Kathryn Harrison OBNAŻONA (Exposure) Przełożył Mariusz Ferek Data wydania oryginalnego 1993 Data wydania polskiego 2002 Dla Joan Fotografia jest tajemnicą tajemnicy. Im więcej ci zdradza, tym mniej wiesz. DIANE ARBUS Autorka pragnie podziękować osobom, które służyły jej pomocą w pracy nad tą powieścią. Są to między innymi: Pamela Harrison Chizkov, Holly R. Gotcher, A. M. Homes, dr Al Kulik, Anmy Le, Katherine Lonergan, J. Brad McCampbell, Katharine McCaw, Kevin Roman, Mindy Ross, Jill Simonsen, także dr Sidney Stein. Dziękuję szczególnie Robertowi Youngerowi. Kate Medina i Binky Urban pomogli mi bardziej, niż to było konieczne do ukończenia pojedynczej książki. Oczywiście dziękuję także mojemu agentowi. Nowy Jork 27 czerwca 1992 Taksówka przecina zasłonę deszczu, tymczasem Ann stara się wydostać z czarnej spódnicy. Nie spuszczając wzroku z kierowcy, uwalnia w pośpiechu piętę z czarnego satynowego pantofelka. Zmięte ubranie wpycha stopą pod przednie siedzenie i jednocześnie wychyla się energicznie przez okno, aby krzyknąć na ulicznego sprzedawcę. Mężczyzna mruczy pod nosem jakieś niecenzuralne słowa, idzie, klucząc między rzędami samochodów; pot spływa mu po owłosionym karku i plami kołnierzyk. Ann ma nadzieję, że nie będzie przez niego żadnych kłopotów. Siedząc w samej bluzce i majteczkach, Ann ogląda miejsce na ciemnozielonej zamszowej spódnicy, które uszkodziła, zrywając element zabezpieczający. Pociera meszek palcem. Zadowolona, że defekt nie jest duży i da się go usunąć sztywną szczotką, zaczyna się wiercić, niezgrabnie poruszać to w przód, to w tył, aby wciągnąć na biodra wąską spódnicę. Spódniczka jest tak obcisła, tak idealnie dopasowana, że pod nią nie ma już miejsca na bieliznę, więc Ann ściąga z siebie najpierw krótką haleczkę, potem majtki, po czym obie części garderoby komponuje zalotnie na występie pośrodku podłogi, tak że wyglądają niczym upuszczone niedbale chusteczki do nosa. Będzie pamiętała, aby krzyżować nogi. Przecież i tak wszyscy będą patrzyli na pannę młodą, nie na nią. Nawet w tych czasach - myśli - widok kobiety w białej sukni nadal hipnotyzuje zgromadzoną publiczność. Letnia burza kłębami pary przysłania fasady budynków, rozmywa je, spłaszcza, zaciera kontury, podobnie rysy przechodzących w pobliżu ludzi. Zaskoczeni, nieprzygotowani na ulewę, zamieniają gazety i torby na zakupy w prowizoryczny sprzęt przeciwdeszczowy. Obserwując ich, Ann zapina obcisły pasek spódnicy i wreszcie znowu sadowi się wygodnie na winylowym siedzeniu. Kierowca wykonuje gwałtowny, nieprawidłowy skręt i siła odśrodkowa przypiera Ann do drzwi, zakłócając jej fantazję na temat kolejnego pasażera: właśnie wyobraża sobie flegmatycznego bankiera w garniturze w jodełkę, jego zdumienie, kiedy dostrzega, że dotyka zmiętej haleczki swoimi eleganckimi, dziurkowanymi butami. Czy podniesie jej majtki z podłogi i przyciśnie do ust? Zatrzyma je, schowa w swojej teczce? Od kilku miesięcy pozbywa się ubrań w różnych częściach miasta. Bluzek, sukienek, spodni, bielizny. Jedwabnych staników i biustonoszy, wilgotnych w kroku legginsów, pachnących piżmem i seksem. Zostawia eleganckie spodnie niczym strażacki kombinezon, z nogawkami ułożonymi w harmonijkę, jakby w oczekiwaniu na nowego użytkownika, a sposób ich ułożenia sugeruje pośpiech. Kiedyś porzuciła parę beżowych szortów z zaskakującym kwiatem krwi między nogawkami, czerwonym i ohydnym - drobną kobiecą niespodzianką. Korek; Ann otrząsa się, rejestrując nagły spadek prędkości samochodu. Podnosi wzrok i we wstecznym lusterku dostrzega oczy kierowcy. Może ją widział, może się przyglądał, jak wyjmuje z torby fotograficznej cążki do paznokci i usuwa etykiety z jedwabnej podszewki. Zauważył, że nie wyjęła ubrania z torby na zakupy? Odwraca się i gapi, nie kryjąc zainteresowania, przez postrzępiony otwór w matowym pleksiglasie oddzielającym siedzenie kierowcy od kabiny pasażera. - Co zrobiłaś, ukradłaś to? - pyta. Ann wytrzymuje jego spojrzenie. - Tak - odpowiada. Kierowca kiwa głową, ale nie mówi nic więcej. Ann poprawia spódniczkę na udach, wygładzają i spogląda w bok na zalaną deszczem szybę. Kiedy z powrotem odwraca głowę, zauważa, że ciemne oczy kierowcy studiują jej odbicie we wstecznym lusterku. Taksówkarz kiwa głową jeszcze raz, a kiedy dostrzega wreszcie szansę, momentalnie rusza i wjeżdża na lewy pas. Ann podnosi z siedzenia pogniecione etykiety z cenami, drze je na drobne kawałeczki i wyrzuca za okno - razem z woreczkiem zawierającym zapasowe guziki. Spóźni się jak zwykle. Ceremonia ślubna ma się rozpocząć za niespełna pół godziny; dostała już pieniądze za sfilmowanie przebiegu uroczystości, ale przedtem musi jeszcze wpaść na chwilę na swoje poddasze i zabrać zapasową kamerę wideo i komplet baterii. Może jest już na miejscu jej asystent, może deszcz sprawi, że spóźnią się wszyscy uczestnicy uroczystości. Może któregoś dnia jej życie jakoś się ułoży. Teksas, 1975 - Nieważne, zapomnij. Tak nie jest dobrze. - Policzki jej ojca pulsowały z gniewu, frustracji. - Z czym nie jest dobrze? - Ann usiadła i owinęła się koszulą. Jedną z jego koszul, zbyt dużą, tak że kiedy w niej stała, mankiety sięgały aż do kolan. - Z czym? - Z tym, z tym. Niech to szlag. Nic. Nic się nie udaje. Ann wyszła za nim z pracowni, zachowując dystans dziesięciu stóp, nie mając odwagi podejść bliżej, jej nagie stopy chłonęły chłód cementowej posadzki. Weszła w krąg światła czerwonej żarówki wiszącej w ciemni nad zlewem, gdzie siedział na czarnym metalowym stołku, podpierając głowę na ręce, policzek w dłoni, oczy zamknięte, na twarzy znajomy wyraz rozdrażnienia. - Papi. Papi? Wracaj. Postaram się zrobić to lepiej. Za słabo się skoncentrowałam. Otworzył oczy, spojrzał na nią, jakby jej nie poznawał, te oczy niczego nie zdradzały. - Nie - odparł powoli. - To się nie uda, Ann. Jesteś zbyt dojrzała. Nie mogę. Nie mogę pracować z kimś, kto ma... - Zamilkł na chwilę, rozłożył ręce, otwartymi dłońmi do góry, w geście bezradności. Opuścił je na kolana. - Piersi - dokończył. - Papi! - Jej śmiech zabrzmiał zbyt głośno w chłodnym, cichym pomieszczeniu, zbyt głośno i zbyt pogodnie, przez to zaś nieszczerze. - Przecież tak wyglądam już od pewnego czasu! Mam szesnaście lat! Poza tym jestem taka chuda, że prawie ich nie widać. Przedtem mówiłeś, że to nie ma znaczenia. - Zgadza się. Ale teraz mówię coś innego, że to ma znaczenie. Poza tym widać też inne rzeczy. Ann wsunęła ramiona w rękawy koszuli, spojrzała w dół. Były tylko dwa guziki, więc przytrzymywała ją ręką na piersiach. - Na inne rzeczy jest brzytwa - powiedziała w końcu. - Ubierz się, Ann - powiedział ojciec. Wstał i wyciągnąwszy rękę niemal oficjalnie, pokazał drzwi. Nowy Jork 29 czerwca 1992 W poniedziałek przypadający po uroczystości weselnej Ann ściąga do biura kwadrans przed drugą, w ręku trzyma kasety wideo. Męczyła się już na samą myśl, że skończony produkt będzie wymagał przetworzenia taśm z zapłakaną panną młodą i zdenerwowanym panem młodym w obraz wzorcowo szczęśliwej pary; ze zdruzgotanym ojcem, który stoi pod przemokniętym namiotem, pośród tac z kanapkami, i zastanawia się, jak może padać w dniu, w którym na przyjęcie weselne wydał trzydzieści tysięcy dolarów. Do Ann należało nadanie temu, co nagrała, charakteru przynajmniej szczęśliwego, jeśli już niezbyt dokładnego wspomnienia. Właśnie taki jest czerwiec. Uroczystości są planowane z rocznym wyprzedzeniem, a każdy pracownik Visage Video, eksploatowany do granic wytrzymałości, jest skłonny do wybuchu, każdy z wyjątkiem ich niezwykle opanowanego, czarnego recepcjonisty. Anna przechyla się nad niewysokim murkiem otaczającym biurko Thea, przerywając mu czytanie książki, która bynajmniej nie wydaje się przyzwoita, tom w zniszczonej, papierowej okładce w krzykliwych barwach. Theo nawija sobie na palec jeden ze swoich licznych warkoczyków, drugą ręką przewraca kartki. - Cześć - rzuca Ann. Theo powoli podnosi wzrok znad książki, a jego zachowanie bynajmniej nie zdradza zażenowania z powodu doboru lektury. - Potrzebuję kopa - powiada do niego. - Dużego? - pyta recepcjonista. - Jedno-, dwugramowego? Theo jest jedynym recepcjonistą, którego udało się zatrzymać w Visage dłużej niż miesiąc. Namiętnie żuje gumę balonową, robi sobie manicure na blacie biurka, korzysta z zewnętrznych linii telefonicznych, aby podtrzymywać bardzo złożone życie towarzyskie, zerka na swojego watchmana, gapi się przez okno, od czasu do czasu odpowiada na telefony i pozdrawia wchodzących. Ale także handluje kryształkami - amfetaminą w poniedziałki między jedenastą a drugą. - To nie jest dla ciebie dobre, Ann. Nie miałem pojęcia, że masz cukier do dupy. Benny mi powiedział. - Benny jest jednym ze wspólników Ann, jednym z czterech współwłaścicieli Visage Video. Ann wyciąga portfel z torby fotograficznej. - Potrzebuję trzy gramy - mówi. - Nadal są po trzydzieści? - Mhm. - Theo potakuje. - Chyba mnie nie słuchałaś - oświadcza. Wygląda całkowicie niewinnie w pustej przestrzeni recepcji, kiedy Ann odlicza pięć dwudziestek, świeżutkich, szeleszczących, prosto z bankomatu, i wręcza mu je. Chociaż czyta pornograficzne książki i nie stroni od rozrywek, wygląda na zupełnie niezdolnego do grzechu, niczym duże dziecko w kostiumie. Nikt by nie podejrzewał, że sprzedaje narkotyki. Bez zmian, serdeńko - dodaje. - W porządku, wezmę kredyt. - Z wielkiej gładkiej dłoni Thea odbiera szczególnie żenujące czasopismo na temat seksu gejów; narkotyki w trzech maleńkich torebkach będą zawinięte w strony z osobistymi ogłoszeniami. Chociaż Ann i Theo znają się od pięciu lat, transakcja nawet w przypadku niewielkiej dawki narkotyku wymaga zachowania odpowiedniego protokołu: czasopismo i pieniądze przechodzą z ręki do ręki w tej samej chwili. - Dzięki - mówi Ann. - Nie żartuję, maleńka. - Theo potrząsa wielką głową, aż bujają się jego warkoczyki. - Bóg wie, nie zajmuję się prawieniem kazań, ale akurat ty sprawiasz wrażenie dziewczyny, która nie powinna ulegać tego rodzaju pokusom. Ja jestem dużym chłopcem, ale spójrz na siebie, jesteś wątłym dziewczątkiem. Mówi ciszej, przeciągając głoski niczym Truman Capote, naśladując sławne seplenienie z niezwykłą dokładnością. - To jest paskudztwo. Słyszałaś, co się przytrafiło Carolyn, o tej małej dziurce, którą sobie wydrapała w szyi. Przyznasz, że nie widziałaś Carolyn ostatnio, prawda? Po biurze krążyła plotka, coraz bardziej makabryczna po każdym powtórzeniu, że jednej z asystentek wydawało się w nocy, że pluskwy chodzą po jej ciele, co było pechowym efektem ubocznym nadużywania amfetaminy. Najbardziej obiecująca z ich praktykantek popełniła błąd, myśląc, że prawdziwe życie to zdezorganizowane życie artysty, i rodzice zabrali ją z powrotem do domu w Hoboken. Ann uśmiecha się i wzrusza ramionami. - Wiesz, jak to się mówi: mogę przestać, kiedy zechcę. Wsuwa kolorowe czasopismo do torebki. - Ano tak, zgadza się.. - Przeżuwa kilka razy gumę i robi dużego, różowego balona, który zaraz pęka i wraca z powrotem do ust. Jego wargi mają niepokojącą, dziecięcą urodę, a Ann pozwala sobie wyobrazić je podczas tego rodzaju czynności, jakie niewątpliwie są przedstawione w powieści, którą Theo trzyma w ręku. - Wraz z twoim pogrzebem - powiada. - Jednocześnie włączają się dwa wywołania, ale zamiast wybrać między migającymi przyciskami, Theo wyłącza oba. - Nierozstrzygnięte, wygrywa recepcjonista - uśmiecha się. Ann idzie do łazienki. Jest szefem Thea, lecz fakt, że on jest jej dostawcą narkotyków, burzy ową hierarchię władzy. Theo może sobie pozwolić na nonszalancję, na sprawianie wrażenia, że bynajmniej ciężko nie pracuje. Benny chce go wyrzucić, ale zdaniem Ann, Visage i tak ma zbyt dużo zamówień. Z trudem mogą nadążyć; ktokolwiek dzwonił, zadzwoni ponownie. Siedząc na przykrytej klapą muszli klozetowej, Ann wyjmuje z torby kolorowe czasopismo i przerzuca strony aż do złożonej kartki. Kilka ukośnych zakładek przekształca stronę z ogłoszeniami matrymonialnymi w sprytną kopertę, wewnątrz której kryją się trzy malutkie torebki z mieniącym się białym proszkiem, przytwierdzone do papieru taśmą. Ann ostrożnie odkleja torebki i wciska czasopismo do metalowego pojemnika na śmieci. Na czubku najmniejszego ostrza wojskowego scyzoryka podnosi jedną dziesiątą proszku z jednej torebki i pewną ręką wsuwa pod język tępą krawędź nożyka. Proszek jest tak gorzki, że ślini się, wykrzywia twarz. Kryształki wchłoną się naczyniami włosowatymi w ustach i narkotyk zadziała po czasie tylko odrobinę dłuższym, niż gdyby wciągnęła go nosem. Narkotyki nie wywierają już na niej takiego piorunującego wrażenia, ale stosownie do tego, co przeczytała w rubryce „Nałogi” majowego numeru „Leara”, dała się skusić na to, co szybko stawało się popularnym narkotykiem lat dziewięćdziesiątych. Chętnie ulegała modom. Ha! Chociaż czeka na „kopa” bardzo niecierpliwie, nie potrafi się zmusić do wciągnięcia proszku nosem: zatoki są zbyt blisko oczu, dlatego boi się, że amfetamina, która kurczy naczynia krwionośne i podnosi ciśnienie krwi, dużo łatwiej mogłaby zaatakować siatkówki. Stan oczu Ann pogorszył się w ciągu minionego roku - wtórny objaw cukrzycy. „Wczesna PRC” - jak to określił doktor Ettinger, marszcząc znacząco czoło. Powikłaniowa retinopatia cukrzycowa. Świadoma, że paskudnie traktuje swoje ciało, Ann stara się bardzo dbać o oczy. Na dworze, nawet zimą, nosi okulary przeciwsłoneczne z filtrem UV; nie opuszcza ani jednego z licznych badań kontrolnych. Wie, że Theo ma rację - uzależnienie od amfetaminy jest jednym z najgorszych dla cukrzyka. Fakt, ta choroba nie pozostawia wiele miejsca na szaleństwo, ale przecież Ann nie przyjmuje tego codziennie. W istocie przez lata nie brała nic, przez lata, aż do ubiegłego miesiąca. Proszek, ukryty w aparacie, jest z nią wszędzie, tak samo zresztą jak aparat, w każdej sytuacji, stanowi obronę przed złymi nastrojami. Ostatnio Ann regularnie czuje się wystarczająco zrozpaczona, żeby skoczyć z dachu. Wmawia sobie, że proszek jest jedynie rodzajem interwencji kryzysowej. Trzy maleńkie torebki doskonale pasują do wolnej przestrzeni za jednym ze zwierciadeł rolleifleksa, które rozbiło się przed laty, a Ann w ogóle nie zadbała o naprawę; zresztą i tak zmieniła upodobania, uznała, że leica bardziej jej odpowiada. Ann już nie robiła klasycznych fotografii, ale zawsze miała przy sobie torbę; intruz nigdy by nie pomyślał, żeby zajrzeć do skrytki. Torbę zostawia, choćby otwartą, pod nadzorem Carla, w bliskim sąsiedztwie stanowisk z jego kiełkującą pszenicą i soczewicą, słojów z browarnianym jęczmieniem. To takie proste. Ponieważ amfetamina przyspiesza i zakłóca metabolizm, zwłaszcza spalanie cukru, Ann rezygnuje z przyjęcia insuliny, kiedy wie, że weźmie narkotyk. Poziom cukru we krwi spada nawet bez zastrzyku, więc Ann nosi ze sobą cukierki i stara się pamiętać, aby je zjeść. Narkotyk powoduje drażliwość, niepokój, wywołuje rozwolnienie i choć Ann nie może myśleć o jedzeniu, odczuwa głód, który kończy się bólem brzucha. Ostatnio kilka razy Carl zastał ją zgiętą wpół, skuloną, nieszczęśliwą, leżącą na łóżku; nie mogła czytać gazet ani oglądać telewizji, wyłączony był nawet zestaw stereofoniczny, który normalnie gra prawie bez przerwy. Zmuszają do stosowania jakiejś holistycznej kuracji, poi walerianową herbatą. W taki sposób stara się wyleczyć ją z niestrawności, ale przecież nie uwolnić od efektów ubocznych przyjmowania amfetaminy. Te jego środki jeszcze pogarszają jej stan i do już istniejących dolegliwości dodają mdłości, lecz ona nic nie mówi. Kilka godzin euforycznej energii jest tego warte, warte tego wszystkiego. Mhm. Proszę bardzo. Już to czuje: mrowienie w palcach, trzepotanie serca, przypływ dobrego nastroju. Teraz - myśli - pora na Bergdorf Goodman & Co. Nakłada trochę pudru na cienie pod oczami i rozczesuje szczotką długie, rude włosy, potem wychodzi z łazienki. Przechodząc w pośpiechu przed biurkiem recepcjonisty, mruga do Thea w odpowiedzi na jego krzywy, porozumiewawczy uśmiech i biegnie na górę, aby dokończyć ostatnią pracę. Powinna od razu wziąć się do opracowania taśmy, kiedy uroczystość weselną ma jeszcze świeżo w pamięci; jest już po drugiej, a potrzebuje przynajmniej godziny w Bergdorf’s. Na biurku, nadziane na szpikulec koło pustego wazonu, czekają na nią wiadomości. Przegląda je pospiesznie i wszystkie wyrzuca, pozostawiając jedynie telefon od męża. - Posłuchaj, Carl - mówi do automatycznej sekretarki w jego biurze - nie uda mi się dotrzeć do domu przez siódmą. O piątej trzydzieści mam chrzciny i... - Po drugiej stronie linii odzywa się głos Carla, urządzenie wydaje z siebie elektroniczny pisk protestu, a ona rzuca: - Och, jesteś tam. - Dlaczego zamierzasz się znowu spóźnić? - Carl ma głos niższy niż zwykle, jakby wyrwała go z drzemki. - Co robisz w biurze? - pyta Ann. - Myślałam, że szukasz kominka do mieszkania na Dziewięćdziesiątej Trzeciej. - Już w pierwszym sklepie znalazłem to, czego szukałem. Głośno ziewa. Carl zajmuje się renowacją budynków, głównie dziewiętnastowiecznych, wzniesionych z piaskowca i wapienia, mających prawdziwie imponujące proporcje - świadectwa ekspansji bogactwa starego Nowego Jorku. Kupuje zaniedbane domy, remontuje je i następnie sprzedaje. Niezmiennie zakochany w swoim nowym odkryciu, potrafi rozstawać się ze starymi bez większego żalu. Tego lata pracuje nad pewną rezydencją, dawną siedzibą konsulatu, położoną po wschodniej stronie parku; jedna kondygnacja przeznaczona była dawniej na salę balową. Minęło już sześć miesięcy, praca nadal nie została wykonana, ale Carl jest bardzo wymagający i do tej pory zrezygnował z usług siedemnastu podwykonawców. W związku z zastojem na rynku nie spieszy się ze sprzedażą, ale podobnie jak praca Ann, jego praca nie zależy bezpośrednio od stanu gospodarki. Potencjalny nabywca jest zbyt zamożny, aby odczuwać niedole recesji; możliwe też, że zalicza się do oportunistów, których fortuna mnoży się dzięki upadkowi innych. W każdym razie Carl przywiązuje się do samego domu, nie do jego potencjalnej wartości. Zawsze powtarza, że właściciel się znajdzie. To przekonanie pozwala mu pracować powoli i jak dotąd samodzielnie nad trzydziestosiedmiopokojowym budynkiem. Od kilku tygodni za pomocą opalarki usuwa starą farbę z listew przy podłodze. Leżąc na boku, z głową na poduszce, maską osłaniającą nos i usta, usuwa warstwy lateksowej farby z węzełkowatego orzecha włoskiego, pozostałości z czasów, kiedy miała tu swoją siedzibę szkoła Montessori. Kiedy drętwieją mu dłonie, wychodzi na poszukiwanie rozmaitych części i architektonicznych detali pochodzących z innych starych budowli. W zasadzie Carl nadzoruje pracę wynajętych robotników, ale trudno znaleźć ludzi tak starannych jak on. - Nie możesz kiedy indziej opracować tej taśmy? - pyta teraz zrzędliwie. - Ile to już dni cię nie widziałem? Ann rozmawia, siedząc na biurku, porusza nogami, wierci się. Wyobraża sobie Carla w jego biurze, do którego wchodzi się od ulicy na dolnym Broadwayu, dwie korynckie kolumny ze zrujnowanego kościoła po obu stronach wejścia, sięgające do drugiego piętra budynku. Carl trzyma słuchawkę między ramieniem a brodą i jednocześnie usuwa spod paznokci resztki farby i lakieru. Nad biurkiem wiszą jego dyplomy, magistra historii Ameryki, magistra anglistyki. „Dlaczego remontujesz domy?” - zapytała go podczas pierwszego spotkania, a on się roześmiał. „Trzeba jakoś zarabiać pieniądze” - odparł. - „Zamierzałem zostać profesorem historii, ale po pięciu latach uświadomiłem sobie, że chyba nie napiszę rozprawy”. Jako człowiek czerpiący satysfakcję z pracy swoich rąk, Carl ze spokojem odnosi się do tego kompromisu. Każdemu, kto pyta, zwykł odpowiadać, że zamiast rozprawiać o historii, on ją zachowuje. - Wyrwę się po chrzcinach - mówi do niego Ann. - Zadzwonię później z kościoła. - Unosi brwi na widok Benny’ego, który z drugiej strony ich wspólnego biura macha do niej małą kartką. - Carl - rzuca - muszę iść. Benny krzywo na mnie patrzy. Kocham cię. - Odkłada słuchawkę i wstaje. Jutro są trzydzieste szóste urodziny Carla i uzgodnili, że uczczą tę rocznicę spokojnie, ponieważ przed rokiem Ann urządziła mu przyjęcie niespodziankę, po którym na poddaszu do dziś nie udało się przywrócić stanu poprzedniego. Mimo wszystko nic nie jest proste, po chrzcinach musi jeszcze zatrzymać się w trzech miejscach. Jutro wczesnym rankiem wyjeżdżają oboje na letni piknik w Berkshires. Samochód został już wynajęty, ale dzisiaj powinna odebrać jeszcze nowy portfel, który kupiła Carlowi i postanowiła ozdobić jego monogramem; przed osiemnastą trzydzieści zabrać z cukierni ciasto marchewkowe, także ze stosownym napisem; i wreszcie chce zajść do Kwik Kopy. Życzeniem Carla było dostać portfel w prezencie, ale Ann nie cierpi wręczać podarunków, które nie są niespodziankami, zatem stworzyła własną walutę i umieści ją wewnątrz. Na trzech małych kartkach wypisała pochyłym pismem nad idealnym odbiciem umalowanych, rozchylonych własnych ust: Odpowiada wartości jednego loda. Pod ustami znalazło się łacińskie tłumaczenie tych słów jej autorstwa: Fellatio gratis. Wie, że ta ofiara rozbawi Carla - łóżko jest jedynym miejscem, gdzie zawsze czują się swobodnie i nie brakuje im entuzjazmu a słowa zostały pięknie wykaligrafowane. Aby nie powstały smugi, dyskretnie przepuści każdą kartkę przez samoobsługową maszynkę do laminowania w firmowym sklepie Xeroksu. Tymczasem Benny czegoś od niej chce. - Hej - powiada, kiedy Benny podchodzi i wręcza jej rachunek za usługi samochodowe z wypisanym w odpowiednich rubrykach adresem Riverside Church. Ann rzuca okiem na adres i zwraca kartkę. - Nie wiem, dlaczego nie jeździsz wynajętym samochodem mówi Benny. - Robi mi się niedobrze od opracowywania tych taksówkowych przejazdów. Poza tym tracisz połowę wpływów. Nikt inny tego nie robi, wszyscy nie cierpią taksówek. Co z tobą? Korzystaj z usług samochodowych, to jest tańsze, pozwala więcej zarobić. Tobie. - Zrozum - odpowiada Ann. - Taksówki zawsze są. Jedziesz, kiedy chcesz, nie czekasz. Nie mogę znieść, kiedy jakiś facet tkwi w samochodzie, podczas gdy ja pracuję; to mnie trochę peszy. Nienawidzę wyglądać przez okno i widzieć, jak siedzi leniwie w jednym z tych czarnych sedanów, łokieć na zewnątrz, papier po pączkach na desce rozdzielczej. - Mówi szybko i za dużo, taką ma skłonność, kiedy jest na prochach. Benny przewraca oczami. - Dlaczego więc nie jeździsz metrem, tak jak dawniej zazwyczaj robiłaś? - pyta. - Ale bynajmniej nie popieram biegania pod ziemią z drogim sprzętem. Pamiętasz? - ciągnie, nie słysząc odpowiedzi. - Dawniej przepadałaś za metrem. Jeżdżenie metrem daje korzyści, mówiłaś. Metro jest szybsze niż ulice. To wielka scena, na której rozgrywa się dramat życia. Jedno i drugie. - Wraca do swojego biurka, do lakierowanej, pochyłej powierzchni. - Powiem ci dlaczego - mówi Ann, podążając za nim. - Nie mogę znieść presji tego dramatu. Tam zawsze ktoś gra, a ostatnim razem, kiedy zdecydowałam się na metro, zatrzymał mnie pewien facet i wręczył mi kartonik, który wyglądał na wizytówkę, ale były na nim wypisane słowa: „Jeśli jesteś tym, co jesz, to jutro będziesz mną”. - Ann przeżuła kilka razy gumę, którą wyprosiła u Thea. - Przyciągam tego rodzaju typy. Oczywiście nie potrafi się zdobyć na ujawnienie prawdziwego powodu korzystania z taksówek - że wkłada kradzione ubrania, jadąc na umówione spotkania. Zdaje się jej, że teraz niemal raz w tygodniu wdaje się w kłótnię z Bennym na temat środka transportu. - Powiedz zatem, co ty byś zrobił? - pyta. - Skorzystałbym z usług przedsiębiorstwa samochodowego wypowiada każde słowo z wrogą precyzją. Spogląda na Ann, która stoi przed nim, szybko żuje gumę, a jego twarz zdradza jakąś wewnętrzną rozterkę, jasne brwi zbiegają się w wyrazie skupienia. W końcu po prostu mówi: - Z tobą wszystko w porządku? - Oczywiście. Czemu nie? Zapytałeś, dlaczego już nie jeżdżę metrem, i ja odpowiedziałam. To najzwyklejsza w świecie interakcja międzyludzka, nie sądzisz? - Pewnie - rzuca Benny i wzdycha. - Jasne. Rób, jak uważasz. Zresztą i tak zrobisz, jak zechcesz. - Zagląda do kalendarza Visage, wielkiej księgi w okładkach z czerwonej skóry. Na dzisiejszy wieczór masz Andy’ego - oznajmia, energicznie trąc ciągle przekrwione niebieskie oczy. - Każ mu przyjechać po mnie tam, na miejsce - oświadcza Ann. - Po drodze muszę coś jeszcze załatwić. - Na pewno tak zrobię - odpowiada Benny i spogląda na nią ponownie, wzrokiem stara się przeniknąć szkła przeciwsłonecznych okularów; pokryte piegami ręce trzyma skrzyżowane na torsie. Ann wie, że Benny’emu jest jej żal, i rozmyślnie prowokuje tę reakcję, której generalnie nie cierpi, ale jego współczucie ma swoje dobre strony. Pielęgnując pobłażliwość - dla jej humorów, spóźnialstwa, wymagań co do specjalnego traktowania - Ann daje do zrozumienia, że jej cukrzyca jest gorsza niż w rzeczywistości; że w istocie jej dni są policzone. Maluje poruszające obrazy metabolicznych zderzeń i towarzyszących temu zaburzeń zdrowia fizycznego i psychicznego. W rezultacie reakcje Benny’ego na jej zachowanie wahają się od wściekłości po pewien rodzaj tolerancji z odrobiną zażenowania i irytacji. Jest jej przykro ze względu na te tarcia; ale i tak naprawdę lubi Benny’ego, lubi go bardziej niż pozostałych wspólników. Visage Video przeżywa rozkwit. Rozkwit w czasach recesji. Firma powstała w 1985 roku, wymyślona późną nocą przez czwórkę bezrobotnych fotografów, absolwentów tego samego kierunku na wydziale sztuki. Od tamtej pory przedsiębiorstwo powiększyło się najpierw dwu-, potem trzykrotnie; przestrzeń biurowa pękała w szwach, zamówienia nie mieściły się w kalendarzach. Wspólnicy wciąż pracowali, ale tylko przy ekskluzywnych zamówieniach - publiczne ceremonie, przyjęcia na cześć gwiazd filmowych. Dostarczali usług niezwykłych, dokonywali filmowego zapisu ślubów, chrzcin, innych uroczystości. Zwieńczeniem tego rodzaju aktów bywał dawniej pocałunek państwa młodych, delikatny deszczyk święconej wody spadającej na twarz dziecka. Obecnie jest nim prawie bezgłośny szum taśmy kamery wideo, który zapewnia, że całe doświadczenie jest realne, i obecność wynajętego akolity z okiem przystawionym do okularu magicznego urządzenia. I w konsekwencji - możliwość odtwarzania tego zdarzenia, która w przyszłości ma chronić przed chronicznym brakiem miłości i nadziei. Przyjęcia urodzinowe, rocznice, bankiety i chrzciny zaliczają się do wydarzeń, które dla Ann mogłyby w ogóle nie istnieć. Za to uwielbia rejestrować śluby. Wszystko zdaje się odbywać w taki sposób, jakby tylko ona jedna widziała, co się dzieje, jakby tylko ona przeżywała dane zdarzenie. Ludzie bezpośrednio zainteresowani są zbyt stremowani, aby wiedzieć, co się dzieje, a prowadzący ceremonię - pastor, rabin, sędzia pokoju - biorą w niej udział tak często, że powtarzają słowa z pamięci, poruszają ustami, myśląc pewnie zupełnie o czymś innym. Ann nigdy nie męczą ślubne ceremonie. Widzi ów pocałunek, przygląda się twarzy panny młodej, dłoniom pana młodego unoszącym woalkę. Rejestruje chwilę opisywaną przez kościół jako sakrament, połączenie ciała z ciałem, tak tajemnicze jak przemiana chleba w ciało Chrystusa. Ann gotowa jest nawet w to wierzyć. Kocha Carla, lecz ich ciała nie stanowią jedności. Carl przeżyłby wstrząs nerwowy na samą myśl, że profanujące ciało pragnienia i słabości Ann mogłyby w jakiś sposób przejść na niego, połączyć się z jego ciałem. Mimo wszystko, choć Ann nie jest romantyczką, bawi ją to, co może zrobić ze ślubu. Z wielogodzinnego materiału aranżuje idealne dziewięćdziesiąt minut akcji, ukazuje uczestników uroczystości w ich najlepszych momentach. W Visage wyłącznie ona pośród operatorów kamery kończy własną pracę, zgrywa i na nowo dopasowuje dźwięk, póki ceremonia nie przemieni się w niepodważalny sukces. Nawet beznadziejny ślub, tak jak to mokre fiasko z ostatniej niedzieli, Ann przekształca w szczęśliwe wspomnienie. Tworzy ze ślubu to, co, jak sobie wyobraża, jest zgodne z fantazjami panny młodej na jego temat, za realizację czego rodzice panny młodej zapłacili fortunę, czego oczekuje pan młody, na co czekają pozostali uczestnicy; układa bajkową historię dla chłopca podającego obrączki i druhny niosącej kwiaty. Ann opuszcza Visage jak zwykle podekscytowana, mając nadzieję, że jej asystent, Andy, zechce się dzisiaj pospieszyć. Często jest zbyt leniwy i nie ma z niego większego pożytku, a nawet przeszkadza w ukończeniu pracy. Wieki trwa wykonanie przez niego najprostszego zadania, założenie kasety, ustawienie świateł, ona jest od niego dziesięć razy szybsza. Zdarzyło mu się przynieść nie naładowane baterie; gubił listy uczestników, których potrzebowała do wykonania napisów. Pod żadnym względem nie przypominał pełnej werwy Carolyn. Visage zatrudnia dziewięcioro „partnerów”, czterech redaktorów i dwanaścioro asystentów, którzy pomagają operatorom - razem około trzydzieściorga ludzi plus najbardziej hipisowskiego recepcjonistę w mieście. Rozmyślając o gorzkiej uwadze Thea, tej o pogrzebie, Ann ma nadzieję, że nie podzielił się swoją wiedzą z Bennym. Współczucie jej partnera mogłoby zniknąć bez śladu, gdyby nabrał przekonania, że ona jest... hm... narkomanką?... w każdym razie nie tak do końca. Wsiada do taksówki i jedzie do Columbus Circle na Brodwayu, w korku wyskakuje z samochodu wprost na ulicę, biegnie przez trzy przecznice wzdłuż Central Park South, kieruje się wprost do Bergdorf’s na Piątej. Jeśli nie ma się spóźnić, pozostaje jej około pół godziny, nim będzie musiała wracać na chrzciny. Biegnie w upale, a jej serce bije niespokojnie po amfetaminie - pewnego dnia umrze na atak serca na Grand Army Plaza, tuż pod pozłacanym nosem figury generała Shermana na koniu: martwa, nim dotrze do Bergdorf’s. Przemyka się między autobusem i limuzyną, przeskakuje krawężnik, wpada przez najbliższe drzwi domu towarowego, zsuwa z uszu słuchawki walkmana i wsuwa je do torebki, tak aby nic jej nie rozpraszało. Ze wszystkich lubianych sklepów ten Ann lubi najbardziej: wszystko, co się wiąże z tym miejscem, pilastry z dziwacznymi głowicami w kształcie nagich ciał, gipsowe paciorki, żyrandole, gruby perłowoszary dywan. Zaadoptowana po dawnej, stuczterdziestoczteroizbowej rezydencji Vanderbiltów, siedziba Bergdorf Goodman & Co. ma wysoki, doskonale wyposażony parter i bardziej przypomina wspaniałą rezydencję niż sklep. Kiedy Ann akurat nie jest zaangażowana w występne działanie, fantazjuje na temat kradzieży i zawsze rzecz rozgrywa się w Bergdorf’s. Czasami nawet o tym śni, a w jej snach akcja toczy się przeważnie na parterze. Ostatniej nocy - właśnie to sobie uświadamia - sunęła dokładnie przez ten sam dział, biegła między wysepkami pasków i biżuterii, zmierzając, tak jak teraz, w kierunku windy. Ilekroć Ann zażyje narkotyk, to potem kradnie w sklepie. Rozgląda się szybko z wysokości szóstego poziomu ruchomych schodów po drodze do działu kobiecego na najwyższym piętrze. Zazwyczaj powodem pójścia do łazienki jest częściowo chęć przejrzenia się w lustrze, ale ponieważ sklep oferuje setki odbić w opalizujących, matowych szklanych ścianach ruchomej klatki schodowej, nie jest to główna przyczyna. Po prostu wzięcie działki sprawia, że Ann musi sikać co pół godziny. Powinna jakoś to zahamować, i to, co narkotyk wyprawia z jej żołądkiem; nie może sobie pozwolić na przyjmowanie amfetaminy tak często jak ostatnio. I tak jest szczupła, ale ostatnio robi się po prostu wychudzona, sama to dostrzega. Jej szare oczy wydają się zbyt duże, broda zbyt ostro zarysowana. Toaletę wyposażono w prawdziwe meble, nie w winylowe krzesło i kanapę jak u psychiatry. Jest tu gustowne trio krzeseł z sali balowej, otomana z wiśniowego drewna obita perkalem, toaletka w marmurze i mahoniu, przy której jakaś kobieta pracowicie nakłada na twarz fluid. Przed nią na blacie cała bateria kosmetyków, jak gdyby właśnie przed chwilą zmyła twarz, aby na nowo zacząć cały makijaż. Ann przechodzi w pośpiechu, wywołując powiew, i zamyka się w kabinie za plecami kobiety. Słyszy pomrukiwanie kogoś z personelu, gdy sama sięga wprawnie na dno torby po spray do nosa, przebierając palcami między tabletkami pseudoefedryny, które nosi luzem na dnie torby. W ubiegłym tygodniu nagrywała przyjęcie z okazji pięćdziesiątych urodzin gwiazdy sitcomów z lat sześćdziesiątych, kobiety o tapirowanych włosach, o twarzy, której znane rysy zniekształciły liczne operacje plastyczne. I wówczas podczas wyprawy do łazienki Ann odkryła prawdziwy skład czarnorynkowych prochów. Nie można mieć aż tak strasznych problemów z zatokami, żeby trzymać pod ręką pięćset dawek sudafedu. Ann rozpoznała zapas nałogowca, zwędziła zawartość dwóch buteleczek, wrzuciła małe czerwone pigułki do swojej torby z aparatem fotograficznym i pozostawiła puste naczynia jako oznaki swojego odkrycia. Pseudoefedryna nie jest najgorsza, to wyrafinowany, doskonały technologicznie produkt dla nerwowych ludzi i w istocie słabsza siostra amfetaminy w kryształkach. Ann ukradła ją bardziej dla zabawy niż z potrzeby zdobycia środka, który mogła kupić w każdej aptece. Znajduje aerozol do nosa i kiedy kończy sikać, wdycha głęboko dwie solidne porcje. Po ciężkim przeziębieniu w ubiegłym miesiącu zdążyła się już przyzwyczaić do wszystkiego, co wchodzi w skład sprayu - oxymetazoliny i czegoś tam jeszcze, i nie denerwuje się, że nie może oddychać przez nos. Nie chce wiedzieć, dlaczego ten środek działa tak, jak działa; niczym proszek - zbyt dobrze, aby nie szkodził. - Cholera - rzuca nieco zbyt głośno w cichej toalecie. Co z miesiączką? Zrobiło się naprawdę późno, a w tym miesiącu nie była zbyt ostrożna, jeśli chodzi o antykoncepcję, używała kapturka bez żelu, bo ciągle zapominała kupić tubkę. Może znajdzie łazienkę w kościele i sprawdzi jeszcze raz przed chrztem. Okresy Ann są nieregularne, zawsze przychodzą niespodziewanie. Ostatnim razem tak się złożyło, że była w Bergdorf’s, gdzie teraz rozpoznaje ją większość obsługującego toaletę personelu. Potrzebowała tamponu, a tamta kobieta otworzyła drzwi dużej mahoniowej szafy po przeciwnej stronie rzędu czystych umywalek i wyjęła jeden z małej torby. „Proszę, kochanie” - powiedziała z miną pobłażliwego władcy. Ann chciała dać jej jakieś drobne, ale kobieta odmówiła. Tym razem okres opóźniał się już dwa tygodnie. Mimo wszystko, skarciła się, to jeszcze nie jest kryzys. Niby dlaczego tym razem miałby być na czas? Ann zasuwa zamki: spodni, torby. Wypada z kabiny, zerka w lustro, a potem opuszcza toaletę i wchodzi do sklepu, gdzie wszystkie kobiety zdają się na nią patrzeć z wystudiowanym wyrazem zmęczenia. W Bergdorf’s nigdy nikt nie sprawia wrażenia, że się spieszy, i Ann stara się opanować chęć przyspieszenia kroku. Nie może ściągać na siebie uwagi. Nim zjechała ruchomymi schodami na poziom z kolekcjami autorskimi, zdążyła się zmusić do leniwego kroku. Kradnąc, Ann polega na fotograficznej pamięci. Potrafi odtworzyć w pamięci plan każdego poziomu, zna położenie każdego kąta, korytarza, wystawy. Potrafi zwędzić coś i przechytrzyć detektywów, poruszając się szybko w labiryncie sklepu. Teraz dryfuje pośród modeli autorskich, gdzie nigdy nie kręci się zbyt wielu ludzi, przynajmniej z punktu widzenia złodzieja. Wyobrażając sobie, że stosunek zatrudnionych do klientów wynosi około jeden do jednego, jeden i drugi doskonale ubrany i nie mający powodu do pośpiechu, Ann musi się skoncentrować, aby ich od siebie odróżnić. Każdy przechadza się między stojakami z drogą odzieżą pośród prostych krzeseł i stolików do kawy, stojącej tu i tam sofy z mnóstwem brokatowych poduszek, a wszystko na nieskazitelnie czystych grubych dywanach. Bergdorf’s jest królestwem kobiet. Mężczyźni, kilku, których można dostrzec, pojawiają się jako emisariusze z zewnątrz i wyglądają albo na producentów filmowych, albo na homoseksualistów w wyszukanych strojach. Jakiś znudzony mąż tkwi w fotelu; jakiś żigolo opiera się z podziwem na ramieniu swojej opiekunki. Po przeanalizowaniu różnych opcji i postoju przy zbyt dobrze strzeżonej jedwabnej spódnicy w butiku Ungaro, Ann spaceruje między strojami Christiana Lacroix, udając zainteresowanie koszulą w zabawne wzory. Zaczyna planować atak. Tuż przy niej wyblakła blondynka bada palcami mankiet bolera w kolorze żywego różu. Kobieta sprawia wrażenie agresywnej, rozzłoszczonej życiem, ale obcowanie z towarami zdaje się ją uspokajać. Czerwony kołnierzyk, aplikacja w kwiatki, wymyślne guziki w kształcie owadów sprawiały, że Ann nie wybrałaby tego ubrania, ale może byłoby ciekawie włożyć to na dzisiejszy wieczór. Za niespełna dwie godziny będzie rejestrowała chrzciny pierworodnego syna biznesmena z Wall Street, faceta, który na tę uroczystość zaprosił pół miasta. Żakiet będzie doskonały w towarzystwie dobrze ubranych ludzi. Odwiedza inne butiki na trzecim piętrze i znowu idzie do Lacroix. Dostrzega, że blondwłosa kobieta nawiązuje kontakt wzrokowy z ekspedientką, która krąży w pobliżu. - Chciałabym zobaczyć ten model, rozmiar sześć - powiada kobieta, a ekspedientka chwyta za klucz wiszący na długiej, fioletowej wstążce u jej szyi. Otwiera małą kłódkę na końcu cienkiego, pokrytego plastikową powłoczką kabla, który łączy żakiety z wieszakiem. Sprawdziwszy wewnątrz kołnierzyka, gdzie jest właściwy numer, wręcza żakiet kobiecie. Kapryśna klientka przymierza go, przegląda się w lustrze o trzech skrzydłach, odwraca powoli w lewo, potem w prawo. Zapina, rozpina i w końcu zdejmuje żakiet. - Nie jest odpowiedni - rozstrzyga. Kiedy blondwłosa kobieta odchodzi, bezwiednie głaszcząc rękawy innych żakietów, opuszczając dział, ekspedientka wiesza ubranie na poprzednie miejsce. Ann ćwiczy kwestię, którą sobie zawczasu wymyśliła i podchodzi. - Jestem pewna, że widziałam taki żakiet w Vogue, dokładnie taki sam, tylko zielony. Czy mogłaby pani sprawdzić...? Do rudych włosów nie mogę nosić jaskrawego różu. Ekspedientka marszczy czoło w namyśle. - Nie wydaje mi się, aby ten model był w jakimś innym kolorze - mówi, potrząsając głową. Emaliowana broszka firmowa pracowników domu towarowego Bergdorf Goodman błyszczy w klapie, niewyraźny herb. - Ależ jest - nalega Ann. - Nie mogłaby pani po prostu sprawdzić? - Uśmiecha się i na chwilę zatrzymuje dłoń na mankiecie starszej kobiety, niczym córka błagająca o względy matki. Ekspedientka wzrusza ramionami. - Zobaczę - powiada, obchodzi jedną z bladozielonych kolumn i podchodzi do stolika pomiędzy Lacroix a Mizrahi. Podnosi słuchawkę telefonu. Ann odcina kabel zabezpieczający szczypcami do drutu, wsuwa narzędzie z powrotem do torby, rozgląda się i upewnia, czy sprzedawczyni nie wraca, ściąga z wieszaka ubranie numer sześć. Kabel prześlizguje się przez rękaw żakietu i spada na podłogę. Ann wciska żakiet do torby i już jej nie ma. Gdziekolwiek spojrzy, tam są lustra, i trudno jest osądzić, czy przez te liczne odbicia lepiej strzeżony jest złodziej czy sklep. Ann może zobaczyć, czy ktoś nie wychodzi zza rogu, i obserwować swoją kradzież; ale to samo dotyczy kogoś innego. A co, jeśli lustra są dwudrożne, jeśli członkowie ochrony siedzą za nimi niczym tłuste przebiegłe pająki? Ann biegnie. Prześlizguje się przez dwa długie rzędy sztucznych futer, pozostawionych chwilowo na wysepce, nurkuje w dziwnie śliski i gładki korytarz ku ruchomym schodom, gdzie przecina drogę dwóm eleganckim starszym damom, uginającym się pod ciężarem toreb na zakupy. Mknie w dół pustych schodów ruchomych, przeskakując po trzy stopnie naraz, z żołądkiem podchodzącym do gardła. Ann boi się schodów ruchomych, ale nigdy nie ma czasu, aby poczekać na windę. Na pierwszym piętrze chowa się w wigwamie z sukni wieczorowych, po to żeby zdjąć zabezpieczenie z czerwonego, aksamitnego kołnierzyka, a potem ostrożnie pokonuje ostatni odcinek schodów, przez dział kosmetyków zmierza do południowo-wschodniego wyjścia. Jest na zewnątrz. Wystarczyły niespełna dwie minuty od chwili, gdy przecięła kabel - jeden manewr importowanymi tungstenowymi nożycami - Ann stoi na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy, po przeciwnej stronie Tiffany’ego. Nawet nie oddycha ciężko. Dobrze ubrany mężczyzna w wieku pięćdziesięciu kilku lat uśmiecha się do niej z nadzieją; ignoruje go. Jej dłoń tkwi wewnątrz torby z aparatem fotograficznym, dotyka nowego żakietu, wyczuwa guziki. Czas na odprężenie. Samopodpalenie przed muzeum Autor: Adrian Smartt Nowy Jork, 10 lipca. Młoda kobieta podpaliła się w muzealnym ogrodzie rzeźby, wzmagając i tak liczne kontrowersje, które wywołuje zaplanowana na najbliższą jesień w Muzeum Sztuki Nowoczesnej retrospektywna wystawa fotografii Edgara Rogersa. Według policji płomienie zostały ugaszone przez funkcjonariuszy ochrony, lecz niestety nie udało się zapobiec ciężkim poparzeniom, którym uległa nie zidentyfikowana kobieta. Incydent był ostatnim z serii wydarzeń, które zmąciły plany związane z wystawą. „Jesteśmy przygotowani na protesty feministek i różnorodnych grup interesów - oświadczyła rzeczniczka muzeum Holly Solomon - lecz absolutnie nikt nie spodziewał się wydarzenia tego rodzaju”. Dodała, że interpretuje te wczesne protesty jako świadectwo doniosłości kulturalnej przyszłego pokazu. Przez cały bieżący miesiąc, dzień po dniu, które nastąpiły po opublikowaniu na naszych łamach przez wydawcę magazynu „Ms” artykułu polemicznego, pod muzeum zaczęły się gromadzić tłumy, aby zaprotestować przeciwko prezentowaniu - żeby użyć słów jednego z demonstrujących - „dzieł obrażających kobiety, mizoginicznych”. Oblała włosy naftą Aż do wczoraj sytuacja była „wprawdzie bardzo nieprzyjemna, lecz w istocie pozbawiona przemocy i elementów destrukcji” - stwierdziła Solomon. Żadnego przedmiotu nie zniszczono, chociaż w paru miejscach lakierowana rzeźba Aleksandra Caldera została przypalona i trzeba ją będzie oczyścić. Ofiara, ubrana jedynie w majteczki i bawełnianą koszulkę z napisem „Ann Rogers”, imieniem i nazwiskiem córki nieżyjącego fotografa i jego wieloletniej modelki, podobno oblała włosy naftą, potem zaś podpaliła je, stojąc we wschodniej części muzealnego ogrodu rzeźb. Na oczach ludzi, którzy przebywali w miejscowej kawiarni, i setek tych, którzy tłumnie zgromadzili się przed osiemnastoma tysiącami stóp kwadratowych okien, które wychodzą na ogród. Czyn kobiety był - jak to opisała stała bywalczyni muzeum Betsy Feinstein - „niezapomnianie smutny i odstręczający”. Ochrona muzeum stłumiła ogień, uruchomiwszy ręczną gaśnicę, lecz kobieta doznała oparzeń trzeciego stopnia na 45% powierzchni swojego ciała, również na twarzy. W zawiniątku z ubraniem znalezionym w damskiej toalecie na parterze nie było ani pieniędzy, ani żadnego świadectwa tożsamości. Kobieta, mniej więcej dziewiętnastoletnia, drobnej budowy ciała, nadal nie zidentyfikowana, przebywa w New York Hospital, jej stan jest krytyczny. Przedstawiciel szpitala David Brockman powiedział, że w tego rodzaju przypadkach rokowania nie są pomyślne. „Mówimy o takim poziomie wstrząsu, z którym organizm może sobie nie poradzić” - oświadczył. Pacjentka, oślepiona po uszkodzeniu nerwów wzrokowych, nie odzyskuje świadomości. Kontrowersyjny przedmiot wystawy Edgar Rogers, który w 1978 roku popełnił samobójstwo, pozostawił po sobie prace, które od dawna stanowią pożywkę dla debaty nad wytyczeniem granic sztuki i obscenów. Spośród wcześniej pokazanych zdjęć najbardziej wyraźne przedstawiają jego córkę, Ann Rogers, dokumentując akty samookaleczania i gry seksualnej. W głośnej sprawie (Milwaukee, wrzesień 1987 rok) wydano orzeczenie, na mocy którego jedenaście zdjęć Rogersa pokazanych na wystawie w Centrum Sztuki Współczesnej uznano za sztukę. Centrum Sztuki uwolniono wówczas od zarzutu rozpowszechniania pornografii. Z uwagi na kontrowersyjną naturę fotografii Rogersa udostępnionych już odbiorcom, plotki, że zbliżająca się retrospektywa będzie zawierała prace, których wcześniej nie prezentowano, dały asumpt do przypuszczeń dotyczących treści nigdy wcześniej nie publikowanych fotogramów. Rzecznik muzeum Solomon powtarzała jedynie: „Ta wystawa prac Rogersa będzie najbardziej wszechstronna i najbardziej oryginalna spośród wszystkich, które się dotychczas odbyły”. W ubiegłym tygodniu protestujący zbierali się codziennie pod Muzeum Sztuki Współczesnej. Niektórzy leżeli na ulicy, wstrzymując ruch. Inni zaczepiali publiczność spacerującą galerią i wręczali jej pamflety z opisem kryteriów pornografii, obscenów, molestowania seksualnego, gwałtu i innych „przestępstw przeciwko społeczeństwu”, jak została zatytułowana jedna z ulotek. Otwarcie wystawy nastąpi wcześniej Solomon potwierdziła, że nie zidentyfikowana kobieta to ani Ann Rogers, ani żadna inna krewna czy współpracownica nieżyjącego fotografa. Bawełniana koszulka, którą miała na sobie ofiara, była identyczna jak te, które nosili pozostali uczestnicy protestu pozostający na zewnątrz muzeum, ale policja oświadczyła, że nie jest w stanie stwierdzić, czy rozpaczliwy czyn kobiety należy potraktować jako odosobniony, czy jako część zorganizowanego protestu. Wyraziwszy głębokie ubolewanie z powodu tego, co nazwała „okropną, okropną rzeczą, do której doszło”, Solomon oświadczyła, że wystawa zostanie otwarta miesiąc wcześniej, niż pierwotnie planowano, to znaczy 24 sierpnia. Zarząd muzeum potraktował samobójczą ofiarę identycznie jak wcześniejsze protesty - jako kolejne świadectwo mocy Rogersa jako artysty. Wyrażono nadzieję, iż wcześniejsze otwarcie wystawy powstrzyma inne zaplanowane demonstracje. Nie udało się nam zdobyć komentarza ani Ann Rogers, ani jej adwokata. Doris Ashton oświadczyła jedynie, że jako przedstawicielka panny Rogers i zarządczyni majątkiem po nieżyjącym fotografie jest głęboko zmartwiona tym incydentem. Teksas, 1967 Jessup było miastem niedużym, ludzi nie mieszkało tu wielu, więc Edgar Rogers przyjmował każdą pracę, jaka mogła mu się nadarzyć w zawodzie fotografa: śluby rzecz jasna i uroczystości o szerszym znaczeniu, takie jak doroczny obiad u Cattlemenów i rocznice miejscowego zgromadzenia rotariańskiego. Póki Ann nie skończyła pięciu lat, raz w tygodniu prowadził lekcje w szkole średniej i był fotografem gazety lokalnej, co wymagało od niego obecności na meczach piłkarskich, zawodach pływackich oraz targach okręgowych. Ann często towarzyszyła ojcu, gdy ten wybierał się na tego rodzaju imprezy, których nie był uczestnikiem, lecz postacią marginalną, obserwującą przebieg wydarzeń z zewnątrz, noszącą na piersi aparat fotograficzny marki Leica. Niczym identyfikator z imieniem i nazwiskiem, jego aparat identyfikował jego obecność: dzięki niemu zyskiwał funkcję i środek, który ją komunikował. Edgar Rogers rzadko się odzywał, dlatego polegał na tego rodzaju identyfikacji. Jako nauczyciel fotografii cieszył się opinią człowieka surowego i zachowującego dystans. Nie był po prostu nieprzyjemny, tylko nie tolerował ignorancji, gardził lenistwem - przywarami jednakowo powszechnymi we wszystkich klasach, które przyszło mu uczyć. Zabierał ze sobą aparat na lekcje, do szkolnej ciemni. Mówił swym uczniom, że prawdziwy fotograf uważa, iż nie istnieje różnica między oczami organicznymi a okiem mechanicznym. W ostatnich latach swojego życia Edgar Rogers nie rozstawał się z leicą, zdejmował ją z szyi wyłącznie na noc. Odstawiał aparat na stolik przy swoim łóżku, ale od razu po przebudzeniu znowu wieszał go na szyi, bezpośrednio na górę od piżamy; film miał zawsze załadowany, choć wówczas już rzadko kiedy używał obiektywu 35 mm, większość zdjęć robił aparatem na duży format. Jednak patrzył przez jego obiektyw, obramowując ustawicznie swoje pole widzenia. Przy śniadaniu, ciągle żując, brał leicę w dłonie; patrzył przez ciemne soczewki, zmieniał przesłonę, regulował ostrość, odkładał aparat, odgryzał kolejny kęs tostu. Po szkole, popołudniami, kiedy ciotka Mariette pracowała w mieście jako pomoc dentystyczna, Ann musiała zostawać z ojcem, póki nie skończył pracy. Podczas rozgrywek albo zawodów pływackich, które ciągnęły się w nieskończoność, zazwyczaj bawiła się pod trybunami z innymi znudzonymi dziećmi, młodszymi braćmi i siostrami członków rywalizujących drużyn. Trybuny przy boisku piłkarskim szkoły średniej były stare i wymagały pokrycia świeżą warstwą farby. Pod wznoszącymi się jeden nad drugim rzędami ławek skąpa trawa już prawie nie rosła, ziemia była zasłana popcornem i papierkami po cukierkach. Unosił się nieprzyjemny, gorzkawy zapach jakby potu i cukru, zapach przypominający zgniliznę. U góry rozchylone uda matek i pogniecione nogawki spodni ojców równomiernie rozmieszczone wzdłuż drewnianych listew; czasem spadł stamtąd jakiś sweter wraz z deszczem popcornu, patyczków po lodach, skrawków kartek z zeszytu, do tego jakaś fioletowa kopia zadania z algebry. To wszystko opadało wokół małych braci i sióstr, którzy wykorzystywali przydatne przedmioty w swoich zabawach. Ale pewnego wrześniowego dnia żadne inne dziecko nie przyszło pod ławki; żadne się nie ześlizgnęło, pozostawiając niespodziewanie pustkę obok ciepłych bioder swojej matki. Ann siedziała samotnie na szarej ziemi i zaczęła rysować. Usunęła śmieci, wyrwała z korzeniami kilka szczególnie wytrwałych kępek trawy, wygładziła powierzchnię i zrobiła sobie miejsce do rysowania, które starannie oddzieliła od otoczenia grubą linią. Na tej prowizorycznej tablicy zaczęła tworzyć obrazki, posługując się patyczkiem po lodzie; ścierała swoje dzieła i zaczynała od początku. Zerknęła do góry raz czy dwa, wstała, popatrzyła przez wolne miejsce na trybunie i odszukała wzrokiem ojca. Był mężczyzną wysokim i przystojnym, kiedy nie zasłaniał się aparatem fotograficznym i nie marszczył czoła w skupieniu. Stał po drugiej stronie boiska, oparty o ogrodzenie, czekając na dobrą okazję do zrobienia ujęcia, na dobry strzał, na wspaniały skok umożliwiający pochwycenie wirującej piłki, zderzenie ze sobą dwóch graczy, stos piłkarzy nurkujących po piłkę. W końcu Ann położyła się na ziemi, skuliła i zasnęła. Dzień był wietrzny i śmieci - opakowania i papiery, celofan, kartonowy kubeczek - zatrzymały się na przeszkodzie, którą stanowiła nieruchoma sylwetka dziewczynki. Spała jak to dzieci, głęboko, bezbronnie, jak nigdy nie śpią dorośli. Spała podczas przyłożeń i poważnych fauli, podczas wiwatów, gwizdów i krzyków. Tego dnia jej ojciec zrobił pierwszą wybitną fotografię, pierwszą prawdziwą fotografię, tę, która pozwoliła mu wyrwać się z ciasnych horyzontów małego miasta, uwolnić od rejestrowania uroczystości przecinania wstęg, fotografowania pulchnych dłoni otaczających rękojeść noża podczas krojenia weselnego tortu. Znalazł córkę leżącą pod trybunami. Długo stał, przyglądając się, jak śpi tak spokojnie. Przykucnął przy skraju trybun, przystawił aparat do oka, komponując kadr. Jej szczupłe nogi tym razem były magicznie wolne od zwykłych sińców i zadrapań, jasność skóry podkreślały tenisówki i zmięte szorty. W blond włosach miała ziemię, jedną dłoń przy ustach, kciuk lekko dotykał dolnej wargi. Ann ssała kciuk, kiedy zasnęła - nieprzezwyciężony nawyk, dziecięce ukojenie. Wszyscy już zdążyli sobie pójść, nim ojciec Ann nadszedł, szukając córki. Nie było nikogo, kto widział, jak fotografuje córkę, nieruchome, małe „S” jej ciała pośród więdnących traw. Można by odnieść wrażenie, że jest nieprzytomna albo martwa, porzucona na peryferiach boiska do gry. Późnym popołudniem promienie zachodzącego słońca przechodziły przez przestrzenie między ławkami i noże cienia przecinały jej szyję, odcinając głowę od korpusu. To samo osobliwe światło utworzyło aureolę z jasnych włosów i budziło pewien rodzaj lęku. Na pewno jednak każdy, kto oglądał to zdjęcie, miał nadzieję, że śmierci nie udałoby się uzyskać tak doskonałej równowagi, że przy jej udziale nie byłoby łuku lekko wygiętych nóg dziecka i echa tego ułożenia w zgięciu szyi. Film marki Tri-X to nic specjalnego, ale zadziałała magia obiektywu Leitz, a Edgar wiedział, co robić w ciemni, był artystą. Użył doskonałego papieru i wydobył z negatywu każdy dostępny szczegół. Zakwalifikowane do konkursu sponsorowanego