i że nie chce o tym rozmawiać przy Riccim. - Roger wie? - spytała. Nimec skinął głową. - Wie, ale lepiej się z nim skontaktujmy, bo coś mi mówi, że będzie chciał nas jak najszybciej zobaczyć w San Jose. Lekarze wiedzieli, że nie mają czasu, od momentu, w którym Thibodeau znalazł się w szpitalu. Nawet dla niewyszkolonego obserwatora było oczywiste, że ranny jest w stanie krytycznym. Świadczyły o tym brak przytomności graniczący ze śpiączką, ilość krwi, która wypływała z dużej rany postrzałowej brzucha i która przesiąknęła już przez mundur, cienki koc oraz fartuchy sanitariuszy, a przede wszystkim bladość skóry i słaby, nieregularny oddech. Zawodowca objawy te informowały o konkretnych, zagrażających życiu komplikacjach, które trzeba było zbadać i natychmiast wyeliminować. Już sama poważna utrata krwi spowodowała szok pourazowy. Gdy wózek z rannym wtoczono na salę zabiegową, przepaski kontrolne na ramionach Thibodeau podawały zerowe wartości ciśnienia skurczowego i rozkurczowego, co wskazywało na rychłe ustanie krążenia. Nierówny, ciężki oddech sugerował odmę płucną - poduszkę powietrzną między płucami a otaczającymi je tkankami, powstałą w wyniku szoku. Wywierała ona nacisk na płuca, uniemożliwiając im właściwe działanie. Stan ten doprowadziłby niechybnie do śmierci pacjenta na skutek ustania oddechu, toteż niezbędna była interwencja chirurgiczna. Ratowanie życia przy poważnym urazie wymaga stałego rozpoznawania i rozwiązywania serii kryzysów o zmieniającym się tempie rozwoju i priorytecie. W tym przypadku najważniejsze było ustabilizowanie życiowych funkcji pacjenta jeszcze przed prześwietleniem organów wewnętrznych oraz eksploracyjną chirurgią podbrzusza. Dopiero po jej wykonaniu można będzie z całą pewnością określić, ile razy Thibodeau został trafiony, jakie szkody wywołała kula, kule lub ich odłamki oraz gdzie się obecnie znajdują. Kierujący zespołem chirurg, świadom braku czasu, wyrzucił z siebie serię poleceń. - Potrzebuję MAST, siedem jednostek RBC, dużą sondę i aspirator igłowy, i to stat! Skrótem MAST określano specjalne spodnie ciśnieniowe, które po napełnieniu powietrzem wypychają krew z dolnych partii ciała do serca i mózgu. RBC to jednostki czerwonych ciałek krwi - wzbogaconego hemoglobiną komponentu krwi zapewniającego tkankom niezbędny tlen. W normalnej sytuacji trzeba by najpierw sprawdzić grupę krwi rannego i porównać ją z grupą dostarczonego RBC, ponieważ jednak Rollie był pracownikiem UpLink, informacje takie znajdowały się w banku danych szpitala, przez co zaoszczędzono cenne minuty. Sonda dożylna z kolei musiała mieć dużą średnicę, by transfuzja RBC była wystarczająco szybka. Aspirator igłowy był po prostu wielką strzykawką używaną do spuszczania powietrza z jamy płucnej. Pozwalał na napełnienie płuc i przywrócenie normalnego oddychania. Określenie "stat" było natomiast skrótem od łacińskiego statim, czyli "natychmiast", i w tym też znaczeniu używano go w medycynie. W żargonie lekarskim oznaczało "zaraz albo jeszcze szybciej!" W powszechnym przekonaniu lekarze pracują wolno, starannie i w sterylnych warunkach. Nic nie zburzyłoby tego mitu szybciej niż rzut oka na salę zabiegową. Lekarze toczą w niej prawdziwe bitwy o życie pacjentów, a każda z nich jest z założenia szybka, chaotyczna, krwawa i pełna napięcia. Wbicie grubej igły zwanej czternastką w pierś muskularnego mężczyzny ważącego dwieście funtów, i to gdy trzyma się strzykawkę i chce trafić między twarde mięśnie, nie jest łatwe i naprawdę rzadko udaje się za pierwszym czy drugim razem. A igłę trzeba wbić głęboko, żeby jednym ruchem tłoka usunąć ciepłe, wilgotne powietrze, które zebrało się wokół płuc. To nie zabawa, o czym zaświadczyłby zapewne pospiesznie wezwany młody lekarz, gdyby tylko miał czas. Tymczasem robił co mógł, by pacjent nie zmarł, nim znajdzie się na stole operacyjnym. Wypełniał polecenia szefa zespołu, który zajęty był podawaniem rannemu krwi i roztworu soli fizjologicznej. Gdyby szpital nie znajdował się na terenie zakładów, Thibodeau zmarłby w karetce. Po usunięciu powietrza z opłucnej należało powstrzymać jego napływ, tak by pacjent mógł normalnie oddychać. A to oznaczało szczelną torakostomię. Pierwszym krokiem było umieszczenie specjalnej rury intubacyjnej w piersi rannego, a konkretnie w opłucnej, czyli przestrzeni między płucami a żebrami, gdzie utworzyła się poduszka powietrzna. Młody lekarz przeciągnął skalpelem między żebrami, pogłębiając nacięcie horyzontalnie przez mięśnie. Następnie za pomocą klamry Kelly'ego rozszerzył nacięcie, by móc w nie wsunąć palec. Wyjęciu klamry towarzyszyło obfite krwawienie, ale włożył palec aż po nasadę i ostrożnie wymacał płuco i przeponę. Delikatnie wsunął podaną przez instrumentariusza rurę, spojrzał na Thibodeau i odetchnął z ulgą. Pacjent oddychał regularniej i łatwiej, a jego skóra nie była już przezroczysta. Intubator zaopatrzony był w system osuszający i jednokierunkowy zawór, który uniemożliwiał przedostawanie się powietrza do opłucnej. Lekarz musiał jeszcze zaszyć skórę wokół rury intubacyjnej, by całkowicie ją uszczelnić. Zapowiadała się długa i ciężka noc, lecz Thibodeau miał przynajmniej jakąś szansę na sali operacyjnej. Czym prędzej został tam przewieziony, a chirurdzy natychmiast otworzyli jego jamę brzuszną i zaczęli oceniać szkody, jakie wyrządziła kula. 6 REGION CHAPARE, ZACHODNIA BOLIWIA 18 KWIETNIA 2001 Harlan DeVane obserwował z cichą satysfakcją trzy ciężarówki pokonujące w tumanach kurzu bitą drogę biegnącą wzdłuż wschodniej granicy jego rancha. Samochody zmierzały ku lotnisku, na którym czekał samolot typu Beech Bonanza. Nie wybiła jeszcze dwunasta, ale słońce prażyło już niemiłosiernie. Trzy wysłużone camiones i szeroką płaską łąkę, na której pasły się jego importowane z Argentyny krowy. Na bydle upał nie robił wrażenia. Bezwietrzna pogoda sprawiała, że dym płonącej puszczy był nieruchomą smugą na horyzoncie. Kiedy powieje popołudniowy wiatr, dym uniesie się i rozproszy, zmieniając w szarą mgłę, która przesłoni słońce, tak że można będzie na nie spojrzeć gołym okiem. Taka była cena postępu i DeVane jako realista akceptował ją, choć z żalem. Powstawały nowe drogi, a korzystający z okazji chłopi i ranczerzy osiedlali się na krótko w okolicy, by uprawiać ziemię. Pola w dorzeczu Amazonki szybko się wyjaławiały - wystarczały na niewięcej niż trzy lata uprawy zbóż - więc potem karczowali kolejny skrawek puszczy. Gdy w okolicy zabrakło ziemi, przenosili się w inne rejony. Cykl ów był niezbyt sensowny, ale nieunikniony, a ponieważ nic w życiu nie przychodzi za darmo, w tym wypadku płacili w pierwszej kolejności chłopi, na dłuższą metę wszyscy pozostali. - Wygląda na to, Harlan, że samolot wkrótce wystartuje - zauważył Rojas, pociągając łyk schłodzonego guapuru. DeVane spojrzał na niego spod ronda białej panamy. Jego naciągnięta skóra była blada, niemal bezbarwna, a błękitne, głęboko osadzone oczy niczym wykute z lodu. Miał na sobie biały dwurzędowy garnitur uszyty na miarę z jakiegoś lekkiego materiału - sądząc po kroju, gdzieś w Europie. Kołnierz błękitnej koszuli był starannie zapięty, a obrazu dopełniały szelki w drobny żółtoniebieski wzór. Mimo upału DeVane zdawał się zajmować własny, chłodny fragment przestrzeni. Rojasowi przypominał rybę z rodziny Scorpaenidae, zamieszkującą wody Karaibów - z pozoru delikatną i elegancką, w rzeczywistości śmiertelnie jadowitą. - A ty, Francisco? - spytał po portugalsku, choć Rojas do brze władał angielskim. - Odlecisz na jego pokładzie czy też poczyniłeś inne przygotowania? - Wiesz, że wolę, żeby perico latało osobno. Na wszelki wypadek - DeVane uśmiechnął się w duchu, słysząc ten dobór słów - kokaina powodowała gadatliwość, toteż po hiszpańsku nazywano ją perico: papuga. Tyle że było to określenie slangowe, którego można by się spodziewać po ulicznym sprzedawcy prochów z San Borja, a nie po wyższym rangą funkcjonariuszu policji brazylijskiej. Do Rojasa jednak pasował ten język - był tchórzliwym, przekupnym i leniwym biurokratą, jakich pełno na południe od równika, próbującym pozować na przestępcę. Ale gdyby odpalić przed jego biurem petardę, ukryłby się, trzęsąc ze strachu, pod własnym biurkiem. - Kiedy skończymy, mój kierowca odwiezie cię na lotnisko w Rurrenabaque - obiecał. - Możesz się czuć bezpiecznie. Rojas usłyszał w jego głosie lekceważenie i uniósł dłonie w obronnym geście. - Różne rzeczy się zdarzają - wyjaśnił pospiesznie. - Nie spodziewam się problemów, ale zawsze czuję ulgę, gdy dostawa dociera na miejsce przeznaczenia. Prawdę mówiąc, pomyślał, ulgę poczuje, gdy zejdzie z oczu ochroniarzom DeVane'a. A zwłaszcza Kuhlowi, który od pierwszego spotkania przypominał mu nie człowieka, lecz beznamiętną, precyzyjną broń... i to kierowaną przez kogoś o niezaspokojonym apetycie na władzę i pieniądze. Kuhl sam zapracował na swą fatalną reputację, ale nie ulegało wątpliwości, że współpraca z DeVane'em zwiększyła znacznie jego wrodzoną skłonność do przemocy i rozlewu krwi. Tak, naprawdę miło będzie znaleźć się daleko stąd. Rojas sięgnął po szklankę z chłodnym napojem i pociągnął spory łyk. Nie pierwszy raz spotykał się z tym mężczyzną i powinien się już przyzwyczaić. Udawało mu się nawet panować nad niepokojem, pod warunkiem że nie patrzył na Kuhla czy uzbrojonych wartowników, lecz koncentrował się na krajobrazie. Sceneria w rzeczy samej była przyjemna: siedzieli przy ocienionym przez mimozę stole na tyłach domu DeVane'a. A raczej rezydencji, jako że budynek był duży, elegancki i stylowy, zupełnie niczym siedziba potomka hiszpańskich konkwistadorów. Tylko basen i kort tenisowy zdradzały znacznie późniejsze pochodzenie. Była to zresztą jedna z wielu posiadłości, które DeVane miał na całym świecie i między którymi podróżował, doglądając interesów swego imperium. Ciężarówki zatrzymały się na pasie startowym w cieniu czekającego samolotu, a kierowcy, zbieranina Keczua, zajęli się ich rozładowywaniem i przenoszeniem pakunków do komory bagażowej bonanzy. - Masz nadzwyczajną zdolność pozyskiwania i utrzymywania lojalności Indian, Harlan - zauważył obserwujący ich Rojas. - Nigdy bym się tego nie spodziewał. DeVane przyglądał mu się z uwagą. - Dlaczego? Handlowali już z Amerykanami. Policjant spróbował obojętnie wzruszyć ramionami. - Owszem, ale nie na warunkach, które ustaliłeś. Są wręcz niespotykane. Kupujesz towar od Peruwiańczyków, a tutejszych cocaderos zatrudniasz wyłącznie do rafinacji i dystrybucji... - Nie dokończył. DeVane nie spuścił z niego wzroku. - Dokończ... proszę. Rojas zawahał się, a potem dodał: - Rolnicy są tu biedni, a koka z Chapare jest ich głównym źródłem utrzymania. Sto kilogramów może przynieść trzy miliony dolców, jeśli zajmą się produkcją od początku do końca. W tym układzie muszą znaleźć innego kupca na swój towar albo pozwolić, by zbiory zgniły na polach. DeVane uśmiechnął się nagle, ukazując na moment równe białe zęby. - Jeśli dasz ludziom za mało, będą niezadowoleni, jeśli za dużo, przestaną cię potrzebować. Tajemnica utrzymania ich lojalności polega na tym, by dawać im akurat tyle, ile potrzebują, Francisco. - Mimo to uważam, że twoje kontakty z zagranicznymi plantatorami spowodują kłopoty. - Ciekawość na chwilę przeważyła u Rojasa nad ostrożnością. - I że Sendero Luminoso też będą mieli powody do niezadowolenia. Od dawna mają tu własny system obróbki i zawsze starannie chronili swoje interesy. - Nie bardziej niż ja, o czym doskonale wiedzą. Mam swoje powody, by utrzymywać lewicowych rzezimieszków w tej operacji. A oni są szczęśliwi, bo nigdy dotąd nie mieli podobnych dochodów. Rojas zdecydował się wycofać. Miał niejasne wrażenie, że został wymanewrowany. - Jak już powiedziałem, masz moje uznanie - powtórzył. - To taniec z diabłem. Ja nigdy bym tego nie potrafił. Nie wyglądało na to, że DeVane jest skłonny zakończyć rozmowę. - Diabeł może być najlepszym partnerem, kiedy już poznasz jego kroki. Jestem pewien, że wiesz, jak nazywają go górnicy cyny w górach na południu. Mówią o nim El Tio: Wujek. W niedzielny poranek idą do kościoła, modlą się, dają na tacę i śpiewają na chwałę Bogu i świętym. Ale w poniedziałek, nim zjadą pod ziemię, składają ofiary stojącym przy wejściu posążkom El Tio: alkohol, papierosy i liście koki. Rojas znów zaczął się czuć nieswojo. - Ofiary stosowne dla władcy piekieł - skomentował. - Istotnie. - DeVane ponownie błysnął lodowatym uśmiechem. - Są cudownie pragmatyczni. Jeśli chce się pracować tam, gdzie jest gorąco i ciemno, trzeba się nauczyć obłaskawiać bogów, których bogactw się szuka. Na długo zapadła cisza. Słońce doszło do zenitu i upał zmusił pasące się bydło do bezruchu. Rojas przyjrzał się strażnikom otaczającym z dyskretnej odległości stół i mając dość widoku AK74, przeniósł wzrok na lotnisko, gdzie Indianie wciąż poruszali się z trudem między ciężarówkami a samolotem. Był wyczerpany i ponownie zapragnął znaleźć się daleko stąd. DeVane upił niewielki łyk i ostrożnie odstawił szklankę na stół. - Chciałbym, żebyś mi w czymś pomógł, Francisco - powiedział. - W pewnej dość ważnej sprawie. Rojas czekał na tę chwilę. Zwykle po dostawie wysyłał z zapłatą kuriera, ale tym razem DeVane nalegał, by zjawił się osobiście. Zrobił to, nie domagając się wyjaśnień, wiedział bowiem, że Amerykanin udzieli ich dopiero wówczas, gdy dojdzie do wniosku, że nadszedł stosowny czas. - Jeśli chodzi o Guzmana, to może ucieszy cię wiadomość, że już interweniowałem w jego sprawie. Daj mi jeszcze dzień, a wyciągnę go z więzienia i przerzucę przez granicę - powiedział. - Doceniam to i dostarczę funduszy na pokrycie kosztów, ale nie o nim chciałem z tobą rozmawiać. Rojas uniósł brwi. Eduardo Guzman był chłopcem na posyłki w organizacji DeVane'a. Aresztowano go, jako podejrzanego o handel bronią i narkotykami, gdyż korzystał z usług prostytutki współpracującej z policją antynarkotykową. W normalnych okolicznościach nie byłoby o czym mówić - DeVane nie zaprzątałby sobie głowy szeregowymi pracownikami, którzy ponosili konsekwencje własnej głupoty. Ale wujek Guzmana był jednym z najważniejszych przedstawicieli Amerykanina w SSo Paulo, a ponieważ wszyscy doskonale o tym wiedzieli, Rojas założył, że DeVane będzie chciał wyciągnąć chłopaka z kłopotów, i poczynił dyskretne rozeznanie w prokuraturze. Zgodnie z oczekiwaniami dowiedział się, że za stosowną kwotę zainteresowani prokuratorzy mogą odstąpić od wniesienia oskarżenia. Tymczasem DeVane dał wyraźnie do zrozumienia, że nie chce rozmawiać o Guzmanie. A więc chodziło o coś zagadkowego, o czym Rojas nie miał pojęcia. - Wybacz moje zaskoczenie - wymamrotał. - Myślałem... - Ostatniej nocy wtargnięto na teren amerykańskich zakładów w Mato Grosso - przerwał mu Kuhl. Odezwał się po raz pierwszy od przybycia Rojasa. - Słyszałeś coś o tym przed wyjazdem? - Nie sądzę - odparł policjant. W istocie nic nie słyszał, ale z zasady nie przyznawał się z marszu do pewnych rzeczy, do póki nie wiedział dokładnie, o co chodzi. - Możesz być pewien, że już wkrótce usłyszysz - stwierdził rzeczowo Kuhl. - Najbardziej powinno cię zainteresować to, że część napastników została ujęta przez prywatne siły bezpieczeństwa strzegące zakładów. Nie wiem, ilu i czy przekazano ich już żandarmerii. Jeżeli nie, to nastąpi to wkrótce, a wtedy musisz dopilnować, by nigdy nie zostali przesłuchani. Nie obchodzi mnie, czy ich uwolnisz, zabijesz czy po prostu znikną. Interesuje mnie jedynie to, by nie zaczęli mówić. Rojas przyglądał mu się, gorączkowo próbując wymyślić najlepszą odpowiedź. Osiem miesięcy temu zaczął współpracę z DeVane'em od prostego zakupu kokainy, co - nim zdążył się zorientować - zmieniło się w skomplikowaną sieć powiązań. Pomógł mu zamaskować transakcje, które w innym wypadku przyciągnęłyby uwagę władz brazylijskich, i stał się łącznikiem z kręgami politycznymi i policyjnymi. Był niewielkim ogniwem w długim łańcuchu - kroplą oliwy w wielkich trybach skomplikowanej maszyny - i szczodrze go za to wynagradzano. Miał kobiety, pieniądze, luksusowe apartamenty hotelowe i wyjazdy za granicę na koszt DeVane'a. Dopiero w ostatnich tygodniach zrozumiał, jak bardzo związał się z Amerykaninem. Musiał robić coraz ryzykowniejsze rzeczy, a wahanie kończyło się coraz silniejszymi naciskami. Istniały jednak granice. Musiały istnieć. A to, co właśnie usłyszał, wykraczało daleko poza wszystko, czego się podświadomie obawiał. - Nie wiem - powiedział powoli. - Mato Grosso leży poza moją jurysdykcją. Mogę bez problemu popytać, dowiedzieć się, co się dzieje z więźniami. Ale jeśli władze tego regionu będą chciały ich przesłuchać, nie zdołam im w tym przeszkodzić. Kuhl przyglądał mu się obojętnie. - To znajdziesz jakiś sposób - odparł. - Nie ma innej możliwości. Rojas popatrzył mu w oczy i milczał niemal minutę. Nagle słońce wydało mu się znacznie gorętsze - miał wilgotne dłonie i pot pod pachami. Szaleństwem było uważać, że może się związać z DeVane'em, nie tracąc przy tym niezależności. Kupiono go i regularnie opłacano, a teraz oczekiwano od niego, że będzie skakał tak, jak każe mu nowy właściciel. W końcu spojrzał na DeVane'a i powiedział: - Rozumiesz, że nie chcę obiecywać czegoś, czego nie będę w stanie zrealizować. - My również tego nie chcemy - zgodził się DeVane. - Spodziewamy się tylko, że zrobisz, co będziesz mógł. Rojas wysączył duszkiem zawartość szklanki. Cień rzucany przez mimozę skurczył się i upał stał się nie do zniesienia. Przez chwilę widział oczyma wyobraźni, jak wybucha płomieniem w wyniku samozapłonu, a Kuhl i DeVane przyglądają się temu obojętnie. - Coś się stało, Francisco? - zainteresował się DeVane. - Wydajesz się zaniepokojony. Policjant potrząsnął głową. Usłyszał odgłos zapuszczanego silnika bonanzy i spojrzał w stronę lotniska. Cocaderos rozładowali ciężarówki i zjechali z pasa, a samolot przygotowywał się do startu. Gdyby nie żelazna zasada, zgodnie z którą nie podróżował z towarem, dałby wiele, by znaleźć się na jego pokładzie. Nie sądził, żeby jego nerwy zniosły dłużej obecność Kuhla i DeVane'a. - Powinienem się pożegnać - odezwał się rad z wymówki. - Kursów zagranicznych jest tu niewiele, a odloty nie zawsze zgadzają się z rozkładem. DeVane przytaknął i kiwnął palcami na jednego z wartowników. Ten skinął głową i podniósł do ust radiotelefon. - Twój samochód już jedzie - poinformował go gospodarz. - Nie chcielibyśmy, żebyś utknął w obcym kraju, prawda? Rojas zdołał sfabrykować uśmiech. - Muito obrigado - wymamrotał zmieszany własną służalczością i pomyślał z niesmakiem o górnikach, o których nie dawno rozmawiali. Od pewnego czasu zachowywał się tak jak oni, tyle że nie przyznawał się do tego przed sobą. I on wszedł w mrok i gorąco i aż za dobrze nauczył się obłaskawiać bogów. 7 PALO ALTO, KALIFORNIA 18 KWIETNIA 2001 Ashley nigdy nie słuchała muzyki przed poranną kawą i ta nagła zmiana zwyczajów zaskoczyła go. Roger Gordian siedział na werandzie swego domu w Palo Alto po wielu godzinach spędzonych przy telefonie i bez cienia zainteresowania przyglądał się jajecznicy oraz tostom. Talerz stał przed nim, nieco z prawej znajdowała się filiżanka parującej kawy, z lewej zaś - dalej, ale w zasięgu ręki - leżał telefon bezprzewodowy. Podejmowanie decyzji było u niego odruchem nabytym, którego szybkość rosła w sytuacjach kryzysowych. Na wiadomości z Brazylii zareagował jak na każdą sytuację alarmową: zawsze najpierw zbierał i analizował wszelkie dostępne informacje, a dopiero potem układał logiczny i systematyczny plan działania. W tym wypadku proces zbierania informacji zajął mu całą noc, którą spędził w gabinecie. Cody dzwonił kilkakrotnie z nowymi danymi o napadzie, a on sam telefonował do swoich doradców i kontaktów politycznych, w tym do wysoko postawionego urzędnika Departamentu Stanu. Rozmawiał również z Danem Parkerem, przyjacielem i długoletnim kongresmanem z czternastego okręgu w Kalifornii. Dan przegrał co prawda ostatnie wybory, ale Gordian zasięgał jego opinii w razie kryzysu. Każdy z jego rozmówców zaczął własnymi kanałami zbierać informacje o sytuacji w Brazylii, a tymczasem Gordian skontaktował się z Charlesem Dorsetem, administratorem w NASA. Powody były dwa. Po pierwsze, chciał go poinformować o tym, co zaszło w zakładach związanych z budową stacji kosmicznej, zanim nowiny dotrą doń z innego, niekoniecznie wiarygodnego źródła, na przykład od żądnych sensacji dziennikarzy czy reporterów. Po drugie, chodziło o ewentualne związki między atakiem i katastrofą Oriona i ich wpływ na śledztwo. Na razie Gordian nie wiązał ze sobą wydarzeń w Brazylii i na Florydzie, choć krótki czas, jaki je dzielił, oraz to, że oba powodowały negatywne skutki dla całego programu budowy stacji, sugerowały, że takie powiązanie może istnieć. Chwilowo nic na to nie wskazywało, toteż wystrzegał się pochopnych wniosków, z drugiej jednak strony nie zamierzał przedwcześnie wykluczać takiej możliwości. Makiaweliczny spisek sprzed roku, mający zniszczyć UpLink, był kosztowną, lecz niezapomnianą lekcją, którą ignorować mógł tylko niefrasobliwy głupiec. Dlatego też ostatni telefon, już nad ranem, wykonał do Jurija Pietrowa, odpowiednika Dorseta w Rosyjskiej Agencji Kosmicznej. Korzystając z należącego do Miecza tłumacza, poinformował go o wydarzeniach w Brazylii i doradził zwiększenie ochrony kosmodromu Bajkonur w Kazachstanie oraz innych podległych agencji obiektów. Póki co jednak telefon milczał, dzięki czemu mógł wyjść z gabinetu i zobaczyć, jak wygląda ranek. Dorset obiecał oddzwonić w ciągu godziny z informacjami w najważniejszych sprawach, więc Gordian odłożył wyjazd do biura. Chciał być zupełnie wolny, by móc spokojnie rozmawiać z administratorem. Przyjrzał się bez zainteresowania talerzowi, wodząc widelcem po jajecznicy, i zdecydował, że z rozpoczęciem śniadania poczeka na powrót Ashley. Usiadł wygodniej i stwierdził, że jego córka Julia odniosła niewiele większy sukces w starciu z posiłkiem. Pozostał po niej na wpół zjedzony rogal z borówkami i niemal pełna filiżanka zimnej już kawy. Ledwie zdążył wyjść na taras, Julia popędziła na pierwsze bolesne spotkanie z adwokatem w sprawie rozwodu, zostawiając rodzicom nie sprzątnięte naczynia i swe ukochane charty. Właściwie w tej chwili psy pozostawały pod opieką Rogera, jako że Ashley zerwała się z miejsca i pospieszyła bez słowa do domu, żeby włączyć jakąś płytę kompaktową. Gordian nie pamiętał, by zrobiła coś podobnego przez dwadzieścia pięć lat ich małżeństwa, a zwłaszcza nie pamiętał pośpiechu, z jakim zostawiła jego, śniadanie i kawę. Zastanawiając się, co też w nią wstąpiło, i żałując, że nie może się w pełni zrelaksować, spojrzał najpierw w prawo, potem w lewo, a w końcu zmarszczył brwi zaskoczony tym, co zobaczył. Oba psy darzyły go względami podczas posiłków, ale tym razem miał ich niepodzielną uwagę - siedziały z obu stron krzesła, przyglądając mu się brązowymi ślepiami. Ze spojrzeń tych wynikało jednoznacznie, czego się spodziewają. Sięgnął po tost, przełamał go i dał każdemu po kawałku. Jack, cętkowany samiec, jak zwykle połknął swój jednym kłapnięciem szczęk, nie ruszając się z miejsca. Mniejsza, lecz obdarzona większym temperamentem Jill skoczyła na cztery łapy i zdążyła okręcić się radośnie, nim uporała się ze swoją porcją. Uderzyła przy tym zadem o nogi stołu. Zastawa zabrzęczała i podskoczyła, a kawa wylała się na talerzyk. Gordian westchnął ciężko. - W ten właśnie sposób zawsze pakujesz się w kłopoty, wiesz? Odwrócił się i zobaczył Ashley, która wynurzyła się z domu przy akompaniamencie fortepianu Fatsa Wallera. - Uhmm - mruknął, wycierając kawę serwetką. - O co konkretnie chodzi? - O karmienie psów resztkami w trakcie posiłków. Pomijając już fakt, że to wbrew zasadom Julii, jest to sprawdzona przyczyna kłopotów. Zmarszczył brwi. - Wiesz, jak traktowano te biedne psy na wyścigach? - spytał. - Zanim Julia wzięła je z ośrodka opieki? Dosłownie biegały o życie. - Wiem, ale nie o tym rozmawiamy. - Charty dostają sześć szans, by wygrać lub być w pierwszej trójce, nim przejdą na "emeryturę". Co zazwyczaj jest eufemizmem oznaczającym uśpienie, chyba że ktoś zdąży je wcześniej uratować. - Roger, to wciąż nie to... - Całymi dniami trzymane są w klatkach trzy na trzy stopy, z wyjątkiem krótkich chwil na posiłki i wypróżnienie. Zawsze kończy się to otarciami, spuchnięciem stawów, utratą sierści, że nie wspomnę... - Roger... - A poza tym widziałem z tuzin razy, jak sama w ostatnim tygodniu łamała tę zasadę. Ashley posłała mu cierpiętniczy uśmiech i usiadła na prawo od niego. - Jest ich matką i to jej prerogatywa. Gordian obserwował, jak sięga po termos i dolewa sobie świeżej kawy. Ubrana była w rozpiętą błękitną koszulę narzuconą na brzoskwiniowy podkoszulek, jeansy i białe sportowe buty. Fryzura stanowiła kompromis między modą, jej zdaniem a opinią Adriana, jej wieloletniego fryzjera. Krótko ścięte jasnobrązowe włosy podkreślały na pozór całkowicie naturalnie wystające kości policzkowe i morski błękit oczu. - Nie karmiłbym ich, gdyby nie prosiły - bąknął. - Nie prosiłyby, gdybyś ich nie karmił w czasie jedzenia. Nie zauważyłeś, że do mnie nie podchodzą, gdy jemy? Przyjrzał się psom, które zgodnie ze swym zwyczajem spoczywały po obu stronach jego krzesła: Jill ledwie mogła usiedzieć, przenosząc ciężar ciała z jednej przedniej łapy na drugą, Jack tkwił nieruchomo, przyglądając mu się wyczekująco znad uniesionego pyska. - Kwadratura koła - mruknął. - Albo ktoś tu zawsze daje się skusić do pomocy potrzebującym. - Ashley wzięła rogalik i wskazała podbródkiem talerz męża. - Może sam przy okazji też byś coś zjadł? Posłuchał bez entuzjazmu, nie mogąc wzbudzić w sobie apetytu. Waller zaczął właśnie grać Cash for Your Trash, zmieniając lewą ręką oktawy, by dać rytmiczny podkład, a prawą wygrywając główną linię melodyczną. Gordian stwierdził, że czeka na śpiew. - Nie słyszałam tej piosenki całe wieki. - Ashley poczekała z komentarzem do połowy utworu. Przytaknął, nabierając jajecznicę. - Sądzę, że żaden inny wykonawca nie śpiewał tak doskonale z nadzieją o beznadziejnej sytuacji. Jeśli rozumiesz, co mam na myśli. - Rozumiem - powiedział, przyglądając się jej z namysłem. - Chodzi ci o to, że był Murzynem, a żył w czasach rozkwitu rasizmu. Na dodatek, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co przeżyło jego pokolenie: pierwszą wojnę światową, Wielki Kryzys, drugą wojnę światową. Jeśli dobrze pamiętam, ostatni utwór nagrał, gdy mieliśmy wysyłać naszych chłopców do Europy. - To były burzliwe czasy - stwierdziła. Skinął głową. - Wszystkie jego piosenki mówiły o przetrwaniu złych czasów z zaraźliwą pogodą ducha - dodała. - O tym, że skoro jesteśmy i żyjemy, mamy szansę dożyć lepszych czasów... jak kolwiek banalnie to brzmiało. Gordian ponownie przytaknął. - Tak - przyznał po chwili. - Masz na myśli banalność czy całą resztę? - I to, i to, ale głównie resztę. W milczeniu wysłuchali Lulu's Back in Town, I Ain't Got Nobody i Gonna Sit Right Down and Write Myself a Letter, w których Wallerowi towarzyszyli Benny Carter, Slam Stewart oraz Bunny Berigan. Ashley obserwowała przez chwilę Rogera, aż w końcu wskazała leżącą na stole słuchawkę. - Powiesz mi, co się dzieje? - - Czekam na telefon od Dorseta z NASA. Usiłujemy wreszcie rozkręcić śledztwo w sprawie Oriona. Poświęciłem sporo uwagi jego mechanizmom proceduralnym, ale wczoraj Alex Nordstrum przekonał mnie, że nie powinienem lekceważyć innego aspektu. - Alex? - zdziwiła się, unosząc brwi. - Sądziłam, że wciąż jest zajęty leczeniem urażonej dumy. Gordian uśmiechnął się lekko. - Chodzi ci o to, że wciąż jest na mnie wściekły - uściślił. - W każdym razie poprosiłem go o przysługę i przyszedł do biura... - Wzruszył ramionami. - Wiesz, jak to jest. Przyjrzała mu się uważnie. - Nie, nie wiem, ale sądzę, że to jakaś męska sprawa, którą możesz mi wyjaśnić później. Powiedz mi, o czym rozmawialiście. - Mówiąc w skrócie, przypomniał mi, że musimy zaskarbić sobie zaufanie ludzi, a nie traktować je jak coś, co się nam należy. Dzięki jego sugestiom wpadłem na kilka całkiem konkretnych pomysłów i nie zamierzam pozwolić, żeby to śledztwo zmieniło się w publiczną wojnę między NASA a komisją wyznaczoną przez Biały Dom. Poprzednio tak było, jeśli pamiętasz. Chodziło o to, że komisja zewnętrzna odniosła się nader sceptycznie do orzeczenia komisji wewnętrznej. - Jak pamiętam, był to nader uzasadniony sceptycyzm. - Owszem, ale nie w tym rzecz. I tym razem wyniki śledztwa będą podawane w wątpliwość, niezależnie od tego, jak uczciwie zostanie ono przeprowadzone. Gwarantuję ci, że będzie uczciwe, ale jeśli nie zdołamy przekonać o tym ludzi, to wątpię, by program stacji kosmicznej miał szansę na kontynuację. Ashley przełknęła kawałek rogalika i spytała: - A co myśli Dorset o twoim udziale? Ludzie nie lubią, kiedy ktoś plącze się po ich podwórku. - Jak dotąd rozumiemy się dobrze. Chuck to rozsądny facet i ma na uwadze to, co najlepsze dla NASA. - Odwrócił się do żony. - Poza tym nie ma innego wyjścia. Musi brać pod uwagę moje sugestie, bo bez technologii UpLink i kontaktów z innymi rządami nie będzie międzynarodowej stacji kosmicznej. Kropka. Uśmiechnęła się. - Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek próbował cię zignorować, gdy masz ten stalowy błysk w oczach - stwierdziła. Gordian odchrząknął i pochylił głowę, spoglądając w talerz z typowo chłopięcym zawstydzeniem, a Ashley udała, że go nie dostrzega. Odczekała kilka sekund, nim zadała kolejne pytanie. - A w związku z którą z twoich sugestii ma dzwonić? - Dałem mu do zrozumienia, kto powinien kierować śledztwem. Niedwuznacznie. - I? - Ma tylko jeden problem. Nie chciałby, żeby ktoś w NASA poczuł się pominięty. - To zrozumiałe. Kwestia kompetencji, już ci to mówiłam. Wiesz, jak to może wyglądać. - Wiem, Ash. Ale nie czas teraz martwić się zachowaniem biurokratycznej harmonii agencji. Im szybciej się z tym uporamy, tym lepiej. Pod koniec miesiąca ma nastąpić start w Rosji i nie chcę, żeby go odkładano. Martwi mnie to, co się stanie, jeśli ten zakuty łeb, senator Delacroix, albo ktoś, kto równie łatwo jak on za każdym razem staje po złej stronie, zacznie w którymś z talkshow podawać w wątpliwość sens międzynarodowej współpracy. - Delacroix - powtórzyła Ashley. - Czy to ten, który walczył z wielkim wypchanym niedźwiedziem ubranym w strój zapaśniczy z sierpem i młotem? - W sali Senatu. - Gordian odetchnął powoli. - W każdym razie Dorset ma mi dać znać, czy osoba, o którą mi chodzi, jest w ogóle zainteresowana propozycją. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moimi oczekiwaniami, zrobimy naprawdę duży krok w kierunku zdobycia publicznego zaufania. Uczciwy krok na dodatek. - Są jakieś powody, dla których nie chcesz mi powiedzieć, kto to taki? Wzruszył ramionami z nagłym zażenowaniem. - Tylko to, że jestem przesądny. - Kolejna cecha starego pilota. - Powiem ci, jeśli nalegasz, ale... Uniosła dłoń. - Daj spokój - powiedziała poważnie. - Jako żona starego pilota wiem, co to cierpliwość. Tyle razy trzymałam za ciebie kciuki, czekając, aż będziesz gotów, więc teraz też wytrzymam. Tylko nie zapominaj, że każda cierpliwość ma swoje granice. Moja też. Znów zapadło milczenie przerywane jedynie przez Fatsa Wallera rozwodzącego się nad tym, że każdy, kto używa ostatecznych środków, jest niebezpieczny. Gordian uśmiechnął się lekko, gdy zauważył, z jaką uwagą Jill i Jack obserwują jego widelec. Ashley, niespodziewanie dla siebie samej, poczuła ochotę, by go przytulić, ale zapanowała nad nią, podobnie jak wcześniej nad ciekawością - dotychczas nie zapytała w ogóle o to, co wydarzyło się w Brazylii. Nie zrobiła tego, choć to, czego zdołała się dowiedzieć, kazało jej podejrzewać, że - podobnie jak inne dziwne wydarzenia i kryzysy z ostatnich lat - stanowiło to zagrożenie dla jej męża. Tak jak wówczas będzie ją dręczyć bezsenność spowodowana obawą, że mogłaby go utracić na zawsze. Skończyli wreszcie śniadanie i siedzieli przy dźwiękach muzyki, napawając się zapachem świeżo skoszonej trawy i promieniami słońca wpadającego przez żaluzje. Gordian, który zostawił na talerzu kawałek chleba, przyjrzał się wymownie psom i spojrzał pytająco na żonę. - Uważam, że nie powinieneś - odparła na nieme pytanie. - Ale jeśli to zrobisz, nie chcę potem słyszeć ani słowa na temat rozpuszczonych zagłodzonych psów. Tak pod swoim adresem, jak pod adresem Julii. Gordian rozdzielił tost na dwa kawałki i dał obu głodomorom - Jack połknął swój natychmiast, Jill z większą gracją i powściągliwością. Potem polizała go po palcach, jakby przepraszała za zderzenie ze stołem. - Ty to masz powodzenie - skomentowała sytuację Ashley. - Choć to trochę mokra forma podziwu. Roger wytarł dłoń o spodnie i ignorując zaczepkę, spytał: - Mogę teraz ja o coś spytać? - Jasne. - Zastanawiałem się, skąd u ciebie ta nagła ochota na muzykę. Spojrzeli sobie w oczy. - To proste - odpowiedziała i wzruszyła ramionami. - Przypomniało mi się nagle, że Fats Waller zawsze należał do twoich ulubieńców. - To wyjaśnia wybór wykonawcy. - Nie przestał się jej przyglądać. - Ale nie porę. Zawsze mówiłaś, że lubisz mieć rano ciszę i spokój. Ashley uśmiechnęła się. - Z pewnością się domyśliłeś. - Nie - przyznał uczciwie. - Pojęcia nie mam. Przysunęła się bliżej. - To taka kobieca sprawa - odparła, składając mu głowę na ramieniu. - Trenuj opanowanie, drogi mężu, to może ci później wyjaśnię. 8 PÓŁNOCNA ALBANIA 18 KWIETNIA 2001 Jęcząc amortyzatorami, pordzewiały samochód marki Citroen zbliżał się z wysiłkiem do miejsca spotkania na przełęczy, trzydzieści mil od Tirany. Siergiej Ilkanowicz, rozmyślając o dwóch towarzyszących mu Rosjanach, przypomniał sobie nagle często powtarzaną przez ojca maksymę, według której człowieka można zawsze ocenić po butach. Bez różnicy było, bogaty czy biedny, twierdził. Nawet żebrak w łachmanach, jeśli miał silny charakter, robił co mógł, by utrzymać obuwie w jak najlepszym stanie. Z drugiej strony, słabeusz i miernota, nawet jeśli należał do prezydium, nie dbał o nie i chodził w znoszonych butach. Osobą, którą najczęściej wskazywał, gdy mówił o drugiej z tych grup, był Chruszczow. Stary Ilkanowicz pogardzał nim, nazywając prostakiem zauroczonym amerykańskim kapitalizmem oraz tchórzem, który przestraszył się pustej groźby Kennedy'ego w czasie kryzysu kubańskiego. Na liście zarzutów znalazły się też głupota ekonomiczna i polityczna, której efektem było powstanie w okolicach Morza Czarnego w 1963, i prowadzenie Ameryki od początku wyścigu zbrojeń. Ojciec twierdził, że kiedy Chruszczow grzmocił butem w stół w trakcie sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ, nie dość, że zachował się jak kretyn, to jeszcze pokazał światu, w jak fatalnym stanie ma buty. Zwłaszcza zdarty z jednej strony obcas dowodził, jakim jest słabeuszem, i ośmieszał Rosję w oczach całego świata. Jeszcze jako chłopak Siergiej słyszał te narzekania niezliczoną ilość razy i oglądał ziarnistą czarnobiałą kronikę przedstawiającą owo faux pas. Obraz był upiornej jakości, więc o kondycji buta nie sposób się było wypowiedzieć. Prawdę mówiąc, nie miał pojęcia, czy ojciec ma rację, czy też opowiada bzdury, łącząc stan obuwia Chruszczowa z jego charakterem. Szybko zresztą przestał próbować zdobywać doświadczenia dzięki obserwacjom ojca. Zapamiętał go jako mrukliwego, zasuszonego staruszka, który byłby komiczny, gdyby jego ciągłe monologi nie były tak pełne złości i frustracji. Pracował jako inspektor w państwowych zakładach samochodowych nad Wołgą i po powrocie do domu nie potrafił odprężyć się bez pomocy wódki. W wyniku tego Siergiej najczęściej widywał go zmorzonego pijackim snem na tapczanie w ich dwupokojowym mieszkaniu. Miał dwanaście lat, gdy w 1969 ojciec zmarł na atak serca, i był najmłodszym z czterech synów, którym matka nie mogła zapewnić utrzymania z pensji szwaczki i państwowej renty po mężu. Sześć miesięcy później został wysłany do stryja - matematyka mieszkającego w Akademgorodoku na Zachodniej Syberii. W czasach, w których komuniści wciąż jeszcze łudzili się, że będą przewodzić światu w jakimś utopijnym raju, nazywano go szumnie Miastem Nauki. Matka - zapytana, dlaczego właśnie on ma jechać, a nie któryś z jego braci - wyjaśniła, że najlepiej się uczył, więc ma największe szansę skorzystać na opiece i przewodnictwie stryja. Mimo to czuł się odrzucony i zesłany na podobieństwo więźnia Gułagu. Podejrzewał też, że prawdziwy powód był inny - ważniejsze były dla niej pensje, które starsi bracia szybciej zaczęli przynosić do domu, niż perspektywy jego kariery akademickiej. W końcu jednak był wdzięczny matce za jej decyzję. Wszystko, czego dowiedział się o życiu, zawdzięczał sobie, ale naukowa ciekawość, dzięki której został fizykiem, była zasługą stryja. Citroen gwałtownie skręcił i Siergiej uderzył o drzwi pasażera. Wyjrzał przez okno i z prawej strony zauważył skraj drogi, a za nim przepaść. Żołądek zawiązał mu się w ciasny węzeł. Kierowca dodał jeszcze gazu, ignorując całkowicie możliwość, że jeden błąd wystarczyłby, by wszyscy skończyli w bezimiennej otchłani. Żeby nie wpaść w panikę, Siergiej złapał się pierwszej myśli, jaka przyszła mu do głowy - naturalnie dotyczyła ona butów oraz charakterów - i skoncentrował na niej całą uwagę. Zastanawiał się, co też ojciec powiedziałby o jego towarzyszach podróży i ochronie zarazem. Obaj jechali z nim przez ostatnie kilka dni i nosili zachodnie buty starannie uszyte z dobrej skóry. Obaj mieli również tatuaże, które jednoznacznie wskazywały, że są recydywistami, i to ciężkiego kalibru. Spoczywający z lewej masywny Mołkow miał toporne rysy twarzy, a na każdej kostce prawej dłoni krzyż na znak wszystkich wyroków, które odsiedział. Na środkowym palcu mężczyzny widniała wytatuowana obrączka: sztylet opleciony przez węża ukazującego kły oznaczał wyrok za morderstwo. Sygnet w kształcie odwróconego pika na palcu wskazującym symbolizował gangstera skazanego za napad z bronią w ręku, ale najgroźniejszy ze wszystkich był gladiator na prawym przedramieniu. Jego górną połowę zasłaniał podwinięty rękaw koszuli. Tatuaż ten oznaczał sankcjonowanego przez podziemie przestępcze wykonawcę wyroków o skłonnościach do sadyzmu. Siedzący z przodu Aleksander, niewysoki i żylasty Gruzin, mógł się poszczycić zbliżoną kolekcją. Najciekawszy był tatuaż przedstawiający sygnet w kształcie słońca wschodzącego nad horyzontem w formie szachownicy. Zdradzał on, że jego właściciel jest spadkobiercą wielopokoleniowej tradycji utrzymywania się z łamania prawa. Ojciec z pewnością uznałby obu mężczyzn za wyjątkowe okazy istot ludzkich, biorąc pod uwagę nienaganny stan ich butów i ignorując zupełnie całą resztę. Siergiej zawsze rozkoszował się ironią, tak jak inni rozkoszowali się dobrym winem, kawiorem czy kubańskimi cygarami. Szczytem ironii w tej sytuacji było to, że sam nosił bardzo zadbane buty. Prawdę mówiąc, zawsze wybierał najlepsze. Było to coś w rodzaju osobistego oświadczenia, podobnie jak tatuaże jego towarzyszy, że uważa się za lepszego od większości, choć była to bardziej wyższość umysłowa niż fizyczna. Gdyby jednak ojciec żył i wiedział, co właśnie zamierzał zrobić jego syn, być może przemyślałby swoją prostą metodę oceniania ludzi. Tak go pochłonęły te rozmyślania, że dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, iż w końcu zwalniają, na co przeciążony silnik reaguje z prawdziwą ulgą. Zmierzali prosto ku skalnej ścianie, która wznosiła się na dużą wysokość po lewej. Przeniósł wzrok na wzmocnioną blachą walizkę stojącą między jego nogami i odruchowo złapał jej uchwyt, czując, że zaczyna go ogarniać poczucie nierealności. - Jesteśmy na miejscu? - spytał, pochylając się ku kierowcy. Śniady Gheg, czarnobrody kierowca w białej włóczkowej czapeczce ukochanej przez muzułmańską większość jego ziomków, potrząsnął głową, co w Albanii oznaczało potwierdzenie. Jego spojrzenie we wstecznym lusterku mówiło wyraźnie, że uważa Siergieja za durnia, który zadaje zbędne pytania. Z zapalczywością neofity traktował tych, których motywy uważał za samolubne czy wynikające z chęci zysku, co jednak ani trochę nie przeszkadzało mu uczestniczyć w nielegalnym nabyciu śmiertelnej technologii, którą Siergiej miał na sprzedaż. Jak zwykle bezdenna hipokryzja stanowiła najlepszy pomost między ludźmi zdecydowanymi na wszystko. Zatrzymali się przy gęstych krzakach porastających zbocze, i to na tyle blisko, że splątane gałęzie przejechały po boku samochodu. Oczekiwanie znowu