przez „American Photographer” zdjęcie zdobyło pierwszą nagrodę i zostało opublikowane. Edgar Rogers zrobił żelatynowe odbitki, sprzedawał je po sto dolarów za sztukę i tym skromnym krokiem w profesjonalizm rozpoczęła się jego kariera jako artysty fotografa. Nie upłynęło wiele czasu, nim zadzwonił do niego pewien agent. Pięć lat później jego fotografie pokazały galerie w Dallas, Houston, a następnie w Nowym Jorku. Dziesięć lat później oryginalne egzemplarze lokalnej gazety, w których znalazły się wcześniejsze zdjęcia artysty, stały się przedmiotem kolekcjonerskich pasji. Jednakże sława Edgara Rogersa była uzależniona od jego córki; wszystkie ważne fotografie przedstawiały Ann. Przezornie pozostał wierny tematowi, który przyniósł mu sukces. Ann pozowała, jakby była martwa, a przez lata, kiedy rosła i zmieniała się, istniało coś narastająco fascynującego i pociągającego w fakcie, że ciągle jest to ta sama osoba, dziecko, dziewczyna, nastolatka, kobieta, która umarła przed obiektywem aparatu tysiąckrotną śmiercią. Może to zjawisko sugerowało nieśmiertelność, w którą każdy pragnął wierzyć. W to, że wszystkie utopione dzieci, dzieci chore na białaczkę, dzieci potrącone przez samochód - że ich śmierć można pochwycić, kontrolować, rejestrować, a potem przejść nad nią do porządku dziennego niczym nad jeszcze jednym nieszczęśliwym stadium rozwoju. Robił także inne zdjęcia, ale to owa ekscentryczna seria z udziałem Ann pierwsza przyniosła mu uznanie, fikcja śmierci, która dała mu moc, kłamstwo bardziej interesujące i lepiej sprzedające się niż prawda. A inne sławne fotografie, dzieła zachowane w tajemnicy, nie zostały pokazane publicznie, póki żył, lecz dopiero później. Ann czasem drżała, kiedy ojciec układał ją w pozycji, której pragnął. Czasami leżała spokojnie, czekając, aż skończy, i czuła się tak, jakby naprawdę umierała. Jego wola zdawała się ją paraliżować; Ann była dobra w udawaniu martwej, ponieważ okazało się, że w ogóle jest niezdolna do poruszania się, gdy ojciec kazał jej pozostać nieruchomo. Pozowanie mu było niczym poddanie się hipnozie na specjalnym pokazie podczas szkolnych targów nauki, na których pewien mężczyzna zademonstrował „moc umysłu”. Ann zamierzała nie unosić ręki; kazała ramieniu pozostać nieruchomo przy swoim boku; ale i tak unosiło się posłusznie na rozkaz ojca. Chociaż fantazjowała na temat nieposłuszeństwa, rebelii, kiedy ojciec układał ją przed aparatem, kiedy zamykał jej oczy - jego palce ciężkie na jej powiekach - niemal czuła, jak jej serce zwalnia, oddech staje się płytki. Przez nieprawdopodobnie długie dwie minuty nie mrugała. Tysiąc małych śmierci. Czy dlatego tak się działo, że uwielbiała widzieć siebie okiem jego aparatu? Czy że po prostu nie potrafiła przeciwstawić się pragnieniu, by go zadowolić? Z początku formuła zdjęć była taka, że oboje, Ann oraz jej ojciec, czuli się nieswojo, ale jak to bywa z każdym odchyleniem od normy, powtarzanie uczyniło ten proces zwyczajnym i zupełnie normalnym; zapomnieli o dopatrywaniu się w tym czegoś dziwnego. Ann i tak była już pewnego rodzaju samotnikiem; wydawało jej się, że inne małe dziewczynki odprawiają jakieś niezwykle skomplikowane rytuały, których ona wcale nie chciała znać. Zabawy w dom albo supermarket, niańkę czy tancerkę zdawały się dawać paszport do klubu, którego członkiem wcale nie pragnęła zostać. Popołudniami, wróciwszy ze szkoły, ignorowała telewizję, którą fascynowała się ciotka Mariette, i przyglądała się pracy ojca w ciemni. Miała tam swoje miejsce; z boku i z dala od substancji chemicznych; bursztynowy blask specjalnej żarówki przynosił spokój, szmer bieżącej wody działał usypiająco - to była macica, w której dojrzało z tysiąc wariantów Ann, jej twarzy, ciała, a ściślej w czystych kuwetach pod pięknymi dłońmi jej ojca. Milczała, kiedy on pracował. Siadywała na odwróconej skrzynce przy kuwecie z wodą do płukania zdjęć. Czasami zapadała w drzemkę, jej wąskie plecy oparte były o ścianę, ręce mocno obejmowały kolana. Ojciec spoglądał na nią... - wiedziała o tym, nie musiała patrzeć. Otrzepywał dłonie z substancji chemicznych, płukał je i osuszał. Czasami dotykał jej brody, policzka, odsuwał włosy na ramiona. Przebudzała się, czując jego palce na swoim karku, zapach utrwalacza uderzał ją w nozdrza. - Czas, żebyś poszła do łóżka - mówił. - Nie mogę zostać? - Obejmowała go w pasie, ale on odciągnął od siebie jej dłonie. - Do łóżka - powtarzał. - Proszę, papi. - Nie. Ale bywały i takie piękne chwile, kiedy zgadzał się, przemawiał do niej, poruszając odbitkami tam i z powrotem w plastikowych kuwetach, przyglądając się, jak wizerunki nabierają kształtu. Fotografie stawały się coraz bardziej wyraźne, tymczasem on wywoływał z przeszłości inne obrazy. Zdarzało się, gdy był w wylewnym nastroju, że opowiadał Ann o jej matce. Virginia Crane Rogers umarła w trakcie porodu - osobliwe w 1959 roku. Była w kuchni, kiedy dostała krwotoku. Lecz ojciec Ann nigdy o tym nie wspominał, a to, co mówił, było nie tyle odpowiedzią na jej ostrożne pytania, ile raczej czymś w rodzaju transmisji wspomnień, podczas której wydawał się nie pamiętać, że ona słucha ani nawet że jest tuż obok. Virginia Crane miała dziewiętnaście lat, kiedy poznała Edgara Rogersa. Była piękna - najprawdopodobniej zgodnie z prawdą, ale także z prawdą na pewno jeszcze upiększoną przez upływ czasu i tęsknotę. Piękna, z rumieńcem młodości na twarzy, pełna energii. Piękna na zawsze, bo umarła młodo i, jak to się mówi, piękna pozostała. Była córką pewnego szalonego kaznodziei; jej matka nie żyła od dawna; ją i jej młodszą siostrę Mariette wychowały dwie starsze siostry. Kiedy umarła, Mariette przyjechała, aby zamieszkać z Edgarem i zaopiekować się jego maleńkim dzieckiem, swoją siostrzenicą; przyjechała na miesiąc, który przeciągnął się do roku, a potem na całe życie. Pewnego razu podczas obiadu wielkanocnego ojciec Ann powiedział, wznosząc toast kielichem pełnym wody, że kiedy między siostry rozdzielano dary, Virginia otrzymała urodę, a Mariette dobre serce. „Och” - dodała Mariette - „ale Virginia miała też nadzieję”. Nieważne, czy nie mogła sobie rościć pretensje do jednej z tych kardynalnych wartości, w każdym razie mimo dorastania na plebanii religia nie wywierała na Virginii większego wrażenia. Natomiast po śmierci matki, kiedy miała dwanaście lat, żarliwie wierzyła w duchy i w niewiele więcej. To duchy oznajmiły jej, że poczęła dziecko. Szeptały jej to do ucha tej nocy, kiedy zaszła w ciążę, do ucha, które było dość duże jak na dziewczynę i zaczerwienione od zbyt ciasnych kolczyków. Z dwudziestu czy prawie dwudziestu fotografii matki, jakie miała Ann, trzy przedstawiały ucho niczym wejście do mózgu Virginii; do niego szeptały duchy; w zbliżeniach wyglądało egzotycznie bez sąsiedztwa szyi, loczków i policzka; była na nich widoczna jedynie owa niewielka powierzchnia ciała, a jednak obszerna i tajemnicza, jaskinia, spirala, tor bobslejowy, przejście do innego świata. Ann posiadała wizerunki części ciała swojej matki dłoni, kolan, ramion, grzbietu - i ani jednego całej postaci. Kiedy ojciec Virginii, surowy i nieugięty mężczyzna, który używał religii jak imadła, dowiedział się o ciąży, odrzucił córkę. Dziewczyna wyszła za Edgara, spakowała dwie torby i przeprowadziła się do jedynego miejsca, na które mogli sobie pozwolić - borykający się z przeciwnościami losu fotograf i sekretarka o mizernych umiejętnościach - do domu z trzema izbami, stojącego na uboczu, dosłownie po niewłaściwej stronie torów i tak blisko nich, że od dudnienia pociągów towarowych popękały gipsowe łaty, którymi Edgar z niezwykłą starannością pokrył duży sufit w sypialni. Edgar przynosił Virginii kwiaty. Biały, obity deskami dom miał skromne umeblowanie - stół do podawania posiłków, który składał się i rozkładał na zawiasach przytwierdzonych do ściany w kuchni, miękkie puchowe łóżko, z którego pierze opadało na podłogę - ale rozjaśniały go bukiety zawilców, czerwone, żółte, pomarańczowe i różowe. Próbował je fotografować, przystawiał obiektyw do czarnych oczu kwiatów, ale zdjęcia nie wychodziły i rwał je na strzępy. Tematem pierwszych dobrych fotografii była Virginia. Przyzwyczajał się do nowego aparatu, spoglądając w zwodniczy wizjer i ucząc się komponować obraz do góry nogami. Virginia na odwróconym drewnianym stołku, jej mlecznobiałe nogi w powietrzu, pantofelki na wysokich obcasach wysoko nad ciemną głową. Zdobył aparat, wymieniając go na chevroleta, rocznik 1939, którego odkrył kiedyś w kamiennym wąwozie; tak długo pracował nad starym rzęchem, póki nie zaczął nim jeździć prawie, w każdym razie wystarczająco, aby dojechać na Targ Dziesięciu Miast w Midland. Wrócił do domu i zrobił zdjęcie Virginii nagiej, brzemiennej, robiąc ujęcie jej ciała tuż spod piersi, w stronę łona, w stronę brzucha mocno napiętego i krągłego jak planeta. W najmniejszej izbie domu urządził ciemnię, doprowadził wodę z kuchennego kranu, pozaklejał przysłonięte żaluzjami okno zwojami gumowanej taśmy. Virginia przyglądała się, jak robi odbitki z filmu, który starannie naświetlił. Pracował ciągle z tym samym negatywem, wiecznie niezadowolony ze zdjęć; zakręcał wodę i gasił światło powiększalnika tylko wówczas, kiedy był zmęczony do tego stopnia, że z trudem trzymał się na nogach, lecz nigdy dlatego, że był zadowolony z efektu, jaki osiągnął. Virginia siedziała na stołku i nawet nauczyła się spać na nim, opierając się plecami o drzwi; jej kostki już nie szczupłe, z powodu ciąży, tylko opuchnięte w letnim upale. Czy ojciec Ann zawsze był chłodnym, opanowanym człowiekiem, którego roztopiła na chwilę namiętność Virginii i który wrócił do poprzedniego stanu po jej śmierci, czy inaczej, czy to jej śmierć zmroziła go, napełniła goryczą? Tego Ann nie mogła wiedzieć. Lecz podczas owych nielicznych momentów, kiedy ulegał czarowi wspomnień, Edgar Rogers stawał się innym człowiekiem, mówił ze swadą, był sentymentalny, głębokie zmarszczki wokół jego ust znikały w łagodnym blasku czerwonego światła. Ann czekała na taki nastrój ojca i wówczas starała się dowiedzieć jak najwięcej. Ale istniały takie pytania, których wolała nie zadawać swojemu ojcu, i po odpowiedzi poszła do Mariette. Przeszkodziła ciotce, która akurat przygotowywała się do jakiegoś sprawdzianu. Siedziała nad notatkami rozłożonymi na kuchennym stole, z oczami wbitymi w sufit, zmagając się ze słabą pamięcią. Mariette uczęszczała wieczorami do college’u w Odessie, studiowała jeden przedmiot w semestrze. Mogła skończyć studia najszybciej w wieku dwudziestu pięciu lat, ale do nauki podchodziła bardzo poważnie. Po skończeniu pierwszego etapu studiów w dziedzinie biologii planowała zdobycie uprawnień pedagogicznych. Śmiała się: wówczas Ann sama będzie już studentką college’u. - Czy była bardzo ładna? - zapytała Ann, przygniatając łokciami notatki ciotki. - Bardzo. - Miała złociste włosy? - Nie, ciemne, przecież wiesz. - Była wysoka? - Wyższa ode mnie. - Miała niebieskie oczy? - Szare, jak twoje. - I umarła przeze mnie? - Umarła, ponieważ wykrwawiła się na śmierć, Ann. Na ścianie korytarza między drzwiami do sypialni, do łazienki i szafy z bielizną wisiały zdjęcia Virginii. Jej stóp, ręki od nadgarstka do łokcia, pępka, uda, szyi, przechylonej do tyłu ślicznej, roześmianej twarzy - bezładne fragmenty, z których można było odtworzyć całą kobietę. Kiedy ojciec zamykał się w ciemni na całe popołudnie, Ann zdejmowała zdjęcia i układała je na podłodze. Większa niż w rzeczywistości matka Ann zajmowała miejsce od salonu do sypialni. Uchwycona na kliszy, wyglądała jak osoba niezdolna do śmierci, niezdolna do takiego spokoju, takiego bezruchu. Czasem jesienią po szkole Mariette odbierała Ann przy bramie w pobliżu gimnazjum i razem szły nad zbiornik wodny przy wybiegu obok rzeźni. Migrujące na południe kaczki odpoczywały na spokojnej wodzie, stłoczone i jakby przemarznięte w gasnącym świetle. Mariette miała w worku torbę z białym chlebem, świeżym chlebem z rynku, półtorafuntowy bochenek. - Dlaczego kaczki nie miałyby sobie dobrze podjeść? - powiedziała, pokazując na etykietę: „Bogaty w witaminy i żelazo!” Kromka po kromce, karmiły chlebem żarłoczne ptaki, a świadomość niechęci Edgara do takiej rozrzutności tylko wzmagała ich radość. Kruszyły pieczywo i rzucały je powoli do ptasich dziobów albo rzucały całe kromki niczym wirujące spodki, a ptaki, wygłodniałe, podrywały się całą gromadą i opadały na mokry prostokąt. Ann też jadła suchy chleb, kiedy spacerowały nad brzegiem. Ugniatała go w kulki i żuła, gdy tymczasem kawałki pieczywa znikały w gardzielach kaczek. W konsekwencji Ann z ciotką wracały do domu zbyt najedzone, żeby jeszcze mieć ochotę na kolację. - Jaki miała nos, Mariette? - Prosty i długi, taki sam jak na zdjęciach. - Aleja nie zawsze przypominam siebie na zdjęciach. Z nią mogło być tak samo. Miała rumiane policzki? - Tak. - Wyglądała jak Śnieżka? Mariette roześmiała się. Na chwilę przestała karmić kaczki. - Tak. Trochę. - Przykucnęła nad oślizgłym brzegiem zbiornika, kusząc kaczki, żeby wyszły z wody i wzięły pokarm z dłoni. - Co jej się stało? - drążyła Ann. - Znasz tę historię. Ja ci mówiłam i mówił ci ojciec. - Powiesz jeszcze raz. - Och, Ann. Była sama w domu, w tej ciasnocie, którą pokazałam ci podczas spaceru. Twój ojciec pracował w gazecie. Nadeszła pora, żeby mieć ciebie, i coś poszło nie tak. Jakieś pęknięcie... jakieś... coś tam. To nie była twoja wina. Wszystko działo się bardzo szybko. Na szczęście ciebie udało się uratować. Śnieżka. Usta czerwone jak krew. Kropla czerwonej krwi na ziemi. Kropla, która się powiększyła, stała kałużą, oceanem. Czerwonym. - I papi ją znalazł? - Tak. To musiało być okropne. On tak bardzo kochał twoją matkę. Przy Virginii był zupełnie innym człowiekiem. - Mariette przerwała, wywróciła na drugą stronę pustą torbę po chlebie, aby okruchy spadły do kaczek. - Wtedy był pogodny. Papi o pogodnym sercu. Czerwonym sercu ze skrzydłami, szybującym w powietrzu. Kaczki zanurkowały po ostatnie okruchy. Ann patrzyła, jak woda ścieka z ich łepków, stacza się kroplami błyszczącymi niczym łzy. Ich oczy były czarnymi paciorkami, wodnistym czarnym szkłem, nieprzeniknionymi powierzchniami. Zapadał zmierzch. - Umarła, zanim się urodziłam? - Tego samego ranka. Nie jestem pewna, kiedy dokładnie. Znasz tę historię lepiej niż ja, Ann. Nie zmuszaj mnie, żebym znowu o tym opowiadała. - Lubię słuchać, jak to było. - To smutne wydarzenie, Ann, zbyt smutne, aby o nim mówić. Musimy o tym zapomnieć. Starać się nie pamiętać. Zaraz jak to się stało, przećwiczyłam brzmienie odpowiednich słów, tak jakby to było w odległej przeszłości, bolesne, owszem, ale wydarzyło się... bardzo dawno temu: „Och, miałam dziewiętnaście lat, kiedy zmarł mi ojciec, byłam dorosła”. Jakby mnie to już nie dręczyło. Zaczęłam to sobie bez przerwy powtarzać, jakbym spotkała kogoś obcego i opowiadała mu o życiu: „Wiesz, dziewiętnaście lat to już odpowiedni wiek, żeby dać sobie radę w życiu”. Przez długi czas nie myślałam o latach, które poprzedziły twoją śmierć. Nie pamiętałam ich, odsuwałam je od siebie. Och, wiedziałam, że jestem córką Edgara Evansa Rogersa, rozpoznawałam siebie na zdjęciach wiszących na ścianach galerii. Ale zapomniałam o wszystkim, co nie konfrontowało mnie z materialnym świadectwem przeszłości. Co do rzeczy, których nie udało mi się zignorować, zmieniałam historię o nich, i to nie do końca świadomie. Albo jeśli pierwsze kłamstwa były świadome, to następne całkowicie bezwiedne. W ciągu tygodni, które upływały po twojej śmierci, śniłam o tobie co noc. Często te sny były realistyczne, a nawet jakby opierały się na faktach. Zdarzenia, których nie mogłam już sobie przypomnieć na jawie, ożywiałam w snach. Teraz już w ogóle mi się nie śnisz. Śni mi się, że kradnę i uciekam. Albo tamta dziewczyna z muzeum: idę do szpitala, aby ją odwiedzić. Kim jest i jak to się stało, że udało się jej poświęcić dla ciebie? Kim jest - albo może: kim była? - nosząc moje imię, że znała mnie tak dobrze? Próbowałam zadowolić najpierw ciebie, potem dopiero siebie, ale byłam młoda, papi, i zależało mi na życiu, tylko to wydawało mi się w porządku - pytałam siebie czasem, czy jestem w porządku, pragnąc siebie dla samej siebie. Wiedziałam, że muszę odejść, ale nawet co do tego nie miałam całkowitej pewności: poszłam do college’u daleko od domu, ale wracałam przy każdej okazji, żeby się przekonać - może się myliłam, może tęskniłeś za mną. Wiem, jak krzyczałbyś na mnie, gdybym coś rozbiła w tamtym pokoju. Raz stłukłam obiektyw i było bardzo źle. Potrafiłeś tak głośno krzyczeć, to było przerażające, jakbyś chciał mnie zabić. Wrzeszczałbyś i wszystko zmieniłoby się w pustkę, nie widziałabym ani nie słyszała niczego, tylko myślałabym leniwie, co się zaraz stanie. Dostanę pięścią? Ale ty nigdy mnie nie uderzyłeś, nigdy nie miałeś odwagi mnie dotknąć, chyba że wymagało tego twoje rzemiosło. Może mnie nie znosiłeś. Ludzie bardzo uważają na tych, których nie cierpią, muszą mieć pewność, że nie zdradzą ich dłonie. Jakże czarne były twoje włosy; lubiłam kąpać się w twojej łazience. Naraz widzę cię, siedzisz na krawędzi wanny, byłam wtedy mała. Raz albo dwa, kiedy Mariette nie było, umyłeś mi włosy. Potem, kiedy je rozczesywałaś, czułam, że brakuje ci cierpliwości i że to przenosi się na grzebień. Czułam, że twoje dłonie powstrzymują się, żeby nie szarpać, nie zadawać bólu. Czasami latem w sobotę wstawaliśmy przed piątą, aby zrobić zdjęcia w kanionie za ranczem z hodowlą bydła. Światło o tej porze jest doskonałe, stwierdziłeś. Wieczorem w przeddzień twojej kremacji Mariette zapytała, czy nie zgadzam się na pogrzebanie cię z mamą, bo wówczas oboje wykluczylibyście mnie na zawsze, tam w ciemności pod spokojną ziemią. Oczywiście miała rację, nie chciałam was w podwójnym grobie pod epitafium, które sam wybrałeś: „Dlaczego moja miłość Cię przeżyła?” A ponieważ twój testament nie zawierał żadnych wskazówek, co zrobić ze zwłokami, uwolniłam je. Paląc je, spodziewałam się, że znikniesz. I na pewien czas zniknąłeś. Ale teraz jesteś z powrotem. Przed tygodniem wracałam do domu i pomyślałam o Diane Castleton, to znaczy w mojej głowie zabrzmiało jej imię i nazwisko. Szłam Szóstą Aleją. Diane Castleton, Diane Castleton, powtarzałam, kiedy widziałam siebie sklepowych szybach. Kim jest Diane Castleton? - zapytałam siebie. Starałam się znaleźć ją w moim życiu: kręciłam jej ślub? Czy to postać z jakiegoś przyjęcia: osoba przedstawiona mi na jakimś przyjęciu, zignorowana w swoim czasie, która teraz nagle sama wypłynęła na powierzchnię mojej pamięci? I nagle już wiedziałam. Byłeś dyskretny, sypiając z Diane przez te wszystkie lata. Zdziwiłam się, kiedy się o tym dowiedziałam; o tym, co z początku uznałam za zdradę, ale wtedy mama nie żyła już od dawna, a ja zdążyłam pojąć, że życie nie jest proste. Ale Diane była stara, gruba, miała siwe włosy. Kiedy uścisnęłam jej dłoń w biurze adwokackim, czułam mięsistość jej palców, popatrzyłam, szukając wzrokiem pierścionka, czegoś, co mogłaby dostać od ciebie w ciągu tych lat. To nie dlatego, że jej czegokolwiek zazdrościłam; Bóg mi świadkiem - nie zależało mi na spadku chodziło wyłącznie o matkę, tamtą śliczną dziewczynę, i o twoją niedolę - bo co innego niż rozpacz mogło tłumaczyć twoje życie? Diane byłaby ostatnią osobą. Może to jest odpowiedź, a może w grę mógł wchodzić wyłącznie ktoś tak bardzo różniący się od mojej matki. Nagle bez żadnych starań z mojej strony, bez woli, wyczuwam zapach twoich dłoni, które zawsze pachniały odczynnikami z ciemni, choćbyś je mył i mył przed posiłkami. Słyszę, jak mówisz przy stole podczas obiadu, ni z tego ni z owego, cóż, przynajmniej wiemy, że nie jesteś lesbijką, Ann. Mariette z trudem powstrzymuje westchnienie. Powinnam była wówczas wiedzieć, że mnie wtedy śledziłeś. Ale byłam taka ostrożna. Taka przezorna. A jednak cały czas wiedziałeś, że nie jestem grzeczną dziewczynką, jaką bardzo starałam się być, że doskonałe oceny, spokojna nauka w moim pokoju, czterdzieści siedem skautowskich sprawności - to tylko część całej historii. A moje życie porządnej dziewczyny nie było tym, które uznałeś za użyteczne. Nie, istniały dwie Ann, i właśnie tak to się zaczęło z narkotykami. Tylko dlatego mogłam uczyć się całymi nocami, tylko w ten sposób mogłam utrzymywać dwie osobowości, tylko w ten sposób wiedziałam, jak się uśmiechać i mówić z wiarą we własne słowa, że ze mną wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ale tak naprawdę to tylko w tych krótkich godzinach ekscytacji czułam się dobrze. Właściwie nigdy nie nauczyłam się radzić sobie z cukrzycą; była to kolejna sprawa, o której nie chciałam wiedzieć. Zastrzyki insuliny traktowałam jako zwykły środek na moją odmienność, na odwrócenie losu. Bez zastrzyków byłam cukrzykiem, ale igła pozwalała mi wrócić na właściwe miejsce między normalnymi ludźmi. Wiem, że można się postarać lepiej - ile to razy opowiadano mi o sportowcach, którzy są cukrzykami, i o tych wszystkich pozostałych ludziach sukcesu? Już w ogóle nie czuję się dobrze. Po amfie przez parę godzin czuję się pobudzona, i to jest jak antidotum na wszystkie lata reakcji insulinowych. Chociaż teraz przychodzi mi za to zapłacić. Starania. Starania. Zawsze starania. Po tym pierwszym razie w college’u wiedziałam już, że znalazłam jakąś odpowiedź. Ale nawet w tamtych latach, kiedy byłam w porządku, kiedy nie było potrzeby udawania kogoś innego, kiedy mogłam być jedną Ann, zawsze istniała możliwość rozdwojenia się. Jak zły nawyk, do którego powraca się tylko chwilowo. A co z tobą? Jaki byłeś? Praca była twoją obsesją. Rzadko się odzywałeś, a kiedy to robiłeś, nie sprawiałeś wrażenia uprzejmego. Na przykład kiedy byłam mała, mówiłeś - z czystej złośliwości - że jeśli będę robiła miny, wiatr się zmieni, twarz mi zastygnie i już zawsze będę tak wyglądała, i że już nigdy nie zrobisz mi żadnego zdjęcia. A przecież tylko to miałam, prawda? Ty po jednej stronie aparatu, ja po drugiej. Poza tym nic nie znaczyłam. Ani dla siebie. Ani dla ciebie. Byłeś przystojnym mężczyzną, zawsze tak o tobie myślałam, twoje oczy miały barwę płonącego brązu, nie były po prostu „ciepłe”, nie, to nie byłoby właściwe określenie. A twoje usta, górna warga wydawała się tak wyrazistsza i opanowana, dolna pełniejsza, nieobliczalna. Zachłanna. Miałeś bardzo szerokie plecy jak na człowieka, który nigdy nie przywiązywał znaczenia do „kultury fizycznej”, że użyję twojego określenia. Kiedy umarłeś, zobaczyłam, jakim byłeś potężnym mężczyzną, wcześniej nie dostrzegałam tego tak bardzo wyraźnie. Byłeś duży, większy, większy po śmierci. I nadal jesteś wielki, wielki - monolityczny. W ten szczególny sposób martwych amerykańskich bohaterów ciągle rośniesz. Zastanawiam się, czy może sława - według niektórych niesława - uczyniłaby cię szczęśliwym. Jeśli w ogóle coś. Nowy Jork 15 lipca 1992 Kiedy Ann wchodzi do środka, jest czwarta czterdzieści pięć. Z prysznica leje się woda, zatem Carl również jest w domu. Ann upuszcza torbę przy barze i pędzi do sypialni. Będzie musiała zrzucić tę bluzkę i gdzieś ją ukryć, nim Carl wyjdzie z łazienki - właśnie dzisiaj rano zauważyła, że zajrzał do jej szafy i miał bardzo zamyśloną minę. Mając nieczyste sumienie, zachowuje się paranoicznie, fakt, iż wprawdzie wspomniała o wyprawie do sklepów, ale przecież to nie wyjaśniało okoliczności, że wróciła do domu w innym ubraniu niż to, w którym z niego wyszła. Trudno wypchnąć obszyte materiałem guziki przez małe dziurki w materiale i wydaje się, że mija wieczność, nim wydobywa się z bluzki. Akurat wcisnęła ją w zamykaną na suwak podszewkę płaszcza przeciwdeszczowego, kiedy usłyszała, że w łazience przestaje lecieć woda. - Cześć! - woła pogodnie, zbyt pogodnie. - Nie spodziewałam się, że zastanę cię w domu tak wcześnie. - Hm. Uhm - mruczy Carl przez drzwi, nie oferując żadnego wyjaśnienia. Jego głos brzmi dziwnie, jakby dochodził z oddali, i Ann odczuwa następny przypływ niepokoju. Czeka minutę, potem pyta: - Czy w ogóle kiedyś stamtąd wyjdziesz? - Potrzebujesz łazienki? - Nie natychmiast. - Właśnie wyciągam sobie drzazgę. Ann wraca do szafy i szybko wydobywa na powierzchnię kilka bardziej znajomych ubrań. Zaraz jednak, po krótkim namyśle, doprowadza wszystko do poprzedniego stanu: powinno wyglądać tak jak rano, kiedy Carl zaglądał do środka. Tylko jak to było? Nie może sobie przypomnieć, za bardzo się denerwuje, żeby jasno myśleć. Zmusza się do zamknięcia drzwi. Kroczy tam i z powrotem po poddaszu, zatrzymuje się przed zestawem stereo, wciska kilka guzików, aby zapoczątkować odtwarzanie wcześniej wybranego zestawu płyt kompaktowych, potem zmusza się do odsłuchania mrugającej czerwonym światełkiem automatycznej sekretarki. Pierwsza wiadomość pochodzi z pracy, od Benny’ego, który nad czymś się użala; pracowała zbyt ciężko tego dnia, aby ją obchodziła przyczyna; włącza szybkie przewijanie taśmy. Drugą nagrała Doris, informując, że istnieje pewien problem z osobą należącą do grona dostarczających odbitki na retrospektywę; że Laura jakaś tam chce naszkicować jej sylwetkę we wrześniowym wydaniu „Vanity Fair”, chodzi o coś w rodzaju reklamy przed wystawą. Jakby to rzeczywiście było potrzebne. Od czasu tamtego zdarzenia z dziewczyną w muzeum Doris odbiera mnóstwo telefonów od dziennikarzy; przypuszcza, słusznie zresztą, że Ann nie zgodzi się na wywiad, ale przekazuje wszystkie prośby. Ostatnia wiadomość - z oddziału pediatrii szpitala Bellevue, gdzie Ann pracuje jako wolontariuszka, raz na tydzień we wtorki między drugą a piątą. Trzy godziny w tygodniu zajmuje się noszeniem dzieci urodzonych przez matki, które nie chciały albo nie mogły ich zatrzymać i zostawiły niemowlęta w zatłoczonych ramionach miasta, gdzie zawsze brakowało serdeczności. „Proszę zadzwonić do pani Hunt z wolontariatu przy oddziale pediatrii” - oświadcza głos. Kiedy tam dzwoni, otrzymuje informację, że w najbliższy wtorek szpital na pewien czas przeniesie swoich pacjentów, bo na piątym piętrze planowana jest wymiana instalacji hydraulicznej. - Ale czy one nadal nie potrzebują naszej pomocy? - pyta koordynatorki wolontariuszy. - Powiedz tylko, dokąd mam pójść. Koordynatorka wzdycha. - Nie mamy jeszcze pojęcia, gdzie umieścimy dzieci - odpowiada. - Przyjdź tak jak zawsze, ale w następny wtorek. - Zdecydowanie wypowiada słowa pożegnania i odkłada słuchawkę. Ann z niecierpliwością czeka na te wtorki. Ponieważ choruje na cukrzycę, urodzenie dziecka byłoby dla niej zbyt dużym ryzykiem; ciąża mogłaby poważnie i nieodwracalnie uszkodzić nerki. Jej rozczarowanie osiągnęło apogeum przed kilku laty, kiedy bardzo pragnęła mieć własne dziecko; spoglądała zazdrośnie na dzieci innych kobiet i zaczynała płakać, oglądając reklamy pieluch. Rozmawiali z Carlem o adopcji; doszli już do etapu początkowej rozmowy z pracownikiem socjalnym. Ale właśnie wtedy Ann wycofała się, przestraszyła, stwierdziła, że nie jest gotowa. Jednakże we wtorki, nosząc dzieci, udawała przed sobą, że są jej. Fantazjowała, że zabiera któreś do domu. Niepoważne, naprawdę, bo nie widziała siebie w roli dobrej matki na dłużej niż zaledwie kilka godzin w ciągu tygodnia. Ann odkłada słuchawkę i orientuje się, że stoi oparta o drzwi szafy. Dlaczego Carl siedzi tam tak długo? Zmusza się do wyjścia z sypialni. Przy barku wyjmuje strzykawkę z lakierowanego pojemnika na lód, gdzie przechowuje ich zapas, insulinę z małej lodówki ustawionej pod kontuarem z nierdzewnej stali. Stosowała tak różnorodne kuracje regulujące poziom cukru we krwi, że w lodówce znajdują się wszystkie możliwe rodzaje insuliny: do regularnego stosowania, o natychmiastowym działaniu, działająca wolno i działająca bardzo wolno. Musiała poszperać wśród fiolek, aby znaleźć tę z odpowiednią zawartością. Wszystkie tkwiły w drzwiach, między plastikowymi cytrynkami i limonkami po sokach z różnych okresów. Ann przygotowuje sobie zastrzyk, nie sprawdzając wcześniej poziomu cukru we krwi ani nawet nie myśląc, co jadła w ciągu dnia i kiedy, co prawdopodobnie zje na obiad, jeśli w ogóle coś. A powinna coś zjeść w ciągu pół godziny po zastrzyku, choć chyba miała we krwi wystarczającą ilość cukru, aby insulina przez jakiś czas miała się czym zająć. Pracując na pełnych obrotach, wspomagała proszek dostateczną ilością słodyczy, aby zapobiec hipoglikemii. Stosując tego rodzaju niedokładną metodę, stara się, jeśli już, popełnić błąd raczej w kierunku wysokiego niż niskiego poziomu cukru we krwi, ale tak czy owak w końcu czuje się jak gówno. Ann wie, ile amfetaminy wzięła dzisiaj, a ile zgromadziła na przyszłe tygodnie, kiedy Theo będzie na wakacjach, lecz nie może sobie przypomnieć, czy dzisiejszego ranka wstrzyknęła sobie dawkę insuliny. Wszystko to staje się zbyt skomplikowane, ta choreografia braku chemicznej równowagi, zarazem przypadkowej i zamierzonej. Nie żeby sobie nie uświadamiała, że jest nieodpowiedzialna, ale ostatnie badania - w każdym razie na pewno jedno studium - wskazują, że ludzie usiłujący jak najdokładniej kontrolować cukrzycę, obliczający wszystko, nie zaniedbujący ćwiczeń fizycznych, w ogóle żyjący z zegarkiem w ręku, uważający na liczbę spożywanych kalorii i tak nie żyją znacznie dłużej. Ponieważ przyczyną jej choroby nie był żaden rodzaj niewłaściwego postępowania - tylko jakiegoś figlarnego genu otrzymanego od matki - Ann woli myśleć o tym jako o przypadku, wyniku rzutu kośćmi, a jej wysiłki, by odpowiedzialnie kontrolować poziom glukozy we krwi, mają krótki żywot. Wyrzuca zużytą strzykawkę do dużego biurowego kosza na śmieci, przygląda się, jak mały przedmiot ginie wśród podartych polaroidowych kartoników, pogniecionych, nieudanych fotografii, pudełek po filmach, starych bateriach, pustych plastikowych butelkach po utrwalaczu, wszystkich tych śmieciach, które powstają, gdy bierze się, choć nieczęsto, do pracy nad czarno-białymi zdjęciami. Jest dobra; wie, że jest bardzo dobra bez trudu przeszła przez studia w Yale, opierając się na swoim zbiorze z roku 1980, a od tamtej pory stała się jeszcze lepsza. Ale praca przygnębiała ją, stanie w mroku przygnębiało ją, przygnębiał ją zapach chemikaliów; od kiedy zaczęła używać taśmy wideo, pozwoliła, żeby to, co uważała za swoją rzeczywistą pracę, wymknęło się jej. Mimo wszystko nigdy nie opróżnia wielkiego pojemnika na śmieci; lubi mieć tę iluzję. Kiedy wprowadzili się na poddasze, uparła się, że potrzebna jej przestrzeń na studio, ale nie korzysta z niej, zrobiła jedynie kilka portretów Carla. Poddasze Ann i Carla jest podzielone prowizorycznymi ściankami na sypialnię, pracownię i ciemnię, coś w rodzaju pokoju dziennego z centrum rozrywki, kuchnię z miejscem do spożywania posiłków, dwie łazienki i dość przestronną garderobę. Żadna z wydzielonych części nie ma sufitu, dlatego jasno oświetlone poddasze wygląda niczym scena: iluzja mieszkania kończy się około dziesięciu stóp nad dębową podłogą. Carl zaprojektował i zabudował te przestrzenie; co pewien czas przestawiają ścianki, łagodząc niepokój, który oboje czują. Kiedy Ann spotkała Carla, była weteranką opieki nad małymi dziećmi, kimś, kto nie ma własnego miejsca, tylko przenosi walizki i sprzęt fotograficzny z jednego umeblowanego pokoju do drugiego. Zawsze znalazł się jakiś klient Vintage, któremu była potrzebna obecność ludzkiej istoty w czasowo pustym domu, kogoś, kto wyprowadzi psa i podleje fikusa. Pewnej wiosny opiekowała się mieszkaniem przy Wschodniej Sześćdziesiątej Trzeciej w sąsiedztwie domu z piaskowca, który odnawiał Carl; przeszła przez foyer z popękaną posadzką i w pustą przestrzeń rzuciła jakieś uniwersalne pozdrowienie. Carl wyłonił się z pokoju, do którego wchodziło się z głównego korytarza, jego ciemne włosy posiwiały od pyłu. Podniósł plastikowe gogle i odsłonił niebieskie oczy, osadzone nieco zbyt blisko siebie, lecz mimo wszystko ładne, bardzo ładne. Popatrzył na nią. - Mogę w czymś pomóc? - zapytał. - Ja, hm... ja tylko-odparła-można powiedzieć, że jestem pańską sąsiadką. Codziennie widzę otwarte drzwi, więc... ponieważ miałam trochę czasu, pomyślałam sobie, że zajrzę. Ściany dawniej uroczego saloniku za jego plecami były okropnie podrapane, oryginalne tynki poodpadały od listew dużymi kawałkami, marmurowe wykończenie kominka miało na sobie plamy farby. - Widzę, że pan to wszystko zrywa - powiedziała, spoglądając do góry na to, co musiało być oryginalnym żyrandolem, kryształowe łzy zwisały niczym rozerwany naszyjnik. - W żadnym razie. - Powstaną tu mieszkania? - zapytała. Zesztywniał, wyjął z kieszeni i wręczył jej wizytówkę. Carl Graves. Renowacja i rekonstrukcja historyczna. - Ożywiam budowle - powiedział. - Nie dobijam ich. - Odwrócił się i popatrzył prosto w snop różowego światła, wpadający do środka przez witrażowe szkło w dachu na schodami. - To miejsce było i znowu będzie pałacem. - To miejsce jest ruiną. - Teraz. Możliwe. Ann uniosła brwi. - Po prostu nie widzi pani tego, co ja widzę. Niektórzy ludzie to mają. Wszystko tu jest, pod farbą, brudem, popękanym gipsem. Ann zerknęła na jego wizytówkę. - Co to takiego „Historyczna rekonstrukcja?” - zapytała. - To oznacza, że spędzam mnóstwo czasu w składach ze starociami - wyjaśnił. - Wskazał palcem główny słupek przy balustradzie schodów, który został odcięty w połowie, tak że powstała równa płaszczyzna. - Poprzedni właściciel zrobił z niego postument. - Potrząsnął głową. - Nawet jeśli uda się dzisiaj zdobyć taki kawałek mahoniu, nie znajdzie się rzemieślnika, który by go obrobił. - Uśmiechnął się. - Ale ja znajdę coś na uzupełnienie. - Zamilkł, nagle onieśmielony, i złożył ręce na piersi. Miał obcięty środkowy palec lewej ręki, dokładnie poniżej drugiego stawu. Uśmiechnął się, kiedy dostrzegł, że Ann zauważyła tę ułomność. - Zdaje się, że nie obracała się pani w środowisku stolarzy - powiedział, poruszając maleńkim kikutem. - To ich znak szczególny. Teraz tą ręką nie mogę dać nikomu do zrozumienia, żeby sobie poszedł swoją drogą. Ann wróciła tam jeszcze raz, nim się wyprowadziła do kolejnego pustego mieszkania, a potem jeszcze po tygodniu, kiedy sąsiedztwo nie mogło już być pretekstem do złożenia tej wizyty. Żartowała sobie z Carlem, zdradzając swoje zauroczenie niczym uczennica, udając, że nie robi na niej wrażenie cud, który, jak obiecał, materializował się przed jej oczami. W ciągu siedmiu lat, jak jej oświadczył, zrezygnował tylko z jednego projektu, mianowicie wtedy, kiedy konstrukcja schodów zawaliła się pod ciężarem ekwipunku potrzebnego do jego naprawy. - Był to dom z poważną wadą, piękny, lecz beznadziejny. Miał dwanaście okien ze szkłem Tiffany’ego. Teraz wszystkie one znajdują się w Metropolitan Museum. - Westchnął, oczywiście rozczarowany i nieszczęśliwy, że musiał się przyznać do porażki. Miesiąc później spotkali się przypadkiem na przyjęciu w Bridgehampton, w posiadłości należącej do wspólnej znajomej. Ann poznała gospodynię na studiach, kobietę, która obecnie zajmowała się robieniem zdjęć potraw dla „Redbooka”, lodów, które nie były lodami, tylko ubitym smalcem zmieszanym z barwnikiem spożywczym; lodów, które nie topiły się pod światłem reflektorów. Surowych kurczaków pokrytych warstwa po warstwie płynną przyprawą nadającą smak i wygląd wędzonego mięsa, zatem wyglądających jak upieczone i soczyste. Na ścianach domu wisiały wielkie wizerunki potraw. Na przyjęciu, ssąc twarde cukierki i obchodząc bar z daleka, Ann wpadła na Carla w korytarzu prowadzącym do toalety. - Co tutaj robisz? - zagadnęła. - Rosemary jest dawną przyjaciółką mojego brata - rzekł, pokazując za siebie na panią domu. - To właśnie on przy niej stoi. - Ann przeniosła wzrok na wysokiego mężczyznę, starsze wydanie Carla, to samo wysokie czoło. Carl opowiedział jej o nim. Specjalista chorób płuc, niedawno przejął praktykę ich ojca. - A ty? - zapytał. - Skąd znasz Rosemary? - Miał zarumienioną twarz i uniósł dłoń, jakby chciał dotknąć jej policzka. Wyciągnęła rękę, aby go powstrzymać. - Jeśli mi wybaczysz, wrócę za moment - powiedziała. Ale znalazłszy się w zaciszu toalety, nie chciała wracać. Zerknęła w lustro, poprawiła włosy i makijaż. Nagle postanowiła, że nie wróci. Jakaś podpita dziewczyna siedziała na pokrywie muszli klozetowej, podtrzymując dłońmi brodę, i przyglądała się jej z ogłupiałą ciekawością. Tymczasem Ann pochyliła się, zdjęła buty, ściągnęła rajstopy, przeciągnęła je między czarnymi paskami pantofelków i przywiązała sobie do pasa. Dziewczyna, blada blondynka w pięknej koktajlowej sukience z ciemnoniebieskiej jedwabnej mory, wyprostowała się i patrzyła jak zauroczona. Ann stanęła na etażerce i otworzyła wysokie okno. Zwolniła zasuwy, które utrzymywały w miejscu zasłonę, i opuściła ją na podłogę przy wannie. Potem wspięła się na okno i zeskoczyła do ogrodu. - Hej - zawołała dziewczyna. Ann nie miała najlepszej kondycji, ale mimo nagich stóp zaczęła biec w tę ciepłą noc, ledwie podniosła się po skoku. Kiedy biegła przez letni, zroszony trawnik, jej płuca wypełniła woń ogródka warzywnego, bazylii, intensywna i drażniąca, zmieszana z czymś ostrzejszym, gorczycą może. Czuła, że jej krótka spódniczka wędruje do góry. Im bardziej wydłużała krok, tym wyżej podnosiła się spódnica. Raniła stopy, uderzając piętami o drobne, ostre kamyki, nie tyle czuła ostry ból, ile rejestrowała wrażenia. Ann wybiegła na ulicę; minęła już północ, wokoło było spokojnie. Pobiegła wzdłuż białej linii rozgraniczającej pasy ruchu. Z daleka zatrąbił zirytowany kierowca. Przebiegła już co najmniej milę, dwie, trzy. Dziwne, nie czuła zmęczenia ani nie była zdyszana; biegła, nie truchtała, przemieszczała się szybko. A ponieważ nie jadła obiadu, biegnąc, odczuwała tę przyjemną pustkę; była lekka, wolna, biegła i biegła, buty obijały się o jej biodro, brzeg spódnicy zawędrował wysoko, koszula była zniszczona. Włosy wyślizgnęły się z zapinki. Noc była ciepła, od powierzchni drogi biło ciepło; biegła dalej i dalej. W końcu zatrzymała się nad morzem, usiadła na wilgotnym piasku. Dotknąwszy policzka, nadal czuła gorąco swojej dłoni. Temperaturę ekscytacji, miłości. A jeśli i ona go kocha? Kiedy wróciła do miasta, zastała dwie wiadomości nagrane na automatycznej sekretarce. Obie od niego. Ann unikała Carla mniej więcej przez miesiąc, a potem zamieszkała z nim. Miało być parę nocy spędzonych wspólnie między jedną pracą polegającą na pilnowaniu dzieci a drugą, tymczasem powstał trwały układ. Rankiem tego dnia, kiedy miała się zjawić w pewnym mieszkaniu przy Gramercy Park, zadzwoniła do jego lokatorów, których spakowane walizki stały już najprawdopodobniej w korytarzu. „Przykro mi” - oświadczyła. - „Chyba wychodzę za mąż”. Może Carl sobie tego nie uświadamia, ale oświadczył się jej w sklepie ze zdrową żywnością; formalne pytanie, kilka tygodni później, było tylko potwierdzeniem tego faktu. Krążyli właśnie wokół wyspy witamin i mikroelementów - jeżówka, gorzknik, krwawnik - wszystkich ziół, z którymi Carl był obeznany. Ann niosła butelkę z piwem korzennym dla fanatyków zdrowia, coś uwarzonego najprawdopodobniej z autentycznych korzeni, kiedy Carl odwrócił się i spojrzał na nią. - Przyjmujesz wapń? - zapytał. - Co? - odparła, zatrzymawszy wzrok na etykiecie jakiegoś pudełka, którego zawartość miała rzekomo oczyszczać wątrobę. - Z pewnością w twojej diecie nie ma wystarczająco dużo wapnia - stwierdził. - Brak produktów mlecznych, poza tym prawie nie jesz zieleniny. Przyjmujesz dodatkowo wapń? - Dlaczego uważasz, że powinnam? - Ponieważ za piętnaście lat zaczniesz cierpieć na osteoporozę. Zwłaszcza jeśli zabraknie ci wysiłku fizycznego. - Oszacował ją spojrzeniem. - Za piętnaście lat od tej chwili? - zapytała Ann z autentycznym niedowierzaniem, niezdolna przecież do zaplanowania przyszłego tygodnia, do przyjęcia właściwego zastrzyku, tak aby poziom cukru w jej krwi nie zmieniał się tak bardzo z dnia na dzień. Zlekceważyła jego troskę, nie poszukała tabletki wapnia i odłożyła na półkę jedną, którą jej zostawił. Lecz pytanie pozostało, słyszała je ciągle w swojej głowie. Nie umiała sobie wyobrazić, że jego prośba miała inną przyczynę niż tylko szczera troska ojej zdrowie. Nawet jej ojciec, który chomikował tysiące dawek aspiryny, dosyć, żeby przeciwdziałać bólowi głowy czy gorączce przez następne milenium, nigdy nie sugerował, żeby wzięła jakąś witaminę. Nikt, łącznie z Ann, nie wyrażał nigdy zainteresowania jej zdrowiem. Pytanie: „Przyjmujesz wapń?” było oświadczynami Carla. Ich ślub odbył się po cichu, ponieważ duża ceremonia byłaby dla Ann jak kolejne zadanie. Brat Carla pojechał z nimi do urzędu, ale musiał wyjść, kiedy zadzwonił jego pager; natomiast rodzice przebywali w Tanzanii, a nie chciał czekać na ich powrót. Kiedy ojciec Carla przeszedł na emeryturę, wraz z żoną zaczęli intensywnie podróżować, spędzali poza domem sześć miesięcy w roku. Odwiedzali egzotyczne miejsca z grupami turystów takich jak oni: wysportowani ludzie po sześćdziesiątce, którzy przed śmiercią pragnęli być wszędzie i zobaczyć wszystko. Kiedy nie byli poza krajem, to albo przygotowywali się do wyjazdu, albo dochodzili do siebie po podróży. Ann jeszcze nigdy nie udało się zobaczyć matki Carla bez plastra na ramieniu, przyklejonego do miejsca, w które wstrzyknięto szczepionkę przeciwko jakiejś tropikalnej chorobie. Na Boże Narodzenie rodzina zbierała się w apartamencie w Central Park West, gdzie Carl dorastał. Rodzice dają mu prezenty: ozdoby z kości słoniowej, plemienne maski, biżuterię, która nie nadaje się do noszenia. Między sobą wymieniają plecaki, kolorowe i lekkie wiatrówki, niewielkie aparaty fotograficzne, zestawy pierwszej pomocy po ukąszeniu węża. Carl nie żyje blisko z rodzicami: dziesięć lat szkoły z internatem, potem uniwersytety stanowe - Columbia i Berkeley - skutecznie ich od siebie oddzieliły. Brat mieszka w odległości niecałej mili, ale z nim też się nie widuje. Pięć lat, które Ann spędziła z Carlem, należą do najszczęśliwszych w jej życiu. Po śmierci Mariette w wypadku samochodowym przed dwoma laty nastał dla Ann ciężki okres, przez który przeszła dzięki odkrytej na nowo amfetaminie; ale na ogół wszystko układało się dobrze. Tyle tylko, że jak do tej pory ostatnie lato jest okresem postępującej degeneracji. Musiała wziąć się w garść. Tylko raz Carl rozmawiał z nią o narkotykach, wówczas, gdy znalazł maleńką kopertę z proszkiem w jej książce adresowej. Walka, do której obecnie oboje nawiązują jako do „wielkiego przechwycenia narkotyków”, zakończyła się wówczas w ten sposób, że Ann, szlochając i czerwieniąc się, pod nadzorem Carla wrzuciła narkotyk do muszli klozetowej. W gorączce zwierzeń ni z tego, ni z owego powiedziała mu o kradzieży pary kolczyków i kilku czasopism. - „Dzięki temu, sama nie wiem, ale chyba poczułam się lepiej po śmierci Mariette” - a jeśli odraza Carla nie przestraszyła jej i nie skłoniła do natychmiastowej poprawy, to przynajmniej sprawiła, że od tego czasu stała się bardziej dyskretna. I, przypomniała sobie teraz, minęły lata, dokładnie dwa, od kiedy ostatni raz wzięła cokolwiek, narkotyki czy ubranie. Ann nie czuje się taka beztroska, jak na to wskazuje jej zachowanie - martwi się, że Carl ją zostawi, jeśli się dowie, do czego jest zdolna, i zawsze żegna się ze swoimi niegodziwościami, zawsze sobie obiecuje, że ulega ostatni raz. Wie, że Carl ma rację, narzekając, że ostatnio nie przebywa w domu zbyt często. Wystraszona, że może zauważyć, jak dręczy ją poczucie winy, unikała męża i zaczęła myśleć o ich poddaszu jako o miejscu regeneracji sił, gdzie bierze się kąpiel, zmienia bieliznę, je, śpi. Przez resztę czasu po prostu uciekała. Kiedy Carl wyłania się z łazienki i wchodzi do pokoju, Ann siedzi w fotelu na biegunach. Wyciera się chwilę, nagi, ona kuli się w fotelu. Nagle czuje się wyczerpana: proszek, słodycze - wszystko przestało działać. Kiedy do organizmu dostaje się insulina, wtedy Ann rzeczywiście czuje się jak na głodzie. Carl spogląda na nią. - I co - mówi - gdzie jesteś? - Jestem tutaj. - Ciałem. - Jestem zwyczajnie zmęczona. Siada na ich łóżku. Nie jest pruderyjny, lecz jakaś głęboko zakorzeniona skromność nakazuje mu przykryć się ręcznikiem. - Chodzi o wystawę? - pyta. - Jaką wystawę? - Czy chodzi o to, że oglądanie fotografii twojego ojca i rozmawianie o nich sprawia, iż jesteś bardziej przestraszona, że zachowujesz się dziwniej niż zwykle. - Co masz na myśli, mówiąc dziwnie? Ann starannie unika patrzenia w stronę garderoby. Ma absurdalną wizję, że ubrania nagle ożyją i wypadną stamtąd, aby podkreślić swoją obecność. Potrząsną nad nią pustymi rękawami w geście potępienia. Carl wzdycha. - Jesteś rozkojarzona, rozdrażniona, zawsze albo śmiertelnie zmęczona, albo kręcisz się po domu naładowana jak maniaczka. - Wylicza oskarżenia na palcach. - Rozmawiałem z Doris nie dalej jak wczoraj i dowiedziałem się, że od tygodnia nie odpowiadasz na jej telefony i że odwołałaś spotkanie z nią. Daj spokój, Ann. Doris jest twoją najlepszą przyjaciółką. - Jego... w każdym razie to nie ma nic wspólnego z Doris. - To z czym ma? Ann pochyla się nieco do przodu. - Jestem trochę zaaferowana, wiem. Jakbym... Wiem, że to brzmi dziwnie, ale nagle przypominam sobie coś, o czym nie myślałam przez lata. Carl patrzy na nią. - Co sobie przypominasz? - pyta. - Na przykład... - Ann milknie na chwilę. - Już sama nie wiem. Chodzi o rzeczy, rzeczy, o których zdarzyło mi się zapomnieć. - Na przykład? Ann otwiera usta, zamyka je. - Nic takiego - odpowiada. Carl nadal na nią patrzy. Oboje nic nie mówią. - Nic? - pyta w końcu. - Nagle sobie przypominasz o niczym? Ann podnosi się z fotela, rusza w kierunku garderoby po bluzkę, po chwili przystaje. - Akurat teraz nie chcę o tym rozmawiać - mówi. - Możemy teraz o tym nie rozmawiać? Carl potrząsa głową, sięga do stolika nocnego po okulary. - Pewnie, pewnie - powiada po chwili. - Możemy teraz o tym nie rozmawiać. - Podnosi się, żeby wciągnąć na siebie bokserki. - W porządku, zrobię obiad. Ann uśmiecha się, tak samo wdzięczna za odroczenie wyroku jak za posiłek, którego nie musi przygotowywać. Później porozmawia z Carlem, na razie każde wspomnienie wydaje się niknąć, ulatniać, kiedy rozważa wyartykułowanie tego w słowach komuś z zewnątrz. Nawet kiedy teraz próbowała powiedzieć Carlowi o pozowaniu przed obiektywem aparatu fotograficznego ojca, odnosiła wrażenie, jakby odtwarzała sen: to, co pamiętała, wydawało się absurdalne, naraz zaczynało brakować w jej opowieści części tego, co uważała za spójną całość. Otwierała usta, żeby się odezwać, i naraz nie pozostało jej do powiedzenia nic więcej poza wspomnieniem udziału w szkolnym święcie nauki. Kiedy wybrana spośród dziecięcej publiczności do wejścia na scenę, na polecenie hipnotyzera uniosła do góry ręce. Właśnie w tym momencie odpowiedziała Carlowi: „Nic takiego”. Po obiedzie siadają wygodnie na sofie, aby obejrzeć film na wideo. Ann jest senna, ma zamknięte oczy i bezwiednie zapada w drzemkę, sny splatają się jej w intrygę filmową. Zmaga się ze sobą, żeby nie stracić kontroli, próbuje usiąść prosto, ale Carl układają w wygodniejszej pozycji, jej głowa opiera się na jego udzie. W bezpośrednim sąsiedztwie swojego policzka, ust, czuje, że jego penis twardnieje. - Uuuaaa - mówi prowokująco. - Tak? - Co tak? - Jak sądzisz? - Odrobinę unosi biodra, trąca ją po przyjacielsku twardą męskością, potem wyłącza fonię i wyciąga się wygodnie. Ann czuje pod sobą, jak napinają się mięśnie jego uda, lekko ociera się głową o jego krocze. - Wspaniały wieczór na zrobienie laski. - To zależy. - Od czego? - Od tego, czy zechcesz lub nie wykorzystać jeden z kuponów, które ci dałam w prezencie. W szufladzie bieliźniarki Carla są trzy kartoniki, które Ann podarowała mu na urodziny. Zaplanowane jako najzabawniejszy z podarunków, zwłaszcza że ze względu na swoje błędy życiowe Ann jest w łóżku szczodrym partnerem, który rozdaje prezenty bez umiaru i nigdy ich nie liczy, małe karty ujawniły nieoczekiwaną cechę charakteru Carla. On wcale nie potrafi ich wydać. - Może jakaś promocja? - pyta. - Nie dzisiaj. - A co się stało? - Nie wiem. Po prostu nie mam ochoty. Chyba. - Ale... - Carl rozciera kark, masuje napięte mięśnie. - Ale wiesz, jak bardzo nie chcę ich wykorzystać. Wolałbym zachować je na okres posuchy w przyszłości. Na fatalny nastrój, który może trwać... tak z sześć miesięcy. Ann śmieje się. - Nie przypominam sobie, aby wydarzyło się kiedyś coś takiego. A może ty pamiętasz? - pyta. - Moje fatalne nastroje mają krótki żywot i gwałtowny przebieg. - Nigdy nie wiadomo - odpowiada Carl. - Może w przyszłym roku dostanę od ciebie więcej tej waluty - sugeruje. - Gdybym wiedział, że dostanę więcej, z tą rozstawałbym się znacznie chętniej. - A czy dostałeś coś w ubiegłym roku? - Nie. - Zatem nie wolno ci na to liczyć. Możesz już więcej tego nie dostać. Już nigdy w całym swoim życiu. - Ann otwiera zamek jego rozporka i wsuwa palec pod bieliznę. - Z drugiej strony - dodaje - na tych papierach wartościowych może się znajdować data ważności, wydrukowana bardzo, ale to bardzo małymi literami. - Teraz już ma jego penis w dłoni, wystarczająco blisko ust, aby udawać, że to mikrofon. - Proszę - słyszy. - Och, proszę. - Carl dźwiga się na łokcie; częściowo ześlizgnął się z sofy, nogi opiera na stoliku do kawy, jego pośladki wiszą nad podłogą. Spogląda na nią uważnie. Jeśli w ogóle nie masz na to ochoty, to skąd mam wiedzieć, że jakość usługi będzie odpowiednia, kiedy wykorzystam swoje prawo wynikające z papierów wartościowych? - Pewności mieć nie możesz - mówi Ann. - Ale nie przypominam sobie, aby w przeszłości były jakieś zastrzeżenia czy reklamacje. - Komu jeszcze dawałaś swoje bilety? - Wiesz, że nie to miałam na myśli! - Zabiera dłoń w geście udawanej urazy. - Nie - wzdycha Carl, chwytając ją za nadgarstek, przyciągając do siebie. - Wiem. Ja miałem być tym, który pierwszy będzie mówił, że jesteś wybitną i wszechstronnie utalentowaną kobietą. Ann poślinionym palcem wodzi wokół szczytu jego penisa, Carl zaczyna jęczeć. Siedzeniem dotyka podłogi, blisko miejsca, gdzie siedzi teraz Ann. - Zrobimy interes? - pyta żonę. - Co powiesz na interes? - Jaki interes? - Mhm, mhm. - Carl nieporadnie zsuwa z bioder spodenki. Coś w rodzaju: ty mnie podrapiesz po plecach, ja ciebie podrapię po plecach. - Nnnie. - Dlaczego?! Trzyma go w garści, czuje, jak skóra okrywająca jądra napina się, marszczy w reakcji na jej dotyk. - Nie wiem. Chyba nie jestem w nastroju. Carl stęka. - A może interes na innych warunkach? - Na jakich. - Ja wyświadczę ci jakąś inną przysługę. Nie seksualną. Coś innego. - Dasz mi lekcje nurkowania w powietrzu na Boże Narodzenie? - Ann przykleiła do lodówki broszurę z opisem: dziesięć lekcji na temat: jak wyskoczyć z samolotu i się nie zabić. Wykwalifikowany instruktor. Pełne wyposażenie. Kolorowa fotografia przedstawiała pięcioro ludzi trzymających się w kręgu za ręce, twarze przysłonięte goglami i kaskami, lecących jak kamienie w dół przez chmury. Carl któregoś dnia zerwał broszurę, ale Ann wyjęła ze śmieci cztery kawałki, następnie skleiła je taśmą. Jedynym świadectwem rozdarcia jest nierówna linia pomiędzy głową jednego ze skoczków a resztą jego ciała, tak że głowa odchyla się nieco za bardzo w na lewo od karku. - Bądź rozsądna - powiada Carl. - Myślałem o czymś innym, na przykład o naprawieniu tego przecieku w ciemni; prosiłaś, żebym to zobaczył. - Mhm. Nie wiem. - Gładzi ciemne włosy na jego brzuchu, czuje drżenie mięśni pod dłonią. - Mogłabym wezwać hydraulika. - Dobrze, już dobrze. Dwa z trzech życzeń. Wybierasz. - Poproszę zestaw? - Po pierwsze, przeciek, po drugie ten drobiazg przy drzwiach do windy, przez który masz pozaciągane rajstopy, jak powiadasz. I jeden miesiąc zmywania naczyń, bez słowa skargi. - Naprawdę nieźle. - Ann mocniej zaciska palce wokół podstawy jego członka, który wyraźnie twardnieje jeszcze bardziej. - Co to ma znaczyć: naprawdę nieźle? - Carl dygocze. - Postępuje wbrew wszelkiemu prawu ta, która miętosi mężowi genitalia i jednocześnie się targuje. - Myślę - powiada