zdenerwowało Siergieja. Wiedział, że są obserwowani, a ponieważ nie mógł dostrzec ukrytych ludzi, czuł się niepewnie i bezbronnie. Próbował wziąć się w garść, tłumacząc sobie, że albańscy partyzanci mają wszelkie powody do ostrożności, jego towarzysze zaś są wystarczającą polisą na wypadek próby oszustwa. Byli żywym przypomnieniem, że wszyscy należą do organizacji, a ta jest siłą, z którą zadarłby jedynie szaleniec o samobójczych skłonnościach. Dopiero niemal pięć minut później zauważył lekki ruch w krzewach powyżej samochodu. W końcu, pojedynczo lub parami, wyszli z nich partyzanci i ustawili się półkolem przed maską. Było ich sześciu - wszyscy śniadzi, twardzi i przypominający rysami kierowcę. Przez ramiona przewiesili broń maszynową - MP5, beretty i kałasznikowy. Ubrania mieli brudne i zużyte i, podobnie jak uzbrojenie, najrozmaitszych gatunków: od markowych jeansów i kurtek sportowych do maskujących panterek. Wszyscy natomiast nosili sportowe buty, które stały się ostatnio symbolem statusu w wielu krajach Azji i Europy Środkowej. Na ironię zakrawał fakt, że najczęściej produkowano je za grosze w tychże rejonach, a następnie przewożono do Stanów, gdzie tylko je przepakowywano i zwiększano wielokrotnie cenę, po czym już jako oryginalny markowy produkt eksportowano do miejsc produkcji i sprzedawano z astronomicznym zyskiem. Siergiej owi przypominało to mitycznego węża połykającego własny ogon. Odpędził te myśli - teraz, nie był na to ani czas, ani miejsce. Przywódca grupy, ubrany w maskujący mundur mężczyzna o wydatnym nosie i długiej bliźnie na prawym policzku, pod szedł do samochodu. Parę kroków za nim postępowało dwóch innych. W prawej dłoni partyzant trzymał używaną skórzaną torbę i widać było, że zależy mu, podobnie jak Siergiejowi, na jak najszybszym dobiciu targu. Gdy dotarł do przedniego zderzaka, Siergiej uniósł walizkę i spojrzał na Mołkowa. - Wysiadamy. - Bardziej zaproponował, niż polecił. Mołkow przytaknął bez słowa i wysiadł, nie starając się ani ukryć, ani specjalnie wyeksponować krótkolufowego mini uzi wiszącego na szelkach na koszuli. Przy wadze trzech kilogramów, z dwudziestonabojowym magazynkiem długości trzydziestu pięciu centymetrów i złożoną metalową kolbą, ten pistolet maszynowy był nieco większy od dużego pistoletu, za to mógł strzelać seriami. Aleksander miał taki sam, a oprócz tego również dziewięciomilimetrowego glocka w kaburze. Wyjeżdżając z Tirany, ukryli broń pod siedzeniami, ale ledwie znaleźli się za miastem, gdzie właściwie nie było już policji, wyjęli ją i włożyli kabury. Góry były we władaniu band tworzonych w zgodzie ze starym systemem więzi klanowych, a szacunek zyskiwało się jedynie siłą, toteż otwarte pokazywanie broni zapewniało zarówno respekt, jak i całkiem wymierną ochronę. Kierowca został na miejscu, gdy trzech pasażerów wysiadło i podeszło do maski, przy której, przyglądając im się podejrzliwie, lecz nie wrogo, czekali partyzanci. Po pierwszym kroku obaj towarzysze Siergieja ustawili się po jego bokach i nieco z tyłu. Poza ćwierkaniem jakiegoś ptaka ciszy nie mącił żaden dźwięk. Ćwierkot zresztą, niczym pustka barwną wstążkę, połknęła natychmiast przepaść. Fizyk podszedł do mężczyzny z blizną; zamiast żołądka miał skręcony sznur. Z pozoru transakcja była rutynowa: wymiana towaru za gotówkę. Odległe miejsca spotkań były typowe przy podobnych czarnorynkowych operacjach, podobnie jak zbrojna eskorta z obu stron. Albania od lat słynęła z przemytu, który zresztą mało kogo w Europie bulwersował. Ta przełęcz musiała nie raz służyć za miejsce ubijania takich transakcji. Siergiej nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, lecz gdyby nawet znał nazwę tego zakazanego miejsca, i tak nie zdołałby odnaleźć go na mapie. Góry nazywały się nawet stosownie - Górami Przeklętych - bo właśnie miał popełnić zdradę na dotąd nie spotykaną skalę. A być może nawet nadać temu określeniu nowe, znacznie szersze znaczenie. Gdyby potrafił budować metafory, mógłby porównać się do pływaka, który zapuścił się dalej niż ktokolwiek przed nim i który każdym ruchem coraz bardziej kusi los, oglądając się co chwilę, by mieć pewność, że jeszcze widzi brzeg. Aż przy kolejnym spojrzeniu dokoła widzi tylko ocean i nagle rozumie, że jakieś zawirowanie prądu czy odpływu, którego nie wziął pod uwagę, w mgnieniu oka wyniosło go na otwarte morze poza punkt, z którego mógłby wrócić. Ponieważ Siergiej nie miał czasu na rozmyślania, do podobnych wniosków nie doszedł. Wiedział, że mając wolny wybór, decyzję podjął już wcześniej, a teraz pozostawało jedynie sfinalizować transakcję. Obaj z przywódcą partyzantów skinęli głowami na powitanie, po czym fizyk położył walizkę na masce samochodu, otworzył szyfrowe zamki i uniósł wieko. Dowódca zajrzał do wnętrza. - Tak - powiedział po rosyjsku, prawie z podziwem w głosie. - Tak, tak. - W środku jest wszystko: komponent, szczegółowa instrukcja i schemat pozwalający umieścić go w urządzeniu - wyjaśnił. - I mała niespodzianka do przetestowania i posmakowania. Jest tu wszystko, co będzie potrzebne w Kazachstanie. - Jesteś pewien, że informacje są wiarygodne? - Absolutnie. Są na dysku i jako wydruk. - Siergiej pozwolił mu jeszcze przez chwilę oglądać zawartość walizki, nim zamknął wieko. - Teraz zapłata. Partyzant uśmiechnął się leciutko i wręczył mu torbę. Siergiej poczuł podniecenie i stwierdził, że nagle zaczynają mu drżeć palce. Trzymając jedną ręką rzemień, drugą otworzył ją i zajrzał. Sporą chwilę zajęło mu zrozumienie tego, co widzi, i opanowanie szoku połączonego z niedowierzaniem. Pobladł, czując, jak krew odpływa mu do stóp. Torba pełna była paczek czystego papieru przyciętych na wielkość amerykańskich dolarów i pospinanych gumkami. Przeniósł wzrok na partyzanta. Ten nie przestawał się uśmiechać, więc spojrzał na Mołkowa. - Skurwysyny chcą nas oszukać! - oznajmił. Mołkow patrzył na niego obojętnie. - Słyszałeś?! - warknął, rozpinając torbę i wytrząsając zawartość na ziemię. - Nie ma forsy! Mołkow wciąż przyglądał mu się pustym wzrokiem. Zaskoczony Siergiej odwrócił się do Aleksandra. Glock był wymierzony w jego pierś, a tłumik wydawał się z tej perspektywy olbrzymi. Nim zdążył się odezwać, padły dwa ciche strzały i fizyk cofnął się, po czym padł na plecy. Był martwy, nim dotknął gruntu - obie kule trafiły w serce. Na jego twarzy zamarł wyraz zaskoczenia i niedowierzania. Mołkow spojrzał na martwego mężczyznę, skinął z aprobatą głową i zwrócił się do partyzanta z blizną: - Pieniądze. Teraz. Ten dał znak jednemu z podkomendnych, a mężczyzna podszedł i podał mu torbę podobną do pierwszej. Otworzył ją i przechylił tak, by obaj Rosjanie mogli zobaczyć, że wypełniona jest paczkami amerykańskich banknotów. - Tu jest cała suma. Z wyrazami szacunku i pozdrowieniami dla waszego boozji, Wostowa - wyjaśnił, używając slangowego określenia oznaczającego ojca chrzestnego. I z lekkim ukłonem wręczył torbę Mołkowowi. Ten wyjął jedną z paczek i sprawdził, czy banknoty nie znajdują się wyłącznie z zewnątrz. Zadowolony, włożył ją do torby, zamknął zamki i przewiesił przez ramię. - Dobra - poinformował towarzysza. - Wracamy. Odwrócili się, uważając, by nie wdepnąć w krew Siergieja, i podeszli do drzwi. Nieobecność kierowcy pierwszy spostrzegł Gruzin; rozumiejąc, co to oznacza, sięgnął po broń i otworzył usta, chcąc zaalarmować Mołkowa, ale było już za późno. Jeszcze przed przyjazdem Rosjan w zaroślach na zboczu ukryło się dziesięciu członków fisu, albańskiego bandyckiego klanu. Stanowiska wybrali tak, by móc ostrzelać miejsce spotkania, nie ryzykując przy tym trafienia towarzyszy, którzy mieli wziąć w nim udział. Wszystko poszło zgodnie z planem, a kiedy jeden z bandytów zastrzelił fizyka, którego w teorii miał ochraniać, kierowca skorzystał z zamieszania i prysnął w krzaki Z bronią gotową do strzału. Obserwowali przekazanie pieniędzy i aprobujący gest większego bandziora, który sprawdził autentyczność banknotów. Do torby włożyli prawdziwe, by nie wzbudzić podejrzeń Rosjan i zapobiec ostrzelaniu przez nich dowódcy oraz jego asysty. Dlatego też nie zaczęli strzelać, dopóki mafiozi nie odwrócili się i nie podeszli do drzwiczek samochodu. W ostatnim momencie żylasty mężczyzna zorientował się, że to pułapka, i chciał ostrzec towarzysza, ale nie dali mu szansy. Dziesięć pistoletów maszynowych i karabinków szturmowych odezwało się niemal jednocześnie, a serie prawie rozerwały obu Rosjan tam, gdzie stali. Partyzanci strzelali jeszcze przez chwilę do leżących na drodze ciał, dziurawiąc przy okazji lewą stronę samochodu i zmieniając szyby w lawinę szklanych odłamków. Gdy przestali, a echo kanonady pochłonęła wszechobecna cisza, na drogę powoli opadły liście i gałązki ścięte kulami. Dowódca machnął dłonią na znak, że wszystko jest w porządku, i podszedł do podziurawionego ciała Mołkowa. Przyklęknął, zabrał upuszczoną przez niego torbę i przerzucił sobie przez ramię. Zadanie zostało wykonane w całości i bez problemów. Teraz pozostało tylko poinformować o tym Harlana DeVane'a. 9 HOUSTON, TEKSAS 18 KWIETNIA 2001 Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona składało się z około stu budynków położonych przy autostradzie międzystanowej numer 45, w połowie drogi między Houston a leżącą mniej więcej dwadzieścia pięć mil na południe wyspą Galveston. Był to główny ośrodek administracyjny, treningowy i doświadczalny NASA od początku programu załogowych lotów kosmicznych. Budynek 30, czyli Centrum Kontroli Misji - pozbawiona okien, przypominająca bunkier budowla - wznosił się w sercu zajmującego 1620 akrów kompleksu i mieścił dwie sale kontroli lotów. W trakcie każdego lotu, począwszy od startu Gemini 4 w czerwcu 1965 roku, pracowały w nich przez okrągłą dobę ogromne zespoły kontrolerów. Dla tysięcy naukowców, inżynierów i urzędników, którzy poświęcili swe życie dla "powiększenia ludzkiej wiedzy o fenomenach w atmosferze i przestrzeni" - jak określał zadania agencji podpisany przez Eisenhowera statut NASA - centrum było miejscem, w którym dążyli do osiągnięcia tego celu, wysilając wyobraźnię, inteligencję, pomysłowość, cierpliwość i upór. Dla o wiele mniejszej grupy kandydatów, którzy zostali zakwalifikowani do programu szkolenia astronautów, było to miejsce przypominające krainę Oz, skąd za pomocą magicznych rubinowych pantofli mogli zostać przeniesieni tam, gdzie pragnęli być najbardziej... tyle że nie w znajome ziemskie krajobrazy, jak w przypadku Dorotki, lecz w tajemnicze przyzywające przestworza. - Wystarczy tylko strzelić trzy razy obcasami i powiedzieć, że nie ma lepszego miejsca niż Betelgeuse - mruknęła zjadliwie Annie Caulfield, świadoma, że ma podjąć jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu. Pogrążona w myślach spoglądała przez okno biura na kolejkę rozwożącą pracowników i gości po terenie kompleksu. Po chwili obróciła się razem z fotelem i bezmyślnie wpatrzyła w trzy oprawione zdjęcia leżące na pustym blacie biurka. Przypadkiem pierwsze, na którym spoczął jej wzrok, formatu osiem na dziewięć cali, przedstawiało jej rodziców, Edwarda i Maureen, podczas czterdziestej rocznicy ślubu. Zostało zrobione pięć lat temu, ale wciąż przywoływało miłe wspomnienia. Uśmiechnęła się nieznacznie. Podobnie jak bohaterka Czarnoksiężnika z krainy Oz, urodziła się jako jedynaczka w rolniczym Kansas. Jej ojciec miał jednoosobową firmę transportową i latał wysłużoną cessną. Mieszkali tak blisko lotniska, że z okna swej sypialni na piętrze mogła obserwować jego starty i lądowania. Być może to właśnie sprawiło, że zainteresowała się niebem. Jakiekolwiek były tego powody, na ósme urodziny zażyczyła sobie i dostała niedrogi sześćdziesięciomilimetrowy teleskop firmy Meade oraz Cosmosphere Carla Sagana. Spędziła potem niezliczone wiosenne i letnie wieczory, identyfikując z książką w ręku planety, konstelacje i gwiazdy. Ojciec pomagał jej ustawiać teleskop zamocowany na trójnogu, dopóki nie podrosła na tyle, by móc to robić własnoręcznie. Siedem lat później w ten sam spokojny i uważny sposób pomógł jej osiągnąć kolejny z wymarzonych celów. Nauczył ją pilotować awionetkę, dzięki czemu w wieku osiemnastu lat otrzymała licencję pilota i w czasie wakacji zastępowała go za sterami. Z perspektywy czasu logiczne było, że połączenie fascynacji astronomią i lataniem musi przerodzić się w pragnienie zostania astronautą, ale dla rodziców jej decyzja o wstąpieniu do US Air Force była kompletnym zaskoczeniem. Pilot w czasie wojny ryzykował życiem, a ryzyko to zwiększało się znacznie w epoce lokalnych konfliktów, które wojsko częstokroć likwidowało niemal wyłącznie za pomocą lotnictwa. A że podobnych konfliktów było w tym okresie mnóstwo, rodzice mieli uzasadnione powody do obaw. Jednak doświadczenia zgromadzone podczas służby w kabinie myśliwca oraz dobre wyniki przekonały ją, że może próbować dostać się do NASA. Złożyła dokumenty w Biurze Selekcji Astronautów na długo przed tym, jak jej F-16 Fighting Falcon zmienił się w płonący wrak podczas misji rozpoznawczej nad północną Bośnią. Po uratowaniu otrzymała przydział w kraju. Było to zgodne z polityką lotnictwa, by zestrzelonych w walce pilotów trzymać z dala od areny konfliktu, i to niezależnie od ich ochoty czy przydatności do dalszego bojowego latania. Zrozumiałą troskę dowództwa powodowała możliwość, że przeżycia pozostawiły u nich ukryty uraz, który wywoła wahanie w chwili, gdy powinni odruchowo zareagować, lub też odwrotnie - spowoduje działanie w sytuacji, gdy wskazana byłaby rozwaga. A to nie było wskazane, gdy leciało się nad wrogim terenem z prędkością ponad pięciuset mil na godzinę z pełnym uzbrojeniem. Annie co prawda nie bardzo podzielała ten punkt widzenia, ale przeważyła troska o rodziców, którzy ciężko przeżyli tydzień dzielący jej zestrzelenie od odnalezienia przez ekipę ratunkową. Do chwili odebrania przez ratowników sygnału jej nadajnika uważano, że prawdopodobnie zginęła. Nie chciała, by matka i ojciec ponownie przeżywali taki strach. Była niezwykle dumna, gdy zaledwie kilka tygodni później zaproszono ją na wstępną rozmowę do NASA. Nim jednak dostała się do ścisłego finału, nastąpiły tygodnie morderczej procedury kwalifikacyjnej: sprawdzania referencji, rozmów oraz testów sprawnościowych i wytrzymałościowych. Potem raz jeszcze powtórzono całą tę procedurę, po czym skazano ją na długie jak wieczność oczekiwanie na ostateczną decyzję. Kiedy poinformowano ją, że została przyjęta, czuła się tak, jakby lada moment miała odlecieć, pokonując grawitację, i to bez korzystania z promu. Mimo to zdawała sobie sprawę, że wciąż nie ma gwarancji, iż zostanie wysłana w przestrzeń. Najpierw czekały ją dwa ciężkie lata szkolenia, w trakcie którego będzie ciągle sprawdzana i oceniana. Wspięła się jednak na szczyt i jak to ujął Tom Wolfe, widziała już Olimp. Nic nie mogło powstrzymać jej przed pokonaniem reszty dystansu. Wiedziona życiową ambicją, dzięki samodyscyplinie i pragnieniu zwycięstwa, które rodzice zawsze w niej umacniali, poświęciła się szkoleniu z pasją i determinacją, które zaowocowały najlepszą lokatą na roku ex aeguo z Jimem Rowlandem. Natychmiast po zakończeniu szkolenia oboje zostali wybrani do treningu poprzedzającego konkretną misję. Po raz pierwszy Annie i Jim polecieli promem w kosmos w 1997 roku. Dowódcą misji był Jim, Annie towarzyszyła mu jako pierwszy pilot. Otrząsnęła się ze wspomnień i bębniąc palcami po blacie biurka, przeniosła wzrok ze zdjęcia rodziców po lewej na fotografię stojącą po prawej. Było to oficjalne zdjęcie NASA przedstawiające załogę promu, którego lot sprawił, że "poczuła się pewnie w siodle i straciła niewinność", jak to ładnie ujął nie znany pisarz, ale raczej mało delikatny pułkownik Rowland. Z siedmiu widocznych na nim osób oprócz niej i Jima ponownie w kosmos wylecieli jeszcze Walter Pratt i Gail Klass. To właśnie wszechstronnie utalentowana, władająca wieloma językami Gail, z wykształcenia specjalistka od komputerów i inżynier elektryk, wymyśliła hasło z marchewką i przetłumaczyła na łacinę motto, które ułożyli Annie i Jim. Jak wyjaśniła, żeby dodać mu autentyzmu i klasy. Żałowała, że nie ma już Jima - brakowało jej jego złośliwości, najczęściej niezbyt mądrych i niemal zawsze nieco obscenicznych. Przyjrzała się fotografii ze smutnym uśmiechem: jego poczucie humoru w jakiś sposób zdołało się przebić nawet na pozowanym, oficjalnym zdjęciu, na którym wszyscy pozostali wyglądali sztucznie, gdyż tak ich ustawił fotograf. Westchnęła ciężko i spojrzała na środkową ramkę, którą pominęła świadomie przed kilkoma sekundami, ponieważ wiedziała, że patrząc na nią, nie zdoła zapanować nad emocjami. Za taflą antyrefleksyjnego szkła znajdował się fotomontaż, który pracowicie poskładała z rozmaitych zdjęć Marka, dzieci i swoich, wykorzystując dziesiątki ujęć wykonanych przez te wszystkie lata. Choć nie była tak pomysłowa jak Gail Klass, wciąż czuła satysfakcję, gdy patrzyła na efekt końcowy. Większość zdjęć, które miała do dyspozycji, należała do typowych: kochająca matka, szczęśliwe dzieci w trakcie urodzinowej zabawy i tym podobne obrazki pokazywane zawsze współpracownikom czy przyjaciołom i nudzące wszystkich śmiertelnie. Od takich familijnych fotek gorsze były tylko rodzinne nagrania wideo z urodzin czy grilla. Jedna z nich przedstawiała Marka chwalącego się flądrą, którą złowił z pomostu na wyspie Sanibel. Była także Linda na placu zabaw i wszystkie dzieciaki rankiem w czasie świąt Bożego Narodzenia trzy lata temu - wciąż jeszcze w piżamach, kopiące w stercie prezentów. I cała rodzina w Disney Worldzie, sfotografowana przez mającą sześć stóp wzrostu Myszkę Miki. A w samym środku... Patrząc na zdjęcie, wracała myślami do nocy, kiedy zostało zrobione. Miesiąc miodowy spędzili w podróży po Wielkiej Brytanii, zwiedzając ją od Londynu przez Endynburg aż po południową Walię i zatrzymując się po drodze w dziesiątkach miasteczek oraz starych zamków. Zdjęcie zostało wykonane w małym szkockim pubie prowadzącym na piętrze pokoje gościnne, w którym zamierzali przenocować przed wyjazdem na Orkady. Plany nieco się zmieniły, ponieważ wieczorem wypili za dużo whisky z lokalnej destylarni i tańczyli z mieszkańcami w rytm muzyki celtyckiej, wzbijając kurz z podłogi, dopóki śpiewak nie zachrypł. Połączenie whisky i tańca do rana zaowocowało snem do późnego popołudnia i potwornym kacem. Prom naturalnie dawno już odpłynął, za to gospodarz miał dla nich prezent - zdjęcie wykonane polaroidem przez jednego z uczestników zabawy, na którym tańczą w tweedowych czapkach. Tyle tylko że żadne nie pamiętało, by w nich tańczyli, a w pokojach czapek też nie było. Widoczne na zdjęciu głupawe miny i nasadzone na bakier czapki śmieszyły nawet wiele lat później i chichotali za każdym razem, gdy natrafili na nie, przeglądając stary album. W jakiś sposób fotografia uchwyciła coś jeszcze: rzadki moment całkowitego odprężenia pary, która zbudowała swoje życie na nieprzerwanej samodyscyplinie i ciężkiej pracy. Pokazywała więź, jaka między nimi była - pełne zrozumienie, którego żadne nie zdołało osiągnąć z nikim innym. To właśnie stanowiło podstawę ich związku, nic więc dziwnego, że zdaniem Annie, zdjęcie to powinno się znaleźć w centrum jej rękodzieła. Jej palce gwałtowniej zabębniły po blacie, a w oczach pojawiły się łzy. Osiem lat, to było wszystko. Po ośmiu latach rak odebrał jej Marka, wcześniej jeszcze katując go na tysiące sposobów... O tym jednak nie mogła teraz myśleć, toteż skupiła się na spotkaniu z Charlesem Dorsetem, które odbyło się pół godziny wcześniej i od którego wszystko się dziś zaczęło. Ledwie Annie zjawiła się w biurze, została wezwana przez Dorseta, który nie bawiąc się w uprzejmości, spytał ją wprost, czy nie byłaby zainteresowana przewodniczeniem komisji mającej ustalić przyczyny katastrofy Oriona. Propozycja zaskoczyła ją zupełnie, więc przez długie sekundy siedziała bez słowa przed jego biurkiem, jakby nie zrozumiała czegoś w pytaniu. - Panie Dorset, jest długa lista osób, które powinny otrzymać to stanowisko, i naprawdę nie wyobrażałam sobie, że na nią trafię - oznajmiła w końcu. - Dlaczego? - spytał, obserwując ją znad kubka z parującą kawą. - Co powoduje, że według ciebie są ludzie bardziej predestynowani do tego zajęcia? Potrząsnęła głową, wciąż jeszcze zaskoczona. - Staż pracy. Doświadczenie techniczne. Nie jestem pewna, czy potrafiłabym unieść brzemię tak dużej odpowiedzialności. Dorset przyglądał się jej poważnie. - Zawsze wierzyłem, że największą inwestycją NASA są ludzie, których wysyłamy w kosmos, a nie technologia, która to umożliwia. Oficjalnie nazywa się to "czynnik ludzki". A ty udowodniłaś, że jesteś doskonała, kierując przez ostatnie trzy lata treningiem astronautów. Annie milczała chwilę. - Pańskie zaufanie przynosi mi zaszczyt, ale szczerze mówiąc, nie zmienia to sprawy. Nie mam technicznego czy na ukowego wykształcenia, a trzeba będzie przeanalizować każdy elektroniczny i konstrukcyjny element promu, by dowiedzieć się, co zawiodło... - Latałaś takimi promami i uczyłaś innych, jak to robić, a to znaczy, że jesteś ekspertem od ich działania. Ale nie o to tak naprawdę chodzi. Nikt nie oczekuje przecież, że sama znajdziesz przyczynę awarii. Chodzi o umiejętność przewodzenia grupie indywidualistów i zorganizowanie ich pracy. A w skład zespołu wejdą specjaliści zarówno z agencji, jak i spoza niej. Annie spojrzała mu prosto w oczy. - Spodziewam się, że kilku ważnych pracowników agencji będzie bardzo nieszczęśliwych, że ich pominięto - powiedziała. - Zostaw to mi. - Dorset machnął lekceważąco ręką. - Mogą tu przyjść i się wypłakać. Mam zapas chusteczek higienicznych i komplementów na temat fryzur, biżuterii czy czego tam jeszcze trzeba, żeby się uspokoili. Dziewięćdziesiąt procent moich codziennych obowiązków to łagodzenie sporów wybujałych ego. Potrafię schlebiać moim pracownikom nie gorzej niż szanujący się dyplomata. Nagle Annie przyszła do głowy zupełnie nowa możliwość. - Muszę zapytać pana o coś wprost - skorzystała z pierwszej okazji. - Czy ten pomysł nie sprowadza się przypadkiem do tego, żeby ponownie postawić mnie przed kamerami? Żeby zrobić ze mnie figuranta? - Trafne pytanie. Nie będę ukrywał, że braliśmy pod uwagę szacunek, jakim darzą cię widzowie. Ludzie muszą uwierzyć w wyniki naszego dochodzenia, a oboje wiemy, z jakim brakiem zaufania wszyscy podchodzą do oświadczeń instytucji rządowych. Ale to tylko jeden z powodów. - Przerwał i spojrzał jej prosto w oczy. - Mam nadzieję, że określiłem wyraźnie, jakim szacunkiem cię darzę. Powinnaś też wiedzieć, że uznanie to podziela Roger Gordian, który bardzo nalega na twoją kandydaturę. - Konsultowaliście to? - Annie stwierdziła ze zdziwieniem, że już chyba nic nie może jej zaskoczyć. - Rozmawiałem z nim dziś rano przez telefon. - Dorset uśmiechnął się nieznacznie. - I zapewniam cię, że wyraźnie dał do zrozumienia, o kogo mu chodzi. Poczuła dziwne zdenerwowanie. - Nie wiem, co powiedzieć - przyznała. - Są też inne kwestie, które muszę wziąć pod uwagę. Prom trzeba zrekonstruować kawałek po kawałku ze szczątków, a można to zrobić tylko w montowni na przylądku Canaveral, bo inne budynki są za małe. Musiałabym nieustannie przebywać na Florydzie, by być na bieżąco z wynikami dochodzenia. A to oznacza przeprowadzkę z dziećmi... - Mieszkanie nie stanowi problemu. Mamy wspaniały kompleks mieszkalny. Nie opuszczając balkonu, można tam obserwować manaty i delfiny. - To nie tylko sprawa mieszkania. Dzieciaki chodzą do szkoły... - Gordian zobowiązał się załatwić przyjęcie obojga do najlepszej prywatnej szkoły na wybrzeżu i pokryć koszty nauki, jak długo będzie trzeba. Zajmie się również opieką i zajęciami pozalekcyjnymi, które mogą być skutkiem przeprowadzki. Annie umilkła na moment, przytłoczona. - Doceniam pańską ofertę i wspaniałomyślność pana Gordiana - wykrztusiła w końcu. - Ale muszę to przemyśleć. - Rozumiem. - Dorset uniósł kubek do ust. - Masz pół godziny. Annie spojrzała na niego bez słowa, zastanawiając się, czy rozmówca przypadkiem nie żartuje. Poważna mina Dorseta powiedziała jej, że nie. - Miałam nadzieję na więcej czasu - wydusiła z siebie. - Dzień albo dwa... - I powinnaś mieć przynajmniej tyle. Niestety, pijawki z mediów już zaczynają rozkręcać przedstawienie. Znasz atmosferę, jaką tworzą przy takich okazjach. A ludzie oczekują, że każde wydarzenie, od wojny domowej po trzęsienie ziemi, będzie transmitowane na żywo i równomiernie niczym opera mydlana. No i że finał nastąpi przed wiadomościami o dwudziestej trzeciej. Kiedy realia przestają się zgadzać z ich oczekiwaniami, zaczyna się robić niemiło, a uczucia zmieniają się diametralnie. Obiecuję, że nikt cię nie będzie poganiał, ale musimy udowodnić opinii publicznej, że szybko zabraliśmy się do pracy. Startu w Kazachstanie nie da się bowiem opóźnić. Zaskoczona tą uwagą, potrząsnęła głową. - Nie bardzo widzę związek. Poza koordynacją czasową oba promy miały od początku niezależne zadania i katastrofa Oriona nie powinna mieć wpływu na rosyjski wahadłowiec. - Ja to wiem i ty to wiesz, ale z Rosjanami już nie raz były problemy. Ciągle mają opóźnienia, a to z przyczyn technicznych, a to z uwagi na inne problemy. W praktyce wszystko sprowadza się do niemożności zapłacenia tego, co do nich na leży. Ponieważ jednak nie chcą się do tego przyznać, każdy pretekst jest dobry. Jak mi uświadomił Roger w ostatniej rozmowie, można się spodziewać, że w ogóle odwołają start, jeśli zaczną się bać, że Stany nie dotrzymają obietnic finansowych. Zanim jeszcze skończył, Annie zdała sobie sprawę, że nie ma sensu o tym dyskutować. Dorset miał rację. Całkowitą rację. - Będę w swoim biurze - obiecała, wstając. - I wrócisz tu za trzydzieści minut? - Wrócę. A teraz siedziała przy biurku, wpatrując się w fotografie z pełną świadomością upływającego nieubłaganie czasu. Zostało jej pięć minut na podjęcie decyzji. Najbardziej zastanawiało ją, dlaczego się waha - oferta Dorseta była wspaniała. Dzieciaki będą zachwycone Florydą, zwłaszcza gdy dowiedzą się, że po zakończeniu śledztwa wrócą do domu i swoich kolegów. Orlando ze wszystkimi atrakcjami turystycznymi znajdowało się o mniej niż godzinę jazdy i była pewna, że zdoła tak rozłożyć swoje zajęcia, by w każdy weekend móc zabrać je do tego raju. A sama miała szansę dopilnować, by niczego nie przeoczono i odkryto, dlaczego Orion eksplodował, a Jim zginął w tak straszny sposób... i by dopilnować, żeby żaden inny astronauta nigdy już nie znalazł się w niebezpieczeństwie z powodu podobnej usterki czy błędu. Usiłowała zrozumieć, dlaczego się waha. Czyżby bała się, że nie odkryje powodu pożaru i zawiedzie tym samym Jima? A może był inny powód, z którego nie zdawała sobie sprawy? Powód, dla którego nie chciała się w nic angażować od tej nocy, kiedy zmarł Mark, a której nigdy sobie nie wybaczyła? Być może zachowuje się jak więzień, który tak oswoił się z zamknięciem, że drży, gdy drzwi celi w końcu stają otworem i dowiaduje się, że jest wolny. Jak więzień, którego perspektywa wolności napawa strachem, bo zdążył już zapomnieć, jak żyje wolny człowiek? Z początku podświadomie, potem zaś rozmyślnie studiowała zrobione w Szkocji zdjęcie, na którym dwoje ludzi cieszyło się chwilą i z oczekiwaniem patrzyło w niepewną z założenia przyszłość. I nagle zrozumiała, co powinna zrobić. Co musi zrobić. Wzięła głęboki oddech, sięgnęła po telefon i wybrała wewnętrzny numer Dorseta. Sekretarka połączyła ją natychmiast. - Tak? - W głosie administratora słychać było pełne oczekiwania napięcie. - Chciałam podziękować panu za propozycję i poprosić o telefon Rogera Gordiana, żebym również jemu mogła wyrazić wdzięczność za wsparcie. I osobiście poinformować, że przyjmuję propozycję. Dorset podał Annie prywatny telefon Gordiana ze swojego palmtopa, pogratulował jej podjęcia słusznej decyzji, odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą. Po chwili wstał i podszedł do ekspresu do kawy stojącego na stoliku pod ścianą. Nalał sobie kolejny kubek, zastanawiając się przelotnie, czy był to czwarty czy piąty tego ranka. A zjawił się w pracy nieco ponad godzinę wcześniej. Szybko jednak przestał zawracać sobie tym głowę - ostatecznie miał wystarczająco dużo problemów bez liczenia, ile kawy wypił. Zdjął czajnik z płyty, napełnił kubek niemal po brzegi i natychmiast przełknął łyk mocnego naparu. Od razu poczuł ogarniające go ciepło. Czuł się spokojniejszy i nie pierwszy raz zdziwiło go, w jaki sposób napój pełen kofeiny, środka pobudzającego, wpływa na niego uspokajająco. Co prawda, to samo dotyczyło palaczy, zwłaszcza nałogowych, jako że nikotyna również była stymulantem. Może był to odruch, podobnie jak jedzenie w nerwowej sytuacji u niektórych. Ostatecznie co uspokajającego było w pizzy, kanapce czy cheesburgerze z podwójną cebulą? Kiedy wypił tyle, że poziom płynu wyraźnie opadł i mógł ją przenieść, wrócił do biurka. Zgoda Annie była wspaniałą nowiną, zwłaszcza w świetle jej początkowych oporów. Całkowicie zresztą zrozumiałych oporów. W końcu w ostatnich latach wiele przeszła. Choroba męża, a potem jego ostatnia noc, podczas której nie mogła mu towarzyszyć... Szczególnie to ostatnie ją załamało i przez dłuższy czas Dorset przygotowany był na jej rezygnację. Jakoś się jednak pozbierała - twarda z niej kobieta, co do tego nie było wątpliwości. Być może wymogi związane z przygotowaniem załogi Oriona pomogły jej dojść do siebie. Teraz jednak straciła Jima Rowlanda, który był dla niej jak brat... Istniała granica wytrzymałości nawet dla kogoś tak twardego. Miała wszelkie powody, by chcieć znaleźć się jak najdalej od dochodzenia, nie mówiąc już o przyjmowaniu odpowiedzialności za kierowanie nim. To zresztą był główny powód, dla którego aż do telefonu Rogera Gordiana nie brał jej pod uwagę. Uniósł dymiący kubek i pociągnął solidny łyk, zastanawiając się, dlaczego zgoda Annie nie cieszy go tak, jak powinna. Nie miał wątpliwości, że Caulfield poradzi sobie z zadaniem, więc jedynym powodem mógł być fakt, że do wyboru tej kandydatury zmusił go Gordian. Szef UpLink był oczywiście wcieleniem uprzejmości - jeśli istniał łagodny sposób przypomnienia komuś, że trzyma się go za jaja, Gordian zrobił to po mistrzowsku. Od momentu bowiem, w którym zasugerował, że to Annie Caulfield powinna przewodzić zespołowi dochodzeniowemu, dołożył wszelkich starań, by Dorset pozbył się nadziei na protesty czy inną kandydaturę. Poza brakiem zgody samej Annie nie przyjmował do wiadomości odmowy. Pijąc kolejny łyk kawy, Dorset doszedł do wniosku, że to właśnie ten uprzejmy przymus pozbawił go części radości. Ale było coś jeszcze i musiał się do tego uczciwie przed sobą przyznać. Drugim powodem były niepokojące wieści z Brazylii, o których celowo nie powiedział Annie, choć powinien. Atak na tamtejsze zakłady mógł nie być w żaden sposób powiązany z katastrofą Oriona i Dorset modlił się gorąco, by tak właśnie było. Niemniej Caulfield miała prawo wiedzieć. I to wiedzieć, w co się pakuje, jeszcze przed podjęciem decyzji, ponieważ jedno słowo o napadzie, które przecieknie do prasy, zrzuci na nią lawinę spekulacji, a każde jej nie do końca przemyślane oświadczenie, obojętnie jak niewinne, wystarczy części pytających do podniesienia wrzasku o tuszowaniu sprawy. Musiała wiedzieć, musiała być przygotowana... i zajmie się tym osobiście w ciągu najbliższej godziny. Ale chcąc uzyskać jej zgodę, zatrzymał dla siebie tę informację, żeby nie wpłynęła ona na jej decyzję. A chciał, by się zgodziła, bo zadowoliłoby to Rogera Gordiana. To właśnie wywoływało irytację i poczucie winy, a w okolicy nie było nikogo, kto mógłby ukoić jego urażone ego. Westchnął ciężko. Orion, Brazylia, Kazachstan... miał nieodparte wrażenie, że wydarzenia toczą się zbyt szybko, a on za nimi nie nadąża. Niczym w niemej komedii z Charliem Chaplinem czy Busterem Keatonem, w której jeden z nich gorączkowo próbował dogonić drezyną pędzącą lokomotywę. Zabawne. Nawet histeryczne. Dopóki ogląda się to z widowni, a nie poci na torach. Ponownie sięgnął po kubek i z zaskoczeniem odkrył, że jest prawie pusty. Z lekka nim to wstrząsnęło. Wolał nie myśleć o skutkach działania takiej ilości kawy na pusty żołądek czy system nerwowy. Zmarszczył brwi. Powinien ograniczyć spożycie kofeiny - miał pięćdziesiąt osiem lat, palpitacje serca, podwyższony poziom trójglicerydów i mnóstwo innych chronicznych problemów ze zdrowiem. Trzeba na siebie uważać. Trochę poćwiczyć, zaliczyć jakiś kurs walki ze stresem czy cokolwiek poza wlewaniem w siebie wiader kawy. Z drugiej strony, istniały gorsze nałogi - pieczyste nie mogło bardziej szkodzić od papierosów, alkoholu czy środków uspokajających. Ostatnio słyszał gdzieś, że niektórzy uzależniają się nawet od kropli do nosa. To co, do cholery, nie powodowało nałogu?! Westchnął raz jeszcze, odsunął fotel i wstał, by nalać sobie kolejny kubek kawy. 10 QUIJARRO, BOLIWIA 19 KWIETNIA 2001 Eduardo Guzman był nieco zaskoczony, gdy land rover, którym wieziono go od granicy z Brazylią, skręcił do zapyziałej wioski o nazwie Quijarro, zamiast skierować się na autostradę biegnącą na zachód ku regionowi Chapare. Kiedy jednak jechali przez błotniste koleiny udające uliczki, kierowca wyjaśnił, że chce kupić coś do picia na jednym ze straganów w pobliżu stacji kolejowej. Gdyby Eduardo dowiedział się o tym wcześniej, zaproponowałby postój, zanim minęli posterunek celny w Corumba. W mieście tym było sporo uczciwych restauracji na nadrzecznej promenadzie i można tam było dobrze zjeść oraz wypić coś orzeźwiającego. Choć czekało ich wiele mil jazdy polnymi drogami, kurz i brud skutecznie stłumiły u Guzmana głód i pragnienie, które odczuwał przez ostatnie kilka godzin. Nie tracił jednak dobrego humoru. Wystarczyło wspomnieć wszystko, co zostawił za sobą, poczynając od zdrady tej pieprzonej kurwy. Pracowała równie sprawnie z policją jak z jego fiutem i nakłoniła go do sprzedania trzydziestu kilogramów kokainy swoim "współpracownikom", którzy okazali się tajniakami. Po aresztowaniu spędził trzy dni w jednej celi z obszczanymi pijakami i drobnymi złodziejaszkami. Pocił się przy tym w dzień i w nocy, usiłując przypomnieć sobie wszystko, co powiedział tej małpie o swoich interesach, i zastanawiając się, jakie też zarzuty mu postawią. Dzięki Bogu ktoś w organizacji - choć nie bardzo wiedział, czy to wuj Vicente, czy Harlan DeVane osobiście - załatwił jego zwolnienie. Tego ranka, jeszcze nim się na dobre rozwidniło, przed drzwiami celi pojawili się dwaj policjanci w cywilu, wyprowadzili go cicho i zapakowali do nie oznaczonego samochodu stojącego przed więzieniem w Sao Paulo. Odwieźli go na przejście graniczne z Boliwią, pogawędzili z celnikami oraz strażą graniczną, po czym przekazali kierowcy land rovera - masywnemu mężczyźnie imieniem Ramon, który czekał po drugiej stronie szlabanu. Ledwie Eduardo usiadł obok kierowcy, samochód ruszył i dopiero po drodze Ramon wyjaśnił, że jadą do posiadłości DeVane'a w pobliżu San Borja, gdzie ten czeka z Vicente. Wiadomość zaniepokoiła Eduardo, ale mężczyzna wyjaśnił mu konfidencjonalnym tonem, że trzeba było solidnie opłacić urzędników, by nie wniesiono przeciw niemu oskarżenia, więc szefowie chcą usłyszeć stosowne podziękowanie. Mówił z pewnością siebie i swadą kogoś, kto nie stoi wysoko w hierarchii, ale pracuje bezpośrednio dla szefostwa i w związku z tym jest dobrze poinformowany. Po wszystkim co przeszedł, Eduardo gotów był okazać wdzięczność, nawet jeśli miałby klęczeć, całując kogo trzeba w goły tyłek - o czym nie omieszkał poinformować Ramona. - W życiu tak już jest, że łatwiej się dostać, niż wydostać - skomentował z chichotem kierowca. Skręcili w jakąś boczną uliczkę, przy której stały lepiące się od brudu, trzymające na słowo honoru rudery. Potem skręcili raz jeszcze i ponownie w kolejne, niemal identyczne błotniste szlaki, aż w końcu znaleźli się na wąskiej szutrowej drodze biegnącej między pustymi placami. Eduardo, który dotąd zwracał niewielką uwagę na okolicę, zmarszczył brwi z zaskoczenia. Kierowali się ku bramie, za którą widoczna była niska szara budowla o płaskim dachu, najprawdopodobniej jakiś magazyn. Przy jednej z jego ścian stało sześć lub osiem ciągników siodłowych z naczepami. - Perdoname, donde esta la estacion? - spytał, nie widząc nigdzie stacji kolejowej. Kierowca uśmiechnął się nieznacznie i wskazał w prawo. - Solo al norte de aqui - odparł, zwalniając przed bramą. Guzman spojrzał we wskazanym kierunku, ale nie zobaczył nic poza polem i błotem. Usłyszał, że Ramon opuszcza okno, i spojrzał nań w chwili, gdy ten przejechał kartą magnetyczną przez czytnik bramy. Gdy skrzydła otworzyły się, poczuł pierwszą iskierkę strachu. Kierowca zaparkował kilka jardów przed budynkiem. - Que es estol - spytał Eduardo. - Nie... Błyskawicznym ruchem Ramon sięgnął pod deskę rozdzielczą i wyciągnął pistolet, który musiał być tam przymocowany. - Otwórz drzwi i wysiądź - polecił, mierząc do chłopaka. - Powoli. Osłupiały Eduardo przełknął ślinę. Jeden rzut oka wystarczył, by rozpoznać broń. Był to SIGSauer model P-229 kaliber 40 - standardowe wyposażenie agentów DEA. Pomyślał, że znowu wpadł w ręce policji antynarkotykowej, tym razem amerykańskiej, ale odrzucił tę myśl. Po pierwsze, nie pisnął słowa o interesach ani tajniakom, ani kierowcy, a po drugie, co DEA zyskałaby na całej maskaradzie, skoro złapano go na gorącym uczynku? Znacznie bardziej prawdopodobne było, że Ramon, jeśli w ogóle było to jego prawdziwe imię, pracował dla DeVane'a, ale ostre spojrzenie mężczyzny, szybkość, z jaką sięgnął po broń, oraz jej rodzaj wskazywały, że nie był zwykłym szoferem. DEA i amerykańskie siły specjalne działające w Ameryce Południowej rekrutowały i szkoliły agentów wybranych spośród lokalnych ochotników, którzy znali teren, język i zwyczaje. Po obowiązkowym roku służby agenci ci, a spora ich część miała krewnych zajmujących się handlem narkotykami, często oferowali swe umiejętności i wiedzę o zasadach działania policji antynarkotykowej kartelom, które wcześniej przysięgali zwalczać. Eduardo przeklął swoją głupotę. Wuj był szanowanym zastępcą DeVane'a, więc założył, że to Vicente zorganizował jego uwolnienie. Ale równie dobrze mógł to zrobić sam DeVane. To musiał być DeVane. A co gorsza, nie wyglądało na to, by kierował się chęcią niesienia pomocy. Zbladł i zrobił, co kazał Ramon. Ten obiegł samochód, złapał go za ramię i poprowadził wzdłuż magazynu, wbijając lufę pistoletu w podstawę jego czaszki. Przy metalowej podnoszonej bramie znajdowała się skrzynka interkomu. Mężczyzna wcisnął guzik pod głośnikiem, przedstawił się i odczekał kilka sekund, nie zmieniając położenia broni. Drzwi uniosły się z metalicznym łoskotem i Eduardo, ponaglony pchnięciem lufy, wszedł do środka. Ramon zrobił to samo, a brama opuściła się za nimi. Szli w półmroku. Powietrze było gorące i nieruchome. Rozmieszczone z rzadka żarówki osłonięte metalową siatką raczej podkreślały wszechobecny mrok. Ramon pchnął go do przodu. Kiedy chłopak przyzwyczaił się już do ciemności, dostrzegł dokoła skrzynie na drewnianych paletach. Jak podejrzewał, znajdowali się w magazynie. Był długi na jakieś dwieście stóp, a szeroki na sto. Spojrzał ku wolnej przestrzeni pod ścianą, zobaczył, kto tam na niego czeka, i zaczął się bać. Przy prostym stoliku siedzieli plecami do surowej ściany dwaj mężczyźni. Jednym był Vicente. Drugiego Eduardo nigdy dotąd nie spotkał, ale wystarczająco dobrze znał z licznych opisów, by wiedzieć, że to Harlan DeVane. Po bokach stali ochroniarze uzbrojeni w mini uzi, a przed stolikiem wysoki muskularny mężczyzna z obojętną twarzą - Siegfried Kuhl. - Eduardo - odezwał się miękko DeVane. - Jak się masz? Zapytany próbował odpowiedzieć, ale nie mógł wymyślić niczego sensownego. Pocił się ze strachu na widok grupy mężczyzn i dotyku broni Ramona na swym karku. DeVane złączył dłonie na kolanie prawej nogi, którą założył na lewą. - Wyglądasz na przestraszonego - zauważył. - Boisz się? Guzman wciąż nie mógł wydusić z siebie słowa. Dławiły go przerażenie i mdłości. - Powiedz mi, jeśli się boisz - rzekł Amerykanin. Eduardo znowu otworzył usta, po czym zamknął je i tylko skinął głową. Muszka pistoletu przeczesała mu przy tym włosy na karku. DeVane westchnął. - Coś ci powiem, mój chłopcze. Nie podoba mi się, że tu jestem, i to chyba bardziej niż tobie - oznajmił, nie podnosząc głosu. - Mam wiele spraw i generalnie tak drobne komplikacje, jak wywołana przez ciebie, pozwalam załatwiać innym. Nie mogę być wszędzie, a przywódca musi mieć zaufanie do swoich podwładnych. - Wskazał mężczyznę po swej lewej. - Solidnych ludzi honoru takich jak twój wuj. Eduardo spojrzał na Vicente. Chudy, wysoki mężczyzna po sześćdziesiątce, z wysokim czołem, szopą śnieżnobiałych włosów i pooraną zmarszczkami twarzą, tylko przez chwilę patrzył mu ponuro w oczy. Potem opuścił wzrok. Sposób, w jaki to zrobił, i jego mina spowodowały, że chłopak poczuł, jak uginają się pod nim nogi. - Nie chodzi o to, że twoja sytuacja mnie nie interesuje czy że problem uważam za nieistotny - ciągnął DeVane. - Problemem zresztą nie jest to, że zostałeś aresztowany. Takie rzeczy się zdarzają. W każdym zawodzie popełnia się błędy albo ma się pecha. Bywa też, że konkurencja lub przeciwnik okazują się lepsi, niż się sądziło. To normalne. Rozumiesz, o czym mówię? Eduardo przytaknął. - To dobrze. A skoro przyznałeś się do własnego strachu, powiem ci, co mnie przeraża. - Amerykanin pochylił się lekko do przodu. - Boję się głupich i słabych, ponieważ historia pełna jest przykładów, które potwierdzają, że działania takich właśnie miernot powodowały upadki najsilniejszych. Kiedy ktoś jest tak tępy, że pozwala zwykłej dziwce oszukać się i przekonać do zrobienia interesu z ludźmi, których nie zna i których nawet nie sprawdził, to nie sposób przewidzieć, jakie informacje mógł bezwiednie zdradzić. Ważne czy nie, to bez znaczenia, bo nawet drobiazgi połączone w jedną całość stają się groźne. Dla przykładu, kontaktując się z Vicente, by cię wydostał, postawiłeś go w sytuacji, w której musiał poprosić mnie o przysługę. Z szacunku, jaki żywię do twego wuja, czułem się zobowiązany, więc przekupiłem kogo trzeba. Pieniądze dotarły do urzędasa w magistracie, potem do prokuratora federalnego, a w końcu do policjanta zarządzającego magazynem dowodów. Każdy dostawał coraz mniej, ale robił, co do niego należało, a gdy zginęły narkotyki będące dowodem w twojej sprawie, wypuszczono cię. Pozostały jednak ślady, mój chłopcze. Teraz myślący i zdeterminowany przeciwnik może dzięki nim dojść od ciebie do Vicente, od Vicente do mnie, a ode mnie do policji i w końcu z powrotem do ciebie. Powstała pętla, która teoretycznie może mnie wpędzić w kłopoty... Nadążasz za moim tokiem rozumowania, Eduardo? Zapytany przytaknął. DeVane przyjrzał mu się prawie z namacalną siłą, od której kolana chłopaka zmieniły się w galaretę. - Odpowiedz mi - zażądał DeVane. - Znajdź choć tyle siły. Guzman, chory z przerażenia, spróbował, zdając sobie sprawę, że stoi w przedsionku piekła, więc jeśli jego milczenie zostanie odebrane jako arogancja czy brak wdzięczności, będzie skończony. - Tak... - wychrypiał cicho. - Rozumiem. Amerykanin opadł na oparcie krzesła i ponownie złączył dłonie, wracając do swobodnej pozycji, w jakiej Eduardo pierwszy raz go zobaczył. - To dobrze - rzucił. - W takim razie powinieneś w końcu zrozumieć coś jeszcze. Jestem tu, ponieważ darzę Vicente szacunkiem i wiem, że trudno byłoby mu cię ukarać. Gdyby nie chodziło o niego, cała sprawa nie byłaby warta mojego zachodu. Kazałbym zrobić co trzeba, nie ruszając się z domu, i nie poświęciłbym jej większej uwagi niż mrugnięciu okiem. Po tych słowach zerknął na Kuhla, który odwrócił się częściowo ku niemu. Eduardo był pewien, że między nim a DeVane'em doszło do rozmowy bez słów zakończonej ledwo zauważalnym skinieniem. Kuhl sięgnął prawą ręką do tyłu i odczepił od skórzanego pasa wiszącą na biodrze policyjną pałkę. Chłopak spojrzał na siedzących, lecz DeVane przyglądał się z zainteresowaniem swoim dłoniom, a Vicente wciąż uporczywie wpatrywał się w stół. Kuhl zbliżył się, zaciskając dłoń na pałce. - Proszę. - Eduardo cofnął się i oparł o potężne ciało Ramona. - Błagam! Kuhl dopadł go moment później. Ledwie nieszczęsny handlarz zdołał unieść ręce w obronnym geście, precyzyjny cios pałki zakończył się głośnym trzaskiem, z którym kości dłoni oddzieliły się od przedramienia. Kuhl błyskawicznie zadał kolejny cios, trafiając między szyję a obojczyk. Obrócił pałkę płynnym ruchem i tym razem trafił w żołądek. Eduardo osunął się na kolana i zwymiotował. Kuhl uderzył jeszcze trzy razy - najpierw złamał ofierze nos, a dwa kolejne ciosy wymierzył w potylicę. Mężczyzna zwinął się w kłębek. Krew ze zmiażdżonego nosa wypływała na betonową podłogę. Nad sobą widział rozmazaną sylwetkę Kuhla trzymającego uniesioną pionowo pałkę. Najemnik przekręcił rękojeść, wyszarpnął ją krótkim ruchem i wydobył z wnętrza pałki długie, proste ostrze. Przez chwilę stał nieruchomo z nożem w prawej, a pałką-pochwą w lewej i sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar dobić leżącego. Zamiast tego odwrócił się i podał broń komuś, kto podszedł do niego. Eduardo obrócił lekko głowę i przez mgłę bólu zobaczył, kto zbliżył się do Kuhla. Jęknął. Przez chwilę Vicente przyglądał się ze smutkiem bratankowi, a potem przyklęknął i wprawnym ruchem podciął mu gardło, zadając coup de grace. Eduardo zadygotał w agonii, zacharczał i padł martwy. Vicente wstał, oddał nóż Kuhlowi, odwrócił się do DeVane'a i skłonił lekko. - Żałuję twej straty, drogi przyjacielu - powiedział cicho Amerykanin. Vicente raz jeszcze skinął głową, ale pozostał na miejscu. DeVane wstał i polecił Kuhlowi: - Odwieź Vicente i przyślij ekipę, żeby uprzątnęła podłogę. Albańczycy dotrzymali słowa, więc musimy przedyskutować kilka ważnych spraw. 11 SANJOSE, KALIFORNIA 19 KWIETNIA 2001 - Jakieś wieści o Rolliem? - spytał na wstępie Gordian. - Wciąż jest na intensywnej terapii, ale jego stan nieznacznie się poprawił - poinformował go Nimec. - Lekarze są do brej myśli, a Rollie odzyskał przytomność i jak słyszałem, zdążył im już zagrać na nerwach. - Czym? - Lawiną pytań. - To dobry znak. - I żądaniem, by znaleźli mu czarnego stetsona. - Jeszcze lepiej. - Też tak myślę. - Czy ktoś może mi wyjaśnić, o co chodzi z tym stetsonem? - spytała Megan. Gordian spojrzał na nią. - W Wietnamie Thibodeau współpracował z 1. Dywizją Kawalerii Powietrznej, od której jego jednostka przejęła pewne zwyczaje. Jednym z nich było noszenie stetsonów w czasie dekoracji i innych uroczystości. Jeśli się nie mylę, zwyczaj przetrwał do dziś - wyjaśnił z lekkim uśmiechem. - Aha, czyli uważa, że jest okazja do celebry - oceniła. Gordian przytaknął bez słowa. Siedzieli w podziemnej sali konferencyjnej w kwaterze głównej holdingu. Pomieszczenie wyglądało jak każda inna sala konferencyjna w budynku - wełniany dywan, owalny stół, sufitowe, nie męczące oczu oświetlenie - natomiast różniło się zasadniczo kilkoma istotnymi szczegółami. Dla niewielu pracowników, którzy mieli do niego dostęp, najbardziej widoczne były elektroniczne ekrany przy wejściu. Oprócz otwarcia uruchamianego głosem zamka szyfrowego każdy musiał przyłożyć dłoń do skanera linii papilarnych i spojrzeć w obiektyw innego, sprawdzającego wzór siatkówki. W środku uderzał brak okien. Najistotniejsze różnice nie były jednak widoczne i polegały na połączeniu najnowszych technik antypodsłuchowych z projektem i budową sali. W półmetrowych betonowych ścianach zainstalowano panele dźwiękochłonne. Mury wzmocniono stalowymi wspornikami, na których umieszczono generatory białego szumu i inne nowoczesne systemy zagłuszające, które miały uniemożliwić podsłuch elektroniczny rozmów oraz sygnałów urządzeń. Ochrona dwa razy w tygodniu sprawdzała salę oraz kontrolowała za pomocą analizy spektralnej i promieni rentgenowskich wnoszone do niej telefony, komputery i sprzęt audiowizualny, poszukując urządzeń podsłuchowych. Ponieważ techniki szpiegowskie rozwijały się w zawrotnym tempie, nie sposób było upierać się, że istnieją na Ziemi jakiekolwiek pomieszczenia zabezpieczone przed "wśniuchami", jak Vince Scull zwykł określać "wścibskich niuchaczy". W każdym razie salę zabezpieczono tak dobrze, jak tylko pozwalały na to najnowsze technologie. Aktualnie przebywały w niej tylko trzy osoby: Gordian, Nimec i Megan Breen, a tematem spotkania była sytuacja w Brazylii. - Lekarze wspomnieli może, jakie pytania zadaje Thibodeau? - spytał szef UpLink. - Nie, ale Cody to zrobił, bo to z nim chce rozmawiać Rollie i kilkakrotnie postawił na swoim - odparł Nimec. - Takie, jakich należało się spodziewać. Kto, co i dlaczego. No i skąd napastnicy tyle wiedzieli o ochronie oraz lokalizacji obiektów. - Odpowiedź na to ostatnie jest boleśnie oczywista: Zdrajca - podsumowała Megan. - Albo zdrajcy - poprawił ją Nimec. - Może zresztą nie zdrajca, lecz specjalnie umieszczony agent. - Macie już jakichś podejrzanych? - Skądże. I nie spodziewam się, żebyśmy mieli w najbliższym czasie. - Nimec skrzywił się z niesmakiem. - Nie ma żadnych śladów prób włamania do baz danych czy grzebania w programie, a informacje, którymi dysponowali, nie wymagają pomocy osoby o wysokim stopniu dostępu. Większość pracowników orientuje się, jak działa ochrona, choćby dlatego, że byli świadkami ćwiczeń. Zatrudniamy tam ponad tysiąc osób w administracji, produkcji, obsłudze, warsztatach i w kuchni. Każda z nich mogła dostarczyć te informacje, więc musimy sprawdzić wszystkich. - Oraz cały kontyngent Miecza, który przewinął się przez te zakłady - dodała Megan. - Zgadza się - przyznał Nimec. - Nie można ich pominąć. - Wnioski i wrażenia? - Gordian przyjrzał się kolejno obojgu. - Napastnicy byli dobrze wyszkoleni, dobrze zorganizowani i doskonale uzbrojeni - stwierdził Nimec. - Kierował nimi ktoś z wyobraźnią, bo ataku z powietrza nie braliśmy w ogóle pod uwagę, a doskonale skoordynowano go z uderzeniem z ziemi. Francuski zintegrowany system uzbrojenia stanowi odpowiednik naszego Land Warriora i wciąż jest testowany. Spadochroniarze, którzy zniszczyli robota, wykorzystali trudną technikę skoku zwaną HAHO. Powtarzam raz jeszcze: akcja wymagała doświadczenia, umiejętności i sprzętu, a to nasuwa skojarzenia z siłami specjalnymi. W porównaniu z nimi terroryści, którzy kilka lat temu zaatakowali nas w Rosji, to niegroźni amatorzy. - Zakładam, że żaden z jeńców nie powiedział, kto ich wynajął? - Po pierwsze, nie wiedzieli. Zleceniodawcę znał jedynie dowódca, który nam uciekł. Podobno nazywa się Kuhl, ale wszyscy używali fałszywych imion czy nazwisk, więc trudno powiedzieć. Sprawdzamy go. Po drugie, nie zdołaliśmy z nich za dużo wydusić, bo policja federalna zgarnęła wszystkich w niecałą godzinę po tym, jak zawiadomiliśmy ją o ataku - od parła Megan. - Jak na Brazylię to cud szybkości. - Tak się spodziewałem. Próbowaliście dowiedzieć się cze goś oficjalnie od żandarmerii? - Kilkakrotnie, ale nie palą się do współpracy. Nikt z tych, z którymi udało się nam skontaktować, nie był nawet pewien, gdzie są przetrzymywani więźniowie. - I założę się, że już o nich nie usłyszymy. - Nimec potarł kciukiem palec wskazujący w uniwersalnym geście liczenia banknotów. - Ktokolwiek stoi za tą akcją, na pewno nie cierpi na brak gotówki. A w Brazylii można kupić każdego. Tym razem zarobią gliniarze, sędziowie i żandarmi, więc od nich niczego się nie dowiemy. - Mamy własne źródła informacji. Ten konwój musiał skądś wyruszyć. A owo miejsce nie mogło się znajdować zbyt daleko od zakładów. - Trafnie to ująłeś, tylko że wokół są setki mil dziczy. To Mato Grosso. Jeśli ma się doświadczenie, można tam ukryć sporą armię wraz z bazą - ocenił Nimec. - A ci ludzie doświadczenia mają aż za dużo. Gordian pomasował kark. - Oni mają doświadczenie i potrafią się ukrywać, my mamy Hawkeye - przypomniał. - Niech rozejrzą się po okolicy i zobaczymy, co jest ważniejsze. - Właśnie miałem to zaproponować - ucieszył się Nimec. - Gdy tylko znajdę się w Brazylii, polecę przesunąć satelitę na nową orbitę. Szef UpLink potrząsnął głową. - Możesz to zrobić z tutejszej stacji naziemnej, Pete - powiedział spokojnie. - Pewnie, że mogę, ale skoro Rollie jest wyłączony z akcji, ktoś musi przejąć jego obowiązki... - Całkowicie się z tobą zgadzam - przerwał mu Gordian. - Teraz jednak wolałbym cię mieć na Florydzie jako doradcę przy zespole dochodzeniowym. Nimec przyjrzał mu się podejrzliwie. - Sądziłem, że wymusiłeś na nich, aby zespołem kierowała Annie Caulfield. - Wymusiłem. I mam całkowite zaufanie do jej zdolności przywódczych. - A mimo to chcesz, żebym miał na wszystko oko? - Chcę, żebyś informował mnie o rozwoju wydarzeń. W NASA jest sporo osób, którym nie spodoba się nagłe wyniesienie Annie, że się tak wyrażę. Chcę mieć na miejscu kogoś, na kogo będzie mogła liczyć, jeśli napotka problemy. - Z marszu mogę wymienić z dziesięć osób z firmy, które nadają się do tego równie dobrze jak ja - zauważył Nimec. - Ale nie mają twojego doświadczenia w rozpoznawaniu aktów sabotażu - skomentował Gordian. - Mam nadzieję, że nie okaże się ono niezbędne, ale musimy być na to przygotowani. I to jest trzeci powód, dla którego chcę, żebyś poleciał na przylądek Canaveral. Przez moment panowała martwa cisza. Nimec przetrawiał to, co właśnie usłyszał, a stanowcza mina Gordiana wskazywała, że dalsza dyskusja na ten temat jest bezcelowa. Obojętne, czy mu się to podoba czy nie, i tak poleci na Florydę. Poza tym nie mógł wysunąć logicznych kontrargumentów: wszystko, co Gord powiedział, miało sens. Oprócz logiki i sensu chodziło o coś jeszcze - o spłacenie długu za Malezję. Nimec był pewien, że stanowisko Gordiana wynika w znacznej mierze z niepokoju o to, by nie powtórzyła się zabawa w Indian i kowbojów, w jaką przekształciło się ubiegłoroczne nieautoryzowane śledztwo Maxa Blackburna dotyczące Monolith Technologies. Wciąż pamiętał, co Gord wówczas powiedział. Kiedy dowiedział się o wszystkim, oczywiste już było, że Max ma kłopoty, choć nikt jeszcze nie przypuszczał, jak poważne. W każdym razie Blackburn zniknął i Nimec musiał poprosić szefa o oficjalną zgodę na poszukiwania. Komentarz Gordiana wrył mu się w pamięć: "Nie mogę pojąć, jak mogłeś wziąć udział w czymś tak nierozważnym, Pete. Zupełnie nie mogę tego pojąć... A wy dwaj, zamiast przyjść z tymi podejrzeniami do mnie, wplątaliście się w awanturę, przez którą z łatwością mogliśmy wpaść w wielkie bagno. Zresztą z tego, co mówisz, wynika, że już w nie wpadliśmy". Nimec westchnął. Może nie wpadli w nie, ale Max zginął, a on sam w znacznej mierze ponosił za to odpowiedzialność. Może nadszedł czas spłacania długu... - A kogo planujesz wysłać do Mato Grosso? - spytał. Znowu zapadła cisza. Megan poruszyła się niespokojnie. - Gord poprosił mnie, żebym tam poleciała - przyznała. Nimec spojrzał na nią z wyrzutem. - Przepraszam. - Spuściła na moment oczy. - Powinnam ci wcześniej powiedzieć. Nie odezwał się. - Jeszcze jedno, Pete. - Gordian przerwał zapadającą po nownie ciszę. - Tom Ricci odezwał się? Nie możemy sobie po zwolić na długie czekanie. - Dziś rano zostawił mi wiadomość. Planowałem oddzwonić do niego po powrocie do biura. - Nie wiesz, na co się zdecydował? Nimec potrząsnął głową. - Powiedział tylko, że chce ze mną porozmawiać. - Rozumiem - mruknął Gordian. Megan wygładziła spódnicę. - To musi być jakaś męska sprawa - oceniła półgłosem. Gordian spojrzał na nią, unosząc brwi. - Nie rozmawiałaś ostatnio przypadkiem z moją żoną? - spytał. - Nie, a dlaczego pytasz? Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, nim podrapał się za uchem i odparł: - Tak sobie. To nic ważnego. 12 PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 21 KWIETNIA 2001 Annie Caulfield tak często zmuszona była występować w roli rzecznika prasowego NASA, że nabrała do tego filozoficznego dystansu. Był to nieprzyjemny obowiązek, którego sekret polegał na tym, by nie dać po sobie poznać, że tak właśnie się go traktuje. Obiektyw był nieubłagany: zdradzanie niechęci postrzegano jako drażliwość i robienie uników, co z kolei prowadziło do wniosku, że ma się coś do ukrycia. A jeśli dziennikarze doszli do takiej konkluzji, nie dawali człowiekowi chwili spokoju. Nie należało również zachowywać się zbyt swobodnie wobec reporterów, wówczas bowiem widzowie odbierali rzecznika jako kolejnego egoistycznego kłamcę, który jest w zmowie z mediami i ma na względzie tylko popularność i osobiste korzyści. Być może taka osoba chciała zmienić zawód albo dorabiać jako konsultant - jakkolwiek było, dogadała się i brała udział w oszukiwaniu normalnego człowieka. Trzeba więc było za wszelką cenę stwarzać wrażenie, że robi się wszystko, by widzowie mający prawo do rzetelnych informacji takie właśnie otrzymywali, i nienachalnie budować dobry wizerunek agencji. Rzecznik musiał uczciwie tłumaczyć podawane fakty i do znudzenia powtarzać, że nie można wszystkiego wyjaśnić, skoro nie sposób podać nic innego do wiadomości. Jeśli w dodatku wierzyło się w swoje słowa, osiągało się ideał. Annie tak właśnie podchodziła do tego obowiązku. Po części był rytuałem, po części zaś przedstawieniem, tyle że przedstawienia mogły być uczciwe lub nie, a rytuały czytelne lub mącące obraz. Annie starała się najlepiej jak potrafiła, by jej wystąpienia były zarówno uczciwe, jak i czytelne. Biorąc pod uwagę zwyczaje dziennikarzy, przypominało to często balansowanie na linie, w trakcie którego jej opanowanie i uprzejmość poddawane były ciężkim próbom. Dzień po przyjęciu propozycji kierowania zespołem dochodzeniowym jej twarz można było zobaczyć we wszystkich lokalnych i ogólnokrajowych programach informacyjnych. Poza tym pojawiła się w dwóch,z trzech porannych programów publicystycznych przeprowadzających wywiady za pośrednictwem satelity, poprowadziła pierwszą z serii zaplanowanych popołudniowych konferencji prasowych w budynku NASA oraz była najważniejszym gościem najwyżej notowanego wieczornego programu informacyjnego, któremu udzieliła wywiadu spoza studia. Pierwszym wystąpieniem była pięciominutowa rozmowa z Garym Jakośmutam, tym samym, który wymusił na niej wywiad tuż przed startem promu. Gary miał trzydzieści kilka lat, cukierkowatą urodę, opływający miodem głos oraz talent do sprowadzania konwersacji o wojnach, katastrofach i najnowszych plotkach ze świata showbiznesu do jednolitej papki, którą dawało się doskonale przełknąć z poranną kawą. Dzięki temu regularnie wygrywał w rankingach Nielsen National Television Index. Choć był oportunistą, Annie nawet go lubiła, co stanowiło wyjątek od reguły. Nie dała się jednak zwieść pozorom - był znacznie inteligentniejszy, niż mogło na to wskazywać jego zachowanie. - Doceniamy fakt, że znalazła pani czas na tę rozmowę, pani Caulfield - zagaił, wczuwając się w rolę. - W imieniu własnym, ekipy wiadomości oraz naszych widzów chciałbym złożyć kondolencje NASA i rodzinie Jamesa Rowlanda. Myślami jesteśmy z wami. - Dziękuję, Gary. Wsparcie opinii publicznej wiele dla nas znaczy i bardzo pomogło żonie i córce Jima. - Może nam pani powiedzieć, jakie odczucia wywołała w pani ta tragedia? Wiem, że pani i pułkownik Rowland byliście bliskimi przyjaciółmi i współpracownikami. Zmusiła się, by odpowiedzieć spokojnie, mając nadzieję, że reporter porzuci ten bolesny temat. - Cóż... jak każdemu, kto stracił kogoś bliskiego, trudno mi opisać te uczucia. Śmierć Jima wstrząsnęła wszystkimi, którzy go znali. Był wielką osobowością, więc trudno uwierzyć, że już go nie ma. Zawsze będziemy o nim pamiętać i zawsze będzie nam go brakowało. - Odbyliście wspólnie kilka lotów w kosmos, prawda? - Tak. - Czy kiedykolwiek rozmawialiście o tym, że coś może się wam stać? W końcu to wysoce niebezpieczny zawód. Już miała ochotę go udusić, ale odparła spokojnie: - Nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali. Wydaje mi się, że każdy astronauta uważa się za kogoś uprzywilejowanego... wybrańca, który mógł polecieć w kosmos. Naturalnie, zdajemy sobie sprawę, że coś może się nie udać, że może nastąpić awaria, i staramy się przygotować na to podczas szkolenia. Jestem pewna, że tylko dzięki takiemu właśnie treningowi reszta załogi wyszła bez szwanku z katastrofy. Nie możemy jednak pozwolić sobie na zamartwianie się ryzykiem zawodowym, podobnie jak nie mogą tego robić każdego dnia strażacy czy policjanci. - Naturalnie, rozumiem. Sądzę też, że to jeden z głównych powodów, dla których astronauci uważani są za niemal mitycznych bohaterów przez tych z nas, którzy mogą obejrzeć gwiazdy jedynie z Ziemi i śnić o tym, by obejrzeć Ziemię z gwiazd. Annie uśmiechnęła się uprzejmie, choć nie zrozumiała ani słowa z tego, co usłyszała. Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na ten bełkot, ale Gary Jakośmutam nie oczekiwał odpowiedzi. - Została pani kierownikiem zespołu dochodzeniowego mającego wyjaśnić przyczyny katastrofy Oriona. Co zamierza pani zrobić, by jak najszybciej ustalić powody wtorkowego nieszczęścia? - spytał. Podziękowała mu w duchu, że wreszcie przeszedł do rzeczy. - W tej chwili najważniejsze jest skompletowanie zespołu, który zbada ślady mogące doprowadzić nas do przyczyny tragedii. Każde śledztwo oparte na kryminalistycznym badaniu szczątków jest z założenia procesem eliminacji, a to wymaga starannego zbadania pozostałości po Orionie. - Możemy więc założyć, że pani zespół będzie się składał z personelu NASA? - Jak stwierdziliśmy w pierwszym oświadczeniu dla prasy, jesteśmy zdecydowani korzystać z pomocy ekspertów tak z agencji, jak i spoza niej i... - Kiedy mówi pani o ekspertach spoza NASA, zastanawiam się, skąd mogą pochodzić, jako że wydarzenie to nie jest pierwszą katastrofą pojazdu kosmicznego. Choć na szczęście poza Apollo 10 i Challengerem inne nie przychodzą mi do głowy. Z całym naciskiem chciałbym powtórzyć: "na szczęście". - Rozumiem twoje obawy, Gary, ale mogę cię zapewnić, że wyciągnęliśmy wiele wniosków z wypadków, o których wspomniałeś. Sporo osób, które wówczas pomogły nam ustalić, co się dokładnie wydarzyło, wciąż udziela konsultacji i będziemy korzystali z ich pomocy. Zresztą część z nich weszła już do naszego zespołu. Poza tym choć prom kosmiczny jest unikatowym i niezwykle nowoczesnym pojazdem, wiele jego systemów i podsystemów działa na tych samych zasadach co urządzenia używane we współczesnych samolotach. Dzięki temu mamy do dyspozycji rzeszę specjalistów z lotnictwa cywilnego i organizacji rządowych, którzy mogą służyć olbrzymią pomocą. - Czy to oznacza, że Federalna Administracja Lotnictwa Cywilnego oraz Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu będą uczestniczyły w dochodzeniu? Annie omal nie zemdlała z wrażenia - Gary wymienił właśnie jednym tchem dwie agencje, którym nikt, ale to nikt nie ufał. Lepiej już byłoby, gdyby spytał, czy do zespołu wejdą byli agenci KGB lub hydraulicy obsługujący Biały Dom w czasach Nixona. - Aby dojść do prawdy, będziemy współpracować z najrozmaitszymi organizacjami, toteż może się zdarzyć, że reprezentanci wymienionych przez ciebie agencji znajdą się w naszym zespole. Jednak muszę podkreślić, że mamy już wielu specjalistów z przemysłu lotniczego i lotnictwa prywatnego, którzy zaoferowali nam swoje usługi. Na pewno w pierwszej kolejności skorzystamy z ich doświadczeń. Dla mnie najważniejsze jest wykonanie zadania i w tym celu gotowa jestem zaangażować każdego, kto może pomóc, bez względu na to, jakie ta osoba miałaby powiązania. Gary umilkł na chwilę. Choć Annie spoglądała prosto w kamerę, nie mając do dyspozycji monitora, na którym mogłaby widzieć rozmówcę, gotowa była się założyć, że właśnie otrzymuje on dodatkowe instrukcje od reżysera. W następnym momencie jej podejrzenia potwierdziły się. - Właśnie poinformowano mnie, że nasz czas dobiega końca - odezwał się Gary. - A więc ostatnie pytanie. Dowiedzieliśmy się z rozmaitych źródeł o włamaniu do zakładów UpLink International w Brazylii, gdzie wytwarzane są ważne elementy międzynarodowej stacji kosmicznej. Kilka relacji wskazuje na duży, zorganizowany atak zbrojny w wojskowym stylu. Czy może nam pani powiedzieć coś na ten temat? Annie obiecała sobie w duchu, że przy pierwszej okazji policzy się z nim za tę woltę. Ponieważ jednak przekazano jej bardziej streszczenie niż opis tego, co zaszło w Brazylii, nawet gdyby chciała, nie mogła konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. Jeśli będzie miała szczęście, może dowie się czegoś więcej przed dziennikarzami... - Prawdę mówiąc, od chwili gdy zostałam szefem zespołu dochodzeniowego, tylko raz rozmawiałam z Rogerem Gordianem i nie miałam okazji przedyskutować tej kwestii... - Może pani potwierdzić, że doszło do takiego ataku? - Było włamanie, jak to ująłeś. Ten termin dobrze opisuje ów incydent. Sytuację błyskawicznie opanowała ochrona zakładów należąca do UpLink. To wszystko, co wiem na ten temat, ale zamierzam skontaktować się z panem Gordianem dziś lub jutro, a wtedy, mam nadzieję, uzyskam dodatkowe informacje, którymi podzielę się z widzami przy pierwszej sposobności. - Wie pani może, jakie siły zaatakowały zakłady, o co chodziło napastnikom albo kto ich wynajął? - Nie. Chciałabym powiedzieć ci więcej, Gary, ale wszyscy muszą wykazać trochę cierpliwości. - Mimo to muszę zapytać o coś jeszcze. Oba incydenty wydarzyły się niemal jednocześnie, a ładunkiem Oriona był moduł laboratoryjny stacji kosmicznej. Czy w związku z tym bierzecie pod uwagę fakt, że może istnieć związek między katastrofą promu i atakiem w Brazylii? - Nic mi o tym nie wiadomo i nie sądzę, aby rozsądne było wysnuwanie takich wniosków na tak wczesnym etapie. NASA i UpLink ściśle ze sobą współpracują i na pewno będziemy uważnie śledzić rozwój wydarzeń w Mato Grosso, które mogą mieć wpływ na program budowy stacji. Zamierzam informować na bieżąco prasę o wszystkim, czego się dowiemy, naturalnie z zastrzeżeniem, że nie podam żadnych szczegółów, które mogłyby narazić na niebezpieczeństwo przebywających za granicą pracowników UpLink. - Jak rozumiem, nie obawia się pani, że Roger Gordian mógłby zawiesić swoje operacje w Brazylii? Jeśli informacje, które otrzymaliśmy stamtąd, okażą się prawdziwe. Pytanie całkowicie ją zaskoczyło, jako że nikt nawet o tym nie wspomniał, a jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić do dziennikarskiego nawyku brania faktów z powietrza, jeśli tylko pasowały do stworzonego przez reporterów obrazu wydarzeń. - Nie. I nie słyszałam absolutnie nic, co mogłoby wskazywać, że rozważa taką możliwość. Znowu zapadła cisza. - Niestety, otrzymałem sygnał, że musimy kończyć - odezwał się Gary. - Pora już na nasz codzienny program Utrzymuj trawnik zielony i obrobiony. Proszę przyjąć nasze modlitwy i życzenia sukcesu w śledztwie. Mam też nadzieję, że spotkamy się wkrótce, by poznać jego postępy. - Dziękuję, Gary. Jestem tego pewna - zakończyła i gdy wyłączono kamerę, odetchnęła z ulgą. Dopiero w trakcie popołudniowej konferencji prasowej na żywo Annie odkryła, co wymyślili dziennikarze i jaką wersję rozwoju wydarzeń uznali za najważniejszą. Przygotowywano do niej odbiorców przez cały dzień, stopniowo wplatając jedyną właściwą interpretację między inne informacje, aż w końcu zaczęła żyć własnym życiem. Ledwie Annie skończyła czytać oświadczenie i ogłosiła, że będzie odpowiadać na pytania, z pierwszego rzędu foteli poderwał się reporter Associated Press. Trzymał rękę w górze i zachowywał się niczym zdesperowany przedszkolak, który pragnie natychmiast biec do ubikacji. - Dziś rano w programie ogólnokrajowym mówiła pani o zamknięciu przez Rogera Gordiana brazylijskich zakładów produkujących elementy międzynarodowej stacji kosmicznej, co miało nastąpić w wyniku ataku partyzantów. Czy mogłaby pani szerzej omówić ten temat? - Jak oświadczyłam wcześniej, nie słyszałam nic, co wskazywałoby, że mają zostać zamknięte. Poza tym muszę podkreślić, że określenie napastników mianem "partyzantów" jest jeśli nie błędne, to na pewno przedwczesne... - Ale potwierdziła pani, że doszło do włamania, prawda? - Owszem, ale określenia tego użył prowadzący program. Ja zajmuję się śledztwem dotyczącym katastrofy Oriona i na tym chciałabym się skupić. Przed chwilą wyjaśniłam, że w celu zrekonstruowania pojazdu szczątki promu zostały przewiezione ze stanowiska startowego do montowni na Florydzie. Cały dzień zajmowałam się koordynacją tej operacji oraz określeniem zasad prowadzenia dochodzenia i ostatecznym doborem członków zespołu. Jak również informowaniem prasy o tym, co robimy - odparła zdecydowanie i wskazała Allena Murdocka z "Washington Post". - Nawiążę do pytania mojego kolegi. Gdy zapytano panią, czy wydarzenia w Brazylii mogą mieć związek z katastrofą Oriona, powiedziała pani, że nic jej o tym nie wiadomo, ale nie odrzuciła tej możliwości. Czy oznacza to, że mogą to być powiązane ze sobą akty sabotażu? A jeżeli tak, to kto według pani może być za nie odpowiedzialny? - Nie sądzę, by komukolwiek potrzebna była zabawa w słowa. To że nic mi nie wiadomo, oznacza dokładnie to, że... - Ale doskonale wiadomo, że Roger Gordian od wielu lat jest propagatorem i głównym źródłem finansowania międzynarodowej stacji kosmicznej. Jeśli informacje dotyczące zamknięcia zakładów w Brazylii okażą się prawdziwe, czy nie można założyć, że decyzja ta spowodowana była poważnym zagrożeniem jego pracowników? Tryb warunkowy panoszył się w tej wypowiedzi bez opamiętania. - Zadał pan jednocześnie kilka pytań. Wszystkie one są hipotetyczne, a ja wolałabym się trzymać faktów. Nie mam pojęcia, skąd wziął się pomysł opuszczenia przez UpLink zakładów w Brazylii, ale wydaje mi się, że jest to przypuszczenie oparte na niezrozumieniu tego, co zostało powiedziane rano. Jestem przekonana, że wszyscy zgodzicie się ze mną, iż ciągnięcie takich bezpodstawnych rozważań doprowadzi jedynie do poważnego zamieszania. Następny proszę! Wybrała nie znaną sobie kobietę. Identyfikator informował, że nazywa się Martha Eumans i pracuje dla CNBC. Annie miała nadzieję, że dziennikarka spyta ją o coś rozsądniejszego i nie będzie tak wojownicza. - Jeśli UpLink, z jakichkolwiek powodów, zdecyduje się wycofać swoje poparcie dla programu międzynarodowej stacji kosmicznej, to jak bardzo zaważy to na przyszłości tego wielkiego projektu? To by było na tyle, jeśli chodzi o nadzieję. I tak upłynęło kolejne, długie jak wieczność trzydzieści minut... - Wiem, że to dla ciebie trudne chwile, Annie, ale muszę powiedzieć, że wyglądasz wspaniale. - To miło z twojej strony, Mac. Mac, czyli McCauley Stokes, był po sześćdziesiątce i od lat prowadził jeden z najpopularniejszych programów publicystycznych w sieci kablowej. W swoich wywiadach zawsze zwracał się do rozmówcy per ty, mówił prostym językiem i grał prostodusznego Teksańczyka. W tym ostatnim pomagały mu dziesięciogalonowy kapelusz o szerokim rondzie, złota spinka do krawata i nie kończący się łańcuch dwudziestoparoletnich, rozbudowanych silikonem żon. Kowbojska spuścizna była, ma się rozumieć, równie naturalna, jak imponujące popiersie aktualnej żony. Choć rzeczywiście urodził się w Teksasie, jego rodzice byli trzecim pokoleniem beneficjantów rodowej fortuny naftowej i czym prędzej wyemigrowali na łono błękitnokrwistej społeczności zamieszkującej Greenwich w Connecticut. Miał wtedy cztery lata i reszta dzieciństwa upłynęła mu w pełnym rozpieszczenia zbytku, a konia widział z bliska, gdy oglądał lokalne rozgrywki polo. Potem były najlepsze prywatne szkoły i dopiero znacznie później powstała poza prostego człowieka. - To nie jest zwykły komplement, Annie. Naprawdę jesteś godną podziwu kobietą, pod wieloma względami. Rozmowa z tobą to dla faceta czysta przyjemność... - Dotknął ronda kapelusza. - Zanim zajmiemy się Orionem, powiedz, co się u ciebie zmieniło. Ostatni raz widzieliśmy się, gdy wróciłaś po sześciu tygodniach pobytu w kosmosie, pamiętasz? Było to, zdaje się, pod koniec 1999? - Zgadza się, Mac. Po moim trzecim i ostatnim locie. - Potem, jak wiemy, straciłaś męża. Miał na imię Mark. Powoli nabrała i wypuściła powietrze, spoglądając w monitor zainstalowany przez ekipę techniczną. - To prawda. Mark zmarł ponad rok temu. - Takiej kobiecie jak ty, z dwójką dzieci i wysokooktanową karierą, musi być trudno prowadzić aktywne życie towarzyskie. Spotykasz się z kimś od śmierci Marka? Tym razem przerwa była dłuższa. - Moje zawodowe i macierzyńskie obowiązki wypełniają mi cały czas i są moją prywatną sprawą, Mac. Na nic więcej nie mam ochoty. - Ale dama z twoją urodą, rozumem i klasą, że o reszcie nie wspomnę, musi wprost oganiać się od młodych byczków bodących się zawzięcie o... Annie miała dość. - Przepraszam, Mac, ale jestem pewna, że twoich widzów bardziej interesują postępy śledztwa dotyczącego przyczyn katastrofy Oriona. - W takim razie już trzymam język za zębami i oddaję ci głos. Zacznijmy od tego, jak NASA chce przekonać Rogera Gordiana, żeby nie wycofywał się z Brazylii. Miejsce, w którym przyszedł na świat, stało się teraz miejscem jego sekcji. O dziewiątej trzydzieści wieczorem - godzinę po tym, jak wzięła udział w programie McCauley Stokes Live zakończonym przez gospodarza obleśnym mrugnięciem - Annie stała samotnie w olbrzymiej montowni Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F. Kennedy'ego. Na szczęście nie miała już w planach żadnych wywiadów i mogła powrócić myślami do tego, co było naprawdę ważne. Hala montażu promów, bo tak oficjalnie nazywano montownię, zajmowała osiem akrów północnego krańca przylądka Canaveral i miała pięćset dwadzieścia pięć stóp wysokości. Było to jedyne miejsce w całych Stanach Zjednoczonych zdolne pomieścić prom kosmiczny wraz z rakietami na paliwo stałe i zewnętrznym zbiornikiem ustawione pionowo na specjalnym rusztowaniu. Ponad miesiąc temu jeden z dwóch należących do centrum potężnych ciągników przetransportował prom na oddalone o trzy i pół mili stanowisko startowe 39A. Zajęło mu to pięć godzin, przy zużyciu stu pięćdziesięciu galonów ropy na minutę. Ten sam ciągnik z naczepą dostarczył dziś szczątki promu do montowni. Personel NASA, obserwujący jego dostojny przejazd, miał nieodparte wrażenie, że uczestniczy w pogrzebie olbrzyma. Teraz poskręcane, stopione i osmolone elementy leżały na podłodze, śmierdząc dymem, spalonym paliwem i stopionym plastikiem. Klimatyzacja nie radziła sobie z przykrym, ostrym zapachem - osiadał w nosie Annie i drażnił gardło, wywołując kaszel i irytację. Nie miała pojęcia, dlaczego przyjechała tu należącym do UpLink saabem, zamiast wracać prosto do dzieci pozostających pod opieką opiekunki sprowadzonej z Houston dzięki uprzejmości Rogera Gordiana. Zadzwoniła ze studia do mieszkania, informując, że będzie przynajmniej godzinę później, ale nie potrafiła powiedzieć, dlaczego zjawiła się właśnie tu. Była na przylądku zaledwie tydzień temu, gdy prom był jeszcze majestatycznym statkiem kosmicznym. Jim Rowland żartował jak zwykle, wskazując swój marchewkowy strój, i uśmiechał się ze srebrnego autobusu wiozącego go na stanowisko startowe, a nikt nie traktował nazwy Orion jako synonimu tragedii i niepowetowanej straty. Terra nos respuet. Nikt nie musiał jej przypominać, że nie jest tu na darmowych wakacjach. Aż nazbyt dobrze pamiętała o powodach swej obecności na Florydzie. Rozejrzała się po rozległej podłodze, marszcząc z namysłem brwi. W kącikach jej ust pojawiły się głębokie bruzdy. Gdyby wybuch nastąpił choć kilka sekund po starcie, szczątki byłyby rozsiane na dnie Atlantyku, a zebranie ich stałoby się długotrwałym i żmudnym procesem. Wymagałoby użycia dziesiątków statków ratowniczych i pracy setek nurków. Ponieważ jednak ogień pojawił się przed startem, udało się zebrać niemal wszystkie pozostałości, nawet te najmniejsze, wciąż jeszcze nie zidentyfikowane. Wszystko, aż do gigantycznych trzpieni i dużych fragmentów powierzchni skrzydeł oraz kadłuba promu, zostało oznaczone i zniesione tu niczym szczątki nieboszczyka czekające na oględziny koronera. Sama nie wiedziała, co czuje - wdzięczność czy może zachętę... Takie słowa wydawały się obsceniczne w tak pełnym żalu i tak ponurym kontekście. Części było tysiące, a jedynie kilka wyglądało na względnie całe. Jutro miała wprowadzić tu pierwszą grupę specjalistów, by obejrzeli to, z czego już nigdy nie powstanie żadna całość, nawet gdyby udało się zebrać każdą najmniejszą śrubkę i przewód... Nie, jutro znów będą męczące wywiady, sterta papierów i długa lista telefonów, w tym do Rogera Gordiana, który obiecał streścić jej przebieg incydentu w Brazylii. Potrzebowała odpoczynku, prysznica, chwili z dziećmi i snu. Tym bardziej więc nie rozumiała, dlaczego przyjechała w to przygnębiające miejsce, gdzie wszystko przypominało jej o nieszczęściu. Oprócz umundurowanych strażników w centrum nie było żywej duszy. Próbując gorączkowo znaleźć odpowiedź na to pytanie, zrozumiała, że powód był prosty - musiała przemyśleć pewne sprawy i uspokoić się. Gdyby miała sama ocenić swój pierwszy dzień występów telewizyjnych, dałaby sobie najwyżej C minus. Rozmowy zmierzały nieustannie tam, gdzie nie chciała, a co gorsza, niemal od początku inicjatywa trafiła w ręce zgrai goniących za sensacją pismaków, którzy - świadomie lub nie - zaczęli przekręcać jej wypowiedzi. Zaczęło się od przypadkowego pytania słodkiego Garyego Jakośmutam, dotyczącego możliwości wycofania się UpLink z Brazylii. Kilka innych programów, komentując wywiad, doniosło w południe o "pogłoskach". Te kilka godzin później dzięki Allenowi Murdockowi przerodziły się w "informacje", wskutek czego wczesnym wieczorem w Crossfire odbyła się debata na temat skutków wycofania się Gordiana dla całego programu budowy stacji. A wieczorem uznano to za fakt. Do kolejnej permutacji prawdy doszło, gdy jedna z sieci podała w wiadomościach "analizę" dotychczasowych spekulacji, tworząc załganą plątaninę faktów i fikcji, którą później wykorzystywała jako materiał źródłowy w ogólnokrajowym programie jeszcze inna sieć. A kulminacją było pytanie McCauleya Stokesa, jak NASA chce powstrzymać UpLink przed wycofaniem się z Mato Grosso. W ten sposób, po przejściu siedmiu etapów, w ciągu jednego dnia wytwór wyobraźni słodkiego Gary'ego uznano za fakt, a Annie przez większość czasu antenowego prostowała kłamstwa i błędy, zamiast podawać ludziom konkretne informacje. Najgorsze zaś było to, że niezależnie od jej zaprzeczeń, sprostowań i wyjaśnień wszyscy rozmówcy cierpieli na selektywną głuchotę - słyszeli to, co chcieli słyszeć, a reszta odbijała się od nich jak groch od ściany. Była pewna, że jutro zobaczy nagłówki informujące o wycofaniu się UpLink nie tylko z Brazylii, ale w ogóle z całego programu budowy międzynarodowej stacji kosmicznej. I na pewno będą poparte kolejnymi wymysłami. Przypominało to upiorną odmianę perpetuum mobile, które wymknęło się spod kontroli i w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin wywołało potworną lawinę. Aby nie dać się jej porwać, musiała mniej mówić, staranniej dobierać słowa i robić to ostrzej - krótko, zdecydowanie zaprzeczać, nie udzielać zbędnych wyjaśnień i informować o tym, o czym chciała. Nigdy dotąd nie spotkała się z taką sytuacją i takim podejściem. Należało porzucić naiwne nadzieje i wrócić do rzeczywistości. I to mógł być kolejny podświadomy powód, dla którego tu przyjechała. Konfrontacja z rzeczywistością pomogła jej zrozumieć, jakie czekają zadanie. Być może jej problemy z dziennikarzami wynikały również z tego, że nie chciała przyznać się przed sobą do tego, co się stało. Wzięła na siebie obowiązki, by nie mieć czasu na szok i niedowierzanie, które zawsze poprzedzają żal. Nazbyt pobieżnie zaakceptowała to, co zaszło. Nie było sensu winić się za to, ale skuteczność jej działania wymagała, by zdała sobie sprawę z własnych błędów i spróbowała je naprawić. Powoli obeszła halę, krążąc między zmasakrowanymi fragmentami promu. Dokoła leżały popękane termiczne łuski poszycia, sterty aluminiowych wręg i wsporników, prawie nierozpoznawalny fragment tablicy kontrolnej pilota z pękiem stopionych przewodów zwisających z rozsadzonego tylnego panelu i fragment krawędzi natarcia skrzydła oderwany przez jedną z eksplozji, które obserwowała bezsilnie z budynku centrum. Musiała się z tym wszystkim pogodzić, więc tym bardziej tęskniła za domem, dziećmi i snem. Był jeszcze jeden powód tej samotnej wycieczki po piekle, ostatnia rzecz, którą musiała rozważyć w całkowitej samotności... coś, czego przez długi czas bała się nawet podejrzewać. Wśród całego steku bzdur i bardziej lub mniej nie przemyślanych teorii, którymi bombardowano ją cały dzień, znalazła się jedna, szczególnie szalona, która przyczepiła się do niej, ignorując wszelkie próby logicznego tłumaczenia. Pierwszy wyraził ją pod koniec wywiadu niegroźny na pozór Gary Jakośmutam. Pamiętała dokładnie, jak to ujął: "Oba incydenty wydarzyły się niemal jednocześnie, a ładunkiem Oriona był moduł laboratoryjny stacji kosmicznej. Czy w związku z tym bierzecie pod uwagę fakt, że może istnieć związek między katastrofą promu i atakiem w Brazylii?" Prawdę mówiąc, do chwili, kiedy usłyszała to pytanie, nie brała pod uwagę takiej możliwości. Ale od tej pory rozważała ją świadomie lub podświadomie prawie cały czas. A jeśli okaże się, że taki związek istnieje? A jeśli ktoś celowo spowodował wybuch? A jeśli Jim Rowland zginął nie dlatego, że coś przypadkiem się zepsuło albo zostało źle wykonane, ale dlatego, że ktoś chciał tak bardzo uniemożliwić start, że posunął się do sabotażu? Stała długo w cichej niczym kostnica hali z rękoma złączonymi za plecami. Mars na jej obliczu pogłębiał się coraz bardziej, w miarę jak te mroczne pytania powstawały i zaczynały kłębić się w jej głowie. A jeśli? 