Ann, zaciskając dłoń - że może nie zrobisz nic. Że umyjesz naczynia dwa razy, a potem zdezerterujesz, tak jak zwykle. Podstawowe porozumienie między Ann i Carlem jest następujące: ona gotuje trzy razy w tygodniu i sprząta łazienkę, on zmywa naczynia. Umowa sprawdza się tylko o tyle, że w wypełnianiu jej postanowień panuje idealny remis. Carl nagle odpycha stolik do kawy od sofy i przyciska Ann do podłogi. Zmagają się przez chwilę, nim ona się poddaje i otwiera usta. Ann dotyka penisa językiem od spodu, z wierzchu przyciska zębami; to powitanie, żadnych ukąszeń. - Och, Boże - jęczy Carl - och. - Zatopił dłonie w jej włosach. - Wiesz - powiada - to jest... jedyna chwila, kiedy się modlę. - Ślina spływa jej po policzku, ramieniu. Ann posługuje się zarówno dłonią, jak i ustami, dlatego nie musi czuć, jak jego penis sięga jej do tylnej ściany gardła. - Powiedz coś mówi Carl. - Mów do mnie. - Rzuca głową na poduchach sofy, jego twarz wyraża napięcie, jak gdyby starał się usłyszeć jakąś nikłą muzykę. Kiedy otwiera oczy, Ann widzi tylko białka. Inicjatywę przejmuje jej dłoń. - Wiesz, że najprawdopodobniej jesteś jedynym facetem na tej planecie, który spodziewa się konwersacji z grającą na flecie. Carl śmieje się, wydaje z siebie krótki jęk rozbawienia, ale przerwa trwa zbyt długo, bo chwyta ją z obu stron za głowę i zmusza, by wróciła ustami do jego penisa. - Bez rąk, proszę - powiada, ona zaś przez moment próbuje przeciwstawić się jego uporowi. Nie lubi brać go do ust tak głęboko, brakuje jej czasu na oddech; tak samo jak podczas pływania kraulem: traci płynność przez potrzebę zaczerpnięcia powietrza. Zazwyczaj nie wymagał tego od niej. To zmuszanie sprawia, że zaczyna się zastanawiać, czy Carl, udając rozbawienie, nie jest mimo wszystko zły. Ann odsuwa się od niego dokładnie w chwili, gdy coś, co można wziąć za spazm bólu, każe mu zacisnąć powieki. Ann LXXV, 19711 Dwie unikatowe żelatynowe odbitki połączone w dyptyk, 40x1002. Z kolekcji należącej do spadku po artyście. STRONALEWA: Dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec w wieku około dwunastu lat, pod gołym niebem, oboje wewnątrz surowej drewnianej konstrukcji przybitej gwoździami do gałęzi drzewa o rozwiniętych liściach, pełnia lata. Dzieci są nagie. Można wyraźnie odróżnić ziarno fotografii, które nieoczekiwanie nadaje wizerunkowi jakość dokumentu. Dziewczyna leży całym ciałem na chłopcu, którego twarz jest zwrócona do góry, ku jej twarzy; mięśnie jego karku są napięte, widać odrobinę powiększone żyły. Jej jasne włosy opadają na złączone usta i zamknięte oczy. Dziewczynka przysłania dłońmi jego uszy. Chociaż wizerunek nie przedstawia szczegółów, dzieci wydają się zaangażowane w stosunek seksualny. STRONA PRAWA: Samotna dziewczyna siedzi na podłodze pomieszczenia, które może być jej sypialnią. W tle biurko, krzesło, pusta biblioteczka, na której stoi akwarium. Dziewczyna jest naga i siedzi, otaczając rękoma podkurczone kolana. Pozostaje w pozycji frontalnej, a ponieważ stopy ma lekko rozstawione, na odległość kilku cali, jej genitalia nie są zakryte przed obiektywem aparatu. Nie ma na ciele owłosienia. Głowa odchylona do tyłu, oczy zamknięte. W łagodnym, przygaszonym świetle poranka albo zmierzchu jej twarz zwrócona w stronę sufitu lub ku niebu sugeruje, że dziewczyna jest pogrążona w modlitwie. Teksas, 1973 Sesje trwały długo. Ustalali porę, kiedy miała odpocząć, zjeść kanapkę, którą ze sobą zabrała, ale później o umówionej godzinie, o czwartej, zwykle wchodzili w najbardziej produktywną fazę spotkania. Często leżała, a w tej pozycji było jej jeszcze trudniej uświadomić sobie, co czuje; zapadała w drzemkę. Po kilku pierwszych razach, kiedy tak było, nigdy nie docierało do niej, jaka jest otępiała, póki się nie podniosła. Nigdy nie prosiła, aby zrobić przerwę, a ojcu - podczas pracy niemal całkowicie milczącemu - nawet nie przyszło do głowy, aby to zasugerować. Zamyślał się nad swoim aparatem, w małym notesie, który nosił wraz z ołówkiem w kieszeni koszuli, zapisywał dane dotyczące naświetlenia. Uważał, że Ann powinna sama o siebie zadbać. Kiedy czuła się senna po zażyciu insuliny, nie mogła lub nie chciała tego powstrzymać. Jakby utrata zdolności osądu i perspektywy były właściwością samej reakcji na insulinę; i rzeczywiście, coś w tym doświadczeniu narzucało transcendencję, która była kusząca, może także dla jej ojca, jeśli był tego świadkiem. Edgar nigdy nie przyznałby się do słabości ciała. Pracował nieustannie mimo przeziębienia, grypy, a pewnej zimy nawet mimo ataku wirusowej żółtaczki, po którym wychudł i trząsł się cały, ale nadal trzymał się prosto i robił swoje. Czasami był tak zaprzątnięty myślami o jakiejś fotografii, że sam zapominał o jedzeniu. Dlaczego zatem miałby pomyśleć, że ona jest głodna? Gdy tylko wkradał się niepokój - lekkie kołatanie serca zaczynała myśleć, że jest za późno, ale na co? Jedzenie nie jawiło się jako odpowiedź. Aparat marki Deardoff z rozciągniętą harmonijką wyłaniał się nad nią niczym jakiś lądujący moduł księżycowy, nogi ojca to było wszystko, co było widać spod czarnej zasłony. W miarę jak reakcja postępowała, poziom cukru w jej krwi spadał i spadał, zaczynała się pocić. Jeśli leżała - jej zadanie polegało na udawaniu martwej - łatwiej było niezauważenie doprowadzić do pogorszenia sytuacji, znacznie łatwiej niż powstrzymać upadek i cały ten ruch: ktoś biegł po sok pomarańczowy, ktoś brutalnie wciskał palec z miodem do jej ust. I naturalnie im było gorzej, im bardziej bierna stawała się Ann, bardziej blada i podatna na manipulację, tym lepszą była modelką: bezwładna, bardziej nieobecna, w istocie bliższa śmierci. Nie raz, nie dwa, lecz wiele razy - tak często, że nie sposób uznać tego za przypadek - sesja kończyła się hipoglikemią i tylko raz wizytą na pogotowiu. Ojciec się gniewał, co Ann wprawdzie niepokoiło, ale jednocześnie nie odbierała tego bezpośrednio, lecz z oddali, z mrocznych obszarów swojej świadomości. Na końcu jej perspektywy ten potężny mężczyzna wydawał się coraz mniejszy i przypadkowy. Odeszła zbyt daleko, poza punkt, skąd mogła zareagować na jego gniewne: „Czy powinnaś coś zjeść? Ann? Ann!” Zawsze opierała się temu pytaniu i to wcale nie z powodu ascetyzmu właściwego dorastającej dziewczynie, lecz dlatego, że to, co się działo, zdawało się nie mieć nic wspólnego z czymś tak zwyczajnym, materialnym i przyziemnym jak spożywanie pokarmu, z codzienną matematyką ciała. To, co się działo, w jej umyśle przestało mieć charakter fizyczny, stało się rzeczywistością duchową; wchodziła na znajomy obszar półświadomości. Sylwetka ojca, który był zajęty rejestrowaniem obrazów, wydawała się prawie zupełnie abstrakcyjna i nie na miejscu; Ann opuściła ciało; nauczyła się spacerować w tym nowym świecie, w nudnym, szarym, czyśćcowym miejscu, dokąd dźwięk, światło i poczucie przemijania docierały tylko niewyraźnie. Na początku była świadoma swojej fizyczności, gąbczastego bicia serca, wciągania i wypuszczania powietrza, pracy kiszek i burczenia w brzuchu. Lecz potem wszystkie odczucia przysłoniły ciężkie, bawełniane chmury. Kiedy ojciec modelował jej ciało, Ann z reguły pozostawała bierna, pozwalała, aby palcami układał jej włosy, zginał albo prostował nogi lub ręce i, jeśli w ogóle coś na sobie miała, poprawiał jej ubranie. Co pewien czas odchodził od nieruchomej sylwetki i z dystansu oceniał kompozycję. Czasami, to prawda, zasypiała, kiedy on stał nad nią zamyślony, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Zdarzało się, że sam zamykał oczy, może tak lepiej widział ideał, do którego aspirował. Jeśli nie był usatysfakcjonowany, a było tak zazwyczaj, ponownie klękał na cementowej posadzce, poprawiał lok, ekspresję palca. Bywało, że jego dłonie drżały z napięcia, dlatego że wypijał codziennie mnóstwo kawy, wypalał za dużo papierosów, nierzadko więcej niż paczkę. Wtedy Ann przypominała się chwila, gdy promieniami rentgena prześwietlano jej złamane ramię, a operator urządzenia ostrożnie ustawiał rękę przy kasecie z filmem, sprawdzał i poprawiał położenie kończyny. Ponieważ jej ojciec nigdy nie powiedział: „Ann, nie krzyżuj nóg w kostkach” albo: „Ann, chcę, abyś patrzyła bardziej w lewo”, nie była w stanie wyrobić sobie opinii na temat swojej niezdolności do przestrzegania najprostszych wskazówek. Na oddział pomocy doraźnej szpitala składały się dwa łóżka, jeden dyżurny lekarz, minimalne wyposażenie. Kiedy ojciec wniósł ją do środka, była w śpiączce, niezdolna do przełknięcia soku pomarańczowego czy ssania cukierka. Podczas krótkiej drogi do szpitala Mariette tuliła ją do siebie. Miód, którym ojciec wysmarował jej dziąsła i wewnętrzną stronę policzków, nie wystarczył, aby przywrócić jej świadomość; do jej karku, bladego i wilgotnego od potu, tam, gdzie ściekł miód, przykleił się kłębek kurzu. Zmoczyła się w samochodzie; ojciec, mówiąc jej o tym, wprawił ją w zakłopotanie. Podano jej zastrzyk dożylny i jakoś doszła do siebie na prostym jak koja łóżku za zasłoną. Na szorstkich, odkażonym prześcieradle tuż przy jej policzku maszerowały słowa „Henfield Hospital Supply”. Uświadomiła sobie, że czuje się rozczarowana powrotem do życia. Lubiła dystans tego doświadczenia; już prawie uciekła przed nimi wszystkimi, kiedy przemierzała niewyraźny, spokojny krajobraz insulinowego wstrząsu. Z kąta izby ojciec spoglądał na nią, ze złości zaciskając szczęki. Widziała zarys mięśni na jego policzku. Był osobą postronną, ta sytuacja go upokarzała. - Gdzie jest Mariette? - szepnęła. Zdjął okulary, przetarł swoje ciemne oczy kciukiem i palcem wskazującym, ostrożnie nałożył je z powrotem, jak gdyby sparzył sobie nos na słońcu. - A niech to, Ann - powiedział. - Dlaczego do tego dopuściłaś? Dlaczego nie miałaś cukierków? Dlaczego... - Przerwa, zamknął usta. „Dlaczego nie” - odparła w myślach. Dlaczego... czego nie zrobił? Nie zadbał o nią? I dlaczego ona do tego dopuściła? Czy po prostu starała się zdobyć jego współczucie, sprawdzić siłę jego uczucia? A może była to subtelna forma zemsty? Jako posłuszna modelka mogła wymknąć się do tego miejsca stamtąd, skąd należało ją zabrać. Jej ciało po swojemu konspirowało z nią, odciągało ją od świata: nie przeszkadzała w tym, pozwoliła, żeby zdecydowało za nią. Odwróciła się od natrętnych, gniewnych pytań ojca, popatrzyła na ścianę, na plakat przedstawiający mężczyznę pochylonego nad nieruchomą sylwetką dziecka. W pierwszej ramie, UDROŻNIENIE DRÓG ODDECHOWYCH, mężczyzna trzymał obie dłonie na głowie dziecka i ustawiał ją właściwie, właśnie tak, z otwartymi ustami. Usta mężczyzny miały nienaturalną, wiśniową barwę, usta dziecka były blade, o lekko różowym odcieniu, tak jak reszta jego twarzy. Mężczyzna z drugiego plakatu patrzył w stronę Ann, ucho przy piersi dziecka, SPRAWDZANIE ODDECHU. Cały rysunek nie został wykończony z jednakową starannością, jedynie podstawowe aspekty fizjologii mężczyzny i dziecka były oddane adekwatnie. Na przykład dłonie dziecka nie miały po pięć palców, wyglądały jak rękawice z jednym palcem, pozostałe były ledwie zasugerowane. Czwarty plakat, WYKONAJ SZCZELNĄ PIECZĘĆ, przedstawiał zbliżenie twarzy mężczyzny, jego czerwone usta otaczały nos i blade usta dziecka, mała pierś unosiła się, wypełniona powietrzem. Obraz sprawił, że Ann posmutniała i zmieszała się. Zamknęła oczy. W dłoni trzymała pierścionek matki, pojedynczy diament w cienkiej, złotej obrączce, kamień tak mały, że ginął w oprawie. Oryginalny pierścionek zaręczynowy, ten, który po śmierci matki ojciec zastąpił bardziej cennym - wsunął nowy na jej zimny palec, jak powiedziała Mariette. Ten pierścionek Ann znalazła na poddaszu w szkatułce wsuniętej między rzeczy matki. Lubiła mieć go ze sobą, kiedy pozowała, niczym amulet. Coś, czego nie mogła nosić, ale co zobaczyła i zabrała ze sobą. ANN CCX, 1973 Pojedyncza żelatynowa odbitka, 60x20. Z kolekcji należącej do spadku po artyście. Dziewczyna mniej więcej piętnastoletnia, leżąca bokiem na nagim materacu. Ma na sobie majteczki, skarpety, nic więcej. Jej ciało jest szczupłe i niedojrzałe; włosy blond są matowe. Na skrzyżowanych ramionach widać blizny. Szczególnie widoczna skaza sugeruje poparzenie; zasinienia w postaci symetrycznych łuków kojarzą się z pogryzieniem. Modelka jest świadoma, w każdym razie ma otwarte oczy, tylko patrzy tak, jakby była w transie. Nowy Jork 18 lipca 1992 Ann rozpina pasek, który nosi, jedną ręką sprawnie uwalnia język i ukradkiem wyciąga całą resztę przez szlufki płóciennych spodni. Sprzedawczyni pochyla się, szukając czegoś w komodzie z towarem za ladą wystawową. - Nie jestem pewna, czy mam to w mniejszym rozmiarze grzebie wewnątrz jaskrawo oświetlonej szklanej skrzyni, gdzie brązowo-żółte towary ze skóry wystawiono niczym maleńkie mumie w wymyślnym sarkofagu: - Zazwyczaj najdroższe modele nie są powielane - oświadcza. Cena paska z aligatora, którego życzy sobie Ann, wynosi dziewięćset pięć dolarów. Leży zwinięty na szklanym kontuarze, połyskuje ponętnie ozdobna srebrna sprzączka. Ann dotyka srebra, przebiega palcem po pokrytej patyną powierzchni filigranowego wzoru. Wyjęty z zamkniętej gabloty pasek nie ma zabezpieczenia alarmowego. - Mhm. Przykro mi, ten jest po prostu zbyt duży - powiada Ann. - Jaka szkoda. - Wrzuca stary pasek do torby fotograficznej, rzuca okiem nad kontuarem, aby się przekonać, że sprzedawczyni w dalszym ciągu jest zaprzątnięta zawartością dolnej szuflady, i chwyta pasek z aligatora. Przewleka go przez puste szlufki spodni, zapina go niedbale i chowa pod kurtką, nim podejdą inni klienci i ekspedientka wyprostuje się. - Nie - odpowiada sprzedawczyni. - Przykro mi. - Kładzie dłonie na ladzie. - Czy mogę obejrzeć ten? - Kobieta z lewej strony Ann wskazuje przez szkło pasek z zielonej skóry węża. - Potrzebuję pomocy - odzywa się ktoś jeszcze. Ekspedientka rozgląda się z widocznym zakłopotaniem. - Och, dobrze - mówi Ann. - Chyba potraktuję to jako znak i zapomnę o tym, że miałam ochotę go kupić. Mój rachunek i tak jest wysoki jak drapacz chmur. - Bierze torbę i odchodzi, pewna, że nagłe, jednoczesne żądania klientów będą sprzyjać jej ucieczce. Skąd ekspedientka może wiedzieć, kto zabrał pasek, kiedy ona przeglądała towar w szufladzie? Serce tłucze się z niedozwolonej rozkoszy, lecz Ann stara się zwolnić. Idzie obok działu z rękawiczkami, z szalikami ułożonymi w kaskadę na żebrach wieszaka. Dalej w stronę kosmetyków i perfum. Ciężka sprzączka uwierają w brzuch, daje o sobie znać natarczywy nacisk tuż poniżej pępka, pod ciasno zapiętym żakietem. Przy stoisku Chanel sięga palcami do niewielkiego naczynia z kremem nawilżającym. Dziewczyna za ladą nieśmiało dotyka swej gładkiej, białej szyi. Jest co najmniej dziesięć lat młodsza od Ann, może więcej. Uśmiecha się ostrożnie, nie pozwalając sobie na to, aby jej umalowane na czerwono usta rozciągnęły się zbyt szeroko i straciły precyzyjny zarys. Najwidoczniej ładna twarz była jej głównym atutem i dlatego nosiła ją niczym bezcenny przedmiot, coś szybko zabranego ze szklanej szkatuły z wartościowymi przedmiotami. Ann nie ma na sobie śladu makijażu i kiedy dotyka kredek do rzęs, kiedy wącha małe buteleczki z balsamem, zdaje sobie sprawę, że dziewczyna rejestruje ów fakt. - Ma pani świetne kości, jak u modelki, naprawdę - powiada dziewczyna. - Może zdecydowałaby się pani na odmianę? - pyta. - Będzie pani wygląda naprawdę cudownie. Obiecuję. - Ann odpowiada na spojrzenie młodej kobiety. Długie, kasztanowe włosy dziewczyny są upięte przy głowie i opadają kaskadami na tył jej białej, luźnej bluzy, która wygląda jak laboratoryjny fartuch i przez to kojarzy się z wiedzą, z nauką: komunikuje bardziej terapię niż schlebianie próżności. Młoda ekspedientka uśmiecha się z zapałem. - Oczywiście - odpowiada Ann. Ostatnio wiele razy pozwalała sobie na odmianę w różnych sklepach. Czasami czując się zbyt przygnębiona albo niecierpliwa, aby zrobić sobie makijaż, wychodzi z domu dwadzieścia minut wcześniej. Pod drodze ma Saksa i Cendel’s, Barey’s, Bergdorf’s i Bloomingdale’s, Lord i Taylor i Macy’s. Zachodzi tam po kolei w takich odstępach czasu, że jeszcze w żadnym z tych sklepów nie została rozpoznana jako powracająca klientka. Upuszcza na podłogę swoje torby - jedną z kamerą wideo i filmem oraz mniejszą z leicą, rolleiflexem i tymi wszystkimi śmieciami, bez których, jak się jej zdaje, nie potrafi się obyć. Jeśli ekspedientka z działu dodatków przyjdzie tu z detektywem, jeśli zabiorą ją do jakiegoś pomieszczenia na zapleczu i przeszukają jej torby, zobaczą jej pasek zwinięty podejrzanie wśród pudełek z filmami. Ale Ann nie dba o to: czuje się beztroska, poza tym nie jest gotowa, żeby stąd wychodzić. W razie potrzeby zawsze może odegrać objawy reakcji insulinowej. Znajdą w portfelu jej kartę identyfikacyjną cukrzyka, odczytają wiadomość: CHORUJĘ NA CUKRZYCĘ. NIE JESTEM ODURZONA NARKOTYKAMI. JEŚLI STRACIŁAM PRZYTOMNOŚĆ ALBO MOJE ZACHOWANIE JEST OSOBLIWE, TO BYĆ MOŻE JEST TO REAKCJA ZWIĄZANA Z CUKRZYCĄ ALBO Z TERAPIĄ CUKRZYCOWĄ. JEŻELI JESTEM W STANIE PRZEŁYKAĆ, PROSZĘ PODAĆ MI CUKIER W JAKIEJKOLWIEK POSTACI. A incydent z paskiem stanie się po prostu sprawą przypadku, działaniem Ann, która nie uświadamia sobie, co robi. Cichutki głos kwestionuje tego rodzaju podejrzane rozumowanie. Głos, który Ann słyszała już wcześniej, staje się ostatnio nieco bardziej donośny. Dochodzi z jakiegoś miejsca ponad jej głową, z lewej strony, jak gdyby Ann stworzyła sobie irytującego narratora, który pozwala sobie komentować jej zachowanie. Głos brzmi sarkastycznie: Wspaniale - powiada głos. - Puchnij z dumy. Naprawdę kierujesz swoim życiem w sposób odpowiedzialny, naprawdę się o siebie troszczysz. Dlaczego nie pójdziesz do toalety, przyjąć odrobinę więcej amfy, nie pójdziesz na całość? Dlaczego miałabyś poprzestać na Saksie? Zrób skok na jubilera, na bank! Cóż, jeżeli Ann nie może odciąć się od tego głosu, to przynajmniej może go ignorować. Nogą wsuwa swoje torby pod stołek i zajmuje miejsce na solidnym, pluszowym siedzeniu. Kiedy podciąga nogi, aby postawić stopy na podpórce, czuje, że nowy pasek ześlizguje się odrobinę, zdobiona sprzączka opada niżej w stronę krocza. Uśmiecha się. - Wspaniałe włosy - mówi dziewczyna, oferując równomierny strumień uprzejmości i komplementów. - Doskonała fryzura. Dokąd pani chodzi? Ann wzrusza ramionami, jakby nie mogła sobie przypomnieć. W istocie sama strzyże sobie włosy nożyczkami, sprawdzając postępy w podwójnym lustrze. Farbuje je w Sassoon’s. Gęste, falujące, złocistorude od ostatnich dziesięciu lat, są jakością samą w sobie, odporne na jakikolwiek styl; nosi je długie sięgają poniżej pasa - czasem upina w kok albo splata we francuski warkocz. Dzisiaj są luźne i nie wyszczotkowane; dziewczyna od Chanel delikatnie zwija w loki kilka pasm za uszami Ann, przygotowując do zabiegu jej twarz. - Najpierw oczyścimy skórę - mówi. Garść wacików pokrywa bladozieloną cieczą. Najwidoczniej częścią tej strategii jest demonstrowanie i umacnianie w klientach ducha rozrzutności. Pierwszy etap pielęgnacyjny pochłania prawie połowę zawartości buteleczki z drogim środkiem ściągającym. - A teraz trochę podkładu - wyjaśnia dziewczyna - nic tłustego ani ciężkiego, nic nienaturalnego. Ann zamyka oczy, pozwala dziewczynie kontynuować, robić z jej twarzą, co tamta zechce. Za każdym razem, kiedy milknie po ogłoszeniu swoich zamiarów - w ruch idzie puder, cień do powiek, tusz do rzęs - daje Ann chwilę na powstrzymanie najbliższej operacji, lecz ona tego nie robi, odpręża się, czując delikatny dotyk na policzkach, ustach, chłodne muśnięcie pędzelka z cieniem na zamkniętych powiekach. To bardzo dziwne i zarazem intymne doświadczenie. Ale Ann bardzo się ono podoba - dotyk palca młodej kobiety nanoszącej błyszczyk na jej usta. Po zakończonej operacji Ann kiwa głową z aprobatą. - Zatem na co miałaby pani dzisiaj ochotę? - pyta dziewczyna. - Może puder? - Podsuwa Ann małe pudełko. - Cóż, pomyślę o tym - powiada Ann. Idealne usta dziewczyny stygną, zaciśnięte w jedną cienką linię. Większość kobiet, obsłużonych z takim oddaniem, skorzystawszy z czyjegoś czasu, kosmetyków, czułaby się zobowiązana do dokonania jakiegoś zakupu. Szminki gwarantującej podkreślenie cery, pudełeczka z cieniami do powiek - skrzącego się pudru w błyszczącym puzderku. Dziewczyna wygląda na zmieszaną jeszcze wówczas, gdy Ann podnosi swoje torby i odchodzi. Kiedy wchodzi do działu z kapeluszami, przypomina sobie, że nie zostało jej zbyt wiele czasu. Szczęśliwie w sobotnie popołudnie pasaż między połyskującymi ladami jest pełen kobiet przymierzających kapelusze. Wkładają je ostrożnie na głowy, unoszą podbródki, aby ocenić swe odbicie w lustrze, żądają ręcznego lusterka, żeby dobrze się przyjrzeć kokardzie z tyłu bądź bukiecikowi jedwabnych kwiatów kołyszących się nad uchem. Z rozkoszą chłoną widok szerokiej panamy nad szczupłymi ramionami albo przeżywają wstrząs rozkoszy z powodu kontrastu między czarną słomką a długą, nagą, białą szyją. Ann również daje się przez chwilę ponieść tej przyjemności, nim dostrzega dokładnie taki kształt kapelusza, o jaki jej chodzi - na głowie jakiejś kobiety. Patrzy ponad jej ramieniem, podczas gdy tamta przegląda się w lustrze. - Ja tak nie uważam - powiada kobieta i uśmiecha się. - Nie cierpię zakupów, a pani? Ann odwzajemnia uśmiech i gdy tylko kobieta odkłada kapelusz na kontuar i odchodzi, chwyta go. Nie znajduje elementu zabezpieczającego przed kradzieżą. Wygląda na to, że kobieta musiała o niego specjalnie poprosić z zamkniętej lady i potem straciła kontakt z zajętą sprzedawczynią. Ann ma dzisiaj szczęście. Schowana w tłumie weekendowych klientów, wsuwa lok razem z etykietą cenową pod kapelusz i wychodzi z działu. Żwawo przemierza dział kosmetyków - ale nie nazbyt szybko i omijając stoisko Chanel - i już jest w domu, wolna. Pcha siłą pędu ciężkie, szklane drzwi sklepu i staje na zewnątrz, mrugając w reakcji na ostre słoneczne światło. Poprawia rondo kapelusza i ruchem ręki przywołuje taksówkę. Kierowca słabo mówi po angielsku i ciągle mylą mu się wskazówki, jakich udziela mu Ann. Kilka razy Ann musi pochylić się do przodu, żeby z nim porozmawiać, zbliżywszy usta do niewielkiej klapki na zawiasach, która służy do przekazywania pieniędzy za przegrodę z zabrudzonego szkła. Kiedy w końcu kierowca zdaje się podążać we właściwym kierunku, Ann opiera się o nagrzane winylowe siedzenie i zerka na zegarek. Jako osoba, która bezustannie martwi się o czas, wszystkie zegary w domu ustawia tak, aby spieszyły się pięć, dziesięć, piętnaście minut, i nigdy nie wychodzi bez zegarka, jest okropnie, beznadziejnie spóźniona. Doświadczenia związane z kradzieżą w sklepie nie są ciągle takie same. Kiedy zaczęła to robić ostatniej wiosny, kiedy to się zaczęło, nigdy nie martwiła się, będąc tam wewnątrz, w domu towarowym. Obmyślanie planu, wybór odpowiedniej chwili i te wszystkie małe strategie nie pozwalały jej na zaprzątanie sobie głowy czymś innym. Lecz teraz, kiedy już nie jest nowicjuszką, wydaje się coraz częściej wikłać w wewnętrzne spory albo ulegać panice, bo nagle staje jej przed oczami obraz męża ze zmrużonymi oczami, które zdradzają przerażenie. Być może tak jak dziecięca choroba, kradzieże rozwijają się według własnych reguł. Tak byłoby lepiej. Tego popołudnia prześladuje ją przeświadczenie, że ktoś za nią chodzi. Ale kto? Detektyw ze sklepu? A może Benny napuścił na nią kogoś ze względu na te wszystkie taksówki, spory, gdzie jest, spóźnianie się? Może miał już jej dosyć? Theo coś powiedział? Najpierw przyszło jej do głowy, że to mężczyzna rozdający próbki z perfumami, potem, że sprzedawca butów. Dwukrotnie gwałtownie się odwróciła, ale nikogo za nią nie było. Nieczyste sumienie? Może. Stan pogłębiony przez chroniczne spóźnialstwo. Kiedy przybywa do kościoła w Riverdale, do krępej, granitowej budowli kościoła episkopalnego, jest już zdecydowanie spóźniona, nie wie, jak bardzo, bo nie może sobie przypomnieć, o ile minut do przodu przesunęła wskazówki zegarka. Andy dlaczego Benny zawsze daje jej teraz Andy’ego? Oto jest, stoi na stopniach kościoła, gdy ona wychodzi z samochodu. Jej nowy pasek ześlizguje się, ale poprawia go i przesuwa na miejsce. Będzie musiała go zdjąć przed uroczystością. - Hej - woła pogodnie, bierze asystenta pod łokieć i niemal biegnie w stronę drzwi świątyni. Nawet jego stawy wydają się oporne. Oboje idą szybko boczną nawą w kierunku matki panny młodej, która na ich widok wyraźnie się odpręża, widać to po jej twarzy. Przynajmniej kapelusz Ann jest doskonały; Ann musi w nim dobrze wyglądać, co również wyczytuje z twarzy kobiety. Goście zajmują prawie wszystkie miejsca w kościele; Ann wysyła Andy’ego, żeby skończył rozstawianie sprzętu, a sama idzie do garderoby, aby porozmawiać z panną młodą. Jest nią czarna aktorka, która gra dwie role w widowisku telewizyjnym nadawanym przed południem, uosobienie słodkiej naiwności i jej złą siostrę bliźniaczkę, ale teraz pod wpływem stresu wydaje się być kimś pomiędzy jednym a drugim wcieleniem. Na zmianę to szczebiocze, to warczy. - Och, dzięki Bogu - powiada na widok Ann, po chwili dodaje: - Jesteś spóźniona, bardzo spóźniona. Zaczynamy za pięć minut! - Straszny ruch na drogach - mówi Ann. - Nic nie mogłam poradzić. - Dlaczego nie nauczy się wychodzić wcześniej? Do tej pory udało się jej doprowadzić do płaczu dość pokaźną liczbę panien młodych, choć ze łzami było im do twarzy, ale nie o to chodzi. - Ładnie wyglądasz - powiada uspokajająco. - Wyglądasz świetnie. A swoją drogą robiłam to już wcześniej z milion razy. A ty nie robiłaś tego za często? - Uśmiecha się, ale dziewczyna nie reaguje na jej prowokacje. - Nie ma obawy, nic złego się nie stanie - obiecuje Ann. Wsuwa łodyżkę gipsówki z powrotem w czepek panny młodej. Zajrzawszy do kościoła, widzi, że Andy skończył już przygotowania. Ludzie siedzą w ławach wyścielonych czerwonym aksamitem, białe kwiaty wyglądają pysznie na tle czerwonego dywanu, po którym przejdą panna młoda i jej ojciec. Wszystko jest na swoim miejscu. Druhny stoją w rzędzie przy drzwiach, przez które tamci wejdą do kościoła, by przejść do ołtarza główną nawą. Ustawione według wzrostu, ubrane w zielone, taftowe sukienki z wysokimi krezami, które doskonale uwypuklają ciemną cerę, wyglądają niczym luksusowo opakowane czekoladki - myśli Ann. Silnie kontrastują z grupą świadków pana młodego, wprawdzie białych jak pan młody, ale ubranych w czarne smokingi. Jeden z młodych mężczyzn gapi się na Ann. Wie, że ona go zobaczyła, i nagle rusza do przodu. - Hm... - powiada. - Jest pani... - Milknie na chwilę. - Jak się pani nazywa? - pyta w końcu. - Ann Rogers - odpowiada Ann, pewna tego, co nastąpi. - W domu moich rodziców wisi pani fotografia - mówi młodzian. - To... to pani, prawda? Ann uśmiecha się, profesjonalnie manipuluje rysami twarzy, tworzy miły wyraz, który udoskonaliła w lustrze. - Najprawdopodobniej. - A to oznacza, że jest pani córką, prawda? Edgara Rogersa? Tego, którego zdjęcia mają być pokazane w Muzeum Sztuki Nowoczesnej? Moi rodzice są... tak, zawsze interesowali się fotografią - wyjaśnia. - Zgadza się. Mężczyzna kiwa głową - jak zwykle jej potwierdzenie kończy wymianę zdań - cofa się niezdarnie, zajmując miejsce obok drugiej druhny. Czasem dochodzi do tego, że zderzają się dwa światy Ann. Nie dość często, aby nie musiała zmuszać się do uprzejmych reakcji, mimo że z łatwością wyobraża sobie jakiś nieszczęsny dokument z przeszłości, wiszący na ścianie u kogoś obcego. Na nim ona, upozowana, jakby była martwa. Naga może. Rzecz w tym, że podczas gdy inni się zmieniali, Ann nadal bardzo przypominała nastolatkę, którą niegdyś była; a czarno-białe fotografie nie oddają różnicy w odcieniu włosów. Młodzieniec rozpina marynarkę, poprawia szeroki pas z materiału, zapina się z powrotem. Wygląda na nieszczęśliwego, ma czerwone policzki. Może, jak ona, myśli o młodej dziewczynie, która się podpaliła. Od dnia wypadku Ann już kilka razy dzwoniła do New York Hospital, ale nie udzielono jej żadnej informacji na temat stanu jej zdrowia. Ann chce się przede wszystkim dowiedzieć, czy przeżyła; w gazetach nie piszą niczego nowego, a ona nie może się zmusić, aby poprosić Doris o wykonanie pracy detektywa. Pojawia się panna młoda z ojcem i Ann kiwa głową w ich stronę. - Dwie minuty - mówi. Idzie pospiesznie wzdłuż nawy, by zająć miejsce: właśnie kończy się wstęp muzyczny. Andy czeka przy ołtarzu, stoi, stwarzając pozory zainteresowania, przy jednej z dwóch kamer, których użycia będzie wymagała uroczystość. Kamery, cięższe i bardziej skomplikowane niż urządzenia domowe, stoją na statywach, są też światła, które Andy umieścił w dyskretnej odległości od ołtarza; ale i tak zirytowany kapłan mruży oczy. W niektórych kościołach nie zezwala się, aby światła i kamery znalazły się w pobliżu ołtarza lub choćby w nawie. Visage obiecuje, że dokona nagrania przy minimalnej ingerencji w obrzęd. Lecz większość kościelnych wnętrz jest zbyt ciemna, aby filmować bez światła pomocniczego, a Visage gwarantuje również wysokiej jakości nagranie każdego wydarzenia. Firma nie posługuje się kamerami, których można używać przy bardzo słabym naświetleniu, ale kosztem wierności nagrania. Nawet starannie ustawiony sprzęt zasłania zgromadzonym widok; jednakże niektórym parom bardziej zależy na dobrej taśmie niż na estetyce czy wygodzie gości. Ann kieruje obiektyw kamery w stronę ołtarza, patrzy przez wizjer. Przewód od baterii leży zbyt blisko klęcznika, przy którym odbędzie się ceremonia, i Ann zamaszystym ruchem ręki daje znać Andy’emu, co ma z tym zrobić. Kiedy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki marsza weselnego, zgromadzeni wstają i odwracają się do wejścia, wtedy Andy ma chwilę, żeby bez zwracania na siebie uwagi stopą przesunąć przewód w bok. Ceremonia jest krótka, dotyczy osób różnych wyznań, i bardzo skromna, zważywszy, że biorą w niej udział pracownicy telewizji. Nie rozbrzmiewają organy, nie słychać fletów, sopranów, jedynie specjalnie dobrane nagranie Bacha, które Ann pożyczy do wykorzystania w krótkim filmie swojego autorstwa. Robi dobre ujęcie, zbliżenie dłoni pana młodego poprawiającego ten sam kwiatek, który przedtem ona umocowała na czepku panny młodej. Cztery godziny później w służbowej pracowni Ann stwierdza, że jest zadowolona z popołudniowej pracy. Przejrzała dwie taśmy, jedną swoją, drugą pomocniczą, nakręconą przez Andyego: goście usadzeni do ceremonii, ciasto, piramida prezentów, kwiaty - wszystko da się umieścić w ostatecznym produkcie. Kluczowe momenty przyjęcia: pierwszy taniec - panny młodej ze swoim ojcem, i krępujący obyczaj ściągnięcia podwiązki z uda panny młodej odzianej w jedwabne pończochy - zostały nagrane po dwa razy z dwóch różnych perspektyw. Ann lubi opracowywać filmy, odtwarzać zdarzenie, które niedawno przeżyła, widząc je przez zawsze tajemnicze i czasem nieprzychylne oko kamery. Korzysta jednocześnie z trzech kolorowych monitorów, na dwóch przegląda taśmy źródłowe, na trzecim ostateczny produkt. Visage posiada odpowiednie wyposażenie, aby obsłużyć jednoczesną obróbkę więcej niż jednej gotowej taśmy: siedem monitorów, generator napisów, mikser audio, dużą zabawkę, nazywaną tosterem, która oferuje setki rozmaitych trików: cięć, wygaszeń i przeskoków. Benny jest mózgiem Visage, elektronicznym geniuszem, który naprawdę rozumie, jak działa cały system. Ann wie jedynie, który guzik przycisnąć, żeby otrzymać pożądany efekt. Od czasu do czasu wpada w technologiczne wnyki i raz nawet skasowała przypadkiem cały materiał. Naturalnie z wideo jest tak, że montaż jest robiony elektronicznie, nie ma żadnego klejenia, żadnych śladów cięcia na podłodze ciemni; lecz dla Ann zajęcie to wymaga spokojnego podejścia i dlatego często decyduje się na pracę w weekend, kiedy może mieć pracownię wyłącznie dla siebie. Podczas dzisiejszej ceremonii obyło się bez zgrzytów. Nie było żadnych kłopotów, a przekształcenie miłego ślubu w doskonały jest względnie łatwe. Prawdziwe wyzwanie pojawia się wówczas, gdy sprawy idą źle; dla Visage to żaden interes tworzyć dokumentalne portrety, a Ann musiała stać się biegła w tworzeniu taśm, które w całkowicie innym świetle przedstawiają bardziej pechowe uroczystości. Kiedy panny młode płaczą składając przysięgę, stosuje się wstawki ich uśmiechniętych, poprawionych twarzy, smugi tuszu są wycierane, na policzkach pojawia się rumieniec Zostawia się trochę łez, aby zasugerować silne emocje, resztę zaś usuwa. Jeżeli panna młoda wygląda bez zarzutu, z wyjątkiem, powiedzmy, paznokci - paznokcie są obgryzione do krwi - Ann wykorzystuje pomocnicze nagranie dłoni druhny wsuwającej obrączkę na gruby palec pana młodego albo trzymającej ubrudzony kremem nóż do tortu. Oddzielnie zarejestrowany materiał dźwiękowy - muzyka z ceremonii lub ze zbiorów Visage - jest wgrywana w ścieżkę dźwiękową, maskując każdą niezgodność, każdy zgrzyt. Śluby zdają się przebiegać harmonijnie aż do końcowych braw. Ann już dawno odkryła, że ludzie, którzy chcą profesjonalnie nagrać swoje przysięgi, są bardziej skłonni zapraszać oprócz bliskich także publiczność. Zastosowanie tych wszystkich trików wymaga wiele czasu i cierpliwości, gotowości do ciągłego odtwarzania nagrań, wybierania wszystkich dobrych, to znaczy nadających się do wykorzystania fragmentów, czasami powtarzania niektórych sekwencji, zastępowania nudnych momentów. Akurat tym razem zamiast pana młodego sięgającego po obrączkę, pokazała zbliżenie ojca panny młodej tulącego do siebie zapłakaną żonę. Ann kończy dzieło ujęciem panny młodej machającej ręką przez przyciemnianą szybę limuzyny. Kiedy wyłącza wszystkie urządzenia, uświadamia sobie, że przez ostatnią godzinę pracowała, przysłaniając dłonią lewe oko. Już drugi raz przyłapuje się na tym. Ostatnio też nie potrafiła wyjaśnić tego zachowania, choć podejrzewała, że chodziło o wygodniejszy sposób pracy. Po prostu pracuje w skupieniu i wtedy ręka sama wędruje do góry i tam zostaje. Ann rozgląda się po pracowni. Niby wzrok ma dobry, ale powstaje wrażenie, że każde oko patrzy w trochę inną stronę. Czuje nagły przypływ niepokoju, jak gdyby coś chwyciło ją za gardło. Przysłania lewe oko, rozgląda się. Widzi całkowicie normalnie. Powtarza próbę z ręką na drugim oku i wtedy dostrzega, na czym polega subtelna różnica: linie, które powinny być proste - krawędź stołu, linie, gdzie przecinają się ściany są rozmazane. Ann rozgląda się lewym okiem po pokoju. Wszystko wydaje się wyraźne, ale czuje się oszołomiona przez zakłócone widzenie, przez niepożądane krzywizny, zbiera się jej na mdłości. Jeśli się nie polepszy - a nawet jeśli się polepszy - będzie musiała zadzwonić do gabinetu Ettingera, od razu w poniedziałek rano. Nie mogłeś znieść samotności w domu i czasami przychodziłeś, aby mnie wyciągnąć z łóżka i zabrać do swojego pokoju. Abym spała u ciebie. Nie w łóżku, nie, to nie byłoby właściwe - ty nigdy nie zrobiłeś niczego, co nie byłoby właściwe, dlatego zostawiałeś mnie na podłodze przy swoim łóżku. Budziłam się później z dłońmi w twoich kapciach, owinięta starym, plecionym chodnikiem. Marzłam, ale czułam wdzięczność, że jestem ci potrzebna, nawet jeśli tylko leżałam blisko ciebie na podłodze. W twoim pokoju tak było ciemno przez te rolety, nic dziwnego, że nie chciałeś być sam. Twoje powieki były mocno zaciśnięte pod dodatkowym zabezpieczeniem - pod specjalną maską. Tak zazdrośnie broniłeś swego snu; zatyczki do uszu sprawiały, że owa ucieczka była całkowita. W noc twojej śmierci, papi, w chwili, gdy umierałeś, pieprzyłam się z pewnym chłopcem. Nie był miły, nie był przystojny, nawet go dobrze nie znałam, ale mimo wszystko nie byłam sama. I nie byłam grzeczna. Tyle godzin leżałam tam, pozując. Czasem odpływałam, właśnie dlatego potrafiłam to znieść. Wymyślałam szalone rzeczy, wyobrażałam sobie, co byłoby najlepsze. Pieprzyć anioła - myślałam. Nie mogłam być już bliżej idei Boga niż właśnie wtedy. Pieprzyć pięknego chłopca. Od uderzeń jego skrzydeł czułabym powietrze na swojej twarzy. Kiedy przybywają anioły, uderzają skrzydłami, powstaje hałas, jakby znad wody zrywało się do lotu stado ptaków. Najbardziej lubiłeś słuchać malagenii. Zmusiłeś mnie, abym dwa razy w tygodniu brała lekcje u tego starszego mężczyzny, który obciął mi paznokcie tak krótko, że czułam ból, podnosząc łyżkę. - Kiedy będziesz mogła mi zagrać malagenię? - wypytywałeś. - Umiesz już grać malagenię? Nauczyłam się. Na twoje życzenie nauczyłam się grać perfekcyjnie, ustawicznie, aż słyszałam w głowie każdą nutę tego płaczu, malagenii. Pewnego dnia, mniej więcej miesiąc temu, puszczali to w radiu, słyszałam w taksówce, i chociaż początkowo nie mogłam tego skojarzyć, moje palce zaczęły pulsować jak wówczas kilka godzin po lekcji i po operacji przeprowadzonej maleńkimi niemieckimi nożyczkami pana Leonarda. Godzinę później rejestrowałam uroczystość z kościelnego balkonu. Tren panny młodej był bardzo długi, opadał z sześciu schodków prowadzących do ołtarza, a za nim jasne, słoneczne światło na podłodze sprawiało wrażenie, że biała satyna ciągnie się w nieskończoność. Ujęcie byłoby piękne, ale ja je zepsułam, nacisnęłam niewłaściwy guzik, bo nagle przypomniałam sobie, dlaczego muzyka w taksówce sprawiła, że rozbolały mnie palce. Kilka sekund później słońce skryło się za chmurą, magiczne światło zniknęło, a ty naciągnąłeś na niewielki koszt pannę młodą, której nigdy nie znałeś. Czego właściwie chciałeś? Po co było tyle pracy? Nie wystarczyło, że grałam ten utwór starannie, że tak spokojnie leżałam. To ludzie, którzy starannie ukrywają się przed tobą, oni są tymi, którzy cię posiadają. Powstrzymują się od wyrażania swoich intencji, zawsze się wycofują, łudząc percepcję, a ty wiecznie ich ścigasz. O kim myślę, papi? O tobie? O sobie? Wymontowałeś zamek z drzwi do łazienki, z której obie korzystałyśmy, ja i Mariette, złamałeś klamkę. Jednakże pozostała jedna wewnątrz mojej sypialni, więc mogłam się zamknąć. Nie cierpiałam tego pomieszczenia, wszystkich jego zakamarków, gdzie przechowywałeś chemikalia. Powiedziałeś, że nie masz dosyć miejsca w ciemni. Kłamałeś, chciałeś mieć powód, żeby przychodzić tu o każdej porze, sprawdzać, co robię. Poznać moje beznadziejne małe sekrety. Na co czekałeś? Jak sądziłeś, co czego jestem zdolna? Byłam dziewczyną jak milion innych. Czasami chowałam się w dużej szafie, gdzie wisiały moje ubrania, drzwi zostawiałam uchylone na cal albo dwa. Wkraczałeś do pokoju, a kiedy przechodziłeś obok, domykałeś drzwi od szafy, zamykałeś mnie w tym bezpiecznym miejscu, gdzie nie mogłeś mnie widzieć. Byłeś spostrzegawczy, ale nigdy nie miałeś czasu na myślenie. Naprawdę, cudownie jest być fotografem, szybkim jak przysłona aparatu; nie zastanawiałeś się nad słowami. Owszem, istnieje kompozycja, poświęcałeś temu dosyć czasu, ale czy myślałeś o czymś więcej? Fotografia była twoją obsesją, procesem tworzenia, który tak naprawdę zasłaniał ci prawie cały horyzont, chociaż mówiłeś, że widzisz dzięki aparatowi. Teraz nie żyjesz i nigdy nie miałaś pojęcia, kim jestem. Byłam tak głęboko pod ziemią, że nigdy mnie nie zauważyłeś, chowałam się coraz głębiej i głębiej. Obok ciebie na sofie siedziało uczucie triumfu, istniała świadomość, że jestem bezpieczna, że w istocie nie masz o niczym zielonego pojęcia. Wracałam codziennie ze szkoły, poddawałam się twojemu czujnemu obiektywowi, i nigdy nie rozmawialiśmy o tym, na czym polega moje życie, na czym mi zależy. Nas troje przy obiedzie. - Czy mogę przeprosić? - pytałam, wstając, nim miałeś szansę odłożyć widelec, popatrzeć znad talerza. - Ann! - mówiła Mariette, jeśli nie zjadłam wystarczająco wiele. Siadałam znowu albo robiło to moje ciało, a Ann odchodziła. Czasami pod stołem czułam dłoń Mariette na swoim kolanie, sekretne „jak tam?”, aleja byłam zbyt daleko, żeby zareagować. Teksas, 1973 - Proszę, nie rozmawiajmy - powiedziała Ann. Wyciągnęła rękę, dłonią zasłoniła Markowi usta. Pod palcami czuła jego wilgotny oddech, jego żebra, kiedy ocierał się o nią, bawełniana koszulka podniosła mu się na brzuchu. Głęboko w wąwozie między dwoma trawiastymi wzgórzami rozdzielającymi dwa miasta zachodniego Teksasu, Jessup i McKitrick, mieli dla siebie tylko kilka minut, potem musieli wrócić do domu. Ich pordzewiałe dziesięciobiegowe rowery leżały w krzakach żarnowca, wiatr poruszał kawałkiem taśmy, która zwisała z kierownicy roweru Ann i furkotała. Ann przytuliła go do siebie mocno, bardzo mocno, potem puściła. Uciekając na jakiś czas od wymagań ojca i szkoły, pragnęła jednego - leżeć z Markiem wśród chwastów. Podparła się na łokciach, musnęła palcem żyłkę na jego skroni, niebieskiego ducha życia tuż pod skórą, i przesunęła go dalej, aż do miejsca, gdzie niknęła pod brązowymi włosami. Przetoczyli się w suchą trawę. - W porządku, pora na zapłatę - powiedziała, siedząc mu na brzuchu, przywierając ustami do jego ust i kradnąc jego słodki, ciężki oddech, pozwalając, by wypełniły się nim jej płuca. Właściwie nie kochała Marka, miała zaledwie czternaście lat, ale chciała mieć w sobie jego oddech. Spędzała z nim każdą chwilę wolności. Czekała na niego na werandzie McDunnoughsów, kiedy kończył swoje obowiązki. Gra tysięcy cykad brzmiała głośno i gwałtownie, niczym piła motorowa, duże gałęzie drzewa bawełnianego były nimi oblepione, a pień inkrustowany opuszczonymi wylinkami, maleńkimi pancerzykami, które pękały wzdłuż niewidocznych szwów, aby uwolnić rosnącego owada. Czasami w domku zbudowanym na drzewie przez młodszego brata Marka zrzucali z siebie wszystkie ubrania. Ilekroć jej ojciec i Mariette puszczali ją, Ann biegła alejką, która ciągnęła się z tyłu wszystkich domów przy Sutter Street, i dobijała się bez tchu do drewnianej osłony wokół siatki przy drzwiach, póki matka Marka nie zareagowała. - Po prostu wchodź - wołała. Nawet nie podnosiła wzroku znad powieści, którą czytała przy kuchennym stole, trzymając książkę między talerzami. Ann przechodziła przez pokój bliźniaczych sióstr, w którym podłoga była zasłana zabawkami. Dziewczynki bawiły się, a ich niemal identyczne główki prawie się dotykały. Szeptały i śmiały się, manipulując kończynami maleńkich plastikowych lalek, porozumiewając się jakimś sekretnym kodem, którego nikt poza nimi nie był w stanie zrozumieć. Drzwi do pokoju Marka znajdowały się w głębi korytarza, zwężonego ze względu na stojące tu do połowy rozpakowane kartony. Nawet Ann musiała się tędy przeciskać bokiem. Chłopiec leżał na boku, czytał albo słuchał radia, pośród rozgardiaszu książek i ubrań, złożonych w stos na podłodze, na której sypiał. Jego łóżko, surowy materac, było zasłane monetami, matowymi łyżkami, charakterystycznymi buteleczkami po lekach, z których dwie miały nienaruszone etykiety. Mark odkrył oryginalne miejskie śmietnisko i tego lata kopał łopatą coraz głębiej i głębiej, prowadząc poszukiwania w śmieciach ostatniego stulecia. - Idziemy - rzucał na jej widok, podciągał krótkie spodenki powyżej elastycznego paska majtek, ale one natychmiast zsuwały się aż do podstawy penisa. Kiedy byli sami w chwastach, wodziła powoli palcem po jego ciele, obrysowując kształt bioder, czując kości tuż pod skórą. Jego istota znajdowała się tak blisko powierzchni, zbyt blisko tej budowli, na której zawisło jego życie, oddech, byt. Przez to odnosiła wrażenie, jakby sama nie mogła oddychać zbyt głęboko, jakby się dusiła, rzucała się na niego i bębniła pięściami po jego plecach. W łazience więził swoje brudne, nagie stopy w tenisówkach, nie zawracając sobie głowy rozwiązywaniem supłów sznurowadeł. - Idziemy - powtarzał, a Ann ruszała za nim przez pokój dziewczynek, obok dwóch identycznych domków dla lalek, z których maleńkie mebelki wypadły na tabaczkowy dywan, i na zewnątrz, w ogłupiający skwar. Szli na śmietnisko, gdzie Ann siadała w cieniu, podczas gdy Mark odkopywał i przeczesywał śmieci. Potem leżeli na pustym placu za domem aż do obiadu. - Dlaczego zawsze jecie obiad o szóstej? - zapytał. - Bo mój ojciec chce, żeby tak było. - Dlaczego? - Bo po obiedzie idzie do ciemni, o siódmej. - Nigdy nie widziałem twojego taty - powiedział Mark, myśląc głośno, właściwie jej nie prowokując. - Ja twojego też nie widuję zbyt często. W domu Marka świadectwa egzystencji pana McDunnoughsa widoczne były wszędzie: pudełko amunicji nr 38, biurko w gabinecie, kondomy owinięte w folię pod skarpetami w wysokiej komodzie z drewna orzechowego, papierosy, które Mark podkradał dla Ann z kartonu w kredensie nad lodówką, a ona przechowywała w pudełku po apteczce pierwszej pomocy razem z papierosami podkradzionymi swojemu ojcu. Mark odwiedzał Ann w domu jedynie wówczas, gdy jej ojciec pracował w ciemni. Oglądali telewizję w gabinecie, kiedy rozpięła rozporek jego spodni z brązowego sztruksu. - Hej - powiedział - twoja ciotka jest w kuchni. - Ale pozwolił, aby wsunęła dłoń pod bokserki, dotknęła czubka penisa; pocałował ją, tak jak ją całował w domku na drzewie, oleisty zapach jego rzadko mytych włosów tak wyraziście zapisał się w jej pamięci, że Ann już zawsze będzie podniecał zapach brudnych włosów. Kiedy Mariette wyszła na przechadzkę, zdjęli koszule i leżeli pierś w pierś na podłodze jej pokoju, temperaturę ich skóry podnosił dotyk. Dotknęła ustami jego karku, słuchała bicia jego serca. O dziewiątej wieczorem Mark powiedział, że musi iść. Ann została sama, leżała w mroku na swojej części dywanu, z dłońmi wsuniętymi między kolana. Zasnęła. Jakiś czas później, o jedenastej, o północy, ojciec przeszedł korytarzem, jego kroki ucichły po drugiej stronie drzwi do jej pokoju. Mariette już wcześniej poszła do łóżka, zawołała „dobranoc”, zamknęła drzwi. Sylwetka ojca była ledwie widoczna, światło z ulicy wpadało przez okno i obrysowało oprawki jego okularów, zarys sprzączki przy pasku. - Ann? - powiedział. Usiadła na podłodze. Przez długą chwilę oboje nie odzywali się. Zaczęła sięgać po koszulę. Wtedy usłyszała: - Chyba pora na sen. Dlaczego po prostu nie włożysz piżamy? Kiedy była już ubrana do snu, włączyła światło. - Nie zapięłaś jednego guzika - powiedział, a kiedy spojrzała w dół, żeby sprawdzić, odszedł. Następnego dnia, w niedzielę, Ann spotkała Marka pod domkiem na drzewie. Miał przy sobie karabinek - dwudziestkę dwójkę z porysowaną drewnianą kolbą i rozjaśnieniem na lufie i pudełko małych naboi. Sięgnął po jej dłoń, kiedy szli przez spłowiałą trawę. Rosa zmoczyła i obciążyła im nogawki, które uderzały ich w łydki. Wyszli z Jessup na łąki przy rzeźni, gdzie pracowała powoli para urządzeń wiertniczych, ich owadzie główki pochylały się, unosiły, pochylały w nikłych, wczesnych promieniach słońca. Przez jakiś czas całowali się, zapominając o broni. - I co, po prostu tam stał? - zapytał, kiedy skończyła mu opowiadać o ojcu. - Mm. Mhm. Wzruszył ramionami, rozejrzał się. - Chodź - powiedział w końcu. - Pokażę ci, jak się strzela. Naładowali broń i przykucnęli w trawie. Zdążyły ich rozboleć uda, nim Mark dostrzegł wreszcie ofiarę, dużą, obrzydliwą jaszczurkę. Niemrawa w rannym chłodzie, poruszała się zbyt wolno, aby uniknąć swego losu, a kiedy ją zastrzelił wyskoczyła do góry i spadła grzbietem na ziemię. Obejrzeli dokładnie martwe zwierzę, które zostało wybebeszone przez pocisk; z białego podbrzusza wypływała krew, suchy ogon dygotał w chwastach. - Teraz ty - powiedział Mark i Ann przećwiczyła kilka kolejek, aż nauczyła się trafiać raz za razem w puszkę po coli z dwudziestu, a nawet trzydziestu jardów. Karabinek był lekki. Po paru próbach nawet nie czuła odrzutu. - Jesteś dobra - powiedział z podziwem. - W porządku. Teraz poczekamy na coś lepszego. Przez kilka chwil Ann patrzyła wprost na zająca, zanim go zauważyła; miał takie same futerko jak sucha trawa, mrugał szklistymi oczami. Trzymała lufę na kolanie, kiedy siedziała, oparta o ścianę odwiertu, i nawet nie musiała celować. Zając podskoczył, znalazł się w zasięgu wzroku, i już był martwy, zanim zarejestrowała myślą, że go zabiła. Ann i Mark przeszli powoli do miejsca, gdzie w trawie leżał martwy korpus. Uszy zwierzęcia były długie i postrzępione ktoś już wcześniej musiał go mieć na celowniku - zadziwiające, że zając w ogóle mógł żyć i biegać, tak bardzo jego długie nogi zostały kiedyś poranione. Ścięgno wychodzące z potężnej tylnej nogi było pozbawione futra, różowe od starych ran; nic więcej, jedynie wola ucieczki popychała go do przodu. W chwili śmierci jego oczy zastygły otwarte i błyszczące. Później, po latach, Ann zdziwiła się, widząc zdjęcie, które zrobił jej ojciec: stała pośród spokojnych niedzielnych pól, włosy na wietrze opadały jej na oczy, kilka cienkich pasm przykleiło się do plam krwi na czole. Zdjęcie zrobione przez teleobiektyw miało zbyt grube ziarno, aby oddać subtelności emocji, a czarno-biały film przetworzył czerwień w czerń sadzy. Była wstrząśnięta, gdy je zobaczyła. I tak samo wstrząśnięta widokiem zdjęć tego wszystkiego, co uważała za swoje prywatne, sekretne życie. Kiedy dowiedziała się ostatecznie, że nic, co robiła, nie było prywatne. Nic nie umknęło uwadze ojca. Jak on to robił? Jak mógł śledzić ją i co myślał, gdy leżała cierpliwie pod jego dłońmi i gdy ustalał jej pozycję? Co myślał o udawaniu przez nią uległości, kiedy co tydzień tlenił jej włosy, które ciemniały na progu pokwitania? W tamto niedzielne popołudnie wróciła do domu, zostawiwszy Marka przy domku na drzewie, umyła twarz, zmieniła ubranie. O czwartej zapukała do drzwi pracowni. Ojciec był w ciemni i przygotowywał roztwór. Posadził ją przy zlewie i zaczął pracować, odwrócony do niej plecami, tak że nie mogła go widzieć. - Mogłabyś pomyśleć, że porani sobie język o twoje druty powiedział ojciec. - Zanurzył aplikator w purpurowej paście i rozprowadził ją na jej głowie, wzdłuż ciemniejszych odrostów. Przebiegła podrażnionym językiem po drutach i nic nie odpowiedziała. Zatem nie było widać nawet odrobiny brązowych włosów, tlenili je co tydzień. Nim skończył, przechodząc dwadzieścia albo więcej etapów od czoła do karku, poczuła pieczenie. Ann kopnęła w nogi stołka. Oczy zaczęły jej łzawić. - Nie cierpię tego! - krzyknęła w zdenerwowaniu. - Chcesz przestać mi pozować? - zapytał ojciec. Na chwilę wstrzymał bolesne zabiegi, aplikator znieruchomiał w jego dłoni. - Nie - odparła Ann. - No więc w porządku. Siedź spokojnie. Spłukał jej włosy. Zlew był twardy, tak intensywnie pachniał utrwalaczem, że niemal przestała czuć ostrą woń perhydrolu. Ręcznik, okręcony wokół jej szyi, zsunął się tak jak zawsze. Kiedy włosy wyschły i zanim Mariette zawołała, aby przyszła i umyła ręce przed obiadem, Ann uciekła i wspięła się na pień leszczyny na podwórku Marka. Marka nie było w domu, wiedziała, że go nie będzie. Skóra na jej głowie, podrażniona, płonęła. Będzie piekła przez cały dzień w miejscach, gdzie perhydrol pozostał najdłużej, starała się ich nie dotykać. Leżąc bokiem na szarych deskach, przysłoniła dłońmi oczy i zagryzła wargi, żeby nie płakać. Drzewo kołysało się lekko na wietrze. Ann nie dojrzała, gdzie jej ojciec trzyma aparat, a bicie jej serca, wiatr poruszający liśćmi, dobiegające z oddali okrzyki dziecka - wszystko było jakby w zmowie, żeby ukryć jedyny ślad jego obecności: odgłos szybkiego rabunku za pośrednictwem migawki. SĄD WYŻSZY STANU TEKSAS DLA HRABSTWA I W HRABSTWIE ECTOR 114 OKRĘG SĄDOWY NA POSIEDZENIU W CHARAKTERZE SĄDU DLA NIELETNICH PRZED EDWARDEM L. APPLEBAUMEM, SĘDZIĄ WYDZIAŁ 12 - SPRAWA: ) ANN ROGERS, nieletnia) SPRAWOWANIE CZASOWEJ OPIEKI ) Protokół z przebiegu rozprawy OŚRODEK POPRAWCZY HRABSTWA ECTOR 1200 Main Odessa, Teksas 16 czerwca 1973 OBECNI: ZE STRONY WYDZIAŁU PAN JOHN MILLS SPRAW SPOŁECZNYCH asystent prokuratora ZA NIELETNIĄ: PAN ALBERT LORDAN PONADTO OBECNI: PANI EUGENIA DAVIS pracownik opieki społecznej PAN EDGAR EVANS ROGERS występuje we własnym imieniu ABIGAIL WOLF dyplomowana protokólantka nr 2727 USTALENIE FAKTÓW II/III 16 lipca 1973 roku przed Wysokim Sądem odbyła się rozprawa w sprawie wyżej określonej i opatrzonej numerem, przewodniczył jej Edward L. Applebaum w 114 Okręgu Sądowym Hrabstwa Ector