13 POłUDNIOWO-WSCHODNIA BRAZYLIA 21 KWIETNIA 2001 W miesiącach, jakie nastąpiły po katastrofie nocnego pociągu Sao Paulo-Rio de Janeiro, w której zginęło stu dziewięćdziesięciu dwóch pasażerów, przeprowadzono wiele niezależnych dochodzeń mających ustalić okoliczności, przebieg i przyczyny wykolejenia ekspresu. Nikt się specjalnie nie zdziwił, gdy ich wyniki okazały się sprzeczne i zakończyły przedłużającą litanią wzajemnych oskarżeń. Towarzystwo kolejowe i ubezpieczające je firmy obwiniały kompanię, od której dzierżawiły tory, wyliczając w nieskończoność problemy z niesprawną sygnalizacją, zwrotnicami i konserwacją urządzeń. Właściciel torowiska i ubezpieczające go firmy oskarżali z kolei towarzystwo kolejowe o nieprzestrzeganie przepisów bezpieczeństwa, a maszynistę Julia Sallesa o zaniedbanie obowiązków służbowych. Adwokaci ofiar i ich rodzin przyłączyli się do nich po obejrzeniu komputerowej rekonstrukcji wypadku opracowanej przez ekspertów, których wynajęli, by zdobyć silniejsze dowody na poparcie swych roszczeń. Ponieważ Sallesa zawieszono bez prawa do wynagrodzenia, jego prawnicy utrzymywali, że został kozłem ofiarnym zarówno towarzystwa kolejowego, jak i właściciela torów, którzy chcieli ukryć własne zaniedbania. Pozwali również korporację, która zaprojektowała zainstalowany w pociągu system elektroniczno-hydraulicznych hamulców oraz prędkościomierz dopplerowski. Zgodnie z oświadczeniem maszynisty oba systemy zawiodły tuż przed wykolejeniem. Komisja powołana przez rząd brazylijski potrzebowała osiemnastu miesięcy i trzech tysięcy stron maszynopisu, by przyznać, że nie doszła do żadnych jednoznacznych wniosków i że jedynym rozwiązaniem, jakie widzi, jest ugoda między zainteresowanymi stronami. Kierując się tymi zaleceniami, zawarto rozmaite porozumienia, które objęły niemal wszystkich. Wyjątkiem był Julio Salles, cały czas uporczywie twierdzący, że jest niewinny i że jego reputacja została zniszczona na skutek wysuniętych przeciw niemu oskarżeń. W końcu jednak uległ presji adwokata i przyjął propozycję przejścia na pełną emeryturę oraz wypłaty wstrzymywanej pensji w zamian za zaprzestanie publicznego rozgłaszania swojej wersji wydarzeń i odstąpienie od dochodzenia roszczeń na drodze sądowej. Prywatnie wszakże nadal mówił swoje i miał żal do firmy, w której przepracował trzydzieści lat. Popadł z tego powodu w głęboką depresję. Dokładnie dwa lata po katastrofie strzelił sobie w głowę w mieszkaniu w Sao Paulo, które dzielił z żoną, i został sto dziewięćdziesiątą trzecią ofiarą wypadku. Ostatecznie to, co rzeczywiście wydarzyło się tamtej nocy w górzystej okolicy pomiędzy Barra Funda a stacją końcową, pozostało tajemnicą. Dokładnie o jedenastej wieczorem na drodze biegnącej ćwierć kilometra na zachód od ostrego zakrętu torów, które opadały następnie stromo w dół zbocza, zatrzymała się zwyczajna szara furgonetka. Kierowca natychmiast wyłączył silnik i reflektory, rozsiadł się wygodnie i zaczął obserwować szyny. Choć noc była bezgwiezdna, a ciemności rozpraszały jedynie światła nielicznych wiosek leżących na wschód od Taubate, przez gogle noktowizyjne widział wyraźnie sygnalizację obok torów. Opuścił gogle, odwrócił się do pozostałych i dał im znak, by przystąpili do wykonania zadania. Z samochodu wysiadły dwie postacie w czarnych strojach i czarnych kominiarkach. Mężczyźni odwiązali linki przytrzymujące brezent, który zakrywał dach, i zdjęli go, odsłaniając dwunastocalowej średnicy antenę. Złożyli i schowali plandekę, po czym wspięli się na samochód i zajęli ostatecznym kalibrowaniem sprzętu. Talerz anteny obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni na wschód i znieruchomiał wycelowany w sygnalizację kolejową. Za plecami mężczyzn pracował cicho niewielki przenośny generator. Kierowca włożył gogle noktowizyjne i spojrzał w lewo - na zachód, skąd miał się wyłonić pociąg zjeżdżający ze wzgórz. Po chwili przeniósł wzrok na sygnalizację. W stosownym momencie antena wyemituje szerokopasmowy impuls trwający kilkaset nanosekund, czyli krócej, niż trwa mrugnięcie, po czym obróci się i nada kolejny impuls w stronę lokomotywy. Według tego, co napisał ten Rosjanin, Ilkanowicz, była to cała operacja. Kuhl przypomniał sobie uwagę, którą wraz z urządzeniem przekazali Albańczycy. Cóż, sam zobaczy, czy próba przypadnie mu do gustu. Pięć minut przed północą usłyszał odległy jeszcze odgłos zbliżającego się składu. Zdawał sobie sprawę, że warunki atmosferyczne panujące w dolinie wywołują złudzenie, iż jest on bliżej niż w rzeczywistości, ale pociąg i tak zjawi się w ciągu najbliższych minut, zjeżdżając po zboczu z prędkością prawie siedemdziesięciu mil na godzinę. Nie spuszczał wzroku z sygnalizatora, na którym paliło się żółte światło oznaczające "wolno". Odgłosy pociągu były głośniejsze. Wydało mu się, że zmienił się szum pracującego generatora, a powietrze wokół zaczęło potrzaskiwać od wyładowań, ale wiedział, że to jedynie złudzenie wywołane oczekiwaniem. Pierwszy impuls został wyemitowany. Światło wyłączyło się, włączyło ponownie i znów wyłączyło. I tak już pozostało. Kuhl wypuścił z sykiem powietrze, zaciskając zęby, i spojrzał w lewo. Najpierw dostrzegł na torach blask lamp lokomotywy, a po kilku sekundach ją samą. Była na tyle blisko, że w oświetlonej kabinie mignął mu maszynista. Za nią wyłonił się długi sznur opływowych wagonów pasażerskich. Antena skierowała się cicho na nowy cel i wyemitowała drugi impuls. Była wysoka, opalona, młoda i piękna. I pochodziła z Ipanemy, zupełnie jak dziewczyna w tej starej piosence. Christina z Ipanemy - nawet dobrze brzmiało. Niewiarygodne. Darvin spotkał ją w barze na dworcu w Barra Funda, gdzie sącząc martini, czekał na pociąg i rozmyślał o intratnej umowie, którą właśnie zawarł w imieniu swojej nowojorskiej firmy. Właściwie w imieniu firmy swego teścia, by rzec prawdę. Zapomniał o interesie, choć miał przynieść pokaźne pieniądze, i o martini, choć je lubił, gdy do sali weszła dziewczyna w lekkiej, mocno wyciętej na plecach sukience w kwiaty. Tak jak w piosence, miała diamentowe kolczyki, naszyjnik z czarnych pereł, a na ramieniu tatuaż przedstawiający kwiat lotosu. I tak samo kołysała biodrami w rytm samby płynącej z głośników, mimo że niosła sporo toreb z drogich butików. Christina z Ipanemy. Ledwie mógł uwierzyć w to, co robi, gdy zaprosił ją na drinka. Po pierwsze, dlatego, że był żonaty. Wziął ślub pół roku wcześniej i nie przypadkiem od pół roku pracował w Rinas International Hotel Supplies. Po drugie zaś, ponieważ był dotąd zbyt biedny. Wcześniej sprzedawał biżuterię po trzydzieści dolarów za pierścionek i trzydzieści pięć za naszyjnik dla jakiegoś żydowskiego gonifa, który miał biura na Dziesiątej Alei. Dostawał dziesięć procent od sprzedaży, ale wiedział, że tandeta wkrótce zacznie się odbarwiać, a przydzielony mu teren leży między 125 Ulicą w Harlemie a Washington Heights, więc by mieć za co żyć, musiał się nieźle nagimnastykować. Zanim poderwał swoją żonę i nim teść został jego szefem, dając mu w prezencie doskonale prosperujące interesy firmy w Brazylii, nie mógł nawet marzyć o zagadnięciu kogoś z taką klasą jak Christina. Nie miał na to ani pieniędzy, ani pewności siebie. Wciąż zresztą wydawało mu się to nierzeczywiste, niczym historie, o których czyta się w "Penthousie". Może im zresztą wyśle artykuł pod jakimś kretyńskim pseudonimem, na przykład: Wżeniony Przypadkiem w Kasę. W tej chwili pędzili ekspresem prosto ku Rio i ku pokojowi Darvina w Ritz Carlton. Przytuleni w pogrążonym w półmroku piątym lub szóstym wagonie za lokomotywą, zajmowali się czymś, co było doskonałym przedsmakiem dalszej części nocy. Dziesięć minut wcześniej poprosili konduktora o koc, który narzucili na kolana - nie dlatego, że zrobiło im się zimno, ale dlatego, że Christina z Ipanemy, czekająca na pociąg po szaleństwie popołudniowych zakupów z koleżanką, wyszeptała mu wcześniej kilka sugestii, jak mogliby przyjemnie, a niepostrzeżenie spędzić kilka długich godzin podróży do Rio. Ponieważ pociąg był luksusowy, już wcześniej mieli sporo prywatności. Wysokie, miękkie fotele ze skóry zasłaniały ich przed pasażerami z tyłu, a wykładzina tłumiła wszystkie dźwięki, również te, które sami mogliby wydawać. Światła sufitowe wyłączono, by nie przeszkadzały pragnącym snu pasażerom, a reszta podróżnych bawiła w wagonie restauracyjnym. Lampki o różowych abażurach zamontowane między oknami dawały ciepłe, przytłumione światło, które wystarczało do czytania i tworzyło romantyczny nastrój. Dlatego afgański koc zapewniał im wystarczającą osłonę. Darvin jęknął i odwrócił głowę ku dziewczynie. Christina uśmiechnęła się i zamruczała gardłowo. Ich twarze niemal się stykały, oddechy mieszały, dłonie zaś poruszały pracowicie pod kocem - jej w jego rozpiętym rozporku, jego głęboko pod jej sukienką. Darvin miał właśnie osiągnąć szczytowy punkt podróży, gdy jarzeniowe lampy umieszczone wzdłuż przejścia rozbłysły z pełną mocą. Zaniepokojona Christina usiadła prosto i rozejrzała się zaskoczona, a jej dłoń najpierw irytująco znieruchomiała pod kocem, po czym wysunęła się z jego spodni. Większość śpiących obudziła się i także rozglądała niepewnie. Nawet Darvin, mimo że postanowił wyciągnąć rękę spod sukienki dziewczyny jedynie na jej wyraźną prośbę, spojrzał w górę. Lampy bzyczały głośno, a ich blask był zbyt ostry. Konduktor patrzył na nie jak wszyscy i był tak samo zaskoczony. - O que e isto? - spytał głośno ktoś z tyłu po portugalsku. - Tudo bem? Nikt nie wiedział, co się dzieje, więc nikt nie miał też pojęcia, czy wszystko jest w porządku. Odpowiedziała mu cisza. Chwilę później pociągiem szarpnęło, a za oknami rozległ się ogłuszający ryk klaksonu lokomotywy, uzmysławiając pasażerom, że wszystko na pewno nie jest w porządku. Kilka minut potem Darvin, kobieta nazywająca siebie Christiną i dwudziestu pięciu innych pasażerów tego wagonu nie żyli. Kiedy byli młodzi, mieszkali z czwórką dzieci w Baltimore i ledwie starczało im na czynsz. Al i Mary Montelione przed każdą wyprawą do supermarketu bawili się w głupawą grę, którą wymyślili po urodzeniu trzeciej pociechy - Sofii. Ponieważ utrzymywali się ze skromnej pensji listonosza, którą przynosił Al, musieli oszczędzać, na czym się dało, i starannie sprawdzać ceny żywności oraz innych towarów codziennego użytku. W weekend czwartego lipca zdecydowali się uczcić święto lodami, ale gdy stanęli przed ladą chłodniczą, zrozumieli, że nie bardzo ich na to stać - na koncie nie mieli ani centa, a przy sobie około dziesięciu dolarów na cały weekend. Widząc zmartwioną minę Ala, Mary złapała go za łokieć i oświadczyła: "No dalej, proszę pana! Okazja! Kto znajdzie najtańsze, wygra darmową podróż do Rio!" Była to jedna z tych sytuacji, w których można się tylko śmiać lub płakać. Ton i tekst udający reklamy sprawiły, że Al zachichotał histerycznie, zanurkował w ladę i zaczął grzebać w jej zawartości z takim entuzjazmem, jakby istotnie brał udział w konkursie. Mary - zadowolona, że podniosła go na duchu - poszła w jego ślady. Chociaż wygrała o dwadzieścia dwa centy, kupili lody dla całej rodziny, a Al czuł się jak zwycięzca. Od tego momentu "podróż do Rio" stała się standardową taktyką walki ze stresem przy problemach finansowych. Dzieciaki, gdy już trochę podrosły, zrozumiały, o co chodzi, i hasło zyskało nowych zwolenników. Czterdzieści lat później, żyjąc może nie wystawnie, ale całkiem wygodnie z emerytury Ala - gdy awansował na kierownika urzędu pocztowego, z pieniędzmi przestali mieć problemy, ale wtedy lekarze wykryli u niego ciężką arytmię serca, która wymagała założenia rozrusznika - uczcili swoje złote gody prawdziwą podróżą do Rio oraz innych turystycznych atrakcji Brazylii. Przejazdy i hotele w całości opłaciły im dorosłe już i pożenione dzieci, które postanowiły zrobić rodzicom niespodziankę. Jak dotąd wyjazd był naprawdę udany - pięć dni w Copacabanie, przelot do Brasilii i zwiedzanie zachodnich rejonów kraju z zapierającą dech w piersiach wycieczką balonem nad rezerwatem dzikiej zwierzyny w Pantanal. Potem lot na wschód, dwudniowy przystanek w Sao Paulo i podróż nocnym ekspresem do Rio, gdzie mieli spędzić ostatni weekend wakacji. Po trzech godzinach podróży odwiedzili bufet, a potem wrócili na swoje miejsca w środkowym wagonie. Mary wyjęła z torby powieść Danielle Steele i pogrążyła się w lekturze, a Al zapadł w drzemkę., Spokój nie trwał długo. Niespodziewanie jarzeniówki pod sufitem zapaliły się i zaczęły bzyczeć niczym rój os. Mary najpierw przyjrzała się lampom, a potem zerknęła na męża. I natychmiast zaczęła się bać. Al był zupełnie rozbudzony i blady jak śmierć. Przyciskał dłonie do piersi w okolicach serca i gorączkowo łapał powietrze otwartymi ustami. - Al, co się dzieje? - spytała, puszczając książkę i łapiąc go za ramię. - Al, kochanie, źle się czujesz? Skinął głową, nie mając dość powietrza, by odpowiedzieć. Ignorując zaniepokojone komentarze współpasażerów, Mary rozglądała się gorączkowo za konduktorem. - Potrzebujemy lekarza! - krzyknęła. - Pomocy, mój mąż umiera! Nikt jednak nie zareagował, gdyż nagle pociąg szarpnął ostro, a zaraz potem rozległ się przeraźliwy sygnał klaksonu lokomotywy. Panika ogarnęła wszystkich pasażerów - Mary słyszała wokół krzyki zagłuszane przez łoskot kół uderzających o szyny. Kolejne, coraz silniejsze wstrząsy i kołysanie wagonu omal nie wyrzuciły jej z fotela. Al zaczął się dusić, nie przestając trzymać się za miejsce, w którym wszczepiono mu rozrusznik. Pod wpływem impulsu i bezradności zarzuciła mu ręce na szyję i tuląc z całych sił, osłoniła własnym ciałem. W takiej pozycji następnego dnia ekipa ratunkowa odkryła we wraku wagonu ich zakrwawione, zmasakrowane ciała. W drugim wagonie za lokomotywą Enzio Favas z dumą pokazywał Alyssie swój zegarek z pagerem produkcji UpLink Telecommunications. Alyssa była jedną z australijskich modelek, które wynajął, by prezentowały jego nową kolekcję strojów plażowych na spotkaniu projektantów mody, które miało się odbyć w przyszłym tygodniu w Rio. - Mogę wysyłać i odbierać emaile, wiesz? Emaile! - Wskazał entuzjastycznie dolną część wyświetlacza. - Dotyka się tu i pojawiają się wyrazy! Alyssa spojrzała nań przelotnie, pochłonięta studiowaniem dziwnego skupiska wapnia pod paznokciem. Żałowała, że w pobliżu nie ma manikiurzystki. - Uhmm - mruknęła. - I dostosowuje się do różnych stref czasowych! Automatycznie! - oznajmił po angielsku z ciężkim akcentem. - Można lecieć z Nowego Jorku do Los Angeles czy z Paryża do Tokio, a on całą drogę podaje właściwy czas! Wszystko robią satelity, wiesz? - Uhmm - mruknęła, słuchając hałasujących dziewczynek, które siedziały kilka rzędów za nimi. - Nie sądzisz, że te gówniary powinny się wreszcie uspokoić i położyć? Enzio wzruszył ramionami. "Gówniary" były w istocie trójką sympatycznych sióstr podróżujących przez kraj pod opieką niani. Rozmawiał krótko z tą kobietą, więc znał smutną historię - rodzice dziewczynek rozwiedli się, ojciec mieszkał w Rio, matka w Sao Paulo. Ponieważ uzgodniono wspólną opiekę nad dziećmi, te cały czas podróżowały z miejsca na miejsce niczym piłeczki do pingponga. Enzio też pochodził z rozbitej rodziny, dlatego rozumiał ich sytuację i zaskoczyła go obojętność Alyssy. Czyżby była aż tak głupia i samolubna? A na dodatek jak mogła w ogóle nie zainteresować się jego nowym zegarkiem?Ma dwadzieścia różnych dźwięków, w tym melodyjki! wrócił do ulubionego tematu. - I... jak się to nazywa... GPS! Jeśli cię gdzieś zgubię, gdziekolwiek na całym świecie, naci skam ten guzik. Zegarek wysyła wtedy sygnał do operatora UpLink, a ten odpowiada i już wiem, gdzie jestem! Wiesz? Alyssa oblizała nerwowo wargi, próbując zachować spokój. Jeśli gadanie Enzia o zegarku nie doprowadzi jej do obłędu, to zrobi to sposób, w jaki mówi. Albo te uciążliwe bachory. - Uhmm - bąknęła, zaczynając żałować, że nie usiadła po drugiej stronie przejścia razem z Thandie. Tyle że Thandie zawsze mówiła tylko o tym, jak to może jeść do woli wysokokaloryczne potrawy, a mimo to utrzymuje wciąż wspaniałą linię, nie wspominając już o rozmaitych pigułkach odchudzających czy o bardziej prozaicznych metodach, czyli palcach wsadzonych do gardła w samotności ubikacji. Enzio podjął ostatnią próbę wzbudzenia jej podziwu dla swojej nowej kosztownej zabawki. Podsunął jej rękę z zegarkiem pod nos, i to tak blisko, że szkiełko omal nie starło jej pudru. - Można zapisać w nim nazwiska, numery telefonów i adresy tysiąca ludzi! Zaznaczać spotkania w kalendarzu i zgrać wszystkie informacje na twardy dysk komputera. Wi...? Umilkł gwałtownie, gdyż nagle rozbłysły lampy pod sufitem. Alyssa nie miała pojęcia, dlaczego światło się zapaliło - może któraś gówniara zaczęła się bawić przełącznikiem. Nawet jeśli, to i tak powinna być jej wdzięczna, bo Enzio zamknął się na chwilę. Nie tłumaczyło to natomiast jaskrawości światła ani buczenia lamp. Zerknęła przez ramię: trzy dziewczynki siedziały na swoich miejscach i rozglądały się z zaskoczeniem podobnie jak wszyscy pasażerowie. No, prawie wszyscy, ponieważ Enzio jak sparaliżowany wpatrywał się w swój zasmarkany cudowny i genialny super-zegarek, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół. - Enzio! Wiesz, co się... - Ćśśś! Nie teraz! Umilkła zdziwiona. Enzio mógł być upiornie męczący, ale zawsze był uprzejmy... Przyjrzała mu się uważniej i stwierdziła, że nie podziwia już zegarka, lecz przygląda mu się z zaskoczeniem. Pochyliła się ku niemu, by zobaczyć, co wywołało tak nietypową reakcję, a gdy zobaczyła, uniosła brwi. Wyświetlacz nie pokazywał godziny, ale szeregi mrugających zer i jedynek, a alarmy włączyły się chyba wszystkie jednocześnie. Ćwierkanie, bipnięcia, fragmenty melodyjek zagłuszały się wzajemnie. Zauważyłaby to natychmiast, gdyby jej uwagi nie odwróciły bzyczące światła i narastające zdenerwowanie pasażerów. Zanim jeszcze po raz pierwszy szarpnęło, miała przeczucie, że coś jest bardzo nie w porządku. A potem pociąg zaczął się zachowywać tak, jakby wypadł z torów, i musiała złapać się fotela, by nie spaść na podłogę. - Enz...? - zaczęła i ugryzła się w język. Wciąż wpatrywał się w zegarek, potrząsając głową i ignorując otoczenie. Zupełnie jakby przyglądał się najlepszemu przyjacielowi, który właśnie na jego oczach wpadł w szał. Pociąg zgrzytał, podskakiwał i miotał się dziko na torach, czemu towarzyszyło wycie syreny lokomotywy i krzyki pasażerów. Dziewczynki zaczęły płakać, pytając opiekunkę, co się dzieje. Gdy przód następnego wagonu rozbił tył ich wagonu i zbliżał się, zgniatając resztę niczym aluminiową folię, po głowie Alyssy tłukła się ostatnia myśl: te biedne gówniary zginą razem ze wszystkimi. Gdyby zdarzyło się to w idealnym świecie, pełnym idealnych istot ludzkich, Julio Salles być może zdołałby zmniejszyć liczbę śmiertelnych ofiar. Dwie mile przed niesprawną sygnalizacją pociąg jechał pięćdziesiąt pięć mil na godzinę, czyli mieścił się w granicach prędkości wyznaczonych dla tego odcinka trasy, choć rozsądniej byłoby ją nieco zredukować, jako że zjeżdżał z pochyłości. Mimo że Salles czuwał na stanowisku, wyglądając sygnalizatora, nie miał podstaw podejrzewać, że coś jest nie w porządku. Mógł zwrócić uwagę na charakterystyczne cechy terenu, gdy zbliżał się do miejsca, gdzie tory ostro skręcały po stoku, obiegając wzgórze. I być może zrobiłby to, gdyby góry nie wzięła rutyna. Najczęściej daje ona o sobie znać na równych, prostych odcinkach w monotonnym wiejskim krajobrazie. Każdy, kto jeździ dzień po dniu i miesiąc po miesiącu tymi samymi drogami, zaczyna szybko ignorować scenerię i polega na znajomości okolicy, dopóki nie podjedzie do skrzyżowania czy innego znaku wymagającego zatrzymania. Budynki, pola, wieże radiowe czy wiśniowy mustang rocznik 1963 na czyimś podjeździe, który jeszcze niedawno wpadał w oko, stają się niezauważalne. Nieodłącznie zjawisku temu towarzyszy nadmierna pewność siebie, przekraczanie dozwolonej prędkości, a nawet ignorowanie znaków stopu. Jeśli zna się lokalne zwyczaje, wiadomo, że przy dozwolonej prędkości sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę policjant nie zatrzyma kogoś jadącego sześćdziesiąt osiem, a w innym miejscu nawet siedemdziesiąt mil na godzinę. Salles był maszynistą od trzydziestu lat, a odkąd dwa lata temu przeniesiono go na trasę z Sao Paulo do Rio, przemierzył ją ponad pięćset razy. Nigdy w karierze nie miał problemów z przepisami czy z jazdą, o wypadku nie wspominając. Tamtej nocy wypatrywał sygnalizatora, który przestał funkcjonować, i bezgranicznie ufał elektronicznym urządzeniom, których nikt nie zabezpieczył przed nowym rodzajem uzbrojenia. Julio Salles wykonywał swą pracę zgodnie z przepisami i szybko zareagował na pierwsze oznaki kłopotów. Gdyby wyrokował sędzia znający wszystkie fakty, Salles zostałby uniewinniony, a nawet pochwalony. Maszynista bowiem - tak na sali sądowej, jak i w innych publicznych wystąpieniach - mówił całą prawdę i tylko prawdę. Jego pociąg pokonywał serię wzniesień przecinających trasę z Sao Paulo do Rio. Ponieważ zalesiona okolica na wschód od Taubate była przeważnie pogrążona w mroku, a krajobraz regularnie się powtarzał, przejeżdżając przez ten rejon, Salles zawsze polegał bardziej na sygnalizatorach stojących wzdłuż torów i instrumentach lokomotywy niż na cechach terenu. Zjeżdżając ze zbocza, oceniał, że do zakrętu ma jeszcze pięć mil. Zakręt należało pokonać z prędkością nie większą niż dziesięć mil na godzinę, a decydowały o niej warunki pogodowe oraz obecność innego pociągu na sąsiednim torze. Zwykle zaczynał hamować dwie mile na zachód od zakrętu, ledwie dostrzegł palące się żółte światło ostrzegawcze. Wyglądał go od momentu rozpoczęcia zjazdu, ale nie zdawał sobie sprawy, że pomylił się o trzy mile i minął już wyłączoną sygnalizację. W panujących ciemnościach zakręt dosłownie wyrósł mu przed nosem. Salles dostrzegł w blasku reflektorów, że tory zaczynają skręcać, z odległości być może trzydziestu jardów. Natychmiast spojrzał na prędkościomierz, ale cyfrowy wyświetlacz migotał, pokazując dwa zera i symbol błędu. Pierwszemu objawowi problemów ze sprzętem elektronicznym, na który zrzucił później winę za katastrofę, towarzyszyło nagłe rozjarzenie się lamp, zupełnie jakby ktoś zwiększył napięcie prądu. Zmuszony ocenić prędkość na oko, doszedł do wniosku, że wynosi ona pięćdziesiąt pięć mil na godzinę, i podjął środki zaradcze. Uruchomił klakson, by ostrzec każdy zbliżający się pociąg, i próbował włączyć hamulce. Ale nowy, zaawansowany system hamulcowy zainstalowany rok wcześniej i używający sensorów oraz mikroprocesorów zamiast konwencjonalnych pneumatycznych zaworów kontrolnych nie zadziałał. A ekran prędkościomierza dopplerowskiego pokazywał jedynie pulsujący symbol błędu. W tym momencie wiedział już, że sytuacja jest naprawdę zła - gnał na złamanie karku ku ostremu zakrętowi, nie mając hamulców. A system awaryjny zaprojektowano tak, by automatycznie opróżniał cylindry hamulców na wypadek utraty zasilania czy uszkodzenia oprogramowania. W tej sytuacji nie mógł stopniowo użyć hamulców i w miarę łagodnie zatrzymać składu. Przy tej prędkości i zjeździe ze wzgórza ku ostremu zakrętowi wstrząs towarzyszący gwałtownemu hamowaniu mógł zakończyć się jedynie wykolejeniem pociągu. Były to najgorsze z możliwych okoliczności do użycia systemu awaryjnego, a on nie mógł nic zrobić, by temu zapobiec. Siedział w lokomotywie składu, który wymknął mu się spod kontroli i miał właśnie zmienić w rzeźnię. Kiedy sięgał do wyłącznika głośników, by ostrzec pasażerów, pociąg dotarł do zakrętu. System awaryjny zadziałał dokładnie w tym samym momencie i nim Salles dotknął przełącznika, nagłe szarpnięcie wyrzuciło go z fotela. Uderzył w szybę i zdążył tylko zapamiętać odgłos tłukącego się szkła. Gdy kilka godzin później odzyskał przytomność, zorientował się, że siła, która cisnęła nim w okno, uratowała mu życie. Była na tyle potężna, że maszynista zbił szybę i spadł na zbocze wzgórza. Skończyło się drobnymi w sumie obrażeniami - wstrząśnieniem mózgu, złamaną w nadgarstku ręką i mozaiką siniaków oraz skaleczeń. Lekarze szybko sobie z tym poradzili. Nie uporali się natomiast z urazem psychicznym, który dwa lata później doprowadził go do samobójstwa. Reszta obsługi i pasażerów miała mniej szczęścia niż Salles. Po zablokowaniu kół skład wypadł z szyn, a wagony uderzyły w siebie z takim impetem, że trzy z nich zbiły się w jeden wrak, zanim jeszcze pokoziołkowały w leżącą kilkaset stóp niżej dolinę. Inny pękł na kilka części, które zostały rozsiane po okolicy wraz z krwawymi szczątkami ludzi. Wagon restauracyjny wpadł na lokomotywę, w której popękały przewody paliwowe, a chwilę później eksplozja spowodowała kolejne ofiary. Ze stu dziewięćdziesięciu pięciu osób znajdujących się w pociągu poza Juliem Sallesem przeżyły tylko dwie. Konduktorka Maria Lunes, która została sparaliżowana od szyi w dół w wyniku złamania kręgosłupa, i dziesięcioletnia Daniella Costas, której opiekunka i dwie siostry zginęły. Dziewczynkę znaleziono całą i zdrową w objęciach australijskiej modelki zidentyfikowanej jako Alyssa Harding. Zgodnie z oświadczeniem dziecka, Harding zerwała się z fotela o dwa rzędy przed jej siedzeniem w chwili, gdy wagon wypadł z szyn. Podbiegła do niej i osłoniła własnym ciałem przed zapadającym się dachem, kiedy koziołkowali w dół zbocza. Był to akt spontanicznego bohaterstwa pozbawiający Harding wszelkich szans na przeżycie. 14 WSCHODNIE MAINE 22 KWIETNIA 2001 Otwarty skiff z włókna szklanego odcumował od nabrzeża tuż przed siódmą rano. Ricci siedział na ławeczce na śródokręciu, a Dex stał przy sterze. Chwilę wcześniej pomocnik uruchomił kilkoma pociągnięciami linki podwieszony motor marki Mercury. U stóp mężczyzny, w specjalnych mocowaniach na burtach, ustawione były butle z tlenem i przenośny kompresor. - Ładny dzionek będzie, mi się widzi - ocenił Dex i ziewnął. - Jak myślisz, będzie dziś dobrze? Ricci przyglądał się wodzie przed dziobem. - Zależy od tego, czy będziemy mieli szczęście. Dex przesunął rumpel, kierując łódź w stronę kanału. Był wysokim, szczupłym trzydziestokilkulatkiem o jasnorudej brodzie i włosach do ramion przykrytych niebieską czapeczką z daszkiem, jakie nosili marynarze US Navy. Stroju dopełniały gruba kurtka z materiału, grube spodnie i wysokie gumowe buty. Cerę miał jasną, jak większość Kanadyjczyków francuskiego pochodzenia, a skórę osmaganą słonym wiatrem. - Ja tam nie wiem, co ma do tego szczęście - ocenił. - Sam mówiłeś, że jest ich tam kupa, jak ostatni raz wypłynąłeś, a one przecież nigdzie nie poszły, tylko siedzą przyssane do tego, do czego się przyssały, i czekają, aż ktoś się zjawi i je pozbiera. - Zachichotał. - Głupki dawno powinny się już do myślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to regularnie, i między siódmą a trzecią przenosić się w bezpieczniejsze sąsiedztwo albo chociaż gdzieś się kryć. Ricci wzruszył ramionami. - Nie można się niczego domyślić, jeśli nie ma się mózgu. - Odwrócił się ku Dexowi. - A one nie mają. - Ponownie odwrócił się w stronę dziobu i zapatrzył przed siebie z dłońmi w kieszeniach kurtki z kapturem. Pomimo bryzy ranek był uczciwie wiosenny - prąd pięć do sześciu węzłów, dużo słońca i niebieskie, usiane chmurkami niebo. Mgły niemal nie było: bez trudu mógł przeczytać cyfry na wytyczających kanał bojach i pławach. Kanał rozszerzył się, więc Dex otworzył przepustnicę i zwiększył prędkość, bo płynęli przeciwko przypływowi. Lekka szesnastostopowa łódka przyspieszyła natychmiast, czemu towarzyszył ryk motoru i mgiełka wzbita przez śrubę. Ricci oceniał, że woda ma około czterdziestu stopni Fahrenheita, dlatego też ubrany był w srebrno-czarny kombinezon z neoprenu, a pod nim miał bieliznę z thisolatu, pozwalającą zatrzymać ciepło w czasie nurkowania. Wypłynęli poza ostatnie boje i czerwono-czarne pławy oznaczające płycizny przy wejściu do portu, które mogły stanowić zagrożenie dla jednostek o większym zanurzeniu. Na gładkiej powierzchni zatoki widać było zawirowania, w których słona woda i drobiny piasku mieszały się z lżejszą słodką wodą z rzeki. Należało na nie uważać w czasie nurkowania, gdyż zachodni prąd przy dnie był słabszy, za to wyżej zawirowania mogły być silniejsze, a fitoplankton, który zwykle się w nich zbierał, znacznie ograniczał widoczność. Przez następne pół godziny płynęli w milczeniu i w końcu dotarli w pobliże wyspy, przy której Ricci odkrył kolonię jeżowców. Wyspa nie miała nawet akra i przypominała kształtem podkowę. Jej rozszczepione północno-wschodnie ramię tworzyło zatokę głęboką przynajmniej na sto sążni o wewnętrznych brzegach porośniętych gęstym lasem wodorostów. Dex jednocześnie przełożył ster na lewą burtę i zwolnił, kierując się ku brzegowi. Ricci siedział na sterburcie i przyglądał się porastającym wyspę krzakom i drzewom. Zanim wpłynęli do zatoczki, dostrzegł w krzewach w pobliżu granitowego nawisu błysk światła. Spojrzał tam ponownie i znów zobaczył błysk światła odbitego w jakimś szkle, więc zapamiętał to miejsce i na wszelki wypadek sprawdził wskazania ręcznego kompasu. Słońce mogło się odbić od rozbitej butelki wyrzuconej przez fale na brzeg lub od puszki po piwie ciśniętej w krzaki przez jakiegoś rybaka, który zatrzymał się tu na samotny posiłek. Gdyby jednak okazało się, że odbijało się od czegoś znacznie groźniejszego, skała stanowiła doskonały punkt orientacyjny. Dex opuścił kotwicę i skierował dziób skiffu pod wiatr, po czym ziewnął, przeciągnął się i sięgnął po termos stojący obok butli ze sprężonym powietrzem. - Chyba dzieciaki dały ci w kość - zauważył Ricci. Znów wpatrywał się w wodę przed dziobem. - Eee? - zdziwił się Dex, odkręcając termos. - O co ci chodzi? Ricci odwrócił się ku niemu. - Cały ranek robisz co możesz, żeby ci muchy w gębę wpadały, więc sądziłem, że dzieciaki cię wykończyły, kiedy pilnowałeś ich w zastępstwie żony. A jeśli to nie one, to coś ty w nocy robił? Pomocnik opuścił wzrok, nalewając kawę do kubka. - Spałem - oznajmił i siorbnął wrzątku. - A pentaki faktycznie dały mi w dupę. Chwili spokoju nie miałem. Ricci obserwował go bez słowa. - Nancy się po nocy zachciało amorów, ale nic z tego nie wyszło, bo miałem dość - wyjaśnił Dex. - Nie wiem, czy mnie tak chłopaki wymęczyli, czy myślenie, jak Phipps i Cobbs próbowali cię przerobić, i to akurat wtedy, jak się musiałem w niańkę bawić. - Podrapał się po brodzie. - Pewnie myślenie, bo człowiek nie zwyczajny... a oni chcieli gwizdnąć cały nasz połów. To się nazywa zasrane szczęście, że mnie z tobą nie było... - Daj spokój, dostali, na co zasłużyli. - Tom wciąż nie spuszczał go z oka. - Ale ja bym ci wtedy pomógł im dupy skopać. - Dex siorbnął ponownie i spytał: - Chcesz spróbować kawy mojej starej? Tom potrząsnął głową. - Dzięki, ale nie - odparł. - Chcę zacząć, dopóki woda jest jeszcze w miarę spokojna. Zdjął kurtkę, a Dex skinął głową, dopił drobnymi łyczkami kawę i zabrał się do pracy. Wystawił za burtę metalowy pływak oznaczający miejsce nurkowania i wyjął z uchwytu butlę z reduktorem oraz przewodami zakończonymi ustnikiem. Obwiązał butlę liną, po czym opuścił powoli do wody. Tymczasem Ricci otworzył jedną ze swoich toreb i wyjął z niej aparat do nurkowania. Nałożył kaptur, wsunął ramiona w przypominający kamizelkę kompensator wyporności, który składał się z dwóch pęcherzy napełnianych powietrzem z butli, i zapiął na pasie zatrzaskowy zamek umożliwiający szybkie pozbycie się całości. Następnie przytroczył pas z czterema dwunastofuntowymi ciężarkami rozmieszczonymi równomiernie wokół ciała, a także dwufuntowe obciążniki mocowane do kostek, które pomagały utrzymać równowagę i zmniejszały obciążenie kręgosłupa. Choć przy normalnym nurkowaniu pięćdziesiąt dwa funty to za dużo, Ricci wiedział, że w tym wypadku ciężarki są niezbędne, by mógł dłużej pozostać na żądanej głębokości przy silnych spiralnych prądach. Po przymocowaniu balastu nałożył maskę, rękawiczki i płetwy, a następnie wyciągnął z torby dwa noże w pochwach: jeden do odczepiania jeżowców, przypinany na udo, i normalny, o tytanowym ostrzu, mocowany na wewnętrznej stronie lewego przedramienia. W końcu przymocował do lewego nadgarstka halogenową latarkę na elastycznej lince. Z drugiej torby wyjął trzy nylonowe siatki zwinięte w długie, zgrabne pakunki, przypiął ich linki do karabinków kompensatora i siadł na okrężnicy plecami do wody. - Nie zapomnij zapasu. - Dex podał mu aluminiową butlę wielkości pompki rowerowej z zamontowaną na końcu fajką. Znajdowała się w wodoszczelnej torbie, którą Ricci przewiesił przez ramię. - W porządku - ocenił. - Jestem gotów. Pomocnik pokazał mu uniesiony kciuk. - Jak nie możesz mi przysłać całej kurwy, to niech już będą kurwie jaja - zaproponował i wyszczerzył zęby w uśmiechu, zachwycony swoim poczuciem humoru. Tom przewrotem na plecy znalazł się w wodzie, podpłynął do akwalungu, włożył go na plecy i przymocował przewód napełniający kamizelkę. Zawór regulacyjny znajdował się na klatce piersiowej, gdzie łatwo go było dosięgnąć, a jako zabezpieczenie kompensator zaopatrzony był w urządzenie umożliwiające gwałtowne napełnianie. Na prawym ramieniu przypięta była rura o dużym przekroju przypominająca elastyczny przewód odkurzacza i zakończona ustnikiem. Całość uruchamiało się jednym naciśnięciem sprężynowego przycisku. Przed zejściem pod wodę Ricci sprawdził jeszcze elektroniczny wskaźnik zamontowany na elastycznym przewodzie z prawej strony reduktora. Podawał on temperaturę oraz głębokość i miał zamontowany analogowy ciśnieniomierz. Obecnie wskazywał maksymalne ciśnienie powietrza w butli - cztery tysiące atmosfer ze standardowym dziesięcioprocentowym marginesem. Tom Ricci uniósł głowę i zobaczył uśmiechniętego Dexa, który wciąż pokazywał wyprostowany kciuk. Odbił się stopami od burty, wypuścił powietrze z kompensatora i zanurzył się. Gdy tylko Ricci zniknął pod wodą, Dex przestał się uśmiechać. Zmrużył oczy, zacisnął wargi i stał, obserwując pęcherzyki powietrza docierające na powierzchnię. Nagle przypomniało mu się, co powiedział tego ranka: "Głupki dawno powinny się już domyślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to regularnie..." Potem musiał na gwałt pleść głupoty o wynoszących się z zatoki jeżowcach, żeby się całkiem nie wygadać. A Ricci odparł, że nie mają mózgu. W porządku, niech te kolczaste kule mają mózg wielkości ziarenka piasku, i to nie wiadomo gdzie, bo przecież nie mają głów, ale nie wszyscy byli tacy głupi. On na ten przykład sporo sobie przemyślał, choć przecież geniuszem nie był - gdyby było inaczej, nie musiałby co zimę opiekować się łodzią i wyłazić na wiatr tak zimny, że się człowiekowi jaja kurczyły i smarki zamarzały. Był jednak pewny, że Ricci też rozmyślał o tym, co wydarzyło się na drodze i dlaczego jego przy nim nie było. Może już nawet coś podejrzewał - ot, choćby dziś był wyjątkowo małomówny. Nie żeby w ogóle był gadatliwy, nawet w najlepszym nastroju, ale dziś w ogóle się nie odzywał. A on nie mógł sobie pozwolić, by Ricci od podejrzeń przeszedł do wniosków, bo choć nie strzępił gęby jak inni z nizin, co to w pięć minut od przywitania całe życie opowiadali, wspomniał kiedyś, że był detektywem w Beantown. Alice, siostra dziewczyny Hugh Temple'a, pracowała w biurze obrotu nieruchomościami w mieście i dowiedziała się co nieco o Riccim od swojego chłopaka zatrudnionego w Key Bank. Hugh, kumpel Dexa, przekazał mu, że zanim Ricci zaczął się bawić w policjantów i złodziei, służył w Navy SEAL czy w rangersach. O tym, że był niebezpieczny, Dex wiedział - wystarczyło popatrzeć mu w oczy, by zrozumieć, że groźny z niego kawał sukinsyna. Wytrząsnął papierosa z paczki wyjętej z kieszeni kurtki, wsunął go między zęby i zapalił, osłaniając dłonią zapalniczkę bic. Zaciągnął się dymem, ani na moment nie spuszczając z oczu pęcherzyków powietrza. Prawda była taka, że dobrze mu się pracowało z Riccim: Tom był uczciwy, zyski dzielił równo i nigdy nikogo nie traktował z góry. W przeciwieństwie do innych miastowych, co to mieli na dachach terenówek z napędem na cztery koła kajaki, kanoe i rowery górskie, pojawiali się latem po pięciu i więcej, ubrani w bielutkie ciuchy i buty, i wietrzyli równie bielutkie zęby. Sterczeli na chodnikach, jakby do nich należały, nigdy się człowiekowi z drogi nie usunęli, a wrzeszczeli do siebie niczym głusi. Zachowywali się jak gwiazdy filmowe na gościnnych występach, zupełnie jakby cała okolica była dekoracją ustawioną tylko na ich cześć i zwijaną do magazynu, kiedy ostatni z nich wyjechał we wrześniu. I jakby czekała tam, aż łaskawie raczą znowu tu przyjechać w następnym roku. Dex nie żywił do Ricciego urazy ani teraz, ani nigdy dotąd. Ani wczoraj, kiedy nałgał mu o opiece nad bachorami, ani teraz, kiedy pomajstrował w nocy przy jego ciśnieniomierzu. Ale nie miał wyjścia - wokół toczyła się wojna. A na wojnie człowiek musi strzelać do ludzi, do których w sumie nic nie ma, a których może by nawet polubił, jak by miał okazję poznać przy piwie. Wszystko przez okoliczności, nad którymi nie miało się żadnej kontroli. Ricci był żołnierz, to pewnie by to zrozumiał. Ale jako obcy nigdy nie zrozumiałby, dlaczego on, Dex, musiał się dogadać z Cobbsem. A sprawa była prosta - musiał się dogadać z kutasem, jeśli nie chciał mieć poważnych kłopotów. Cobbs i szeryf byli kumple i strażnik już by dopilnował, żeby Dex nie miał w mieście życia. Mandaty za najdrobniejsze przewinienie, kontrole samochodu za każdym razem, a jak by wypił w barze kolejkę czy dwie, to kazaliby mu dmuchać, ledwie by siadł za kółko. Mógł się założyć, że za każdym razem wynik byłby taki, że siedziałby do rana w pudle. O te rzeczy Ricci nie musiał się martwić. Zjawił się z taką forsą, że starczyło mu na ładny dom nad zatoką, i na pewno miał uczciwą gliniarską emeryturę, nie wspominając już o pieniądzach z wojska, których było dość, by pokryć koszty badań i pobytu w szpitalu w Togas, gdzie raz wylądował. Bóg jeden wiedział, czy nie miał jeszcze czegoś od rządu. Nie miał żony ani dzieci i pewne było, że prędzej czy później przeniesie się w lepsze miejsce. To niby co on, Dex, miał do cholery zrobić? Musiał tu żyć rok po roku i pilnować, żeby rodzina nie głodowała. Musiał chodzić po ulicach, nie oglądając się przez ramię, czy nie wlecze się aby za nim Phipps albo inny kopnięty zastępca szeryfa, który tylko czeka, żeby zatrzymać go przy pierwszej okazji, jaką znajdzie albo wymyśli. Zaciągnął się głęboko i wypuścił z płuc strużkę dymu. Znowu przypomniał sobie swoją wpadkę: "Głupki dawno powinny się już domyślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to regularnie..." A regularny był istotnie jak zegarek. Każdego ranka wyruszali o tej samej godzinie i płynęli w to samo miejsce. Tak samo rozkładał na pokładzie i zarzucał na siebie sprzęt i tak samo w pół godziny napełniał dwie siatki tym, co znalazł na półkach przy wejściu do zatoki. Ledwie ich boje pojawiały się na powierzchni, Dex wciągał połów na pokład. Wiedział, że Ricci zszedł niżej, w gąszcz wodorostów, i płynąc z prądem zamiast pod prąd, zbierał najlepsze okazy. Większość płetwonurków, na wypadek gdyby się zgubili, wolała, by prąd niósł ich w stronę łodzi, więc zaczynali od drugiej strony. Ricci dzięki nurkowaniu z prądem mógł przepłynąć w krótszym czasie nad większym obszarem dna, przez co połów był znacznie lepszy, tylko droga powrotna trudniejsza i dłuższa. Dex musiał w tym czasie podnieść kotwicę, dać wsteczny i płynąć wzdłuż pęcherzyków powietrza. Niektórzy nurkowie przyczepiali sobie do butli linkę zakończoną jaskrawą bójką, gdyż pęcherzyki powietrza znacznie trudniej było wypatrzyć. Tu jednak było zbyt dużo wodorostów i linka tylko przeszkadzałaby Ricciemu. Dex spojrzał na zegarek. Za kilka minut Ricci zejdzie na jakieś pięć, może sześć sążni - zbyt głęboko, by wynurzyć się bez powietrza, a to wkrótce mu się skończy. Musiał tylko jeszcze trochę poczekać, potem zaś będzie mógł szybko odpłynąć ze świadomością, że wspólnik topi się pod nim i że płuca pęcznieją mu jak balony, by w końcu eksplodować niczym przekłute szpilką. Taak, sprzedał Ricciego, nie było sensu się oszukiwać. Sprzedał go, a teraz właśnie go zabijał. Cóż więcej można było powiedzieć? Nie miał wyboru. Rzeczywiście nie miał wyboru. Ale nic nie mogło tego zmienić i nie było sensu się nad tym rozwodzić. Ricci był już na dnie prawie pół godziny, gdy trafił na skarb. Najpierw wysłał na górę dwie siatki napełnione jeżowcami ze zboczy, a dopiero potem zszedł poniżej granicy wodorostów. Jak się przekonał, schodzenie nie było łatwe - zmienne wiatry wywołały całkiem silne prądy, więc stracił sporo energii, nie chcąc pozwolić, by zniosły go z kursu. Zmąciły też wodę, unosząc drobiny piasku i inne szczątki, i to do tego stopnia, że w niektórych miejscach widoczność spadła do pięciu, sześciu stóp. Choć przy samym dnie warunki poprawiły się, gdy płynął z prądem, widział otoczenie w promieniu ledwie dziesięciu jardów i zaczął się zastanawiać, czy nie skrócić pobytu pod wodą. I wtedy właśnie ukazała się nisza. Był to czysty przypadek, jako że od góry zasłaniał ją szeroki nawis skalny, a sam otwór porastały wodorosty. Gdyby prąd nie poruszył ich w chwili, gdy przepływał obok nawisu, nie zauważyłby jej tak jak wcześniej. Podpłynął bliżej, oświetlając okolicę, i rozgarniał wolną ręką długie wężowate pasma wodorostów. Wśród nich pływały szkoły srebrzystych śledzi i innych rybek, których nie mógł rozpoznać. Dopiero wtedy zdołał oświetlić wnętrze niszy i zajrzeć do środka. Promień silnego światła ukazał niewielką jaskinię sięgającą dwanaście do piętnastu stóp w głąb skały pod nawisem. Otwór wejściowy był tak wąski, że ledwie mógł się przezeń przecisnąć w akwalungu. Ale niemal całą jaskinię wypełniały dorosłe, niewiarygodnie duże jeżowce. Każda pozioma czy pionowa powierzchnia pokryta była trzema, a nawet czterema warstwami stworzeń siedzących lub powoli przemieszczających się jedno po drugim albo obok drugiego. By napełnić siatkę, wystarczyło zebrać te, które znajdowały się w pobliżu wejścia, zostawiając resztę w spokoju, Na wszelki wypadek sięgnął po dłutowaty nóż i sprawdził zegarek oraz zegar butli. Po krótkiej kalkulacji zapamiętanej ze szkolenia w marynarce stwierdził, że choć ma dość powietrza, podczas wynurzania będzie musiał zrobić przerwę na dekompresję. Nie było to coś niesłychanego, ale nie robił tego często, więc musiał o tym pamiętać. Wpłynął do jaskini, uważając, by nie zahaczyć butlą o skałę. Mimo że postanowił skończyć z dotychczasowym źródłem utrzymania, był podekscytowany znaleziskiem, co trochę go zaskoczyło i zarazem rozbawiło. Prawdopodobnie był to skutek wychowania przez ojca - starał się do końca zrobić coś dobrze, choć dobrze wykonana praca mogła z równym powodzeniem przynieść nagrodę, jak i problemy. Z siatką w lewej ręce, a nożem w prawej zabrał się do pracy. Ponieważ jeżowce pełzały powoli jedne po drugich, w ciągu kilku minut zapełnił siatkę do połowy i dopiero wtedy miał okazję użyć noża, by zdjąć ze skały naprawdę dorodne okazy. Aby oderwać stworzenie od podłoża, należało podważyć ostrzem jego ssawki. Zajęcie było czasochłonne, gdyż zbyt duży nacisk mógł skruszyć muszlę i zabić jeżowca, co w konsekwencji powodowało straty finansowe, bo na powierzchnię musiały dotrzeć żywe. Praca ta absorbowała go przez mniej więcej dwadzieścia minut. Zbierając jeżowce, zaczął się zastanawiać nad błyskiem światła, który zauważył z łodzi. Mógł go wywołać przedmiot zostawiony przez jakiegoś żeglarza albo też śmieć wyrzucony przez przypływ. Ale mogło to też być słońce odbite od okularów lornetki czy lunety celowniczej. Być może doświadczenia wyniesione z wojska i policji zaowocowały lekką manią prześladowczą lub nadmiernym rozwojem wyobraźni, ale nie mógł nie brać tej możliwości pod uwagę, podobnie jak nie mógł jej ot tak sobie odrzucić. Na dodatek przemawiały za tym nie tylko jego doświadczenia, a to zupełnie zmieniało sytuację. Pete doskonale ocenił Cobbsa: Ricci wstrząsnął jego światkiem, zupełnie jakby znajdował się w kuli z płatkami śniegu, które wirują, gdy potrząśnie się zabawką. Tego typu tandetę można było kupić w każdym sklepie z pamiątkami. Cobbs będzie się dusił w swoim sosie, dopóki nie odzyska w swoich oczach choć części dumy. I nie tylko w swoich - w małych miasteczkach wieści rozchodziły się błyskawicznie i strażnik o tym wiedział. Jeśli nie chciał, by się z niego śmiano, musiał wyrównać rachunki, zanim historia spotkania na drodze, po stosownym ubarwieniu, zostanie elementem lokalnego folkloru. W normalnych okolicznościach zaplanowanie takiego rewanżu zajęłoby trochę czasu, ale Cobbs był narwańcem i czuł się bezkarnie, toteż było znacznie bardziej prawdopodobne, że zacznie działać jeszcze pod wpływem wściekłości i spróbuje czegoś równie nie przemyślanego co ekstremalnego. Ricci wrzucił jeżowca do siatki, zaczął odrywać następnego i rozmyślał dalej. W porządku, należy założyć, że Cobbs spróbuje czegoś głupiego. Co w takim razie mógł mieć z nim wspólnego ów refleks światła? Jeśli postanowił go zabić, miał po temu znakomitą okazję: jako strażnik przyrody mógł nosić broń i miał dostęp do motorówki, ponieważ zatoka stanowiła część hrabstwa Hancock, którego tereny patrolował. Wiedział też, gdzie i o jakiej porze można znaleźć Ricciego. Nic prostszego, jak wcześniej podpłynąć z drugiej strony do wysepki, ukryć tam łódź i poczekać w krzakach na pojawienie się celu. A w wodzie Ricci był celem, i to bezbronnym. Cobbs mógł spokojnie poczekać, aż się wynurzy, i zdjąć go jak kaczkę na strzelnicy, jeśli był wystarczająco dobrym strzelcem. Nie musiał się nawet pokazywać - wystarczyłby mu dobry sztucer z silną lunetą. Jeśli nie był pewien swoich umiejętności, mógł podpłynąć bliżej i czekać. To drugie było mniej prawdopodobne, ale skutek obu był taki sam: Ricci zniknąłby w odmętach i uznano by go za kolejną ofiarę Penobscot. W ciągu ostatnich lat kilku rybaków i poławiaczy utonęło, a dwóch czy trzech ciał w ogóle nie odnaleziono, czemu trudno się dziwić, gdyż obfitość wodorostów i morskich padlinożerców stwarzała warunki zdecydowanie nie sprzyjające przetrwaniu nieboszczyka. Po czterech dniach przemyśleń Ricci był pewny, że Cobbs spróbuje go dostać, gdy zakończy nurkowanie. Jeśli nie tym razem, to na pewno następnym. Pozostawało tylko jedno pytanie: Jaka była w tym wszystkim rola Dexa? To, że wystawił go na drodze, nie ulegało wątpliwości: jego winę potwierdzała reakcja na pytanie o pilnowanie dzieci. Zachowanie pomocnika - nerwowy słowotok, zapewnienia, że czuje się winny za to, co spotkało Ricciego, tarmoszenie brody i to, że ani razu nie spojrzał mu w oczy - było wręcz podręcznikowe. Niezliczone przesłuchania podejrzanych, gdy pracował w policji, nauczyły go rozpoznawać takie objawy. Zawsze świadczyły one o oszustwie i poczuciu winy. Tylko że można być winnym rozmaitych rzeczy i w rozmaity sposób. Jakoś nie potrafił uwierzyć, by Dex pomógł teraz Cobbsowi wyrównać rachunki, chyba że nie wiedział, jak drastyczną zemstę zaplanował strażnik. Albo też został do tego zmuszony sposobami, z których Ricci nie zdawał sobie sprawy. Dex nie miał łatwego życia ani sytuacji finansowej, a Cobbs i jego przekupni kumple w niebieskich mundurkach mogli mu je jeszcze bardziej skomplikować. Należało więc założyć, że Dexter pozostał biernym, ale milczącym świadkiem wszystkiego kimś, z kogo obecnością Cobbs mógł się w ogóle nie liczyć. Ricci miał tylko dwie możliwości - mógł albo się wycofać, albo udawać, że nic nie zaszło, i nie zmieniając trybu życia, uważać i czekać. Wybrał to drugie i wciąż był zdania, że postąpił słusznie. Jeśli okaże się, że Dex go zdradził albo że gotów jest przyglądać się, jak strażnik będzie próbował go zabić, tym lepiej: będzie miał pewność. A by zachować wewnętrzny spokój, musiał ją mieć. Co z tym dalej pocznie, zobaczy, gdy stwierdzi, jak bardzo pomocnik nadużył jego zaufania. Jeśli zaś chodziło o Cobbsa, należała mu się nauczka. I to taka, której ani szybko, ani łatwo nie potrafiłby zapomnieć... Rozmyślania przerwał mu dochodzący z góry pomruk silnika. Dźwięk był rozproszony i przytłumiony, zdawało się, że dobiega ze wszystkich stron, bo tak właśnie ludzkie ucho odbiera pod wodą dźwięki o niskiej częstotliwości. Dla wytrenowanego ucha Ricciego nie ulegało jednak wątpliwości, że był to pracujący na wysokich obrotach silnik skiffu. W zależności od wiatru Dex zmuszony był czasami korygować kurs, więc nie było w tym nic dziwnego. Na wszelki wypadek raz jeszcze sprawdził odczyty i zadowolony wrócił do pracy. Nie miał powodu do pośpiechu: wybrał zabawę w wyczekiwanie i zamierzał bawić się w nią do końca. Jakikolwiek on będzie. Dex chciał poczekać, aż na powierzchni przestaną się pokazywać pęcherzyki powietrza wydychanego przez Ricciego. Ich brak oznaczałby zgon, a wtedy mógłby spokojnie zawrócić skiff. Napięcie okazało się jednak zbyt duże - cholernie bolał go brzuch i nie mógł już dłużej czekać i patrzeć. Zresztą nie miało to znaczenia - własnoręcznie przestawił ciśnieniomierz tak, by pokazywał, że butla jest pełna, podczas gdy w rzeczywistości została nabita w trzech czwartych. Obliczenie czasu, na jaki starczy powietrza przy najlepszych warunkach do nurkowania, nie było znowu takie trudne, a warunki nie były nawet zbliżone do najlepszych. Roiło się od wirów i silnych prądów, co było widać nawet na powierzchni. Ricci nie miał najmniejszych szans. Przykre było, że skończy z galaretą zamiast flaków, ale nic już nie można było na to poradzić, a Dex doszedł do wniosku, że skoro go nie trzęsie, to jest całkiem opanowany. A nawet bardziej, biorąc pod uwagę to, że musiał stać i czekać, aż wreszcie ten na dole przestanie oddychać... Nie, cholera, to było zdecydowanie za dużo. Przestawił przepustnicę, złapał rumpel i z rozwianymi włosami pomknął pod wiatr na miejsce spotkania z Cobbsem, jakby mógł w ten sposób zostawić za sobą swoją winę i zmyć ją białą pianą kilwateru. Ukryty w krzewach koło skały Cobbs obserwował przez lornetkę nadpływający z północy skiff. Dex pędził z taką prędkością, że wydawało się, iż lada chwila łódka wystartuje w powietrze niczym rakieta. Strażnik odetchnął głęboko powietrzem przesyconym zapachem morza i sosen, chcąc zapamiętać tę chwilę w najdrobniejszych szczegółach. Pragnął wbić sobie w pamięć każdy obraz, dźwięk i zapach, by móc je przywołać nawet wtedy, gdy będzie już stetryczałym sklerotykiem. Mógł nie pamiętać, jak się nazywa, ale to wspomnienie chciał zachować do śmierci. Kilka minut przed pojawieniem się skiffu usłyszał jego silnik pracujący na wysokich obrotach i z trudem opanował podniecenie, chcąc uniknąć przykrego rozczarowania. Gdy zobaczył, że Dex jest sam, doznał takiego uczucia, jakby za chwilę miał sięgnąć stratosfery. Trwało to jedynie moment, wkrótce bowiem napięcie opadło i przyszła wdzięczność. Był wdzięczny Ricciemu, gdyż dzięki niemu przekonał się, że jest zdolny do popełnienia morderstwa bez żalu, strachu, wyrzutów sumienia czy jakichkolwiek innych uczuć poza wszechobecną satysfakcją. Skiff skręcił w prawo i wpłynął na brzeg. Jego dziób znieruchomiał na piasku za linią przypływu z finałowym ryknięciem dopełniającym radość Cobbsa, który właśnie wyobrażał sobie, jak Ricci musiał cierpieć w ostatnich momentach życia. W ciągu kilku sekund od momentu, w którym Ricci zdał sobie sprawę, że ma kłopoty z zapasem powietrza, jego problem zmienił się w zagrażający życiu kryzys. Wszystko zaczęło się od wdechu, który wydawał się nieco trudniejszy od dotychczasowych. Przyczyną mogło być przemęczenie - w końcu przeszło godzinę poruszał się pod prąd, ale prawdę mówiąc, nie wierzył w to. Był doświadczonym nurkiem i wiedział, że zmniejszanie tempa wskutek przemęczenia było odruchowe. Wziął kolejny wdech... i jeszcze jeden... Każdemu towarzyszył coraz większy wysiłek, co w końcu go zaniepokoiło. Sprawdził ciśnieniomierz. Urządzenie wskazywało, że ma jeszcze ponad tysiąc atmosfer, czyli jedną czwartą pojemności butli, ale jego ciało i umysł twierdziły coś innego. Znieruchomiał, unosząc się w pozycji pionowej, i wziął kolejny wdech. Udało mu się to z najwyższym trudem. Ciśnieniomierz kłamał. Butla była prawie pusta i mogła się opróżnić lada moment, więc chwilowo nie było ważne, jak mogło do tego dojść. Serce mu łomotało, poczuł pierwsze objawy paniki i z trudem nad nimi zapanował. Musiał zachować spokój i po kolei rozwiązywać problemy. Jeśli nie będzie myślał logicznie, zginie. I tym razem mógł liczyć wyłącznie na siebie. Wyjął z warg ustnik reduktora, a z torby na ramieniu wyciągnął zapasową butlę, wypuszczając jednocześnie powietrze. Na tej głębokości ciśnienie wynosiło niemal cztery atmosfery, więc gdyby nie nabrał szybko powietrza, naraziłby płuca na zbyt wielkie obciążenie. Czym prędzej zatem wsunął między zęby ustnik rezerwowej butli, odkręcił zawór i wziął oddech. A raczej próbował, bo z butli nie wydostała się ani krztyna tlenu. Jakoś nie bardzo go to zaskoczyło. Zmusił się do zachowania spokoju. Pamiętał, by zajmować się problemami po kolei. Musiał się wydostać z jaskini. Wróć! Najpierw musiał pozbyć się wszystkiego, co nie było absolutnie niezbędne do przeżycia. Odczepił siatkę wypełnioną niemal po brzegi jeżowcami. Z zaskoczeniem stwierdził, że żal mu łupu. Prawda, połów był najlepszy w jego karierze, ale w tych okolicznościach był też całkowicie bez znaczenia. Chciał już wyrzucić zapasową butlę, lecz uświadomił sobie, że fajka może mu się przydać - odczepił ją i włożył do torby. Dopiero wtedy pozbył się niepotrzebnego pojemnika. Następnie wsparł się oburącz o skałę, którą przed chwilą oczyścił z jeżowców, i mocno odepchnął. Wypadł z jaskini, próbując zaczerpnąć oddechu z podstawowej butli. Choć przypominało to wdech przez knebel lub dłoń blokującą usta, udało mu się napełnić płuca. Dwa kolejne pracowite wdechy opróżniły ostatecznie butlę. Raz jeszcze opanował panikę, zmuszając się, by powoli wypuszczać powietrze z płuc. Jedno z podstawowych praw, jakie poznał podczas szkolenia w Navy SEAL, mówiło, że nurkowanie sprowadza się do wyrównywania ciśnień. Podstawą było zachowanie równowagi między ciśnieniem zewnętrznym i wewnętrznym, umysłowym i fizycznym. Normalny człowiek, jeśli ma kłopoty w wodzie, koncentruje się na tym, by móc jak najszybciej zaczerpnąć powietrza. Właśnie ten impuls powoduje, że tonący wchodzi ratownikowi na głowę, wpychając go pod wodę, co przeważnie jest fatalnym w skutkach błędem. Jeśli ktoś nie urodził się ze skrzelami, musi nauczyć się kontrolować odruchy, chyba że chce się szybko utopić. Należy skupić się na utrzymaniu równowagi i wykorzystaniu wszystkich umiejętności do kontrolowania oddechu, by maksymalnie wykorzystać dostępne źródło tlenu. Zakładając, że się takowe posiada. Jedną z pierwszych lekcji udzielanych przez instruktora musztry, byłego członka UDT, sierżanta Rackela, była nauka rozpaczliwej techniki wynurzania bez źródła powietrza. Rackel urodził się w kombinezonie płetwonurka, a jeśli nie, to robił co mógł, by wywrzeć takie wrażenie. Metodą, którą pomagał opanować, było swobodne unoszenie. Jeśli nurek pozbędzie się całego obciążenia, jego wyporność dodatnia wyniesie go na powierzchnię. W trakcie wypływania należy stopniowo wypuszczać powietrze i utrzymywać pozycję zwaną popularnie orłem, czyli unosić się z rozsuniętymi szeroko rękami i nogami, by spowolnić w ten sposób ruch ku górze. Podczas nurkowania powietrze ulega sprężeniu, a w czasie wynurzania rozprężeniu, więc w płucach zawsze jakieś się znajdzie. Jeśli ktoś wynurza się szybciej niż sześćdziesiąt stóp na minutę bez wypuszczania powietrza, ryzykuje, że rozprężone powietrze po prostu go rozerwie. Głównym problemem Ricciego było to, że znajdował się dziewięćdziesiąt stóp pod powierzchnią i już od kilku sekund opróżniał płuca. Czas wlókł się w nieskończoność i Tom zdawał sobie sprawę, że bez względu na szybkość wynurzania nie będzie miał czego wydychać na długo przed osiągnięciem powierzchni. Nie wspominając już o przystanku na dekompresję, którego brak mógł spowodować chorobę kesonową. Jej skutkiem mogła być śmierć, a w łagodniejszej wersji uszkodzenie nerwów lub mózgu. Tym akurat się chwilowo nie martwił - najpierw należało dotrzeć na powierzchnię przy życiu, a potem można się było zastanawiać, co jeszcze się zdarzy. Ażeby dotrzeć na powierzchnię, potrzebował źródła powietrza, które wystarczyłoby mu choć na część drogi. I być może miał takie źródło. Kompensator, podobnie jak jego płuca, był niemal zupełnie opróżniony, gdyż poddany był tym samym przeciążeniom. W obu komorach wyglądającego jak kamizelka ratunkowa urządzenia także znajdował się sprężony tlen, który tym bardziej zwiększy swą objętość, im bliżej powierzchni się znajdzie i im niższe będzie ciśnienie wody. Powietrze z płuc, szukając drogi wyjścia, dąży do nosa i ust, a powietrze z kamizelki do ich sztucznego odpowiednika, czyli rury zakończonej ustnikiem, gdyż ma ona większą średnicę. Zapas wystarczający na trzydzieści do czterdziestu sekund pozwoliłby mu dotrzeć na sześćdziesiąt stóp. A stamtąd być może zdołałby wynurzyć się swobodnie. Nie było to pewne, ale tylko ta jedna szansa dzieliła go od wąchania kwiatków od spodu i od uroczystego pogrzebu. Choć pogrzeb wcale nie musiał być uroczysty, biorąc pod uwagę, jak skończyła się jego policyjna kariera. Zrobił gwałtowny obrót w lewo, by łatwiej sięgnąć do ustnika rury umieszczonej na ramieniu. Resztką oddechu przedmuchał ustnik i spojrzał w górę. Najbezpieczniejsze byłoby wynurzenie na plecach z uniesioną ręką, by móc dostrzec i odepchnąć się od każdej potencjalnej przeszkody. W dodatku wtedy rura byłaby ponad jego głową i ciśnienie wody wypchnęłoby z niej powietrze. Teraz jednak musiał jak najszybciej przejść od teorii do praktyki, bo przed oczyma zaczynały mu migać czarne płaty, a żyły na skroniach pulsowały żywym bólem. Zagryzł zęby na ustniku, wcisnął palcem zawór i wciągnął powietrze, nie puszczając go. Do jego płuc wpłynął słaby strumień tlenu. Ledwie wystarczył, by Ricci przestał się dusić, lecz mimo to był bezcenny. Wypuścił je ustami i powoli wciągnął powietrze z rury. Tlen oczyścił mu trochę umysł. Czas było ruszać. Pozbył się pasa z ciężarkami i obciążników przy kostkach. Nim zniknęły wśród wodorostów, woda porwała go i wypchnęła w górę z oszałamiającą prędkością. 15 RÓŻNE MIEJSCA 22 KWIETNIA 2001 - Comment ca va, Rollie? - Gdy do mojego pokoju wchodzi piękna kobieta, która mówi po francusku i przyleciała ze Stanów, to jak się mam czuć? Muszę się czuć dobrze, no nie? Megan uśmiechnęła się, zamykając za sobą drzwi. Thibodeau na wpół siedział oparty o uniesioną część szpitalnego łóżka. Kobieta dostrzegła dren umieszczony w podbrzuszu rannego i stojak z kroplówką podłączoną do jego ramienia. Rollie wskazał brodą dużą brązową torbę z papieru, którą Meg wzięła na kolana, gdy usiadła na krześle stojącym po prawej stronie łóżka. - Powiedz mi, że masz tam King Cake ze święta mardi gras albo trochę sosu z aligatora, a przysięgam, że poproszę cię o rękę. - Naprawdę istnieje coś takiego jak sos z aligatora? - Mógłbym go jeść codziennie. - Ugh - skrzywiła się i postawiła torbę obok krzesła. - Cajunowie muszą mieć żelazne żołądki. - Gdyby tak nie było, już byłbym martwy, kochanie. Według łapiduchów, pocisk, który mnie trafił, powinien przejść prosto przez brzuch i rozerwać mi aortę. Odchyliły go wnętrzności i w efekcie zamiast wykrwawić się na śmierć, straciłem tylko kawałek jelita grubego i śledzionę. - Tylko? Thibodeau wzruszył nieznacznie ramionami. - Jak człowieka postrzelą w brzuch, zawsze są jakieś straty. - Bardzo cię boli? - Da się wytrzymać. Konowały twierdzą, że największym problemem może być infekcja, bo śledziona pomaga zwalczać bakterie we krwi. Uważają, że wątroba i pozostałe organy przejmą tę funkcję, ale nie od razu. - Rollie umilkł i poprawił się na poduszce. Widać było, że robi co może, by nie krzywić się przy tym z bólu. - Dobra, koniec pogawędki o podrobach - podsumował, nieruchomiejąc. - To co jest w tej torbie i co z moją propozycją ślubu? Pod warunkiem, jak wspomniałem, że masz ten sos. Megan uśmiechnęła się ponownie. - Zaraz do tego wrócimy, obiecuję. - Pochyliła się i pogładziła go po ramieniu. - Lekarze dobrze cię traktują? - Ujdzie. Tylko ciągle mnie badają i wypytują. - Za to biorą pieniądze. Miałeś piekielny tydzień, Roi. - Ale jeszcze żyję. - Spoważniał. - Nie wszyscy mieli tu tyle szczęścia. - Nie wszyscy - przyznała. - Przykro mi, że straciłeś tylu ludzi. Przez moment milczał, po czym powoli skinął głową. - Jak powiedziałaś, to był piekielny tydzień, i to nie tylko dla obsady tych zakładów. - Oblizał wargi. - Słyszałaś o tej katastrofie kolejowej niedaleko wybrzeża? - Mówili w wiadomościach. Straszny wypadek. - Ostatnio wszędzie w okolicy leją się całe litry krwi. Zastanawiam się, kiedy z nieba zaczną spadać żaby, komary, czy co tam jeszcze. Potrząsnęła głową. - Nie jestem religijna - stwierdziła. - Ale nie sądzę, by zdarzenia, o których mówimy, spowodował palec boży. Rollie wzruszył ramionami. - To może w taki sposób Bóg pokazuje nam, co o nas sądzi. Pismaki, o których mówiłaś, podawali może, jak się czuje ta dziewczynka? Wiesz, ten dzieciak, który... - Daniella Costas - przerwała mu Meg. - Ostatnio słyszałam, że czuje się dobrze i jest z którymś z rodziców. - Bon. Gdybym był jej ojcem, poczekałbym, aż maszynista wyzdrowieje, a potem zabiłbym go gołymi rękami. - On utrzymuje, że to nie jego wina. - A kogo? - Nie kogo, tylko czego - poprawiła go. - Maszynista twierdzi, że zawiodły urządzenia. Rollie milczał przez chwilę, zastanawiając się nad czymś, po czym ponownie wzruszył ramionami. - Nieważne - stwierdził w końcu. - A przechodząc do rzeczy, nie mam nic przeciwko twoim odwiedzinom, ale odkąd dowiedziałem się, że jesteś w drodze, zastanawiam się, po co przyleciałaś. - Roger uważa, że mogę się tu przydać, dopóki nie wyzdrowiejesz. Ale miałam też swoje powody, by się z tobą spotkać, Rollie. Jeden z nich jest w tej torbie. Chcę ci go dać. - Powiadasz, że zasłużyłem na prawdziwy prezent? Przytaknęła. - I to bardzo specjalny. Wiem, że go docenisz. Thibodeau przyglądał się jej w milczeniu. W drzwiach pojawiła się pielęgniarka, obrzuciła pokój krótkim, ale dokładnym spojrzeniem, wycofała się na korytarz i kontynuowała obchód. Megan poczekała, aż zamknie za sobą drzwi, i sięgnęła do torby. - Pete Nimec powiedział mi, że chciałeś swojego stetsona i że lekarze nie pozwalają ci go jeszcze nosić. Ranny wyprostował się odruchowo. - Przyniosłaś mi mój kapelusz? Zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie byłam w twoim mieszkaniu i nigdy nie łamię zasad szpitalnych - odparła, wyjmując z torby przedmiot owinięty w cienki papier. Delikatnie złożyła pakunek na kolanach Thibodeau. - Cokolwiek to jest, ma kształt kapelusza - ocenił, nie dotykając. - Z tego co wiem, zabronili ci nosić stetsona. O innych markach nie było mowy. - Uśmiechnęła się przekornie. - Może przestałbyś się męczyć i sprawdził, czy ten się nada wzastępstwie? Rollie zmarszczył brwi i odwinął papier. Westchnął głośno. Szary kawaleryjski kapelusz był stary i tak znoszony, że ledwie utrzymywał kształt. Miejscami materiał wypłowiał, a czarny skórzany pasek pod brodę przetarł się i popękał, lecz złotoczarny pleciony sznur otaczający denko i zakończony metalowymi żołędziami pozostał prawie nie naruszony, podobnie jak jedwabna wstążka stanowiąca jego tło. W doskonałym stanie były też złote skrzyżowane szable kawaleryjskie spinające denko z uniesionym z jednej strony rondem. Thibodeau spojrzał podejrzliwie na ofiarodawczynię. - Jeśli to nie to, co myślę, to gdy powiem o tym głośno, zrobię z siebie durnia. - Nie zrobisz - odparła Megan. - Kapelusz należał do mojego pradziadka, który służył w Pierwszej Ochotniczej Kawalerii Teddy'ego Roosevelta. - Mon Dieu! - Rollie z podziwem przejechał palcem po wnętrzu denka. - Surowi Jeźdźcy. Przytaknęła. - "Daleko lepiej jest odważyć się na rzeczy wielkie i zdobyć chwałę, nawet jeśli pozna się smak klęski, niż równać się z ubogimi duchem, którzy ani wiele nie cierpią, ani wiele się nie radują..." - "...bo żyją w szarości, nie znając ni klęski, ni zwycięstwa" dokończył Thibodeau. - Nie wiem, co powiedzieć, Megan... Naprawdę, nie wiem. Uśmiechnęła się. - Taylor Breen w pół roku zamienił rakietę tenisową na karabin i wylądował na Kettle Hill. Wstąpił do jednostki na osobistą prośbę Teddy'ego Roosevelta i choć był profesorem Yale, wziął urlop, by walczyć z Hiszpanią... - Umilkła, nie przestając go obserwować. - Rollie, mam do ciebie prośbę... Nie będę cię zmuszać, ale przyznam, że wolałabym już teraz znać twoją decyzję. Spojrzał jej prosto w oczy. - Chodzi o robotę Maxa Blackburna? - spytał. Przytaknęła. - Gdy kilka tygodni temu rozmawialiśmy o tym, powiedzia łeś, że potrzebujesz trochę czasu, żeby się zastanowić, czy chcesz brać na siebie taką odpowiedzialność... - I czy Pete Nimec chce, żebym ją na siebie wziął. Uważałem, że ma na myśli kogoś innego i że pod tym względem nie możecie dojść do porozumienia. - Rzeczywiście miał i nie mogliśmy się porozumieć, ale sytuacja się zmieniła. Częściowo z powodu tego, co się wydarzyło i jak na to zareagowałeś. - Nimec też tak uważa? - Rozmawialiśmy przed moim odlotem do Brazylii. I osiągnęliśmy wstępne porozumienie. - Coś mi się zdaje, że w tej propozycji jest jakiś haczyk. Megan roześmiała się. - Jestem kobietą. - Zauważyłem. To co z tym haczykiem? - Powiem ci, jeśli ty mi powiesz, co zdecydowałeś. Thibodeau przyglądał się jej przez chwilę, po czym przeniósł wzrok na kapelusz i po chwili nałożył go ostrożnie. - Pasuje? - spytał. - Doskonale. - Wyjdziesz za mnie? - Nie. Wzruszył ramionami. - I tak mogę przyjąć twoją ofertę. Choćby dlatego, żeby nie mieć już nocnych zmian. Megan lekko uścisnęła jego dłoń leżącą na łóżku. - Gratuluję. - I? Uśmiechnęła się do niego. - I haczyk polega na tym... 16 WYBRZEŻE MAINE 22 KWIETNIA 2001 - Dobrze się przyjrzałeś? Jesteś pewien? - spytał Cobbs, żując gumę. - Chodzi mi o to, czy obserwowałeś cały czas. Dex strzepnął z rękawa kurtki nie istniejący kurz. Może dziesięć minut temu wysiadł z łodzi, a w tym czasie Cobbs zdążył zadać to pytanie w ten czy w inny sposób z dziesięć razy. - Powiedziałem ci, że załatwione. Co jeszcze mam ci powiedzieć? Spojrzenie Cobbsa było niczym pogardliwy szturchaniec. Mężczyzna miał na sobie mundur strażnika i kapelusz. Z szyi zwisała mu lornetka, a w dłoni trzymał remingtona model 870 kaliber 20 ze składaną metalową kolbą. - Chcę, żebyś mi opowiedział, co widziałeś - oznajmił. Dex oblizał wargi. W pobliskim lesie coś zaskrobało po pniu, więc obejrzał się odruchowo. Na gałęzi klonu siedziała wiewiórka, ruszając ogonem i ogryzając jakiś smakołyk, który trzymała w przednich łapkach. Nie przeszkadzało jej to uważnie obserwować obu stojących poniżej ludzi. Popatrzył na Cobbsa. - Najważniejsze jest to, czego ani ty, ani ja nie widzieliśmy - powiedział. - Czyli co? - Czyli to, że ja nie widziałem więcej pęcherzyków powietrza, a ty głowy Ricciego wyskakującej na powierzchnię. Na wet przez te twoje szkiełka. Strażnik przyglądał mu się, poruszając miarowo szczękami. Stali w cieniu skalnego odłamu, który dotykał z jednej strony niewielkiej piaszczystej plaży będącej miejscem spotkania. - No to podsumujmy to zasraństwo, żebym miał pełen obraz sytuacji - powiedział. Dex westchnął z rezygnacją i przytaknął. - Czekałeś, dopóki bąbelki wydostawały się na powierzchnię - powiedział Cobbs. Dex skinął głową. - A kiedy przestały się pojawiać, zawróciłeś i przypłynąłeś tutaj. Mężczyzna przytaknął po raz trzeci. - Czyli mówiąc inaczej - rzucił strażnik i potrząsnął strzelbą - nie muszę tam popłynąć i rozwalić go, jak się tylko wynurzy. - Właśnie to próbuję ci wytłumaczyć. - Dex był wyczerpany i czuł do siebie większe niż kiedykolwiek obrzydzenie. Cobbs obserwował go przez dłuższą chwilę z miną, która wskazywała, że ma ochotę na kolejną rundę pytań, ale zmienił zdanie. Przesunął językiem gumę do żucia i wypluł ją na kamienie. - No to pozbyliśmy się naprawdę zasranego dupka - stwierdził. Ricci wynurzył się akurat wtedy, gdy był już pewny, że nie ma czym oddychać i że utopi się o kilka stóp od powierzchni. Wyczerpany, leżał na plecach i wentylował płuca. Jak dotąd nie odczuwał żadnych symptomów choroby kesonowej, co bynajmniej nie oznaczało, że może wykluczyć tę możliwość. Pierwszym objawem był zazwyczaj przenikliwy ból stawów, który mógł się pojawić w ciągu minut lub nawet godzin po wyjściu z wody. Wywoływał go azot obecny w krwiobiegu. Cząsteczki gazu gromadziły się w tkankach tłuszczowych i dlatego Ricci ćwiczył regularnie, choć nie informował o tym kobiet, na których robiła wrażenie jego sylwetka. By uniknąć gromadzenia azotu we krwi, w trakcie wynurzania stosowano przerwy dekompresyjne. W ten sposób wydalano azot przez drogi oddechowe. Pozwolił sobie na kilka minut odpoczynku, by odzyskać siły, ale miał świadomość, że jest to luksus, na który go nie stać. Nie był bezpieczny. Choć nie mógł dostrzec skiffu, wiedział, że ktoś czeka, aż się wynurzy. Nie miał pewności, czy wypatrują go z brzegu, czy ze skiffu, ale nie zamierzał ryzykować. Nie miał pojęcia, jak daleko zniósł go prąd, więc rozejrzał się i dwukrotnie sprawdził swoje położenie za pomocą kompasu. Okazało się, że wypłynął około stu jardów na południowy wschód od wejścia do zatoki. Brak skiffu nie zaskoczył go. Spodziewał się, że tak będzie. Co więcej, podejrzewał, dokąd popłynął Dex. Ponieważ oddech wrócił do normy, poczekał na wszelki wypadek jeszcze dwadzieścia sekund, wyjął z torby ośmiocalową fajkę i wsunął ustnik między zęby. Przedmuchał rurkę, opuścił głowę pod wodę i popłynął do brzegu. Poruszał wyłącznie nogami, by nie zmącić powierzchni, a jedynym znakiem zdradzającym jego ruch był prujący fale wylot plastikowej rurki. To się nazywało "mieć pecha". Dwa razy w ciągu ostatnich dni został wystawiony i w obu wypadkach, gdy doszło do konfrontacji, miał przeciw sobie dwóch przeciwników. Tyle że tym razem nie mógł liczyć na niespodziewaną pomoc Pete'a Nimeca. Przyklęknął za krzakiem jałowca, jakieś pięć jardów od skały, którą zapamiętał z pokładu łodzi, i słuchał, jak Dex z Cobbsem uzgadniają oficjalną wersję jego zniknięcia. Była prosta, acz prawdopodobna: przemądrzały mieszczuch Ricci od dawna nurkował, nie pozwalając skromnemu fachowcowi z okolicy właściwie obsługiwać i sprawdzać swego sprzętu. Dex kilkakrotnie próbował wytłumaczyć mu, że źle robi, ale po kolejnej kłótni przestał. Płetwonurkowie często wpadali w tarapaty przez własną lekkomyślność i na pewno będą w nie wpadać w przyszłości. Jeśli ciało nie wypłynie, będzie to koniec sprawy. Jeśli natomiast - co było znacznie mniej prawdopodobne - wypłynie, zanim kraby, ryby i homary rozszarpią je na strzępy, autopsja wykaże, że zmarł z braku tlenu na skutek wadliwego działania ciśnieniomierza butli. Nikt nie będzie podejrzewał sabotaż, gdyż wszyscy odbiorcy poświadczą, że Dex i Ricci byli w doskonałej komitywie. Na dodatek, skoro zeznania będzie spisywał szeryf lub któryś z jego zastępców, a potwierdzał Cobbs, za powód zniknięcia Ricciego Dex mógł podać porwanie przez UFO, atak yeti czy zderzenie z Latającym Holendrem i też nie będzie głupich pytań. Na swój sposób byli genialni, a ich plan spalił na panewce tylko dlatego, że miał lepiej rozwinięty instynkt samozachowawczy, niż sądzili. Jego błędem, i do tego Ricci przyznawał się ze wstydem, było to, że nie przewidział, jak dalece Dex da się zmusić do kolaboracji. Znał jego i jego wady i choć nie można było ich nazwać przyjaciółmi, to wspólnikami byli dobrymi. Wszystkiemu winne było to, że zawsze uważał, iż człowiek z natury jest dobry - nawet lata, które przepracował w policji, kiedy to miał okazję poznać najciemniejsze i najpodlejsze strony ludzkiej natury, nie wyleczyły go do końca z tego idealizmu. Tym razem o mało co przypłaciłby złudzenia życiem. Oddychał cicho, pozostając w bezruchu i obserwując obu mężczyzn rozmawiających na niewielkim kamienistym spłachetku obok głazu. Zaszedł ich z boku przez las i znajdował się za plecami Cobbsa. Strażnik zwrócony był twarzą ku plaży, natomiast Dex patrzył na wyspę. Gdy uzgadniali szczegóły oficjalnej wersji, Tom dopracował własny plan. Niewyszukany, ale dobry. Cobbs był uzbrojony. Ricci spodziewał się sztucera z lunetą, tymczasem mężczyzna miał strzelbę, która na niewielką odległość była znacznie groźniejsza, więc musiał zostać wyeliminowany pierwszy. Tym razem Ricci nie mógł przytrzymać Cobbsa drzwiami pikapa, ale remington stanowiłby problem tylko wtedy, gdyby funkcjonariusz zdołał go użyć. Dex, z tego co widział, nie był uzbrojony, toteż był znacznie łatwiejszym przeciwnikiem. Największy atut Ricciego stanowiły zaskoczenie i umiejętność szybkiego oraz skutecznego trafienia przeciwnika w czułe miejsce. Maskę, płetwy i resztę sprzętu zostawił w lesie, zatrzymując sobie jedynie noże i kombinezon. Nóż do podważania jeżowców był nieprzydatny w ataku, więc nie wyciągnął go z pochwy. Za to normalny, o obustronnym, ostro zakończonym ostrzu był groźną bronią; Tom trzymał go w prawej dłoni. Powiał wiatr i Ricci ruszył przed siebie, korzystając z narastającego szelestu liści i gałązek. Gdy bryza ucichła znieruchomiał, czekając na kolejny podmuch. Wracały nawyki wyuczone lata temu podczas treningów w Navy SEAL - gdy się do kogoś podkradał, przestawiał nogi jedną przed drugą i najpierw powoli opuszczał palce, sprawdzając, czy nie stąpa na gałęzie, kamienie, suche liście lub cokolwiek, co mogło zdradzić jego obecność albo naruszyć jego równowagę. Dopiero potem stawiał resztę stopy. Co kilka kroków zmieniał kierunek ruchu, by krzewy czy wysoka trawa poruszały się naturalnie w jedną stronę i nie zwracały niczyjej uwagi. Wiatr znowu przestał wiać, więc raz jeszcze znieruchomiał. Dex i Cobbs wciąż rozmawiali, a od pleców tego ostatniego dzieliły go trzy stopy. Jeszcze jeden podmuch, a zaatakuje i może zdoła rozbroić strażnika, nim ten zdąży wystrzelić... I wtedy wiewiórka wszystko zepsuła. - ...żeby wszystko wyglądało naturalnie, powinieneś poczekać jeszcze dwie godziny i dopiero wtedy zadzwonić do mnie i do biura szeryfa - wyjaśnił Cobbs. - Załatwię to jak każde inne... Umilkł i spojrzał pytająco na Dexa. Ten patrzył na drzewo, na którym chwilę wcześniej dostrzegł wiewiórkę. Zwierzątko, zaalarmowane już obecnością jego i strażnika, nagle zeskoczyło z gałęzi i pognało w górę pnia, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i wypuszczając szyszkę z pyszczka. Nie ulegało wątpliwości, że coś je przestraszyło, a jego reakcja zdenerwowała Dexa, który od dawna już miał napięte nerwy. Opuścił wzrok na rosnące pod drzewem jałowce i kilka stóp za Cobbsem dostrzegł to, co przegoniło wiewiórkę. Zobaczył nieboszczyka gotowego skoczyć na nich z półprzysiadu i ściskającego w garści długi nóż. Zbladł natychmiast i otworzył usta, ale był zbyt zszokowany, by wydobyć z siebie artykułowany dźwięk. Pisnął więc jedynie i gorączkowym gestem wskazał Ricciego. Cobbs nie miał pojęcia, co się dzieje, ale przerażenie Dexa aż nadto mu wystarczyło. Nie tracąc czasu na pytania, obrócił się na pięcie, uniósł broń i wycelował tam, gdzie wskazywał pomocnik nurka. Tom Ricci miał właśnie skoczyć, gdy usłyszał wiewiórkę gnającą na czubek klonu. Odgłosy ucieczki zaalarmowały Dexa, który spojrzał na drzewo, potem na krzewy, a w końcu dostrzegł go i wytrzeszczył oczy. Nie było czasu do stracenia. Skoczył, gdy Dex wskazał krzaki, a na ułamek sekundy przed obrotem Cobbsa, i pochylony nisko przemknął pod lufą strzelby. Strażnik natychmiast wypalił, ale gruby śrut przeleciał nad głową Ricciego, trafiając w pień i rozsiewając wokół drzazgi oraz liście. Odrzut cofnął Cobbsa, lecz mężczyzna zachował zadziwiająco zimną krew i zdążył przeładować broń, nim Tom go dopadł. Usłyszawszy charakterystyczny dla tego rodzaju strzelb dźwięk towarzyszący przepompowywaniu naboju do komory zamkowej, Ricci zrobił dwa kroki prawie na kolanach i wyprostował się gwałtownie, łapiąc lewą ręką za lufę i unosząc ją ku szczytom drzew. Cobbs nacisnął spust i kolejny ładunek stalowych śrucin poleciał w niebo, nie robiąc nikomu krzywdy. Nie puszczając lufy, Tom trzasnął strażnika prawym przedramieniem w szyję i zaraz potem prawym łokciem w szczękę. Jednocześnie wykręcił strzelbę ostro w lewo. Głowa Cobbsa odskoczyła, a z ust popłynęła krew. W następnej chwili jego twarz wykrzywił grymas wściekłości. Nie puścił co prawda strzelby, Ricci był jednak zbyt blisko, by mógł zrobić z niej użytek. Ten ostatni zaskoczony był uporem i wolą walki Cobbsa, ale adrenalina i złość stanowiły skuteczną mieszankę dającą siłę i upór. To nieco komplikowało sprawy, bo należało skończyć ze strażnikiem, nim Dex włączy się do walki. Ricci pchnął niespodziewanie Cobbsa w pierś i zmusił do cofnięcia. Gdy dzieliło ich pół kroku, wpakował mu prawy łokieć w żołądek, a kiedy strażnik zwinął się w kłębek, jęcząc z bólu, wyszarpnął mu w końcu strzelbę, kucnął i wbił nóż w jego śródstopie. Ostrze przebiło but, ciało i podeszwę i zagłębiło się na sześć cali w ziemię. Cobbs zawył jak zranione zwierzę. Wycie stało się jeszcze głośniejsze, gdy spróbował podnieść stopę i zrozumiał, że nie zdoła tego dokonać. Oczy wyszły mu na wierzch, a twarz spurpurowiała, kiedy spojrzał w dół i zobaczył krew płynącą z buta wokół trzonka noża. Histeryczny wrzask sięgnął zenitu i załamał się w płacz. - Zobacz, co mi zrobiłeś! - zaskomlał, opadając na kolano zdrowej nogi. Krew i łzy błyskawicznie stworzyły na jego twarzy groteskowy makijaż, a nagła utrata wyrazistości mowy świadczyła, że miał albo złamaną, albo wybitą szczękę. - O kurfa... O Jeszu... Czosz ty, kurfa, szrobił?! Ricci zignorował go. Kątem oka dostrzegł nagły ruch z lewej. Wyprostował się, robiąc jednocześnie półobrót, lecz przekonał się, że nie może być mowy o ataku - Dex uciekał, roztrącając gwałtownie krzewy. Ruszył za nim, nie wypuszczając z rąk odebranej Cobbsowi broni. Dex miał niewielką przewagę, lecz panika powodowała, że biegł na oślep. Co chwilę wpadał na gałęzie i krzaki i potykał się o korzenie. Mimo że kombinezon krępował mu ruchy, Tom dopadł go po niecałej minucie. - Stój, Dex! Ani kroku dalej! - warknął, przeładowując broń. - Nie żartuję! Mężczyzna znieruchomiał pod rozłożystymi gałęziami świerka. Dyszał tak ze zmęczenia, jak i ze strachu. - Odwróć się! - polecił Ricci. - Powoli! Pomocnik wykonał polecenie. Tom podszedł do niego, trzymając palec na spuście uniesionej lekko strzelby. Dex stał przygarbiony, z włosami zlepionymi potem i przyklejonymi do policzków i karku. Przez moment spoglądał na Ricciego, lecz po chwili wbił wzrok w ziemię. Tom wsunął mu lufę pod brodę i zmusił do uniesienia głowy. - Spójrz na mnie! - zażądał, unosząc ją jeszcze wyżej. - Popatrz mi w oczy! Dex zrobił, co mu kazano. - Po pierwsze, jesteś chciwym wszarzem - poinformował go. Dex milczał, ale zaczęły mu drżeć usta, a spod czapki popłynęły strużki potu. - Po drugie, próbowałeś mnie zabić. Tym razem Dexter próbował coś powiedzieć, lecz Ricci uciszył go dźgnięciem lufy. - Mogę ci przerobić łeb na sałatkę mięsną, więc lepiej po zwól mi gadać - ostrzegł. Tamten zamknął usta. Jakiś czas stali w milczeniu, a zmieniały się jedynie cienie rzucane na ich twarze przez poruszane wiatrem liście i gałązki. - Zawsze dzieliliśmy zysk po połowie, a ja nie miałem nic przeciwko temu, że ryzykuję, jak długo pilnowałeś mojego tyłka i robiłeś, co do ciebie należy - odezwał się wreszcie Ricci. - Ale ty dogadałeś się z Cobbsem i wystawiłeś mnie jemu i Phippsowi. A potem pomajstrowałeś przy ciśnieniomierzu, żebym się nie zorientował, że mam pustą butlę. I opróżniłeś rezerwową. Zamiast przyjść i powiedzieć, że Cobbs ci się naprzykrza, na co byśmy coś poradzili i ustawili gnojka, skumałeś się z nim i próbowałeś mnie zabić. - Zamilkł i tym razem ciszę przerywało tylko dobiegające z oddali płaczliwe skomlenie Cobbsa. - Jestem ci coś winien, Dex. Zasłużyłeś na odstrzał i możesz mi wierzyć, że mam na to wielką ochotę. Dex stężał. Oddychał szybko i płytko, a na policzkach wykwitły mu czerwone plamki. Ricci przyglądał mu się przez kilka sekund, po czym potrząsnął głową i opuścił broń. - Uspokój się - powiedział. - Pospieszyliście się. Gdyby nie wasz pośpiech, zostałbyś jedynym właścicielem najbogatszego w jeżowce miejsca w okolicy, które właśnie odkryłem. Dostałem propozycję i zdecydowałem się ją przyjąć, co oznacza wyprowadzkę. Wystarczyło, żebyście poczekali do popołudnia, bo wtedy wszyscy dowiedzą się, że wystawiam dom na sprzedaż. Zapadła kolejna, tym razem dłuższa i cięższa cisza. Dex wyglądał na pogodzonego z losem i przybitego, ale Ricci podejrzewał, że w pewien sposób jest to poza - pomocnik nie czuł żalu czy wstydu z powodu tego, co zrobił, i jedynie w części zdawał sobie sprawę ze swej winy. Uważał się za ofiarę, co go rozgrzeszało i usprawiedliwiało jego postępowanie. Wstydził się głównie tego, że dał się złapać. - Cobbsa też nie zabiję - poinformował go z niesmakiem Ricci. - Biorę skiff i radzę wam odczekać z piętnaście minut, nim odpłyniecie jego łodzią. Zawieź go do szpitala, ale pamiętaj: o mnie ani słowa. Albo, daję ci słowo, wrócę i zapłacisz za wszystko. Cisza. Ricci poczuł, że ogarnia go obrzydzenie i że lada chwila straci panowanie nad sobą. Wskazał lufą skałę za swoimi plecami i warknął: - Zejdź mi z oczu! Dex zawahał się sekundę, jakby chciał coś powiedzieć, tylko nie bardzo wiedział co lub bał się ataku furii Ricciego. W końcu po prostu skinął głową, obszedł go i ruszył między drzewa. - Jeszcze jedno, Dex! Mężczyzna zatrzymał się i obejrzał przez ramię. - Nie martw się - rzucił Ricci. - Jestem pewien, że wyrzuty sumienia cię nie zabiją. 