i miała ona następujący przebieg: POSTĘPOWANIE SĄD: Czy wnioskodawca jest gotowy? PAN MILLS: Tak, wysoki sądzie. SĄD: Czy gotowy jest pozwany? Czy pozwany jest obecny? PAN ROGERS: Tak, wysoki sądzie. Nie mam prawnika. SĄD: Rozumiem. Czy jest pan gotowy? PAN ROGERS: Tak. SĄD: Czy interwenient jest gotowy? PAN LORDAN: Tak, wysoki sądzie. SĄD: Zatem wnioskodawca może rozpocząć postępowanie. PAN MILLS: Wysoki sądzie, otwieramy sprawę Ann Rogers. I powołujemy na świadka panią Davis. SĄD: Przeczytałem raport Agencji. Wnioskujecie więc, aby przywrócić prawa opiekuńcze ojcu? PAN MILLS: Tak jest, wysoki sądzie. SĄD: Zatem w tym kontekście będziemy mówić o przykładzie niedbalstwa, ale nie tylko ze strony ojca, lecz także ze strony nieletniej, która w wieku... jakim?...czternastu lat przez jakiś czas radziła sobie samodzielnie... PAN LORDAN: Ależ wysoki sądzie, należy jeszcze wziąć pod uwagę oświadczenie doktora Aldricha z 10 lipca. Jesteśmy przekonani, że nieletnia powinna zostać umieszczona pod opieką rodziny zastępczej, przynajmniej na pewien czas. PAN ROGERS: Czy mogę coś powiedzieć, wysoki sądzie, chciałbym, aby pozwolono mi opisać incydent, kiedy jestem w stanie myśleć jaśniej niż wówczas, gdy wydarzył się ten... mmm... wypadek. Chciałbym... SĄD: Przyjdzie kolej i na pana, panie Rogers, proszę usiąść. Panie Lordan, zaleca pan Agencji zatrzymanie nieletniej? PAN LORDAN: Owszem. Oba raporty, doktora Aldricha oraz lekarza szpitalnego oddziału pomocy doraźnej w Jessup, wskazują, że dziecko przeżyło poważny, zagrażający życiu wstrząs insulinowy. Biorąc pod uwagę wyniki przeprowadzonych potem badań medycznych, nie mogę się zgodzić na powierzenie pieczy na dzieckiem komuś, kto do tego dopuścił. SĄD: Dobrze, panie Lordan. Dziękuję. Kontynuujmy przeto przesłuchanie. Panie Mills, proszę wezwać pierwszego świadka. PAN MILLS: W imieniu stanu wzywam na świadka panią Eugenię Davis. SĄD: Proszę podejść, pani Davis. Nastąpi zaprzysiężenie. EUGENIA DAVIS Powołana jako świadek przez pana Millsa, zaprzysięgana po raz pierwszy, zeznała następująco: URZĘDNIK: Proszę podać pełne imię i nazwisko. ŚWIADEK: Eugenia Davis. URZĘDNIK: Proszę usiąść. Bezpośrednie przesłuchanie przez pana Millsa Pytający: Pani Davis, gdzie pani pracuje? Zeznający: Pracuję w Stanowym Wydziale Spraw Społecznych, zajmuję się opieką nad dziećmi. P. Proszę powiedzieć wysokiemu sądowi, jakie ma pani wykształcenie i doświadczenie zawodowe. Z. Ukończyłam uniwersytet w Rice, napisałam pracę doktorską w Baylor University i pracuję w Wydziale od jedenastu lat. Mam pełne przygotowanie i pewne doświadczenie zawodowe jako pracownik zajmujący się ochroną dzieci. P. Czy częścią pani obowiązków jest odwiedzanie domów i przeprowadzanie wywiadów w sprawach o odebranie dzieci? Z. Tak. P. I przeprowadziła pani takie dochodzenie w sprawie Edgara Rogersa. Z. Zgadza się. P. Czy zechciałaby pani opowiedzieć przed sądem, jakie były pani zalecenia odnośnie do Ann Rogers po wizycie w jej domu? Z. Zaleciłam, aby Ann Rogers wróciła pod opiekę ojca, pana Edgara Rogersa. P. Kiedy pani tam była, jak wyglądało dziecko? Z. Ann wydawała się szczęśliwa, zdrowa. Mariette Crane, ciotka dziewczynki, opisała ją jako bardzo żywą. P. Teraz jednak, ponieważ to przesłuchanie ma rozstrzygnąć o poważnym zaniedbaniu lub jego braku, muszę zadać pytanie, czy nie doszła pani do wniosku - w wyniku obserwacji oraz rozmowy z ekspertami, z kimkolwiek - że młodociany cukrzyk, Ann Rogers, jest właściwie traktowana przez rodzinę. Z. Ogólnie rzecz biorąc, tak. P. Ogólnie? Z. No cóż, oczywiście był to pewien rodzaj nieszczęśliwego wypadku, lecz sądzę, że całkowicie przypadkowego, nie będącego wynikiem zaniedbania, i że opieka rodziny w przyszłości wystarczy, aby poradzić sobie z każdym problemem. Można to potraktować jako ostrzeżenie, które zwraca uwagę każdego... że przedtem zabrakło odpowiedniej troski, ale tę troskę widać teraz. P. Jednym słowem: czy dostrzega pani jakiś problem w tym, aby pan Rogers oraz jego córka nadal mieszkali razem w tym domu? Z. Nie. Nie dostrzegam żadnego problemu. P. Pani Davis, gdyby trzeba było zdecydować, czy oddać dziecko pod opiekę ojca czy rodziny zastępczej, co uznałaby pani za bardziej korzystne? Z. Jesteśmy przeciwni rozdzielaniu rodzin bez poważnej, naprawdę poważnej przyczyny. Według mojego mniemania rodzic powinien zatrzymać dziecko. PAN MILLS: Dziękuję. To wszystko. PAN LORD AN: Czy będę następnym świadkiem, wysoki sądzie? SĘDZIA: (Kiwa twierdząco głową.) Przesłuchanie prowadzone przez pana Lordana P. Czy pani wie, gdzie teraz mieszka Ann Rogers? Z. Wiem, gdzie przebywała kilka dni temu. P. Gdzie to było? Z. Była pod opieką rodziny zastępczej, u państwa Carmichaelów. P. Dlaczego? Z. Ponieważ... nasz wydział odebrał Ann Rogers spod opieki jej naturalnego rodzica w związku z raportem sporządzonym dla Agencji przez jej lekarza pediatrę. Po części był to środek zabezpieczający w trakcie przeprowadzania dochodzenia. P. Cóż to było za dochodzenie? Z. Tak się złożyło, że - to fakt - pediatra Ann Rogers napisał do Agencji, iż jest przeświadczony o naszym zaangażowaniu w sprawy Rogersów z powodu częstości, z jaką Ann reagowała w ten sposób, incydentów wynikających z niewłaściwego kontrolowania poziomu insuliny w jej organizmie. Ostatnie tego rodzaju zajście skończyło się interwencją służb pomocy doraźnej. P. Czy owe reakcje zagrażały życiu? Z. W moim pojęciu zagrażałyby życiu, gdyby ich nie powstrzymano. P. Zatem w trakcie tej rozprawy dotyczącej opieki nad dzieckiem usiłujemy ocenić poziom zaniedbania stanu jego zdrowia? Z. Tak, tak to rozumiem, sir. P. Zechce pani wyjaśnić sądowi, jakie konsekwencje wiążą się ze stwierdzeniem tego typu zaniedbania? Z. Priorytetowe dyrektywy, ta do nich należy, wymagają natychmiastowego odebrania dziecka w razie określenia sytuacji jako zagrażającej jego życiu. Jednakże... P. Dziękuję, pani Davis. Z. Wysoki sądzie, chciałabym dodać jeszcze jedno. SĘDZIA: (Zezwala skinieniem głowy.) Z. Odebranie dziecka na dłuższy czas z uwagi na omawianą okoliczność stosuje się jedynie wówczas, gdy rodzic nie współpracuje, ja zaś nie stwierdziłam tego ze strony pana Rogersa. Na pediatrze ciąży prawny obowiązek zgłaszania każdego poważnego zdarzenia, jakie ma miejsce w jego praktyce, taka jest reguła i tak się stało w tym wypadku. Lecz... SĄD: Dziękuję, pani Davis. Sądowi znana jest ta procedura. Niechże pan Lordan kontynuuje. Inni czekają w kolejce, a przecież w żadnym razie nie chcemy, aby ktoś wrócił do domu bez złożenia zeznań. P. (Pan Lordan) Dziękuję, wysoki sądzie. Pani Davis, czy mam rację, sądząc, że protokół pani dochodzenia zawiera podsumowanie pani wywiadu z wspomnianym lekarzem? Z. Owszem. P. Proszę uprzejmie odczytać to streszczenie, rozpoczynając od miejsca, które pokazuję palcem, tak byśmy mieli okazję dowiedzieć się czegoś o młodocianym cukrzyku. Ponieważ jest to bardziej skomplikowane niż nam... to znaczy bardziej skomplikowane, niż może nam się to wydawać, parę słów wyjaśnienia nie zaszkodzi. SĄD: Proszę wszak, panie Lordan, aby odczytał pan wyłącznie niezbędny fragment. P. (Pan Lordan) Tak jest, wysoki sądzie. Z. Od tego miejsca? P. Tak. Proszę więc. Z. W porządku. Cukrzyca to choroba polegająca na zaburzeniu metabolizmu. W organizmie diabetyka dochodzi do zaburzenia produkcji insuliny, która jest konieczna do przetwarzania pokarmu w energię. Aby przeżyć, taki cukrzyk jak Ann musi sobie wstrzykiwać insulinę wieprzową. Lecz proces ustalania równowagi między poziomem cukru i insuliny odbywa się w mniejszym lub większym stopniu na chybił trafił. W danym czasie zastrzyk może nadmiernie zwiększyć ilość tego hormonu, a kiedy indziej dawka będzie niewystarczająca. W rezultacie zaburzenie równowagi może być skrajnie niekorzystne. Jeżeli Ann przyjmie zbyt mało insuliny w stosunku do cukru, który wchłonęła, wówczas cukru będzie zbyt dużo, tak dużo, że dziewczynka zapadnie w śpiączkę. Jeśli przyjmie za dużą dawkę insuliny, dozna tak zwanego wstrząsu insulinowego. Czy tyle wystarczy? Mogę w tym miejscu przerwać? P. Proszę dalej, pani Davis. Przejdźmy może do definicji wstrząsu insulinowego. Z. Wstrząs insulinowy polega na gwałtownym spadku poziomu glukozy we krwi i objawia się nadmiernym poceniem, kołataniem serca, u niektórych drżączką, bólami głowy, mdłościami, występuje nienaturalna bladość skóry. Czasami wygląda to jak odurzenie z zaburzeniami mowy i nieadekwatnym do sytuacji, nadmiernie żywym zachowaniem. Reakcje na insulinę różnią się znacznie w zależności od osoby. Jeśli jednak wstrząsu insulinowego nie złagodzi się podaniem cukru, cukierka albo jakiejś postaci węglowodanu, wówczas może dojść do utraty przytomności, a nawet do uszkodzenia mózgu. P. Dziękuję, pani Davis, w tym miejscu może pani przerwać. Sądzę, że możemy się zgodzić, iż Ann, będąc - jak to pani określiła? - niespokojnym duchem, a nawet buntowniczką, wymaga szczególnego nadzoru. Nadal ocenia pani, że opieka nad nią jest dostateczna? PAN MILLS: Sprzeciw, wysoki sądzie. Pytanie zawiera sugestię. SĄD: Sprzeciw podtrzymany. P. (Pan Lordan) Inaczej to sformułuję. Załóżmy, że możemy się zgodzić co do jednego: stan Ann wymaga kontroli, z którą ona sama nie jest w stanie sobie poradzić... PAN MILLS: Wysoki sądzie. SĄD: Odrzucam. P. (Pan Lordan) Dziękuję. Czy zgodzi się pani z opinią, że to dziecko jest pod właściwą opieką? Z. Tak. P. Na czym opiera pani swój pogląd, pani Davis? Z. Cóż, w domu obecna jest jeszcze jedna dorosła osoba. Ciotka przez całe życie Ann odgrywała rolę jej zastępczego rodzica. Właściwie to ona chodzi z Ann na badania lekarskie. P. I jest pani pewna, że w tych warunkach dziecko otoczone jest właściwą opieką? Najwidoczniej doktor Aldrich nie miał tej pewności, skoro z własnej inicjatywy napisał do Agencji. Z. Jestem pewna, owszem. Doktor Aldrich zachował się w granicach rozsądku, ale tych granic nie przekroczył, uczynił to, co należy do jego obowiązków, i zawiadomił Agencję. Z kolei Agencja przystąpiła do działania, przeprowadziła stosowne postępowanie i stąd moja, nasza, opinia, że Ann Rogers pozostaje pod właściwą opieką. PAN LORDAN: Dziękuję. Przekazuję świadka. SĄD: Czy ma pan jakieś pytania, panie Rogers? PAN ROGERS: Nie, nie mam pytań, wysoki sądzie. SĄD: Bardzo dobrze. Kto jest kolejnym świadkiem ze strony urzędu publicznego? PAN MILLS: Pan Rogers. Edgar Rogers. SĄD: Proszę kontynuować. EDGAR EVANS ROGERS powołany na świadka przez wnioskodawcę, po raz pierwszy stosownie zaprzysiężony, zeznawał następująco: URZĘDNIK: Proszę podać imię i nazwisko w pełnym brzmieniu. ŚWIADEK: Edgar Evans Rogers. URZĘDNIK: Dziękuję. Proszę usiąść. Bezpośrednie przesłuchanie, prowadzący: pan Mills PAN MILLS: Może pan opisać zdarzenie, w związku z którym Ann została zabrana na oddział pomocy doraźnej po południu w ostatni piątek? Z. Tak. Od kilku lat Ann mi pozuje - jestem fotografem i mamy ustalone dni tygodnia, kiedy ona mi pomaga, czyli pozuje, a ja robię jej zdjęcia. Pracujemy między innymi w każdy piątek po południu. P. Ile godzin w tygodniu pańska córka pracuje dla pana jako modelka? Z. To zależy. Osiem lub dziesięć. P. Proszę dalej. Z. W piątek robiłem zdjęcia tego rodzaju, że Ann musiała leżeć bez ruchu około godziny, może półtorej. Jej pozycja nie była niewygodna i wyobrażam sobie, że praca mogła ją nudzić, ale Ann zawsze mnie uspokajała, nie miała nic przeciwko temu. Zdawałem sobie sprawę, że czasem zasypia. Staram się pamiętać, że powinna coś zjeść, ale kiedy pracuję, myślę o obrazach i o Ann jako o modelce. Rozmawialiśmy. Przypominałem jej, prosiłem, żeby była dorosła, dbała o własne potrzeby, żeby przerwała sesję, gdy zechce, odpoczęła, zjadła coś. W piątek po skończonej pracy jej organizm rzeczywiście na coś reagował. Była bardzo blada, kiedy wstała, i zaraz zemdlała. Próba ocucenia jej powiodła się tylko częściowo. Wtedy zabrałem ją do szpitala. P. Czy coś podobnego zdarzało się już wcześniej, czy Ann kiedykolwiek reagowała tak skrajnie, że potrzebowała pomocy medycznej? Z. Nie. P. Czy w związku z pańską pracą fotografa wykorzystującego córkę jako modelkę Ann miała jakąś reakcję chorobową, z którą poradził pan sobie sam w domu? Z. Narzekała już wcześniej, że nie czuje się dobrze po sesjach. W takich nielicznych wypadkach jadła coś i ucinała sobie drzemkę przed kolacją. P. Zatem jest pan świadomy możliwości wystąpienia reakcji insulinowej, przygotowany do udzielenia ewentualnej pomocy córce. Z. Tak, jestem. Polegam na Ann, że powie mi, czego jej trzeba, ale reaguję na te potrzeby. P. Dziękuję. SĄD: Jakieś pytania, panie Lordan? PAN LORDAN: Tak, wysoki sądzie. SĄD: Słuchamy zatem. Przesłuchanie prowadzone przez pana Lordana PAN LORDAN: P. Panie Rogers, jak często pańska córka Ann prosi o zrobienie przerwy podczas sesji zdjęciowej? Z. Nieczęsto. Raczej rzadko. P. Pamięta pan, kiedy ostatni raz Ann poprosiła o przerwę, aby coś zjeść, przespacerować się? Z. Nie tak od razu. Nie. P. Wierzy pan, że pańska córka jest zdolna do samodzielnej troski o siebie? Z. Ma czternaście lat. P. Nie o to pytałem. Pytałem, czy pańskim zdaniem Ann jest zdolna do samodzielnej troski o siebie. Z. Tak.. P. Ale pan wie, że cukrzyca jest chorobą potencjalnie zagrażającą życiu? Z. Tak. P. I rozumie pan, że niezależnie od tego, czy pańska córka czuje głód, czy go nie czuje, powinna - jak stwierdził jej lekarz - jeść regularnie, aby się zabezpieczyć przed wstrząsem insulinowym? PAN MILLS: Sprzeciw, wysoki sądzie. Znowu sugestia. SĄD: Sprzeciw oddalony. P. (Pan Lordan) Dziękuję. Panie Rogers, czy pan rozumie, że Ann musi przerywać każdą pracę, aby zjeść, bez względu na to, czy mówi o głodzie? Z. Tak. P. Zatem czy może pan wytłumaczyć, dlaczego nie upewnił się pan, że zjadła coś tamtego popołudnia poprzedzającego jej hospitalizację? Z. Tak. Teraz, po wypadku Ann rozumiem to, czego nie rozumiałem wcześniej. P. Niechże pan powie, panie Rogers, czy fotografując Ann, zauważyłby pan, że blednie? Z. Może. Ale często stosujemy makijaż. P. Czy Ann miała makijaż tamtego wieczoru, kiedy dostała wstrząsu i zabrał ją pan do szpitala? Z. Nie jestem pewny. Może miała. Tak. P. Teraz jest pan pewny? Z. Tak. P. Ale powiada pan, że potem dostrzegł pan jej bladość. Z. Wówczas gdy skończyliśmy, a ona wstała. Była taka blada, nie miałem wątpliwości, że jest chora, mimo tego całego makijażu. P. Może mi pan wytłumaczyć, dlaczego nie dostrzegł pan wcześniej, że pańska córka bliska jest wstrząsu insulinowego? Z. Jak już powiedziałem, została upozowana w taki sposób, aby sprawiać wrażenie śpiącej. Nie nieprzytomnej. Śpiącej. Chodziło o zwyczajny sen. Pracowaliśmy nad fotografią, której wykonanie wymagało, by Ann leżała bardzo spokojnie, na chwilę przerwałem pracę, aby założyć film do aparatu, a Ann, tak jak zwykle, pozostała upozowana. Nie było w tym nic dziwnego, zazwyczaj tak się zachowywała. Naświetliłem ostatnie klatki tego dnia i podszedłem, żeby pomóc jej się podnieść; wtedy zrozumiałem, że jest chora. P. Dziękuję, panie Rogers. Nie mam więcej pytań, wysoki sądzie. SĄD: W porządku. Przekazać...? Nie, hm, chwileczkę. (Następuje krótka przerwa.) SĄD: Proszę strony o podejście. (Następuje dyskusja poza protokołem.) SĄD: Panie i panowie, rozprawa zostaje zawieszona do godziny jedenastej dwudziestego trzeciego lipca i zostanie podjęta o podanej godzinie w sali sądu obwodowego w budynku przy Main i Bowie, to znaczy przy 574 Main, około dziesięciu przecznic na północ od tego budynku. I proszę dołożyć wszelkich starań, aby dotrzeć tam o wyznaczonej porze. Dzisiaj nie będziemy mieli czasu, aby zakończyć sprawę, dając się wypowiedzieć obu stronom i wszystkim świadkom. Proszę przedstawicieli stron o polecenie swoim świadkom, aby podali dane identyfikacyjne do protokołu, będziemy wiedzieli, kto tu jest i komu udzieliłem stosownych instrukcji. ŚWIADEK: Dawn Davis. ŚWIADEK: Darrell Young. Dwa „r” i dwa „1”. ŚWIADEK: Jeannie Alton. (Po czym postępowanie zostaje zakończone.) Stan Teksas Hrabstwo Ector Ja, Abigail Wolf, protokolant sądowy w i dla stanu Teksas niniejszym potwierdzam, iż zamieszczone powyżej treści są prawdziwym i poprawnym odzwierciedleniem przebiegu rozprawy - w sprawie oznaczonej numerem 17 779, a dotyczącej Ann Rogers, nieletniej - która odbyła się 16 lipca 1973 i toczyła jawnie przed czcigodnym Edwardem L. Applebaumem, a została spisana przeze mnie. Poświadczam to własnoręcznie dnia 17 lipca 1973 roku. Abigail Wolf Abigail Wolf Protokolant sądowy CERTYFIKAT NR 2727 Data wygaśnięcia: 31-12-75 Skrzynka pocztowa 1085 Odessa, Teksas 79603 915/789/4344 . Nowy Jork 22-30 lipca 1992 Wykazując niezwykłą dla siebie cierpliwość, Ann siedzi w poczekalni u okulisty; na ścianach wiszą cztery abstrakcyjne obrazy dobrane najwidoczniej w taki sposób, żeby ludzie o słabym wzroku mogli docenić nieco więcej niż tylko czysty kolor. Z obawy przed ślepotą, której bała się bardziej niż innego upośledzenia, które może spowodować cukrzyca - amputacji palca u stopy, części nogi, niewydolności nerek - przybyła na umówione spotkanie znacznie przed czasem. Głupio, bo Ettinger z reguły się spóźnia. Po trzydziestu minutach czekania Ann dzwoni do biura, do Benny’ego, dać znać, że będzie musiał poszukać zastępstwa, bo chyba nie zdoła wywiązać się z zaplanowanych obowiązków. Wróciwszy do poczekalni, bierze ze stolika kilka czasopism, drukowane dużą czcionką wydania „Reader’s Digest”, „Horizons”, „Daily World” - nabożny miesięcznik z urywkami Biblii i budującymi przesłaniami na każdy dzień. Czyta ostatnie wydanie, zachwycając się, jak w obliczu każdego nieszczęścia tchnie otuchą i upartym optymizmem. „Ufam miłości Chrystusa. Zatrzymuję się i pozwalam boskiej harmonii wyrażać się w moim bycie”. Prosta homilia opowiada o tancerce, która traci nogi w wypadku i odnajduje większe szczęście, nauczając z wózka, niż tańcząc na scenie. Pod homilią ramka ze słowami: ZATRZYMAJ SIĘ, PRZYJMIJ BOGA. W ukazującym się raz w tygodniu drukowanym dużą czcionką wydaniu „The New York Timesa” publikują wiadomości, artykuły redakcyjne, recenzje książek, wszystko grubymi, dużymi literami, dlatego Ann czuje się tak, jakby właśnie uczyła się czytać, odesłana do pierwszej klasy, gdzie duka, usiłując wymówić podstępne kombinacje głosek i stara się składać litery wpisane między bardzo szerokie linie. Nawet krzyżówka została przedstawiona w olbrzymiej skali, skomplikowane hasła wydrukowano idiotycznie wyraźnym, dużym drukiem. Ann wypełnia ją, niwecząc rozrywkę innym pacjentom; z nudów i zarazem pod wpływem jakiegoś wewnętrznego nakazu, żeby uniknąć myślenia o diagnozie, na którą czeka, przechodzi do zestawu. WIĘCEJ KRZYŻÓWEK! Zatrzymuje się na „ _ _ _ _ _ _ _ _ rozpuściła swoje długie włosy”, wie, że wie, ale nie może sobie przypomnieć, i wtedy słyszy swoje nazwisko. Obrazki wiszące w ramach wewnątrz gabinetu są innego rodzaju, to kliniczne prezentacje oka, mikroskopijnego systemu krwionośnego, i jedna fotografia tęczówki. Podświetlona, doskonała korona oka lśni niczym słoneczny okrąg, piękny płomień, który świadczy o wysublimowanym, artystycznym smaku chirurga. Na nieskazitelnie czystym mahoniowym biurku doktora Ettingera stoi gargantuiczna gałka oczna, której powieka otwiera się niczym zabawka, ukazując skomplikowane wnętrze. Doktor Ettinger od sześciu lat troszczy się o oczy Ann. Jest człowiekiem, który sprawia wrażenie, że czuje się bardziej nieswojo niż ona, gdy z konieczności przychodzi mu wygłosić jakieś ponure przypuszczenie na temat jej zdrowia. Krzywi się, kiedy ostrzega, co może się stać z Ann, jeśli nie zrezygnuje z mnóstwa złych nawyków, które, jak podejrzewał, kultywowała - podejrzewał słusznie, choć zwykle nie miał na to niepodważalnych dowodów. Teraz Ann niepokoi się, że lekarz odkryje uzależnienie od narkotyków, że jakaś chemiczna zmiana jest zapisana na dnie oka i zostanie odczytana w świetle oftalmoskopu. Specjalnością doktora Ettingera jest leczenie oczu diabetyków, zachowywanie ich wzroku w jak najlepszym stanie mimo uszkodzenia siatkówki, neowaskularyzacji, wtórnej jaskry krwotocznej, obrzęku plamkowego i wielu innych groźnych zjawisk, które ostatecznie składały się na jedno określenie: ślepota. Ettinger opisał, co Ann będzie widziała, jeżeli ulegnie zniszczeniu określona część siatkówki: tylko światło, nie obraz, światło, jakby płynęła wśród chmur. Nie czerń - jak zawsze wyobrażała sobie ślepotę - lecz perłowe, świecące nic, upiorne, bez żadnych punktów charakterystycznych, według których można by się orientować: pozbawioną cienia świetlistą mgłę. Światło bez cienia, światło bez ciemności: czyśćcowe, nie czarne i nie białe, lecz szare. - Cóż - powiada teraz doktor Ettinger - porozmawiajmy o tym, co ci teraz dokucza. - To jest coś dziwnego - mówi Ann. - Jeszcze nigdy czegoś takiego nie miałam. Widzę ostro jak zawsze, ale kiedy patrzę lewym okiem, proste linie wydają mi się, hm, faliste. - Co masz dokładnie na myśli? Czy mogłabyś mi opisać to trochę pełniej? - Ettinger pochyla się do przodu, jakby opowiadała coś naprawdę interesującego. - Nie wiem. Na przykład kiedy wypisuję czek, wiem, że miejsca do wypełnienia są ograniczone liniami prostymi, ale według mnie wyglądają na pokrzywione. Wyraźne i ostre, ale pokrzywione. - Mhm, mhm. - Ettinger kiwa głową, zerkając na Ann. Spogląda znad osobliwych okularów, dwóch półksiężyców, które powiększają dwa worki pod jego przekrwionymi oczami i sprawiają, że wygląda na bardziej wyczerpanego. Wyjmuje z szuflady dwie karty w kratkę, staje za biurkiem i przechodzi do miejsca, w którym siedzi Ann. Przysłaniając jej lewe oko jedną kartą, trzyma drugą przed prawym. - Proste czy rozchwiane? pyta, powtarzając próbę, którą przeprowadzała na sobie nieskończenie wiele razy. Ann zerka na drobne, niebieskie linie. - Proste - powiada, wtedy lekarz sprawdza lewe oko, identyfikując je w końcu jako winowajcę. - Zrobimy dzisiaj AF - oświadcza. - AF? - Angiografię fluorescencyjną, czyli obraz wnętrza pani oka. Po upływie dziesięciu minut od powzięcia tego postanowienia Ettinger wstrzykuje w jedną z większych żył w ramieniu Ann pomarańczowy płyn kontrastujący, który wędruje do jej oczu, rozświetla maleńkie naczynia niebieskim światłem. Lekarz mruczy coś przy tym i chrząka. Gdy środek dostaje się do systemu krwionośnego, Ann czuje wzbierającą falę mdłości, ale nie jest to reakcja psychiczna - bynajmniej nie boi się igły - ale, jak wyjaśnia Ettinger, organiczna. Te zaburzenia można wytłumaczyć pośrednim połączeniem żołądka z żyłami. Lekarz świadomie umieścił miskę na jej kolanach; oczywiście Ann ma nadzieję, że z niej nie skorzysta. Angiograf rejestruje obraz tego, co widzi: na ekranie naczyńka lewego oka świecą niczym trafione piorunem, płonące, poskręcane drzewo. Ilekroć Bóg się objawia, człowiek ślepnie; Carl jej to kiedyś powiedział. Tylko on spośród jej znajomych rzeczywiście przeczytał Biblię, w dodatku ma skłonność do cytowania poważnych fragmentów w momentach, kiedy ona najmniej się tego spodziewa. Carl właściwie nie jest człowiekiem religijnym, lecz skłonnym do kontemplacji i ta jego cecha najbardziej ją w nim pociąga. Dzięki temu wprawdzie nie jest wobec niego całkowicie uczciwa, ale przynajmniej nie jest taką kłamczuchą, jaką byłaby w innych okolicznościach. Maszyna drży i po chwili wyrzuca cieniutką fotokopię oka Ann. Ettinger patrzy na nią i zaciska usta. Trzymając oftalomoskop nad podejrzanym okiem, lekko dotyka chłodnymi palcami grzbietu nosa Ann, stabilizuje przyrząd, ale wywołuje u niej dreszcze. Substancja antyseptyczna, której używa do przemywania rąk, pachnie przyjemnie migdałami. Angiogram wskazuje na prawdopodobną obecność tętniaka w jednej z żył lewego oka, z czego wynika, że Ann musi się poddać serii dokładnych badań z wykorzystaniem wzierników i sond, odbyć pielgrzymkę przez dwa piętra, pięć gabinetów i zetknąć się z jedenastoma urządzeniami diagnostycznymi szpitala okulistycznego Kitteridge Kennedy. Ponownie dzwoni do Benny’ego, aby mu powiedzieć, że w żaden sposób nie uda się jej wykonać zlecenia zaplanowanego na dzisiejszy wieczór, po czym zgłasza się w pokoju numer 20IF na pierwsze badanie. Godzinami, jak się jej zdaje, klęczy pod wnykami z metalu, które unieruchamiają jej głowę i zaglądają w oczy; siedzi skąpana w jakimś pozaziemskim świetle i okazuje posłuszeństwo rozmaitym maszynom. Gdzieś w mroku Ettinger przeprasza za dotkliwość diagnostyki nawet wówczas, kiedy bada głębiny rozszerzonego oka, naciskając kciukiem sprężystą gałkę, by wydobyć na powierzchnię niewidoczne zazwyczaj wklęsłości. Po tym wszystkim Ann zostaje odesłana do szpitalnej kafeterii ze wskazaniem, żeby coś zjadła i wróciła o piątej. Siedzi samotnie w zadziwiająco gustownie urządzonej sali; pozostali klienci to wyłącznie pielęgniarki, wszystkie w pastelowych sweterkach narzuconych na uniformy, co można wytłumaczyć agresywnym chłodem klimatyzowanego pomieszczenia. Jedzenie wydaje się smaczne, ale Ann jakoś nie może jeść. Zamówiła sandwicza z mozzarelą, bazylią, do tego pomidory na jedenastoskładnikowym chlebie. Istnieje jedenaście zbóż? Pamięta jedynie cztery; zapyta Carla. Powinna była skorzystać z jego propozycji towarzyszenia jej; może by mu się udało ją rozbawić. Odgryza ser, zjada jednego pomidora i plaster pomarańczowego przybrania. Uświadamia sobie, że się boi. Co chwilę zerka na nieco spóźniający się ścienny zegar. Za pięć piąta zostawia tacę na wózku przy drzwiach. Dokładnie o piątej siedzi przed Ettingerem w jego gabinecie. - Makroanewryzm - oświadcza lekarz bez żadnych wstępów. Przekazuje niedobrą wiadomość szybko, jakby chciał oszczędzić im obojgu cierpień fałszywie pocieszającego wstępu. - Co to oznacza? - pyta Ann. Doktor Ettinger zdejmuje wieczko dużego modelu gałki ocznej i przesuwa palcem wskazującym po obwodzie plastikowej siatkówki. Dotyka koniuszkiem palca środka wklęsłej, czerwonej powierzchni za dużą soczewką gałki ocznej. - Do uwypuklenia żyły doszło mniej więcej w tym miejscu - powiada. Z pokaźnej historii choroby Ann wyciąga fotokopię wyniku badania angiograficznego i długopisem pokazuje guzek na rozgałęzieniu żyłek o jaśniejszych brzegach. - Dostaniemy się tam laserem i wypalimy to. - Wyciąga rękę nad biurkiem, klepie ją po ręku w ojcowskim geście, który sprawia, że Ann ma ochotę się rozpłakać i ucieka spojrzeniem w bok. - Zabieg należy do względnie prostych. Ryzyko jest minimalne. Bez wątpienia istnieje, trzeba się z tym liczyć, ale znacznie niebezpieczniej byłoby nic nie robić. Już i tak mamy wysięk. Ettinger tłumaczy, że jej wzrok może się pogorszyć na skutek samego zabiegu. Chirurgia laserowa - czyli z użyciem lasera, dzięki któremu można naprawić to, czego nie dokona żaden skalpel - nie jest jeszcze doskonała. Nic dziwnego, jeśli się weźmie pod uwagę, że oko jest bardziej zdumiewające w swej nieskończonej złożoności niż przysłowiowa gromada aniołów tańczących na główce szpilki. Laser może naprawić uszkodzenie, ale często powoduje zakłócenia w przywróconym wzroku - puste obszary. Parę lat temu Ann poznała kobietę, która akurat przeszła serię operacji laserowych. Ustawicznie poruszała głową, kiedy mówiła do Ann, wyjaśniając, że w myślach składa obraz z tego, co widzi. „To uciążliwe” - powiedziała. - „Ale przyzwyczaiłam się”. Ann tak bardzo się boi zabiegu, że chętnie przystałaby na widzenie falujących, a nie prostych linii, lecz ryzyko nicnierobienia - ślepota - jest zbyt wielkie, aby czekać na operację dłużej niż tydzień. Ettinger namawiają na jutro, ale Ann chce mieć czas na odtrucie, na obniżenie ciśnienia krwi. Kiedy pielęgniarka zmierzyła je tego ranka, miała 160 na 90, więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Może to nerwy, ale najprawdopodobniej proszek. Doktor rozplata swoje długie palce i rozdziela białe dłonie, które zawsze wydają się takie czyste. Opiera się na ruchomym fotelu, kołysze przez chwilę, zawiasy piszczą. Twarz ma zwróconą do ściany po lewej stronie Ann, ale zerka z ukosa na pacjentkę. - Ann - mówi - martwią mnie pewne inne zmiany, które tym razem dostrzegam w twoich oczach. - Znów odwraca twarz i patrzy na nią znacząco. - Twoje krążenie jest upośledzone w sposób, którego nie przewidywałbym u osoby w twoim wieku, której poza cukrzycą nic nie dolega. Ann porusza się niespokojnie na krześle po drugiej stronie lakierowanego biurka. Czy kilka miesięcy beztroski już odbiło się na jej zdrowiu? Lekarz marszczy z namysłem czoło, tak samo jak wtedy, gdy omawia nieuniknione skutki jej choroby pewnego dnia będą one wymagały złożonych zabiegów chirurgicznych korygujących tkankę bliznowatą, która powstaje w następstwie krwotoków, czyli ignoranckich prób samonaprawy podejmowanych przez organizm. Ettinger powiedział jej kiedyś, że ostatecznie może odessać substancję szklistą i zastąpić ją roztworem soli, lecz byłoby szkoda musieć podejmować takie kroki wcześniej, niż będzie to konieczne. Podczas gdy Ann zdejmuje nogę z nogi, podciąga mankiety koszuli, doktor Ettinger siedzi spokojnie na swoim zamszowym krześle, czekając, co ona powie. - Jak pan rozumie słowo „upośledzone”? - mówi w końcu, siląc się na nonszalancję. - Hm, nawiązuję do scenariusza, który omawialiśmy, kiedy doktor Sanders skierował cię do mnie po raz pierwszy, ale akurat tego jeszcze się nie spodziewaliśmy. - Wertuje dokumenty, czyta uważnie wyniki testów diagnostycznych, kilka kartek z wydrukami komputerowymi i notatkami poczynionych własnym niewyraźnym pismem. - Ciśnienie krwi jest odrobinę wyższe niż ostatnio. A co z cukrem? - W porządku - odpowiada Ann. - W równowadze. Przecież wiadomo. - Zwilża sobie usta językiem, przygryza zębami strzępek odstającej skóry. - Zatem - mówi, zmieniając temat - jak oszacować ryzyko? Na dziesięć procent? Pięć? Jeden? - pyta z nadzieją. - W tych granicach - stwierdza Ettinger. - Jestem fotografem. - W jej głosie słychać zdenerwowanie, Ann stara się powstrzymać łzy. - W żaden sposób nie mogę sobie pozwolić na utratę wzroku w jednym oku. - Wiem - mówi cierpliwie Ettinger. - Zwłaszcza z tego powodu bardzo mnie to martwi. Chcę wiedzieć, o co chodzi. Jeśli nie brać pod uwagę objawu choroby, zdolność widzenia Ann wynosi godne pozazdroszczenia 20/10, i tyle potrzebuje. Potrzebuje do odczytywania diabelnie małych napisów w wyświetlaczu kamery. Potrzebuje do odczytywania skali na tych cholernych strzykawkach. Wie, że jest zbyt niezorganizowana, aby nosić szkła kontaktowe, i zbyt próżna, aby myśleć o używaniu okularów. Ale jeśli nie straci wzroku na skutek zabiegu, to być może i tak nie będzie widziała wyraźnie na lewe oko, czego prawdopodobieństwa Ettinger nie chciał określić. Zazwyczaj dokładny, przewidujący hipotetyczne zdarzenia z dokładnością do jednego procenta, w obliczu konkretnego przypadku zachowuje się kapryśnie. Ann irytuje się, czuje się niesłusznie zła za te rozważne przekłady medycznego żargonu na poziom przypuszczalnie dla niej zrozumiały. Wilgotna gąbka. Lekarz opisuje komplikacje z okiem Ann w takich właśnie terminach. Doktorzy. Oni wszyscy traktują ją w taki sposób, jakby choroba była pewnym wymiarem jej charakteru. Jakby Ann nie była w pełni władz umysłowych albo miała jakieś bezsensowne oczekiwania. Co powiedział tamten ortopeda, kiedy niemal straciła duży palec u nogi? „Przeżyłaś z cukrzycą prawie dwadzieścia lat, Ann. Choroba zbiera swoje żniwo”. Ann wstaje. Roszpunka - przychodzi jej naraz do głowy; oczywiście, to Roszpunka rozpuściła włosy dla księcia, aby ten wspiął się po nich na wieżę i wybawił ją. - Zatem za tydzień od jutra, dobrze? - pyta. - O dziewiątej rano - odpowiada Ettinger. Wrócił już do przyjaznego tonu, mówi jak zazwyczaj. I wydaje się odprężony, jakby przed chwilą zmieniła temat rozmowy. - Przyjdź pół godziny przed czasem, proszę, załatwimy najpierw sprawy papierkowe. - Ósma trzydzieści? Jeżeli wstanę na czas, żeby się tutaj dostać, nie będzie trzeba stosować znieczulenia, będę w śpiączce. - Och, i tak nie możemy zrobić znieczulenia - uśmiecha się Ettinger. - Powinnaś być całkowicie trzeźwa. - Jak przy operacji na mózgu - mówi Ann, a Ettinger się uśmiecha. - Trochę tak. Kiedy Ann wchodzi na poddasze, zaczepia piszczelem o przegub drzwi do windy, których Carl jeszcze nie naprawił. - A niech to jasny szlag! - rzuca, upuszczając torebkę. - O - mówi Carl, leżąc na sofie - proszę, oto ona, moja lepsza połowa. - Dlaczego nie naprawisz tego cholerstwa? - pyta Ann. Carl podnosi głowę i patrzy na Ann, która stoi przy drzwiach windy i pokazuje na zepsuty przegub. - Przepraszam - mówi. - O, kurczę! - I wraca do lektury książki o autentycznych zbrodniach, na okładce świeżo wykopany grób. Jego długie nogi spoczywają na małym stoliku, podporą dla stóp jest stos albumów fotograficznych, drogich monografii, które są nie do zastąpienia. Ann wyciąga książki spod jego stóp, on siada i mówi: - Masz rację. Nie dotrzymałem słowa. Uważam, że już nie powinnaś się ze mną kochać. Nigdy. Ona patrzy na jego stopy. Carl jest jedynym mężczyzną na Manhattanie, który w czerwcu nosi wełniane skarpety. - Jak to możliwe, że je nosisz? - pyta. - I dlaczego nie włączysz klimatyzacji? Tutaj jest ze dwadzieścia siedem stopni. Patrzy na jego niebieskie oczy za szkłami okularów w drucianych oprawkach i zaczyna płakać. - Co się stało, Ann? - pyta Carl, nie zmieniając pozycji. Ona opada ciężko na drugi kraniec sofy, zrzuca buty i podciąga nogi pod siebie. - Muszę poddać się zabiegowi kauteryzacji oka - oświadcza. - Kauteryzacji? Myślałem, że coś takiego dotyczy tylko nosów. - Carl zaznacza stronę, na której się zatrzymał, i odkłada tom na stolik. - Więc fotokoagulacji. Nieważne. Mam jakiś tam tętniak, który przepuszcza krew. - Och, Ann - powiada Carl, jakby się nagle otrząsnął. W którym oku? - Czy to ważne w którym, potrzebuję obu. - Ann chwyta za poduszkę i przytulają do siebie. - Lewym. - Ann. - Carl rozkłada ramiona. - Chodź tu, Ann - mówi. - Bliżej. - Ponieważ ona się nie porusza, on wzdycha i opuszcza ramiona. - Czy nie chodzi o zabieg, w którym Ettinger jest specjalistą? O operację z wykorzystaniem lasera? - Mimo wszystko istnieje ryzyko. Nie tyle w samej dolegliwości, ile w tym, co ona oznacza. Mam dopiero trzydzieści trzy lata i już teraz większość z tych spraw nie układa się jak trzeba. Carl marszczy czoło. - A Ettinger sprawiał wrażenie zmartwionego? - Nie zachowywał się tak jak zazwyczaj podczas rozmowy. Carl gapi się na nią, potem wyciąga rękę i zdejmuje jej okulary przeciwsłoneczne. - Zostaw. Nadal mam rozszerzone źrenice - protestuje Ann i wkłada okulary z powrotem. Przez chwilę Carl siedzi przy niej na sofie, ręce ma skrzyżowane na piersi; oboje nic nie mówią. W końcu Ann kładzie głowę na oparciu. Przez ciemne szkła chmury wydają się świecić, kiedy przemykają nad głową, obramowane na krótko prostokątem okna w dachu. - Powiedz coś - odzywa się Carl, ale Ann milczy; patrzy do góry na światło, kiedy na powierzchnię wydobywają się słowa o sprawach, o których mogłaby powiedzieć, powinna powiedzieć. Carl, ostatnio nie jest ze mną dobrze. Wiesz, mam ten sam problem co kiedyś, prochy. Obawiam się, że nad tym nie panuję, nad życiem. Ale nie mówi nic. Carl - ćwiczy w myślach - obawiam się, że... Obawiam się. - Spójrz na mnie - powiada Carl. Ann posłusznie podnosi głowę i spogląda na niego. Uświadamia sobie, ile wysiłku kosztuje go zachowanie spokoju. Jego głos brzmi nadzwyczaj spokojnie. - Porozmawiajmy, Ann. To łatwe, wierz mi. Ja mówię: „Ann, masz jakiś problem?”, a ty na to: „Carl, martwię się o swoje oczy”. Ja: „Dlaczego?” Ty: „Wiesz, zdaje się, że ich stan pogarsza się szybciej, niż to przewidywał mój lekarz”. Ja: „Dlaczego tak sądzisz, Ann?” Ty: „Ojej, Carl, o co ci chodzi?” Ja... - Proszę! - powiada Ann. - Proszę. - Coś się dzieje. - Przygląda się jej. - Wiem, że nie chcesz mówić o tym, jak stresująco działa na ciebie ta retrospektywna wystawa. Albo o tym, że nie dbasz o siebie. Albo o czymkolwiek innym. Ale to nie może trwać w nieskończoność. - Wstaje, obchodzi mały stolik, wraca do sofy. - Dzieje się tutaj coś jeszcze - mówi. - Coś oprócz tego... oprócz tego, że stałaś się, że tak się wyrażę, zakupoholikiem. Ann nie reaguje, a Carl wyciąga rękę i znowu zdejmuje jej okulary. - Bierzesz narkotyki - oświadcza. - Pieprz się - wyrzuca z siebie Ann. - Właśnie próbuję ci powiedzieć, że strasznie się czegoś boję. - A ja ci powiadam, że moim zdaniem bierzesz amfę. I tym razem Ann milczy, ale jej zraniona postawa oznacza dokładnie to samo co kłamstwo, którego nie wypowiada. Zakupoholik. Oznacza to, że jego zdaniem kupuje za dużo ubrań? Czy może podejrzewają, że nie płaci za nie? Carl podnosi się i zaczyna spacerować po poddaszu, idzie do okna, siada na parapecie; ona widzi jedynie zarys jego sylwetki. Jego głos brzmi łagodnie. - Posłuchaj - powiada. - Nie zamierzam odwoływać się do twojego instynktu samozachowawczego, bo to jest coś, czego zdajesz się w ogóle nie posiadać. Ale ponieważ wzrok jest jednym z aspektów twojej egzystencji, które mają dla ciebie wartość, powtarzam jeszcze raz: jeżeli bierzesz, to jesteś świrnięta. Jeżeli dlatego pękła jedna z żyłek w twoim oku, musisz potraktować to jako bardzo poważne ostrzeżenie. - Podchodzi do tego krańca sofy, na którym siedzi Ann, przyciskając do piersi poduszkę. Przez chwilę milczy, a potem nagle siada przed nią na stoliku. - Jak możesz się nie szanować, kiedy ja tak bardzo cię kocham? - pyta. - Jesteś naprawdę utalentowana, Ann. Mówisz, że doceniasz moje poczucie estetyczne w innych sprawach, w projektowaniu, sztuce... talerzach. - Pokazuje na misę z weneckiego szkła stojącą na stole, prezent rocznicowy. - Dlaczego mi nie ufasz, gdy chodzi o ludzi? - Nie bądź melodramatyczny - mówi Ann. - I dlaczego zakładasz, że biorę? To ja mam prawo być zdenerwowana. Ja mam operację, ja jestem niesłusznie oskarżana. - Absurdalne, ale dopiero co powziąwszy postanowienie poprawy po usłyszeniu diagnozy, już czuła przypływ słusznego oburzenia. Carl patrzy na nią badawczo. - Nie wiem. Coś tu jest nie tak. - Zastanawia się. - Zachowujesz się tak jak wtedy, kiedy umarła twoja ciotka. Rankiem tak samo pospiesznie przemykasz do łazienki. Leżę w łóżku, nasłuchuję i mam wrażenie, jakbyś się bawiła w robienie wszystkiego przed czasem albo coś w tym rodzaju: trzaskasz drzwiami, upuszczasz przedmioty. Dawniej spędzałaś godzinę w wannie, teraz zakręcasz prysznic zaraz po tym, jak go odkręcasz. I tak szybko się denerwujesz. Budzisz mnie, rzucając przekleństwa. Teraz po raz pierwszy od tygodnia widzę, że siedzisz bez ruchu. - Dzwoni telefon i Carl milknie, krzyżuje na piersi ramiona, najwidoczniej nie zamierza reagować. Ann wstaje, podnosi słuchawkę tuż przed czwartym dzwonkiem, który uruchamia automatyczną sekretarkę. - Halo - mówi. - Czy rozmawiam z Ann Rogers? - słyszy. Nieznany, męski głos, lekki brytyjski akcent. - Co mam jej przekazać? Że kto dzwoni? Chwila milczenia, ciche chrząknięcie. - Bili Milman - informuje głos. - Dzwonię z „New Yorkera”. Przygotowuję artykuł... - Nie ma jej w domu - wtrąca Ann i odkłada słuchawkę. - Kto to? - pyta Carl. - Jakiś dziennikarz. Nie wiem, jak ci ludzie zdobywają ten numer. Przez chwilę oboje nie odzywają się, potem Carl podejmuje poprzedni wątek, jakby w ogóle nikt mu nie przerywał. - Nigdy cię nie prosiłem, żebyś się o mnie troszczyła. Zawsze było jasne, że nie jesteś tego rodzaju osobą. Ale musisz przynajmniej odrobinę zadbać o kobietę, którą poślubiłem. Nie kochasz mnie wystarczająco, żeby chronić jedyną rzecz, na której mi zależy? - Kocham cię, Carl, wiesz o tym. Jestem czysta. Po co wszystko tak bardzo upraszczać i sprowadzać do tego samych starych pytań. Nie dlatego mam cukrzycę, że niewystarczająco o ciebie dbam. Albo o siebie, jeśli już o to chodzi. W twoich ustach wszystko brzmi bardzo prosto. Za bardzo. - Nie mówię o cukrzycy, a to, o czym mówię, jest proste. - Carl milknie, lecz jego usta pozostają otwarte, jakby zamierzał powiedzieć coś więcej. Jakby zadyszał się i brakowało mu powietrza. Ona chce do niego podejść, zamknąć oczy i zarzucić mu ręce na szyję, oprzeć głowę na jego torsie, ale nie może. Co się z nią dzieje, że nie jest w stanie wyciągnąć ręki? Tak samo jak wtedy, kiedy chowała się w szafie, kiedy ignorowała dłoń Mariette na swoim kolanie. Kiedy sprawy układały się naprawdę źle, wiedziała tylko, że chce być sama. - Wiesz co? - powiada. - Chyba pójdę się położyć. Porozmawiamy innym razem. - Żałuje swych słów, już w chwili, kiedy je wypowiada, ale mimo wszystko zostawia Carla siedzącego na małym stoliku, przechodzi do sypialni i zamyka za sobą drzwi. Następnego dnia po południu Ann leci do Meksyku. W łóżku bez trudności pogodziła się z Carlem; powiedziała mu, że przed operacją potrzebuje odpoczynku. Poinformowała swych utyskujących partnerów, że tak czy inaczej nie jest w stanie pracować i przysięgła sobie, że po zabiegu nie tylko odstawi amfetaminę, ale dołoży wszelkich starań, aby jak należy przyjmować zastrzyki insuliny, będzie się starała jeść zdrową żywność; i przestanie kraść. Wszelkie trwałe modyfikacje zachowania wydają się niemożliwe bez zmiany scenerii wydarzeń, zatem zmierza na południe, gdzie, jak obiecuje agent biura podróży - albo jak przestrzega - jest zbyt gorąco, żeby się ruszać, nie wspominając już o wpadaniu w kłopoty. Ciągnie ze sobą walizkę z powieściami, które w jakimś stopniu mają zaangażować jej emocje i intelekt, butelkę balsamu do opalania, dwa komplety bikini, bawełniane koszulki, letnią sukienkę i trochę bielizny. Proszek zostawia w domu. W Cancun nie zbacza z wąskiego paska plaży bezpośrednio przed hotelem, nie wsiada do hotelowego autobusu jadącego do sławnych ruin, nie robi zakupów, nie kradnie w sklepie, nie je nigdzie poza prywatnym tarasem, z czystych talerzy przywiezionych na specjalnych wózkach służących do obsługi gości w pokojach. Co rano robi sobie zastrzyk z insuliny, czterdzieści jednostek, ale wcześniej kaleczy się w palec i określa poziom glukozy we krwi. Zamawia śniadanie, którego nie cierpi, i zjada je. Potem ubiera się w strój kąpielowy, idzie na plażę i leży w parnym powietrzu, wystawiona na promienie słońca, zamykając oczy, chroniąc je przed jasnym błękitem nieba. Ann walczy z pokusą, aby popatrzeć prosto w słońce, dopuścić się wykroczenia oglądania jedynego przedmiotu, na który zawsze zabraniano jej patrzeć. „To ci wypali oczy” - powtarzała często Mariette. Była gotowa komuś dobrze zapłacić, aby tylko to zrobił. Nie patrz na słońce. Nie wsiadaj do samochodów nieznajomych. Nie bierz do ust pieniędzy. Nie biegaj z ołówkiem. Nie pływaj zaraz po jedzeniu. Proste wskazówki dawane po to, żeby dzieci były bezpieczne. Próbowała podporządkować się tym regułom, generalnie uznawała moc tych zakazów. Ale ewidentnie poniosła porażkę. Zeszła z bezpiecznej drogi. Nie patrz na słońce. Smarując nos filtrem, w swoim małym lusterku widzi umierającą gwiazdę, wiszącą wysoko, białą jak oparzelina na niebieskiej skórze nieba. Kiedy w końcu zamyka oczy, odbicie słońca jest wystarczająco gorące, żeby utrzymywać się przed nimi jeszcze przez parę minut: czarny dysk, wszystko wypalone. Formularz wypisowy ze szpitala okulistycznego został wydrukowany dużymi literami, co Ann musi zinterpretować jako zły omen, zwłaszcza że jest dopiero ósma trzydzieści i nawet kąt padania promieni słonecznych przyprawia o mdłości. Po wypełnieniu potrzebnych dokumentów, siedząc na oddziale chirurgii laserowej - źrenice rozszerzone i mokre od łez - Ann podskakuje, słysząc śmiech Ettingera. - Muszę ci to powiedzieć, Ann - powiada lekarz, jego gładkie, pachnące migdałami dłonie dotykają jej brody, kiedy patrzy na jej oko, ale z normalnej odległości i nie używając żadnych przyrządów. - O co chodzi? - Ann denerwuje jego dobry humor o tak wczesnej porze. Porusza głową zirytowana, gdy on kciukiem odwodzi dolną powiekę, żeby odsłonić spojówkę. - Słyszałem co nieco o próżności, ale ty jesteś jedyną kobietą, która przyszła na zabieg chirurgiczny oka wymalowana tuszem. - To duma - odpowiada sarkastycznie Ann. - Nie próżność. Poza tym, doktorze, może jest to gest wiary w siebie? Czy nie jest niewrażliwością torpedowanie tego, co jest prawdopodobnie moją beznadziejną próbą wzmocnienia pewności siebie? - Jesteś na to zbyt sprytna. Poza tym nie robisz sobie makijażu nawet na rutynowe badania. Po raz pierwszy widzę cię umalowaną. Jesteś po prostu przekorna, jak ostrzegał mnie doktor Sanders. - Może to było ważne - ciągnie Ann - nawet kluczowe, żeby dzisiaj mieć makijaż. Może... - Masz rację, nigdy nie powinnaś wstawać tak wcześnie, to negatywnie wpływa na twoją osobowość. Umyj twarz. - Ettinger wręcza jej groźnie wyglądającą zieloną butelkę phisohexu. - W twoim oku i tak będzie wystarczająco dużo tego i owego, makijaż jest zbędny. Śliczna pielęgniarka chichocze. Ale Ettinger ma rację. Dziesięć minut później Ann tkwi unieruchomiona przy ponurej obudowie lasera, w uździe zabezpieczonej rzepami i powstrzymującej wszelkie ruchy. W oku ma szklisty, piekący żel, który umożliwia założenie na rogówkę grubej soczewki kontaktowej. Żel spływa na dolną powiekę, na policzek, na usta, łaskocze, ale inne odczucia są jeszcze silniejsze. Dobry humor Ettingera ulatnia się w obliczu trudów zabiegu, a kiedy Ann drga bezwiednie na dźwięk terapeutycznej artylerii, on warknięciem wypowiada jej imię. W pewnej chwili przerywa zabieg i zdejmuje maskę. - Ann - mówi. - Nie chcę cię wystraszyć, ale gdybyś poruszyła się w nieodpowiednim momencie, mógłbym cię oślepić. Pracuję na niewyobrażalnie małej powierzchni. - Ann siedzi nieruchomo. Laser zaczyna działać po wduszeniu przycisku, który przypomina samochodowy pedał gazu; co kilka sekund maszyna zatrzymuje się, strumień wody chłodzącej rozgrzane urządzenie zagłusza szybką serię kliknięć. Podobne odgłosy powstawały w ciemni ojca Ann, w zlewie. Ann widzi jasne, oślepiające światło kojarzące się z literackimi opisami doświadczeń z pogranicza śmierci. Czuje, że broda jej cierpnie, stykając się z metalową płytką, do której jest przytroczona; boli ją kark. Piętnastominutowa operacja, jest tego pewna, odbiera jej rok życia. Kiedy Ettinger usuwa stabilizującą soczewkę, oczy Ann zamykają się automatycznie pod wpływem szoku, żel spływa niczym łzy. - Szlag by to...! - mówi Ann. - Co proszę? - Przepraszam. - Wprawdzie nie może dostrzec ugrzecznionego wyrazu twarzy lekarza, ale może go sobie wyobrazić. Papierową chusteczką, którą Ettinger wsuwa jej w dłoń, wyciera sobie z twarzy żel, łzy i śluz. Z nosa ciekło jej podczas całej operacji, ale kiedy poruszyła ręką, aby go wytrzeć, pielęgniarka chwyciła ją za nadgarstek. „Złapałam cię” - powiedziała - „Używamy dziecięcych kajdanek marki Velcro” - i uwolniła ją. Ann stara się jak może, ale nie jest w stanie zmusić powiek lewego oka, aby się rozdzieliły. Po tak poważnej inwazji wydają się protestować przeciwko wszelkim przyszłym błędom. Otwiera je palcami, ale nic nie widzi. Pół godziny później leży na łóżku w zacienionej sali pozabiegowej i oko zaczyna ją piec. Zdolność widzenia wróciła w niewielkim stopniu, a Ettinger oświadczył, że operacja prawdopodobnie się udała, tylko dokucza jej ból, na który nie była przygotowana. Kiedy nie może już dłużej wytrzymać, idzie do gabinetu pielęgniarki. Posuwa się korytarzem, wyciągając przed sobą ręce, jakby była niewidoma, kulawa albo jedno i drugie. - Naprawdę mnie to boli - powiada. Prawym okiem dostrzega, że pielęgniarka kiwa głową. - Jak mówię, że boli, to boli. - Znieczulenie przestaje działać, to wszystko - słyszy. - Podczas operacji rani się rogówkę. Proszę się położyć, a ja zaraz przyjdę z antybiotykiem w maści. - Wydawało mi się, że nie było żadnego znieczulenia podczas zabiegu. - Osobno nie było, ale żel ma w sobie właściwości znieczulające, w przeciwnym wypadku nigdy byśmy nie umieścili tej dużej soczewki w pani oku. Ona nie jest nawet dostosowana do krągłości jakiejś szczególnej gałki ocznej. Ann kiwa głową. - Mogę skorzystać z telefonu? - pyta. - To znaczy czy mogłaby pani wybrać numer, który pani podam? Carl ma odebrać ją o pierwszej, więc zawiadamia go, że jest gotowa wyjść ze szpitala wcześniej. Kiedy przybywa po nią - taksówka czeka na dole - Ann ma na nosie ciemne okulary, więc nie widać opatrunku na lewym oku; raczej się podpiera, niż siedzi na sofie w poczekalni. W ręku trzyma tubkę maści do oczu, którą podaje mu razem z torebką i płaszczem. To wszystko, co może zrobić, żeby dotrzeć do windy. Kiedy zamykają się za nimi drzwi, opiera się o niego. - Tylko jednego teraz pragnę na całym świecie: położyć się na miesiąc do łóżka. Proszę, mogę to zrobić? - pyta. - Chryste - powiada Carl. Dotyka jej policzka, muska ustami jej włosy. - Jesteś taka blada, jeszcze cię takiej nie widziałem. - Powiedz, że wszystko będzie dobrze - prosi Ann. - Wszystko będzie dobrze - mówi posłusznie i zatrzymuje się przy słowie „dobrze”, intonacja wskazuje, że wypowiedziane dotychczas słowa składają się na połowę określonego stwierdzenia: wszystko będzie dobrze, jeśli. Jeśli co? - zastanawia się Ann. Jeśli nie będziesz brała narkotyków? Jeśli zadbasz o siebie? Ann śpi od środy, od drugiej po południu do jedenastej rano następnego dnia. Kiedy wstaje, jej lewe oko nadal jest w połowie zamknięte - nie spuchnięte, ale na pewnym poziomie czystego impulsu niechętne, aby otworzyć się bardziej niż tylko trochę. Wkłada szlafrok męża i rusza do kuchni. Carl przygotował i zostawił na stole kuchennym zastrzyk insuliny, słodką bułkę i banana. Kiedy nawet po trzeciej filiżance kawy nie udaje jej się wydobyć z czarnej rozpaczy, Ann zaczyna spacerować po salonie, krążąc wokół torby z aparatem fotograficznym. Dlaczego tego nie wyrzuciłaś? Jeśli myślisz poważnie, powinnaś była wyrzucić to wszystko. Przecież myślałam poważnie. Jeśli tylko uda mi się to przeczekać, będzie dobrze. Będzie dobrze z okiem. Będzie dobrze z życiem. Co z tobą? Czyżby? Poprawi się? Zamknij się, wcale tego nie potrzebuję. Chryste, oszalałam - myśli. Niemal tak samo martwi ją branie narkotyków, jak te wieczne wewnętrzne potyczki. Tyle energii roztrwonionej na kłótnie z samą sobą, na próby usprawiedliwiania własnego zachowania, racjonalizacji niepowodzeń, gdy nie udaje się jej powstrzymać od następnego wykroczenia, odsunąć go o dzień, godzinę, minutę. Siedzi na niebieskiej sofie z rękoma pod udami i patrzy na jaskrawą odznakę słońca schodzącą z nieba. Zrozum, dzisiaj nie możesz tego zrobić, bo miałaś operację. Jeśli zrobisz to teraz, jesteś stracona. Musisz się kontrolować. Nic mi nie jest. Nie, nic mi nie jest. Jestem tylko onieśmielona. Co robią ludzie, kiedy brakuje im odwagi? Oglądają telewizję? Czytają? Jedzą? Nie widzę i nie jestem głodna. Kuli się na swojej stronie sofy, przyciska poduszkę do twarzy. Nie mogę, nie chcę. Nie dzisiaj. Proszę, nie dzisiaj. Jeżeli zrobię to dzisiaj, może nastąpić krwotok z tej małej żyłki i co wtedy? Ann nie wie, czy to prawda, ale tak do siebie przemawia, mając nadzieję, że dramatyczny opis zjawiska pozwoli jej wziąć się w karby. Znowu siada. Niczym nieposłuszna uczennica siedzi na dłoniach półtorej godziny. W końcu wstaje, wyjmuje małą torebkę z proszkiem ze skrytki w aparacie fotograficznym i zabierają do łazienki. Długo stoi nad muszlą klozetową, wydaje się jej, że to trwa całe wieki, nim wreszcie idzie do sypialni, otwiera szafę, wsuwa torebkę w zamykaną na suwak podszewkę płaszcza przeciwdeszczowego. Odwiesza go w najdalszy kąt szafy. Tyle tego jest w środku, że płaszcz jest ciężki i wybrzuszony. Zaraz jak tylko Ann odzyska dawną energię, będzie musiała pomyśleć o lepszej kryjówce. Był taki okres po twojej śmierci, kiedy opowiadałam ludziom niebywałe kłamstwa. Historie, które fabrykowałam, były wyszukane. Lecąc z powrotem do college’u, usiadłam obok kobiety, której powiedziałam z odrobinę brytyjskim akcentem, że jestem uczennicą z Kenii. Ze mój ojciec był jednym z ostatnich wielkich białych myśliwych na kontynencie afrykańskim. Mówiłam o domu pełnym sług z ludu Kikuju, powiedziałam, że potępiam polowania ojca, ale że życie na równinie Serengeti jest bardzo