17 RÓŻNE MIEJSCA 22 KWIETNIA 2001 Harlan DeVane i Kuhl siedzieli naprzeciwko siebie przy trzcinowym stoliku na werandzie domu Amerykanina. Gospodarz kładł pasjansa, obserwując czerwone słońce zachodzące nad boliwijską puszczą tropikalną. - Co o nim sądzisz? - spytał, nie podnosząc oczu znad kart. - Urządzenie powinno spełnić nasze oczekiwania. Jesteśmy prawie gotowi do ostatecznej rozgrywki - odparł Kuhl. DeVane odwrócił kartę i obejrzał ją uważnie. Był to walet karo. Położył go na królową trefl. - Próba, zdaje się, wywarła na tobie nadzwyczajne wrażenie - zauważył. - Owszem - przyznał Kuhl. - Zniszczenia składu przeszły wszelkie oczekiwania. DeVane uniósł wzrok znad stolika. - Fascynuje mnie nacisk, jaki kładziesz na masakrę będącą rezultatem tej próby, Siegfriedzie. Wiesz, co mnie najbardziej zainteresowało, kiedy słuchałem twojej relacji? Kuhl przyglądał mu się bez ruchu. Nie odpowiedział. Po jego minie nie sposób było się zorientować, czy zastanawia się nad odpowiedzią, i DeVane byłby zaskoczony, gdyby jakąkolwiek usłyszał. Naprawdę skuteczny drapieżnik nie odkrywa nigdy tego, co myśli, ani też tego, czy w danej chwili w ogóle myśli. Czy ktoś potrafi poznać umysł rekina albo pytona? - Światło sygnalizacyjne przy torach - odparł DeVane. - Widziałeś, jak się zapala kilka sekund po katastrofie, a to ozna cza, że nie zostało w ogóle uszkodzone. Gdy ustały zakłócania pola elektromagnetycznego, zaczęło właściwie funkcjonować. A to z kolei znaczy, że nie tylko nikt nie będzie mógł odkryć powodów, dla których przestało działać, ale w ogóle nikt nie będzie podejrzewał uszkodzenia, bo nie ma żadnych jego śladów. Czyli nie można ustalić powodów wykolejenia się pociągu, a co za tym idzie, powiązać katastrofy z nami. Uważam, że to niezwykle ważne z punktu widzenia naszego głównego celu. Oczy Kuhla były niczym okna otwarte na lodowiec. - Gdybym nie uznał, że to ważne, nie umieściłbym tego w raporcie - powiedział spokojnie. - I dlatego pogratulowałem ci dokładności. - DeVane ponownie przyjrzał się kartom na stole i przełożył piątkę kier na szóstkę trefl. - Naturalnie, choć nie musisz wyjaśniać, dlaczego wybrałeś taki cel, przyznaję, że mnie to zaintrygowało. - Tak? DeVane skinął głową. - Zastanawiam się, dlaczego ekspres, a nie pociąg towarowy. Dlaczego w przepaść wpadło kilkuset ludzi zamiast kilkuset krów czy iluś tam pni, skoro ani trupy, ani ich liczba nie były istotne dla wyników próby? - Odkrył kolejne trzy karty i dodał: - I nagle znalazłem odpowiedź. Jak to mówią, olśniło mnie. Kuhl milczał. Amerykanin spojrzał na niego. - Znasz obrazy Breughla lub Hieronymusa Boscha? Najemnik potrząsnął głową. - Nie interesuję się sztuką. - Może nie, ale istnieje szansa, że akurat ich prace będą stanowiły wyjątek, jeśli je zobaczysz. Sąd Ostateczny, Triumf Śmierci albo Żebracy... to dzieła pełne doskonałego diabelstwa, że przekształcę słowa poety, który szczególnie podziwiał Breughla. - DeVane uśmiechnął się. - O obu niewiele wiadomo, a większość ich obrazów nie jest datowana. Wiemy, że żyli w odstępie mniej więcej stu lat. Można jedynie spekulować, kto zamawiał ich obrazy, co chciał na nich zobaczyć albo czy malowali raczej dla siebie niż dla swych opiekunów, ale ich style i wielka wyobraźnia są wyjątkowe i w owych czasach musiały trącić herezją. Kiedy widzi się obraz Boscha nie trzeba podpisu, by rozpoznać autora. Sama praca jest jego podpisem. Kuhl spojrzał mu prosto w oczy. - Wciąż nie rozumiem. DeVane uśmiechnął się lekko. - Sądzę, że jednak rozumiesz, i to pomimo mojej okazjonalnej skłonności do zbyt kwiecistych opisów. Jeśli okazałem ci brak szacunku, przepraszam, bo nie miałem takiego zamiaru. Wręcz przeciwnie. Uważam cię za mistrza, niewidzialnego artystę, którego dzieło uważny koneser zawsze rozpozna. I sprawia mi przyjemność dawanie ci twórczych możliwości. Gospodarz przewrócił kilka kart, a Kuhl obserwował go, nie okazując ani znudzenia, ani zainteresowania. - Muszę ci powiedzieć, Siegfriedzie, że martwi mnie nie to, czy nam się uda czy nie, ale czy nasz sukces nie rozczaruje naszych klientów - podjął DeVane. - W porównaniu z tym, co zamierzamy umieścić na orbicie, urządzenie, które przetestowałeś, jest niczym armata przy zdalnie sterowanej rakiecie. Kuhl minimalnie wzruszył ramionami. - Havoc ma do wykonania znacznie trudniejsze zadanie i to, że jeden jego model zdał egzamin, nie gwarantuje, że tak samo będzie z drugim. Albańczycy zapłacili nam z góry, kartele również, a od początku było uzgodnione, że zatrzymujemy pieniądze niezależnie od wyników - rzekł najemnik. - Tyle że ja wolę patrzeć na to z szerszej perspektywy i mieć zadowolonych klientów, bo to pomaga w kolejnych negocjacjach. - DeVane umilkł na chwilę. - Mam również ochotę zobaczyć, jak cierpią reputacja i wpływy Rogera Gordiana. Wzrastająca obecność UpLink w tak wielu krajach, przez które biegną nasze linie przerzutowe, coraz bardziej nam zagraża. Ekonomiczna i polityczna stabilizacja, jaką wywołują jego operacje, źle wpływa na nasze interesy, a to, co jest przeszkodą w interesach, powinno zostać wyeliminowane. Jeśli wykonamy, co obiecaliśmy, straci zaufanie na całym świecie, jeśli nie, będziemy się wstydzić. A obie strony mogą ponieść naprawdę poważne straty. Kuhl skinął głową. - Skuteczności nowej broni można dowieść tylko wtedy, gdy się jej użyje, ale znamy problemy techniczne, jakie prześladowały prototypy - powiedział rzeczowo. - Przede wszystkim brak odpowiedniego, wielokrotnego źródła energii i wrażliwość na własne promieniowanie. Te problemy zostały już jednak rozwiązane. Słońce jest niewyczerpanym źródłem energii, a z orbity celowanie będzie precyzyjniejsze. Nowy stop metalu opracowany przez zespół Ilkanowicza okazał się skuteczną osłoną i urządzenie przestało być podatne na własne szerokopasmowe emisje mikrofal, nawet przy wielokrotnym użyciu. Dostarczona przez Ilkanowicza dokumentacja dotycząca rosyjskich prób została potwierdzona przez nasz test. - Chodzi ci o "wypadek" pociągu? - I o katastrofę 747 w Los Angeles kilka miesięcy temu. Amerykanie odkryli, że eksplozję, do której doszło zaraz po starcie, spowodowało iskrzenie w przewodach biegnących przez główny zbiornik paliwa. Rzeczywiście tak było, ale w oficjalnych raportach nie wskazano przyczyny iskrzenia. Jeden z urzędników FBI, który publicznie snuł przypuszczenia, że powodem mógł być impuls mikrofalowy, nagle odszedł na wcześniejszą emeryturę, a FBI zatuszowało sprawę. - Kuhl umilkł. - Jestem przekonany, że twierdzenie Ilkanowicza, iż to ich zasługa, jest prawdziwe. I że Hauoc jest znacznie skuteczniejszy od tamtego urządzenia naziemnego, które wywołało iskrzenie. Wyobraź sobie zniszczenie nie pojedynczego samolotu, ale większej ich liczby, jeśli za cel obierze się system kontroli lotów dużego lotniska. Wyobraź sobie chaos, który zapanuje po zakłóceniu cywilnych systemów elektronicznych i łączności w tak dużych miastach jak Londyn czy Nowy Jork. Cały świat może stać się naszym zakładnikiem, jeśli broń zadziała po umieszczeniu jej na orbicie. DeVane przyglądał mu się bez słowa. - Czego dowiedziałeś się o przeforsowanym przez Gordiana wzmocnieniu ochrony kosmodromu? - niespodziewanie zmienił temat. - Stało się to, co przewidzieliśmy. Moje źródła potwierdziły, że zdołał przekonać urzędników Bajkonuru do wprowadzenia na terem kosmodromu swoich sił bezpieczeństwa. Większość ludzi i sprzętu pochodzi z bazy UpLink w Kaliningradzie, choć z innych także. Wszystkie środki ochrony mają powstrzymać każdego, kto chciałby przeszkodzić w starcie promu. - A więc istotnie dał się oszukać. Nie znając naszego prawdziwego celu, uważa, że chcemy zniszczyć lub choćby opóźnić program budowy stacji kosmicznej. Miło patrzeć, jak ktoś marnuje siły i środki. - W rzeczy samej. DeVane przyjrzał mu się ponownie i skinął głową. - Dobrze - ocenił. - Masz w Kazachstanie wystarczające siły, by skutecznie zaatakować? - Mam, jeśli wliczyć tych, którzy jutro w nocy wyruszą z bazy w Pantanal. - Havoc pojedzie z nimi? - Tak. - Wobec tego w ciągu najbliższych kilku dni wszystko się rozstrzygnie. - Tak. DeVane wyłożył na stół trzy ostatnie karty i uśmiechnął się z satysfakcją, ukazując drobne białe zęby. - Asy, Siegfriedzie - powiedział radośnie. - Asy są najważniejsze. Słońce zachodzące nad Boliwią, nad Kazachstanem świeciło jasno, jako że nie dotarło jeszcze do zenitu. Wyraźnie też widać było helikoptery i samoloty transportowe ze znakami UpLink, które lądowały na lotnisku wojskowym w Lenińsku, około dwudziestu mil na południe od kosmodromu Bajkonur. Jurij Pietrow osłaniał dłonią oczy przed blaskiem słońca odbitego od pustyni. Akurat obserwował podchodzącego do lądowania pękatego transportowego lockheeda i krzywił się, aż przykro było patrzeć. Powinien czuć wdzięczność za pomoc, jaką właśnie otrzymywali od UpLink, a zamiast tego czuł... właśnie, co? Wściekłość była luksusem, na który nie było go już stać, bo upokorzenia znosił zbyt długo. Ale jakże mogło być inaczej? Był dyrektorem Rosyjskiej Agencji Kosmicznej, a ta istniała tylko dzięki amerykańskim dotacjom i pożyczkom. Bajkonur zaś, miejsce chwały i startów wszystkich sowieckich załogowych lotów kosmicznych, a także Lenińsk, założony jako garnizon i punkt zaopatrzeniowy, od 1994 roku były dzierżawione od suwerennego Kazachstanu, który powinien pozostać częścią Rosji, tak jak był częścią Związku Radzieckiego. Kosztowało to rocznie ponad sto milionów dolarów, w większości pochodzących z pomocy zza oceanu. A teraz Wojenno Kosmiczeskije Siły, stanowiące garnizon i ochronę kompleksu, podporządkowano prywatnej armii ochroniarskiej tego Amerykanina. Do tego w zasadzie sprowadzał się rozkaz prezydenta Starinowa, choć mowa w nim była o "wzajemnej pomocy". Starinow zresztą zachowywał się ostatnio nie jak dłużnik, lecz jak uczeń Gordiana. Odkąd pracownicy UpLink uratowali go w zeszłym roku od śmierci, bezwstydnie i świadomie popierał interesy Amerykanów oraz NATO. Pietrow skrzywił się jeszcze bardziej. Po co zadawać sobie trud i podnosić rosyjską flagę nad kosmodromem czy umieszczać rosyjskie emblematy na promach i kombinezonach kosmonautów? Prościej byłoby potwierdzić to, co i tak wszyscy już wiedzieli, i nakleić amerykańską flagę, a jeszcze lepiej dolara. I to na czołach wszystkich pracowników agencji, która niegdyś przodowała w badaniach kosmosu, wysłała pierwszego satelitę na orbitę okołoziemską czy pierwsze bezzałogowe próbniki na powierzchnię Księżyca i Wenus, nie wspominając już o pierwszym człowieku w kosmosie. Pietrow, obserwując lockheeda kołującego do miejsca wyładunku, gdzie czekały już taśmociągi i obsługa naziemna, podświadomie słuchał silników innych maszyn oczekujących na zezwolenie podejścia do lądowania. Wszystkie należały do UpLink i wypełnione były bronią, amunicją oraz pojazdami opancerzonymi, a także, ma się rozumieć, ludźmi. Przylatywały od czterdziestu ośmiu godzin i miały przylatywać niemal do przewidzianego za kilka dni momentu startu. Zastanawiał się, jaka byłaby reakcja Amerykanów, gdyby ich rząd zaprosił do samego serca Stanów Zjednoczonych rosyjskie siły paramilitarne posiadające olbrzymie możliwości zwiadowcze i dużą siłę ognia. I gdyby zniósł dla nich ograniczenia w użyciu broni, a także pozwolił przejąć im kontrolę zabezpieczenia militarnej operacji od regularnych jednostek wojskowych. Mógł się założyć, że odebrano by to jako naruszenie bezpieczeństwa narodowego, jeśli już nie jako zagrożenie suwerenności państwa, i podejrzewał, że nie tolerowano by tego. Opuścił oczy i wsadził ręce do kieszeni spodni. Nie mogło być lepszego dowodu globalnej hegemonii Ameryki niż samoloty krążące właśnie nad lotniskiem. Nie bardzo potrafił znaleźć właściwe słowo, by opisać to, jak się czuł. W końcu skinął głową. Wykastrowany. To było to. Pasowało wręcz idealnie. Na szczęście jego żona już kilka lat temu straciła zainteresowanie seksem... Pochylił głowę i zgarbiony powędrował do niewielkiego budynku terminalu, gdzie musiał uprzejmie powitać nową grupę pracowników UpLink. Powitać, bo choć na pewno nie byli mile widziani, mogli się okazać potrzebni. - ...i naprawdę nie rozumiem, dlaczego ciągle przychodzisz z wizytą. Nie ma cię, jak człowiek umiera, a to nie to samo, co spóźnić się na pociąg, do dentysty czy na wyprzedaż w WalMarcie. Są spóźnienia i spóźnienia, więc jeśli uważasz, że ci to ciąży, spróbuj sobie wyobrazić, jak ja się czuję. Annie jest znowu w pokoju szpitalnym numer 377. Siedzi przy łóżku mężczyzny w marchewkowym kombinezonie astronauty, mężczyzny o niewyraźnej twarzy, który jest i nie jest jej mężem. Za oknem rządzi się noc, a mrok pokoju rozświetla jedynie poświata aparatury umieszczonej po drugiej stronie łóżka. Przyzwyczaiła się już, że co spojrzenie ulega ona metamorfozie w konsolę kontrolną promu kosmicznego albo tablicę przyrządów F-16. Potrząsa głową. - Nie wiedziałam. Powiedzieli mi, że jeszcze jest czas... - A ty musiałaś przeprowadzić trening - kończy za nią i rechocze, wydając odgłos przypominający tratowanie suchych gałęzi i rozbitego szkła. - Jaki miły zbieg okoliczności. - To nieuczciwe! - protestuje oburzona. - Miałam przyjść rankiem, wiesz, że miałam. A potem oni zadzwonili... i powiedzieli... - Pewnie, wiem. Przerabialiśmy to już kilka razy. Nagły atak serca, dym w kabinie i sprawa się rypła. - Tym razem zgrzytliwy śmiech kończy się atakiem kaszlu. - Pewnie, można by wszystko ułatwić mojej Annie, podać jak syropek do łóżeczka, żeby to łatwiej przełknęła. Ale prawdę mówiąc, z mojego miejsca lepiej widzi się różnicę między spóźnieniami, a ty spóźniłaś się na randkę... Annie kręci głową. - Nie mów tak... - Jak nie możesz tego, lala, słuchać, to naciągaj czapkę na uszy i zmiataj do Erlsberg Castle. Będzie lepsza balanga niż te podskoki - warknął, źle naśladując szkocki akcent i wymowę i jednocześnie unosząc popaloną dłoń, z której skóra zwisa niczym źle przyklejone pasy materii. - Albo możesz się katapultować. Dźwignię masz przed sobą. I rzeczywiście, mają przed sobą. Choć pamięta, że siadła na zwyczajnym drewnianym krześle, nagle okazuje się, że się myli. Siedzi w fotelu katapultującym ACES II firmy McDonnell Douglas stanowiącym standardowe wyposażenie myśliwców F-16. Takie właśnie urządzenie uratowało ją nad Bośnią. Odkrycie to przyjmuje z takim samym spokojem jak ciągłe transformacje urządzeń przy łóżku czy rysów twarzy leżącego, które uniemożliwiają jego rozpoznanie. Siedzi w fotelu lotniczym z katapultą. Dobrze - siedzi. Przypięta pasami, z pojemnikiem w zagłówku zawierającym spadochron, magnetofonem i awaryjną butlą tlenową przymocowanymi do lewej strony fotela... I z żółtą dźwignią katapulty przed sobą. - Zrób to! Katapultuj się! - W głosie leżącego słychać wyzwanie. - Oboje wiemy, jak to działa: katapulta odpali po trzech dziesiątych sekundy, a ładunek rakietowy jedną dziesiątą później. Po pięciu sekundach zostaniesz oddzielona od fotela i opadniesz wolno i miękko na spadochronie. - Nie! - Sama jest zaskoczona swoim uporem. - Nie zrobię tego! - Łatwo ci mówić teraz, ale poczekaj trochę. W kabinie jest dym! Wszędzie pełno dymu! Znowu nie zaskakuje jej, że ma rację. Przyzwyczaiła się już do tych niespodziewanych ogłoszeń, zupełnie jak u prowadzących tygodniową listę przebojów na MTV czy VH-1. Wiedział, co się wydarzy, i jeśli mówił, że jest dym, to można go było wyczuć. Wystarczyło sekundę poczekać. Najpierw pojawia się biały bezwonny opar wypływający spod fotela jak w efekcie specjalnym przy użyciu suchego lodu. Ale gwałtownie ciemnieje, staje się szarą chmurą wypełniającą usta i nos i grożącą uduszeniem. A przynajmniej ostrym kaszlem wywołanym przez smrodliwy zapach. - Dalej, na co czekasz, Annie? - pyta ironicznie, podnosząc się na łokciu i machając jej przed nosem opalonym palcem. - Pociągnij dźwignię i już cię tu nie będzie! - - Nie! - oznajmia jeszcze ostrzej niż przed chwilą. - Nie zrobię tego, słyszysz? Nie zrobię! - Przestań pieprzyć i łap za... - Nie! - krzyczy i szarpie się, ale uprząż nie puszcza. Wyciąga obie ręce, ale nie ku dźwigni. Ujmuje delikatnie jego spaloną dłoń. - Jesteśmy w tym razem i to się nigdy nie zmieni - mówi łagodnie. - Nie dla mnie. Dym jest już czarny i nie może dostrzec łóżka - widoczność kończy się o cale od jej nosa, ale wciąż czuje jego ciepłą dłoń w swoich dłoniach. A potem z zaskoczeniem, co samo w sobie jest zaskakujące, pojmuje, że on nie usiłuje jej zabrać. - Wszystko jest na taśmie, Annie. - Głos należy do Marka, ale nie ma w nim złości czy ironii, które dotąd zawsze go przepełniały. - Mark... - Na taśmie - powtarza łagodnie. Tak jak zawsze mówił, zanim dopadł go rak. Tak jak wówczas, gdy zaczęła go kochać, co - jak się zdawało - stało się wieki temu. - Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz - mówi jakby z oddali. Wtedy właśnie pojmuje, że tak właśnie się dzieje - Mark oddala się od niej. Jego dłoń powoli wyślizguje się z jej uścisku. Powoli, lecz nieuchronnie, a ona - bez względu na wysiłki - nie może jej zatrzymać. Jego zatrzymać. - Mark, Mark... - Zgina ją atak kaszlu wywołany dymem wypełniającym płuca. Chce za wszelką cenę zobaczyć go i zatrzymać... - Mark, ja... Annie obudziła się z wyciągniętą ręką, chwytając palcami powietrze. Leżała w pogrążonej w mroku sypialni, zlana potem, drżąca i bez tchu, z sercem łomoczącym dziko w piersiach i śladem krzyku na ustach. To był sen. Znowu sen. Sięgnęła po szklankę, którą przed snem postawiła na nocnym stoliku, i wypiła duszkiem przynajmniej połowę wody. Odgarnęła włosy z czoła i westchnęła ciężko. Dobrze, że nie pobudziła dzieci hałasem, jakiego musiała narobić. Przez kilka minut siedziała, zbierając się w sobie i czekając, aż oddech i puls wrócą do normy. Dopiero wtedy odstawiła na wpół opróżnioną szklankę i wcisnęła klawisz oświetlający tarczę budzika. Była trzecia w nocy. Zasnęła niespełna dwie godziny temu, znużona przeglądaniem zapisu rozmów prowadzonych między Orionem a centrum. Koncentrowała się na ostatnich meldunkach z pokładu promu i to właśnie musiało wywołać koszmar, podobnie jak artykuł o katastrofie wywołał poprzedni. Łącznie w ciągu tygodnia miała ich... zaraz... cztery! - Cholera! - mruknęła głośno. - Lepiej znajdź sposób, by oczyścić głowę przed snem, albo spalisz się szybciej, niż sądzisz, moja droga Annie. Posłuchaj trochę muzyki, obejrzyj powtórkę jakiegoś serialu... zrób cokolwiek, tylko nie bierz ze sobą pracy do łóżka... Otworzyła szeroko oczy i wyprostowała się tak nagle, że zagłówek łóżka uderzył głucho o ścianę. Jej serce znów biło jak oszalałe. Słowa Marka ze snu... Jego ostatnie słowa... Pamiętała je tak dokładnie, jakby rzeczywiście to on je wypowiedział. Jakby poustawiał je właśnie, stojąc tuż obok. "Wszystko jest na taśmie, Annie. Na taśmie. Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz". Włączyła nocną lampkę i złapała zszyty wydruk, nieświadoma, że prawie udało jej się przy okazji przewrócić szklankę z wodą. "Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz". - O mój Boże! jęknęła, kładąc wydruk na kolanach i otwierając go gwałtownymi, spazmatycznymi ruchami. - O mój Boże! 18 FLORYDA 23 KWIETNIA2001 Bez względu na ilość pracy Annie regularnie odwoziła co rano dzieci do szkoły, nie chcąc wysyłać ich z opiekunką, i nie miała zamiaru zmieniać tego zwyczaju podczas pobytu na Florydzie. Kiedy zadzwonił telefon, pomagała im pakować książki. Przepełniały ją energia i niecierpliwość - na długo przed świtem wyskoczyła z łóżka, wzięła prysznic i ubrała się. Gestem kazała im dokończyć pakowanie i chwyciła słuchawkę. - Cześć, tu Annie. - Dzień dobry - odezwał się męski głos. - Mówi Pete Nimec z... - UpLink International - dokończyła, spoglądając na zegar ścienny. Było wpół do ósmej. Jak widać, nie brakowało mu tupetu. - Pan Gordian zadzwonił wczoraj i uprzedził mnie o pańskim przyjeździe. Doceniam chęć niesienia pomocy, ale nie spodziewałam się, że skontaktuje się pan ze mną tak szybko. - Przepraszam, wiem, że jest wcześnie. Miałem jednak nadzieję, że zjemy razem śniadanie. - To niewykonalne. Złapał mnie pan w drzwiach, a muszę być na przylądku... - Zatem spotkajmy się tam. Przywiozę kawę i rogaliki. Potrząsnęła głową. - Panie Nimec... - Pete. - Pete, mam przed południem milion spraw, choćby muszę złapać jednego z naszych bardziej ekscentrycznych ochotników, więc naprawdę nie będę miała czasu... - Mogę chodzić za tobą, jeśli nie masz nic przeciwko. Zapoznam się z okolicą i nie będę się później gubił. Spojrzała na taras i zastanowiła się nad propozycją. Jasne poranne słońce odbijało się od błękitnych wód Atlantyku, po których płynęła wzdłuż brzegu mała żaglówka. Dorset obiecał jej mieszkanie z widokiem i dotrzymał słowa. Annie żałowała tylko, że nie potrafiła się tym cieszyć, nie wspominając już o obserwowaniu delfinów i manatów, których ponoć miało być pełno w okolicy. - Naprawdę nie sądzę, by to było rozsądne - odparła w końcu. - Nie zdajesz sobie sprawy, jaki tłok i ruch panuje w montowni. Kręcą się tam dziesiątki ludzi, którzy sortują szczątki, prowadzą badania i robią Bóg jeden wie co jeszcze. To czysty chaos. - Obiecuję, że nie będę nikomu wchodził w drogę. - Posłuchaj, nie ma sensu owijać w bawełnę. Część moich zajęć jest nader delikatnej natury. Wiem, że jesteśmy po tej samej stronie, i nie chcę czegokolwiek przed tobą ukrywać, ale najpierw muszę sprawdzić pewne przeczucie, co wymaga wysoce technicznych detali, i... - I dlatego możesz być pewna, że nie będę ci się narzucał, nie mając pojęcia, o co chodzi, i nie rozumiejąc, na co właśnie patrzę - podchwycił Nimec. - Wolałabym jednak, żebyśmy przełożyli to spotkanie na później. Może umówimy się na lunch... - Mamo, a Chris mówi, że mam twarz małpy! - krzyknęła z salonu Linda. - A bo ona rozwiązała mi sznurowadła! - zareagował natychmiast Chris. Annie zakryła dłonią mikrofon. - Wystarczy! - oznajmiła. - Rozmawiam przez telefon. Książki spakowane? - Aha - odpowiedzieli chórem. - To marsz do kuchni i poczekajcie, aż Regina da wam pieniądze na śniadanie. - Chris znowu mówi, że mam twarz... - Dość! - Halo? - odezwał się Nimec. - Jesteś tam jeszcze? Annie zdjęła dłoń z mikrofonu. - Przepraszam, ale właśnie wyprawiam dzieciaki do szkoły. - Rozumiem. Sam mam dziewięciolatka. - Moje współczucie. - Mieszka z matką. - Więc to jej współczuję. Na czym to stanęliśmy? - Miałaś mnie zaprosić do centrum w zamian za lunch w późniejszej porze. Westchnęła z rezygnacją - w końcu przysłał go Roger Gordian, cóż zatem szkodziło zabrać go ze sobą? - To nie całkiem tak, ale niech będzie - poddała się. - Może my się spotkać w oficjalnym rejonie przyjęć za godzinę. Ale pod jednym warunkiem. - Strzelaj. - To mój cyrk i moje małpy, więc bez mojej zgody nic nie może przedostać się do prasy. Przyjmujesz? - To uczciwy układ. Ponownie spojrzała na zegar. - Mamusiu, Chris powiedział, że śmierdzę jak małpa! - krzyknęła Linda z kuchni. - W takim razie punkt ósma - powiedziała i odłożyła słuchawkę. Ekscentrycznym ochotnikiem, o którym mówiła Annie, był dwudziestopięcioletni naukowiec i badacz Jeremy Morgenfeld. Zdołała go złapać, dzwoniąc z telefonu komórkowego, gdy odstawiła już dzieci do szkoły, i to złapać w ostatnim momencie, bo jak wyjaśnił, miał właśnie wsiąść na katamaran i przez resztę dnia nie odbierać telefonów. Jeśli wziąć pod uwagę to, że Jeremy pracował tylko cztery godziny dziennie, zaczynając nie wcześniej niż w południe, i to wyłącznie od poniedziałku do czwartku, miała dużo szczęścia. Morgenfeld był żywym dowodem na istnienie cudownych dzieci. Na miesiąc przed swymi szesnastymi urodzinami ukończył inżynierię lotniczą w Massachusetts Institute of Technology, a potem jeszcze cztery inne wydziały o zbliżonych specjalnościach oraz zrobił trzy doktoraty z nauk ścisłych i przyrodniczych. W wieku dwudziestu jeden lat założył fundację Spectrum, niezależną grupę badawczą finansowaną niemal w całości ze sprzedaży własnych patentów. Reszta funduszy pochodziła z dotacji MIT, który dał pieniądze w zamian za możliwość uczestniczenia w kilku projektach, w tym między innymi w czymś, co Jeremy właśnie próbował opisać Nimecowi i co nazywał magnetohydrodynamiką... - Teoria plazmowa - wyjaśniła Annie, widząc minę Nimeca. - Musisz wybaczyć Jeremy'emu. Czasami lubi jeszcze przypominać innym, że w swoim czasie był obiektem studiów Mensy. Ludzi z Mensy interesują badania inteligencji ponadprzeciętnych oraz wyszukiwanie kulturowych, fizjologicznych i środowiskowych czynników determinujących narodziny osób o ilorazie inteligencji geniusza. - Naturalne czy hodowane - podsumował Nimec siedzący między Annie i Jeremym w kolejce zmierzającej do montowni. - Odwieczny spór. Posłuchaj, nie zależy mi na tym, żeby robić z ludzi durniów albo żeby ktoś czuł się w mojej obecności jak głąb. - Jeremy najwyraźniej usiłował być wspaniałomyślny. - Ale powracając do magnetohydrodynamiki, definicja Annie jest stanowczo zbyt szeroka. To mniej więcej tak, jak w tym przykładzie: każda mysz to ssak, ale nie każdy ssak to mysz. Rozumiesz? Teoria plazmowa obejmuje wszystko od stworzenia wszechświata do dziwnych wzrostów energii elektrycznej w przestrzeni, które nazywam iskrami Kirby'ego, od rysownika komiksów Jacka Kirby'ego. Facet za pomocą ołówka, papieru i wyobraźni bije te wszystkie warte miliony efekty specjalne w filmach. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zagadnienie geniuszu. Magnetohydrodynamika natomiast zajmuje się zachowaniem plazmy w polu magnetycznym i może przynieść naprawdę ważne zastosowanie praktyczne. Od fuzji jądrowej poczynając. Byłby to najczystszy znany nam sposób pozyskiwania energii, gdybyśmy tylko wiedzieli, jak zbudować odpowiednio duże reaktory, które mogłyby produkować ją na skalę masową, nie zmieniając przy tym siebie i okolicy w stopione szkliwo. - Lepiej przestań, bo zaczynam się bać - wtrącił Nimec. - A to dlaczego? - Nie mogę o tym rozmawiać - odparł Nimec z kamienną twarzą. - Uraz z dzieciństwa. Jeremy uniósł brwi. Zadowolony z efektu, Pete odetchnął, usiadł wygodniej i przyjrzał mu się okiem starego policjanta. Jeremy miał proste, dość krótko przycięte brązowe włosy, okulary w złotej drucianej oprawie, niewielki podbródek i bródkę przypominającą odwróconą łezkę. Ubrany był w nałożoną daszkiem do tyłu czapkę drużyny baseballowej Boston Red Sox i koszulkę w barwach zespołu oraz szerokie szorty, białe skarpety i sportowe buty nike. Nimec wskazał godło klubu na koszulce. - Widzę, że jesteś fanem Red Sox - zaryzykował, próbując znaleźć jakiś wspólny temat. Jeremy przytaknął. - Mam domek na wyspie Sanibel, mniej więcej godzinę jazdy od ich wiosennego obozu treningowego, i co roku obserwuję, jak ćwiczą. Nimec przyjrzał mu się zaskoczony. - Sanibel leży kilkaset mil na południowy zachód stąd, jeśli się nie mylę - zauważył. - Powiedziałeś mi, że chciałeś właśnie wypłynąć katamaranem, gdy Annie złapała cię przez komórkę... Jakim cudem dotarłeś tu tak szybko? - To proste - odparł Jeremy. - Mam mieszkanie w Orlando i tu właśnie siedzę, odkąd Annie poprosiła mnie o pomoc w dochodzeniu. - Pochylił się i mrugnął do niej teatralnie. - Kiedy dama wzywa, przybywam biegiem. Annie uśmiechnęła się nieznacznie. - Spotkaliśmy się jakieś trzy lata temu, gdy zjawił się w Houston na szkoleniu dla specjalistów. Nimec usiłował nie okazać zaskoczenia. - Byłeś astronautą? - spytał. Jeremy poprawił okulary; wyglądał na zakłopotanego. - Nie całkiem - wtrąciła się Annie, przybywając mu z odsieczą. - Nie należący do NASA specjaliści tworzą szczególną kategorię. Wybierają ich sponsorzy, przeważnie koncerny, które uczestniczą w konkretnym programie. Prowadzą doświadczenia w warunkach zmniejszonego przyciągania albo umieszczają sprzęt na orbicie. Rekrutują się głównie z firm chemicznych, farmaceutycznych lub telekomunikacyjnych, jak twoja albo z instytucji wojskowych czy edukacyjnych. - I z fundacji Spectrum? - dodał Nimec. Annie skinęła głową. - Jeremy zajmował się wtedy powstawaniem kryształów. - Wzorami krystalizacji w różnych warunkach środowiskowych, termodynamicznych i termochemicznych - poprawił ją Morgenfeld. - Dam ci przykład: wszyscy słyszeli stare powiedzenie, że nie ma dwóch takich samych płatków śniegu. W rzeczywistości jest ono wielkim uproszczeniem, jak to zwykle bywa z popularnymi przekazami wiedzy. W latach trzydziestych dwudziestego wieku Ukichira Nakaya, genialny profesor z Hokkaido, skatalogował podstawowe formy kryształów śniegu oraz określił temperatury i wilgotności powodujące ich powstawanie. Jego praca stanowiła materiał wyjściowy dla innego japońskiego naukowca, Shotaro Tobisawy, który przestudiował i opisał krystalizację rozmaitych substancji chemicznych w warunkach kontrolowanej implozji. - Jeremy pogładził brodę. - Teraz inny przykład: jeśli zastosuje się ładunek nuklearny o znanej mocy, można przewidzieć, w jakiej strefie od epicentrum wystąpią określone typy mineralnych i atmosferycznych formacji krystalicznych. Są one niezmienne, co udowodniły wszystkie próby, od Los Alamos poczynając. Ja natomiast mówię o badaniach mających umożliwić zrozumienie tych fenomenów. Wiedzieć, jaki zespół warunków spowoduje powstanie określonych kryształów, to jedno, lecz zrozumieć dlaczego, to zupełnie co innego. Fascynuje mnie to, ponieważ prowadzi do zupełnie nie zbadanego obszaru fizyki. Teraz nikt o tym nie myśli, ale w przyszłości, gdy dzięki lotom kosmicznym będziemy musieli zainteresować się terraformingiem czy adaptacją genetyczną, by żyć w środowisku innych planet, taką wiedzę będzie można zastosować do... - Jer, zboczyliśmy z tematu - przerwała mu Annie. Zaskoczony, zmarszczył brwi, by po chwili wzruszyć ramionami. - Powiadają, że nie nadaję się do pracy zespołowej - rzucił Morgenfeld. Nimec przyjrzał mu się uważnie. - Jacy "oni"? - Dyrektor Narodowego Systemu Transportu Kosmicznego, obaj jego zastępcy i administrator Biura Lotów Kosmicznych. Kółko wzajemnej adoracji, które uważa się za półbogów, a nam śmiertelnikom znane jest jako Władcy Wielkiego Kurnika - wyjaśnił z urazą Jeremy. - Jedynym przedstawicielem NASA, który miał o mnie dobre zdanie, była Annie, za co solidnie oberwała. - Czy nie powiedziałeś, że tacy specjaliści z zewnątrz są wolni od wpływów administracji rządowej? - Ale ostatecznie muszą uzyskać akceptację agencji - wyjaśniła Annie. - Jeremy miewa nieco nieortodoksyjne zachowania, więc część szefostwa doszła do wniosku, że na tym tle może dojść do konfliktu z resztą załogi, który to konflikt wybuchnie w niewielkim, zamkniętym środowisku, jakim jest prom kosmiczny. - Annie próbuje ci powiedzieć, tak by mnie przy tym nie obrazić, że ich zdaniem jestem przemądrzałym, rozpieszczonym i upierdliwym dupkiem - podsumował Jeremy. - Wiesz, że ci specjaliści z zewnątrz nie muszą być nawet obywatelami tego kraju?! A ja jakoś nie mogłem polecieć na głupie dziesięć dni, bo albo reszta wyskoczyłaby w próżnię, albo mnie by tam wyrzucili z powodu mojego wrodzonego wdzięku. Przynajmniej według opinii NASA. Annie uśmiechnęła się z dumą i poklepała go po ramieniu. - Nie byłoby żadnej tragedii - oceniła. - Jerry poradziłby sobie z lotem, a załoga poradziłaby sobie z nim. W każdym razie dzięki temu właśnie się poznaliśmy i od tej pory jesteśmy przyjaciółmi. - Już mówiłem, jestem tu dla ciebie, maleńka - zabasował Jeremy, udając macho. Kolejka zatrzymała się po wschodniej stronie montowni. Annie wysiadła pierwsza i poprowadziła dwóch mężczyzn ku wejściu pilnowanemu przez strażników. Nimec, idąc tuż za nią, wyczuł nagłą zmianę jej nastroju - pod opanowaniem pojawiło się napięcie, które niemal namacalnie starała się stłumić, i pośpiech, którego dotąd nie było. Cokolwiek zamierzała zrobić, widać było, że jest zdecydowana, i to w stopniu, którego mógł jej tylko pozazdrościć. Zgodnie z ostrzeżeniem w olbrzymim budynku panował chaos, ale był to zorganizowany chaos grupy ludzi, przed którymi postawiono poważne i skomplikowane zadanie i którzy działali pod silną presją. Znał ten typ zachowania z walk, badania miejsc przestępstw, a w ostatnich latach z operacji Rogera Gordiana. Stanowiły część gry, w której uczestniczył przez całe zawodowe życie. Uderzył go natomiast całkowity brak hałasu, który zwykle towarzyszył takim działaniom. Grupa zebrana przez Annie zachowywała milczenie. Część miała na sobie cywilne ubrania, część kombinezony NASA, większość zaś dokądś spieszyła, omijając tych, którzy składali lub w bezruchu studiowali szczątki. Cisza i liczba szczątków naprawdę robiły wrażenie - rozglądając się po olbrzymiej montowni, zrozumiał, że nie sposób było w pełni zrozumieć siłę wybuchu, który zniszczył prom, jeśli nie zobaczyło się na własne oczy tego, co po nim zostało. Przez chwilę przyglądał się tej gorączkowej aktywności, nim dotarło doń, że Annie i Jeremy są już daleko w przodzie, pogrążeni w cichej rozmowie. Ruszył za nimi, ale bez pośpiechu. Co prawda, poznał ją ledwie pół godziny wcześniej, lecz zdążył się już przekonać, że Annie Caulfield zawsze kieruje się rozsądnymi powodami. Poza tym obiecał jej, że nie będzie się plątał pod nogami. Caulfield i Morgenfeld wspięli się szerokim podjazdem na jedną z ruchomych platform, na której przy kilku dużych fragmentach Oriona zebrało się czterech czy pięciu specjalistów. Annie porozmawiała z nimi krótko, podkreślając łagodnie, ale całkowicie naturalnie swój autorytet: uważała na ich komentarze, tu kogoś pochwaliła, tam poklepała, a wszystko to z ciepłem, jakie okazała Jeremy'emu w kolejce. Nimec musiał przyznać, że jest pod wrażeniem. Kiedy specjaliści - wyraźnie na jej prośbę - opuścili platformę, Annie i Jeremy przykucnęli w pozycji typowej dla archeologów. Przeglądając szczątki i od czasu do czasu wymieniając uwagi, wskazywali sobie całe fragmenty promu lub miejsca na nich. Po kilku minutach Nimec doszedł do wniosku, że może do nich dołączyć. Gdy dotarł na platformę, Annie powitała go skinieniem głowy i nie przerywając oględzin jednego z fragmentów, zaprosiła bliżej. Obiektem jej zainteresowania był stopiony i osmalony zespół rur, mocowań oraz zaworów przytwierdzony do spalonego, powyginanego i popękanego przedmiotu w kształcie dzwonu. Nimec podejrzewał, że wie, co to takiego, ale nie odzywał się, nie chcąc ujść za przemądrzałego czy nachalnego. W końcu Annie, nie podnosząc się, spojrzała mu w oczy. - Patrzysz na to, co zostało z dyszy głównego silnika - powiedziała, potwierdzając jego podejrzenia. - Prom ma ich trzy w części rufowej, a nie jest żadną tajemnicą, bo wiadomo to z zapisów rozmów z załogą, że na sześć sekund przed startem zaczął się przegrzewać silnik numer trzy. - To ten? - Pete wskazał na przedmiot przypominający dzwon. Przez moment milczała, potem jednak odpowiedziała cicho: - Silnik numer trzy w zasadzie przestał istnieć w wyniku eksplozji. Dokładnie rzecz biorąc, wyparował. Silnik numer dwa, znajdujący się obok niego, został częściowo zrekonstruowany z nielicznych fragmentów, jakie zdołaliśmy odnaleźć. To silnik numer jeden. Nie wiem dlaczego, ale jest relatywnie nie uszkodzony. Silniki ustawione były w trójkąt, a ten znajdował się na szczycie, być może więc dzięki temu uniknął najgorszych skutków eksplozji. Dojdziemy do tego. W tej chwili najważniejsze dla mnie jest to, że mamy co badać. - Napędzane są mieszanką kriogenicznego płynnego wodoru i płynnego tlenu - dodał Jeremy pochylony nad przeciwną stroną dyszy. - Annie, popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile dobrze pamiętam, silnik promu zapewnia jeden i siedem dziesiątych miliona newtonów, czyli trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów ciągu na poziomie morza. To najskuteczniejsze dynamo w dziejach ludzkości. Z drugiej strony, najbardziej wybuchowe: zapłon ciekłego wodoru, jeśli nie jest starannie regulowany, powoduje upiorne spustoszenia. Wystarczy przypomnieć sobie Hindenburga. - A jaki to ma związek z Orionem? - spytał Pete. - Z nagrań rozmów centrum kontroli z pilotami promu wynika wyraźnie, że wszystko zaczęło się od problemów z przepływem płynnego paliwa wodorowego - odparła Annie z poważną miną. - To powszechnie znana informacja i wątpię, bym powiedziała ci coś nowego. Rozmowy emitowano do znudzenia w telewizji. Jedną z ostatnich rzeczy, jakie Jim... pułkownik Rowland zdążył przekazać kontrolerom, był komunikat, że spada ciśnienie LH2. Potem nastąpiła przerwa w transmisji. Nimec słuchał uważnie, ale poczuł się zdezorientowany. - Jeśli dobrze rozumiem, twierdzisz, że spadek ciśnienia płynnego wodoru spowodował wzrost temperatury silnika, co z kolei wywołało pożar, tak? Tyle że zawsze wydawało mi się, że jest na odwrót: mniej paliwa to mniejszy ogień. - Pewnie, jak długo ciśnienie nie spada w tych tu wiązkach spaghetti. - Jeremy wskazał częściowo stopione rury umieszczone po zewnętrznej stronie dzwonu. - Doprowadzają płynny wodór do ścian dyszy i komory spalania, zanim dotrze on do przedpalaczy. Nimec uniósł dłoń. - Stop - polecił. - Wciąż nie rozumiem, jakim cudem w tym wypadku mniej znaczy więcej. - Bo nie zwróciłeś uwagi na jedno małe, lecz niezwykle ważne słowo, którego użyłem, opisując wodór. Mam na myśli "kriogeniczny". Annie dostrzegła, że zirytowany Nimec ugryzł się w język, toteż dodała pospiesznie: - Silniki główne promu, jak powiedział Jeremy, są niezwykle wydajne. Częściowo wynika to z tego, że paliwo używane jest do kilku celów. Aby wodór pozostał płynny, musi być utrzymywany w bardzo niskiej temperaturze... jak niskiej, najlepiej obrazuje fakt, że zmienia się on w gaz przy minus cztery stu dwudziestu trzech stopniach Fahrenheita. Ponieważ silnik musi być silnie chłodzony, żeby się nie przegrzał, projektanci połączyli te dwie rzeczy i tak część płynnego wodoru przepływa przez osłonę silnika, nim zostanie zastosowana jako paliwo płynne. Każdy silnik ma dwa przedpalacze, których zadaniem jest zapalenie gorących oparów wodoru, nim zdołają się one zgromadzić i wybuchnąć w dyszy. Jeśli kiedyś obserwowałeś w zwolnionym tempie nagranie startu promu, mogłeś za uważyć tysiące małych ognistych kulek eksplodujących poniżej wylotów dysz. To właśnie to, o czym mówię. Nimec zamyślił się. - A więc uważasz, że znaczny spadek ciśnienia płynnego wodoru mógł spowodować przegrzanie silników, co doprowadziło z kolei do wybuchu oparów wodoru w dyszy albo i w samym silniku - powiedział po chwili. - To właśnie powiedział nam Jim. Albo raczej próbował nam powiedzieć. Wiedział, w którym miejscu spada ciśnienie, bo pokazywał mu to zegar na tablicy przyrządów, ale wszystko działo się tak szybko... w kabinie było pełno dymu... I... - nigdy nie dokończył tego, co chciał powiedzieć. A pełne zdanie miało brzmieć: "Spada ciśnienie LH2 w systemie chłodzenia". Ich spojrzenia spotkały się i Pete Nimec, widząc, jak wilgotnieją jej oczy, z trudem się opanował. Nie należało jej pocieszać, bo... Nagle zesztywniał tknięty nową myślą i popatrzył na Jeremy'ego. - W kolejce wspomniałeś o różnicy między świadomością tego, co stanie się w określonych warunkach, a zrozumieniem tego, dlaczego tak będzie - powiedział. Jeremy zmarszczył brwi. - Opowiadałem o płatkach śniegu. - To opowiedz mi o eksplozjach - zaproponował Pete. - Jak sądzisz, co spowodowało spadek ciśnienia płynnego wodoru? Ajeśli nastąpiło to w systemie chłodzenia silnika numer trzy, to dlaczego stopione są rury silnika numer jeden? Jak ten sam problem mógł wystąpić jednocześnie przynajmniej w dwóch spośród trzech niezależnych systemów? Jeremy spojrzał z wahaniem na Annie; najwyraźniej chciał się przekonać, ile może powiedzieć, a jasne było, że bez jej zgody słowa z siebie nie wydusi. Nimec stwierdził, że ma o nim nieco lepsze zdanie. - Poprzedniej nocy przyszłam tu, gdy już nikogo nie było, żeby spokojnie pomyśleć - powiedziała w końcu Annie. - Miałam ciężki dzień, użerałam się z dziennikarzami i musiałam sobie poukładać pewne sprawy... Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że przebywałam tu naprawdę długo. Prawdę mówiąc, znacznie dłużej, niż się spodziewałam. Chodziłam i oglądałam szczątki, które zaczęliśmy składać. Kiedy zobaczyłam ten silnik, odkryłam, że wewnętrzne zniszczenia są znacznie większe niż zewnętrzne, i zaczęłam zadawać sobie te same pytania, które ty zadałeś Jeremy'emu. - Umilkła na chwilę, po czym odetchnęła. - Poprosiłam o pomoc centrum naukowo-dochodzeniowe w San Francisco. Mieści się w Narodowym Laboratorium imienia Lawrence'a Livermore'a... Nie wiem, czy słyszałeś o... - Analizowali dowody w sprawie Unabombera, Times Square i bomby w World Trade Center w Nowym Jorku, a pewnie jeszcze w setkach innych, mniej znanych spraw - przerwał jej Pete. - UpLink współpracuje z nimi od lat, sam znam większość pracowników. Ci z Lawrence'a Livermore'a mają najlepszą grupę kryminologów w kraju. Caulfield skinęła głową. - Mają przysłać zespół z jonowym spektrometrem masowym. - Co oznacza, że szukacie pozostałości materiałów wybuchowych. To cudo pozwoli przeanalizować cząsteczki powstałe w wyniku eksplozji tu, w tej hali, bez konieczności przewożenia próbek do laboratorium. A wiadomo, że w transporcie za wsze zanikają pewne elementy śladowe. - Zgadza się. Nimec przetrawiał dłuższą chwilę te rewelacje. - Osoba dokonująca sabotażu z reguły spieszy się i boi złapania, przez co czasami popełnia błędy - odezwał się w końcu. - Jeśli jest to zawodowiec, liczy się z taką możliwością i próbuje się przed nią zabezpieczyć... czyli zwielokrotnić ładunki, często niepotrzebnie. W przypadku promu wystarczy, by odmówił pracy jeden silnik, a jeśli dobrze rozumiem, to co spowodowało przegrzanie silnika numer trzy i być może silnika numer dwa, powinno również wywołać ten efekt w silniku numer jeden, czego jednak nie zrobiło. A przynajmniej wystarczająco wyraźnie. - To sensowne wyjaśnienie, jeśli założymy, że ktoś celowo próbował zniszczyć prom - przyznała Annie. - Zobaczymy, co wykaże spektrometr masowy i co ustalą kryminolodzy. Niemniej, Jeremy jest przekonany, że to właśnie usiłowano zrobić. - Mogę się założyć o dowolną kwotę - dodał Jeremy. Nimec przyjrzał mu się z namysłem i spytał: - Skąd ta pewność? - Pamiętasz, jak chwilę wcześniej mówiłem o płatkach śniegu, a ty chciałeś rozmawiać o eksplozjach? Pete poznał go już na tyle, by wiedzieć, że nie jest to pytanie retoryczne, więc odparł: - Uhmm. - Tak się składa, że obaj znamy się na tych ostatnich. Co prawda, w moim przypadku jest to poboczne zainteresowanie związane z termodynamiczną geometrią krystaliczną, ponieważ wykorzystuje się w niej rozmaite rodzaje kontrolowanych eksplozji, niemniej jednak znam się trochę na geometrii wybuchu. - Jakoś mnie to nie zdziwiło - przyznał Pete. - Wiem. Nimec wskazał ruchem głowy wrak silnika. - Powiedz mi, dlaczego jesteś taki pewny, Jeremy. - Mówiąc prostym językiem, określone rodzaje reakcji chemicznych są analogiczne do eksplozji i pozostawiają po sobie określone ślady. Takie osmalenia i mikrokratery, jakie widać na tym silniku, mogły wywołać jedynie mikroładunki termiczne, coś podobnego do niekomercjalnej odmiany RDX. A to oznacza, że chciano zniszczyć turbopompy podające paliwo wodorowe, ale nie do końca się to udało. Nimec zastanowił się nad tym, co usłyszał, skinął głową i powiedział zwięźle: - Dzięki. - Nie ma za co. - Jeremy oparł dłoń o zrujnowany silnik i spojrzał na Pete'a ponad szkłami okularów. - Jeśli chcesz, to chodź tutaj. Pokażę ci dokładnie, o co mi chodzi. Było to całkowicie przyjacielskie zaproszenie. - Jasne - mruknął Nimec, zadowolony ze zniknięcia mentorskiego tonu. - Już idę. Pół godziny później, gdy zostali sami, Nimec przyznał się Annie: - Jest coś, co zachowałem dla ciebie. Nie byłem pewien, ile można powiedzieć przy Jeremym. Pili kawę w barku. Annie zrezygnowała z zaproszenia na lunch z uwagi na napięty rozkład zajęć, Jeremy zaś był już w drodze do Orlando. Przyglądała mu się uważnie znad brzegu filiżanki. - Mów dalej - zachęciła go po chwili. - W niektórych sytuacjach terroryści chcą zostawić ślad wskazujący jednoznacznie, że nie był to wypadek, ale zarazem nie chcą ogłaszać, że to oni. To zjawisko nasila się w ostatnich dziesięciu latach. W ten sposób osiągają za jednym posunięciem dwa cele: sieją strach, nie ściągając sobie przy tym na głowę problemów. Annie nie spuszczała z niego wzroku. - Sądzisz, że silnik numer jeden nie miał być zniszczony, ale że powinno to wyglądać tak, jakby próbowali, tylko im się nie udało? - spytała. - Sądzę, że należy brać to pod uwagę. Zapadła cisza, a potem Annie leciutko się uśmiechnęła. - To musiało również przyjść do głowy Jereny'emu - powiedziała. - Sądzę, że milczał, bo nie był pewien, ile można po wiedzieć przy tobie. - Możliwe. - Nimec wbił wzrok w stół, zastanawiając się, co się z nim dzieje. Byli kolegami i nie czas był teraz na... właśnie, na co? Zanim się zorientował, ponownie patrzył na jej twarz. - Jest wystarczająco sprytny, by się tak zachować - ocenił. Annie w milczeniu wypiła kawę. - Mam dwa pytania - odezwała się. - Czy UpLink nie będzie miał nic przeciwko temu, jeśli poinformuję prasę, że rozważamy możliwość, iż katastrofa Oriona i atak w Brazylii są ze sobą powiązane? - Na pewno nie. - Doskonale. Teraz drugie: Czy podejrzewacie, kto może być za to odpowiedzialny? Namyślał się przez moment, a potem podjął decyzję. - Może wkrótce się dowiemy. Mamy małą stację kontroli satelitarnej w Pensacoli. Dziś o czwartej lecę tam z Orlando, by nadzorować przeprowadzenie pewnej obserwacji, która może cię zainteresować. Jeśli chcesz, możesz lecieć ze mną firmowym odrzutowcem. Przygryzła dolną wargę i rozważała jego propozycję. Para z filiżanki trafiała tymczasem prawie dokładnie w jej nos. - Muszę wrócić na noc do dzieci. - To krótki lot, a odrzutowiec zabierze cię z powrotem, jak tylko skończymy. Cisza. Annie Caulfield dopiła kawę, odstawiła filiżankę na spodek i oświadczyła: - W takim razie lecę z tobą. 19 RÓŻNE MIEJSCA 23/24 KWIETNIA 2001 Była druga po południu 23 kwietnia czasu pacyficznego w San Jose w Kalifornii. Była również piąta po południu czasu wschodniego w Pensacoli na Florydzie. Była szósta po południu czasu brazylijskiego w centralnym Pantanal. I była także trzecia rano 24 kwietnia w Kazachstanie. Rozpiętość dat i stref czasowych nie miały znaczenia dla należących do UpLink International satelitów hiperspektralnych o wysokiej rozdzielczości obrazu Hawkeye I iHawkeye II, podobnie zresztą jak dla przekaźników czy aparatury przetwarzającej obraz w czasie rzeczywistym i łączącej stacje odbiorcze. Jak ujął to Rollie Thibodeau, patrząc w wyświetlacz notebooka dostarczonego mu przez Megan, były to w końcu tylko maszyny. Ale dla ludzi biorących udział w tym zsynchronizowanym monitoringu cały proces koordynacji był prawdziwą udręką. Co Rollie równie trafnie skomentował. Tom Ricci przetarł zaczerwienione oczy. Opuścił Maine przed niespełna siedemdziesięcioma dwiema godzinami, zostawiając za sobą jeżowce i samotnicze życie, które wiódł przez ponad dwa lata. Tak wiele dzieliło go już od przeszłości, że nie sposób byłoby zawrócić. Najpierw był lot do San Jose i spotkanie z Rogerem Gordianem. Ten oficjalnie zaproponował mu pracę w UpLink International, w którym - ku swemu zaskoczeniu - miał zostać globalnym szefem bezpieczeństwa do spraw operacji terenowych i dzielić to stanowisko z niejakim Rolliem Thibodeau, o którym wspominała, jeśli go pamięć nie myliła, wspaniała i niepokalana Megan Breen. Przyjął tę propozycję mimo zastrzeżeń co do dzielenia pracy z osobą, której nigdy nie spotkał i która była protegowaną Megan. Tom odruchowo nie polubił tej kobiety, co pogłębiło się w czasie rozmowy, i był prawie pewny, że uczucie jest odwzajemniane. A to zapowiadało współpracę równie miłą jak szybka jazda po wąskiej i dziurawej, ale dwukierunkowej dróżce: w końcu musiało dojść do kolizji. Jedynie zaufanie do Nimeca i złożona mu wcześniej obietnica spowodowały, że nie odrzucił zmodyfikowanej oferty. A zaraz potem w ekspresowym tempie wysłano go do Kazachstanu - dzikiego, niegościnnego miejsca zamieszkanego przez równie dzikich i niegościnnych rosyjskich wojskowych i naukowców, których stosunek do niego jako żywo przypominał uczucia, jakimi darzył go Cobbs. Byli urażeni, że przejął dowodzenie siłami bezpieczeństwa strzegącymi kosmodromu Bajkonur. Mieli mu też za złe, że użył do patrolowania pierwszej linii ludzi należących do Miecza i że obsadził nimi najważniejsze stanowiska obronne. Uważali pomoc za wtrącanie się i okazywali mu to na każdym kroku. Zastanawiał się, o ile gorsze byłoby ich zachowanie, gdyby wiedzieli, że jest to jego pierwszy dzień w pracy. Doszedł do wniosku, że niewiele. Sytuacji nie poprawiało zmęczenie i rozregulowany zegar biologiczny. Czas wskazywany przez zegarek wciąż był dla organizmu fikcją, toteż Ricci z ulgą siadł przed komputerem w ruchomym stanowisku dowodzenia i zalogował się przez modem komórkowy do zabezpieczonego serwera UpLink. Gdy czekał na pojawienie się obrazów z satelity, miał przeczucie, że spowodują one komplikacje, przy których wszystkie problemy, jakie napotkał od chwili pojawienia się w centralnej Azji, o pożegnaniu z Cobbsem i Dexem nie wspominając, wydadzą się dziecinadą. Wkrótce po rozpoczęciu transmisji przeczucia te okazały się aż nazbyt trafne. - Ta stacja naziemna stanowi część naszego działu geograficznej służby informacyjnej - wyjaśnił Nimec, gdy znaleźli się z Annie w sali przypominającej niewielkie amfiteatralne kino z płaskim ekranem. - Naszymi klientami są firmy obrotu nieruchomościami, przedsiębiorstwa budowlane, planiści miejscy, wydawcy map i atlasów, nafciarze i górnicy oraz mnóstwo innych przedsiębiorstw korzystających ze zdjęć lotniczych o dużej rozdzielczości. Prawdę mówiąc, dochody z tego tytułu nie pokrywają nawet kosztów wykorzystania satelitów. Gord prowadzi tę działalność z czystego altruizmu. Annie rozejrzała się po salce. Byli jedynymi widzami, ale nie jedynymi obecnymi - po lewej i prawej, w dole, obok ekranu znajdowały się stanowiska komputerowe w kształcie podkowy wraz z obsługującymi je operatorami. - Satelity szpiegowskie i działalność charytatywna - pod sumowała. - Tego jeszcze nie słyszałam. Nimec przyjrzał się jej z namysłem. - Pamiętasz to porwanie dziecka w Yellowstone, jakieś pół roku temu? Dziewczynka, Maureen Block, została wykradziona z wozu kempingowego swoich rodziców przez jakiegoś świrniętego surwiwalistę, który przetrzymywał ją w szałasie z gałęzi i liści. Uwolnili ją strażnicy parku, po tym jak Hawkeye I odnalazł kryjówkę, przeszukując teren w podczerwieni, i zrobił zdjęcie ofiary oraz porywacza w szałasie. Annie potarła czoło. - Chyba się właśnie wygłupiłam - przyznała. - Nie masz powodu, bo nasz udział nie został podany do wiadomości publicznej. Współpracujemy z lokalną policją, FBI, NSA i czym tylko chcesz. Nie jest to całkowicie utajniona informacja, ale też żadna z zainteresowanych agencji jej nie ujawnia. - Na czyje życzenie? - Wszystkich. Dobrze wiesz, jak ostro potrafią rywalizować ze sobą rozmaite agencje strzegące prawa. Wszyscy lubią być chwaleni za szybkie rozwiązywanie spraw, a nam to odpowiada: podczas gdy ich doceniają, nam nikt nie zarzuca, że wtykamy nos tam, gdzie nie należy. A to doprowadziłoby szybko do odrzucenia naszej pomocy. Dodatkową korzyścią jest to, że przestępcy nie wiedzą, czego się spodziewać. - Pete umilkł i obserwował operatorów pochylonych nad klawiaturami. - Jest całe mnóstwo zastosowań takich satelitów: mogą wykryć groźną koncentrację toksycznych chemikaliów w glebie, śledzić wycieki ropy i ubytki określonych minerałów w ziemiach rejonów rolniczych, co pozwala farmerom zapobiec klęsce nieurodzaju... i tak dalej. Annie była pod wrażeniem. - Jakie są możliwości tych satelitów, jeśli naturalnie mogę zapytać? - Nieoficjalnie? - Jak najbardziej prywatnie - odparła z lekkim uśmiechem. - Potrafią wykryć obiekt o średnicy nie przekraczającej pięciu centymetrów i przeskanować ponad trzysta pasm widma, czyli mają takie same parametry jak satelity, którymi dysponuje Narodowe Biuro Rozpoznania. To samo dotyczy szybkości i dokładności naszych analiz, a mamy nadzieję, że za kilka lat będziemy mogli przekazywać w czasie rzeczywistym ruchome obrazy, nie zaś tylko zdjęcia. To, co zobaczymy tutaj, będą jednocześnie oglądać dzięki sieci UpLink szefowie sił Miecza na trzech kontynentach i analizować specjaliści od zdjęć lotniczych i satelitarnych w San Jose. - Wskazał słuchawkę z mikrofonem przyczepioną do poręczy fotela. - Dzięki nim każdy z oglądających może zażyczyć sobie powiększenia, identyfikacji czy analizy dowolnego fragmentu obrazu. Możesz słuchać, jeśli chcesz. Annie przypomniała sobie, jak niedawno udzielała podobnych informacji Gordianowi i Megan w sali centrum na przylądku Canaveral. Wydawało się jej, że całe wieki temu wyjaśniała im, po co są słuchawki przy fotelach... Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Nimec zauważył jej nieobecne spojrzenie. - Coś nie tak? - spytał. - Nie. Tylko oszołomiła mnie skala tej operacji. Wiedział, że kobieta kłamie, ale postanowił nie drążyć tematu, choć ciekaw był, o czym myślała. Wtedy spostrzegł gest jednego z operatorów. - Przygotuj się - polecił. - Przedstawienie zaraz się zacznie. Mniej więcej dwa i pół tysiąca mil dalej na północny zachód Roger Gordian siedział w takim samym pomieszczeniu, obserwując podobnie jak Pete i Annie pierwsze obrazy przekazywane przez Hawkeye I znajdującego się nad Brazylią. Obok szefa UpLink siedzieli specjaliści od rozpoznania fotograficznego, o których Nimec wspomniał Caulfield. Większość z nich stanowili byli pracownicy Narodowego Biura Rozpoznania, a szczególnie sekcji PHOTINT - Narodowego Centrum Interpretacji Fotograficznej. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin Hawkeye I wykonał serię przelotów, fotografując z niską rozdzielczością rejon w promieniu trzystu kilometrów od zakładów w Mato Grosso do Sul. Obszar ten wyznaczono na podstawie komputerowej analizy wektorowej, szukając terenów, które były najbardziej prawdopodobnym miejscem lokalizacji bazy wypadowej do ataku przeprowadzonego siedemnastego kwietnia. W analizie uwzględniono siłę i kierunek wiatru wiejącego tamtej nocy, miejsce lądowania skoczków na terenie zakładów, maksymalną odległość, jaką mogli pokonać, oraz dokumenty kontroli lotów wszystkich okolicznych lotnisk. Wzięto także pod uwagę prawdopodobne lokalizacje ukrytych pasów startowych, dane na temat lokalnego świata przestępczego, enklaw politycznych ekstremistów i mnóstwo innych danych, które specjaliści uznali za niezbędne, a którymi dysponowano dzięki zwiadowi elektronicznemu. Po przejrzeniu analiz i wstępnych wyników lotów rozpoznawczych specjaliści od interpretacji zdjęć lotniczych i satelitarnych systematycznie zawężali obszar poszukiwań, aż pozostały dwa: aluwialne równiny i sawanny Pantanal i skaliste wzgórza zwane Chapada dos Guimaraes. Zwłaszcza te ostatnie wzbudziły zainteresowanie i poddano je najdokładniejszym badaniom. Powiększenia zdjęć wykazały istnienie prowizorycznego pasa startowego na skalnej równinie w pobliżu zachodniej krawędzi formacji, mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów od zakładów UpLink. Pozwalał on zarówno na start, którego nie mogły wykryć radary, jak i na dokonanie zrzutu techniką HAHO. Dalsze badania odkryły starannie zamaskowaną wijącą się drogę docierającą aż do polowego lotniska, na nim zaś odbicia światła, które w spektrum widzialnym nosiły cechy urządzeń mechanicznych. Ukrycie ich w wąskiej dolince nie na wiele się przydało - analizy wykazały, że są to pojazdy kołowe i przynajmniej jeden samolot. Na zdjęciach w podczerwieni wyraźnie widać było ludzkie sygnatury cieplne w pobliskiej grocie, ślady termiczne pozostałe po użyciu pojazdów oraz kontrastowe emisje naturalnej roślinności, od których odbijały się rejony sztucznie zamaskowane. Podjęto zatem decyzję, by dokładnie przyjrzeć się temu obszarowi przy użyciu pełnozakresowego skanera i wykonać zdjęcia wysokiej rozdzielczości. Operacja ta właśnie się rozpoczęła. Gordian obserwował powiększający się obraz transmitowany przez Hawkeye I, na który komputer przed wyświetleniem na ekranie nakładał siatkę współrzędnych geograficznych. - O, widzi pan tu samoloty? - odezwał się siedzący obok niego specjalista i spytał: - Jaką mamy rozdzielczość? - Nieco poniżej metra - rozległo się w słuchawkach. - Dajcie większą, musimy zobaczyć, co to za maszyny... - Jeden to lockheed L-100, taki sam jakiego i my używamy - wtrącił się Gordian. - Drugi to stary DC-3. - Sporo ludzi się koło nich kręci. Powiedziałbym, że trzydziestu, może czterdziestu. Analityk siedzący z drugiej strony Gordiana wyprostował się nagle i oznajmił: - Te wozy stojące wzdłuż zbocza wyglądają jak ćwierćtonowe jeepy zwane Mutt. Są całkiem solidnie załadowane. Gordian pochylił się. - Zwijają się stamtąd - rzucił. - Ci faceci w pustynnych mundurach wokół samolotu. Jak duże zbliżenie możecie uzyskać? - spytał Ricci. - Za minutę będziesz wiedział, czy któryś ma pryszcze - rozległo się w słuchawkach. Ricci czekał, nie spuszczając wzroku z ekranu. Wiedział w mniej niż minutę. Mężczyzna stojący przy rampie załadunkowej L-100 miał krótko ścięte włosy, twarz o ostrych rysach i wyraźnym podbródku, przeciwsłoneczne okulary lotnicze i wchłaniającą pot przepaskę na czole. Widać było, że wydaje rozkazy, decydując o rozmieszczeniu ludzi i ładunku. - Widzisz go? - Thibodeau zacisnął dłonie na poręczach łóżka i podciągnąwszy się z jękiem, pochylił nad ekranem notebooka. - Widzisz? - Rollie, nie denerwuj się, bo ci... - Le chaut sauvage! - przerwał jej ze złością. - Co? - Ma wygląd drapieżnika. - Oczy Thibodeau pałały spod ronda kapelusza. - On tam dowodzi, i to nie tylko załadunkiem. Megan obejrzała uważnie wskazanego, pochyliwszy się na krześle stojącym obok łóżka. - Uważasz, że sfotografowaliśmy szefa? - spytała. - Nie wiem, czy szefa... Nie musi być mózgiem całej operacji, ale na pewno jest dowódcą... założę się, że dowodził nocnym atakiem. - Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Bo ci, którym rozkazuje, to nie jacyś tam partyzanci czy handlarze narkotyków. To najemnicy. Z pewnością właśnie oni nas za atakowali. Megan studiowała twarz widoczną na ekranie. - Lepiej dowiedzmy się, kim on jest - powiedziała cicho. Thibodeau spojrzał na nią wymownie. - Cherie, sądzę, że chwilowo ważniejsze jest ustalenie, do kąd ci chłopcy zamierzają lecieć... A jeśli to wykonalne, powinniśmy uniemożliwić im dotarcie na miejsce. - Za ile? - Przysłuchująca się tej wymianie zdań Annie odwróciła się od ekranu, na którym widniało powiększenie twarzy Kuhla, i spojrzała na Nimeca. - Kazach... - szepnęła. Pete przerwał jej ruchem dłoni, słuchając odpowiedzi operatora, i zdjął słuchawki. - Przepraszam, ale chciałem się dowiedzieć... - Sądzicie, że oni chcą przeszkodzić w starcie rosyjskiego promu? - Teraz ona mu przerwała. - I to w podobny sposób, jak zrobili to z Orionem? Nimec zwilżył wargi. - Uważam, że tak - odparł. - Ale pewność uzyskamy po obejrzeniu zdjęć. Potrząsnęła z niedowierzaniem głową. - I co teraz? - spytała. - Musimy... zamierzacie skontaktować się z Departamentem Stanu? Zobaczył, że jej dłonie drżą na poręczach, więc ujął jedną z nich. - Annie... - Nie można pozwolić, żeby to się powtórzyło, Pete. Nie... - Annie! Spojrzała na niego. - Zajmiemy się tym - powiedział stanowczo, nie puszczając jej dłoni. - Przyrzekam ci. - Pytanie brzmi: Dlaczego się wynoszą? - odezwał się Nimec. - Fakt - zgodził się Ricci. - A jeśli to mobilizacja, to co jest celem. - Za ile Hawkeye II zacznie nadawać obraz z Kazachstanu? - spytał Gordian. - Rejon jest dość dokładnie zakryty chmurami - odparł jeden z operatorów. - Prognoza mówi o wolno przesuwającym się froncie. 20 ZACHODNIA BRAZYLIA 23 KWIETNIA 2001 Para szarych, nie oznakowanych boeningów V-22 Osprey uniosła się pionowo z lądowiska na terenie zakładów UpLink. Samoloty tego typu miały na końcach płatów ruchome silniki, które mogły się obracać w pionie o dziewięćdziesiąt stopni; kiedy znajdowały się w położeniu poziomym, osprey leciał jak normalny samolot, kiedy ustawione były pionowo, olbrzymie łopaty śmigieł działały jak w helikopterze, umożliwiając mu pionowy start lub lądowanie. Maszyny wystartowały o siódmej po południu czasu brazylijskiego, wznosząc się przez purpurowe niebo z prędkością tysiąca stóp na minutę. Ed Graham siedział w fotelu pierwszego pilota prowadzącego samolotu i obserwował w lusterku, jak jego skrzydłowy zajmuje pozycję po lewej. Przed sobą miał zintegrowany ekran modułowy, a na głowie hełm pozwalający latać zarówno w dzień, jak i w nocy. Hełm zaopatrzony był w wyświetlacz HUD, przekazujący pilotowi najistotniejsze dane o stanie maszyny oraz warunkach lotu, i przypominał nakrycie głowy rebelianckich pilotów z Gwiezdnych Wojen. Taki sam hełm przesłaniał również górną część twarzy siedzącego obok Mitcha Wintera. Choć w czasie szkolenia wylatali sporo godzin na samolotach tego typu i udowodnili, że potrafią działać zespołowo w trudnych warunkach, gdy pilotowali pod ostrzałem skyhawki, była to ich pierwsza bojowa misja na ospreyach. Po sześciu minutach wznoszenia Graham ustawił silniki pod kątem czterdziestu pięciu stopni i turbiny Allison T406AD-400 zaczęły się zachowywać jak normalne jednostki napędowe. Samolot ruszył na zachód ku Chapada, wznosząc się stopniowo na pułap dwudziestu sześciu tysięcy stóp. W przedziale desantowo-ładunkowym każdej z maszyn znajdowało się dwudziestu pięciu członków Miecza w pełnym oporządzeniu antyterrorystycznym, poczynając od kamizelek kuloodpornych typu Zylon, przez hełmy z osłonami i goglami noktowizyjnymi oraz cyfrowe systemy łączności, na pałkach i nożach kończąc. Na Zylony mężczyźni narzucili krótkie kamizelki z mnóstwem kieszeni wypełnionych rozmaitym wyposażeniem, a uzbrojeni byli w zmodyfikowane M16 z systemem WRS, strzelby Benelli Super 90 kaliber 12 przystosowane do strzelania trzycalowymi pociskami ogłuszającymi, pistolety automatyczne FN Herstal 57 zaopatrzone w celowniki laserowe oraz w asortyment granatów zapalających, dymnych i gazowych. Grupa lecąca w drugim samolocie miała także nakolanniki, uprzęże do zjazdu na linie, liny i haki. Prawie tydzień minął od nocy, kiedy to zostali zaskoczeni na własnym terenie i zmuszeni do obrony, w trakcie której piętnastu ich przyjaciół i towarzyszy broni zginęło lub odniosło ciężkie rany. Wówczas nie znali jeszcze napastników. Teraz mieli nadzieję na rewanż. Kuhl schował lotnicze okulary przeciwsłoneczne. Zapadał zmierzch, a chłodny wiatr osuszał przepoconą opaskę na jego czole. Na pasie za plecami najemnika lockheed rozgrzewał silniki, a w dole ładowano drewniane skrzynie - ostatnie warte zabrania rzeczy z częściowo zwiniętego obozowiska usytuowanego w skalnej rozpadlinie. Choć wszystko szło dobrze, był zdenerwowany i nie wiedział dlaczego. Być może przyczynił się do tego napięty terminarz, którego musiał się trzymać, a może również zniecierpliwienie, bo chciał się już znaleźć w Kazachstanie. Przed ostatecznym uderzeniem zawsze był zdenerwowany, ale tym razem denerwował się bardziej niż zwykle. Może to dlatego, że dotąd wszystko szło zbyt gładko, a Roger Gordian w ogóle nie zareagował. Tak dobrze zorganizowane siły jak jego powinny agresywnie poszukiwać napastników, a tu niemal przez tydzień nic się nie stało, bo ludzie UpLink nie przejawiali żadnej aktywności. Jako doświadczony myśliwy wiedział, jakie korzyści płyną ze skrytego podchodzenia zwierzyny. Ale wiedział też, że jeśli myśliwy nie jest ostrożny, może się stać ofiarą... Rozmyślania przerwało mu dwóch mężczyzn w kombinezonach maskujących, którzy zbliżali się od strony lockheeda. Obaj mieli karabinki szturmowe Steyr AUG, gdyż FAMASy były już w drodze do Kazachstanu. - Wszystko gotowe do startu - poinformował go jeden z nich. Kuhl wskazał na DC-3, przy którym stały samochody kursujące wciąż między pasem startowym a obozowiskiem na dole. - Chcę, żebyście załadowali sprzęt bez jakiejkolwiek przerwy - polecił. - Upewnijcie się, czy pilot wie, że musi wystartować nie później niż pół godziny po naszym odlocie. I dopilnujcie właściwego rozłożenia ładunku. Ten, który poinformował go o gotowości do odlotu, skinął głową, lecz nim zdążył się odwrócić, Kuhl dostrzegł bandaż na jego ręce i spytał: - Jak rana, Manuel? - - Estd mejor - odparł najemnik zgodnie z prawdą. - Dobrze, że jest lepiej. - Kuhl zacisnął dłoń w pięść i przyłożył do serca. - Alo hecho, pecho. Było to powiedzenie, które poznał dawno temu. W wolnym tłumaczeniu brzmiało: "Noś w sercu to, co zrobiłeś, i ciesz się z własnych osiągnięć". Manuel popatrzył na niego bez słowa, po czym skinął głową i wraz z towarzyszem odszedł ku dakocie. Kuhl przyglądał się im przez jakiś czas, a następnie wpatrzył się w cienie, które unosiły się z nizinnych rejonów niczym wody mrocznej rzeki podczas powodzi. Zaczynały pochłaniać płaski piaszczysty płaskowyż, na którym stał. W końcu odwrócił się i podszedł do czekającego transportowca. Graham zaklął. Obserwował na dwunastej oddalające się światła pozycyjne gwałtownie nabierającego wysokości samolotu. - Po rozmiarach sądząc, to musiał być ten lockheed - ocenił Winter, sprawdzając dane FLIR wyświetlane na wewnętrznej powierzchni wizjera hełmu. - To się nazywa mieć pecha. - Taak - przyznał ponuro Graham. Byli znowu na sześciu tysiącach stóp i przygotowywali się do ustawienia silników w pozycji pionowej. Do płaskowyżu pozostały im ledwie dwie mile. - Widzę drugą maszynę na pasie. - Winter wskazał nieco w prawo od kierunku lotu. - To DC-3! Graham sprawdził wskazania HUD. - Masz jego sygnaturę w podczerwieni? - spytał. Drugi pilot przytaknął. - Rozgrzewa silniki. Jest gotowy do startu. Graham zerknął w lusterko. Drugi osprey był tak blisko, że widział rozczarowaną minę pilota, który również był świadkiem odlotu L-100. Moment później on i Winter usłyszeli w słuchawkach potwierdzenie: - I co, do diabła, robimy, Batter 1? Winter odetchnął głęboko. - Zapomnij o ptaku, Batter 2. Zgodnie z planem zajmujemy się gniazdem - odparł, przesuwając przepustnicę. Do oporu. Manuel znał dźwięk helikopterów. Ukrywał się przed nimi w Salwadorze, gdy jako osiemnastoletni naiwniak przyłączył się do marksistowskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego imienia Farabundo Marti i ich skazanego na porażkę zrywu rewolucyjnego. Po latach, już jako najemnik kartelu z Medellin, a po jego likwidacji członek rozmaitych mniejszych oddziałów, które wylęgły się niczym węże z brzucha zabitego smoka, bawił się w kotka i myszkę z black hawkami, cobrami i bellami pilotowanymi przez Amerykanów w Kolumbii. Raz czy dwa udało mu się nawet zmienić rolę i zestrzelić je. Słyszał helikoptery w całej Ameryce Łacińskiej, którą przemierzył jako najemnik służący każdemu, kto potrafił zapłacić żądaną przez niego cenę. Umiał rozpoznać rodzaj maszyny po samym dźwięku silnika. Jednak dźwięk rotorów, które słyszał teraz nad pogrążającym się w mroku płaskowyżem, był zupełnie obcy. Gdyby nie prędkość, z jaką maszyny obniżały lot, gotów byłby przysiąc, że to silniki dużych samolotów. Stał przed DC-3 i nasłuchiwał wraz z pozostałymi, którzy zamarli na pokładzie lub w pobliżu drzwi do przedziału załadunkowego. Czuł bicie serca - maszyny były blisko, prawie nad nim... A potem dostrzegł dziwne skrzydlate kształty, których cienie padły na samolot, i unosząc broń, dał swoim ludziom sygnał, by się rozproszyli. Graham miał właśnie wysunąć podwozie, gdy usłyszał, jak pierwsza seria broni maszynowej zagrzechotała o opancerzoną podłogę kabiny. Tym razem dupkom się nie udało. Opuścił nieco nos samolotu i polecił Winterowi: - Odpal kilka sunburstów, a potem poczęstuj ich z peacemakerów. Sunbursty to rakiety o statecznikach rozkładających się po opuszczeniu wyrzutni, wypełnione mieszanką fosforu i związku wytwarzającego chmurę gryzącego dymu. Wyrzutnie zamontowane były pod skrzydłami, a same rakiety mogły mieć rozmaite głowice. Te miały oślepiać i ogłuszać. Peacemakerami natomiast nazywano zamontowane w obrotowej wieżyczce przed dziobem szybkostrzelne działka kaliber 30 milimetrów. Mogły strzelać standardową amunicją o pełnym stalowym pocisku albo - jak w tym przypadku - elastycznymi kulami wypełnionymi sulfotlenkiem dimetylowym zwanym inaczej DMSO: silnym środkiem obezwładniającym wchłanianym bezpośrednio przez skórę i błony śluzowe. Peacemakery miały szybkostrzelność praktyczną sześćset pięćdziesiąt pocisków na minutę, a kule najpierw neutralizowały wroga dzięki swej dużej energii kinetycznej, po czym uwalniały środek obezwładniający o niemal natychmiastowym działaniu. Jak inne tego typu wynalazki, opracowane zostały przez dział uzbrojenia Miecza. Stosowano je zamiast ostrej amunicji, ponieważ Brazylia, mimo ataku sprzed tygodnia, nie zmieniła restrykcyjnej polityki w sprawie uzbrojenia, jakie UpLink mógł montować w samolotach. - Już się robi - rzucił Winter. I sięgnął do pulpitu sterowania uzbrojeniem. Ukryty za skrzynią w przedziale ładunkowym DC-3, Manuel gorączkowo podważał jej wieko łomem, który wyjął ze skrzynki na narzędzia przytwierdzonej do burty obok wejścia do kabiny pilotów. Po twarzy spływał mu pot, a przez otwarte drzwi słyszał huk rotorów wzbijających z ziemi tumany piasku. Jeden narożnik skrzyni odskoczył, więc natychmiast zaczął podważać następny. Zdążył się ukryć w samolocie, nim eksplodowała pierwsza rakieta. Chwilę później obie maszyny wroga otworzyły ogień z działek i widział, jak jego ludzie zataczają się i padają na pełnym dymu pasie. Dopiero po kilku sekundach dostrzegł, że żaden z nich nie krwawi, i przypomniał sobie robota, którego rozstrzelał. Gdyby mechaniczny strażnik uzbrojony był nie w oślepiające światła i wywołujące mdłości urządzenie, lecz w normalną broń, nie miałby szans go zniszczyć. Teraz tę samą słabość w wyposażeniu samolotów mógł wykorzystać przeciwko nim. Drugi narożnik wieka odskoczył, ukazując pokrzywione gwoździe. Manuel odrzucił łom i wsunął palce pod drewnianą płaszczyznę. A potem pociągnął w górę, czując, jak otwiera mu się nie zagojona rana ręki. Na bandażu pojawiły się świeże plamy krwi i zmieszały z potem. Ale wieko z trzaskiem puściło. Gorączkowo łapiąc powietrze, sięgnął do skrzyni i rozerwał materiał, w który otulona była jej zawartość. W końcu jego dłonie natrafiły na znajomy kształt ręcznej wyrzutni rakiet przeciwlotniczych stinger. Batter 2 krążył nad pasem, na wypadek gdyby potrzebne było wsparcie ogniowe, a Batter 1 przyziemił i otworzył rampę załadunkową, by desant mógł jak najszybciej znaleźć się na lotnisku. W rejonie pasa znajdowało się około tuzina uzbrojonych przeciwników, ale po ataku rakietowym i ostrzale z działek większość leżała nieprzytomna, więc oczyszczenie okolicy zajęło dosłownie kilka minut. Graham otrzymał meldunek o zabezpieczeniu terenu i natychmiast skontaktował się ze skrzydłowym: - Dzięki za pomoc, Batter 2, i powodzenia w dolinie. - Przyjąłem, lecimy - odparł pilot drugiego ospreya i skierował maszynę ku półce, na której miał wysadzić desant. W tym momencie z DC-3 wyskoczył Manuel z wyrzutnią rakietową na ramieniu. Manuel nie miał kłopotu z wyborem celu - samolot na pasie wyładował już desant, za to odlatująca maszyna wciąż miała ludzi na pokładzie. Przytknął oko do przyrządów celowniczych, skierował otwór wyrzutni ku ospreyowi i uaktywnił samonaprowadzanie rakiety. Stinger był pociskiem zaopatrzonym w chłodzony argonem system poszukiwania źródła termicznego. W kilka sekund po uaktywnieniu cichy, choć przenikliwy dźwięk potwierdził uzyskanie namiaru i najemnik odpalił rakietę. Pocisk pomknął za odlatującym samolotem, włączając własny napęd. Piloci Battera 2 nie widzieli momentu wystrzelenia stingera. Zarejestrowały to natomiast sensory umieszczone w gondolach pod ogonem i nosem samolotu i natychmiast poinformowały obsługę o zagrożeniu, wyświetlając odpowiednie symbole na konsoli i wizjerach. Przy tak niewielkiej wysokości, na jakiej znajdował się samolot, rakieta potrzebowała zaledwie trzech, czterech sekund, żeby dotrzeć do celu. Lotnicy mieli zbyt mało czasu, by wykorzystać urządzenia pokładowe, nie mówiąc już o wykonaniu uników. Dlatego właśnie w takich sytuacjach system GAPSFREE uruchamiał się automatycznie. Teraz odpalił umieszczone na skrzydłach wyrzutniki flar i pasków folii aluminiowej, rozsiewając za maszyną pozorowane cele termiczne i stawiając kurtynę odblaskową, która dezorientowała samonaprowadzającą głowicę rakiety. Włączył też pulsacyjną lampę podczerwoną emitującą krótkie, ale intensywne rozbłyski cieplne pod kątem w stosunku do kadłuba. Stinger zboczył z kursu zwabiony przez jedną z flar i eksplodował przy zderzeniu ze ścianą skalną, niszcząc jedynie piaskowiec i porastającą go roślinność. Choć Ralph Peterson należał do Miecza od ponad trzech lat i dotąd z broni korzystał tylko na strzelnicy, jego pierwszy strzał w warunkach bojowych okazał się śmiertelny. W nocy, w której zaatakowano zakłady w Brazylii, miał dzienną zmianę, a po służbie poderwał śliczną dziewczynę w jednym z barów w Cuiaba. Nie sądził, że będzie żałował zaproszenia do jej mieszkania, lecz tak właśnie stało się następnego dnia, gdy zameldował się w bazie i dowiedział o ataku oraz zabitych. Teraz nie zamierzał pozwolić, by zabito któregokolwiek z jego kolegów, jeśli tylko mógłby temu zapobiec. Strzelca dostrzegł w momencie, gdy ten odpalił rakietę. Woląc nie ryzykować, przestawił M16 na ogień ostrą amunicją i polecił mu rzucić broń. Mężczyzna zlekceważył polecenie - co prawda rzucił wyrzutnię, ale zamiast się poddać, sięgnął po przewieszony przez ramię pistolet maszynowy. Gdy Manuel obrócił się błyskawicznie w stronę Petersona i uniósł AUG, ten posłał dwie krótkie serie, mierząc w pierś terrorysty. Krew trysnęła z rozerwanej klatki piersiowej Manuela, a po chwili rzuciła mu się ustami. Był martwy, nim jego ciało padło na ziemię. A lo hecho, pecho. Batter 2 opadł czterysta stóp poniżej płaskowyżu i znieruchomiał nad półką skalną, którą starannie wybrano na miejsce desantu po analizie map stereoskopowych wykreślonych na podstawie zdjęć z Hawkeye. Stąd do dna rozpadliny pozostało jeszcze około stu stóp, które grupa uderzeniowa miała pokonać, opuszczając się na linach. Pionowe ściany i niewielka szerokość wąwozu uniemożliwiały wysadzenie desantu bezpośrednio na jego dnie. Tylna rampa samolotu opadła i desant pod dowództwem Dana Carlysle'a wyładował się biegiem. Gumowe karbowane podeszwy zapewniały im dobrą przyczepność, a gogle noktowizyjne pozwalały dobrze widzieć mimo zmroku. Na każdą z pięciu lin przypadało pięciu ludzi. Komandosi wbili w skałę tytanowe haki z karabińczykami i dowiązali do nich liny, które następnie zrzucili, by sprawdzić, czy są wystarczająco długie i sięgną dna rozpadliny. Pierwsza piątka nałożyła rękawiczki, sprawdziła haki, przełożyła liny przez uprzęże, tak by biegły przez uda, piersi i plecy, po czym zaczęła zjazd, amortyzując ugiętymi nogami opadanie na ścianę. Ręce, którymi hamowali, trzymali pod pośladkami, drugie unosili, przepuszczając w nich przejechane już odcinki lin. Zdjęcia satelitarne wskazywały, że przez większość drogi ściany są gładkie i twarde, co pozwalało na szybki zjazd. Dopiero ostatnie dziesięć jardów było trudniejsze, gdyż spod nóg sypały się kamienie odpadające od zwietrzałej ściany. Mimo to dotarli na dół szybko i bez urazów. Wyplątali liny z uprzęży, ujęli je oburącz i szarpnęli, dając znak następnej grupie, że są już na dole. Po kilku sekundach kolejnych pięciu mężczyzn rozpoczęło schodzenie. Obóz był całkowicie opuszczony i w zasadzie ewakuowany. Pozostały puste namioty - niektóre nietknięte, niektóre częściowo złożone - jeep z przebitą oponą oraz sterty spalonych w całości lub fragmentami śmieci. Komandosi znaleźli również trochę rzeczy osobistych i wyposażenia - łopaty, kuchenki gazowe, zwoje lin, metalowe wiadro, apteczkę, jednorazową maszynkę do golenia, cztery baterie typu D, okulary przeciwsłoneczne bez jednego szkła, przewrócony drewniany stół i mapę okolicy, którą można kupić w każdym sklepie. Nie zaznaczono na niej jednak niczego: żadnych punktów ani tras, nie zapisano też niczego na marginesach. Mieszkańcy starannie po sobie posprzątali - nie zostawili ani sztuki amunicji czy też wskazówek co do swojej tożsamości lub miejsca, do którego się przenieśli. Carlysle splunął z uczuciem i połączył się z samolotem. - I jak przyjęcie? - zainteresował się pilot ospreya o kryptonimie Batter 2. - Spóźniliśmy się na imprezę - odparł z niesmakiem Carlysle. Megan pomogła Thibodeau spocząć wygodnie na poduszkach, zdjęła mu z głowy kapelusz i położyła na stoliku obok łóżka. Rollie wyglądał na porządnie zmęczonego, a dyżurna pielęgniarka odkryła, że ma podwyższoną temperaturę. Jak zapewniła Megan, nie było to nic poważnego, ale wskazywało, że ranny potrzebuje wypoczynku. Thibodeau nie wziął też przygotowanych przez nią środków przeciwbólowych, upierając się, że chce być przytomny i mieć jasny umysł, gdy napłynie meldunek od grup desantowych. Teraz, gdy napłynął, Megan nalała wody do szklanki i podała mu ją wraz z tabletkami. - Do dna! - poleciła. Wymamrotał coś pod nosem, ale przełknął podaną porcję i opróżnił szklankę. Odebrała od niego naczynie, naciśnięciem guzika ułożyła górną część łóżka w pozycji siedzącej i poprawiła mu koc. A potem pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Dobrej nocy, Roi. Przyjdę rano. Spojrzał na nią przytomnie. - Trudno będzie coś z nich wyciągnąć. Wiesz o tym. Skinęła głową. - Postaramy się - zapewniła go. - Le chaut sauuage... nie było go tam. Musiał odlecieć tym samolotem, który nam uciekł. Megan przytaknęła. - Bardziej mnie martwi, że wciąż nie wiemy, dlaczego za atakowali zakłady. Taki wysiłek włożony w zaplanowanie i koordynację działań oraz cały ten fikuśny sprzęt użyty tylko po to, żeby wysadzić magazyn z częściami zapasowymi... - To bez sensu, wiesz - powiedział. Poklepała go po ramieniu. - Śpij. Dzień był długi, a teraz i tak nic więcej nie możemy zrobić. Przygasiła światło, wzięła torebkę z krzesła i ruszyła ku drzwiom. - Meg! - zawołał słabo. Odwróciła się z ręką na klamce. - Myślisz, że jeśli coś zacznie się w Kazachstanie, ten Ricci da sobie radę? Przez długą chwilę stała bez słowa, po czym wymownie westchnęła. - Jutro też jest dzień, Rollie - powiedziała delikatnie. A potem wyszła na korytarz i cicho zamknęła za sobą drzwi. 