piękne. Nocą słychać zabawne krzyki małp. Lwy są krwiożercze, ale nie niepokoiły nas. Ciągnęłam opowieść. Nie sądzę, żeby zadawała mi pytania. Starannie utrzymywałam akcent. Zależało mi na tym, aby wierzyła moim słowom. Kierowcy taksówki, który wiózł mnie z lotniska do Evanston, powiedziałam, że mój ojciec jest sławnym archeologiem i że akurat teraz pracuje w Pompejach. Wierci otwory w starej lawie, póki nie natknie się na zagłębienie, które wypełnia gipsem. Kiedy wydobędzie z formy zastygły gips, otrzyma odlew dawno zmarłej osoby, mężczyzny albo kobiety, która ulotniła się podczas erupcji Wezuwiusza w 79 roku. Powiedziałam, że w naszym domu pełno jest tych figur. Że na stoliku do kawy leżą złączone w miłosnym uścisku postacie mężczyzny i kobiety. Kiedy przyszła lawa, na zawsze zastygli w swoich ramionach. Taksówkarz rozstał się ze mną dopiero przed drzwiami do akademika. Rzucił: „No to w porządku” i wręczył mi resztę, którą mu oddałam. Czułam się odpowiedzialna za twoją rozpacz, twoją śmierć. Zdrową reakcją byłby gniew, lecz ja nie czułam gniewu. Obwiniałam się. Och, wiem, że poczucie winy jest odpowiedzią na tłumienie gniewu, zatem od dawna staram się odnaleźć mój gniew. Nadal czuję się odpowiedzialna. Chociaż wiem, że nie można trzymać w rękach cudzego szczęścia, dźwigać go na ramionach. Wtedy nie mogłam tego znieść, dlatego upierałam się, że był to wypadek. Wyjaśniłam doktor Aldzie, że nie chciałeś umrzeć, przyjmując insulinę. Powiedziałam jej, że wiem o tym, ponieważ używałeś polaroidów tylko po to, aby ustawić kadr, sprawdzić kompozycję, ale nigdy do wykonania końcowej fotografii. Ze zamierzałeś stworzyć trochę autoportretów, utrwalić siebie, od kiedy przestałam ci pozować. Ze gdyby to miał być twój ostatni wizerunek, to odszedłbyś stylowo, używając deardorffa z czasomierzem. Że byłeś zbyt próżny, aby nie pozostawić nic lepszego od kilku bezwartościowych polaroidowych odbitek rozrzuconych na posadzce. Nie tylko innym opowiadałam wymyślne kłamstwa. Wiesz, chciałam, abyś mnie dotykał nie dlatego, że musisz, ustawiając mnie, ale dlatego, że chcesz i nie możesz się powstrzymać. Cierpiałam, pozując, bo chciałam czuć na sobie twoje dłonie, miałam nadzieję, że zdradzisz jakieś uczucia. Czasem było to takie nudne i bolesne. Szkoda, że wszyscy nie byliśmy w jakiś sposób szczęśliwsi. Choćby na Boże Narodzenie, kiedy nie potrafiłeś się domyślić, jakie są moje pragnienia. Czekając na jakiś znak, brałam to za dowód, że mnie nie kochasz. W biurze znalazłam na swoim biurku kalendarz z notką zapisaną moją ręką. Dwa słowa. Wyspa Bożego Narodzenia, jedyny zapisek 9 lipca, w dniu, w którym nie miałam nic do roboty. Kiedy czasem rozmawiam przez telefon, nieświadomie rysuję albo coś piszę. Jest takie miejsce na Oceanie Indyjskim zwane Wyspą Bożego Narodzenia. Któregoś Bożego Narodzenia powiedziałeś mi o tym i że wyślesz mnie tam, i że potem zawsze będę dostawała to, na co zasłużę. Tamtego roku pozdejmowałeś skarpety z kominka. Jde...” - próbowała zaoponować Mariette. „Jest już zbyt duża” - odrzekłeś. Ustawiłyśmy drzewko, Mariette i ja, i w ramach protestu nie rozebrałyśmy go. Na Wielkanoc nadal stało, w każdym razie pień i gałęzie. Igły rozsypały się po całym dywanie. Nigdy nie dałeś po sobie poznać, że to dostrzegasz, wydawałeś się obojętny, kiedy nie zajmowałeś się czymś, co cię naprawdę pochłaniało, w tym cała rzecz. Spędziłam życie, chowając się przed tobą. Chowałam się przed wszystkimi i upewniałam, że nie wiedzą, kim jestem, ale wtedy również za to ich winiłam. Rozmieszczałam pułapki - małe rekwizyty, abyś odniósł wrażenie, że mieszkam w naszym domu. Ze prawdziwa Ann zamieszkuje ciało, które widzisz. Ubrania na podłodze. Akwarium. Włączone radio. Przynosiłam ze szkoły świadectwa z wyróżnieniem i zostawiałam je tam, gdzie na nie zapracowywałam, na biurku, którego nie cierpiałam. Chciałam mieć to biurko z maleńkimi, sekretnymi szufladami i zakamarkami, stojące bezużytecznie na poddaszu. Dlaczego nie mogłam go mieć? Bo chciałam? Oczywiście - należało do matki. Jedyny prezent od ciebie, który mi się spodobał, to zegarek na szesnaste urodziny. Od lat odwracam go i patrzę na wygrawerowaną dedykację, nie pamiętając, że to ja wybrałam te słowa: „Kochanej Ann, papi”. Zapisałam to na małym kawałku papieru, który pchnęłam w milczeniu na drugą stronę szklanego kontuaru u jubilera. Rzucił na to okiem i przypiął zszywką do zamówienia. Przez lata wmawiałam sobie, że znasz moje pragnienia i sam wybrałeś dla mnie prezent. Zastanawiam się, kiedy zapomniałam, jak to było naprawdę. Zapominałam o tym po troszeczku czy od razu zapomniałam wszystko? Czy już zapominałam, nim umarłeś? Widzę cię teraz, czekasz w samochodzie przy sklepie jubilerskim, jedna ręka na kierownicy, jakbyś odjeżdżał od krawężnika. „Nie siedź tam cały dzień” - powiedziałeś. Wypisałeś czek in blanco, wyrwałeś go z książeczki czekowej, którą odłożyłeś do kieszeni, i wręczyłeś mi przez okno. Przez chwilę postałam za rogiem, oglądając czek. Potem weszłam do sklepu. Zawsze się złościłeś, kiedy nie potrafiłam odczytać twoich myśli, w tych nielicznych momentach, kiedy nie zrozumiałam twoich pragnień i nie spełniłam ich. Byłam samolubna, byłam sobą, chociaż starałam się z tym walczyć. Może najbardziej zadziwiające jest to, że w ogóle ocaliłam Ann, że ta moja kreacja funkcjonowała, choć niemałym kosztem. Ale schodząc do podziemia, przeżyłam ciebie, jak sądzę. Nie wiem skąd, ale zawsze wiedziałam, że jeśli podporządkuję się tobie bez końca, wykorzystasz mnie, zużyjesz - bo zdawałeś się sądzić, że to ci się należy - i nic nie pozostanie dla mnie, po prostu mnie pożresz. Byłeś jak dzikie zwierzę: bardzo spokojny, ale będąc z tobą pod jednym dachem, wyczuwałam twój głód. Byłeś żarłoczny, jadłeś i jadłeś, nie tyłeś, ale też nigdy nie sprawiałeś wrażenia, że smakuje ci którakolwiek z potraw przygotowanych przez Mariette; równie dobrze mogłaby to być karma z puszki dla psa. A kiedy jadłeś banana albo pudding, coś miękkiego, wtedy słyszałam, jak stykają się twoje zęby, ciche „klik”, tak mocno je zaciskałeś. Meksyk, 1886 Michael Rogers wyemigrował do Meksyku z rodziną. Należeli do sześćdziesięciosobowej grupy amiszów, którzy uciekli ze Stanów Zjednoczonych w 1864, zdegustowani coraz powszechniejszymi oznakami upadku moralnego tego młodego kraju. Opuścili wojującą Unię i założyli odizolowaną społeczność wiejską w Sierra Mądre, małą osadę blisko Esperanzy położonej nad brzegiem rzeki Yaqui w północnym Meksyku. Michael miał piętnaście lat. Jego nowy kraj tolerował separatystów, lecz sam teren był skalisty i wrogi, całkowicie odmienny od czarnej, żyznej ziemi Pensylwanii, gdzie we wrześniu bujne sady uginały się pod ciężarem owoców. Amisze zabrali ze sobą nasiona i młode rośliny, lecz jabłka, które wyhodowali w Meksyku, schły już na gałęzi, a robactwa w górach nie dało się powstrzymać dławiącym dymem z ognisk, które całymi dniami i nocami palili w sadach na wzgórzach. Zebrane jabłka były małe, mączyste i pokryte czarnymi plamami. Michael, trzeci spośród pięciu synów swej matki, był malkontentem. Delikatna budowa ciała i niechęć do wykonywania codziennych obowiązków uczyniły go najmniej przydatnym członkiem ciężko pracującej społeczności, a ponieważ nie miał też talentu do buntu - żadnego pragnienia, aby jego imię wymazano z rodzinnej Biblii - pewnego popołudnia, tydzień po siedemnastych urodzinach, odłożył motykę. Bez żadnego bagażu przeszedł po wąskim trakcie od maleńkiej osady amiszów, zwanej Manzaną, czyli „jabłkiem”, wzdłuż mulistej rzeki aż do Esperanzy. Zatem nie od tej rzeki uciekał, już sąsiednie miasto okazało się wystarczająco daleko, a on przeszedł nie więcej niż dwadzieścia mil. Inaczej niż jego blondwłosi bracia, Michael miał tak ciemne włosy, że nawet spalone na słońcu pozwalały mu stopić się z ludnością miasteczka. Podejmował się różnych dorywczych zajęć, uczył się hiszpańskiego i zmienił imię na miejscowe: Manuel - nie na Miguela będącego hiszpańskim odpowiednikiem Michaela. Manuelem nazywał go obecny patron, gruby, rubaszny Rosario. Krótko przed ukończeniem osiemnastego roku życia poszedł na służbę do se?ora Delgado, zamożnego pustelnika, który mieszkał w wielkim i osobliwym domu na skraju miasta, w szałasie zbudowanym przez dwóch Szwajcarów, którzy powędrowali dalej do Cuernavaca i innych bogatych głupców. Przestronny salon Delgado pełen był zabawek starego, samotnego paranoika. Michael, teraz Manuel, został wynajęty do pełnienia funkcji pomocnika tego dżentelmena i zarazem domorosłego naukowca. Ów dżentelmen, mający już dość radości płynących ze zgłębiania botaniki, spirytyzmu, herpetologii, zaczął czerpać przyjemność ze studiowania nowej sztuki naukowej, fotogram. Miał pracownię i ciemnię wyposażoną w sprzęt sprowadzony z Europy, skrzynie z chemikaliami w obłożonych sianem, zalakowanych bursztynowych butelkach - jodek potasu, cyjanek potasu, azotan i halogenek srebra, kwas pirogalusowy - zamykaną na zamek szafkę pełną rozmaitych zlewek i podręcznik pod tytułem Ferrotyp i jak to się robi. Właśnie ze względu na ten manual wynajęto Manuela, z uwagi na absurdalny kalambur, który spodobał się jego nowemu pracodawcy: Manuel i manual podręcznik. Zadaniem Manuela było przetłumaczenie podręcznika i pokierowanie se?orem Delgado, dzięki któremu miał się wkrótce usamodzielnić w nowym powołaniu. Najprościej rzecz ujmując, do Manuela należało wyjaśnienie Jose Jesusowi Delgado, jak obsługiwać drogi sprzęt, który obecnie posiadał. Zaledwie sam zdążył się nauczyć, jak obsługiwać aparat i wywołać eksplodujący siarkowy błysk, zaledwie opanował złożoność przygotowywania małych, metalowych płytek, Jose Jesus niespodziewanie zmarł, po obiedzie z raków, pozostawiając chłopca samego w prowizorycznym domu z pozostałościami po kilku dekadach rozrywek właściciela: laboratoriami i warsztatami, szklarnią z mięsożernymi roślinami, zakurzoną biblioteką z książkami w języku niemieckim, francuskim, angielskim, hiszpańskim, a nawet w łacinie i grece. Manuel wywiesił na bramie czarną wstęgę, wiadomość o odejściu se?ora Delgado i prośbę o ujawnienie się jego krewnych. Lecz nikt nie skontaktował się z Manuelem, nawet po ogłoszeniach zamieszczonych na stronach gazety codziennej w Mexico City i porozwieszanych w okolicznych miasteczkach. Jedyny uczony prawnik w mieście, se?or Bernardo, oświadczył, że posiadłość - dom, ziemia i plantacja bananów - należą do Esperanzy. Ruchomości z szałasu Manuel mógł zatrzymać. Odciąwszy się od swoich korzeni, Manuel odkrył w sobie żywy talent przedsiębiorcy. Sprzedał rozłożoną lokomotywę pewnemu niedoszłemu rewolucjoniście, destylarnię, mikroskopy i trzysta czterdzieści dwa węże zakonserwowane w alkoholu rozmaitym miejscowym curanderos. Podczas tej całodniowej aukcji zarobił po dwadzieścia siedem pesos za najbardziej rzadkie gatunki i niebywałą sumę stu pesos w złocie za płód w butelce - ten poszedł do babki Rosarii, miejscowej czarownicy. Za zarobione pieniądze Manuel urządził sobie pracownię między piekarnią a warsztatem trumniarza. Zamówił szyld w specjalistycznej firmie braci Ellery w Baltimore, w stanie Maryland, hiszpańskie tłumaczenie popularnego hasła amerykańskich dagerotypistów. „Utrwal cień, nim ciało w proch się rozpadnie”, powiedzenie już wyryte w sercu Meksyku. Wkrótce Manuel był posiadaczem kwitnącego interesu. Niewiele żądał za swoje portrety, bo nie był chciwy, a w osobliwym spadku otrzymał wystarczający na całe życie zapas środków chemicznych służących do wywoływania obrazu, do tego tyle piroksyliny, alkoholu i eteru, że mógłby przez całe życie i jeszcze dziesięć razy dłużej sporządzać kolodium do pokrywania metalowych płytek, które sprowadzał z Mexico City - to był jedyny jego wydatek. Wydawało się, że niemal każdy mieszkaniec Esperanzy ma upozowany i oficjalny wizerunek samego siebie, siedzącego na żelaznej ławeczce przed wymalowanym tłem - tajemniczym krajobrazem, bardzo podobnym do melancholijnych jezior i drzew widniejących za Giocondą. Rok 1836 okazał się dla niego najbardziej dochodowy. Manuel miał wówczas trzydzieści siedem lat, był jeszcze względnie młody, a w mieście zaczęła się szerzyć epidemia zapalenia opon mózgowych. W konfrontacji z tak wieloma zgonami mieszkańcy Esperanzy odkryli - jak większość mieszkańców miast, w których dostępny był luksus portretu fotograficznego - że najwyższym powołaniem ferrotypii jest upamiętnianie zmarłych sporządzeniem ich ostatniej podobizny. Potem umieszczano miniatury w rodzinnych sanktuariach między świecami, kwiatami, biżuterią, ozdobami, słodyczami i prośbami do zmarłego zapisanymi na kawałkach papieru. Wizerunki czczono szczególnie pierwszego i drugiego dnia jedenastego miesiąca - w Święto Zmarłych i Wszystkich Świętych. Stały się one kolejnymi elementami jarmarcznego charakteru obchodów Dnia Zmarłych, tak samo jak cukrowe czaszki i papierowe kwiaty. Najbardziej popularne, najbardziej niezastąpione, nawet w pojęciu najbiedniejszych, były wizerunki angelitos, martwych dzieci w czarnych ubrankach albo w białych, koronkowych habitach, niemowląt w małych szatkach przeznaczonych do chrztu. Nie mogło dziwić, że ludzie pragnęli mieć takie pamiątki. Dzieci miały piękne ciała, a przebywając na ziemi bardzo krótko, nie pozostawiały po sobie nic innego. Dzieci, które umarły podczas epidemii zapalenia opon mózgowych, odchodziły tak szybko, że ich ciała pozostawały bez skazy, pulchne, kwitnące, rumieniec gorączki ożywiał im policzki, choć już uszła z nich dusza. Zdawały się spać w swoich najznakomitszych strojach, dziewczęta z kolczykami w uszach, koralami matek owiniętymi po dwa, trzy razy wokół szyi, czasami z krzyżem trzymanym w dłoniach, czasem z girlandą różańca między palcami. Dzieci, które w życiu nie tkwiły tak nieruchomo; z uczesanymi włosami, choć nigdy wcześniej nie tolerowały szczotki. Leżały z zamkniętymi oczami na kolanach matek, gęste firanki rzęs podświetlone dodatkowym błyskiem, eksplozją światła od góry - za sprawą wynalazku Manuela. Leżały w małych łóżeczkach ze zdobionymi poduszkami pod pełnymi powagi główkami. Leżały bez ruchu albo, jeśli je przyniesiono do pracowni przed stężeniem pośmiertnym, „bawiły się” jedną lub kilkoma drogimi zabawkami, które pochodziły z Europy. Manuel trzymał je w swoim zbiorze rekwizytów. W siódmym miesiącu trwania epidemii przybył do miasta nowy lekarz. Doktor Laarsen, Szwajcar, potępił praktyki transportowania zmarłych ulicami miasta do pracowni fotografa, twierdząc, że to oznacza roznoszenie zarazy. Niewątpliwie miał rację, ale uwierzyło mu niewielu mieszkańców miasta. Uparcie nie chcieli rezygnować z ostatniego portretu, jedynego pocieszenia, i podtrzymywali zwyczaj. Sytuacja stawała się coraz bardziej nieprzyjemna: dotknięci nieszczęściem utraty bliskich byli atakowani przez tych, którzy chcieli ich zreformować, nawet gdy tamci nieśli już ciała swoich dzieci do pracowni fotograficznej. W końcu rodzice zaczęli robić to w głębokiej tajemnicy. Pewnej letniej nocy se?or Zapporo niósł duże pudełko na kapelusze główną ulicą Esperanzy, przy której znajdowało się najwięcej przedsiębiorstw w miasteczku. Mężczyzna potknął się i upuścił ciężar; z pudełka wypadło ciało jego synka, niemowlęcia. Pechowo wydarzyło się to przy pulqueria w sobotni wieczór, kiedy Manuel, mając nadzieję, że uda mu się sportretować kogoś żywego, późno zamykał swoją pracownię. Z baru wysypał się rozzłoszczony tłum. Se?orowi Zapporo odebrano martwe dziecko i spalono je, żeby zniszczyć zarazki, a pracownię Manuela splądrowano. Taki był początek końca fotograficznego interesu Manuela Rogersa. Zaczęły się rozruchy, ciała zmarłych porywano siłą, mimo protestów księdza, który pouczał, że małe dzieci powinny zachować ciała na życie po życiu. Manuel cztery razy wstawiał w pracowni rozbite okno wystawowe, a po trzech miesiącach wyemigrował na północ, z powrotem do ojczyzny. Cierpiąc na chroniczną dyzenterię od picia wody z Yaqui, pradziad Ann był zbyt słaby, aby po przekroczeniu granicy Stanów Zjednoczonych zawędrować daleko. Osiadł na drugim brzegu Rio Grande, poślubił pewną młodą wdowę z El Paso i mimo zrujnowanego zdrowia, kiedy umierał w 1909 roku, pozostawił jej po sobie syna. Sześćdziesiąt trzy funty, cztery uncje - ważył mniej niż wynosiła połowa ciężaru mahoniowej trumny, którą jego stary przyjaciel Ingacio, właściciel zakładu trumniarskiego i sąsiad z Esperanzy, zrobił dla niego i którą Manuel wykorzystał wcześniej jako kufer do transportowania swojego niewielkiego dobytku: aparatu fotograficznego i zdjęć, które zdołał ocalić. Jego syn, dziadek Ann, handlował drewnem i osiadł w Jessup w Teksasie, gdzie urodził się Edgar Evans Rogers. W pudełku, które Ann znalazła po śmierci ojca, znajdowało się sto sześćdziesiąt siedem portretów, głównie dzieci, zrobionych przez Manuela w 1886 roku. Prócz kilku listów do agenta, była to jedyna osobista spuścizna po jej ojcu, jedyne nawiązanie do przeszłości, jego dziedzictwa. Ann siedziała na podłodze pomieszczenia, w którym ojciec przechowywał negatywy, wszystkie zamknięte w metalowych kasetkach z rokiem wywołania wypisanym na gumowanych etykietach starannie przymocowanych do każdego wieczka. Siedziała i przeglądała zawartość kartonowego pudełka ze zdjęciami. Dzieci wyglądały jak anioły i minęło kilka minut, nim Ann uświadomiła sobie, że były martwe. Mały chłopiec miał papierowe skrzydła; rozłożone za białą szatą, wydawały się niemal unosić go z kolan, na których leżał. Przejrzawszy wszystko, co zdołała, Ann włożyła ferrotypy z powrotem do pudełka i spakowała je do walizki. Po latach będzie zamykać oczy i widzieć martwe dzieci z Esperanzy - choć nawet nie potrafiłaby nazwać poszczególnych wizerunków, które, niczym małe duszki, po prostu przemykały przez jej świadomość. Nie pokazała tych fotografii nikomu, nikomu nie wspomniała o ich istnieniu, aż przejął je Eric Elsin, kurator retrospektywnej wystawy prac jej ojca. Edgar Rogers nigdy nie widział dziadka, ale Ann mogła sobie wyobrazić, co jej ojciec czuł, kiedy odkrył te fotografie. Porządkując poddasze w domu swoich rodziców, pewnie natknął się przypadkiem na zdjęcia, dobrze ukryte - z powodu zażenowania, ojej, wizerunki martwych dzieci, jakież to upiorne. Lecz jej ojciec z pewnością uznał je za piękne - każdy artysta odczuwałby to samo, każdy, którego obchodziła dobra fotografia. Jak prace Julii Margaret Camaeron albo Lewisa Carrolla, każda była piękna, a upływ wielu lat usprawiedliwiał zachwyt. Zdjęcia żony Edgara Rogersa, Virginii, jej mlecznobiałych nóg, miały tę samą tajemniczość i wdzięk, piękno angelitos, niewinnych ciał. Wszystkiego, co dopiero mogło się stać, wszystkiego, co nigdy nie rozczarowało. Nikt nie musiał wyjaśniać, dlaczego Antonio wyrósł na człowieka zgorzkniałego i bił żonę; że Sarita była, trzeba przyznać, nie tyle powolna, ile niespełna rozumu; że Maria spała z mężem siostry; że Jose, rozczarowany miłością, najpierw utopił troski, a następnie siebie. Wszystko, co wyjawiano z głębokim westchnieniem. Jakby w jakiś sposób przewidywał, co się zbliża. Przygnębiony tą Virginia, prawda? Słyszałaś, prawda? Och, umarła, wielka szkoda, potem jej mąż już nie był tym samym człowiekiem. Pamiętasz, jaka była młoda, zawsze roześmiana, i te czerwone, czerwone usta! Usta zawsze rozchylone w uśmiechu. Ojciec klęczy wśród rupieci na poddaszu - zakurzonych słojów, podniszczonych ozdób choinkowych, starych prześcieradeł i łapek na myszy - i nagle po podłodze rozsypują się ferrotypy. Może wówczas popatrzył na portret młodego mężczyzny w wieku dwudziestu kilku lat, siedzącego na żelaznej ławce, który na kolanach kołysze dziecko. Dziecko wygląda na śpiące; ale religijne symbole - kielich, chleb, krzyż - wskazują na to, że jest martwe. Obszyty koronką brzeg białej szaty niemowlęcia odcina się ostro od spodni młodego mężczyzny. Jego biały garnitur ma charakter odświętny - uzupełniony plastikowym kołnierzykiem i zegarkiem na łańcuszku; ciemne włosy są starannie rozczesane pośrodku; lecz efekt psuje chudość sylwetki i toporne sandały. Wrażliwy na szczegóły, Edgar z pewnością dostrzegł, że ten człowiek jest biedakiem. Mężczyzna rozchyla swoje pełne usta, jakby chciał coś nam powiedzieć, oczy ma otwarte tak szeroko, że biała twardówka błyszczy pod ciemnymi tęczówkami. Za ojcem i dzieckiem znajduje się brezentowe tło z nastrojowym krajobrazem, ciemnymi wzgórzami, cyprysami i skłębionymi burzowymi chmurami, dlatego pozycja tej pary na zdobionej ławeczce wydaje się niepewna: dwoje ludzi na skraju niezbadanej krainy, tajemnicy śmierci. A podwójna ramka z maleńkimi bliźniętami? Po lewej stronie leżą w kołysce, którą dzieliły za życia; na prawo znajdują się razem w następnym łożu, w trumnie sprowadzonej z północy, przypominającej kształtem szkatułę. Dzieci trzymają pąki róży, biała koronka identycznych szat od chrztu - tak długich, że z pewnością sięgały podłogi, gdy dzieci leżały w ramionach matki, a kapłan polewał je wodą święconą - wychodzi poza boki i podstawę trumny. Ze względu na zbyt długą ekspozycję, szaty są błyszczące, tak jasne, że blask wychodzi poza kontury. Ann wyobraziła sobie ojca, jak podnosi tę fotografię do ust. Może początkiem wszystkiego, co potem nastąpiło, był ten dzień, była ta godzina. Zaraz po powrocie z college’u do domu - na Święto Dziękczynienia, na ferie zimowe czy z innego powodu - całowałam Mariette w kuchni i natychmiast szłam do swojego pokoju, gdzie zostawiałam bagaż. Za pierwszym razem, na pierwsze Święto Dziękczynienia, Mariette poszła za mną korytarzem. „Ann” - rzuciła. - „Odezwij się”. „O co chodzi?” - odparłam. „Twój akcent” - powiedziała. - „Nie ma go. Zniknął całkowicie. Wystarczyły dwa miesiące i już wcale nie można poznać, że pochodzisz z Teksasu”. Potrząsnęła głową. Ja wzruszyłam ramionami. Byłeś w ciemni albo zamknięty w sypialni, swoim małym biurze, nie czekałeś, żeby mnie przywitać, pozdrowić, aleja wcale się tego nie spodziewałam. Wspinałam się na poddasze, nim dotarło do ciebie, że jestem w domu, i znowu przeglądałam pudła. Ich zawartość wydawała się nienaruszona, nie istniał żaden ślad, że ktoś dotknął choćby jednego przedmiotu od czasu, gdy ostatnio na nie patrzyłam. Przedtem, jeśli byłam w domu choćby przez godzinę, otwierałam walizki ze starannie spakowanymi ubraniami matki, pończochami, zwiniętymi i wciśniętymi w rogi, bielizną ułożoną w taki sposób, aby nie był widoczny materiał ze środka, ciemniejszy, jak to w bieliźnie kobiet, z butami złożonymi podeszwami do siebie niczym dłonie do modlitwy. Jakby wybierała się w podróż. Wszystko było tam na górze - walizki, stary sekretarzyk z żaluzją, listy od sióstr w szufladach, podwójne łoże z miękkim materacem. Jako dziecko wmawiałam sobie, że mama mieszka na poddaszu. Że pewnego dnia zastanę ją tam, siedzącą przy biurku albo śpiącą na zakurzonej różowej narzucie. Mariette opowiadała mi często o tym, jak ty i mama jeździliście samochodem na przejażdżki, a ja, pozując do zdjęć, wyobrażałam sobie, że trzymam głowę na jej kolanach. Byłyśmy w samochodzie, jadąc powoli, na miłej przejażdżce. Ty za kierownicą. Leżąc na siedzeniu, niewiele mogłam widzieć przez okno, jedynie ustawiczne pochylanie się telefonicznych słupów. Myślałam o wszystkich bezimiennych głosach przecinających powietrze, moja głowa nie leżała na chłodnej podłodze pracowni, tylko na udach matki, ona zaś dotykała dłonią mojego czoła. Ciepłą, gładką, śliczną dłonią, palce błądziły w moich włosach. Uwielbiałaby je, po prostu dlatego, że są moje, nie dlatego, że są ładne. Bo nie były ładne, takie brązowe, nieszczególne. Ale ona przepadała za nimi, za mną, a gdy udało mi się sprawić, że czułam tę dłoń na czole, głaszczącą moje włosy, z odrobiną perfum na nadgarstku, z wonią już nikłą, lecz nadal słodką, odczuwałam coś, czego nie odczuwałam nigdy poza tą sytuacją: że bezwzględnie wszystko ułoży się jak należy. Oczywiście nic nigdy nie było jak należy. Ta cała sprawa ze wstrząsem insulinowym - razem to uknuliśmy, prawda? Przesłuchanie w sądzie nie wyjaśniło, jak to naprawdę było. Ty sądziłeś, że moja postawa obronna osłabnie, że wystarczy mnie szpiegować, a ja wiedziałam, że najlepiej się ukryję, pozwalając przejąć kontrolę nad sobą mojemu ciału. Albo może było jeszcze gorzej, może chciałeś, aby wydarzyło się coś strasznego. Może ja tego chciałam. Zanim się dowiedziałeś, że wróciłam ze szkoły, szybko przejrzałam pudła z papierami na poddaszu. Z bożonarodzeniową kartką, którą ktoś przysłał wam obojgu przed dwudziestu laty. Rachunkiem za nowy podgrzewacz wody. Rozliczeniami, opasanymi gumkami, które pękały lekko, gdy je zdejmowałam. Zapiskami matki, trudnymi do odczytania. 7 dolarów dla Samanthy, na pewno za wizytę w salonie piękności. 2,5 dolara dla K.D. za naprawę butów. Twoimi, wypisanymi drukowanymi literami, długopisem przyciskanym tak mocno, że gdybym odwróciła którąś kartkę, mogłabym odczytać poszczególne słowa z powstających wybrzuszeń. Tak bardzo się kontrolowałeś. Nawet podpis złożyłeś drukowanymi literami. 97 dolarów, 28 centów dla Domu Towarowego Stadlera za: Kołyska. 10 października 1959 roku. Dużo pieniędzy. Nie mieliście ich wtedy zbyt wiele. Może już wówczas zaczęłam zapominać, bo podczas tych powrotów do domu miałam wrażenie, że czegoś szukam, czegoś, co zgubiłam, ale nie wiedziałam czego. Patrzyłam na to wszystko. Patrzyłam na wszystkie te pary butów, które znosiłeś przez siedemnaście lat mieszkania w tym domu: jedenaście par, wszystkie ustawione w rzędzie. Pantofle o czarnych noskach z otworkami; nosiłeś je od rana do wieczoru, szczególny wybór jak na kogoś, kto nigdy nie musiał pracować w biurze. Tylko jedna para stała w szafie na dole, ustawiona obcas przy obcasie, gdy akurat nie znajdowała się na twoich nogach. To ty byłeś bardzo wymagający, nie Mariette, więc wiedziałam, że nie ona, tylko ty spakowałeś walizki mamy po jej śmierci. Tyle ubrań. Śmierć tyle zostawia za sobą. Trudno sobie wyobrazić, jak opróżniasz szuflady jej komody, zdejmujesz sukienki z wieszaków, odkładasz je wszystkie. Ale jedynie ty złożyłbyś bieliznę tak, aby ukryć plamy, ustawiłbyś porządnie buty. Swoje nosiłeś tak długo, aż w prawym robiła się dziura - nigdy w lewej podeszwie - potem odstawiałeś je na strych. Para za parą, równo wzdłuż zachodniej ściany domu. Spacerowałeś po ciemni - zamyślony, spokojnym krokiem. Przyłożywszy ucho do drzwi, nim zawołałam cię na obiad, słyszałam odgłos stóp na chłodnym betonie, słyszałam, jak powoli zanika twój chwiejny chód, przyczyna nierównego zużywania butów. Czasami nastawiałam uszu na inny rodzaj dźwięku. Raz, tak mi się zdawało, słyszałam twój szloch. Przykucnęłam po cichutku, wstrzymując oddech, starając się coś usłyszeć, aż w końcu pulsowanie krwi brzmiało w moich uszach niczym ryk. „Papi?” - wołałam wreszcie. Nie odpowiadałeś, ale to nie było dziwne. Na poddaszu brałam w dłonie jeden z twoich butów, patrzyłam na dziurę wielkości dziesięciocentówki i starty na zewnątrz obcas. Buty, ubrania wiele mówią o tym, kto je nosił. Czasami w taksówkach zastanawiam się, co ludzie myślą o ubraniach, które w nich zostawiam. Czy w pośpiechu rozrywam dziurki od guzików? Czy wnętrze kieszeni ma rozpruty szew, dziurę, przez którą mogłam zgubić coś, na czym mi zależało - kolczyk, zapisany na kartonowych pudełkach numer telefonu? Czy ktoś podnosi spódnicę, która przybrała kształt mojego ciała, czy spogląda na nią z uwagą, czy ją wącha? Czy ktoś idzie przez życie w taki sposób jak ja? Ja się zatrzymuję, aby podnieść skrawek papieru na ulicy, przeczytać liścik upuszczony przez nieznajomego, jakby to była wiadomość dla mnie. Czy istnieje ktoś równie dociekliwy w poszukiwaniu śladów? Nowy Jork 2-4 sierpnia 1992 W salonie na Szóstej Alei koreańskie manikiurzystki siedzą przy sześciu identycznych różowych, laminowanych stolikach ustawionych wzdłuż ścian małego salonu. Kobiety są bardzo podobne do siebie, w nieokreślonym wieku między dwudziestką a trzydziestką, o cerach gładkich i bladych, o włosach czarnych, ostrzyżonych w zachodnim stylu. Wszystkie noszą identyczne uniformy, bawełnianą górę i ściągnięte gumką spodnie - stroje niemal chirurgiczne, tylko różowe: komunikują profesjonalizm i higienę. Salon zdaje się prezentować porządek i sprawność banku. Ann uważa manikiur za stratę pieniędzy, ale po dziesięciu dniach szlachetnego życia musi zrobić coś, co zastąpi dawne grzeszne czyny. Dzięki Bogu jutro wraca do pracy. Oczywiście najpierw zobaczy się z Theo, ale jakaż to będzie pokusa, skoro z powrotem schowała proszek do skrytki w aparacie fotograficznym? Nie potrafi zebrać się na odwagę, żeby to wyrzucić, a nie istnieje żaden inny pewny schowek; gdyby Carl natknął się na narkotyk, miałaby kłopoty. Do jasnej cholery, co ty ze sobą robisz? - już teraz słyszała, jak to mówi. Wczoraj poszła do supermarketu, zostawiając Carla w domu, a proszek w podszewce płaszcza; bardzo się zdenerwowała, czekając w kolejce do kasy, wróciła do domu bez sprawunków i powiedziała, że zapomniała portfela. - Nie pójdziesz jeszcze raz? - zapytał Carl, kiedy usiadła na sofie. - W domu nie ma już nic do jedzenia. Potrząsnęła głową. Powiedziała, że jest zbyt zmęczona. Zamówili obiad do domu i dopiero dzisiaj poszli po zakupy. Porozkładała je, pochodziła trochę po mieszkaniu, a potem wyszła zrobić sobie paznokcie. Manikiurzystka bierze jej większą, bardziej chropawą dłoń w swoje gładkie ręce, i namoczywszy koniuszki palców Ann w misce z ciepłą, mydlaną wodą, zaczyna wcierać w nie balsam. Ann rozgląda się wokoło, szukając swojego odbicia. Lustra naprzeciwko sugerują nieograniczoną powtarzalność rzędów stolików, granica między rzeczywistymi a odbitymi jest trudna do uchwycenia. Iluzoryczna przestrzeń utworzona przez tak wiele powtarzających się odbić - kłamstwo, że ten mały świat porządku rozciąga się w nieskończoność - naraz budzi w Ann klaustrofobiczne odczucia. W niektórych innych zwierciadłach odnajduje swoją przerażoną twarz, jej ręce giną w białym ręczniku, który manikiurzystka rozłożyła przed zabiegiem. - Proszę wybrać kolor i od razu zapłacić - mówi kosmetyczka, wycierając krem z palców Ann. Ponieważ Ann nie reaguje natychmiast, dodaje: - Proszę zapłacić teraz. Potem paznokieć jest wilgotny, niedobrze, niedobrze dla nowy paznokieć dotykać pieniędzy. - Dobrze - odzywa się wreszcie Ann. - Ile? - Piętnaście dolarów. Ann wręcza kobiecie dwudziestodolarowy banknot. W jej świeżo nakremowanej ręce pieniądz wydaje się brudny, wskazuje, że to nie jest żaden duchowy związek dwóch kobiet, lecz drobna transakcja gospodarcza. Banknot, wiotki i wyblakły, prawie się przerywa, kiedy Ann wyjmuje go z portfela; jakby po to, by uzasadnić kruchość tej wymiany - myśli - i w jednej chwili jest na siebie zła za to, że we wszystkim dopatruje się znaczeń, wszędzie szuka potwierdzenia kruchości materii życia i spodziewa się przez nią wypaść. Lubię narkotyki także z innych powodów, przyznaje się w duchu: na amfie nigdy nie myślę o takich głupstwach. Manikiurzystka podaje jej pięć sztywnych jednodolarowych banknotów, a ona je od razu zwraca. - Dla pani - rzuca, drobna kobieta kiwa głową w geście podziękowania i chowa pieniądze do czystej, różowej kieszeni. Znowu bierze dłonie Ann w swoje gładkie ręce, i rozprostowawszy jej palce, nadaje kształt paznokciom różową, szmerglową płytką. * * * Upłynęły zaledwie dwie godziny od wizyty u manikiurzystki, a Ann ma już podrapany lakier na wszystkich paznokciach lewej ręki. Stoi w budce telefonicznej na Grand Central Depot i rozmawia z Doris. - Mogę do ciebie wpaść? - pyta. - No pewnie - odpowiada Doris. - Coś jest nie tak? - Ann słyszy wyraźnie, że po drugiej stronie linii Doris pali papierosa, głębokie wdechy wprowadzają do rozmowy nienaturalne przerwy. - Nic poważnego. Chyba stres męczy mnie trochę. Jutro wracam do pracy. Pomyślałam sobie, że może po południu uporządkuję resztę materiałów w archiwum. - Przyjadę po ciebie - mówi Doris. - Który to będzie pociąg? Ann spogląda do góry na dużą tablicę z planem odjazdów. - Złapię ten o trzeciej czterdzieści. Doris podjeżdża po Ann na stację w Greenwich swoim starym, poobijanym mercedesem, plamy rdzy wychodzą spod białych osłon wahaczy. Samochód zimuje pod gołym niebem, bo garaż w jej domu został zamieniony w pomieszczenie o kontrolowanej wilgotności powietrza do przechowywania fotografii i negatywów, wyposażone we wszelkie zabezpieczenia przed pożarem, powodzią, kradzieżą i innymi rodzajami katastrof. Ann jest właścicielką około sześćdziesięciu procent całego dorobku fotograficznego ojca i utrzymuje to wszystko w Connecticut, wraz z dokumentami istotnymi dla jego kariery. Doris reprezentuje interesy Ann wobec takich ludzi jak kurator najbliższej wystawy, dziennikarze i wszystkich, którzy chcą zawrzeć transakcję mającą związek z dorobkiem Edgara Evansa Rogersa. Ann zetknęła się z Doris w pierwszym tygodniu studiów magisterskich. Właśnie przyjechała do New Haven po dwóch dniach bezustannej jazdy z Zachodu. Było późne popołudnie, przystanęła obok księgarni, żeby kupić egzemplarz „Yale Daily News”, i znowu usiadła za kierownicą. Jechała, przeglądając ogłoszenia o pokojach do wynajęcia - dwie kolumny na stronie rozłożonej na kierownicy - aż uderzyła w tył stojącego przed skrzyżowaniem białego mercedesa. Wysiadła z niego kobieta, podeszła do Ann, gdy tymczasem ta gapiła się przez brudną szybę, wsunąwszy gazetę między nogi. Kobieta, w stroju tenisowym, miała krótko przystrzyżone siwe włosy, była zbudowana niczym mężczyzna o muskularnych nogach i wąskich biodrach. Jej duże piersi zdawały się do niej nie pasować: wyglądały na zbyt duże, jakby je przyprawiono później, dodając wiarygodności wrażeniu, iż jest kobietą. Ann także wyszła z samochodu. - Cóż, zdaje się, że nie będzie sporu, czyja to jest wina powiedziała kobieta. Jej dolna warga była biała od maści cynkowej. - Przepraszam - powiedziała Ann i zaczęła płakać. - Nie jest aż tak źle. - Kobieta zdjęła okulary przeciwsłoneczne, uśmiechnęła się. Ale Ann była przemęczona i kiedy już zaczęła, nie mogła przestać. Mówiła bez ładu i składu o tym, że zajęcia zaczną się następnego dnia, że w chłodnicy jej samochodu jest maleńka dziura i trzeba uzupełniać płyn co pięćdziesiąt mil, że nigdy wcześniej nie była na Wschodzie. Wreszcie Doris położyła temu kres. Posadziła ją na krawężniku, a sama wjechała ich samochodami na pobliski parking przy małym centrum handlowym na Tempie Street. - Masz jakiś kłopot? - zapytała, kiedy już siedziały przy plastikowym stoliku w kawiarence. - To znaczy coś poważniejszego niż wgłębienie w błotniku mojego samochodu? - Zamówiła pasztecik, a kiedy go otrzymała, pchnęła go w stronę Ann i wręczyła jej widelec. Ann popatrzyła na nią. - Nie miałam zamiaru, nie jestem... - Przeniosła spojrzenie na pasztecik. - Zmarł mi ojciec - powiedziała. - Nie ostatnio. Właściwie minęły już ponad dwa lata. Ale wydaje mi się, jakby to było... cóż, od tamtej pory jestem trochę niezorganizowana. Doris nie odpowiedziała, tylko skinęła głową. Gestem przywołała kelnerkę i zamówiła sandwicza z tuńczykiem. Nim go dostała, Ann skończyła pasztecik; Doris położyła na jej talerzu połowę sandwicza i przyglądała się, jak je. - Zrobiłaś sobie jakiś postój po drodze? - zapytała. - To znaczy żeby coś zjeść? Ann podniosła wzrok. - Tak jakby. Zatrzymywałam się ze względu na samochód. Chyba nie byłam głodna, zgłodniałam dopiero teraz, jak tutaj dojechałam. - Ann skończyła resztkę sandwicza, niepewnie wzruszyła ramionami. Kiedy wyszły na zewnątrz, na dworze zrobiło się już ciemno. Ann pojechała za Doris do jej domu w Greenwich. Spędziła tam tydzień; kiedy ostatecznie przeniosła swoje rzeczy do małego mieszkania w domu położonym zaledwie trzy przecznice od centrum sztuki w Yale, miała już własnego prawnika. Doris była pierwszą osobą, która zasugerowała, że może istnieje lepszy sposób wykorzystania przynajmniej pewnej części osobliwego dziedzictwa Ann. Na przykład całej korespondencji: pocztówek, listów, ofert pozowania, pytań, przestróg, propozycji. Choć Ann miała dopiero dwadzieścia jeden lat, jej zdolność kredytowa była mizerna; już wcześniej pozwoliła sobie nie płacić długów w terminie tylko dlatego, że nie potrafiła zapanować nad przychodzącą pocztą. W ciągu miesiąca Ann przekazała Doris administrowanie majątkiem ojca. Cztery skrzynie ze szczególnymi zbiorami przybyły od prawnika z Teksasu, wraz z listem, w którego tonie wyczuwało się ulgę. „Na wiosnę zawieszam praktykę” przeczytała w ostatniej linijce - „dlatego cieszę się, że znalazłaś kompetentną osobą do troszczenia się o interesy twojego zmarłego ojca”. Doris wyglądała na pięćdziesiąt lat, kiedy Ann spotkała ją przed dziesięcioma laty - zbyt dużo papierosów, zbyt wiele godzin na słońcu, włosy, które posiwiały, nim skończyła studia prawnicze. Teraz, kiedy rzeczywiście ma pięćdziesiątkę, wygląda nieoczekiwanie młodziej; codziennie rano gra w tenisa i często, gdy Ann spotyka się z nią po południu, nadal ma na sobie krótkie spodenki i buty do gry. Żartuje, że spośród znanych jej prawników tylko ona ma jeden służbowy strój. Od roku Doris poświęca większość swojego czasu wielu drobnym sprawom związanym z retrospektywą. Handlarzom dziełami sztuki. Ubezpieczeniom. Fotografiom zniszczonym podczas przesyłki. Jednej zgubionej albo skradzionej. Reklamie, w tym reklamie naturalnej i wynikającym z niej komplikacjom. Ponieważ wystawa została zapowiedziana, dom Doris został pochlapany czerwoną farbą, odmalowany na biało i pozalewany znowu, przypuszczalnie przez tę samą grupę radykalnych feministek, która przed dwoma tygodniami groziła przez telefon podłożeniem bomby. Grupa ta, podająca się za „Przodownice Idei Zjednoczonej Damskiej Agresji” albo, mniej oficjalnie, PIZDĘ, musiała zdobyć imię i nazwisko Doris wraz z informacją, że fotografie są przechowywane w jej domu, w galerii, która dawniej reprezentowała Edgara Rogersa. Dla bezpieczeństwa policja ewakuowała Doris do miejscowego motelu i skłoniła ją, by pozostała tam przez dwadzieścia cztery godziny od momentu otrzymania pogróżek. Nie potrafili się dowiedzieć, czy młoda kobieta, która podpaliła się w muzealnym ogrodzie rzeźby, była jedną z „przodownic”, ale potraktowali to zdarzenie jako dowód, że fanatyczne kobiety są w stanie zrealizować swoje groźby. Doris reaguje pogodnie na tego rodzaju niedogodności albo po prostu usiłuje rozwiać niepokoje Ann. - Straszne, prawda? - pyta o szkaradne rottweilery, które teraz spacerują wokół jej domu i archiwum fotograficznego. Wybucha śmiechem. - Na pewno ani trochę nie przypominają tego, co miałaś na myśli, sugerując, żebym przygarnęła jakiegoś zwierzaka, jakąś maskotkę? - Ona i Ann idą bez pośpiechu, nie wykonując nagłych ruchów - przemieszczają się z samochodu Doris do kuchni. Psy - na służbie kolejno po sześć godzin - pracują wewnątrz elektronicznego ogrodzenia, niewidzialnej bariery, która uruchamia mechanizm zainstalowany w obroży zwierzęcia, aby je porazić, gdyby odeszło od domu dalej niż na dwadzieścia stóp. Znając zapachy Doris i Ann, psy z pewnością nie zrobią im krzywdy, ale złośliwe złociste oczy i konspiracyjne, niedźwiedzie uśmiechy nie pozwalają pokładać nadmiernego zaufania w obietnicach tresera. „Ich szczęki mogą się zacisnąć z siłą tysiąca ośmiuset funtów na cal kwadratowy” - usłyszały od niego. - Po prostu nie przepadasz za czymś, o co sama nie możesz dbać - powiada Ann, kiedy są już bezpieczne w środku. Już od ich pierwszego spotkania nie ulegało wątpliwości, że Doris jest nałogową opiekunką. Niezamężna i bezdzietna, wykorzystuje cały wolny czas, aby reprezentować nielegalnych imigrantów, z których przynajmniej jeden mieszka zwykle w jej domu - tę jej pracę i pozostających w niedostatku wspierała Ann swoimi pieniędzmi. Przed pójściem do archiwum Ann siedzi z Doris przy jej dużym stole ustawionym na stojakach, odsuwając od siebie kawałki ciasta, którymi bez przerwy częstuje ją Doris. - Przestań - powiada. - Jesteś gorsza od Carla. - Po prostu staram się być pomocna. No dobrze, powiedz, co z twoim okiem. Ann nie odpowiada natychmiast, wypija łyk herbaty, rozgląda się po dobrze wyposażonej kuchni, która, jak wie, jest rzadko używana. Doris co wtorek jeździ do miasta i kupuje gotowe dania; nigdy nie brudzi tych połyskujących miedzianych patelni wiszących nad piecem. Co pewien czas okazuje się, że jeden z imigrantów, któremu pomaga, ma dość talentu i odwagi, żeby uruchomić duży, restauracyjny piec i przygotowywać posiłek w charakterze podziękowania. Ale obecna lokatorka Doris, Lupę, rzadko opuszcza swój pokój. Po przeczytaniu artykuł o południowoamerykańskich dziewczętach skłanianych podstępnie do uprawiania prostytucji, zarabiających dwieście dolarów dziennie dla swoich alfonsów, dziesięć dla siebie, Doris spędziła popołudnie w okolicach Queens, gdzie na dużą skalą handluje się seksem. Zostawiła swoją wizytówkę w miejscowym barze, pobliskim sklepie spożywczym, salonie piękności, przypadkowych skrzynkach pocztowych gdzie się dało. Pod słowem PRAWNIK wydrukowała informację: „Mogę ci pomóc w otrzymaniu zielonej karty i pracy”. Lupę jest szóstą prostytutką, która zadzwoniła tego lata. Twierdzi, że ma osiemnaście lat, ale wygląda na dwanaście. - Z okiem w porządku - powiada w końcu Ann. - Ale boję się, że to się może powtórzyć. - Trzyma herbatę w górze, czując jej ciepło przez filiżankę. Na moment przechwytuje uważne spojrzenie Doris i odstawia herbatę. - Ostatnio trudno było nawiązać z tobą kontakt - mówi starsza kobieta. - Ilekroć chciałam się dowiedzieć, jak się czuje Ann, musiałam rozmawiać z Carlem. - To przez tę sprawę z okiem. No i ciężko pracowałam. Wiesz, co się latem dzieje ze ślubami. - Milknie na chwilę, potem dodaje: - Biegałam, gdzie się dało, starając się mieć dość zajęć i nie myśleć o niczym poza tym. - Jestem z tobą, wiesz przecież - deklaruje Doris. - Jeśli chcesz porozmawiać. Ann kiwa głową. - A może teraz jest czas, żeby pomyśleć o sprawach, które przez pewien czas ignorowałam. - Ann dotyka dłoni Doris. Wiesz, dzięki tobie od dziesięciu lat nie musiałam stawiać czoła temu, że jestem córką Edgara Rogersa. Doris spogląda w bok; wdzięczność wprawiają w zakłopotanie. Ann wstaje i przeciąga się. - No dobrze. Po prostu stąd wyjdę. - Patrzy przez okna na psa; jego czarne boki unoszą się i opadają, gdy zwierzę oddycha szybko w upale. - Szkoda, że nie ma tutaj tunelu. Kiedy zamyka za sobą tylne drzwi, widzi, że Lupę wślizguje się nieśmiało do kuchni. Dziewczyna nie wychodzi na środek pomieszczenia, tylko skrada się wzdłuż obwodu, trzymając dłoń na krawędzi kontuaru, na oparciu krzesła; jakby była niewidoma i badała dotykiem drogę. Ann dziwi nagłe odczucie zazdrości, gdy widzi, że Doris podnosi się i obejmuje dziewczynę. W archiwum Ann wyjmuje z szafki projektor marki Bell & Howell. Podłączony do prądu pachnie, jakby topiła się izolacja. Ann ma nadzieję, że nie jest to dzień, w którym urządzenie ostatecznie przestanie funkcjonować. Ustawia projektor przodem do białej ściany i wydobywa skrzyneczkę pełną blaszanych puszek z filmami. Naturalnie nie istnieją żadne rodzinne fotki, jak to określał jej ojciec, ośmieszając pracę innych; ale są te filmy; szesnastomilimetrowe rolki z dwudziestoma pięcioma metrami taśmy każda, po dwie i pół minuty historii. Parząc sobie palce o stary projektor, którego żarówka tak bardzo rozgrzewa kruchy film, że ten pęka i trzeba go sklejać, Ann patrzy przez zmrużone powieki na pierwszą rolkę. Przed miesiącem przystąpiła do katalogowania tych starych filmów ojca. Nie może sobie przypomnieć, żeby je kiedykolwiek oglądała jako dziecko, lecz kiedy fragmenty przeszłości zaczęły wdzierać się do jej dnia powszedniego, do snów, a nawet przeszkadzać w czytaniu książek czy, co gorsza, w uprawianiu seksu z Carlem, postanowiła przebrnąć przez te stare filmy. Może czegoś się z nich dowie. Ostatnim razem, kiedy przyjechała do Greenwich obejrzeć je, odtworzyła około dwudziestu rolek, nim poczuła się zbyt wyczerpana, żeby kontynuować. Filmy są nieme, pozbawione tytułów, pełne tajemnic, a kiedy sporządziła listę, zapisując szczegóły treści i przypuszczalne daty powstania tych, które obejrzała wcześniej, każdy opis, każda uwaga ze znakiem zapytania okazała się bezużyteczna. 1958? Jedna z sióstr matki? Meksyk? Mężczyzna w kapeluszu = ojciec? Ann zakłada jakiś film i od razu nurza się, grzęźnie w bagnisku przeszłości. Przewija rolkę do przodu, do tyłu, mając nadzieję znaleźć... Co? Coś: będzie wiedziała, kiedy to znajdzie. Barwne - w uroczych, pysznych, pospolitych kolorach, ociekające i nasycone kolorem - filmy są antidotum na surowe, eleganckie, czarno-białe fotografie ojca i ona je lubi już choćby z tego powodu. Lubi je także za ich sentymentalną jakość, której nie oddaje taśma wideo. W porównaniu z nimi obrazy Ann są gładkie, wypracowane i niemal antyseptyczne. Może dlatego jej zajęcie polega na korygowaniu w stronę spontaniczności i prawdy. Wkłada stary, spękany fragment rozbiegówki w klamrę za obiektywem. Oglądała ten film, będąc tu ostatnim razem. Tylko o nim potrafiła powiedzieć coś więcej, określić datę powstania i zarejestrowane wydarzenie: miesiąc miodowy rodziców, na początku matka siedzi za kierownicą kabrioletu. Jedzie powoli, powolutku, rozmarzona. Virginia ma na głowie kapelusz, który nie utrzymałby się na żadnym wietrze, więc przytrzymuje go mocno jedną ręką. Ojciec Ann z pewnością trzymał kamerę, idąc tyłem przed maską samochodu, pochyłością ulicy w gorącym teksańskim słońcu. Scena zmienia się: teraz on prowadzi, a matka jedzie, siedząc na złożonym dachu samochodu, z początku stosownie, jakby jechała bokiem konno; potem, kiedy pojazd nieco przyspiesza, przewraca się na brezent - nogi rozrzucone - śmieje się, „Dosyć! Dosyć!” Ann dostrzega, jak jej usta formują bezgłośne teraz słowa. Kto trzymał kamerę, kiedy oni byli razem? Nigdy się tego nie dowie. Zbliżają się do jakiejś bramy skonstruowanej z dwóch obramowanych kół od starego konnego wozu, pomalowanej na biało, którą wjeżdżało się na teren farmy prowadzonej przez Giganta, mężczyznę, o którym ojciec opowiedział jej po latach. Nie zna jego prawdziwego nazwiska ani imienia, wie tylko, że na każdej z jego dłoni mogłoby usiąść dziecko. Ann była rozczarowana, widząc po raz pierwszy tego mężczyznę, który wygląda na dziwaka i przyjaźnie uśmiecha się do kamery: właściwie żaden z niego gigant - ma nie więcej niż dziewięć stóp wzrostu i stoi przy drzwiach do swojego zajazdu o całkiem normalnych rozmiarach. Mimo wszystko optycznie pomniejsza jej ojca. Rozkłada ramiona, jakby witał dwoje dzieci. Naraz rodzice są ogrodzie, gdzie wiatr potrząsa liśćmi, cienie poruszają się kusząco na powierzchni ich ciał. Nagie ramiona i słoneczne światło są takie jasne, jasne ze szczęścia - wydaje się, że słońce, które świeciło podczas kręcenia tego filmu, już nie świeci. Ann nigdy nie widziała kwiatów w barwach tak krzykliwych, kwiatów tak dużych, dużych cynii o ciężkich głowach, obciążonych kolorem. Cynie są czerwone, czerwona jest bluzka matki. Virginia jest krągła, kokieteryjna, każdy jej gest sugeruje, że wie że to powstaje, ta obfitość. Pod wierzbą jest ten rodzaj intensywnego cienia, który może się pojawić tylko w najpogodniejsze dni, doskonale czarna przestrzeń pod listowiem, zatem kiedy para wchodzi pod drzewo, natychmiast ginie, znika, rozpływa się w powietrzu. Doris pojawia się w studiu podczas odtwarzania któregoś z kolejnych filmów, pochyla się nad kontuarem biegnącym wzdłuż ściany z tyłu pomieszczenia, krzyżuje ręce na piersi. - Ciekawe, czego tak szukasz? - Niczego. Nie wiem. Po prostu patrzę. Virginia uroczo mruży oczy. Bawią się w coś, w berka. Gonią się po ogrodzie, brzęczą pszczoły, uchwycone na moment przed obiektywem. Kto trzyma tę kamerę? W ogrodzie warzywnym, usta przy jasnej skórce pomidora, owoc pęka pod białymi zębami. Czerwień, czerwone usta, czerwona bluzka, czerwone paznokcie, czerwone buty, które brudzą się w ogrodzie. Matka Ann odrzuca do tyłu głowę, pije wodę ze szklanki, porusza się jej biała szyja. Jaskrawe słońce zatrzymuje się na szkle, ona pije światło, pije życie. Usta poruszają się, zaczyna mówić, zaraz jak tylko odsunie szklankę od ust. Film jest niemy, lecz Ann potrafi wyobrazić sobie jej akcent z San Antonio, poznaje to z ruchu warg. Matka wylewa wodę ze szklanki na rabatę z kwiatami i ostatnie, mieniące się krople nikną w ziemi. Kiedy rodzice umykają między ciemne liście, cienie skrapiają ich twarze, białe ramiona matki. Ojciec jak zawsze w białej koszuli, czarnych spodniach, jednak wydaje się innym mężczyzną, choć nosi znajome ubranie: szczęśliwy, roześmiany, skłonny do żartów, ściga matkę pośród warzyw, zdejmuje okulary, aby pocałować ją w pomidorach. Całuje jej policzek, a ponieważ ma usta otwarte do pocałunku, wygląda, jakby ją gryzł. Ann słyszy, że Doris wychodzi; dyskretnie, cicho szczęka klamka. Nie podnosi głowy, taka jest zaabsorbowana. Odtwarza film do tyłu, szukając czegoś, co mogło jej umknąć, gdy projekcja odbywała się normalnie, w sposób, w jaki możesz rozpoznać coś jako znajome tylko wówczas, kiedy sama jesteś zakręcona: chora, rozgorączkowana, jakaś tam. Obraca pokrętłem, aby zwolnić tempo filmu, więc postacie poruszają się z wahaniem, z namysłem, dłoń wędruje do ust i zbyt długo trwa zdjęcie włosa. Do przodu, znowu w tył: przygląda się ustom, które się rozchylają, choć parę klatek wcześniej dopiero się zetknęły, uścisk ustępuje przed oczekiwaniem, przed roziskrzonym wzrokiem. Rodzice maszerują tyłem i wychodzą z ogrodu, Ann sprawia, że młodnieją o chwilę, matka jest o parę podziałów komórek mniej w ciąży; oboje, cała trójka, o tyle właśnie oddalają się od śmierci i nieszczęścia, zegar ciała cofa się w stronę dzieciństwa. Zbliżenia sprawiają, że w gardle ściskają z tęsknoty, z pragnienia dotknięcia ludzi, których właściwie nie znała. Jej ojciec jest młody, jego ramiona grube, muskularne, jedyne zmarszczki wokół jego oczu powstają, kiedy się śmieje. Niewielka przerwa między przednimi zębami matki jest seksowna, podniecająca - obietnica szczodrości. Virginia nosi bransoletkę, którą Ann schowała razem z innymi przedmiotami, które są zbytnio obciążone wspomnieniami, aby nimi rozporządzić albo pokazywać obcym, srebrną bransoletkę z amuletami ludzi Zachodu bardzo ich dużo - podkowami, dzikimi końmi, krowimi dzwoneczkami, maleńkim, poskręcanym lassem. To bransoletka kogoś, kto jest młody i beztroski, na pewno pobrzękuje głośno wokół nadgarstka. Z tyłu za matką głowy kwiatów drżą na wietrze - pyszne róże tak duże jak talerze, róże dawno umarłe, opadają różane płatki, suną po trawie. Ostre słońce zalewa wszystko, wszystko tonie w słońcu. Ojciec zarzuca płaszcz na ramiona; do tyłu, i znowu go zdejmuje; do przodu, wkłada. Czego można się o kimś dowiedzieć, widząc, w jaki sposób zarzuca płaszcz na ramiona? Czegoś? Niczego? W jaki sposób ustawia okulary na grzbiecie swego nosa, jakby w tym miejscu miał skórę poparzoną na słońcu, podrażnioną. Ann kręci się w głowie od patrzenia, dłonią przysłania lewe oko, już nie z konieczności, teraz to tylko zły nawyk. Uświadamia sobie, że marszczy czoło i mruży oczy już od godziny albo dłużej. Filmy są zupełnie inne niż ukradkowe zdjęcia, które robił jej ojciec. Nawet w amatorskich filmach widać tremę filmowanych dłoń podniesiona do ust: Nie teraz, akurat ugryzłam pomidora! Machnięcie ręką, żeby zabrać kamerę: Nie zapamiętuj mnie z wypchanymi policzkami, z sokiem ściekającym po brodzie! Jej rodzice śmieją się z ekstrawagancką radością, szczęśliwi, owszem, ale świadomi oka kamery, ich emocje są wzmożone przez myśl o zachowaniu tych chwil. Zginają się z uciechy, ale jakby i z bólu. Utrwalone są wyłącznie szczęśliwe dni - to wszystko, co mógłby ktoś powiedzieć o tych filmach. Szczęśliwe, pogodne popołudnia, jej rodzice spacerują na wieki w jakiejś krainie szczęścia. Ciągną kawałek włóczki, żeby sprowokować kota. Kiedy Ann cofa film, zwierzę tańczy akrobatycznie, niesamowicie do tyłu. Ojciec, którego Ann znała, był mężczyzną, którego bez reszty pochłaniała praca; ojciec z tych filmów nie robił nic innego, tylko się bawił. Matka, jeszcze prawie dziewczyna, kieruje taczką, błyska bielą bielizna. Wychodzi z samolotu na niewielki, brudny pas startowy wiatr rozwiewa jej włosy - dłonią zasłania oczy: Gdzie jesteś, Edgar? Dostrzega go za obiektywem kamery: Och, tam! Biegnie do niego. I wstecz: niech zniknie na szczycie metalowych schodów, zamknie drzwi, niech samolot zabierze ją w chmury. Jeśli ta dziewczyna, która wygląda tak niewinnie, kochała jej ojca, to... to... co? To nie mógł być niekochany? Ale Ann to wie, przecież sama go kochała. Ann zdaje sobie sprawę, kiedy chowa filmy do maleńkich puszek, że Doris wróciła i siedzi w głębi archiwum z przechyloną głową. Czego Ann szuka? O tym teraz myśli? Jeden obraz, którego tu nie ma, nie został sfilmowany. Ten, który zawiera odpowiedź na wszystkie pytania. To oczywiście niemożliwe, dlaczego zatem nie ma to być najważniejsza scena z jej matką, której nikt Ann nigdy w pełni nie opisał, ale którą wyobraża sobie ona aż za często. Umarła w kuchni, klęcząc przed szafką pod zlewem, jakby miała z niej coś wyciągnąć: gąbkę, ajax. Zgodnie ze słowami ciotki miała na sobie białą sukienkę. I Ann myśli o klęczeniu, o głowie pochylonej jak do modlitwy. Jak to jest, wykrwawić się na śmierć? Życie uchodzi z ciebie jak z powietrze z balonu? Krew - dużo krwi! Zaczęła rodzić i oderwało się łożysko. Oderwało się od macicy. Krew w symetrycznej kałuży wokół kolan, biała sukienka nasiąknięta krwią, życiem. Virginia wygląda tak, jakby nosiła czerwoną spódnicę. Klęczy na magicznym czerwonym dywanie, który ją stąd zabiera. Dokąd wszyscy idziemy i dlaczego? Ann zadaje pytania dziecka. Dlaczego niektórzy z nas umierają i zostawiają innych? Dlaczego tylko ona została, sama? Jest samotnym strażnikiem swej opowieści, ale nie pamięta z niej nawet połowy. Już nie może zawołać i spytać Mariette: Pamiętasz, czy mieliśmy jakiegoś psa albo kota? Wyjeżdżaliśmy latem czyja wyjeżdżałam pod namiot? Tam w tle przy płocie rośnie wiąz czy klon? Tego rodzaju pytania są ważne tylko dlatego, że już nikt nie może na nie odpowiedzieć. Mariette zginęła w swojej starej toyocie, w drodze do... dokąd? Mknąc na wschód autostradą w Missouri. Mariette Crane, czterdzieści dziewięć lat, niezamężna nauczycielka. Ann dostała od kogoś paczkę z przedmiotami należącymi do ciotki - bez listu, bez adresu zwrotnego. Wewnątrz były niemowlęce buciki Ann, jej niezdarne rysunki z pierwszej klasy, mały podkoszulek: rupiecie cenne wyłącznie dla matki. Naraz Ann ma ochotę zażartować, pomniejszyć znaczenie egocentrycznych wypadów w przeszłość, odwraca się, szczerząc zęby do Doris, kiedy coś niczym czarna pajęczyna zasnuwa jej pole widzenia. Czuje, że uśmiech zastyga na jej twarzy. - O co chodzi? - pyta Doris, zsuwając się z kontuaru, gdzie siedziała. Ann zamyka oczy, otwiera je. Nie jest w stanie rozstrzygnąć, czy widzi Doris za pajęczyną, czy widzi Ann zdrowym prawym okiem i lewym z pajęczyną. Mruga, przeciera oczy, jakby przeszkoda była prawdziwą pajęczyną, czymś, co mogłaby usunąć w taki właśnie sposób. - Nie wiem. Nie wiem - mówi. Zasłania oczy dłońmi. - Proszę... proszę, zadzwoń do Carla. Druga operacja skalpelem laserowym odbywa tego samego wieczoru i zatrzymuje Ann w szpitalu przez dwa dni. Pajęczyna, choć wyglądała na czarną, okazuje się krwią, w każdym razie efektem krwawienia: operowany tętniak pękł, nastąpił krwotok. W szpitalu nosi opaskę na lewym oku. Carl stoi przy oknie. Zdrowym okiem Ann widzi, jak promienie słońca odbijają się od powierzchni East River i mienią wokół jego głowy. - Co masz na myśli, mówiąc, że nie wiesz? - pyta Carl. - Mam na myśli to, że nie wiem. - Nie pamiętasz? - To właśnie mówię, tak. - Ale kiedy dawno temu rozmawialiśmy o nich, powiedziałaś, że wszystko było upozowane, udawane. Malowane, lakierowane negatywy, podwójne ekspozycje. Pokazałaś mi przykłady, wyjaśniłaś, jak zostały zrobione. - Chwytają za przedramię ze starymi bliznami: białymi, niewyraźnymi, zbyt nikłymi, żeby je wyczuć. Na pierwszy rzut oka można by ich nie zauważyć. Niech to szlag, Ann, powiedziałaś, że masz ślady, bo się przewróciłaś, jadąc na rowerze. Podobno upadłaś na szkło. - Jego palce zaciskają się na jej nadgarstku. Ann wyrywa się, odwraca i zamyka zdrowe oko. - Chryste, Carl - powiada. - Wtedy znaliśmy się dopiero od niedawna. I chyba myślałam, że tak naprawdę było. Myślę, że uznałam to za najlepszą odpowiedź na pytania, które wszyscy kiedyś mi zadawali. I sama w to uwierzyłam. - Ale jeśli nic takiego się nie wydarzyło, to co się właściwie stało? - Carl siada na łóżku. - W każdym razie on cię nie zranił i potem nie sfotografował tego, co zrobił, prawda? - Nie wiem. Nie mówię, że wtedy udawałam. Powiadam tylko, że w ogóle nic nie pamiętam. Właśnie to sobie uświadomiłam. - Pociera czoło. Lekki, ale ustawiczny nacisk elastycznej opaski przyprawiają o ból głowy. Carl głośno wypuszcza powietrze, jakby do tej pory wstrzymywał oddech. - Ale może sobie przypomnisz - mówi. - To znaczy, jeśli wrócą niektóre wspomnienia, to może wrócą i inne. - Przez warstwę koca kładzie dłoń na jej kolanie. Okłamywałam Carla. Bo pamiętam. Po prostu nie potrafię o tym mówić, głośno wypowiadać tych słów. Jeszcze nie. Przestraszyłam się u agenta, papi. Kiedy zobaczyłam tamte zdjęcia, zobaczyłam siebie nagą, kiedy pokazałeś mi dokładnie, co sobie wtedy zrobiłam, poczułam, jak cuchnę strachem niczym pies przed walką. Kiedy, kiedy je zrobiłeś? Aż tyle? Sądziłam, że zdołałam to ukryć, a jednak się dowiedziałeś. Ile czasu upłynęło wtedy od twojej śmierci? Tydzień? Siedząc tam, rozmyślając o tym, co mi zostawiłeś, dotarło do mnie, że o dziewczynie ze zdjęciu myślę „ona”. „Jej”. Oczywiście nie na głos, bo to nie wydawałoby się normalne. Poza tym niczego nie mówiłam na głos. Człowiek rzeczywiście pragnie na zawsze zatrzymać przy sobie osoby, które kocha, nawet te, które go trują, może zwłaszcza te - masz chęć pić tę truciznę. Próbowałam cię nienawidzić, papi. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybym tak mogła. Ale jakoś nie mogłam. Przez te wszystkie lata groziło mi, że mnie pochłoniesz, teraz odkrywam, iż to ja cię połknęłam, trzymam wewnątrz siebie. Poradziłam sobie, ułożyłam życie, sądziłam, że nie myślę o tobie. Lecz teraz nie potrafię sobie pomóc - wróciłeś. Szkoda, że nie byłam odważniejsza i nie zadałam ci więcej pytań. O wszystko, czego nie dowiem się o twojej przeszłości, o wszystko, czego nie mogę pamiętać z tej jej części, którą dzieliliśmy. Naprawdę byłeś bardziej tajemniczy niż inni ludzie? Czy ja taka byłam? Czy zrobiłeś zdjęcia tego, co uznałeś za tajemnicze, bo starałeś się to poznać? Oczywiście nie pozowałam do twoich zdjęć, nie do tych, o które każdy pyta. One nie były sztuczne. Odczuwam to znowu tak jak wtedy, przed laty. Zginając puszkę po coli, to w jedną, to w drugą stronę, to w jedną, to w drugą, aż się podzieliła na pół i powstał nóż. Tnąc siebie. Robiąc to ostrożnie, bardzo ostrożnie, aby zaledwie linia czerwieni otwierała się za powolnym postępem ostrza. Albo niewielkie oparzenia brzegiem żelazka, kiedy prasowałam spódnicę do szkoły. Nie był to masochizm, bardziej odmiana odurzenia. Drobne, osobliwe wrażenia, czerwona barwa, która działała na mnie kojąco. Dziwne, ale ból wywołuje metaliczny smak w ustach. Nie od lizania krwi, nie to mam na myśli: po prostu smak, który dostaje się do twojego sumienia wraz z zapachem niczym amoniak, o czym możesz bardziej myśleć, niż to wyczuwać zmysłami. To nie bolało, to się czuło. Nie wiedziałam, dlaczego to robiłam, nie wówczas. Ale dzisiaj owszem, wiem. Zależało mi na ranach, które są widoczne. Często wyobrażałam sobie, że mnie bijesz - ty, który dotykałeś mnie tylko po to, aby odwrócić mi głowę w tę czy inną stronę - wyobrażałam sobie, że tłuczesz mnie na kwaśne jabłko. Pragnęłam ran, stygmatów. Nigdy nie powiedziałam o tobie ani jednego złego słowa - to była sprawa honoru - lecz chciałam, uzewnętrzniać moje cierpienie. I chciałam je czuć. Prawie przez rok po twojej śmierci potykałam się, uderzałam w palce u nóg, przycinałam sobie dłonie w szufladach, trafiałam w coś głową. Jakby wydobywając się z okropnego odrętwienia, zawsze odzyskiwałam swoją powłokę cielesną, przypominając sobie, że tak, ciągle tutaj jestem. Nie wiedziałam nigdy, jaki jest miesiąc. Pamiętałam dzień tygodnia i może nawet datę, lecz to była wyłącznie liczba. Nie wiedziałam, jaką mamy porę roku, i musiałam dokonywać ekstrapolacji, mówiąc na przykład: Och, kartka z życzeniami, to musi być Boże Narodzenie, zima, koniec roku. Nawet teraz idąc ulicą, spoglądając w lustro, wstrzymuję czasem oddech, uświadamiając sobie, że naprawdę umarłeś, odszedłeś. Minęło sporo czasu, na pewno, lecz zabrałeś tak wiele mnie - możliwe, byś umarł i opuścił mnie nietkniętą? Pierwszy ślub, który nagrałam na taśmę wideo, odbył się w dwudziestosześciopokojowym apartamencie przy East Eighties. Sprawdzając wygląd panny młodej w obitej jedwabiem garderobie, chciałam poprawić jej welon. Nie było tam ani jej matki, ani siostry, ani nawet przyjaciółki, aby pomóc; jedyna druhna malowała rzęsy. Kiedy uniosłam rękę, dziewczyna skrzywiła się i uchyliła: jakby ją ktoś bił, może ojciec, może człowiek, za którego tego dnia wychodziła. Może obaj. Popatrzyłyśmy na siebie, i kiedy zamierzałam się odezwać co bym powiedziała? - ona sama uniosła ręce i opuściła woalkę, zasłaniając twarz. Widziałam setkę, nie, tysiąc szczęśliwych ślubów, lecz gdy zamykam oczy, to widzę dłonie w koronkowych rękawiczkach opuszczające woal pomiędzy nami. Bałam się. Bałam się o nią, ale także o siebie, teraz to sobie uświadamiam. Jakbym przez chwilę wiedziała, że to wszystko się zbliża, że jak ona, opuściłam woal. I będę musiała go zdjąć. Nowy Jork 11 sierpnia 1992 - Czy to może się znowu zdarzyć? - Ann pyta doktora Ettingera. - Owszem, może się powtórzyć - pada odpowiedź - ale nie tak szybko. Mam nadzieję. Spogląda na niego, przygryza wargę. Bez opaski ciągle musi walczyć z pokusą, żeby nie przysłaniać oka ręką. Minął tydzień od operacji i chociaż wróciło widzenie, nie jest takie jak poprzednio: nieco po prawej stronie u góry pojawia się ciemna plamka. Kiedy próbuje uchwycić ją wyraźniej szybkim poruszeniem oka, plamka znika. Widzi, czego wcześniej nie widziała, ale niektóre szczegóły jej umykają. - Co z plamą? - pyta. - Jaką plamą? - Jak zwał, tak zwał, chodzi o brakującą część. - Cóż, Ann, rozmawialiśmy o tym. Naruszone pole widzenia jest czymś, do czego przywykniesz; po prostu twój mózg uzupełnia to, czego brakuje oku, i wkrótce nie będziesz nawet sobie zdawała sprawy, że nie wszystko widzisz. - Jego słowa brzmią jak wyuczona formułka, może dlatego, że odpowiedzi udzielał jej już dwa razy, raz w szpitalu przed zdjęciem opatrunku i raz przed godziną w pokoju badań. Składa ręce na piersi. - Porozmawiajmy o twoim zdrowiu w ogólności - powiada. - Czy byłaś ostatnio u doktora Sandersa? Wydajesz się szczuplejsza, a ciśnienie krwi wciąż masz podwyższone. Ann potrząsa głową. - Dwa razy w roku mam wizytę kontrolną, najbliższą w październiku. Wtedy wspomnę mu o tym. - Może tym razem powinnaś pójść wcześniej. Poproś, aby zbadał ci nerki. - Ettinger zdejmuje lekko sierpowate okulary, rozciera grzbiet nosa, zakłada je z powrotem. - Oczy i nerki często ulegają jednoczesnemu uszkodzeniu. Ann kiwa głową. Wie: w każdym z tych organów cukrzyca niszczy te same maleńkie naczyńka. - Sądziłam, że za podwyższone ciśnienie odpowiedzialne są nerwy. - Nerwy? - No, stres i takie tam. - Ann patrzy na biurko lekarza, na kartę choroby, która leży na wierzchu dokumentacji lekarskiej. Odszyfrowuje słowa „nietypowe punktowe krwawienia”. Zastanawia się, czy nie zapytać o znaczenie tych słów. Czy to oznacza, że ma coś rzadkiego? Czy ma to jakiś związek z prochami? Wtedy odzywa się Ettinger. - Jaki stres? - pyta, zamykając akta. - Coś niezwykłego? Opiera się wygodniej w swoim fotelu i spogląda na Ann wyraźnie znacząco. - Nie wiem. Niedługo otwarcie wystawy fotografii mojego ojca. A to jest... od pewnego czasu... - Ann milknie, ale po chwili dodaje: - Tutaj. - Sięga głęboko do torby fotograficznej po artykuł o kobiecie, która się podpaliła. Wręcza lekarzowi pogniecioną teraz część gazety i czeka, aż przeczyta tekst. Ettinger marszczy czoło, składa artykuł, oddaje go. - Przykro mi - powiada. - Rzeczywiście, to wszystko nie mogło być zbyt miłe. Kiedy otwarcie wystawy? - Za dwa tygodnie. Przesunięto termin, aby uniknąć dalszych kłopotów. - Może zatem warto pomyśleć o niedługim urlopie? Dlaczego nie wyjedziesz z Carlem, nie wydostaniesz się miasta na tydzień przed tym wydarzeniem i na tydzień po. - Naprawdę nie mogę tego zrobić. - Dlaczego nie? - Ettinger pochyla się do przodu, opiera łokciami na blacie biurka, jakby przystępował do dłuższej rozmowy. - Cóż, poza tym, że nie mogę już więcej opuszczać pracy, bo wszyscy moi partnerzy są gotowi mnie zamordować, jestem zaangażowana w tę wystawę. Współpracuję z kuratorem, wypożyczam fotografie, pomagam podejmować decyzje. Zamierzam wziąć udział w otwarciu. - Uważasz, że to dobry pomysł? - Owszem. Nadal tak uważam. Tylko jestem trochę spięta. To znaczy... naprawdę nie spodziewałam się tarć. Może okazałam się zbyt naiwna albo były to moje pobożne życzenia, bo prace mojego ojca zawsze... hm... zawsze wywoływały jakieś kontrowersje. Ale radzę sobie - powiada. Ettinger spogląda w sufit, kiwa głową, potem znowu przenosi wzrok na nią. - Mogę cię komuś polecić. Uważam, że powinnaś o tym z kimś porozmawiać. - Wypisuje nazwisko na bloczku reklamującym jakiś nowy lek oczny i wręcza jej kartkę. - Chyba nie ma potrzeby - mówi Ann. - Ale dzięki. - Schowaj to. Jeżeli zmienisz zdanie, będziesz mogła umówić się na spotkanie. Chciałbym przynajmniej, abyś pomyślała o tym, jak się bronić się przed tym, co, jak się zdaje, będzie trudnym doświadczeniem. Ann odpowiada skinieniem głowy, wstaje i zbiera się do odejścia. Jadąc windą na dół, nadal trzyma w ręku zmięty artykuł. Od kiedy go wycięła, zabiera wycinek wszędzie. Wsuwa go do torby - już nie czyta powtórnie, bo zna tekst na pamięć. Gdziekolwiek zmierza, wyobraża sobie, że młoda kobieta podąża za nią, przemyka się klimatyzowanymi korytarzami domu towarowego, siedzi z nią przy śniadaniu, zerka znad ramienia, kiedy Ann wciąga do strzykawki insulinę. Jej włosy są w płomieniach. Oczy niewidzące, wypalone. Ma na sobie bawełnianą koszulkę z napisem: Ann Rogers. Czasami dochodzi do tego, że Ann zastanawia się, czy dziewczyna nie umarła, a ona nie jest autentycznie nawiedzona. A jeśli jest ich więcej? Jeśli istnieje cała armia szalonych młodych kobiet noszących koszulki z jej imieniem? Przodowniczek Idei Zjednoczonej Damskiej Agresji. Może ta wystawa to niedobry pomysł. Może powinna uświadomić sobie wcześniej, że sama się prosi o kłopoty. Właściwie to Doris istotnie przyczyniła się do przygotowania retrospektywy. Do niej zwrócił się kurator, kiedy potrzebował fotografii. Historyk sztuki i profesor Southern Methodist University, Eric Elsin, znał dawnego agenta Edgara Rogersa. Jak później wywnioskowała Doris, pewnego wieczoru obaj mężczyźni pili Jacka Danielsa i utyskiwali na prowincjonalizm Dallas - że cała sztuka jest w Nowym Jorku - kiedy agent przypadkiem wspomniał, że istnieją pewne prowokacyjne fotografie Rogersa, które należą do spadku po nieżyjącym artyście. Zdjęcia, których pokazanie publiczności wywołałoby poruszenie. Dwa dni później Elsin zaproponował Muzeum Sztuki Nowoczesnej przygotowanie retrospektywy prac Rogersa. Jednocześnie oświadczył, iż ma dostęp do zdjęć, których nikt jeszcze nie widział, fotografii, które zagwarantują zainteresowanie prasy i publiczności. Muzeum połknęło przynętę: jeżeli Elsin jest w stanie dotrzymać swoich zobowiązań, wystawa zostanie urządzona. Elsin otrzymał nazwisko i adres Doris od sekretarki agenta. Wysłał uprzejmy list z pytaniem, czy zarządzający majątkiem zechciałby wyrazić zgodę na wypożyczenie prac na większą wystawę. Nie otrzymał odpowiedzi, więc wysłał kolejny list. W końcu retrospektywa była czymś, co i tak miało się odbyć, niezależnie od aprobaty Ann. Po samobójstwie jej ojca urządzono kilka mniejszych wystaw, lecz ani razu nie było to nic spójnego. A, jak jej powiedziała Doris, która rozmyślała kilka miesięcy nad listami Elsina, ten człowiek mógł zaoferować Ann konkretną szansę, by coś powiedzieć: coś ukazać, coś ukryć. Przynajmniej tak się wydawało przed niemal dwoma laty. - Dlaczego nie miałabyś pokierować opinią publiczną, stworzyć jej, dokonać manipulacji, tak jak kiedyś ona tobą manipulowała? - zapytała Doris. Stały przy kontuarze w Dean & Deluce przed ponad rokiem, w listopadzie. Ann zdążyła już zapomnieć o wielu pozornie istotnych sprawach, ale tamten dzień zapamiętała dobrze; padał śnieg, płatki opadały powoli, wirowały na wietrze między budynkami. Zanurzyła koniuszek palca w śmietance unoszącej się na gorącej czekoladzie i w końcu zapytała: - Tak sądzisz? - Czemu nie? - Doris męczyła się z czekoladowym ciastem. Zjadła połowę, resztę zamierzała wyrzucić. - Chryste - powiedziała, jednym ruchem wsunęła pozostałą połowę do ust i popiła cappuccino. - Żadnej samodyscypliny. - Uśmiechnęła się. No, co o tym myślisz? - Zgoda. Doris napisała wówczas do profesora Elsina. Zarządzający majątkiem zezwoli Elsinowi na przejrzenie archiwów, w tym prac, których nigdy dotąd nie pokazywano publicznie. W zamian za wypełnienie pewnych warunków mógł je uwzględnić w zestawie przygotowywanym na retrospektywę. Akceptacja materiałów drukowanych towarzyszących wystawie oraz z okazji wystawy, także zamieszczenie ich w katalogu, miało być przedmiotem negocjacji. Elsin ponownie udał się do galerii i porozumienie zaaprobowano. Umowę zawarto w ciągu miesiąca. Ale zamiast czuć się pewnie, mając wpływ na to, co się dzieje, w miarę jak wystawa zaczęła przybierać realny kształt, Ann zaczęła odczuwać rosnącą obawę. Nie powiedziała o tym Doris jakże by mogła? Wystawę zamówiono do sześciu galerii, to znaczy do 1996 roku. A ona nie rozmawiała o tym z Carlem, bo wiedziała, że nie potrafi wyartykułować strachu; to było coś prawie fizycznego. Straciła na wadze, ale wszystkie ubrania wydawały się jej za ciasne: wysokie kołnierzyki i wszystko, co dotykało jej gardła, sprawiało, że czuła duszności, brakowało jej tchu. W dniu, kiedy miała się spotkać z Elsinem w Connecticut, obudziła się o świcie, chora z niepokoju. Wymiotowała. - Ann? - powiedział Carl zza drzwi łazienki. - Okej, nic mi nie jest. W porządku - wykrztusiła. - Nic. Musiało mi coś zaszkodzić. Odprowadził ją na dworzec, na pociąg o drugiej pięćdziesiąt, zostawiając jej w kieszeni krakersy. Nie mogła już zdążyć na poprzedni, bo po drodze musieli szybko wysiąść z taksówki, kiedy Ann myślała, że znowu będzie zwracać. Siedząc w przedziale, gdy pociąg odjeżdżał z peronu, Ann widziała zza ciemnych okularów, że Carl podąża za nią wzrokiem. Ma wrażenie, że od tamtej pory zawsze patrzy na nią dziwnie. Ann i profesor Elsin przejrzeli wszystkie fotografie. Ona stała przez pierwszą część spotkania z boku, mając na oczach okulary przeciwsłoneczne. Elsin siedział pochylony nad dokumentacją jej seksualnej ciekawości okresu dojrzewania, jej samotności i odrobiny pocieszenia, którą znalazła. Po śmierci ojca, zgodnie z jego wolą, wszystkie fotografie prócz tych - tych jawnie erotycznych - zostały przeznaczone na sprzedaż. Te drugie, przekazane Ann, leżały na dnie ciemnych szuflad, i przeglądano je wyłącznie dla sprawdzenia, czy pozostają bezpieczne, czy ich wartość nie została obniżona przez zniszczenie delikatnej emulsji. Już mniej więcej po godzinie Ann miała dosyć, pod jakimś pretekstem zostawiła Elsina, który pracował w białych, bawełnianych rękawiczkach naciągniętych aż na szczupłe, owłosione nadgarstki, i wymknęła się przez drzwi prowadzące do spiżarni Doris połączonej z piwnicą. Zaopatrzona w niewielką ilość importowanych dóbr, karczochy w oliwie w słojach, w jakich dostarcza się zaopatrzenie do restauracji, wymyślne marynaty z rozmaitymi gałązkami zieleniny w środku, stojaki na wina z zakurzonymi butelkami chianti, niewielka przestrzeń służyła zaspokajaniu wyrafinowanych rozkoszy. Ann podniosła rękę i dotknęła szklanego słoja ze środkami karczochów, gładkiego i chłodnego. Zdjęła okulary i odłożyła je na półkę. Kiedy się nieco otrząsnęła, wróciła do pracowni. - I jak tam? - zapytała, a Elsin drgnął, gdy zamknęła drzwi. - Proszę? - poderwał się znad fotografii, na którą patrzył przez lupę, zaledwie kilka cali jego brwi dzieliło od wizerunku Ann, od jej nagich piersi. - Nic, nic. Tylko się zastanawiałam, czy już pan skończył. - Ann opadła na krzesło. - Hm, tak. Skończyłem. - Profesor wstał od stołu, gdzie, jak dostrzegła, zgromadził stos odbitek, każdą w osobnej kopercie. Włożyła rękawiczki i po kolei przejrzała wybrane zdjęcia. Prócz fotografii Ann profesor odłożył osiem ferrotypów zrobionych przez jej pradziadka, kilka wczesnych zdjęć matki, czyli jej ramion, kostek, oraz monumentalny wizerunek jednej piersi, która ujawniała niekobiece włoski wokół ciemnej brodawki. Ann poświęciła mu nieco uwagi, kontemplując sposób, w jaki obraz wypełniał ramkę, puchnąc przy krawędziach. W końcu rozstała się z nim wraz z kilkoma luźnymi kartkami księgi podatkowej, wypełnionych starannym drukowanym pismem: jakieś wyliczenia, suma zapłacona za pudełko papieru marki Ilford, drobne wydane na znaczki: żadna kwota nie była zbyt mała i należało ją uwzględnić. Z racji braku dziennika czy jakiegokolwiek innego dodatkowego źródła zdradzającego zainteresowania i pasje Edgara Rogersa rejestr musiał wystarczyć. - W porządku - powiedziała, wyrażając zgodę na wybór profesora. Elsin skinął głową, niezgrabnie uścisnęli sobie dłonie. Wyglądał na zdziwionego, że zaakceptowała wszystko, co zaproponował, lecz naturalnie nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo Ann będzie obchodziło, co się mówi o zdjęciach, nie wiedział, ile kłótni towarzyszyć będzie opracowywaniu każdego akapitu wstępu do katalogu. I że trzech pisarzy zostanie zwolnionych na etapie tworzenia szkicu, na który przystaliby wszyscy: jeden za wykorzystanie wstępu jako forum dla feministycznych inwektyw; drugi za nawiązywanie do Ann jako do „martwego serduszka Ameryki”; ostatni za to, że w ogóle o niej nie wspomniał. Tekst, który zaakceptowano, napisał znany krytyk z branży i jak wiele podobnych jego autorstwa, które znajdowały się w książkach stojących u Ann na półkach, nie komunikował niczego istotnego. Wszystkie zdania pękały w szwach od wymyślnych porównań, wielkich słów, lecz, jak to bywa z mieszankami bardzo silnych substancji, produkt końcowy został zneutralizowany, i brakowało mu jakiejkolwiek mocy. Ale autor miał przynajmniej głośne nazwisko, a Ann próbowała się pocieszać, że niewielu ludzi czyta wstępy do katalogów. Kiedy myśli o tym teraz, jest jej przykro, że zażądała konsultacji co do treści katalogu i w ogóle wszystkiego. Jakie słowa mogłyby kiedykolwiek obnażyć ją bardziej niż same fotografie? Poza tym nie była w stanie kontrolować czynnika szaleństwa - demonstracji ekstremistów i młodych kobiet, które podpalały sobie włosy tak samo jak powstrzymać napływu obraźliwej korespondencji na adres Doris albo, ostatnio, na jej własny adres. Tego ranka dozorca wręczył jej kopertę; właśnie wychodziła z domu. - Jakiś facet mi to dał - oznajmił. Otworzyła list w taksówce, jadąc do gabinetu Ettingera. Wpuść mnie do środka A będę cię pieprzył Na zimnym, marmurowym pokryciu twojego grobu, Martwy aniele, Będę cię pieprzył, aż z głowy wylecą ci zęby... Żadna dziura w jej polu widzenia nie była dość duża, aby to przysłonić. Złożyła kartkę, nie czytając reszty wiersza. Przecznicę dalej znowu ją rozłożyła, sprawdziła, że nigdzie nie pojawia się jej nazwisko, i kiedy samochód zatrzymał się przed wejściem do szpitala okulistycznego, zostawiła otwarty list na siedzeniu pasażera. Dochodzi druga, gdy ucieka z biura Ettingera i przed jego pytaniami. Będzie miała kłopoty z dotarciem na czas do szpitala Bellevue. Z nieba się leje, a bez parasola przemokła, nim dostrzegła wolną taksówkę. Biegnie na drugą stronę ulicy, ale wcześniej traci kurs na rzecz kogoś innego. Ma do wyboru, albo samochód służbowy, albo metro, ale z metrem nie ma żadnego doświadczenia. Tego lata tylko raz z niego skorzystała, wysiadła za wcześnie i ostatnie dziesięć przecznic pokonała piechotą. Przeszkadzało jej coś w lodowatej klimatyzacji w połączeniu z gorącem ciał innych ludzi bijącym od nich przez ubrania, kiedy siedzieli naprzeciw niej. Nurkuje dłonią do torby po monetę ćwierćdolarową. W przeszłości nie miała żadnych skrupułów, gdy przyszła jej ochota zadzwonić do biura po samochód, ale to jest kolejna sprawa, która irytuje Benny’ego, a ona przyjęła nowy styl działania, który polega na umiejętnym wkradaniu się w łaski innych. - Benny, Benny, Benny - pozdrawia go z ociekającej wodą budki telefonicznej. - Potrzebuję samochodu. - Co proszę, księżniczko? Czego potrzebujesz? - Samochodu, no wiesz, cztery koła, kierowca. - Nerwowo nawija przewód telefoniczny na palce. - Samochodu? - Tak, Benny, sa-mo-cho-du. Przyślesz mi go? Jestem przy... - Przepraszam, z kim ja rozmawiam? - Zrozum, z nieba woda się leje, nie mam czasu na głupie gadanie. - Nie chodziła do pracy, poprzewracała wszystkim plany, dobrze o tym wie, ale operacja oka nie jest chyba błahym wykrętem dla kogoś, kto wykonuje pracę polegającą na posługiwaniu się kamerą. W trakcie rozmowy próbuje poradzić sobie z zepsutym mechanizmem rolleiflexa, słuchawkę przytrzymuje brodą. Zaciął się. - Cholera - rzuca. - Co? - To nie do ciebie. Coś mi się zepsuło przy tym cholernym aparacie - mówi. - Benny, muszę zdążyć na spotkanie. Czy mógłbyś, proszę, po prostu przysłać mi samochód? Mam fatalny dzień, a ty to jeszcze pogarszasz, chyba nie czujesz się przez to lepiej? - Znacznie lepiej - odpowiada Benny i odkłada słuchawkę. Ann stoi chwilę przed telefonem z rolleiflexem w ręku, słuchawka nadal tkwi między jej ramieniem a brodą. Benny próbuje się do niej dobrać, na to wygląda. Ledwie wróciła do pracy i zdążyła zdjąć torbę z ramienia, zażądał sprawozdania z wydatków za miniony miesiąc, rachunków, słowem wszystkiego. Wreszcie zwierciadło rolleiflexa ustępuje pod naporem jej kciuka - wystarczyło minimum koncentracji - lecz kiedy wreszcie ma przed oczami maleńką torebkę proszku, powstrzymuje się. Schowek w aparacie otworzyła zupełnie bezmyślnie - bez żadnych prób racjonalizacji - po prostu bezrefleksyjnie zareagowała na stres. Gorsze jest to, że właściwie była bliska przyjęcia narkotyku wprost na jakiejś ulicy w zamożnej części miasta, po niemal trzech tygodniach abstynencji. „Chryste” - rzuca Ann do siebie i zaczyna płakać. Nigdy nie opuściła wtorkowej wizyty w Bellevue i nigdy nie pojawiła się w szpitalu po zażyciu narkotyku. Opiera czoło o brudny aparat telefoniczny. Nie jest w stanie wziąć się w garść. To niemożliwe. Ostatnie tygodnie nie przyniosły poprawy, jest z nią coraz gorzej. Jeśli może stracić wszystko tu, teraz, na ulicy, to już nigdy nie będzie potrafiła oszukać Carla. A wówczas co? Zostawi ją? Po minucie jakiś wewnętrzny głos każe jej uświadomić sobie, że płacze już otwarcie. Odstawia torbę w jedyny suchy kąt budki telefonicznej, rękawem ociera twarz i skupia uwagę na znalezieniu najbliższej stacji metra. Ann dociera do szpitala spóźniona, dyszy, biegnie po kamiennych stopniach, które prowadzą do dużych, podwójnych drzwi. Za tymi drzwiami kończą beznadziejnie skrzywdzeni - dzieci urodzone przez matki zarażone AIDS, matki narkomanki, matki, które nie radzą sobie tym, że są matkami, bo są zbyt samolubne, zbyt niedojrzałe, zbyt jakieś tam. Albo im czegoś brakuje. Cierpliwości. Miłości. Odwagi. Chociaż Ann fantazjuje na temat adoptowania dziecka, jednocześnie obawia się, że sama nie poradziłaby sobie na co dzień w roli matki, że jest kobietą, którą biologia ocaliła przed byciem złą matką. Rozmyśla o anonimowej pracy na rzecz kobiet, o których wiedziała, że nienawidzą same siebie za opuszczenie własnych dzieci. Chociaż karmione, przewijane, a w razie choroby leczone dzieci, które nie są dostatecznie pielęgnowane, nie rozwijają się dobrze. Jeśli nikt się nimi nie zajmuje, umierają. A większość dzieci w Bellevue jest upośledzona od urodzenia z powodu mnóstwa fizycznych dolegliwości. Typowe komplikacje to opóźnienie w rozwoju, problemy emocjonalne albo ruchowe. Ann wchodzi przez szatnię z szafkami dla wolontariuszy i w jednej z nich zostawia mokry płaszcz oraz torbę. Po umyciu się, włożeniu fartucha i maski - ochrona z uwagi na dzieci - wchodzi na oddział dziecięcy. - Dzień dobry - powiada do pielęgniarki dyżurnej. - Przepraszam za spóźnienie. Pielęgniarka, zmęczona pod koniec zmiany, wzrusza ramionami. - Pada. Kiedy pada, w Nowym Jorku wszystko się spóźnia. Pokazuje Ann, które dziecko ma wziąć, kierując notatnik w stronę ostatniej kołyski w przeszklonej izbie. Ann przechodzi i sięga po mały, ciasno związany tobołek. Niektóre z dzieci są spokojne, ale to płacze rozdzierająco, jakby na czas. Kto może wiedzieć, czy obce ramiona oferują jakąkolwiek pociechę? Co znaczy fakt, że te dzieci, które już na początku nie mają większych szans, są noszone? Czy to nie wychodzi prawie na to samo, jakby wcale nie były? Tych pytań Ann nigdy nie zadaje; wierzy, że istnieje sens. Główka dziecka spoczywa na jej ramieniu, Ann zagląda w ciemnoniebieskie oczy dziewczynki otoczone połyskującymi od łez, rzadkimi rzęsami. Nie wierzy w grzech pierworodny, wie, że w swoim krótkim życiu te dzieci dopiero muszą uczynić coś złego. W pewnym momencie dziecko porusza się, aż jego twarz klinuje się pod jej brodą. Ann czuje puch na gorącej, dziecięcej główce, wilgotny policzek na szyi. Czuje, że maleńkie ciałko zaczyna się powoli odprężać. Dziewczynka nadal płacze, ale jej szlochy nie brzmią już przekonująco; wyczuwa się, jak ulega znużeniu. Wkrótce będzie spokojna. Czasami dzieci, które Ann trzyma, płaczą przez pełne trzy godziny. Dawniej myślała, że to jest dowód na całkowitą beznadziejność jej poczynań, ale w końcu doszła do wniosku, iż wcale tak być nie musi. Jeżeli nawet ich wzajemne oddziaływanie - Ann i dziecka - nie wyraża się w żaden widoczny sposób, pozostaje takim, w którym jedna osoba jest świadkiem cierpienia drugiej. A lepiej jest płakać w czyichś ramionach niż samotnie. SAMANTHA SPIERS Specjalność: prywatna inwigilacja 803 West End Avenue 12E Nowy Jork, NJ 10024 6 sierpnia 1992 Pan Carl Graves Skrytka pocztowa 1598 James Z. Farley Building Nowy Jork, NJ 10116 Szanowny Panie Graves, w załączeniu przesyłam raport z inwigilacji prowadzonej w dniach od 13 do 15 sierpnia 1992 roku, a także kopię rachunku przesłanego Doris Ashton. Jak już wspominałam w rozmowie telefonicznej 15 sierpnia, Benita Amons, która tamtego dnia sporządziła raport, uważa, że obiekt jest w najwyższym stopniu zdenerwowany. Pani Rogers zdaje się mieć pewne podejrzenia, że jest śledzona. Zgodnie z sugestią, którą wyraził Pan podczas pierwszej naszej rozmowy, natychmiast wstrzymałam nadzór (poczynając od godziny 22:34 w sobotę), by ewentualnie bardziej jej nie niepokoić. Jeśli uważałby Pan, że jednak należy podjąć inwigilację, proszę dać mi znać możliwie najszybciej. Żaden z naszych detektywów nie znalazł podstaw do wysnucia wniosku, iż panna Rogers poza insuliną używa innych substancji pozostających w ograniczonym obrocie. Stosownie do pańskiego życzenia, przedsiębiorstwa inne niż Bergdorf Goodman i Co. otrzymały rekompensatę za przedmioty zabrane przez obserwowaną osobę. Osobny rachunek (kopia w załączeniu) ze specyfikacją tych drobnych wydatków został przesłany pani Doris Ashton wraz z pokwitowaniami za wspomniane zakupy. Parę jedwabnych spodni, odzyskanych z pojemnika na śmieci przez Benitę Amons, przesłano osobno pani Doris Ashton. (Notatka z godziny 12:35, niedziela, 15 sierpnia.) Z poważaniem Samantha Spiers Czwartek, 13 sierpnia 14:20 Obiekt wszedł do domu towarowego Saks przy Piątej Alei, wsiadł do windy i pojechał na trzecie piętro do działu z damską bielizną. Przez sześć minut przebywał w toalecie i w pojemniku sanitarnym zostawił dwa czasopisma pięć pałeczek kosmetycznych i receptę firmową apteki Rexall z zapisanymi na niej nieczynnymi numerami: 572-1616; 336-2770; 442-7892. 14:28 Obiekt zjechał windą na drugie piętro, gdzie zabawił kilka minut w butiku Georgio Armaniego, następnie poprosił ekspedientkę o sprawdzenie, czy w magazynie będzie rozmiar modelu, którego nie ma na wystawie. Pod nieobecność personelu zdjął z wieszaka niebieską sukienkę bez rękawów i ukrył ją w torbie z aparatem fotograficznym. Opuścił dział i windą dostał się na parter, po czym wyszedł na Zachodnią Pięćdziesiątą. 15:12 Taksówka [TLC 9H55] na Broadway i Dziewięćdziesiątą Piątą. Obiekt wyszedł z pojazdu w skradzionej niebieskiej sukience pod własnym żakietem. Na rogu Dziewięćdziesiątej Piątej i Broadwayu pokręcił się w sklepie z prasą i słodyczami Bernie’s, skąd wziął, nie płacąc, „Startling Detective”, „Elle” i „Interview”. 16:10 Obiekt wszedł do kawiarni Argo na Broadwayu nr 244, zamówił kawę i ciasto. Nie wypił kawy ani nie zjadł ciasta. Przeczytał czasopisma i zostawił je tam, gdzie siedział. 17:15 Taksówka [TLC 4J13] do kościoła Riverside, na podjeździe do kościoła. Obiekt spotkał Andy’ego Gustafsena, pracownika Visage. 18:20 Taksówka [TLC 6A93] pod numer 47 na Zachodniej Dwudziestej Ulicy. Obiekt wchodzi do holu. Piątek, 14 sierpnia 14:00 Taksówka [TLC 4W69] na Osiemdziesiątą Szóstą i do Columbus. 14:37 Taksówka [TLC 6Y93] do Bergdorf Goodman i Co., róg Piątej i Pięćdziesiątej Siódmej. 15:05 Obiekt wjechał windą na szóste piętro, gdzie zabrał i ukrył na sobie osiem belgijskich czekolad La Reine z działu podarunków. Poszedł bezpośrednio do damskiej toalety, pozostawiając w pojemniku na śmieci opakowania po słodyczach i trzy nietknięte czekolady. 15:13 Obiekt zainicjował trzy rozmowy telefoniczne z aparatu publicznego na czwartym piętrze. Dwie trwały krótko, jedna dłużej, kłótnia, 15:27-15:39. 15:40-16:53 Obiekt wybrał się na dłuższy spacer po butikach na trzecim i czwartym piętrze domu towarowego, następnie wrócił na szóste piętro, gdzie w Cafe Vienna zjadł kanapki, płacąc kartą kredytową Bergdorf Goodman. Opuścił sklep, nie wynosząc żadnego towaru. 17:12 Taksówka [TLC 5T67] Wschodnia Dwudziesta Ósma 49, Świat ESO, firma oferująca kąpiele w solach epsomitu. 19:45 Obiekt idzie na Zachodnią Dwudziestą Ósmą 47. Sobota, 15 sierpnia 11:15 Obiekt wychodzi z domu o numerze 47 przy Zachodniej Dwudziestej Ósmej, idzie na północ Szóstą Aleją do Trzydziestej Trzeciej Ulicy. 11:30 Obiekt spotyka Elaine Biggs, zatrudnioną przez Visage, kawiarnia Cosmic, róg Szóstej i Trzydziestej Trzeciej. Kawa. Rozmowa o ustawieniu kamer podczas ślubu o 13.00 w kaplicy katedralnej św. Patryka. 11:45 Taksówka [TLC 7Q99J do św. Patryka, róg Piątej i Pięćdziesiątej Pierwszej, w towarzystwie asystentki Briggs. 11:50 Obiekt poprosił Briggs, aby ta została w kaplicy i odebrała pomocniczy sprzęt wideo. Przeszedł sześć przecznic w kierunku północnym, do domu towarowego Bergdorf Goodman, dostał się do wewnątrz wejściem od południa, bezpośrednio do działu z kosmetykami. Windą wjechał na drugie piętro do stoiska Escada. Tutaj zdjął z wieszaka jedwabne spodnium, przeciąwszy kabel zabezpieczający, kiedy sprzedawczyni była zajęta rozmową ze współpracownicą. Obiekt ukrył ubranie w torbie z aparatem i przeszedł do butiku Sonii Rykiel; tu najpierw się przyjrzał, a potem zabrał obcisłą lawendową sukienkę z jedwabiu, zdjąwszy ją z wieszaka po przecięciu kabla. Zjechał windą na parter i opuścił budynek wyjściem od północy. 12:35 Obiekt z powrotem pokonał sześć przecznic na południe, do kaplicy katedralnej św. Patryka. Spotkał się z rodziną panny młodej na frontowych schodach, przeprosił i oznajmił, że idzie się przebrać do garderoby. Filmował w skradzionej lawendowej sukience oraz żakiecie od jedwabnego spodnium. Spodnie wyrzucił do kosza w garderobie. 14:15 Taksówka [TLC 9Y73] do herbaciarni Plaża na popołudniowy bankiet. Obiekt opuścił bankiet przez szatnię dla personelu. 15:45 Taksówka [nie zidentyfikowany pojazd] na Osiemdziesiątą Szóstą i Broadway. 17:50 Taksówka [nie zidentyfikowany pojazd] do katolickiego kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Odkupicielki przy Wschodniej Dziewięćdziesiątej Drugiej 112. Przy południowych schodach obiekt spotkał asystentkę Briggs. 21:12 Taksówka [TLC 9Y73] na róg Dwudziestej Ósmej i Piątej, apteka Rexall. Obiekt zrealizował receptę na humulinę NR, pudełko z ampułkami po 100 jednostek, strzykawki insulinówki po pięć jednostek pojemności, zapłacił kartą kredytową PCS/ Blue Cross. Zabrał trzy opakowania cukierków orzechowych Reesa, zmywacz do paznokci Cutex i kasetę magnetofonową: Dwadzieścia niezapomnianych przebojów Nata Kinga Cole’a nie płacąc, chowając te przedmioty w torbie z aparatem i kieszeniach żakietu. 21:34 Obiekt pokonał pieszo jedną przecznicę na wschód, do Wschodniej Dwudziestej Ósmej 47 i wszedł do środka. SAMANTHA SPIERS Specjalność: prywatna inwigilacja 803 West End Avenue 12E Nowy Jork, NJ 10024 Pani Doris Ashton Framington Avenue 129 Greenwich, Connecticut 09715 Koszty inwigilacji: Od 25 do 29 sierpnia 1992 r. czwartek, 13 sierpnia: 10:00 -19:40 9 godz. 40 min. piątek, 14 sierpnia: 10:00 -19:45 9 godz. 45 min. sobota, 15 sierpnia: 10:00 - 21:30 11 godz. 30 min. - - - - - - - - - - - - 30 godz. 55 min. 30 godz. i 55 min. x 85 dolarów/godz. 2.265,50 dolarów Zadatek -1.500,00 Razem: 1.135,50 Do wiadomości: Pana Carla Gravesa SAMANTHA SPIERS Specjalizacja: prywatna inwigilacja 803 West End Avenue 2E Nowy Jork, NJ 10024 Pani Doris Ashton Framington Avenue 129 Greenwich, Connecticut 09715 Nieprzewidziane wydatki: 13 sierpnia 1992: Saks, Piąta Aleja Sukienka Armani - 1 szt. 695,00 Podatek 55,60 Bernie’s, czasopisma, „Elle” - 1 szt. 3,50 „Interview” - 1 szt. 2,95 „Startling Detective” - 1 szt. 1,95 15 sierpnia 1992: Apteka Rexall Zmywacz do paznokci Cutex - 1 szt. 1,89 Kaseta: Nat King Cole - 1 szt. 6,99 Cukierki Reese’a - 3 szt. 1,95 Podatek 0,87 _ _ _ _ _ _ Razem: 770,70 dolarów Teksas, 1975 Kiedy wydawnictwo Aperture wydało drogą monografię zatytułowaną Ann: pięćdziesiąt fotografii, księgarnia Birch Books w Odessie w ciągu tygodnia sprzedała wszystkie zamówione egzemplarze. Oczywiście Edgar Rogers był wówczas znakomitością znaną zarówno w okolicy, jak i w całym kraju. Takie fakty, jak zamieszanie związane ze zdrowiem jego córki i niewielki rozgłos wywołany przesłuchaniem w sądzie zapewniły mu miejsce w pamięci, jeśli już nie w sercach mieszkańców sąsiednich miasteczek, McKittrick i Jessup, miasteczek, które nie miały własnych księgarni. Ludzie, którzy nigdy nie kupowali książek, przybywali dość licznie, aby przynajmniej przewertować błyszczące, grube kartki. Pewien obywatel Jessup kupił sobie dwa egzemplarze albumu. Jeden tom zatrzymał do oglądania, zdjąwszy obwolutę i schowawszy ją w szufladzie stolika nocnego, a drugi pozostawił zamknięty w plastikowym opakowaniu. Bynajmniej nie zaliczał się do koneserów sztuki fotograficznej ani samego procesu fotografowania: patrzył na zdjęcia Ann i masturbował się. Miał trzydzieści jeden lat. Nazywał się James Sullivan i był nauczycielem przyrody w szkole średniej, do której uczęszczała Ann oraz dzieci z trzech małych teksańskich miasteczek i która stała przy lokalnej drodze łączącej te trzy miejscowości. Mieszkał w Jessup i kiedy dwa lata wcześniej Ann zabrano do Pogotowia Opiekuńczego dla Dzieci, w szkole podsłuchał, jak pedagog szkolny mówi dyrektorowi, że to skandal z tym wszystkim, bardzo niedobrze, nawet jeśli niczego nie udowodniono. James Sullivan uważnie obserwował Ann w szkole, widział, że jest dziewczyną spokojną i samotną. Pewnego dnia odezwał się do niej na korytarzu przed pracownią chemiczną. - To jest dopiero coś, te zdjęcia, nie? - Mówił głosem zduszonym przez podniecenie, jakby trochę brakowało mu powietrza. - Jak ty to robisz? - Co robię? - zapytała Ann. - No wiesz, jak się przygotowujesz i w ogóle. Przecież nie jesteś martwa, prawda? Ann popatrzyła na niego, na siwe włosy, które nie harmonizowały z gładką twarzą, na czoło wysokie i gładkie, nawet kiedy zadając pytanie, unosił brwi. Wzruszyła ramionami. - Robię po prostu to, o co prosi mnie ojciec - odparła. - On wszystko przygotowuje. Ja tylko leżę. - Ann przyzwyczaiła się do pytań. Bardzo wielu ludzi wypytywało ją, niektórzy, jak pracownicy socjalni, pytali, bo na tym polegała ich praca, większość jednak ze zwykłej ciekawości. Ann już dawno się nauczyła, że najłatwiej się ich pozbyć, mówiąc o wszystkim wprost i rzeczowo. - Tak? I zawsze odbywa się to w jednakowy sposób? - Patrzył uważnie przez zmrużone powieki, jakby starał się to sobie wyobrazić. - Przeważnie. - Spojrzała w jego jasnoniebieskie oczy. - Teraz muszę już iść - oświadczyła. - Spóźnię się na ćwiczenia. - Miała mnóstwo czasu, żeby się przebrać i przebiec kilka dodatkowych okrążeń, gdy pozostałe dziewczęta ociągały się bez końca w szatni, ale chciała uwolnić się od tego pana Sullivana, z którym miała mieć lekcje chemii w dwunastej klasie. Był dziwny, raczej przyjazny, i przed tygodniem chciał jej podarować jabłko. - Możesz je teraz zjeść? - zapytał wtedy. Popatrzyła na owoc w jego dłoni. - Nie rozumiem; o co chodzi? - zapytała. - Hm, wiem ze szkolnych dokumentów o twojej cukrzycy. Diabetes mellitus. To oznacza wzrost słodkości, ta ostatnia część. Wiedziałaś o tym? Ładne. Bardzo ładne słowo. - Nadal trzymał jabłko w wyciągniętej dłoni. - Mogę jeść, co tylko zechcę - odpowiedziała. - Wielka mi rzecz, cukrzyca. - Wstrzykujesz sobie insulinę? - Tak - odpowiedziała. Wszyscy o tym wiedzieli, nie miała wątpliwości. Cała ta sprawa z pogotowiem, przesłuchaniem. W małym miasteczku nie istnieją lepsze tematy, powiedział jej ojciec. Wzięła jabłko, aby zakończyć rozmowę. Podziękowała, a owoc wyrzuciła do pojemnika na śmieci stojącego przy szatni dla dziewcząt. - W szkole jest jeden taki facet - powiedziała do Mariette tamtego wieczoru, ale kiedy zorientowała się, że ciotka zleją zrozumiała, jej pogodne „Tak?” oznaczało, iż spodziewa się, że Ann w sposób dla siebie nietypowy wspomni coś o zadurzeniu - nie chciała powiedzieć nic więcej. - Już nic. Chodziło mi o pewnego nauczyciela. Nieważne. - Ann? - Mariette poszła za nią korytarzem do jej pokoju i wyczekująco usiadła na łóżku, gdy tymczasem Ann włączyła radio. - Naprawdę. Wierz mi. To nie to, o czym myślisz. James Sullivan wyczuł jakieś niebezpieczeństwo i wycofał się. Mijając Ann na korytarzu, udawał, że patrzy w drugą stronę. Parę miesięcy później Ann zapomniała o nim. Potem, na Walentynki, przechodziła obok parkingu, zobaczył ją, zatrzymał i zaoferował małe pudełko czekoladek, obwiązane czerwoną wstążką. Pod wstążką była jakaś kartka. Ann stała przed nim z rękoma wzdłuż boków. Peszyła go, wiedziała o tym. Przyłapała się na tym, że sprawia jej przyjemność jego zmieszanie, nieporadność i to, że nie potrafi zostawić jej w spokoju. Jej twarz nie miała żadnego wyrazu, a jego oczy wędrowały po niej nerwowo. Trzymał pudełko przed sobą i ona w końcu je wzięła. „Dziękuję” - powiedziała, po czym odeszła. Kartka była wewnątrz pusta, nie podpisana. Ann otworzyła pudełko w toalecie dla dziewcząt, popatrzyła na ciemne czekoladki. Cherry Cordials. Tak było napisane na błyszczącym papierze znajdującym się pod przykrywką. Ścisnęła jedną nad zlewem, pękła osłonka, odsłaniając niemal białą wiśnię, bezkrwistą i skurczoną, utopioną. Jasnoróżowy likier wypłynął z pękniętej czekoladki na białą porcelanę. Przypomniała sobie gabinet lekarski i wyrzuciła słodycze. * * * James Sullivan szedł piechotą ze swojego mieszkania do miejsca, gdzie mieszkali Rogersowie, dlatego nie musiał zaprzątać sobie głowy ukryciem samochodu. Czasem przez całą noc tkwił w alejce blisko śmietników. Cementowa rynna z brudną wodą biegła środkiem prywatnej dróżki, po bokach leżały śmieci. Przyglądał się im: opakowania po gumach, liście, styropianowy kubek. Widział, kiedy Edgar Rogers wyłączał światło w kuchni, wychodził z garażu, siadał na schodach i palił papierosa. Wiedział, że garaż został przerobiony na pracownię i ciemnię fotograficzną. Czasem Rogers miał w dłoni jakąś fotografię, odbitkę, którą oglądał przez parę minut w świetle ulicznej lampy, nim podarł ją na czworo i wyrzucił do pojemnika na śmieci. Dziewczyna chodziła w szortach, często boso. Sporadycznie wynosiła plastikową torbę ze śmieciami i wrzucała ją do blaszanego pojemnika. Światło ulicznej lampy zmieniało jej szeroko osadzone oczy w puste oczodoły, podkreślało prostą linię nosa. Ann nosiła koszulkę gimnastyczną o męskim kroju; głęboko wycięte ramiączka nie osłaniały nagich boków, kiedy podnosiła worek pełen śmieci. W weekendy czytała, leżąc na ręczniku na podwórzu. Jej nogi były nieproporcjonalnie długie. James Sullivan kradł śmieci Rogersów. Kolekcjonował zużyte strzykawki Ann, opróżnione fiolki po insulinie. Przeczytał książkę na temat cukrzycy i ćwiczył, wstrzykując w pomarańczę destylowaną wodę. Dwudziestego trzeciego czerwca, dwa tygodnie po zakończeniu roku szkolnego, zaraz po jedenastej klasie, ojciec był w ciemni i wyjmował z kaset naświetlone filmy - poranną pracę. W absolutnej ciemności, nawet bez czerwonej żarówki, za drzwiami oklejonymi czarną taśmą, powoli nawijał naświetlone filmy na metalowe szpule, które umieszczał w małych, okrągłych pojemnikach z wywoływaczem. Czasem pozwalał to robić Ann, ale kierował jej dłońmi w ciemności, gdy nie mogła właściwie połączyć filmu ze szpulą. Tamtego ranka pomyliła się i najprawdopodobniej zarysowała negatywy. Poczuła, jak w wyrazie gniewu dłonie ojca zaciskają się na jej nadgarstkach, poddała się i po omacku oddała szpulę. Kiedy film znalazł się w pojemniku, jej ojciec zaczął nim powoli poruszać, a Ann wyszła na światło dzienne. Promienie czerwcowego słońca czuło się w cieple trawy, lecz nie było jeszcze zbyt gorąco. Wiosna była dżdżysta, drzewa pokryte intensywną zielenią. Dzień pachniał pięknie, niebo wyglądało niczym mocno naciągnięty, błękitny baldachim. Mariette poszła po zakupy. Ann spacerowała bez celu po podwórzu. Właśnie siedziała znudzona na werandzie, kiedy podjechał James Sullivan. Opuścił szybę, przechylił się nad siedzeniem pasażera, aby otworzyć drugie drzwi. Skinął na Ann. - Znalazłem twoje rzeczy - powiedział. - Jakie rzeczy? - zapytała Ann. - Książki. Zgubiły się i znalazły. - Nie zgubiłam żadnych książek. - Ależ zgubiłaś. Są podpisane: Ann Rogers. Podwiozę cię do szkoły i będziesz mogła je zabrać. Ann wstała z miejsca. Była pewna, że niczego nie zgubiła. - W porządku - powiedziała. - Odbiorę je później. Nie mogą być takie ważne, skoro nawet nie zauważyłam, że zginęły. - Daj spokój - odparł. - Po co czekać? Poza tym mamy wymarzony dzień na przejażdżkę. Nie chcesz chyba spędzić całego życia na werandzie. Potem zostawię cię przy basenie w McKittrick. Widziałem, że jest tam mnóstwo dzieciaków, kąpią się, bawią. Ann zerknęła w stronę ciemni. Ojciec będzie tam jeszcze parę godzin. Czy mogło jej się stać coś złego? Nauczyciel przyrody był trochę dziwny, fakt, ale zawsze miły. Wyobraziła sobie ojca stojącego w ciemności, jedna ręka na nierdzewnym, stalowym zlewie, pojemnik z wywoływaczem w drugiej, do przodu, w tył, do przodu, w tył, miarowo, jak wskazówka metronomu. Mogła iść, gdyby chciała - jeżeli ojciec zauważy, że jej nie ma, cóż, to mu dobrze zrobi, może go zmartwi. Ann wróciła do swojego pokoju po tenisówki i strój kąpielowy. Z Jessup do szkoły średniej jechało się około dwudziestu minut. James Sullivan nie był najlepszym kierowcą, to pewne. Kiedy wjechali na szkolny parking, samochód zarzucił tylnymi kołami na nieutwardzonym żwirze, a Ann uderzyła się o drzwi. - Hej! - powiedziała. Nie jechał zbyt szybko, ale był przejęty, miał taki wyraz twarzy, jakby zgubił drogę. Zatoczył szeroki krąg przez wszystkie miejsca parkingowe oznaczone pasami wyblakłej białej farby i nagle znaleźli się z powrotem na lokalnej drodze, która łączyła Jessup z McKittrick. - Dokąd jedziemy? - zapytała. - Otwórz schowek na rękawiczki. Wewnątrz żadnych rękawiczek, żadnej mapy, skrobaczki do lodu, słodyczy ani drobnych. Czysto jak w całym samochodzie. Jedna rzecz: pudełko z etykietą firmową Lilly. Dwadzieścia małych fiolek z insuliną wieprzową. Ann popatrzyła na Jamesa Sullivana. Szybko minęli niewielkie centrum handlowe w McKittrick, oznaczenie jedynej w okolicy stacji benzynowej oddalało się w lusterku przy siedzeniu pasażera, mała sylwetka pracownika stawała się coraz mniejsza. - Dokąd jedziemy? - zapytała znowu. - Lepiej wracajmy. - Nauczyciel miał dziwny wyraz twarzy, jakby nie oczekiwał, że samochód będzie się tak zachowywał, jakby zawiodły hamulce i maszyna panowała nad nimi, a nie oni nad nią. - Chcę wracać. Lecz nauczyciel jechał dalej. Kiedy zbliżali się do prześwitu w długim ogrodzeniu jakiegoś rancza, zwolnił i skręcił w końcu na pastwisko przez otwartą bramę z drutu kolczastego. Koła ślizgały się na polnej dróżce; znieruchomiały mniej więcej sto jardów od głównej drogi. Gdy silnik przestał już pracować, Sullivan wydał się spokojniejszy. Po chwili wyjął z kieszeni strzykawkę, wziął ze schowka na rękawiczki jedną porcję insuliny. - Pora na twój zastrzyk - oświadczył. - Nie - odparła Ann. - Insulinę przyjmuję tylko dwa razy dziennie, kiedy wstanę i przed obiadem. Teraz jest za wcześnie. - Ale nie będzie za wcześnie, jeśli od razu coś zjesz. Coś słodkiego. - Oddychał nierównomiernie, wyrzucał z siebie słowa krótkimi seriami. - Zabrałem coś do zjedzenia. Specjalnie dla ciebie. Cukierki. Założę się, że nie dostajesz ich zbyt wiele. - Uśmiechnął się. - Będzie dobrze, jak zrobisz sobie zastrzyk. Zjesz je, jeśli przyjmiesz zastrzyk. Ann spojrzała na niego. Czy tak rzeczywiście będzie, trochę insuliny, trochę cukierków, a potem wrócą? Nauczyciel wydawał się dziwny, bez wątpienia. Może postąpi najsprytniej, przyjmując insulinę, udając, że się zgadza, zje cukierki. Może mężczyzna niczego więcej nie oczekuje, może wtedy odwiezie ją do domu. Ann podniosła jedną z małych buteleczek. Kolor zatyczki, przez którą nabierało się insulinę do strzykawki, był inny niż zazwyczaj, ale substancja miała identyczne oznaczenie, podobnie strzykawka. Była taka jak te w domu. Czego się obawiać? Nie wiadomo. Ile jest rodzajów strzykawek? Apteka w Jessup sprzedawała tylko jeden, Mariette zawsze zamawiała sto sztuk. James Sullivan trzymał strzykawkę i fiolkę w prawej dłoni; lewa spoczywała na kierownicy. Popatrzył na Ann beznamiętnie. Może to z powodu całej tej sprawy z przesłuchaniem, interwencją pracowników opieki społecznej. Może sama to sprowokowała; wszyscy w miasteczku wiedzieli o insulinowych reakcjach Ann, James Sullivan nie był wyjątkiem. Może myślał, że wyświadcza jej przysługę, oferując wyrównanie dwóch niezrównoważonych zmiennych jej organizmu. Może wyobrażał sobie, że potrafi lepiej się zatroszczyć o Ann niż jej ojciec. Ann wzięła strzykawkę. - Napełnię ją - powiedziała i wzięła inną fiolkę niż ta, którą jej podawał. Sprawdziła etykietę, aby się upewnić, że to U40, i wciągnęła dziewięć jednostek do strzykawki. - Tyle nie wystarczy. - Wystarczy. Jest zbyt wcześnie, aby wziąć więcej. Zwykle przez kolejne trzy godziny w ogóle nic nie biorę. - Ale zamierzasz jeść słodycze. Potrzebujesz więcej. - Sięgnął za siedzenie Ann i wyciągnął pudełko czekoladek, funt walentynkowych serduszek. Pomyślała o tamtych, które jej podarował, o wodnistym syropie ściekającym po białych ściankach zlewu. - Czego pan chce? - Teraz już była wystraszona, czuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa, jakby powoli spalał się tam jakiś lont. Kiedy dotrze do karku, do głowy, będzie krzyczała. - Chcę, żeby zabrał mnie pan do domu - rzekła. - Nic ci nie zaszkodzi, jeżeli zjesz je, wziąwszy wcześniej lekarstwo. Kilka jednostek więcej. Ann spojrzała na niego, na czekoladki, na otaczające ich puste pole. Bydło skupiło się w małej dolinie, stojąc w cieniu rachitycznego prosopisu; zwierzęta machały ogonami, opędzając się od much. Od czasu do czasu drogą przemknął samochód. Ann znowu przebiła igłą neoprenową zatyczkę i wciągnęła do strzykawki jeszcze dwie jednostki. Z wyćwiczoną nonszalancją wbiła igłę w udo, następnie wcisnęła plastikowy tłok i oddała strzykawkę Jamesowi Sullivanowi. - Zrobione - powiedziała. O dziwo w miejscu nakłucia czuła pieczenie. Nauczyciel przyjrzał się strzykawce. - W porządku - powiedział. - Teraz odczekamy pół godziny i bierzemy się do cukierków, dobrze? - Dobrze. - Ann westchnęła i oparła się wygodnie na ciepłym, winylowym siedzeniu. - Odrobił pan pracę domową. Przyjrzał się uważnie jej twarzy, jakby czekał na jakiś wyraźny narkotyczny efekt. Ona patrzyła w dal przez szybę. Gęsta trawa poruszała się na wietrze i chmura płynęła przed słońcem. Ann zadrżała, widząc te szybkie zmiany: światło, cień, światło. Nie próbował nawiązać z nią rozmowy, ale teraz, kiedy już zrobiła sobie zastrzyk, wydawał się spokojniejszy. To nie był jednak najlepszy moment, naprawdę, bo rano insulina szybko osiąga wysoki poziom. Było jej dziwnie chłodno, a na jej udach, nawet tam, gdzie stykały się z winylowym siedzeniem, pojawiała się gęsia skórka. - Już czas? - zapytała. Wiedziała, że upłynęło dopiero kilka minut. - Chyba tak - odparł, uśmiechnął się i wręczył je pudełko. Było bardzo lekkie i zanim je otworzyła, wiedziała już, że jest puste. - Muszę coś zjeść - powiedziała. James Sullivan potrząsnął głową. - Proszę. - Własny głos wydał jej się dziwny, piskliwy, jakby wydobywał się z zabawki. Nauczyciel nie odpowiedział, tylko na nią patrzył. Nie uśmiechał się, obserwował. Spodziewał się, że nastąpi coś dramatycznego? W ciągu dwóch lat, które upłynęły od przesłuchania w sądzie, nie wystąpiła u niej żadna niepożądana reakcja. Wszyscy bardzo się starali uniknąć problemów: Mariette, pakując jej do szkoły jakąś przekąskę, pedagog szkolny, który spotkawszy ją na korytarzu, przypominał, aby ją zjadła. Nawet ojciec podczas sesji pytał ją często, czy dobrze się czuje. Ann zmagała się z insuliną. Przypomniała sobie słowa lekarza, który prawdopodobnie przesadzał, bo chciał ją nastraszyć, ale mimo wszystko. Co on wtedy mówił? Poważna hipoglikemia może uszkodzić mózg w ciągu niespełna dziesięciu minut. Jaka dawka może spowodować ciężką hipoglikemię? Wszystkie niepożądane reakcje, z jakimi miała do tej pory do czynienia, wystąpiły po rannym zastrzyku, gdy zapomniała o lunchu albo przekąsce. A teraz przyjęła podwójną dawkę insuliny. Próbowała oddychać powoli i równomiernie. Musiała myśleć, musiała sprawić, żeby ten mężczyzna zachował się rozsądnie, odwiózł ją domu. Mariette pewnie już wróciła ze sklepu. - Chyba nie chce pan, aby spotkało mnie coś złego. Miałby pan zrujnowane życie. Odwrócił się do niej. - Jesteśmy tutaj, bo muszę ci coś pokazać - oświadczył i sięgnął między nogami pod siedzenie; przez chwilę szukał czegoś na podłodze, podniósł szarą kopertę, otworzył ją. Zdjęcie. Przedarte na czworo i podklejone taśmą. Wręczył je Ann. Zostało zrobione całkiem niedawno. Pochodziło z serii wykonanej przez jej ojca na wiosnę. Przedstawiało Ann, która nie miała na sobie nic prócz czarnej opaski na oczach. Leżała na skoszonej łące, gdzieś na południe od Jessup. Blisko jej ciała leżał cylinder, taki jakiego używają magicy, i stała klatka z białym królikiem. - Jak pan je zdobył? - Zdobyłem - odparł. - Uważam, że twój ojciec nie powinien robić takich zdjęć. Nie sądzę, aby to było właściwe. Hm? Nie opowiedziała. - A swoją drogą, co to niby ma znaczyć? - zapytał. - Nie rozumiem. Ann potrząsnęła głową. - To nic nie znaczy, ot, po prostu zdjęcie. - Zaczęła płakać. Proszę. - Zaopiekuję się tobą - odrzekł. Wydawało jej się, że siedzą w samochodzie bardzo długo. Nie miała zegarka, a zegar w tablicy rozdzielczej był zepsuty. Przez całe popołudnie wskazywał 1:15, a słońce, które wcale nie prażyło, kiedy wychodziła z domu, teraz grzało przez szybę, aż bolały ją oczy i głowa. Ostatnie co zapamiętała to to, że oparła kark o lepkie oparcie i patrzyła na obicie podgłówka, na wzór perforacji w białym winylu. James Sullivan zabrał ją na pogotowie w McKittrick o 14:50. - Nie jest ciężka - rzekł do lekarza dyżurnego, nie pozwalając, by sanitariusz ułożył ją na wózku. - Reakcja insulinowa powiedział pielęgniarce. - Jest diabetyczką. Podał fałszywe dane dotyczące jej tożsamości. Powiedział, że jest córką jego brata, który u niego przebywa. Ale pielęgniarka rozpoznała Ann Rogers, widziała ją na zdjęciach w lokalnej gazecie, zamieszczonych w związku z reakcją insulinową i wydaniem albumu fotografii wykonanych przez jej ojca. Rozpoznała Ann, lecz nie Jamesa Sullivana. Zadzwoniła na policję i nauczyciela aresztowano. Ann, która była zamroczona, kiedy Sullivan ją przyniósł, po kroplówce z glukozy wpadła w histerię. Płacząc i dławiąc się, przyzywała ojca; poruszała się tak gwałtownie, że ustawicznie wyciągała z lewego nadgarstka przewód doprowadzający glukozę; w końcu podano jej środki na uspokojenie. Płakała konwulsyjnie, aż miała kłopoty z oddychaniem. Objęła pielęgniarkę, przyciskając głowę do jej piersi. - Dotykał mnie - powiedziała. - Wywlókł mnie z samochodu. Pielęgniarka chwyciła Ann za ramiona i popatrzyła na nią. - Co zrobił? Ann wtuliła twarz w pielęgniarkę, mocno przywarła. - Pchnął mnie, uderzyłam się w głowę. Zerwał ze mnie ubranie. Robił mi różne rzeczy. - Nie przestawała mówić, ale jej słowa były niezrozumiałe, płakała zbyt mocno. Dwaj lekarze starannie zbadali Ann. Każdy z nich pobrał próbkę komórek ze ścianek jej pochwy. Odsłonili i obejrzeli każdy cal jej skóry. Szukali guza na jej głowie. Podczas wywiadu stwierdzili, że dziewczyna orientuje się co do czasu, miejsca i tożsamości. Nie znaleźli żadnego potwierdzenia, że została zgwałcona lub w inny sposób molestowana seksualnie. Jej ubranie było czyste, bez rozdarć. Następnego dnia w domu Ann nie pamiętała już nic, poza małymi, czarnymi dziurkami w winylowym suficie samochodu Jamesa Sullivana. Po tygodniu, przesłuchiwana przez tego samego pracownika socjalnego, który przed dwoma laty rozmawiał z nią na temat jej ojca, oświadczyła, że James Sullivan był dla niej całkiem miły, że zachowywał się dziwnie, lecz uprzejmie. Badania wykazały, że wszystkie fiolki w firmowym pudełeczku Lilly były wypełnione wodą destylowaną. Sullivan wykorzystał te, które znalazł wśród śmieci Rogersów, dopasował do nich zatyczki od leków weterynaryjnych, które skradł, kiedy pracował w odesskim zoo; Ann nabawiła się wyłącznie miejscowej infekcji w miejscu przekłucia ciała igłą strzykawki. Wstrząs insulinowy powstał dlatego, że nie zjadła lunchu po porannym zastrzyku. Podczas przeszukania mieszkania Sullivana policjanci znaleźli sto sześćdziesiąt fotografii zrobionych przez Edgara Rogersa i rozpoznanych przez artystę jako nieudane odbitki, które podarł i wyrzucił. Niektóre zostały sklejone z taką dokładnością, że zniszczenia można było dostrzec dopiero po dokładnym przyjrzeniu się; najlepsze, z których amator byłby na pewno dumny, zostały oprawione w ramki. 