21 KAZACHSTAN 26 KWIETNIA 2001 W południowym Kazachstanie od początku lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku Rosjanie w ścisłej tajemnicy testowali swe pojazdy kosmiczne. Być może właśnie dlatego region ten słynął z obserwacji UFO. Były ich setki i widzieli je wszyscy - rolnicy, pasterze, mongolscy handlarze końmi. Prawie każdy miał jakąś opowieść o dziwnych latających obiektach dostrzeżonych nad brązowym stepem. Jedne były prawdziwe, inne wymyślone, a wszystkie ubarwione w trakcie powtarzania rodzinie i przyjaciołom, gdyż chciano w ten sposób urozmaicić trochę szarą codzienność tego odległego górskiego zakątka. Ciemny, podobny do dysku obiekt okrążający okolicę kosmodromu Bajkonur po południu 26 kwietnia, wyjątkowo pochmurnego i deszczowego dnia, obserwował cały klan alBijan. Od pradziadków do najmłodszych podrostków, sześćdziesiąt siedem osób zgromadziło się przed domem przodków, by jeść pieczoną koninę, pić wysokoprocentowe napoje - przynajmniej jeśli o dorosłych chodzi - oraz tańczyć do wtóru trójstrunowego komuza, czyli mówiąc krótko, by uczcić ślub jednej z panien z synem szanowanego i całkiem jak na lokalne warunki majętnego Kazacha. W ich jednak wypadku, mimo urojenia, opisy tego, co widzieli, nie były ani wymyślone, ani przesadzone. Ricci siedział samotnie w przyczepie służącej mu za prywatną kwaterę i przeglądał mapy okolicy. Sytuacja podobała mu się tak samo jak gospodarze, czyli z każdą mijającą minutą coraz mniej. Oczekiwanie, że Rosjanie dotrzymają obietnicy współpracy, było równie rozsądne jak wynajęcie pedofila na pedagoga szkolnego, gdyż dał słowo, że będzie trzymał ręce przy sobie. Pierwotne uzgodnienia dawały mu pełne dowództwo nad połączonymi siłami strzegącymi kosmodromu, lecz w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin ewoluowały one tak, że obecnie dowodził jedynie obroną obwodu, a rosyjscy wojacy z sił kosmicznych, czy jak je tam nazywano, przejmowali kontrolę nad terenem bazy, uniemożliwiając w dodatku jego ludziom wejście do części budynków. Przy niektórych punktach kontrolnych doszło już nawet do scysji z Rosjanami, którzy próbowali rządzić i tam. Sytuacja przypominała jako żywo to, co zdarzyło się w latach dziewięćdziesiątych w Jugosławii, kiedy to po negocjacjach z NATO Moskwa zgodziła się nie wchodzić do Kosowa, po czym natychmiast wysłała spadochroniarzy, by zajęli strategiczne lotnisko w Pristinie. Co prawda, wynieśli się z niego jak niepyszni, i to prosząc wojska NATO o wodę, ale nie od razu. No i wtedy mieli prezydenta, który wyglądał i zachowywał się jak przerośnięta pijawka moczona w alkoholu i na którego mogli zrzucić winę za całe to "zamieszanie"... Lecz jakie teraz znajdą wytłumaczenie? Potrząsnął ponuro głową. Wiedział, że Gordian kilkakrotnie kontaktował się z Pietrowem, usiłując skłonić go, by trzymał się pierwotnych ustaleń, ale sam rozmawiał z Rogerem przed dwunastoma godzinami i usłyszał, że ma ćwiczyć cierpliwość, robić co się da i czekać na nowe informacje. Głos szefa holdingu nie brzmiał specjalnie optymistycznie i Gordian nie odezwał się od tej pory, co najlepiej świadczyło, że próby przemówienia Pietrowowi do rozsądku skończyły się tak samo jak przemawianie chłopa do obrazu. Rosjanie dobrze opanowali sztukę odwlekania w nieskończoność negocjacji. Robili to dopóty, dopóki ziemia nie paliła się im pod stopami, więc jeśli będzie tylko na to liczył, zanim ustąpią, wszyscy dawno już zapomną o starcie promu. Zakładając naturalnie, że start się odbędzie i nie zmieni się w katastrofę. Przyglądał się mapie. Był przemęczony i niewyspany: po pierwsze, na skutek podróży, po drugie, na skutek pośpiechu, z jakim musiał organizować swoje siły. Do tego dochodziły zwykłe problemy logistyczne wynikające z konieczności posiadania odpowiednich środków, no i ciągła wojna podjazdowa z tępym, biernym Pietrowem, który nieustannie podważał jego autorytet. Cała ta sytuacja zaczynała go wyprowadzać z równowagi, a w dodatku cios wymierzony w terrorystów w Chapada trafił w próżnię. Większość, w tym wszyscy, którzy coś wiedzieli, odleciała wcześniej, a ich samolot rozpłynął się bez śladu. Jeśli byli tak dobrzy i tak doskonale wyposażeni, jak wskazywały na to informacje, którymi dysponował, to mieli także do dyspozycji sieć bezpiecznych lotnisk polowych, o których nikt nie wiedział, i mogli, wykorzystując je jako punkty paliwowe, oblecieć cały świat, a nie tylko dotrzeć tam, gdzie chcieli. A był pewien, że wiedział, co jest ich celem. Przyglądał się mapie, czując, że są gdzieś blisko. Była to niewytłumaczalna, bo nie poparta dowodami i nie dająca się logicznie wytłumaczyć pewność. Jedynym, który mógł go zrozumieć, był Pete, gdyż on również wiele lat przepracował w policji i musiał wiedzieć, co to takiego przeczucie. Każdy dobry glina to wiedział, podobnie jak każdy przed aresztowaniem czuł mrowienie końcówek nerwowych. W ten sposób najpewniej zwierzęta w puszczy wiedziały o nadciągającej burzy. Problem polegał na tym, że nie miał pojęcia, gdzie się ukrywali. Nawet pogoda była przeciw niemu - tak długo jak front niżowy pozostawał nad Kazachstanem, satelity miały znacznie ograniczone zastosowanie, gdyż chmury poważnie zmniejszały ich możliwości. Co prawda, Gordian i Nimec dysponowali inną zabawką, ale musiał ją dopiero sprawdzić. Był to bezzałogowy samolot zwiadowczy SkyManta. Wyglądał zupełnie jak latający talerz z któregoś z filmów fantastycznonaukowych z lat pięćdziesiątych, jak choćby Ziemia kontra obcy z Zanthora. Podczas służby wojskowej miał do czynienia z innymi tego typu maszynami, wliczając w to Predatora, który w końcu trafił do wyłącznego użytku II Eskadry Rozpoznawczej US Air Force. Zarówno jednak Predator, jak i Hunter czy pozostałe przypominały kształtem klasyczny samolot... SkyManta holdingu UpLink należała do zupełnie innej klasy. Ricci, choć nie był naukowcem, uczył się szybko, zwłaszcza jeśli ktoś mu coś przystępnie wyłożył. A Nimec zrobił to bardzo przystępnie. SkyManta miała tak zwaną "sprytną skórę" - kompozytowy stop naszpikowany systemami mikroelektromechanicznymi, określanymi czasem mianem MEMS, na które składały się sensory tak małe, że mogłyby być przenoszone przez mrówki. Pozwalały one wykrywać źródła ciepła i przekazywać obraz zarówno widzialny, jak i radarowy, wzmocniony komputerowo w prawie rzeczywistym czasie. Obraz był ruchomy, a radar potrafił przeniknąć chmury. SkyManta miała niemal taki sam kolor jak maszyny typu Stealth, co przy średnicy trzydziestu pięciu do czterdziestu stóp powodowało, że w nocy nie sposób było ją dostrzec z ziemi, a i w dzień nie było to łatwe. Na dodatek coś w jej kształcie powodowało, że niezwykle ciężko było ją wykryć za pomocą naziemnych systemów radarowych. Pojazd i jego obsługa zostali dostarczeni z Kaliningradu i od godziny maszyna znajdowała się w powietrzu. Ricci postanowił nie siedzieć swoim ludziom na karkach, tylko poczekać, aż odkryją coś interesującego - ta metoda zawsze lepiej się sprawdzała. Teraz najbardziej potrzebował kilku godzin spokoju i samotności, by wszystko przemyśleć. Ponownie spojrzał na mapę i przesuwał palcem po konturach terenu otaczającego kosmodrom. Wszędzie pełno było dolinek, wzgórz, rozpadlin i innych kryjówek, w których mogły się ukryć nawet spore siły, jeśli tylko opanowały choćby podstawowe techniki maskowania. Jeśli byli w tym dobrzy, mogli ukrywać się tam tygodniami. Co ważniejsze, mogli swobodnie wybrać czas i miejsce uderzenia, bo w to, że uderzą, nie wątpił ani przez moment. A przez to miał coraz większą ochotę, by gołymi rękami udusić Pietrowa za jego głupotę. Potrząsnął ze zniechęceniem głową i wstał, zostawiając mapę na stole. Gdy parzył kawę, życzył sobie dużo szczęścia. Było niezbędne, żeby powstrzymać atak, kiedy wreszcie nastąpi. Kuhl podjechał do punktu kontrolnego przy północnej bramie kosmodromu. Siedział obok kierowcy w kabinie wojskowej ciężarówki MZKT-7429, ubrany w mundur porucznika Wojenno Kosmiczeskich Sił. Samochód miał oznaczenia tejże formacji, a wszyscy pasażerowie nosili mundury tego rodzaju broni. Prowadził Oleg, Ukrainiec, który od lat był najemnikiem, z tyłu zaś siedział Antonio i czterech ludzi wybranych przez Kuhla z grupy brazylijskiej. Mundury były oryginalne - ich prawowici właściciele leżeli kilka mil dalej ukryci w skalnej rozpadlinie. Żeby nie poplamić i nie uszkodzić uniformów, Antonio zabił ich z pistoletu kaliber 22 strzałami w tył głowy. Oprócz pięciu ludzi na pace ciężarówki znajdowało się również działo mikrofalowe, które przetestowali na pociągu z Sao Paulo, i jego mniejsza, lecz potężniejsza wersja zwana Havoc, która miała zostać zainstalowana w rosyjskim module stacji kosmicznej. Dysponując bateriami słonecznymi stacji, Havoc byłby bronią wielokrotnego użytku pozwalającą Harlanowi DeVane'owi na zdalne zniszczenie elektronicznej infrastruktury dowolnego miasta na globie. Przy bramie stało pięciu wartowników - dwóch w ciemnoniebieskich mundurach Miecza, trzech pozostałych zaś w takich samych uniformach jak Kuhl i jego ludzie, tyle że wszyscy byli szeregowcami. Kuhl puścił stojący obok siedzenia pistolet maszynowy MP5K - obecność Rosjan mogła zapobiec konieczności użycia broni. Oleg zwolnił i zahamował przed bramą. Do ciężarówki podszedł jeden z amerykańskich wartowników. - Proszę pokazać dokumenty - powiedział po angielsku, stając obok drzwi kierowcy, po czym powtórzył to podręcznikowym rosyjskim: - Pakażitie, pażałujsta, dakumienty. Oleg sięgnął po broń, lecz znieruchomiał, gdy dostrzegł gest Kuhla. Ten opuścił szybę po swojej stronie i wychylił się. - O co chodzi? - spytał po angielsku ze sztucznym rosyjskim akcentem. - Jestem oficerem żandarmerii. Nie rozróżniacie oznaczeń? Wartownik przyjrzał mu się spokojnie, lecz z determinacją. - Przepraszam za kłopot, ale wystarczy, że pokażecie dokumenty, i będziecie mogli wjechać - odparł. - Takie dostaliśmy rozkazy, gdy obejmowaliśmy posterunek. Kuhl skrzywił się i skinął na rosyjskiego wartownika. - Co to jest?! Długo mają mnie ci obcy obrażać w moim kraju?! - warknął po rosyjsku. Strażnik należący do Miecza mógł nie zrozumieć słów, za to ton zrozumiał doskonale. - Zapewniam pana, że to rutynowa... Przerwał, bo jeden z rosyjskich wartowników podszedł do ciężarówki, uderzył w błotnik i dał znak, by pozostała dwójka otworzyła bramę. - Me biespakojsia - uspokoił Olega. - Jedź! Oleg skinął głową i wcisnął pedał gazu. - Zaraz, moment... - Amerykanin próbował protestować, widząc, że ciężarówka mija posterunek. - Niet! - Rosjanin aż się nadął. - To dowódca naszej straży, a nie jakiś kryminalista. Amerykanin rozważył możliwości - mógł rozkazać, by zatrzymano i przeszukano ciężarówkę, ale jedynie pod groźbą użycia broni, bo samochód był już w ruchu. Z drugiej strony, była to trzecia taka scysja od momentu objęcia warty. W dwóch poprzednich Rosjanie indyczyli się, ale ustąpili. Choć byli dupkami, nie robili tego z własnej woli, ale wykonywali rozkazy wyższych rangą dupków. Na ich współpracę nie miał co liczyć, jeśli jednak w wyniku kolejnej konfrontacji sprawa oprze się o oficerów, mogli mu wręcz zacząć przeszkadzać w wypełnianiu obowiązków. Postanowił tym razem ustąpić i zameldować o wszystkim przełożonym. W końcu do tego służyły środki łączności. Odwrócił się z niesmakiem od Rosjanina i włączył radiotelefon. W ciężarówce Kuhl również chwycił mikrofon i nakazał grupie uderzeniowej przystąpić do akcji. Po otrzymaniu rozkazu Kuhla niewielka armia, którą najemnik zgromadził wśród wzgórz na południowy wschód od kosmodromu, ożyła i wyłoniła się z miejsc przykrytych sztucznymi głazami, fałszywą roślinnością oraz siatkami maskującymi. Przez ostatni tydzień cierpliwie czekali w ukryciu. Jedynie zwiadowcy byli aktywni i co noc rozpoznawali rejon ataku. Tej nocy także sprawdzili wschodni odcinek obwodu kosmodromu i zameldowali, że obrona jest nieliczna i tak rozciągnięta, iż nie powstrzyma skoncentrowanego, błyskawicznego ataku. Należało się naturalnie liczyć z tym, że opór zwiększy się, gdy nadciągną odwody, ale to akurat nikogo nie martwiło. Nie musieli zdobywać Bajkonuru, tylko urządzić wiarygodną próbę, ściągnąć w rejon ataku jak najwięcej wojska i wycofać się. Plan był dobry, jednak wykonawcy nie wiedzieli, że na rozkaz Kuhla zwiadowcy ich okłamali. Chodziło o to, by próba ataku była naprawdę przekonująca. - SkyManta coś znalazła, panie Ricci. - Młody chłopak, któremu Tom otworzył drzwi swej przyczepy, był zdyszany i zaczerwieniony. - Wygląda, że to to! Ricci przyglądał mu się przez chwilę, nie ruszając się z miejsca i nie odstawiając kubka z kawą. - A co konkretnie? - spytał. - Piętnaście, może dwadzieścia jeepów. Operatorzy mówią, że w podczerwieni widać je zupełnie wyraźnie. Tworzą konwój i zbliżają się do nas od wschodu. Tam właśnie mieściło się stanowisko startowe. Ricci stwierdził, że życzył sobie szczęścia w najwłaściwszym momencie. - Jak daleko są? - Dwie, może trzy mile. W tym rejonie jest system wąwozów i jaskiń... Mogli się tam ukrywać... - Lepiej martwmy się teraźniejszością. - Ricci wziął głęboki oddech. - Te zdalnie sterowane platformy strzeleckie... jak im tam...? - TRAP T-2, panie Ricci. - Właśnie. Są na pozycjach? Tych samych, na których były w czasie ćwiczeń? - Tak, panie Ricci. Cały ten sektor znajduje się pod ich ostrzałem, a pola ognia nakładają się na siebie. Platform jest piętnaście, tak samo jak na wszystkich odcinkach... - Weźcie po kilka z pozostałych, ale nie za dużo. Trzy, najwyżej cztery. To da nam trzydzieści stanowisk ogniowych skupionych w rejonie ataku. I połączcie je w system rozplanowania ognia. - Tak jest, panie Ricci. Tom miał dość formy "panie Ricci" i powtarzania "tak jest". Miecz nie był wojskiem, a on nie był oficerem, ale zaspokojenie jego preferencji językowych należało odłożyć na później. - I proszę poinformować zarówno strzelców, jak i grupy szybkiego reagowania, żeby nałożyli kamizelki kuloodporne. - Takie są przepisy, panie Ricci. - I co z tego?! Chcę, żeby je mieli na sobie, a nie wiedzieli, że mają mieć! - Tak jest, panie Ricci! Tom Ricci westchnął zrezygnowany. - Dobra, prowadź do przyczepy dowodzenia. Chcę ich zobaczyć na własne oczy. Kilka minut po przejechaniu bramy Oleg zatrzymał ciężarówkę w spokojnym rejonie kosmodromu. Na metalowym dachu zainstalowano wcześniej uchwyty, w których teraz ludzie Kuhla zamocowali trójnóg niewielkiej anteny satelitarnej. Następnie pojazd ruszył dalej. Włączyli umieszczony z tyłu generator, gdy ciężarówka stanęła dwieście stóp od długiego, niskiego budynku mieszczącego halę montażowo-kontrolną, w której znajdował się moduł techniczny międzynarodowej stacji kosmicznej. Rankiem miano go umieścić w ładowni promu. Betonowej, pozbawionej okien budowli pilnowali wyłącznie Rosjanie i było ich niewielu. Żadnego nie zainteresowała parkująca niedaleko ciężarówka z talerzem na dachu - była to w końcu ich ciężarówka, więc widocznie miała tam stać. W okolicy panował zresztą spory ruch, jak zwykle na krótko przed startem. Kuhl był co prawda przygotowany do konfrontacji z personelem Miecza, ale nie zaskoczyła go jego nieobecność. Zawsze można było polegać na rosyjskiej dumie. Głupota w połączeniu z fatalnym stanem gospodarki dały pożądany efekt. Wartownicy byli nieliczni, a kosmodrom nie zabezpieczony przed nowymi rodzajami broni, które za pomocą mikrofalowego impulsu potrafiły unieszkodliwić wszystkie zainstalowane alarmy. Kuhl odwrócił się do Olega. - Idź do tyłu i powiedz im, że mają uruchomić działo, jak tylko będą gotowi. Przyczepa dowodzenia pełna była ludzi. Ricci dostrzegł, że obsadzone są wszystkie stanowiska umieszczone pod ścianami, a poświata bijąca od ekranów i błyskających kontrolek rzuca różnobarwne cienie na twarze operatorów. Umieszczony na ścianie duży ekran pokazywał obraz przesyłany przez SkyMantę. Widać na nim było filmowaną z powietrza kolumnę pojazdów terenowych. - Ten obraz przekazywany jest prawie w czasie rzeczywistym, tak? - spytał Ricci, podchodząc do Sharon Drake, jednej z operatorek. - Tak jest, panie Ricci. - Ile wynosi to "prawie"? - To co widzimy, działo się przed niecałymi dwiema sekundami. - O ile zbliżyli się od tego momentu? Sharon nacisnęła klawisz i nałożyła na obraz siatkę współrzędnych. - Trochę mniej niż sto jardów - odparła. - Czy przy innych bramach wykryto jakikolwiek ruch? Operatorka potrząsnęła głową. - Na pewno nie przy użyciu zdjęć lotniczych w podczerwieni czy kamer naziemnych. Wartownicy także nie meldowali o niczym podejrzanym. Ricci zamyślił się. To co się właśnie działo, nie miało sensu. Przebieg nocnego ataku w Brazylii, z którym zapoznał się dokładnie dzięki relacji Nimeca, dawał zupełnie inny obraz. Przeprowadzono go wielokierunkowo, doskonale zaplanowano, a napastnicy znali lokalizację budynków i wart na terenie zakładów. Desant z powietrza, jak też seria zasadzek wskazywały na operację sił specjalnych, które doskonale wykorzystały przewagę, jaką daje zaskoczenie i rozproszenie ochrony. Tutaj zaś, choć dotąd nie było wiadomo dokładnie, co jest celem ataku, na pewno nie uderzali zawodowcy. Szarża terenówkami na karabiny maszynowe była misją samobójczą. Odetchnął głęboko i spytał: - Te platformy, TRAP T-2... jaka jest maksymalna odległość, z której strzelcy mogą nimi kierować? Sharon pochyliła się ku chudemu czarnoskóremu operatorowi w okularach siedzącemu przy pulpicie po prawej. - Ted, powiedz mi... - Sześćdziesiąt metrów - odparł, nie podnosząc oczu znad ekranu. Ricci przeliczył dane - to mniej więcej dwieście stóp. Powiadomcie obronę odcinka, żeby strzelcy zajęli pozycje sto stóp za platformami i otworzyli ogień, gdy tylko jeepy znajdą się w zasięgu. Dwie trzecie platform zaopatrzcie w ostrą amunicję, ale najpierw poczęstujcie ich gazem i fajerwerkami, żeby mieli okazję się wycofać. Jeśli nie zawrócą, zabijcie ich. Zespoły szybkiego reagowania mają stanowić drugą linię obrony. Ted bez słowa skinął głową. - Panie Ricci. - Sharon obejrzała się nagle przez ramię. - Dzieje się coś, czego nie rozumiem... Dał jej znak, żeby mówiła dalej. - Mam niezwykle gorące miejsce, nigdy czegoś takiego nie widziałam... Ale odczyt pochodzi z terenu kosmodromu... z północnej części, ściśle mówiąc. - Możemy to zobaczyć? - Zasięg nanosensorów SkyManty jest znacznie mniejszy niż elektroopty... - Sharon, mów po ludzku! Proszę! - Emisje ciepła czy energii możemy wykryć ze znacznie większej odległości, ale obraz wideo nagrywa się tylko w linii wzroku, czyli bezpośrednio pod pojazdem. Ricci przeczesał dłonią włosy. - Na północy znajduje się kompleks przemysłowy - powiedział. - Daj mi mapę tego rejonu. Chcę wiedzieć, jakie budynki tam są i co zawierają. Z prawej doszedł go krótki stukot klawiatury. Ted wskazał na swój ekran. - Gotowe. - Nie wiem, czy to ważne, ale właśnie dostaliśmy informację od wartowników przy północnej bramie - odezwał się mężczyzna spod przeciwnej ściany. - Doszło do sprzeczki z miejscowymi wartownikami. - O co poszło? - Podjechała ciężarówka. W kabinie był rosyjski porucznik i nie chciał pokazać dokumentów. Rosyjscy wartownicy przepuścili go, ignorując nasze procedury. Mamy z tym coraz więcej kłopotów. Złożyliśmy już skargę u ich dowódcy, ale w tej sytuacji wolałem, żeby był pan na bieżąco, panie Ricci. Tom przyjrzał mu się uważnie. - Kiedy to się stało? - spytał. - Około dziesięciu minut temu. Ricci przeniósł wzrok na ekran z mapą i doznał olśnienia. Nagle wszystko zaczęło wręcz idealnie do siebie pasować. - Budynek montażowo-kontrolny - powiedział, pochylając się nad ramieniem Teda. - Wiesz, co w nim teraz jest? Ted spojrzał nań, wykręcając głowę, i widać było, jak jego oczy za szkłami okularów robią się coraz większe i większe. - Moduł stacji kosmicznej - wykrztusił w końcu. Mówiąc po ludzku, czego zażądał Ricci, TRAP T-2 umożliwiały obłożenie przeciwnika silnym, skoncentrowanym ogniem z osłoniętych miejsc zapewniających zerowe straty własne. Nadawały się zatem doskonale do obrony najrozmaitszych obiektów. Wypełniając rozkaz Ricciego, strzelcy poczekali, aż na ekranach pojawiły się, jak się to mówi, "białka oczu przeciwników", i dopiero wtedy wypuścili salwy pocisków dymnych, fosforowych i gazowych. Jednocześnie nadali po angielsku, rosyjsku i kazachsku wezwania do rzucenia broni. Gaz był stratą czasu, bo napastnicy nosili maski przeciwgazowe, ale istniała szansa, że kanonada i efekty pirotechniczne skłonią ich do zatrzymania. Otoczona rozbłyskami ognia i dymu kolumna zwolniła, lecz nie zatrzymała się. Strzelcom nie pozostało nic innego, jak zmienić konfigurację uzbrojenia na ostrą amunicję, śledzić cele i poczekać kilka sekund. TRAP T-2 zawdzięczała swą nazwę niewyczerpanej pomysłowości konstruktorów i starym zwyczajem był to skrót oznaczający ruchomą telewizyjną platformę ogniową w wersji T-2. Sześćdziesiąt platform skonfigurowanych specjalnie na potrzeby UpLink International i rozstawionych wokół kosmodromu Bajkonur uzbrojono w karabiny M16 z systemem WRS oraz półautomatyczne strzelby Heckler & Koch model M3P. Całość zamontowana była w uchwytach na trójnogu i wyposażona w precyzyjne oprogramowanie służące do wyszukiwania celów. Światłowody oraz system łączności pracujący na częstotliwościach mikrofalowych pozwalały prowadzić walkę za pomocą zaopatrzonych w ekrany przenośnych stanowisk kierowania ogniem, które można było przełączyć na ręczne sterowanie. Każda platforma posiadała dwie kamery - szerokokątną, obracającą się niezależnie od uzbrojenia, i drugą, zamontowaną na kolbie M16 w ten sposób, by dawała obraz z lunety celowniczej 9-27X. Oba obrazy przekazywane były zarówno operatorowi, jak i do stanowiska dowodzenia, skąd kierowano walką. Przed opuszczeniem przyczepy dowodzenia Ricci zadzwonił do Pietrowa. - Co się dzieje? - Dyrektor programu kosmicznego był bliski paniki. - Ta strzelanina... - Kosmodrom został zaatakowany i od tej chwili zamierzam go bronić zgodnie z pierwotnym porozumieniem zawartym przez pański rząd z firmą UpLink. Oznacza to... - Zaraz, momencik... przez kogo zaatakowany? Musi mi pan powiedzieć... - Oznacza to, że chcę, by pańscy ludzie tak poza, jak i na terenie kosmodromu nie wchodzili moim w drogę i nie próbowali utrudniać dostępu do żadnego budynku, bo będziemy zmuszeni użyć siły - przerwał mu Ricci. - Z całym szacunkiem, panie Pietrow, radzę panu wziąć swoje wojsko w karby, inaczej bowiem rzeczywiście niebo może się panu zwalić na głowę! Podobnie jak w Brazylii napastnicy dostali się do budynku przez tylną rampę załadunkową. Podstawowa różnica polegała na tym, że tym razem nie musieli nikogo zabić, by tam dotrzeć, i że wszystkie alarmy, elektroniczne zamki, kamery i mikrofony - każde urządzenie zasilane prądem i posiadające obwody oraz kable - zostały zneutralizowane. Ponieważ Ilkanowicz starannie skalibrował działo, chwilowo wyłączyło ono, nie zaś zniszczyło urządzenia, na które oddziaływało. Oznaczało to, że większość systemów, jeśli nie wszystkie, zacznie działać za kilkanaście minut, najdalej pół godziny, a napastnicy zdążą się niepostrzeżenie wycofać. Tak katastrofa Oriona, jak i atak na zakłady w Mato Grosso do Sul miały utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że ktoś za wszelką cenę chce powstrzymać budowę międzynarodowej stacji kosmicznej, a pozorowane uderzenie ze wschodu powinno przyciągnąć uwagę obrońców. Po jego odparciu Amerykanie i Rosjanie będą gratulować sobie, że tym razem udało im się ocalić prom i moduł stacji kosmicznej. Nikt nie powinien podejrzewać, że od samego początku Harlan DeVane zamierzał doprowadzić do szczęśliwego startu, tylko wówczas bowiem mógł wykorzystać stację do własnych celów. Zarówno sabotaż, jak i nocny atak miały jedynie ukryć prawdziwy cel, którym było umieszczenie na orbicie w pełni sprawnego Hauoca. Wykorzystanie do tego holdingu Rogera Gordiana dawało dodatkowe korzyści w postaci osłabienia i destabilizacji jego operacji w Ameryce Łacińskiej i poważnych problemów, jeśli nie całkowitego zerwania współpracy z rządami Rosji i Brazylii. Kuhl i jego ludzie mieli opuszczone wizjery hełmów i trzymali w dłoniach karabiny FAMAS, ale nie spodziewali się oporu. Maszerowali prostym i długim korytarzem prowadzącym do hali, w której przechowywano moduł stacji kosmicznej. Plan budynku opanowali już dawno temu, toteż bez trudu poruszali się po budowli. Kuhl był dodatkowo objuczony plecakiem, w którym znajdował się ważący około dwudziestu funtów Hauoc wraz z anteną. Urządzenie miało gabaryty przeciętnej przenośnej miniwieży stereofonicznej i zainstalowane dyskretnie w module stacji kosmicznej przypominającej rozmiarami wagon, nie powinno zostać przez nikogo odkryte. Ani przez techników, którzy umieszczą moduł w ładowni promu, ani przez kosmonautów, którzy połączą go z resztą stacji. Mogliby je odkryć inżynierowie przeprowadzający kontrolę przed startem, ale ta odbyła się wczoraj. Po przyłączeniu modułu rosyjscy kosmonauci mieli wrócić na Ziemię, a pierwsza załoga powinna się znaleźć na stacji dopiero po kilku tygodniach przeznaczonych na bezzałogowe próby całości. Do tego czasu DeVane zamierzał spokojnie zakończyć szantażowanie Rosji i Stanów Zjednoczonych. Według Kuhla, plan był elegancki, rozsądny i rozkosznie wręcz symetryczny. Antonio i reszta jego ludzi trzymali się blisko, ale nie deptali mu po piętach, gdy otwierał kolejne drzwi zaopatrzone w elektroniczny, nie działający obecnie zamek. Najważniejsza była szybkość. Choć Havoc mógł być podłączony do baterii słonecznych w ciągu kilku ledwie minut, trzeba było tego dokonać i opuścić budynek, nim systemy zaczną działać, a kiedy to dokładnie nastąpi, nikt nie był w stanie przewidzieć. Kuhl podszedł do ostatnich drzwi, złapał za klamkę i bez trudu je otworzył. Moduł stacji kosmicznej znajdował się bezpośrednio pod nim na specjalnej, nieco podwyższonej kołysce. Mimo pośpiechu Kuhl zatrzymał się na moment w drzwiach, odczuwając czystą satysfakcję z prawie wykonanego zadania. A potem ruszył dalej. Antonio i pozostali poszli w jego ślady, zmniejszając dzielącą ich odległość. - Wszyscy stać! - rozległo się nagle z prawej. - Jeszcze krok i rozwalimy wam łby! Ricci trzymał M16 na wysokości pasa, celując w mężczyznę z plecakiem. Przez gogle noktowizyjne widział wyraźnie tak jego, jak i pozostałych terrorystów. Obok swego dowódcy, wzdłuż prawej ściany, stało sześciu uzbrojonych i wyposażonych w noktowizory członków Miecza. Sześciu następnych zajmowało stanowiska pod lewą ścianą. Wszyscy mierzyli w stronę drzwi. - Rzućcie broń! - polecił Ricci. - Mam nadzieję, że rozumiecie po angielsku, bo macie dokładnie trzy sekundy, nim zaczniemy strzelać. Nikt się nie poruszył. - Dwie - powiedział spokojnie Ricci. Kuhl zacisnął zęby i odwrócił się do Antonia. Szkoda było tracić tych ludzi, ale nie miał wyboru. - Walczymy! - szepnął, kłamiąc tak, jak okłamał ludzi w jeepach. - Do końca! Antonio błyskawicznie podniósł broń, obracając się jednocześnie w stronę dowódcy ochrony, ale Ricci skosił go serią w brzuch, nim najemnik zdążył nacisnąć spust. Kuhl tylko tego potrzebował. Gdy jego podkomendni zaczęli strzelać seriami, obrócił się na pięcie i dał nura ku drzwiom prowadzącym na korytarz. Był dosłownie w progu, kiedy Ricci dopadł go rozpaczliwym skokiem i złapał za plecak. - Wciąż tu jadą - odezwał się operator siedzący obok dowódcy platform. Ten odetchnął głęboko - najwyraźniej przeciwnicy byli zbyt głupi, by zdać sobie sprawę, w co się pakują. - Otworzyć ogień do dowolnie wybranych celów! - rzucił do mikrofonu. Napastnicy w jeepach nie spodziewali się zdalnie sterowanych platform strzeleckich, bo zwiadowcy o nich nie meldowali. Powiedzieli im natomiast, że Rosjanie są przekonani, iż atak - jeśli w ogóle nastąpi - skierowany będzie przeciwko kompleksowi przemysłowemu, i dlatego zostawili ten rejon strażnikom z Miecza. Ich pozorowane uderzenie miało pozwolić Kuhlowi i jego grupie wykonać zadanie i wycofać się, a sam Kuhl poinformował ich, że Amerykanie nie mają dość ludzi, by utworzyć drugą linię obrony albo skutecznie kontratakować. Dowódca ataku, choć zaskoczony, przyjął, że platformy rozlokowano po ostatnim zwiadzie nocnym, a ponieważ nigdy się z czymś podobnym nie zetknął, całkowicie nie docenił ich możliwości. Zwłaszcza celności. W dodatku użycie pocisków dymnych, gazowych i zapalających potwierdzało informacje zwiadowców i Kuhla, że Amerykanie, podobnie jak to było w Brazylii, mają zakaz używania ostrej amunicji. Dlatego też trzymał się planu i nakazał kontynuować atak. Wskutek tego kolumna jeepów znalazła się w krzyżowym ogniu broni automatycznej i została zmasakrowana w pierwszych kilkunastu sekundach, które minęły od chwili, gdy operatorzy platform zaczęli strzelać. Wielu napastników kule dosięgły w pojazdach, inni zginęli, wyskakując z podziurawionych samochodów. Resztki zdołały się ukryć za jeepami i próbowały odpowiedzieć ogniem, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że przegrali. Atak został powstrzymany, a napastnicy całkowicie unieruchomieni, nic więc dziwnego, że gdy na skrzydłach kolumny pojawiły się amerykańskie wozy z odwodami, ci z napastników, którzy pozostali przy życiu, czym prędzej się poddali. Uderzenie załamało się błyskawicznie, a funkcjonariusze Miecza byli bardzo zadowoleni. Wszystko odbyło się tak, jak zaplanował to Kuhl. Ricci zdążył zarzucić broń na ramię, nim wczepił się palcami w pasek plecaka i pociągnął go ku sobie, zatrzymując Kuhla dosłownie w drzwiach. Drugą ręką otoczył pierś najemnika, ale ten parł do przodu, dzięki czemu zdołał się częściowo obrócić i uderzyć go łokciem w żebra. Ricci stracił oddech, ale nie zwolnił chwytu. Kuhl ponownie trafił go łokciem w żebra. Po trzecim ciosie Tom zmuszony był rozluźnić chwyt, ale nie puścił przeciwnika. Za ich plecami grzmiała kanonada. Wąskie przejście nie pozwalało użyć broni, więc rzucili ją na podłogę i miotali się, odbijając od częściowo otwartych drzwi i framugi. Drzwi łomotały o ścianę, zwiększając ogólne zamieszanie. Ricci dostrzegł, że Kuhl sięgnął prawą ręką po pałkę wiszącą przy pasie, i spróbował złapać go za nadgarstek, by mu to uniemożliwić. Terrorysta okazał się jednak szybszy - wydostał pałkę z krótkiej pochwy i z półobrotu wbił mu jej koniec w splot słoneczny. Tom napiął mięśnie przed ciosem, ale nie na wiele się to zdało: pałkę wykonano z naprawdę twardego drewna i ból prawie go sparaliżował. Oszołomiony, oparł się z jękiem o drzwi i puścił najemnika. Wciąż jednak resztką sił ciągnął ku sobie jego plecak, podczas gdy uwolniony z uścisku Kuhl próbował wyrwać się wraz z pakunkiem i uciec. Rozległ się trzask pękającego materiału i oddarł się prawy pasek plecaka. Przez moment plecak wisiał na lewym, lecz zaraz zsunął się i upadł na podłogę między mężczyznami. Kuhl odwrócił się i schylił, by podnieść zgubę. Ricci zrobił przerwę na oddech, zebrał się w sobie i gwałtownym wyrzutem uderzył go kolanem w brzuch. Korzystając z tego, że najemnik zgiął się wpół i zatoczył, ugiął nogi i prostując się, wyprowadził piękny sierpowy na jego szczękę. Głowa Kuhla odskoczyła, lecz Ricci poczuł, że najemnik uniknął najgorszego. Uderzył raz jeszcze, wykorzystując fakt, że ciasne przejście nie pozwalało na uniki. Jego pięść trafiła mężczyznę w bok nosa, z którego natychmiast trysnęła krew. W oczach najemnika błysnął ból, ale nie zdradzał on oznak słabości. Nim Ricci zdążył uderzyć po raz trzeci, Kuhl grzmotnął go na odlew pałką powyżej nerki i uniósł broń do kolejnego ciosu, tym razem celując w skroń. Strażnik zablokował uderzenie przedramieniem, ale nie mógł złapać tchu, a do starego, słabnącego ogniska bólu doszło nowe, promieniujące na cały bok. W oczach migały mu mroczki, toteż z trudem dostrzegł, że Kuhl ponownie sięgnął po leżący między nimi plecak. Złapał go za częściowo oderwany pasek i odwrócił się, by uciec. Chwytając oddech, Ricci odepchnął się od drzwi. Cokolwiek znajdowało się w tym plecaku, było na tyle ważne, że przeciwnik dwukrotnie usiłował go odzyskać, choć mógł w tym czasie uciec z budynku. Gdy Kuhl próbował wybiec na korytarz, skoczył za nim, złapał go wpół i przewrócił siłą uderzenia. Tym razem najemnik stracił oddech. Ricci wylądował mu na plecach, amortyzując upadek jego ciałem. Nogi Kuhla, który przy okazji wypuścił z dłoni pałkę, blokowały drzwi do hali. Druga ręka pozostała zaciśnięta na naderwanym pasku plecaka. Utrudniło mu to złapanie oparcia, ale i tak usiłował się podnieść.,Tom miał nieodparte wrażenie, że dosiadł młodego, dzikiego ogiera, który robi co może, by go zrzucić, a biorąc pod uwagę, jak grały mu mięśnie, nie miał wątpliwości, że nie zdoła długo utrzymać wroga na posadzce. Ricci skoncentrował się na plecaku. Rozpłaszczył się na plecach Kuhla i prawą pięścią uderzał w jego zaciśniętą dłoń. Bez rezultatu. Przerwał, wziął głęboki oddech oraz większy niż dotąd zamach i uderzył raz jeszcze, celując w kłykcie. Tym razem obaj usłyszeli trzask pękającej kości. Kuhl ponownie nie zdradził żadnych oznak bólu, ale jego palce rozprostowały się nagle. Ricci sięgnął po plecak, złapał go i przerzucił nad sobą przez otwarte drzwi do hali. Jednak wtedy czyjaś dłoń złapała go za kostkę. Ciągnąc za sobą smugę krwi i nie czując jeszcze bólu, Antonio doczołgał się do drzwi i resztką sił złapał Ricciego za kostkę. Do głowy mu nie przyszło, że został poświęcony przez dowódcę, którego usiłował w ten sposób ocalić. - Mi mano, su vida - powtarzał te słowa niczym mantrę. - Moja ręka, twoja śmierć. Ricci obejrzał się, zobaczył bladego jak trup napastnika i spróbował uwolnić nogę. Potrząsanie nic nie dało, więc kopnął mocno i trafił tamtego w twarz. Antonio trzymał go kurczowo samą już tylko siłą woli. Umierał, lecz ciągnął ku sobie jego nogę, szczerząc zęby w upiornym grymasie. Z kącika ust ciekła mu krew, plamiąc policzek i brodę. - ŚMi mano, su uida... Wyczuwszy zmianę obciążenia na plecach, Kuhl skorzystał z okazji - rozpłaszczył się, wsparł oburącz o podłogę i ignorując strzaskaną dłoń, poddźwignął niczym ktoś wykonujący pompki. Ricci zsunął się z niego, a najemnik czym prędzej poderwał się i rozejrzał, szukając plecaka. Dostrzegł go za Antoniem, w hali mieszczącej moduł stacji kosmicznej. Zobaczył też uzbrojonych funkcjonariuszy Miecza. Miał tylko dwie możliwości, więc wybrał mniej chwalebną, za to zapewniającą przeżycie. - Mi mano, su vida, mi mano... - głos Antonia cichł stopniowo aż do niesłyszalnego szeptu i ostatecznie mężczyzna umilkł. Ricci w końcu zdołał wyszarpnąć nogę z jego zaciśniętych palców, poderwał się i rozejrzał gorączkowo. Korytarz był pusty. Pobiegł nim aż do rampy załadunkowej, wypadł z kompletnych ciemności w mrok nocy i ponownie się rozejrzał. Przeciwnik zniknął. Choć szukał go jeszcze godzinę i natychmiast rozkazał otoczyć kordonem teren kosmodromu, Kuhla nie odnaleziono. Zdołał uciec, ale jego plecak trafił w ręce Ricciego. EPILOG RÓŻNE MIEJSCA 30 KWIETNIA 2001 Dźwiękoszczelna sala konferencyjna kwatery głównej UpLink International w San Jose w Kalifornii. - Tym razem nam się udało - rzekł Gordian. - Spadliśmy na cztery łapy, ale nie ma się co oszukiwać i sądzić, że na pewny grunt. Siedzący wraz z nim przy stole konferencyjnym Megan Breen i Tom Ricci przytaknęli w milczeniu. - Wciąż nie znaleźliśmy zdrajcy - odezwała się Megan. - Wiemy już, że znał plany zakładów w Brazylii, kosmodromu Bajkonur i montowni na przylądku Canaveral. Wiemy też, że nie tylko dostarczył terrorystom dokładne schematy stacji kosmicznej, a zwłaszcza modułu technicznego, lecz również po mógł im znaleźć miejsce zainstalowania tego działa mikrofalowego i sposób podłączenia go do baterii słonecznych. - A to wymaga dużej wiedzy technicznej i naprawdę dobrego dostępu do informacji - dodał Ricci. - To samo dotyczy również tego, kto wykonał brudną robotę przy Orionie. - A ten, któremu odebrałeś plecak z urządzeniem? - spytał Gordian. - Wiemy o nim coś poza tym, że dowodził w walce, jest bezwzględny i używa nazwiska Kuhl? Ricci potrząsnął głową. - W trakcie przeszukiwania terenu odkryto tylko dwóch martwych rosyjskich strażników. Jeden został uduszony, drugi miał skręcony kark. Brakowało także ich łazika, którym Kuhl mógł opuścić kosmodrom. - Rollie uważa, że to nie on jest mózgiem całej tej operacji - powiedziała niespodziewanie Megan. Gordian spojrzał na nią zaskoczony. - Podał jakieś powody? Wzruszyła ramionami. - Przeczucie. - I to wszystko? Skinęła głową. - Czasami przeczucie jest najlepszą wskazówką - zauważył Ricci. Szef UpLink odetchnął głęboko. - Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym więcej pojawia się pytań bez odpowiedzi - stwierdził. - Najważniejsze brzmi: Jaki miał być cel tego działa? W pomieszczeniu zapadła cisza. - Stopniowo i po kolei - powiedział po chwili Ricci tak cicho, jakby mówił do siebie. Gordian spojrzał nań pytająco. - W ten sposób znajdziesz odpowiedź. Poznałem tę metodę w wojsku, a potwierdziłem jej przydatność, gdy pracowałem w policji - wyjaśnił Tom. - Tylko ostatnio prawie o niej zapomniałem. Kiedy wszystko się wali i ma się dziesięć pozornie beznadziejnych problemów, należy zabrać się do nich po kolei i posuwać naprzód drobnymi krokami. Gordianowi przemknęło przez myśl, że coś w tym jest: pewność, że się żyje tu i teraz, oraz szansa doczekania lepszej przyszłości. - Doskonale się spisałeś w Kazachstanie - pogratulował po chwili Ricciemu. - Cieszę się, że jesteś z nami. Megan przytaknęła, przyglądając się Tomowi. - Ja też - dodała. Ricci zauważył jej wzrok. - Zobaczysz, o co mi chodzi - obiecał. Barek Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F. Kennedy'ego, przylądek Canaveral na Florydzie. Pete Nimec przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami stojącemu przed nim talerzowi. - Powiedz mi, jeśli zwariowałem, ale ten omlet wygląda, jakby go zrobiono ze sproszkowanych jaj - rzekł. Annie uśmiechnęła się nieznacznie. - A czego poza jedzeniem dla astronautów się tu spodziewałeś? - Dlatego zamówiłaś tylko kawę? Przyjrzała mu się z wahaniem. - Chcesz poznać pewien sekret? Skinął głową. , - Wolę mieć do czynienia z prasą o pustym żołądku. Głód pomaga pamiętać, z jakim rodzajem osobników mam do czynienia. Ostatnio, niestety, codziennie. Teraz Nimec się uśmiechnął. - To ma sens - przyznał. Uniósł nóż i widelec, odkroił porcję omletu, po czym zdecydował, że ma dość i z ulgą odsunął talerz - przynajmniej był to ostatni posiłek, który zmuszony był tu spożyć. Za mniej więcej godzinę Annie poprowadzi konferencję prasową, w trakcie której oficjalnie ogłosi, że powodem katastrofy Oriona był sabotaż, a konkretnie bomby podłożone w przedziale silnikowym. Od tej chwili śledztwo przejmowały odpowiednie agencje rządowe powołane do ścigania przestępców... a po cichu również Miecz. Choć Pete obiecał jej, że zrobi wszystko co możliwe, by złapać winnych, i przyrzekł informować ją na bieżąco o postępach śledztwa, jego obecność na przylądku Canaveral nie była już niezbędna. Następnego ranka wracał do San Jose. Ona zresztą także wkrótce opuszczała Florydę i wracała do domu w Houston. Po raz kolejny w ciągu ostatnich kilku dni przyszło mu do głowy, że lot z San Jose do Houston nie był w sumie całkiem długi. Wziął głęboki oddech i wypalił: - Co powiesz na kolację dziś wieczorem? W normalnej restauracji z normalnym jedzeniem? Będziemy się mogli odprężyć i może zostaniemy przyjaciółmi, nie tylko współpracownikami. - Umilkł na chwilę. - Jeśli chcesz, możesz zabrać ze sobą dzieci. Upiła łyk kawy, odstawiła filiżankę i z namysłem wpatrzyła się w jej zawartość. - Przyjaciółmi - powiedziała w końcu. Uniosła głowę i przez długą chwilę przyglądali się sobie w ciszy. A potem Annie uśmiechnęła się. - Podoba mi się ten pomysł, Pete - oświadczyła. - Naprawdę mi się podoba. Kabina pasażerska prywatnego odrzutowca gdzieś nad zachodnią Boliwią. Harlan DeVane spoglądał przez okno na chmury, które przebijał nabierający wysokości samolot, dopóki nie zasłoniły one zupełnie rozciągającego się w dole krajobrazu. I myślał. To co zdarzyło się w Kazachstanie, było istotnie godne pożałowania. Kolumbijscy i peruwiańscy lewacy zapłacili mu z góry za wyrównanie rozmaitych rachunków, jakie mieli ze światem. Podobnie albańscy partyzanci... i ich wróg, rząd w Belgradzie, o czym naturalnie nie mieli pojęcia. Ale kolejka przyszłych klientów zapowiadała się naprawdę imponująco. Część z nich miała w rzeczy samej sprzeczne interesy, za to wszyscy zgadzali się z jego warunkami dotyczącymi zachowania tajemnicy i uznania go za stronę neutralną. W ostatnim tygodniu, kiedy sprawy wyglądały naprawdę obiecująco, zgłosiły się ze szczodrymi ofertami Irak i Iran - oba po to, by przysporzyć problemów sąsiadowi. Nowy Jork, Waszyngton, Moskwa, Bagdad, Teheran... jeśli chodzi o wybór celów do zniszczenia, był egalitarianinem, a Hauoca mógłby wypożyczać przez długie tygodnie, nim zdołano by wysłać na stację astronautów, którzy odłączyliby urządzenie, tracąc dodatkowy czas na jego odszukanie. Westchnął ciężko. Cóż, nie udało się i należało się z tym pogodzić. Tym razem się nie udało. Nigdy na szczęście nie gwarantował klientom, że operacja na pewno się powiedzie, a Gordianowi i tak przysporzył sporo problemów. Naprawdę, znacznie lepiej było z nadzieją spoglądać w przyszłość. Świat pełen konfliktów był jednocześnie światem pełnym dochodów, a jakoś nie wyglądało na to, by konflikty miały szybko dobiec końca. KONIEC