12 czerwca 1976 Harry Elliott Elliott-Adams 1257 Briarridge Dallas, Teksas 19301 Drogi Harry, bardzo dużo myślałem o naszej rozmowie. Nadal uważam, że należy się zatrzymać. Świadomość Ann jako kobiety, zwłaszcza że w sposób oczywisty stała się już kobietą - mam na myśli jej dojrzałość seksualną - czyni ostateczny koniec nieuniknionym. Jeżeli moje fotografie do tej pory cieszyły się uznaniem, to dlatego, że moja córka jest jednym z tych rzadkich stworzeń, które wydawały się ucieleśniać zmysłowość i namiętności - co się wyczuwało, jeśli umykało bliższemu określeniu nawet kiedy spała albo była ubrana. Dzięki temu moje prace nabierały intensywności. Dojrzewanie oznaczało, że Ann utraciła to, co miała wcześniej, i teraz stała się ponętna seksualnie znacznie bardziej jawnie niż domyślnie, co nie jest już tak interesujące, zatem nie mogę już robić dobrych zdjęć. Co do innych prac, tych, które obejrzałeś w ubiegłym tygodniu, nadal jestem przekonany, że nie można ich wydać. Już same problemy natury prawnej mogą się okazać nie do przezwyciężenia. Na razie istnieje przynajmniej dziesięć zarchiwizowanych negatywów, z których porobiłem dopiero po jednej odbitce, zatem praca będzie postępować, chociaż nie mam już modelki. Jak już powiedziałem, Harry, zawsze byłem świadom, że to zbliża się do końca, i odpowiednio się do tego przygotowałem. Fotografika jest taką tajemnicą i zagadką, że nawet sam nie bardzo wiem, co uchwyciłem. I oczywiście nie możemy określać wartości tych zdjęć, których nie widział nikt poza nami. Przeżywam okres załamania, tym gorszy, że odkryłem smugi na niektórych odbitkach ze starych negatywów. Najwidoczniej zmiany wilgotności powietrza zniszczyły osłony deardorffa i stąd przepuszczanie światła. Jeśli większość nie będzie dobra, przypuszczam, że rozważę możliwość zaangażowania nowej modelki. No cóż, te odkrycia nadal są przede mną. Spotkałem się z Moniką. Masz rację, ma interesującą głowę, ale nie znajduję w niej niczego dla siebie. Chyba zdecyduję się na jakiś inny obiekt, może będę to ja, założywszy, iż rozbudzę w sobie dostateczną ciekawość autoportretu. Zobaczymy. Czy Barnes wspomniał coś o soczewce Linhoffa? Zależy mi na niej. Najlepszego, Edgar Nowy Jork 24-25 sierpnia 1992 Ann opiera się o kontuar w Bloomingdale’s, oglądając wystawę parasolek. Nie może znaleźć niczego, co by się nadawało do włożenia na otwarcie wystawy, i na dzisiaj dała już sobie spokój. Przygotuje tylko prezent dla Doris, coś w rodzaju podziękowania za całą tę dodatkową pracę, która spadła na nią w związku z organizacją retrospektywy. Potem będzie musiała udać się do Visage, aby wziąć pustą taśmę na wieczorną uroczystość. Ale kiedy ekspedientka opuszcza stanowisko, żeby uzgodnić zamianę ze swoją szefową, Ann przemyka się schodami na górę, przymierza żakiety z kolekcji Donny Karan i następnie, ni z tego, ni z owego, jedzie schodami w dół, w stronę kosmetyków, ale żakiet ma już w torbie. Do jasnej cholery, co ty wyrabiasz? - słyszy wewnętrzny głos, kiedy najpierw dotyka, potem chowa do kieszeni bransoletkę z działu dodatków. W dziale kosmetyków Ann z mocno bijącym sercem próbuje kredki do ust, cienia do powiek. Musi pozbyć się żakietu. Nie czuje się dzisiaj dobrze, zawodzi ją instynkt, mogłaby narobić sobie kłopotów, tak się jej wydaje. Ciągle się odwraca. Ktoś wołał ją po imieniu? Nie potrzebuje niczego szczególnego, wystarczy pierwsza lepsza wieczorowa suknia, dlaczego więc w jej torbie znalazł się ten niebieski żakiet z jedwabiu, w dodatku taki, który wcale nie jest w jej guście? Na ekranie telewizyjnym za ekspedientką poruszają się modelki w krótkich, jasnych i połyskujących plastikowych płaszczach przeciwdeszczowych we wszystkich kolorach. Zbliżenia świeżo zroszonych twarzy obrazują doskonałość wodoodpornych makijaży. Rysy są podkreślone ostrymi, precyzyjnymi i nieludzkimi liniami, niczym szczegóły samochodów sportowych. Ekspedientka rozmawia z koleżanką i porusza się w rytm muzyki z taśmy wideo. „Mówię mu, że nie da rady. No wiesz, pytam, czy nigdy nie słyszał o bezpiecznym seksie i w ogóle”. - Przewraca oczami z przesadną odrazą. - „Wyobraź sobie, facet, którego poznałam jakieś dwie minuty wcześniej”. Tak, zdecydowanie miała problem. Stojąc przy kontuarze z kosmetykami i podsłuchując sprzedawczynie, Ann dostrzega pracownika ochrony, który zbliża się do niej ciężkim krokiem, cicho. Większość robiących zakupy to kobiety, ochroną zajmują się w większości mężczyźni. Zdradza go bynajmniej nie najmodniejszy strój, podobnie rzecz się ma z zaangażowaniem, z jakim przyglądał się balsamom do dłoni. Ann nadal tkwi nieruchomo przy kosmetykach do pielęgnacji oczu, sparaliżowana myślą o Carlu podnoszącym słuchawkę w swoim biurze - jeden telefon, wszyscy mają do tego prawo, prawda? - kiedy strażnik bierze ją pod ramię. Gdyby naprawdę była sobą, do tej pory już dawno zdążyłaby uciec, biegłaby ulicą żakiet wylądowałby w jakimś kącie, bransoletka potoczyła się pod reklamę nawilżacza. A tak z działu kosmetyków wyprowadza ją detektyw; jadą w dół, stojąc na ruchomych schodach, przechodzą przez drzwi w dziale z podarunkami, drzwi z detalami trompe l’oeil. Atrapa kominka przesuwa się i odsłania schody pomalowane w żółte pasy bezpieczeństwa. Przypomina to jakąś wyprawę w filmie science fiction, jak gdyby Ann po prostu opuściła uspokajający chaos handlu i wypadła na jakąś podziemną autostradę. Pracownik ochrony i Ann razem żeglują po schodach, jego dłoń na jej ramieniu. Żakiet z autorskiej kolekcji ubrań sportowych to przegrana sprawa, wie o tym, ale czy znajdą bransoletkę w jej majtkach? Tuż przed biurem ochrony jest poręcz przymocowana do ściany. Wygląda jak z korytarza domu opieki - podpora dla słabych i ułomnych - tylko że z tej poręczy zwisały dwa komplety kajdanek: jedna obręcz zamknięta na poręczy, druga otwarta, gotowa na przyjęcie nadgarstka. Ann czuje panikę, lecz jakoś dziwnie stłumioną; odnosi wrażenie, że zmusza sieją do uczestniczenia w jakiejś absurdalnej szaradzie. Cała ekscytacja wywołana kradzieżą ulotniła się natychmiast w momencie, gdy dotknął jej strażnik. Obecnie najbardziej ze wszystkiego odczuwa zmęczenie: jak przeżyć scenę, która ma się rozegrać; jak przez to wszystko przebrnąć, jak sobie poradzić z tego rodzaju skomplikowanym tańcem? Zastanawia się, czy jest zgodne z prawem zatrzymanie osoby, która właściwie jeszcze nie opuściła sklepu ze skradzionymi przedmiotami. Ale czy napomknięcie o tym nie implikowałoby winy? Czy należało się upierać, że zamierzała zapłacić? Może zadzwonić do Doris. Boże, ale upokorzenie. Rozważając różne opcje, Ann słyszy jakiś głos: będzie uwolniona, ta próba będzie ostrzeżeniem, następna skończy się ukaraniem. Zgodnie z polityką firmy żakiet nie był dość drogi, by zawiadamiać policję o kradzieży. Bransoleta, ciężki przedmiot ze sztucznymi szmaragdami wielkości migdałów, które wpijały się w jej ciało, pozostała nie zauważona. Żeby tylko bransoleta została tam, gdzie Ann ją schowała. Ale zostaje. Piętnasta. Jest gorąco. Ann idzie pieszo od rogu Pięćdziesiątej Dziewiątej Ulicy i Trzeciej Alei do południowego krańca Central Parku, siada na drewnianej ławeczce. Obserwuje dzieci stojące w kolejce po hot dogi i precle, które sprzedaje mężczyzna z wózka. Przyłapano ją na występku, potem usunięto z Bloomingdale’s, powinna czuć, że dostała nauczkę, ale teraz, po ucieczce stamtąd, wcale tego nie czuje. Nie będzie mogła już tam chodzić, to wszystko. Wstaje, trochę słaba pod ciężarem torby, i podchodzi do sprzedawcy, zastanawiając się nad zakupem coli. Ale patrząc na hot dogi, zachodzi w głowę: jak oni mogą to jeść? I cofa się, potrząsa głową, kiedy sprzedawca pyta, co chce kupić. Co się z nią dzisiaj dzieje? Kiedy obudziła się rano, pocałunkiem wytrąciła Carla ze snu. - Zrobię ci francuskiego tosta - zaproponowała. - Z pełnoziarnistego chleba. Otworzył oczy. - Jesteś dość pogodna - zauważył. - Hm, mhm - mruknęła, wstała i włożyła kimono. - Czy to oznacza, że, hm, przestałaś się tak bardzo przejmować? - zapytał, siadając w łóżku. Wczoraj wieczorem rozmawiali o tym, że do otwarcia wystawy pozostało kilka dni, i Carl zapytał Ann, czy nie chce pójść do jakiegoś terapeuty. Ann odnosiła wrażenie, że sugerowano jej to teraz systematycznie co kilka dni, i postanowiła być całkowicie beztroska, aby rozproszyć wszelkie obawy Carla. Tego ranka zajęła się gotowaniem, podczas gdy on brał prysznic, podtrzymywała rozmowę podczas wspólnego posiłku i wsunęła mu dłoń w majtki, kiedy całowała go na pożegnanie. Potem natychmiast podeszła do swojej torby. Wzięła ćwiartkę działki, po upływie dwudziestu minut jeszcze ćwiartkę, a następnie uzupełniła dawkę do całości, oglądając talk-show, w którym pewna dziewczyna opowiadała, jak matka kradła jej chłopców. Wieczorem przed balem maturalnym - opowiadała dziewczyna, szlochając - jej matka zeszła z góry w kostiumie kąpielowym, aby życzyć im dobrej zabawy; wtedy pocałowała jej chłopaka w usta. Jakiś mężczyzna w studiu telewizyjnym podniósł rękę. „Jesteś zwyczajnie zazdrosna” - powiedział - „bo twoja pięćdziesięcioletnia matka wygląda lepiej niż ty jako dziewiętnastolatka”. Ann wyłączyła odbiornik, poszła do garderoby i zaczęła przewieszać ubrania, stare bluzki wieszała na nowe, kupione sukienki na ukradzione. Znowu kradła, ale już nie codziennie. I nie kradła pod wpływem narkotyków. Wszystko z powodu tej wystawy. Przecież wiedziała, że nigdy nie radziła sobie z otwarciami bez proszku; dlaczego to odkładać? Dlatego mimo wszystko zachowała amfetaminę. Wprawdzie niczego nie planowała świadomie, ale nagle stało się jasne, dlaczego nie wyrzuciła narkotyków: wiedziała, że będzie ich potrzebowała na środę. Poza tym nie brała wcale od trzydziestu dni, od miesiąca, i mimo to nigdy ciśnienie krwi nie wróciło do poprzedniego poziomu. Jeśli proszek sprawia, że czuje się lepiej, jest mniej przestraszona, to może rzeczywiście poprawi się jej zdrowie. Fakt, że ma biegunkę, oczywiście obnaża fałszywość tego argumentu, lecz utrzymywana na powierzchni przez narkotyk jest odporna na głos rozsądku. Tego ranka przesunęła ubrania, których nie zdążyła ukryć, na tył garderoby, trzasnęła drzwiami i przygotowała się do wyjścia, aby kupić jakąś sukienkę. Głupi pomysł, wieszać stare ubrania na nowych. Jak tylko wróci, przewiesi rzeczy na poprzednie miejsca. Jeśli Carl zauważy zmiany w szafie, nabierze podejrzeń i to właśnie wtedy, kiedy prawie udało jej się go przekonać, że wszystko jest w porządku. Może powinna zabrać trochę skradzionych ubrań do pracy i ukryć je w pustych szufladach. Carl nigdy nie chodzi do Visage. Ann podąża Piątą Aleją w stronę wieży katedry św. Patryka. Kilka przecznic dalej jest Saks. Wewnątrz chłodnego, klimatyzowanego pomieszczenia Ann kroczy niczym we śnie przez wyłożony panelami dział perfumeryjny, tam i z powrotem pomiędzy ladami. Martwi się, bo bolą ją oczy, ale pozostało tylko... no... ile? Dwa dni. Dwa dni do otwarcia wystawy. Potem, obiecuje sobie, wyrzuci wszystko, nie zostawi ani grama narkotyków. Krążąc wokół kolekcji torebek, apaszek i sztucznej biżuterii, trafia najpierw na jedną, potem na drugą kobietę, które próbują spryskać jej ramię zapachem. Na zewnątrz świeci słońce, ale kobiety mają na sobie wieczorowe suknie, ich włosy błyszczą od brokatu. Patrząc na nie, Ann przypomina sobie nagle starego anioła, którego Mariette wieszała na szczycie choinki. Mieniące się włosy i złociste skrzydła nad suchymi gałązkami, tamtego roku, kiedy zostawiły drzewko na piętrze. Wycofuje się, potrząsając głową. Idzie w głąb sklepu obok lustrzanych drzwi windy. Przystaje przed schodami, pozwalając kupującym przechodzić obok, zapatrzona w poruszające się stopnie. Nie może myśleć o ruchomych schodach, nie wyobrażając sobie, jak upada, stacza się na dół, gdzie srebrne zęby urządzenia giną w brzuchu budynku. Jak obraca się, ubranie rwie się na niej w strzępy, traci bieliznę, ciało ma w ranach. W końcu jest czerwona, skrwawiona i naga jak serdelek; wokół niej dyskretnie przemieszczają się klienci. Ann unika korzystania z ruchomych schodów, jeżeli akurat nie stara się uciec z kradzionym towarem; myśli o nich, sprawdzając siebie, swoje tchórzostwo, nie może się powstrzymać. Myślowo przyspiesza ustawianie stóp: najlepiej jedna noga do przodu, lewa dołącza do prawej. Jak można się bać prostej czynności, którą bez problemu wykonują miliony idiotów? Kiedy ucieka, używa ich bez problemu, ale kiedy jest czas na myślenie, czynność ta wydaje się trudna. Wzmacnia swoje obawy, nadając im status przeczuć. Uważa, że skoro boi się ruchomych schodów, to w tym strachu zawiera się pewien rodzaj przestrogi. Najprawdopodobniej zabije ją coś, co można przewidzieć znacznie łatwiej. Zawiedzie ją własny, zdradliwy organizm, to tylko kwestia czasu, choć Ann ma nadzieję, że jednak nie tak szybko. Unikając ruchomych schodów, kiedy tylko może, czuje, że powstrzymuje coś nieuniknionego. Wraca do windy, wciska guzik ze strzałką zwróconą do góry. Po chwili, która zdaje się trwać bardzo długo, otwierają się stare, lustrzane drzwi i wpuszczają ją do środka. Na drugim piętrze, u Oscara de la Renty, nagle udaje omdlenie, zaraz jak tylko wyczuwa zbliżanie się strażnika. Nic do niej nie mówi, nie ostrzega, jedynie podchodzi, a ona wie, że została złapana, celowo rzuca się między dwa stojaki z krótkimi wełnianymi żakietami z kołnierzykami obszytymi aksamitem. W torbie ma mufę z norek, ukradzioną w Reveillon, i małą portmonetkę ze złotej siatki, którą zdjęła z manekina gdzieś po drodze. Otwiera oczy i widzi nad sobą twarz pochylonego nad nią strażnika, czerwoną i krągłą. Biuro ochrony domu towarowego Saks bardzo przypomina to w Bloomingdale’s. Ponowne przejście ze świata kupujących do świata przyłapanych na gorącym uczynku wydaje się bardzo tajemnicze; prowadzi przez tunele w ścianach starego budynku. Po pokonaniu kilku rzędów wąskich schodów, i do góry, i w dół, Ann nie potrafi określić, czy ostatecznie znalazła się niżej czy wyżej. Mijają mężczyznę siedzącego w pomieszczeniu pełnym telewizyjnych monitorów, które kojarzą się z Visage, ale on obserwuje ekrany połączone z kamerami, wyszukując złodziei. Ann krzyczy, siedząc na krześle przy metalowym biurku, pozwala sobie osiągnąć stan przypominający histerię; ale wewnątrz jest spokojna, obmyśla kolejne posunięcia. Mówi, że nie może sobie przypomnieć adresu. Nie protestuje, kiedy przeglądają jej portfel, gdzie za przezroczystym, plastikowym okienkiem znajduje się mała karta z wiadomością zaczynającą się od słów: NIE JESTEM ODURZONA NARKOTYKAMI. Prosi o zaprowadzenie jej do toalety i strażnik podchodzi z nią do nie oznaczonych drzwi. Przynajmniej jest tutaj kabina, odrobina prywatności. Strażnik siada ciężko na krześle przy umywalkach. Ann jest blada tą okropną, chorobliwą bladością, którą cola była w stanie odmienić; jest przerażona swoim odbiciem w lustrze. - Światło nie jest tutaj zbyt dobre - mówi w końcu. - Hm? - odzywa się strażnik, podnosząc się z krzesła. - Nic, nic. Nic mi nie jest - powiada Ann. Za zamkniętymi szarymi drzwiami kabiny zapomina na minutę, jaki ma plan. - Och, dobrze. Dobrze. Dobrze. Wiem. Wiem, co robić - mówi bez wątpienia głośno, bo strażnik znowu bąka: - Hm? - Nic. - Co się z nią dzieje? Nie może sobie rozkazywać od zewnątrz. Ann na chwilę kładzie głowę na kolanach, potem wyjmuje z kieszeni strzykawkę z insuliną, dokąd ją przełożyła, z wprawą wsuwając pod mankiet, kiedy strażnicy byli pochłonięci badaniem zawartości jej portfela. Już dobrze. Tylko teraz bez żadnego mówienia, bez mówienia - rozkazuje sobie, trzymając palce na ustach, zatem wie na pewno, że tylko myśli o niewypowiadaniu słów. Strzykawka jest pełna, została przygotowana rano - i teraz Ann zastanawia się tak jak rano: po co? Dlaczego zawczasu przygotowała ten zastrzyk? Już wtedy wiedziała, co zamierza dzisiaj zrobić? Zbyt dużo insuliny, myśli. Zbyt dużo. W połowie zabiegu zatrzymuje się. A co tam? Przecież to profesjonaliści. Nie dadzą jej umrzeć. Mimo wszystko nie jadła od paru godzin; a może jadła? Zjadła hot doga? Już teraz ulega jakiejś niepożądanej reakcji? Nie może sobie przypomnieć. Usunęła z futrzanej mufy klips zabezpieczający. Dlatego została złapana; to jedyna myśl, która przybiera w jej głowie wyraźny kształt. Tak samo było z żakietem w Bloomingdale’s. Nie tylko usunęła klips, nim zaplanowała ucieczkę - czego nie robiła wcześniej - ale zrobiła to, gdy ktoś się przyglądał. Może istniało dodatkowe zabezpieczenie, klips wysyła sygnały, kiedy ktoś nieprawidłowo nim operuje. Ann schyla głowę poniżej kolan. W „New York Timesie” z ubiegłego tygodnia wydrukowano artykuł o manekinach z maleńkimi kamerami w oczach. O nowych sposobach łapania złodziei. Boże, miała nadzieję, że nie zachoruje. No więc, co dzisiaj zjadła? - Nie hot doga - odzywa się głośno. - Nie hot doga. - Hm? - słyszy mruknięcie strażnika. Wydaje się to niemożliwe, ale wstaje, spuszcza wodę i wychodzi z kabiny; strażnik patrzy na nią trochę dziwnie. Ann potyka się o drzwi i opiera ciężko na jego ramieniu, potem oboje idą nieskończenie długo do biura ochrony. Na małym składanym krześle w biurze szefa ochrony Ann mdleje, tym razem naprawdę. Ma to znajome odczucie nagłego spadania, zbyt szybkiego zjeżdżania szklaną windą. Szef ochrony mówi coś, ona nie ma pojęcia co, pochyla się do przodu, jakby chciała go wyraźniej słyszeć, i wtedy pada na jego biurko. Kiedy odzyskuje przytomność w najbliższym szpitalu, leży z zamkniętym oczami na ruchomym łóżku. W mroku, z zamkniętymi oczami. Jest bezradna wobec pulsowania krwi, czuje je w opuszkach palców, w karku; jej serce jest centralnym bębnem w przyprawiającej o mdłości symfonii dudnień i pulsowań. Ann nasłuchuje innych odgłosów wokół siebie, starając się rozstrzygnąć, czy jest poddawana prostej kuracji ze względu na szok insulinowy, czy bardziej skomplikowanej - ze względu na przedawkowanie narkotyku. Carl mówi coś do pielęgniarki; rozmawiają o tym, jaką insulinę Ann zazwyczaj przyjmuje, o niczym więcej. Otwiera oczy, z wysiłkiem dźwiga się na łokciach i strąca z piersi na podłogę niebieską, plastikową miskę na wymiociny. - Kradniesz, prawda? - Pyta Carl, kiedy wreszcie są w domu po przejściu przez wiele nikomu niepotrzebnych szpitalnych procedur, po przybyciu Doris, po telefonie Carla do Benny’ego z wyjaśnieniem, że Ann zachorowała i do realizacji zamówienia na dzisiejszy wieczór będzie musiał się postarać o jakieś zastępstwo. Strach roznieca gniew Carla, zmienia go we wściekłość; kiedy wchodzą do mieszkania, mąż trzyma Ann za kark, jakby chciał go złamać. - Puść mnie - powiada do niego, a on pchają na sofę. Chodzi przed nią, pokrzykuje. - Nie tyle wkurza mnie ta sprawa z kradzieżami, ile problem z insuliną. To jest naprawdę poważna choroba. Nie słyszałem, abyś kiedykolwiek straciła świadomość. Przedawkowałaś celowo. Wiem o tym, nie próbuj mnie oszukiwać. - No to, do jasnej cholery, po co zaraz robić z tego pieprzony problem?! - wykrzykuje Ann. - Łatwo sobie z tym poradzić. Przecież jestem tutaj, prawda? - Czuje się gorzej niż kiedykolwiek w sytuacjach, które zapamiętała z przeszłości, okaleczona, wystraszona i chora. Nie ma ochoty na nic, chce tylko się położyć. Podnosi się z sofy, przechodzi do sypialni. Carl podąża za nią. - Po co? Po co, pytasz? - Carl gwałtownie potrząsa głową, jakby starał się wytrząsnąć coś z ucha. - Coś jest nie tak. Szalejesz i zupełnie nad sobą nie panujesz. Stałaś się kimś innym, całkowicie obcą osobą. I póki prawdziwa Ann nie powróci, nie pozwolę na jawne akty autodestrukcji. Brak odpowiedzialności to jedno, kradzieże w sklepie drugie. Te ostatnie są dziecięcym zachowaniem, wprawdzie bardzo żenującym, ale i tak daleko odbiegającym od tego, co się wydarzyło dzisiaj. Świadome wywołanie hipoglikemii nie jest normalne. Chryste, co się z tobą dzieje? Ann opada na łóżko, podnosi dłonie do oczu. Bezsens. On nie jest chory, może sobie krzyczeć, osiągając paraliżujący poziom decybeli. Poza tym właściwie nie ma mu nic do powiedzenia, nie potrafi tego wyjaśnić; co może powiedzieć? Przepraszam, Carl, nie bardzo wiedziałam, w co się ubrać na otwarcie wystawy. Kładzie się, przewraca na bok i podciąga kolana pod brodę. Kiedy Carl usiłuje odwrócić ją do siebie, spycha jego rękę ze swojego ramienia. - Ann - powiada. - Chyba musimy się zabrać do pracy... - Ja nie podlegam żadnej pieprzonej renowacji! Nie dotykaj mnie, tylko mnie nie dotykaj. Carl milknie - Ann wyczuwa, że jest wstrząśnięty; to coś niemal zwierzęcego, coś, co można wyczuć. Po minucie wyjmuje z garderoby koc, przykrywa ją, gasi światło i wychodzi. Kiedy Ann budzi się następnego dnia o czwartej po południu, ma kłopoty z przypomnieniem sobie walki, rozróżnieniem tego, co rzeczywiste, od złych snów, które miała potem. To prawda, często czuje się jak cudowny projekt Carla, kiedyś wspaniały dom, ale teraz całkowita ruina. Nigdy bardziej niż dzisiaj. Znajduje liścik na stole, przyciśnięty szklanką soku pomarańczowego. Obok na talerzyku leży słodka bułka - musiał pozmywać talerze, bo nie było ani jednego czystego, kiedy wczoraj wrócili - i jest przygotowany zastrzyk. Na kartce słowa: Na ósmą zarezerwowałem stolik. Obiad w Hiroko’s. Róg Piątej i Trzydziestej Ósmej. Anna spogląda na zegar wiszący na kuchennej ścianie; siedemnasta trzydzieści. Spała bez przerwy prawie dwadzieścia godzin. Wydaje się, że taki bezwstydnie długi sen powinien pozytywnie wpłynąć na jej samopoczucie - spała prawie cztery razy dłużej niż zazwyczaj, sto razy dłużej niż ostatnio - ale nie, czuje się okropnie. Robi sobie zastrzyk, parzy kawę, wypijają i zjada śniadanie, potem niczym staruszka podąża do łazienki i dziękuje Bogu, że ma dwie godziny, aby spróbować wyglądać jeśli nie pięknie, to przynajmniej nie jak upiór. Może na obiedzie będzie miło, Carl nie jest typem, który urządza sceny w restauracji. Nie powinnam była za niego wychodzić, myśli, to nie było w porządku. Powinien ożenić się z którąś z tych innych kobiet, swoich dawnych dziewczyn, wszystkie były niepokojąco piękne, co się od czasu do czasu wydaje - a to w jakiejś restauracji, a to przypadkiem w rozmowie telefonicznej. Stare zdjęcia przedstawiają ten rodzaj kobiet, które wyglądają tak samo dobrze w makijażu, jak i bez niego. Zdrowe uśmiechy, błyszczące oczy, końskie ogony. Wszystkie wyglądały tak, jakby występowały w reklamach sprzętu sportowego. Każda z nich byłaby lepszą żoną dla Carla niż Ann. Ale przez jakiś czas wszystko układało się tak dobrze, czyż nie? Po okresie, kiedy wiodła osobliwe, wędrowne życie opiekunki do dziecka, przechowując połowę ubrań w pudłach stojących pod biurkiem w pracy, naprawdę się ustatkowała. I wydawało się, przynajmniej przez jakiś czas, że przeszłość można odkupić, tak samo jak o niej zapomnieć. Podczas obiadu w Hiroko’s, jej ulubionej restauracji, oboje ani słowem nie wspominają o tym, co się zdarzyło wczoraj. Rozmawiają o pracy: jego, jej. Ann nie pamięta, aby kiedykolwiek poruszali ten temat poza domem, w każdym razie nie robili tego od czasu, gdy umawiali się na randki. Za to w domu, po obiedzie, Carl unosi głowę znad materaca, aby na nią spojrzeć. - Dawniej byłaś silniejsza niż teraz. Silniejsza fizycznie. Wsuwa dłonie pod głowę i marszczy brwi. - Nadal masz biegunki? - pyta. Ann wzdycha. - Chryste, ale z ciebie romantyczny facet - mówi. Próbuje go pocałować, aby zmusić do milczenia. - Ann - powiada. - Co ostatnio jesz w porze lunchu? O śniadanie nawet nie będę pytał. - Wie pan co, profesorze Graves - odpowiada ona. - Nie podoba mi się mój nowy status pańskiego najlepszego projektu pod tytułem „Doskonała, odrodzona Ann”. - Carl otwiera usta, żeby zaprotestować. - Nic nie mów. - Ann stara się zachować równowagę, leżąc na nim, trzymając dłoń na jego ustach. - Mówię - Carl wydaje głos przez jej rękę - mówię o utrzymywaniu jakiejś funkcjonalnej więzi. Ann leży z dłońmi na jego piersi, dotyka jego ust, jąder, gładzi wrażliwą skórę. Carl przechyla głowę do tyłu i zamyka oczy. To jest najlepszy sposób, aby go uciszyć, ale nie może wiecznie dotykać go w ten sposób. Kiedy przestaje, czuje, jak jego ciało znowu tężeje. Carl siada. - Może umknęła twojej uwadze zadziwiająca możliwość, iż moja miłość nie jest całkowicie egoistyczna. Że jeśli przestaniesz marnotrawić tak dużo energii na swoje patologie, bardziej będę się tobą cieszył. Ja. - Carl pokazuje na siebie, wypowiadając te słowa. - Czuję się tak bardzo zniechęcony, Ann. - Ona nie odpowiada, więc ciągnie: - Wiem, że rozmawialiśmy już o tym wcześniej. Oboje mamy tego dosyć, oboje jesteśmy zmęczeni. Ale sądzę, że powinnaś spotkać się z kimś... - Zrozum, wcześniej byłam w strzępach. - Nie - powiada Carl. - Dawniej, w college’u, miałaś wybór: albo przymusowa wizyta u specjalisty, albo wydalenie. Przed laty zmuszano do tego dzieci. To nie to samo co dobrowolne podjęcie terapii, aby odkryć, dlaczego, na przykład, kradniesz w sklepie. Ann wydaje z siebie przesadnie głębokie westchnienie. - Jeśli rozmawiamy o dobrowolnym... - Nie rób tego. Nie cierpię, jak tak wzdychasz. Nie oskarżam cię ani nie sugeruję, że powinnaś mi powiedzieć, dlaczego twoim zdaniem kradniesz. Nie jestem osobą, której powinnaś o tym mówić i... - I co? - Ani o innych sprawach, które są do omówienia. - Jak co na przykład? - Zapominanie. Nie zastanawiasz się, dlaczego to ci się zdarza? Albo dlaczego twierdzisz, że nie wiesz o większości zdjęć, które wykonał twój ojciec. Zdjęć przedstawiających ciebie. - Postaraj się, żeby to nie brzmiało tak, jakbym była szalona czy coś w tym rodzaju. - Jakbyś była szalona? - Zatrzymuje się. - Przepraszam. Jestem sfrustrowany. Boję się o ciebie, o siebie. O nas. Ann bezwiednie chwyta nitkę wystającą z wystrzępionego skraju białego prześcieradła. - Jak to „o nas”? - pyta spokojnie. Carl nie odpowiada od razu, odzywa się dopiero po chwili. - Tak, Ann, o nas. Płacze, a łzy spływają po grzbiecie jej nosa. Patrząc na męża, który siedzi prosto, oparty na poduszkach, ze skrzyżowanymi ramionami, nagle przypomina sobie ich pierwszą randkę, wspólną wyprawę do Metropolitan Museum i spacer między stylowymi meblami z różnych epok. Pomysł zwiedzania muzeum nie przypadł jej do gustu, spodziewała się odrobiny nudy, okazało się jednak, że przyjemnością spogląda ponad aksamitnym sznurem na dawne pokoje, idealne owoce z wosku na nieskazitelnych stołach, książkę z nutami otwartą na stojaku obok pozłacanego włoskiego fortepianu. Carl studiował to wszystko pilnie, szczegóły rzemiosła, czasami przechylał się nad sznurem i kiwał głową z podziwem nad inkrustowanym stolikiem albo kompletem srebrnych kinkietów. Ann ociągała się, zauroczona pomieszczeniami, które były takie ciche, takie doskonałe, kojące. Nikt tu nie krzyczał. Nikt na nikogo nie podniósł ręki, nikt nie rozbijał przedmiotów ani nie rozlewał wina na perski dywan. Nikt nie leżał, płacząc, na obitej kwiecistym materiałem otomanie. Jedynie ludzie przechodzili obok, pojedynczo, milczący albo szepczący do siebie, zapatrzeni na błyszczące powierzchnie, wypolerowane i wystawione na pokaz. Carl bez trudu mógłby zamieszkać w takim pokoju, spoglądać znad książki na przechodzących ludzi. Jego umiarkowane grzechy - niechlujność, nieszkodliwe pobłażanie sobie, od czasu do czasu przyziemny egoizm - nie są czymś, co zdziwiłoby lub zniechęciło kogokolwiek. Teraz patrzy na nią wyczekująco. - Chodził za mną - powiada Ann, patrząc w bok. - Śledził mnie. - Twój ojciec? - Tak. Carl powoli kiwa głową. - Ale nic ci nigdy nie zrobił? - pyta. - Nie. - Zatem fotografował cię w sytuacjach, o których myślałaś, że są całkowicie osobiste? - Tak. Carl zamyka oczy. - Dlaczego się okaleczałaś? - pyta w końcu. Ann wychodzi z łóżka i staje przy wezgłowiu; palcem wodzi po wzorze na powierzchni drewna. Antyczne łoże z baldachimem kupili na sąsiedniej ulicy kilka miesięcy po wprowadzeniu się na poddasze. Pewna kobieta w pośpiechu przenosiła się do Los Angeles, gdzie niespodziewanie dostała pracę w telewizji. Nie miała czasu komplikować sobie życia pakowaniem, oznajmiła, że chce zacząć nowe życie z nowymi meblami. Sprzedała im wielkie łoże za pięćset dolarów. Ann dotyka miejsca, gdzie brakowało kawałka drewna w kształcie liścia. W końcu odpowiada. - Dzięki temu czułam się lepiej. Carl mruży powieki, jak gdyby nagle oślepiło go jaskrawe światło. - Co? - pyta. - Dlaczego? - Otwiera oczy i spogląda na nią z nietypowym dla siebie surowym wyrazem twarzy. Ona nie odpowiada i jego rysy łagodnieją. - Nie jestem twoim ojcem. Nie podoba mi się to, co robisz. Nie chcę tkwić w miejscu i być świadkiem dalszego ciągu. - Chwytają pod brodę, trzyma tak, że Ann musi na niego patrzeć. - Istnieje granica, po przekroczeniu której nie będę w stanie znieść twojej autodestrukcji - oświadcza. - Mam nadzieję, że nie zmusisz nas do zbadania, gdzie ona przebiega. Ann wyrywa się, uwalnia podbródek. - I ja mam taką nadzieję - odpowiada cicho. 27 czerwca 1992 Pan Carl Graves Skrytka pocztowa 1598, Poczta Główna James Z. Farley Building Nowy Jork, NJ 10116 Dotyczy zgody na pokrycie wartości zabranych towarów Szanowny Panie Graves, dziękuję za wyrażenie zgody na pokrycie nadzwyczajnych wydatków Pańskiej żony w wysokości 11.965,12 dolarów i przesłanie czeku, który został przekazany do naszego działu rachunkowości. Jak już pisałem, Bergdorf Goodman jest w stanie dostosować się do niektórych naszych klientów, którzy wolą nie płacić za towar w sklepie w sposób zwyczajowo przyjęty, tzn. korzystając z karty Bergdorf, czeków osobistych, American Express albo gotówki. Z naszych doświadczeń wynika, iż w postępowaniu z tego rodzaju klientem warto zawrzeć formalne porozumienie z jego małżonkiem, prawnym opiekunem, względnie księgowym. Jeśli zgodzi się Pan na warunki określone w niniejszym liście, prześlemy pani Rogers nową kartę kredytową systemu Bergdorf Goodman i Co. Do karty dołączymy wyjaśnienie, że przekazujemy nową kartę z powodu błędu komputera i że starą należy zniszczyć. Nowa karta, oczywiście o wszystkich cechach zewnętrznych starej, będzie funkcjonowała jak zwykła karta kredytowa, ale ponadto bezgłośnie uruchomi specjalny system, który zaalarmuje wydział ochrony, kiedy pani Rogers znajdzie się w budynku domu towarowego. Prosimy zarazem o dostarczenie nam fotografii pani Rogers, aby pracownicy ochrony mogli zaznajomić się z jej wyglądem na wypadek, gdyby pojawiła się u nas bez karty. Personel ochrony będzie prowadził obserwację pani Rogers bezpośrednio, ubrany po cywilnemu, i za pośrednictwem zdalnie sterowanych kamer, będzie rejestrował, jakie towary schowa i wyniesie na zewnątrz. Rachunek za towary opłacone kartą prześlemy na jej adres domowy. Kosztami przedmiotów wyniesionych zostanie obciążona za pośrednictwem Doris Ashton. Do ceny każdej pozycji z przedmiotów wyniesionych i nie opłaconych doliczy się pięćdziesiąt (50) procent na pokrycie kosztów nadzoru. Wartość towarów przeznaczonych do wyprzedaży przyjmiemy według cen przed obniżką. Gdy pani Rogers spędzi w sklepie jednorazowo ponad godzinę, zostanie obciążona dodatkowo kosztami dozoru w wysokości 175 dolarów za godzinę albo częścią tej kwoty proporcjonalnie do wykroczenia poza wspomniany wyżej godzinny limit. Opłatę za nadzór doliczy się do sumy należnej za towar. Bergdorf Goodman nie zaprzestanie realizacji żadnej ze świadczonych usług takich jak tłumaczenia, indywidualna obsługa, przechowywanie futer, zapisy ślubne, opakowania okolicznościowe, wymiana etc. Prosimy, by płatności dokonywać w ciągu dziesięciu dni roboczych od dnia otrzymania rachunku. Odsetki będą naliczane, poczynając od szesnastego dnia, 24% w stosunku rocznym. Dodatkowo na wypadek wyniesienia towaru mimo naszej obserwacji domagamy się złożenia kaucji w wysokości 25 tysięcy dolarów, co powinno nastąpić wraz z podpisaniem niniejszego porozumienia. Odsetki od tej kwoty zostaną obliczone według aktualnej trzymiesięcznej przeciętnej stopy redyskontowej funduszy federalnych, obecnie 6,56%, i przelane na konto pani Rogers. Jeśli wyrazi Pan zgodę na przedstawione wyżej warunki, nasza firma będzie służyła pani Rogers jako cenionej klientce i nie podejmie żadnych kroków - ani zgodnych z procedurą karną, ani cywilną - za kradzież, póki niniejsza umowa pozostanie w mocy. Umowę niniejszą wypowiedzieć może pisemnie każda ze stron w dowolnym czasie. Proszę podpisać każdy z sześciu egzemplarzy i wszystkie przesłać do mnie. Podpisane egzemplarze zostaną przesłane Panu oraz pani Doris Ashton zaraz po wpłaceniu kaucji. Niechże mi będzie wolno oświadczyć w imieniu firmy Bergdorf Goodman i Co., że spodziewamy się w dalszym ciągu służyć jak najlepiej naszym drogim klientom. Z wyrazami szacunku Ellis Fricker kierownik działu ochrony Przyjmuję i zgadzam się: Carl Graves Carl Graves Illinois, 1979 Na zewnątrz noc ustępowała przed świtem, czarne kształty drzew wyłaniały się z ciemnoniebieskiego nieba, dachy akademików odcinały się coraz wyraźniej na tle srebrnych chmur. Ann włożyła walizkę do bagażnika, sprawdziła, że ma wszystko, czego potrzebuje: klucze, portfel, insulinę, strzykawki. Było tak zimno, że kiedy podniosła rękę do głowy, stwierdziła, że jej wilgotne włosy zamarzły. Wewnątrz samochodu z jej ust unosiła się gęsta para. Przekręciła kluczyk w stacyjce, ale silnik nie zaskoczył. Przekręciła kluczyk jeszcze raz i rozległ się taki sam bezużyteczny grzechot. Wysiadła z samochodu, trzasnęła drzwiami, wróciła biegiem do akademika. Poślizgnęła się na lodzie pokrywającym schody i runęła na ciężkie drzwi przeciwpożarowe. Kiedy znalazła się w swoim pokoju, rzuciła okiem na zegarek stojący na biurku, odwróciła się i zobaczyła, że jej koleżanka siedzi zdezorientowana na łóżku, najwidoczniej obudzona przez światło i hałas. - Cześć! - powiedziała bez sensu Marsha; czerwona szminka wychodziła poza granice jej kształtnych ust, pozostałość po namiętnych pieszczotach i pocałunkach. Piąta trzydzieści. Ann znowu zgasiła światło. Może teraz silnik zadziała, spróbuje jeszcze raz, może był to tylko drobny test na jej wiarę. Proszę, niechże to będzie tylko mała próba pomyślała - zbiegając na dół po trzy, cztery stopnie. Wybiegając na zewnątrz, rani sobie kostkę o drzwi. Znalazła się za kierownicą. Nic. Na obrót kluczyka ta sama odpowiedź. Ann ze złości uderza pięścią w kierownicę. Cały plan legnie w gruzach, nie zdąży na samolot, nie zdąży na połączenia. W jaki sposób dostanie się do Houston przed południem, w siedem godzin? Mariette była taka rozkojarzona, taka głupia w rozmowie telefonicznej, jakby naprawdę nie wiedziała, co jest nie tak, nie wiedziała, czy papi umiera, czy jest po prostu chory. Nie umiała powiedzieć, ile czasu ma Ann. Ann wypadła z samochodu i znowu zatrzasnęła drzwi. Zaczęła biec. Padał śnieg. Weźmie taksówkę, odda wszystkie pieniądze, dzięki Bogu miała przy sobie trochę gotówki. Może dotrze tam szybko, może, jeśli dobrze zapłaci, kierowca będzie mknął przez całą drogę; jeśli pojadą trasą numer 14 w stronę 294, prawdopodobnie potrwa to nie dłużej niż dwadzieścia pięć minut. Ale śnieg, śnieg, co będzie, jeśli jeszcze nie przejechały pługi? Ale mimo wszystko być może zdąży. Biegła prawie w ciemności, planując rozmowę, to, jak wyjaśni sytuację dyspozytorowi. „Mój ojciec umiera, muszę zdążyć na samolot...” - i zbliżała się w pełnym biegu do ogrodzenia. Ile razy przechodziła przez bramę, podnosiła kapryśną zasuwkę, szarpała, żeby ją otworzyć? Jak często uważała na drut, który wystawał? Ile to razy tego samego dnia zamykała bramę i od zachodniej strony akademika szła ścieżką do schodków? Tego zimowego ranka pamięć o przeszkodzie w postaci ogrodzenia całkowicie ulotniła się z pamięci Ann. Dziewczyna biegła szybko w butach pełnych śniegu, nieświadoma niczego poza celem, drzwiami, telefonem, taksówką. Potem nagle znalazła się w powietrzu. Aluminiowa poprzeczka, połączona z każdej strony ze słupkiem zatopionym w betonie, uderzyła ją na wysokości krocza, siła pędu przeniosła dalej w powietrze, za ogrodzenie i w ciemne, nocne niebo. Przez chwilę Ann była jednocześnie wszędzie i nigdzie. Bokiem do góry, do góry nogami, wykonała pełny obrót. Wylądowała z rozrzuconymi nogami i rękoma niczym śnieżny anioł na zmrożonym, dziewiczym śniegu pod dębem. Plecami trafiła na ubitą powierzchnię i całkowicie straciła oddech. Leżała bez pamięci, aż wreszcie uświadomiła sobie, że patrzy do góry, w ciemnoniebieskie niebo, które zaczynało jaśnieć gdzieś na wschodzie. Niebo wirowało wokół własnej osi i Ann, jakby jej świadomość na jakiś czas wyskoczyła z ciała, przeżyła moment olśnienia: zdawała sobie sprawę z okropnie wolnych obrotów Ziemi, topnienia i marznięcia zewnętrznej pokrywy lodowej w okolicach bieguna, roztopionej lawy w samym centrum tego wszystkiego. Wszystkich tych niemożliwie potężnych i powolnych zmian, które były tak wyraźne, jak i zarazem nieskończenie małe; słyszała przeraźliwie głośne konwersacje korników w drzewach, pękanie dogasającego żaru w jakimś odległym piecu. W końcu nabrała powietrza do płuc, odetchnęła, a ziemia przestała wirować, w każdym razie tak się jej wydawało. Dźwignęła się, opuszczając powstały na śniegu odcisk jej ciała, rozejrzała się. Kształt jej upadku, sposób, w jaki została zatrzymana w locie, coś jej przypominał, co? Niespodziewaną burzę śnieżną w Jessup, po której zostało dość śniegu, żeby się w nim bawić, tarzać razem z Markiem. Dawno, dawno temu. Jessup. Musi tam pojechać. Ann przybyła na lotnisko O’Hare trzy minuty po planowanym czasie odlotu, pobiegła przez terminal do odpowiedniej bramy. Fatalna pogoda nieoczekiwanie podarowała jej jeszcze dwadzieścia minut; kiedy wyjaśniła kobiecie przy stanowisku kontroli, że jej ojciec umiera, tamta podniosła słuchawkę i poprosiła stewardesę o otworzenie drzwi samolotu. Kobieta popatrzyła na zegarek. - W samą porę - powiedziała do Ann. - Zostało z pół minuty, nie więcej. W samolocie nie było kompletu pasażerów, Ann mogła sobie wybrać miejsce, dosiadła się zatem do starszej pary i zajęła siedzenie przy oknie. Niemożliwe, aby ojciec rzeczywiście był poważnie chory. Jeśli się weźmie pod uwagę jego łazienkę, te wszystkie zapasy. Równo ustawione rzędy dwudziestu butelek aspiryny, żadnej znanej marki, butelki z drogerii po sto jednostek, dwa tysiące zwykłych tabletek, czyli w sumie tysiąc dawek. Pięć buteleczek po osiem uncji, już otwartych, z kaopectate. Cztery niebieskie z mleczkiem magnezowym Phillipsa. Dziesięć pudełeczek z nitkami do zębów, po dwieście metrów w każdym, z białą, niewoskowaną, bezzapachową nitką, supercienką, do wsuwania między mocno ściśnięte zęby. Dziesięć tub pasty do zębów Crest, ustawionych w pudełkach, rozmiar ekonomiczny. Dziesięć szczoteczek do zębów w kartonowo-plastikowych opakowaniach, bardzo twardych. Dwie jednouncjowe fiolki z płynem na odciski Scholia. Absorbine, junior, antyseptyczny płyn do wcierania w obolałe mięśnie. Mydło antybakteryjne. Szampon przeciwłojotokowy, przeciwłupieżowy i prawdopodobnie łagodny. Ale jakże to możliwe, żeby działał na to wszystko? Dezodorant do stóp dla sportowców, przeciwgrzybiczny. Łazienkowe szafki były wypełnione niczym półki w sklepie, wszystko starannie popakowane w pudełka, nieskazitelne, tak samo bieliźniarka, przeznaczona na produkty chroniące zdrowie - prześcieradła i ręczniki leżały ułożone w stos na podłodze korytarza. Jej ojciec bał się ciała, jego podatności na choroby, brzydkiego zapachu, ustawicznego popadania w stan braku higieny. Ciało było zdrajcą. Zdradliwie wyrażało się w niepożądany sposób. Ann przechowywała strzykawki w formie do ciasta, w pudle na kapelusz, bucie narciarskim, gdziekolwiek, tylko nie w apteczce; ponieważ za każdym razem, kiedy otwierała te czy tamte lustrzane drzwiczki, myślała o ojcu. Każdy osobisty rytuał higieny komplikowało do pewnego stopnia wspomnienie jego szafki z medykamentami. Pamięć nie zawsze formowała ostateczny kształt, czasem była to tylko kiełkująca, przelotna wizja. Ich szafki z medykamentami nigdy nie przypominały tych, które mieli inni ludzie. Ann zaglądała do szafek swoich przyjaciół; nigdy się nie zdarzyło, aby odwiedziwszy kogoś, nie przejrzała ich zawartości. W środku pojedyncza fiolka z jakąś niezidentyfikowaną tabletką niewiadomego pochodzenia, paczuszka z gumowatymi, bezużytecznymi cukierkami na kaszel, ciemna butelka ze skorupką wyschniętego balsamu, kilka zakurzonych, niezbyt higienicznych wacików. Żel antykoncepcyjny w pogniecionej, spłaszczonej tubie. Nikt bardziej niż ojciec nie był zabezpieczony przed fizycznymi niespodziankami. Kiedy Ann dotarła do Jessup, kiedy otworzyła drzwi trzeciej tego dnia taksówki, wysiadła na betonowy podjazd, który prowadził do domu i ciemni jej ojca, wiedziała już, że on nie żyje. Wyczuwała, że już go tam nie ma, zbyt wiele przestrzeni oznaczającej, że odszedł. Zapłaciła kierowcy, a gdy ten zawrócił na spokojną drogę, poszła od razu w stronę pracowni i ciemni, zostawiwszy bagaż na środku podjazdu. Otworzyła drzwi, zapaliła światło i rozejrzała się po dawnym garażu. Wielkie, białe, brezentowe tło było niedawno używane, zostało częściowo złożone niedbale, częściowo zwinięte jak należy, czyli nie tak, jakby to zrobił jej skrupulatny ojciec. Reżyserskie krzesło, które mu podarowała, z krzywym „p” w wyrazie „papi” - błąd podczas przykładania szablonu - stało na środku zimnej, cementowej posadzki, na siedzeniu leżała jedna z białych koszul, które nosił na co dzień. Mankiety miały żółte plamy od chemikaliów. Podniosła ją, przyjrzała się - małej dziurze po wyrwanym guziku, miejscu, w którym odcięto rękaw. Sprawka sanitariuszy - pomyślała. A potem pomyślała jeszcze: Ten drań, ten sukinsyn, zrobił to tutaj, na krześle, które mu dałam. Ann rozejrzała się wokoło, popatrzyła na uporządkowane, ascetyczne otoczenie. Światła zostały wyniesione, jedynie zwinięte tła mogły wskazywać, że ta przestrzeń spełniała funkcję studia. Stare bankowe biurko, zazwyczaj zasłane rachunkami, rejestrami, listami od agenta i wszystkimi możliwymi odpadami artystycznego interesu, było osobliwie puste. Rekwizytów typu trumna, nosze, czepki i maski - nie było. Od dawna nie zrobił żadnego zdjęcia, przez ostatnie lata opracowywał stare negatywy. W sąsiednim pomieszczeniu, w ciemni, panował taki sam porządek, zapach utrwalacza nie był tak silny, jak to się zachowało w jej pamięci, na kuwetach osiadł kurz. Wyłączyła światło, zamknęła drzwi, przeszła pod wiatą do otwartych kuchennych drzwi. Mariette siedziała przy stole. Ann usiadła naprzeciwko niej. - Nie żyje - powiedziała. - Okłamałaś mnie. Dlaczego mnie okłamałaś? - Palce ciotki spoczywały na filiżance czegoś gorącego, chyba herbaty. Często ogrzewała je w ten sposób i wcale nie piła naparu. - Nie wiem - odparła Mariette. - Po prostu nie mogłam tego powiedzieć. Nie tobie. Nie przez telefon. - Wstała zza stołu i wylała zawartość naczynia do zlewu, nalała z czajnika gorącej wody - żadnego udawania, że pije to, co było w środku. Pochylona nad blatem kuchennym wydawała się Ann niższa niż zwykle. - Przepraszam. Nie wiedziałam, co robić. - Na chwilę podniosła dłoń do ust, potem odsunęła ją i dodała: - Byłam na podwórzu, gdzieś blisko pojemników na śmieci, kiedy usłyszałam trzask. Zapukałam, ale dochodził stamtąd tylko jakiś odgłos, nie wiem, jakby ktoś się dławił. Weszłam do środka i zobaczyłam go na podłodze. - Spojrzała na Ann, która milczała. Nie mogłam wejść z nim do karetki. Zmarł w drodze do szpitala. Kiedy zadzwoniłam do Dicka Adamsa, dowiedziałam się, że w ubiegłym miesiącu twój ojciec podpisał nowy testament. Zostałaś jego wykonawcą. Jutro rano mamy być w biurze Dicka, gdzie testament zostanie odczytany. Jest troje spadkobierców. Ty, ja i Diane Castleton. - Diane Castleton? - Zostawił jej pieniądze w depozycie. Tak samo jak każdej z nas. - Ale dlaczego? - zapytała Ann. Ledwie pamiętała, jak ta kobieta się nazywa, Diane Castleton, dawniej pracownica Sunset Motel, którego puste domki były regularnie dewastowane i używane przez uczniów szkoły średniej. Ann popatrzyła niepewnie na Mariette. Dlaczego jej ojciec zostawił Diane Castleton tak dużo pieniędzy? - Najwidoczniej miał z nią romans - orzekła Mariette. - Ale Diane Castleton jest brzydka - powiedziała Ann. - I kiedy? On zawsze był tutaj. Mariette westchnęła. - Nie zawsze - powiedziała i złożyła ręce na piersi. Ann wyobraziła sobie, jak jej ojciec wymyka się nocą do jednego z domków motelu. Dzieciaki ze szkoły widziały go, wyglądając z ciemnych pokoi, w których się skryły. Zerknęła na Mariette. - A co z pogrzebem? - zapytała w końcu. - Nie rozumiem, jak to co? - Urządzamy pogrzeb? Chyba o to mi chodzi. - Ann położyła głowę na kuchennym stole. Nie mogła sobie przypomnieć, co jadła, kiedy jadła i czy zrobiła sobie zastrzyk. Było jej zimno, czuła się zmęczona, bolała ją głowa. Wydawało się jej, że pamięta, jak zrobiła sobie zastrzyk w toalecie samolotu, ale mogła równie dobrze to sobie jedynie wyobrazić. - Nie. Nie chciał pogrzebu. I tak będzie dość kłopotów, kiedy wszyscy się dowiedzą, co on sobie zrobił. I jak to zrobił. - Głos Mariette przybrał zupełnie nietypowy ton. - Pewnie Harry już wszystkim opowiedział. Jakiś jego człowiek przyszedł zabrać stąd zdjęcia, które były tu jeszcze w ubiegłym miesiącu. Wiedziałam, że coś się święci, ale nie domyśliłam się co. Harry na pewno siedzi teraz przy swoim biurku z kalkulatorem i próbuje obliczyć, ile zarobi pieniędzy. - Nie sądzisz chyba, że Harry wiedział coś o jego planach? - Nie. - Mariette wolno potrząsnęła głową. - Chyba nie. Sama nie wiem. - Od kiedy nie żyje, Mariette? Ciotka spojrzała na nią. - Minął dzień - odrzekła. - Zadzwoniłam do ciebie zaraz jak to się stało. Podczas odczytywania testamentu w kancelarii adwokackiej w Odessie Ann przyjrzała się uważnie Diane Castleton. Kobieta miała nadwagę, siwe włosy. Ann nie mogła się skoncentrować na słowach prawnika, tak bardzo była zaabsorbowana obecnością kobiety, z którą sypiał jej ojciec. „Od dziewięciu lat moja przyjaciółka” - zapisano w testamencie. Przyjaciółka. Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Dziewięć lat. Od momentu, gdy Ann miała dziesięć. Jej ojciec, który mógł mieć każdą. Na każdym przyjęciu, na każdym uroczystym otwarciu wystawy w Dallas Harry przedstawiał go jakiejś pięknej kobiecie, jednej po drugiej. I one składały mu propozycje. Ann obserwowała je. Spośród wszystkich ramion, jakie sobie wyobrażała wokół pleców ojca, spośród palców, jakie mogła sobie wyobrazić zatopione w jego włosach, te należące do Diane Castleton wydawały się najbardziej nie na miejscu. Diane mówiła cicho, jeśli w ogóle się odzywała, i sprawiała wrażenie zażenowanej, że jest świadkiem rodzinnej tragedii. Kędy wypowiedziała słowa powitania, a potem pożegnania, podała Ann swą szeroką, ciepłą dłoń. W trakcie czytania ostatniej woli okazywała swoje skupienie skinieniami głowy i szeptami, potem odeszła. Po drodze do domu Ann i Mariette zatrzymały się we Wrangler Diner w centrum Jessup. Ta jedna z trzech miejscowych restauracji znajdowała się naprzeciwko szpitala i widać stąd było wejście dla osób przywożonych przez ambulans, podwójne drzwi, które - Ann nadal to widziała - jej ojciec otworzył kopnięciem. Niosąc ją na rękach. Skubnęła bezwiednie fragment naderwanej plastikowej okładki menu. - I co teraz? - zapytała. - Musimy się zobaczyć z Harrym. Trzeba przejrzeć zdjęcia, zanim zostaną sprzedane. - Kiedy kelnerka, szczupła dziewczyna z krzyżykiem zawieszonym na szyi, przyniosła jedzenie, Mariette zaczęła rozkładać na części swój lunch. Jadła, jakby się spodziewała, że ktoś chce ją otruć, otwierała sandwicze, sprawdzała ich zawartość, usuwała podejrzane żyłki z mięsa, wyeliminowała plaster sera, liść sałaty, potem dokładnie ułożyła z powrotem składniki. Ann zamówiła porcję tuńczyka i beztrosko wgryzła się w jej tłustawe, wilgotne warstwy. - Dlaczego to wszystko nie może poczekać? - zapytała. - Hm, z powodu zapisu w testamencie. Niektóre fotografie mają być sprzedane, a pieniądze ze sprzedaży wejdą do masy spadkowej czy jakoś tak. Pozostałe dziedziczysz ty i możesz je przejąć od razu. - Mariette odłożyła sandwicza na środek talerza. Przykryła dłonią rękę Ann. - A może lepiej mieć to wszystko z głowy jak najszybciej, co? Potem możesz wrócić do szkoły i już się o nic więcej nie martwić. - Mariette zamilkła na chwilę, nadgryzła sandwicza, znowu go odłożyła. - Ann - powiedziała. - Harry poinformował mnie przez telefon, że pewną liczbę zdjęć twój ojciec zarchiwizował, nikomu ich nie pokazując. Stwierdził, że są... że są... Najwidoczniej ich treść jest... Harry zasugerował, że mogą być odebrane jako obsceniczne. - Może przedstawiają Diane Castleton - rzekła Ann i odsunęła od siebie nie dojedzoną rybę, tłuszcz tężejący na talerzu z wizerunkiem kowboja na koniu. - Och, moja droga - przywitał ją agent - jakże miło cię widzieć. We własnej osobie, rzecz jasna. - Roześmiał się ze swojego żarciku; zdjęciami Ann wyklejone były wszystkie ściany jego biura w Dallas. Wręczył Ann i Mariette po parze cienkich, białych rękawiczek z bawełny i poprosił, aby je włożyły na czas przeglądania zdjęć i aby nie dotykały frontu żadnej fotografii. - Tłuszcze - przestrzegł - są bardzo niszczące. - Jego twarz i dłonie były suche, wydzielały woń płynu po goleniu, słodkawy zapach drzewa sandałowego, który Ann poczuła, kiedy agent pochylił się nad stołem konferencyjnym, aby ułożyć sześć równiutkich stosów czarnych kopert z naturalnego papieru, które pochodziły z pudełek archiwum ustawionych równo na kredensie. - To nie są wszystkie fotografie - oświadczył, godnie złączywszy dłonie. - Postarałem się jednak, aby były reprezentatywne dla dzieła jako całości. Oczywiście możecie obejrzeć wszystko, cokolwiek posiadam. Przecież sprawuję nad tym pieczę. Ann zaswędział nos, ale szybko zabrała dłonie z twarzy, widząc gniewne spojrzenie pana Elliotta. - Do roboty - powiedział i cofnął się pod ścianę. - Trzy stosy po prawej stronie pochodzą z części, którą odziedziczyłaś, te po lewej stronie są przeznaczone do sprzedaży. Proszę bardzo. - Otwórz je - powiedziała Mariette. - Ja będę patrzyła z boku. Ann wybrała jedną z największych kopert z prawej strony i wyciągnęła fotografię z mrocznego rękawa. „Ann CLXXX, 1972” widniało na kawałku białego płótna, wypisane starannym, drukowanym pismem jej ojca. Zdjęcie przedstawiało dziewczynę, samą, mniej więcej trzynastoletnią, leżącą na białym materacu. Jej ciało było szczupłe, nierozwinięte, nagie; leżała rozciągnięta na plecach, z uniesionymi kolanami i głową poza materacem. Włosy opadały na bok z łóżka, stopy leżały na wezgłowiu, prawa ręka znajdowała się między nogami. Dziewczyna przygryzała wargi, powieki miała mocno zaciśnięte. Masturbowała się. - Jest jeszcze jedno do pary - zauważył pan Elliott. Wstał i otworzył kolejną z dużych kopert. Na drugiej fotografii nadal naga, leżała na boku z twarzą zwróconą w stronę obiektywu aparatu fotograficznego. Obie dłonie między udami, zamknięte oczy, usta sprawiające wrażenie opuchniętych, przygryzionych. Pierwszy plan obu zdjęć obejmował ogólny rozgardiasz, jak to w pokoju dorastającej osoby, książki, tenisówki, porzucone szorty gimnastyczne, czasopisma. Mariette nic nie powiedziała, wydała z siebie jedynie zduszone westchnienie: - Och. Także Ann przez chwilę milczała. Potem powiedziała jakby do siebie: - To ja. Ja jestem na tych zdjęciach. - Ty - potwierdziła Mariette, jej głos był zaledwie szeptem. Wróciła na krzesło, a Ann dalej otwierała koperty. Z początku odkładała każdą fotografię dokładnie na miejsce, wsuwając ją w papierowe okładki albo przynajmniej rozdzielając je od siebie kopertami. Jednakże od pewnego momentu zaczęła je rozrzucać. To wszystko leżało przed nią, ona była cała przed nimi: widać było nawet brud pod jej paznokciami. Ann widziała dziecko, w którym rozpoznała siebie - niezaprzeczalnie była to ta sama twarz, którą widziała w lustrze. Ale kiedy to się stało? - Ty - powiedziała głośniej Mariette - pozowałaś, ty tak pozowałaś! - W jej spojrzeniu wyrażało się zmaganie litości z odrazą. - Nie - odparła Ann. - Nie pozowałam do tych zdjęć. Pan Elliott pracowicie uporządkował i poodkładał zdjęcia na miejsce. Posiadał sporządzoną odręcznie listę wszystkich fotografii, wiele stron, każdy tytuł dokładnie zapisany mikroskopijnymi literami przez jej ojca. Fotografie na sprzedaż dokumentowały samookaleczanie się. Fotografie o jednoznacznie seksualnym charakterze przypadły Ann. Pan Elliot spojrzał niepewnie na Mariette. - To jest sztuka - oświadczył. Niepotrzebnie. Długi stół został zasłany fotografiami, setkami wizerunków Ann z Markiem, Ann masturbującej się. Wstrzykującej sobie insulinę w udo, ubranej w biustonosz, rozdarte przy biodrze majteczki; Mariette zawsze była marną gospodynią. Siedzącej w toalecie na pokrywie muszli klozetowej. Włosy w nieładzie po wstaniu z łóżka, na udach odciski pościeli niczym ślady po sznurach porywacza. Jej twarz wydawała się przygasła, jak to rankiem, i zarazem skoncentrowana. Ann wstała. - Idę do toalety - oświadczyła. Mariette zerknęła na nią, ale szybko przeniosła wzrok na swoje kolana. Łazienka agenta była dobrze oświetlona, a lustro dawało korzystne odbicie. Ann patrzyła na siebie przez jakąś minutę, nim sięgnęła pod mankiet spodni, do skarpetki po pojemnik na nitki dentystyczne. Ścisnęła pudełeczko, odskoczyło wieczko, odsłaniając szpulkę z białym środkiem i obok miniaturową białą kopertę z kokainą. Podniosła kopertę do nosa, mocno wciągnęła powietrze, rozwinęła papier, polizała go. Oparła się o obudowę zlewu z czarnego marmuru, przyjrzała się dokładnie swojemu odbiciu. Wydusiła jakiegoś pryszcza, ale na szczęście dała spokój, nim zepsuła sobie wygląd. Tak długo obracała w dłoniach kostkę perfumowanego mydła, trzymając je pod strumieniem bieżącej wody, póki nie wyrównał się odbity wewnątrz ostry relief, nie zginęły delikatne rysy kamei. Ann osuszyła twarz ręcznikiem do rąk i spojrzała w lustro. Udawała, tak jak wiele razy w ciągu ostatnich kilku dni, że jest stara, skończyła trzydzieści, czterdzieści lat i że ma to wszystko dawno za sobą. - Och, miałam dziewiętnaście lat, kiedy zmarł mój ojciec powiedziała do swojego odbicia. - Prawie go nie pamiętam. Musiałam mieć gdzieś około dziewiętnastu, tak, dziewiętnastu lat. Naprawdę było to tak dawno temu? - Skrzyżowała ręce na piersi, przekrzywiła głowę na bok. - Tb był dla mnie cios - dodała. - Oczywiście od tamtej pory upłynęło już mnóstwo czasu. Ann przestała mówić. Wzięła małą buteleczkę perfum stojącą na półce nad zbiornikiem z wodą, odkręciła ją i powąchała. Półtorej uncji Chanel Nr 19. Nagle zapragnęła je mieć. Zamiast odstawić na półkę, zakręciła mocno nakrętkę i wsunęła perfumy do kieszeni. Wróciła do Mariette i agenta, którzy, znieruchomiali, wyglądali, jakby przyłapała ich na jakimś wstydliwym zachowaniu. - No to jak? Trzeba się czymś zająć, podpisać jakieś papiery, coś w tym rodzaju? - zapytała pogodnie Ann. - Pan Adams już się wszystkim zajął - powiedział pan Elliott. - Muszę jedynie wiedzieć, dokąd przesłać fotografie, które należą do ciebie. Po powrocie z biura agenta Ann i Mariette sprzątnęły cały dom, aby przygotować go do sprzedaży i opuścić miasto na dobre. W drodze do domu z Dallas Mariette odwróciła się do niej i powiedziała: - Nie chcę już więcej o tym rozmawiać, ale pytam cię o to jeszcze raz, teraz, kiedy jesteśmy same. Pozowałaś do tych zdjęć? Ann popatrzyła na ciotkę. - Nie, Mariette - odparła. - Nie pozowałam. Przysięgam. Mariette zjechała z drogi na pobocze. Samochodem zarzuciło, kamyki wyprysnęły na wszystkie strony, grzechocząc o błotniki. Położyła głowę na kierownicy. - O Boże - powiedziała Mariette po minucie. - O Boże, o Boże, o Boże. Ann wyjrzała przez okno. - Powiedziałaś, że nie chcesz o tym rozmawiać - rzekła. Proszę, jedź. Albo ja poprowadzę. Kiedy dotarły do Jessup, zaczęły się pakować. Mariette wzięła się za część mieszkalną, Ann za studio i ciemnię. Zdawała się płonąć, jeśli nie od energii, to od czegoś, co działało identycznie, nakazu, żeby zrobić to jak najszybciej i mieć z głowy. Ze studiem sprawa była prosta: aparaty zostały już popakowane w wyłożone aksamitem skrzynki i ustawione na półce, lekkie parasolki zwinięte i pochowane w pokrowce, statywy złożone. Jednego z aparatów Ann nie identyfikowała, polaroida z pojedynczą soczewką, model SX-70. Jej ojciec często korzystał z polaroidów, aby zestawić kompozycję, sprawdzić światło. Najwidoczniej zrezygnował ze starszego landa na film wyciągany i kupił sobie nowszy model, którym od razu robiło się barwne pozytywy, wizerunki materializujące się natychmiast na jego oczach. Pewnie podobała mu się ta tania, natychmiastowa magia. Polaroid, przymocowany do ciężkiego statywu przeznaczonego dla większego aparatu, wydawał się mały i niepozorny. Ann zobaczyła, że miał podłączony przewód do jakiegoś urządzenia czasowego, jednego z gadżetów, z którymi jej ojciec eksperymentował w wolnym czasie. Ann znalazła pudełko na ten aparat i schowała go do środka. Owinęła przewód wokół wyłącznika czasowego i włożyła go do pudełka ze wszystkimi innymi drobiazgami, które nie służyły ściśle rzemiosłu fotograficznemu. Co mogła zrobić z czterema tłami? Zwinięte, miały przynajmniej piętnaście stóp długości, były zbyt duże, aby je przewieźć małym samochodem ciotki do Odessy na przechowanie w specjalnie wynajętym pomieszczeniu. Ktokolwiek złożył białe płótno - nie mógł to być jej ojciec - zrobił to kiepsko. Było pogniecione i podeptane, ostatnie pięć stóp długości zostało raczej zebrane, a nie zwinięte, więc Ann chwyciła za krawędź materiału i potrząsnęła nim, aby się wyprostował, mając zamiar zwinąć go właściwie. Wtedy ze środka wypadło kilka kolorowych kart - śmieci? Podniosła z podłogi jeden kartonik. Było to w istocie polaroidowe zdjęcie z obrazem krzesła, tego, które podarowała ojcu, i czegoś obok... nóg - jego nóg! - reszta ciała ginęła pod tłem, które teraz trzymała. Zdjęć polaroidowych było sześć. Ann przeniosła je do stolika i położyła pod silnym światłem, jakiego używał jej ojciec podczas robienia odbitek. Wszystkie te zdjęcia razem opowiadały historię. Ułożyła je w najbardziej prawdopodobnym porządku i przestudiowała. Przedstawiały mężczyznę w średnim wieku, czterdziestodziewięcioletniego, średniej budowy ciała, z siwiejącymi czarnymi włosami, starannie uczesanego. Jak zazwyczaj miał na sobie białą koszulę, czarne spodnie, czarne buty z dziurkami. Na pierwszej fotografii mężczyzna - jej ojciec - siedział na brezentowym krześle reżysera, za nim widniało białe tło. Na kolanach trzymał białe płótno, a w nim małe, białe pudełko. W lewej dłoni, skierowanej do obiektywu tak, że ramię było optycznie skrócone - strzykawkę. Większą niż typowa do wstrzykiwania insuliny, z wydłużonym tłokiem. Na drugiej, w identycznej pozycji, miał spodnie opuszczone do kostek. W prawe udo, tuż poniżej krawędzi bokserek, wstrzykiwał sobie zawartość strzykawki. Na trzeciej znowu był całkowicie ubrany. Siedział jak poprzednio z dłońmi złożonymi na kolanach. Patrzył prosto w obiektyw aparatu, wyraz jego twarzy nie zdradzał niczego poza determinacją, by patrzeć dokładnie w to samo oko, przez które sam zwykł był patrzeć. Strzykawka, białe płótno i pudełko zniknęło z kadru. Na czwartej mężczyznę chwyciły jakieś skurcze, gwałtowne drgawki, przypuszczalnie konwulsje. Jego lewa ręka poruszyła się w trakcie ekspozycji, tworząc upiorne zamglenie, jakby właśnie przechodził do następnego życia. Usta miał otwarte w paroksyzmie cierpienia, plecy nienaturalnie wygięte. Jedną nogę wyrzuconą do przodu, drugą dziwnie wygiętą, stopa zaczepiła o jedną z nóg krzesła. Dwa ostatnie zdjęcia były identyczne. Leżące krzesło, przewrócone do góry nogami. Na białym brezencie oparcia krzesła wymalowane za pomocą szablonu słowo „papi”, odwrócone drukowane litery. Mężczyzna leży bezwładnie na podłodze. Tak gwałtownie spadł z krzesła, że najwidoczniej zerwał tło. Jego głowa leżała pod brzegiem białego płótna. Ciało było ciasno skulone, kolana podciągnięte pod tors. Pozycja zwana płodową niczym echo znajdowała swoje odbicie w zaciśniętych pięściach. Ann oparła głowę na stoliku. Czy było możliwe, żeby ojciec z rozmysłem się zabił i zarejestrował to? Pozostawił zdjęcia jako przesłanie? Dla niej? Czy w ogóle ktoś, nawet jej ojciec, mógłby zrobić coś tak szalonego i tak okropnego? Jak wytłumaczyć fakt, że nikt nie zauważył tych zdjęć? Ale wtedy również Ann nie myślałaby o nich jako o fotografiach. Były małe i kolorowe. Wszystkie prace ojca były czarno-białe i bardzo duże. Nie pamiętała, aby kiedykolwiek wykonał fotografię w kolorze. A może personel ambulansu odsunął tło z drogi. Pewnie nie zwracali uwagi na nic poza koniecznością udzielenia pomocy. Papi nie żyje., mój ojciec nie żyje, papi nie żyje - mówiła do siebie. A potem próbowała udawać, że jest znacznie starsza. Mój ojciec, tak, umarł dwa lata temu. Pięć lat temu. Dziesięć. Minęło piętnaście lat, odkąd umarł mój ojciec. Jeśli przeżyje tę godzinę, ten dzień, tę noc, jutro, najbliższy miesiąc, najbliższą wiosnę, najbliższy rok, będzie lepiej. Nawet kiedy siedziała spokojnie, wydawało się jej, że właściwą reakcją na te sześć zdjęć byłoby gwałtowne zachowanie, powinna raczej krzyczeć, roztrzaskać aparat, który przed chwilą włożyła do pudełka, podrzeć na sobie ubranie, porozrzucać wszystko w schludnej ciemni. Wystarczyłoby nawet coś mniej celowego, apopleksja; gdyby tylko jej ciało, zwykle tak oporne, zechciało się zachować po swojemu. Gdyby straciła przytomność, drżała, wymiotowała, cokolwiek. Takie nic jej nie urządzało. Siedząc na stołku, Ann zebrała małe fotografie, przycisnęła je do piersi i położyła głowę na stoliku. Po chwili - nie potrafiłaby określić, ile upłynęło czasu - wyszła ze studia, zabierając sześć fotografii do swojego dawnego pokoju. Rozcięła trochę podszewkę swojej walizki, wsunęła zdjęcia do środka i zszyła nacięcie. Dochodziła ósma. Nie zjadła obiadu, nie zrobiła sobie zastrzyku. Położyła się do łóżka i zasnęła. Rano wróciła do ciemni, spakowała całe wyposażenie do kartonów, okleiła je taśmą i opisała. Zamiotła podłogę, sprawdziła, czy kurki są mocno zakręcone, i skończywszy, zamknęła za sobą drzwi. Kiedy wróciła do domu, Mariette nadal trudziła się w kuchni. Podobnie jak w łazience pełno tu było zapasów: konserwy, suchy prowiant zapakowany w plastikowe torebki, ryż błyskawiczny, makaron - produkty, które można przechowywać bez końca. Kilka lat wcześniej ojciec zmusił Mariette do opuszczenia kuchni i sam zaczął dla siebie gotować. - Dlaczego nie wyjedziesz? - zapytała ciotkę w przeddzień swojego wyjazdu do college’u. - Po co tu zostawać? - Och, nie wiem - odrzekła Mariette. - Mam tytuł magistra. Muszę jeszcze przystąpić do egzaminów przed komisją i złożyć podanie o przyjęcie do pracy. Gdy tylko będę wiedziała dokąd, natychmiast tam wyruszę. Rozejrzyj się tutaj. - Otworzyła szafkę pełną puszek z tuńczykiem. Ojciec zaczął magazynować żywność, kiedy Ann chodziła do szkoły średniej, i już się przyzwyczaiła, że wróciwszy z praktyk, otwierała szafki w kuchni, i gapiąc się na ich zawartość, zaczynała się zastanawiać, ile talerzy makaronu z tartym serem można by z tego przygotować, ile misek z tuńczykiem plus po dwie łyżki słodkich pikli? Ile dni ojciec mógłby przetrwać, zamknięty w tym domu? To się samo narzucało na widok tych troskliwie zgromadzonych, obmyślonych i odpowiednio obliczonych zapasów aspiryny, pasty do zębów - policzył, ile wyciśnięć przypada na każdą tubę? - potrzebnej liczby porcji puszkowanej fasoli, podgotowanego, błyskawicznego ryżu. Ojciec mógł zamknąć dom i posunąć się o krok dalej, na zabić okiennice, które i tak były zwykle przymknięte, zabić je gwoździami; obramowane światłem - na zewnątrz słońce, a w salonie ustawiczny półmrok. Mógł przeżyć tak... jak długo, rok? Dwa lata? Według Mariette, w ostatnim miesiącu życia, kiedy spakował żywność w kartony, aby ją przekazać kościołowi, już nie wychodził na zewnątrz w świetle dnia. Prawie bez przerwy przebywał w ciemni, spał tam nawet. Jego życie stało się intensywnym studiowaniem pod sztucznym światłem, przeglądaniem negatywów w świetle jasnej żarówki fluorescencyjnej. W ciągu dnia spacerował po domu z aparatem fotograficznym zawieszonym na szyi, odgrodzony od słońca czarnymi roletami. Na zewnątrz wychodził tylko wieczorami, aby zapalić papierosa na werandzie od strony podwórza. - Myślałam, żeby do ciebie napisać, zadzwonić - powiedziała Mariette. - Ale potem przyszło mi do głowy, że nie, lepiej dać spokój biednej dziewczynie. Co ona może zrobić? Kiedyś Ann starała się obliczyć w przybliżeniu, jak długo by wytrwał, gdyby zamknął się raz na zawsze. Otworzyła spiżarnię, stanęła, patrząc na zapasy. Nie sposób powiedzieć. Ile talerzy gotowego do zjedzenia makaronu można by przyrządzić z jednofuntowego opakowania? Wyglądało na to, że żywności starczyłoby mniej więcej na rok. A jeśli zapasy miały wystarczyć dla dwóch osób? Równie dobrze mógł zmusić ją, aby z nim została. Pewnego razu Mariette poszłaby do sklepu, wróciła do domu i zastała dom zamknięty od środka. Próbowałaby otworzyć drzwi swoim kluczem, ale klucz nie pasowałby do zamka. Stanęłaby tam, może przez chwilę zmieszana, ciemne włosy na jej bladym czole, oczy szeroko otwarte, zmartwione, ale wiedziałaby, co się stało. Nie byłaby zdziwiona. A wtedy co? Pukałaby? Może nie. Usiadłaby na schodach - nie byłoby sensu przechodzić górą przez bramę i próbować wejść tylnymi drzwiami, bo przecież wiedziałaby, co się stało. Zapaliłaby papierosa marki Virginia Slim, przez jakiś czas podłubała bezużytecznymi kluczami między cegłami, usunęła niewielkie chwasty rosnące między nimi. Usiadła tam może na pół godziny w gasnącym świetle popołudnia. Czy gdyby Ann, uwięziona w środku, wyjrzała przez szparę w okiennicach, zobaczyłaby znajomą sylwetkę ciotki, jej wąskie, zgarbione plecy, biały skrawek ciała widoczny w miejscu, gdzie zazwyczaj koszula wysuwała się spod paska? Czy Mariette podniosłaby się i obejrzała? Może nie - i Ann nie miałaby już szansy ujrzeć jej ponownie, krzywizny szerokich ust, tego, jak przygryza wargę, kiedy się denerwuje. Mariette właściwy był fatalizm, przyjęłaby to absolutnie biernie. Sprawdziłaby jeszcze raz, czy klucz pasuje do zamka. W końcu wydarzyłoby się coś, na co wszyscy czekali. Mariette zeszłaby po czterech ceglanych stopniach, przeszła nad zwiniętym wężem, który ustawicznie utrudniał przejście, i wróciła do samochodu. Opuściłaby nieco szybę, na parę cali, tak jak to zawsze robiła bez względu na pogodę, aby wywietrzyć samochód, usunąć woń dymu papierosowego, aby wiatr nie nawiewał go jej do włosów ani oczu; wsunęłaby kluczyk na breloczku, gadżecie firmy ubezpieczeniowej: „Znajdujesz się w dobrych rękach: Allstate” - do stacyjki, dwukrotnie przycisnęła pedał gazu, wypuszczając ze starego silnika toyoty kłęby trujących spalin, i za chwilę już by jej nie było. W końcu odjechałaby i Ann zostałaby zamknięta na zawsze w domu ze swoim ojcem. Ale Ann starała się o przyjęcie wyłącznie do szkół położonych poza granicami stanu, tak aby nie mogła często przyjeżdżać, i koniec końców to Mariette została uwięziona w tym domu z zamkniętym okiennicami, gdzie do salonu światło sączyło się jedynie przez szpary w obramowani ach. Nie Ann, tylko Mariette, która nigdy nie miała szansy na odejście. Kiedy opróżniły szafki z pasty do zębów, suszonej fasoli i aspiryny, Mariette rozpłakała się. - Tak będzie dla ciebie lepiej - powiedziała Ann. - Zobaczysz. Zakleiła taśmą pudło z talerzami. Poruszała się szybko, w pośpiechu, chcąc jak najszybciej posprzątać i zamknąć dom. Sortowała i pakowała rzeczy, spała i jadła, chodziła i mówiła, oddychała i śmiała się, nawet płakała, nie czując właściwie nic. Słuchała z zainteresowaniem słów, które wychodziły z jej ust, słuchała, ciekawa, co mówi. - Wiem - oświadczyła Mariette. - Że po prostu powinnam była odejść. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam. Powinnam była odejść, a ty nie powinnaś nigdy wracać tutaj ze szkoły. To nie było bezpieczne dla nikogo. On mógł to zrobić nam zamiast sobie. - Dlaczego? Dlaczego nie wyjechałaś? - zapytała Ann. Ale Mariette potrząsnęła głową, łzy popłynęły jej po nosie. Niewiele było z niej pożytku przy pakowaniu; chodziła od jednego pomieszczenia do drugiego, rozwlekając torby, papier, pranie. Kiedy Ann przytuliła ją na pożegnanie, stała przy swoim wyładowanym samochodzie na lokalnym lotnisku. Odprowadziwszy Ann na lot powrotny do Chicago, sama kierowała się na wschód, z powrotem do San Antonio. Dom był pusty i przeszedł pod opiekę miejscowego pośrednika obrotu nieruchomościami. W razie dojścia do skutku transakcji Ann miała otrzymać wiadomość. Wszystko, co działo się źle, działo się tak od dawna i nie mieliśmy szansy, by to naprawić. Wolałabym pamiętać czasy, kiedy byliśmy szczęśliwi - to znaczy dłużej niż przez dwie godziny jako szczęśliwą porę roku. W jedyne prawdziwe wakacje, jakie sobie przypominam, byliśmy nad Zatoką, i wybierałyśmy się na Padre Island. Właściwie to Mariette i ja, ty zostawałeś za zaciągniętymi zasłonami hotelowego pokoju. Było mglisto w tamte wakacje, ale Mariette i ja codziennie chodziłyśmy na plażę. Ona ze swoimi książkami o ptakach. Mgła była tak gęsta, że w niektóre ranki nie było widać horyzontu. Srebrzyste linie wędrującej piany ograniczały fale od góry. Kupowała torebki popcornu, a mewy wyłaniały się z mgły, ich gardziele otwarte do krzyku, oczy otoczone czerwoną obwódką. „Roześmiane mewy”, tak się o nich mówi. Rzucała popcorn do góry, w ich otwarte dzioby. Czarne łapki zwisały do dołu, ptaki uderzały skrzydłami, aby utrzymać się w powietrzu nad naszymi głowami. Wydawały z siebie dźwięki, które brzmiały jak śmiech, wysoki i histeryczny, taki, który towarzyszy ludzkiemu płaczowi. Jednego słonecznego dnia bardzo długo bawiłam się na huśtawkach, takich znacznie większych niż u nas. Miałam jedenaście lat. Tam i z powrotem, niczym wahadło, kołysałam się nad piaskiem, patrzyłam na zatokę, na pomarszczoną falami, zielonkawą powierzchnię morza, poruszałam nogami aż do granic możliwości, aż moja głowa wychylała się ponad poprzeczkę huśtawki. I wtedy wyskoczyłam. Pozwoliłam sobie wylecieć z najwyższego punktu w powietrze i na gorący piasek. I potem powtarzałam to bez końca. Nie przestałam, póki nie miałam kłopotów z chodzeniem, póki nie poobcierałam sobie nóg. Kiedy opuszczałyśmy plażę, ocean był jasnozielony, jakby na chwilę przed sztormem. Siedząc na pomarańczowej narzucie w pokoju hotelowym, kołysząc nogami, zerwałam naskórek i zaczęłam płakać. „To ci dobrze zrobi” - powiedziałeś, przytrzymując w ręku moją stopę. Nazajutrz, kiedy wychodziliśmy z hotelu, mijaliśmy w korytarzu wózek pokojówki, ja zostałam trochę z tyłu i napełniłam kieszenie tanimi mydłami. Ale dopiero gdy umarłeś, zaczęłam naprawdę brać sobie różne rzeczy - kiedy byłam w college’u. Plastikową spinkę do włosów, tubę balsamu, nic wielkiego, jakieś śmieci z szuflad ludzi, których życie wydawało się mieć jakiś urok, przedmioty, które w moim mniemaniu miały mnie chronić. Nosiłam je w torebce, nie używałam ich, czasem tylko wyjmowałam i patrzyłam na nie. Z początku nie byłam dość ostrożna i dałam się poznać jako złodziejka. Nie pogardzano mną, bo nic, co ukradłam, nie miało większej wartości. Kiedy moja koleżanka z pokoju nie mogła znaleźć pióra, tuszu, nie rozmawiałyśmy o tym, ona po prostu zabierała się do przeszukania mojej torebki. Nawet teraz myszkuję w cudzych domach. Przychodzę na przyjęcie, wieszam płaszcz w szafie i zerkam na półkę nad drążkiem, zastanawiając się: co jest w tych pudełkach? Idę na górę, aby umyć ręce i zajrzeć do apteczki. Zobaczyć nici dentystyczne, krem do rozjaśniania włosów na twarzy, receptę na tetracyklinę, na maść przeciwgrzybiczną. Nic wstydliwego, żadnego valium, xanaxu czy gorzej, prozacu. Ci ludzie nie denerwują się, nie przeżywają depresji. Mają kłopoty z zatokami i stopami. Nie poświęcają czasu między przebudzeniem a prysznicem na wymienianie powodów, dlaczego nie popełniają samobójstwa. Podejrzewam, że ludzie z nieszczęśliwych rodzin zawsze przeszukują kredensy i szuflady ludzi szczęśliwych. Wsuwają dłoń między starannie złożone ręczniki w bieliźniarce, palce pod wieko szkatułki na biżuterię, pospiesznie przerzucają kartki jakiejś książki. Zaglądają wszędzie. Jak gdyby ze środka mogło coś wypaść, jakieś zestawienie, opis, recepta na to, jak to osiągnęli. Nowy Jork 26 sierpnia 1992 W dniu otwarcia wystawy Ann idzie do domu towarowego Bergdorf’s. Kupuje sukienkę. Potrzebuje dwudziestu pięciu minut, żeby znaleźć coś odpowiedniego, przymierzyć, uregulować rachunek kartą i załatwić dostawę do domu. O jedenastej trzydzieści spotyka się z Doris w kawiarni za rogiem od strony Visage. Siada po przeciwnej strome stolika i ciężko wzdycha. - Czuję się tak samo jak tamtego dnia, kiedy uderzyłam w twój samochód - powiada. - Jestem taka zmęczona. Psychicznie. - Dostrzega paczkę cameli leżącą na aktówce Doris. - Mogę puścić dymka? - pyta. - Nie palisz - powiada Doris. - Zapomniałaś? - Wiem. Właśnie dlatego papieros od czasu do czasu działa na mnie zdecydowanie uspokajająco. Zwłaszcza taki. Powinnaś przynajmniej spróbować czegoś z filtrem, na miłość boską. - Ann sięga po paczkę, ale Doris szybkim ruchem odbiera jej kartonik. - Nie sądzę - mówi. - Konflikt interesów. Twoja egzystencja jest podstawą mojej kariery, dlatego muszę troszczyć się o twoje zdrowie. Odłożyć na bok osobiste odczucia. - Przygląda się uważnie Ann. - Nie wyglądasz teraz specjalnie dobrze oznajmia. Ann robi obrażoną minę. Bardzo cieszy ją troska Doris, ale udaje, że jest przeciwnie. Udaje bardziej przed sobą niż przed Doris. - Co się dzieje? Masz tremę? - Mhm. Tak sądzę. - Coś poza tym? - Nie, nic poważnego. Coś, o czym wstyd wspominać. - Wstyd? Nawet mnie nie powiesz? - pyta Doris, a ponieważ wydaje się szczerze urażona, Ann ustępuje. Lekarze, Carl i Doris zawsze wypytują ją o najbardziej intymne sprawy: to tak jakby wywracali ją na drugą stronę. - Nic poważnego - powiada Ann. - Mam rozwolnienie. Ale radzę sobie, staram się, mam na myśli sytuację. Ale to już prawie przechodzi. Doris mruży oczy, patrzy przez dym. Jest jedną z kilku znanych Ann kobiet, które podczas palenia mogą w ogóle nie wyjmować papierosa z ust. - Jesteś blada - zauważa. - Mhm, co tam - Ann nie podejmuje tematu. Doris świadomie wypuszcza dym przez lewe ramię, z dala od Ann. - No dobrze, mam tutaj listę gości na dzisiejszy wieczór. Ann spogląda na kopertę, ale nie bierze jej. - Nie zamierzasz jej otworzyć? - pyta Doris. - Sądziłam, że to jest powód naszego spotkania. - Przepraszam - powiada Ann. - To znaczy dzięki. - Bierze kopertę, otwierają. - Chryste, ile ludzi odpowiedziało na zaproszenie? - Właściwie wszyscy. Trzysta sześćdziesiąt dziewięć osób. Będzie prasa, ale podczas bankietu nie będzie zdjęć ani wywiadów. - Jesteś pewna? - Ann przegląda listę, zwraca uwagę na kilka znajomych nazwisk, ludzi z branży, osobistości świata sztuki, którym została przedstawiona niedawno, ale większość z nich to dla niej tylko nazwiska, nie twarze. - Tak - opowiada Doris. - Jesteś zmęczona. Może wrócisz do domu, zdrzemniesz się odrobinę? Wyobraź sobie, jak ucieszyłabyś męża, gdyby zastał cię śpiącą, a obok zobaczył kubek z fusami po rumianku. - Nie mogę - oświadcza Ann. - Mam co nieco do roboty w biurze. To lato wystarczyło zapewne, aby przekonać moich partnerów, że powinnam zostać pełnoetatową inwalidką i wariatką. Doris spogląda na nią z troską. - Hm - mówi - może w takim razie połóż się na dwa kwadranse przed bankietem. Jesteś blada jak papier. - Dzięki. Ale zdaje się, że dzisiaj wieczorem będę czerwona jak burak. Jest zmęczona. Całą noc spędziła bezsennie przy boku Carla, starając się nie poruszać. Ann żegna się z Doris, oddaje jej pocałunek, a potem wychodzi w pośpiechu do Visage, zmontować taśmę ze ślubu, który zarejestrowała w ubiegłym tygodniu. Powinna to być łatwa praca - atrakcyjna para, skora do współpracy rodzina, ceremonia odbyła się pod gołym niebem, z mnóstwem naturalnego światła - lecz i tak ma kłopoty z dokończeniem pracy. Ciągle zapomina, gdzie są pewne przełączniki, tak jakby nigdy wcześniej nie widziała całego sprzętu. Złośliwie plącze się kabel i mrugają światełka. Bolą oczy, ale wmawia sobie, że to napięcie, nie amfetamina. W pewnym momencie ktoś wchodzi do pokoju montażowego. Odwraca się i widzi Benny’ego, który gapi się na nią. - I co? - pyta. - Jak się czujesz? - W porządku. - To dobrze. - Nadal na nią patrzy. - Ważny wieczór. Dzisiaj powiada. - Mm. Mhm. - Niezdolna do odróżnienia insynuacji od nadwrażliwości na jej punkcie, Ann broni się najkrótszą z odpowiedzi, próbując zakończyć rozmowę. Benny nie mówi do niej już nic więcej; o trzynastej trzydzieści wychodzi na lunch z dwoma innymi partnerami i nawet nie pyta, czy Ann ma ochotę do nich dołączyć. Jest pewna, że rozmawiają o niej, może nawet planują, jak się jej pozbyć. Pracuje, póki sobie nie uświadamia, że film staje się coraz gorszy zamiast coraz lepszy, potem poddaje się, wysuwa z urządzenia nie dokończoną taśmę i wrzucają do kosza. Po drodze do łazienki trzeci już raz potyka się o chodnik. - Masz ochotę na xanax? - pyta Theo. Czy on jest złośliwy? - zastanawia się Ann. Trudno powiedzieć. - Czwarta trzydzieści - odzywa się. - Chyba już pójdę do domu. Oficjalne przyjęcie w galerii nie rozpocznie się przed dwudziestą. Kiedy Ann wchodzi na poddasze, widzi nowy frak Carla, wiszący w przezroczystym, plastikowym worku na drzwiach do sypialni, nie widzi natomiast jego samego. Najprawdopodobniej zmierza do domu, myśli. Pochyla się nad barkiem i z wiaderka na lód wyjmuje strzykawkę, z lodówki insulinę. Przechodzi rutynową procedurę nakłucia palca, plami krwią pasek testu i wsuwa go do glukometru, który mierzy poziom cukru, nie zwraca uwagi na to, co robi; już wyrzuciła pasek i odłożyła przyrząd do pudełeczka, nim sobie przypomina, że nawet nie sprawdziła odczytu. Wyciąga igłę z gumowego koreczka, zakręca fiolkę, zostawia w połowie napełnioną strzykawkę na ładzie. Poczeka z zastrzykiem do wyjścia, opuści obiad i zje trochę przekąsek na przyjęciu. Za bardzo wszystko przeżywa, żeby zjeść coś teraz. W łazience rozbiera się i staje na wadze. Kobiecy głos, który nie brzmi ani entuzjastycznie, ani jako oskarżająco, informuje, że waży sto sześć funtów. Gdyby obróciła przełącznikiem w spodzie cienkiego i lekkiego gadżetu, informacja zostałaby podana w kilogramach: czterdzieści osiem. Ann dotyka się, krytycznie przebiega dłońmi po żebrach, piersiach. Wyczuwa kości, nawet kraniec mostka i dwa występy bioder, które sterczą nad pośladkami. Przygląda się sobie uważnie w wysokim lustrze wiszącym na drzwiach od łazienki. Jest dużo luster w łazience Ann, w tym ręczne lusterko, które podnosi, aby przyjrzeć się plecom w wysokim zwierciadle na drzwiach. Jest zbyt chuda, wie o tym i myśli o dochodzeniu Doris z tego przedpołudnia, ojej diagnostycznym uścisku. Może wygląda gorzej niż sądzi, może po prostu przywykła do siebie. Mimo wszystko tak wielu mężczyzn rzuca pod jej adresem łobuzerskie i niewybredne uwagi, że nie może wyglądać najgorzej, przynajmniej pod tym względem. Ann usuwa siebie ze swojego ciała; jego żądania są ustawiczne i niecierpliwe; wiecznie usiłuje zignorować je lub uciszyć. Carl, który chce widzieć jej piersi i który wierzy, że Ann miałaby je, gdyby była cięższa, targuje się. „Pięć funtów” - powiada. „Tylko pięć”. Ann patrzy teraz na siebie, stara się siebie widzieć. To prawie niemożliwe: ale jej zdrada ma swoją cenę. Wszystkie odbicia, których szuka w ciągu dnia, nie służą potwierdzeniu tego, jak wygląda, ale że tam jest. Patrzy na siebie nie tylko w łazience, rozebrana, ubierając się, nakładając makijaż. Nie potrafi się oprzeć pokusie żadnej z błyszczących powierzchni. Ogląda spuchnięte odbicia na krzywiźnie czajnika, pozornie przypadkowe fragmenty w sklepowych oknach, drżącą, migoczącą twarz w listopadowej kałuży. Między poddaszem a najlepszym rogiem, skąd najłatwiej przywołać taksówkę - dwie przecznice na wschód w kierunku Piątej Alei - Ann zna i przewiduje każdą zwierciadlaną powierzchnię. Potrzebuje ich, by powiedzieć im, że bez względu na to, co wydarzyło się w jej życiu, ona nadal istnieje. Kiedy wchodzi Carl, ona stoi w biustonoszu i majteczkach, podziwiając swoją nową sukienkę. Z czarnego, jedwabnego aksamitu, z materiału, który wygląda niemal tak dobrze jak jest miły w dotyku, i ładnie podkreśla kolor włosów Ann. - Jak uważasz, do góry czy do dołu? - pyta Carla. Jej rozpuszczone włosy sięgają poniżej pasa - niezliczone, złocistorude loczki. - Do dołu - słyszy. - Zdecydowanie do dołu. - Carl całuje ją, zaglądając przez jej ramię do szafy. - Hej. Jadąc do domu, myślałem sobie, że wspaniale wyglądasz w tamtej niebieskiej sukience, tej ciemnej z prostokątnym wykończeniem pod szyją. Zaczyna przerzucać ubrania w ciasnej szafie. - A może byś ją włożyła? - pyta w końcu. Ann milczy przez chwilę, nieruchomieje, podczas gdy on kontynuuje poszukiwania. Zastanawia się, czy zostawiła na którymś z wieszaków po dwa komplety ubrań, usiłuje sobie przypomnieć los tamtej konkretnej sukienki. - Wyrzuciłam ją - oświadcza w końcu. - Naprawdę? Dlaczego? Bo przebieram się w taksówce. - Nie wiem - kłamie. - Nie czułam się w niej dobrze. Miałam na plecach tę etykietę, dokładnie na szwie przy górnej krawędzi, rozumiesz, a kiedy chciałam ją wyrwać, rozprułam szew. Potem wyrzuciłam sukienkę do śmieci. - Unika jego wzroku. - Wkładam tę czarną, spodoba ci się. Niebieski kolor nie jest dość szykowny. Kiedy spogląda na Carla, on odpowiada na jej spojrzenie, jakby w tym momencie widział dokładnie to samo, co ona widziała: niebieską sukienkę zwiniętą na podłodze taksówki, podczas gdy ona wciąga przez głowę nowe ubranie. Otwiera usta, jakby już miał coś powiedzieć, ale potem zamyka je i tylko kiwa głową. Idzie do sypialni, skrzypią sprężyny łóżka, słychać uderzenia butów o podłogę. - Zamierzam zdrzemnąć się trochę, nim wezmę prysznic mówi. - Zawołaj, kiedy będzie trzeba wstawać. Ann całuje go w czoło o osiemnastej trzydzieści, ale ponieważ nie rusza się, lekko potrząsa jego ramię. W ciągu godziny, którą przespał, dwa razy zrobiła sobie makijaż, przy czym zabrakło jakiejś wyraźnej różnicy w rezultacie końcowym. - Chryste - mówi Carl, spoglądając na nią z ich wspólnego łóżka. - Szkoda, że musimy iść na to przyjęcie. - Mhm - śmieje się nerwowo Ann. - No dalej, wstawaj. Podczas gdy Carl bierze prysznic i ubiera się, Ann spaceruje tam i z powrotem. O dziewiętnastej trzydzieści ponownie mierzy sobie poziom cukru we krwi. Znowu jest wysoki, bardzo wysoki, nie wiadomo nawet, jak wysoki, bo przy każdym odczycie powyżej siedemdziesięciu pięciu jednostek wyświetla się jedynie migający napis: High High High. Wcześniej myślała, że czuje się otępiała ze zdenerwowania, ale oczywiście ta cała wewnętrzna chemia musi się jakoś objawiać. Albo vice versa. Przykłada dłonie do obolałych oczu. Jeszcze tylko jedna noc, tylko jedna, obiecuje sobie. Nabiera do strzykawki kilka dodatkowych jednostek i robi sobie zastrzyk w udo. O dziewiętnastej czterdzieści pięć wyjeżdżają. Muzeum Sztuki Nowoczesnej znajduje się przy Pięćdziesiątej Trzeciej, na wschód od Piątej Alei. Carl i Ann spotykają Doris w hotelu Waldorf-Astoria, gdzie prawniczka zatrzymała się na noc, i idą pieszo do muzeum. Dostają się do środka przez jedyne otwarte drzwi. Zaraz za drzwiami przy mównicy stoi kobieta i sprawdza zaproszenia z listą. Za nią tkwi strażnik z pistoletem przy boku, drugi kieruje rząd ludzi w stronę wykrawacza metali. Wszyscy muszą zdjąć wierzchnie okrycia i zostawić je w szatni głównego foyer, tak samo wszystkie pakunki z wyjątkiem torebek. Wnętrze muzeum wygląda dziwnie bez codziennej fali uczniów, studentów i turystów noszących torby na zakupy, aparaty fotograficzne, kamery, mapy. Tego wieczoru dobrze ubrani ludzie wydają się podnieceni podjęciem tylu środków bezpieczeństwa; zadowoleni, że znaleźli się w wąskiej, specjalnie dobranej grupie, śmieją się i rozmawiają z ożywieniem, tak jakby spodziewali się dobrego przyjęcia. Ann dostrzega Thea, który podaje torbę szatniarce. Recepcjonista z Visage chwyta jej spojrzenie i macha do niej ręką. Na wschodniej ścianie foyer wisi duży plakat reklamujący wystawę: na nim nazwisko jej ojca, daty, fotografia przedstawiająca ją w wieku trzynastu lat, nagą od pasa w górę. Ann ma płaskie piersi i zakneblowane białą taśmą, rozchylone usta. Pod wizerunkiem widnieją słowa: „Nie mów nic złego”. Poniżej na stole leżą porozkładane książki z tą samą fotografią na okładce i tytułem: katalog wystawy; trzysta dwadzieścia dwa czarno-białe fotogramy, siedemdziesiąt pięć dolarów za katalog w twardej oprawie, czterdzieści za katalog w oprawie miękkiej. Zdjęcia wystawiono w Centrum Fotograficznym Steichena na pierwszym piętrze muzeum, które jest dostępne dla gości wraz z foyer i resztą pomieszczeń na parterze; strażnicy bronią dostępu na inne piętra i do pozostałych galerii. Windy są wyłączone i tylko ruchome schody transportują ludzi z parteru na wyższą kondygnację. Elsin macha do niej ręką; stoi obok Herberta Gravensteina, pełniącego w muzeum obowiązku dyrektora działu fotografii, ona zaś daje znać na migi, że właśnie zamierza wypić drinka i później do nich dołączy. Bar urządzono między ruchomymi schodami. Za ogromną szybą okna widać ogród rzeźb, oświetlonych dramatycznie reflektorami. „Tam podpaliła się ta dziewczyna” - dobiegają do Ann słowa jakiejś kobiety, słowa brzmiące tak cicho, że Ann zastanawia się, czy ich sobie nie wyobraziła. Nie ma żadnych widocznych świadectw tego zdarzenia, teraz, to znaczy po upływie prawie dwóch miesięcy, i Ann nadal nie wie, czy kobieta żyje, czy zmarła. Drżą jej dłonie, kiedy odbiera od barmana kieliszek z wodą sodową. W ogrodzie rzeźb znajduje się postać kobiety leżącej na plecach, wyglądającej, jakby wpadła do fontanny, jej tors jest skręcony, ręce uniesione w geście poddania się. Ann odchodzi stamtąd. Większość ludzi jest młoda, prawie nie widać siwych głów, to zrozumiałe, fotografia przyciąga młodszych entuzjastów sztuki niż malarstwo czy rzeźbiarstwo. Jak zwykle zjawiła się kadra dziennikarskich znawców sztuki, przyszło wielu bogatych ludzi, których Ann rozpoznałaby z większą łatwością, gdyby czytała kroniki towarzyskie, są dorosłe dzieci bogatych ludzi, wprowadzane do świata sponsorów i grup artystycznych, pracownicy Visage i - jak to zwykle bywa - osoby należące do mniejszości, trochę dziwne, kiepsko ubrane, w istocie niezbyt zamożne, które, zapytane, okazywały się autentycznymi artystami albo fotografami. Wszyscy kręcą się dookoła, potrącają łokciami, piją z rezerwą, potem zostawiają kieliszki, by przemaszerować przez wystawę, gdzie nie podaje się napojów. Ann wie, że powinna coś zjeść, ale najwidoczniej nie da się tu znaleźć nic do jedzenia. Przez pierwszą godzinę stoją w masie ludzi obejmującej pracowników muzeum, darczyńców i kuratora. Elsin cierpliwie przedstawiają zdumiewającemu strumieniowi twarzy; każdy, kto podchodzi, serdecznie ściska jej dłonie i wydaje się szczerze zadowolony z tego spotkania. Nieliczni mrużą oczy, jakby próbowali sobie przypomnieć, kim dokładnie jest Ann, i dlaczego ma ich to obchodzić. Wymienia wodę sodową na plastikowy kubek z colą; Carl kręci się cały czas w pobliżu. Najwidoczniej nie czuje się zbyt swobodnie w takim otoczeniu, niewiele interesują go rozmowy innych ludzi, ale jest zdecydowany zachowywać się przyjaźnie. Ann powstrzymuje się, aby nie poprawić mu krawata, jakby był panem młodym ubranym do ślubu w smoking. Przygotowana na to, że wydarzy się coś dramatycznego, choć nie wiedziała co - bardziej wybuch bomby niż tylko groźba jej użycia - Ann czuje się odrobinę zdziwiona poprawnością i miłą atmosferą całego przedsięwzięcia. Ogarniają ulga i zarazem jest rozczarowana, uświadamiając sobie, tak samo jak już wiele razy w trakcie swojej pracy, że uniesienie odczuwane przez jedną osobę rzadko jest podzielane przez kogoś innego. Zapewne miałaby znacznie więcej zabawy, gdyby rejestrowała całe to zdarzenie dla Visage, na taśmie wideo, chowając się za kamerą, ustalając najlepsze kąty i robiąc dobre ujęcia. Nieformalne zgromadzenie powitalne rozprasza się, Ann odczekuje do odejścia ostatniego gościa, odrywa się od Carla i gadatliwych ludzi z muzeum, po czym rusza na górę, obejrzeć zdjęcia. Wstrzymuje oddech, wstępując na gładką płaszczyznę ruchomych schodów, które niosą ją do góry, oferując lepszy widok na ogród rzeźby. Na piętrze, zaraz przy zejściu, niczym ogromny nóż balansujący na czubku, stoi rzeźba Brancusiego. Na ścianie przy wejściu do sali wystawowej umieszczono imię i nazwisko ojca Ann, daty jego urodzin i śmierci: 1929-1978. To jak nagrobek, którego nigdy nie miał, którego by mu nie postawiła. Wystawa prezentuje się całkiem dobrze. Wszystkie fotografie oprawiono w identyczne srebrne ramy i umieszczono na białym tle. Pod spodem dużymi literami wypisany został tytuł każdego dzieła i data jego wykonania. W gablotach ustawionych pośrodku poszczególnych pomieszczeń znajdują się mniejsze pozycje - ferrotypy zrobione przez jej pradziadka, polaroidowe fotografie śmierci jej ojca. Ann odnalazła te ostatnie fotografie dopiero zimą. Zastanawiała się, czy nie wyrzucić starej walizki, otworzyła ją, aby sprawdzić, czy jest pusta, i odkryła ręcznie zaszyte miejsce w podszewce, rozdarcie naprawione czarną nitką. Ścieg nie był równy, a materiał wydawał się rozdarty celowo. Przecięła nitkę, wsunęła dłoń pod podszewkę i wyciągnęła jedno zdjęcie. Znieruchomiawszy, kontemplowała je. Zdjęcie przedstawiało martwego mężczyznę. Powinna je pamiętać? Miała aparat marki Polaroid; zdjęcie pochodziło z jej walizki. Mężczyzna był jej ojcem. Ann odczuła coś takiego jak bodźce rejestrowane przez niektórych ludzi w nieistniejących od dawna częściach ciała. Bolało ją tam, gdzie nie powinno być bólu; coś, czego nie było, zaczęło pulsować. Sięgnąwszy pod podszewkę, wyciągnęła jeszcze pięć takich fotografii. Umieściła je między dwoma kartonikami, zakleiła w szarej kopercie zaadresowanej do Doris, załączywszy wiadomość: „Zorganizuj, proszę, spotkanie z Elsinem”, i wysłała całość przesyłką poleconą. Nawet umieszczone pod szkłem polaroidowe zdjęcia mają fatalną jakość, wydają się przypadkowe, może dlatego, że zostały zrobione takim samym modelem aparatu, jaki ludzie zabierają na przyjęcia, jaki kierują w stronę urodzinowych tortów. W galeriach jest bardzo spokojnie, słychać jedynie szuranie stóp na szarym dywanie i buczenie klimatyzacji. Widzowie wchodzą do galerii pojedynczo albo w małych, ścisłych grupach, jakby skupieni dla bezpieczeństwa. Wielu nie ogląda wszystkich fotografii, tylko wybiera jedną lub dwie w którejś z sal, a resztę omiata syntetycznie spojrzeniem. Niektórzy goście marszczą czoło, lecz większość przechodzi biernie, ich usta są zamknięte, twarze skupione. Nikt nic nie mówi, ale niektóre pary trzymają się za ręce. Przed zdjęciami jej ojca w chwili śmierci jakaś kobieta chowa twarz w długich włosach swojej towarzyszki. Ann przystaje przed monumentalnym wizerunkiem dłoni swej matki, przed galaktyką zmarszczek na jednej z kostek. Obok wisi jej fotografia, została do niej upozowana na martwą. Niczym owi święci ekshumowani setki lat po męczeńskiej śmierci, wygląda piękniej martwa niż żywa, jak gdyby jej ciało zostało zachowane w stanie łaski. Czerwone światło nad wyjściem z galerii odbija się w szkle oprawy, poniżej jak w zwierciadle widać Benny’ego, który wchodzi na wystawę. Ann przechodzi szybko przez ostatnią salę z dużymi zdjęciami przedstawiającymi wyłącznie ją - nagą, samotną - i podąża do damskiej toalety po drugiej stronie holu. Wypiła trzy cole, nie zjadła obiadu, przed dwoma godzinami zrobiła sobie zastrzyk. Dokąd ją to zaprowadzi? Siada na ławeczce naprzeciwko lustra. Jest blada, trochę się trzęsie. W łazience nie ma nikogo poza kobietą w ostatniej kabinie. Siedząc, Ann dotyka nerwowo włosów, przeczesuje je palcami. To nie jest dobry pomysł - słyszy znajomy głos, kiedy zamyka się w środkowej kabinie i zdejmuje z nogi czarny, zamszowy pantofelek. Wezmę jeszcze tylko jedną działkę, żeby jakoś przez to przejść - odpowiada, sięgając do czubka buta po maleńką torebkę z kryształkami amfetaminy. Mam zbyt wysoki poziom cukru, który nie spadnie. Posługuje się paznokciem, aby zażyć maleńką porcję narkotyku, czeka za zamkniętymi drzwiami na znajome uderzenie. Kobieta z sąsiedniej kabiny kładzie wąską, obszytą koralikami torebkę na posadzce blisko swoich nóg. Ann patrzy na drobny przedmiot. Kiedy słyszy szelest bielizny, zabiera go. Przez chwilę trzyma torebkę bez ruchu, potem powoli ją otwiera. Wewnątrz: szminka, dwie aspiryny, chusteczki higieniczne, cztery spinki do włosów, szesnaście dolarów. Przegląda zawartość małej portmonetki: zestaw na przeżycie - dwie aspiryny. Och - myśli poruszona - co jest pomiędzy tą kobietą a światem? Tylko szminka i aspiryna. Szesnaście dolarów. Między tobą a światem nie ma nic. W ogóle nic. Nagle zgina się wpół, ściskając małą wieczorową torebkę. O co chodzi? W czym rzecz? Co to wszystko ma znaczyć? O Boże, Boże, Boże. Naraz ma wizję siebie. Jest czternastoletnią dziewczynką leżącą na podłodze studia niczym martwa. Opuszki palców ojca są poplamione, paznokcie zabarwione chemikaliami. Ojciec dotyka jej szyi, zastanawiając się nad ujęciem. Ann trzyma talizman w zaciśniętej dłoni, mały pierścionek z diamentem, znaleziony na strychu w jednej z walizek. Zamknięte oczy, w dłoni pierścionek. Słychać trzask migawki. Miałam ten pierścionek w dłoni, kiedy odzyskałam przytomność w szpitalu w Jessup. Tak dawno temu. Gdzie on jest teraz? Gdzie jest pierścionek, gdzie jest to wszystko? Nie wie, co ani ile straciła. Stara się myśleć. Nie wolno jej płakać. Nie wolno. Drzwi od sąsiedniej kabiny otwierają się i Ann słyszy, jak buty na wysokich obcasach stukają o płyty posadzki. Kobieta zatrzymuje się przy kabinie po przeciwnej stronie łazienki, przystaje, potem wraca i waha się przed drzwiami do kabiny Ann. Puka. Ann nie reaguje. Co powinna zrobić? Otworzy drzwi i po prostu poda kobiecie torebkę. Przepraszam, pomyliłam się. Och, Boże, nie. Nie może tego zrobić. Przeczeka, a potem, kiedy ta kobieta sobie pójdzie, wyrzuci torebkę do pojemnika na śmieci. Ale nie, przecież chce ją mieć. Co powinna zrobić? Siedzi, rozmyślając, trzymając na kolanach małą, wieczorową torebkę, tymczasem kobieta wychodzi z toalety, zostawiając Ann samą. Ann podrywa się i wypada z kabiny. Trzyma w gotowości jedną z czterech spinek do włosów znalezionych w torebce kobiety i w ciągu kilku sekund otwiera nieskomplikowane zamknięcie pojemnika na papierowe ręczniki. Kładzie torebkę na stosie świeżych ręczników w nieskazitelnie czystej, stalowej skrzynce, potem zamyka ją. Z bijącym mocno sercem sprawdza w lustrze makijaż. Równym krokiem, bez pośpiechu, wychodzi z toalety. Na zewnątrz kobieta o włosach blond, właścicielka butów na wysokich obcasach, przygląda się jej uważnie. Otwiera usta, ale bez wątpienia rozpoznawszy Ann - nie mówi nic. Ponownie idzie do toalety. Ann obserwuje z oddali, widzi ją, jak wychodzi, marszcząc czoło. Czeka kilka minut i dopiero wówczas podąża śladem kobiety ruchomymi schodami do foyer; tam podchodzi do Carla oraz Doris. Doris pije wino, głośno mówi. Ściska Ann za rękę. - Nie jest tak źle, hm? Prawie można to nazwać dobrą zabawą, nie sądzisz? Ann kiwa głową na znak zgody. Tymczasem poziom hałasu podniósł się do tego stopnia - nawet w takim przestronnym pomieszczeniu - że trudno odróżnić jeden głos od drugiego. Proszek, zamiast dać budujący efekt, zdaje się paraliżować wszystkie zmysły. Ludzie, ubrania i rozmowy stają się mdłą papką wrażeń. Ann odchodzi od Carla i Doris po następną porcję coli, ale to w istocie nie pomaga. Czuje się zmieszana. Nadal odseparowana od swojego męża, przed dwudziestą drugą odtwarza po prostu jakąś wyćwiczoną kwestię, która brzmi bardziej sensownie w odpowiedzi na konwencjonalne formuły. Pewien mężczyzna przedstawia się jako wydawca „American Photographer”. - Dosyć dzikie - powiada. - To jest... hm... Mapplethorpe wydaje się przy tym łagodny. - Dziękuję - odpowiada bez sensu Ann. - Ta... właśnie... zdumiewająca szczerość. Pani związek z ojcem musiało charakteryzować coś bardzo szczególnego. Zaufanie. Ann śmieje się, ale nie wydaje się rozbawiona; to przenikliwy chichot, który wybija się ponad paplaninę dookoła nich. Przysłania dłonią usta, a wydawca robi krok w tył. - Oczywiście to bardzo ekscytujące dla nas, dla zespołu „American Photographer” - rzuca pośpiesznie mężczyzna, patrząc przez ramię - chociażby dlatego, że prawie dwadzieścia pięć lat temu opublikowaliśmy pierwszą fotografię pani ojca. - Patrzy na nią, stojącą z dłonią przy ustach. - Widziała pani sierpniowe wydanie, prawda? - pyta i wręcza jej swoją wizytówkę. - Proszę dać mi znać, czy chciałaby pani otrzymać parę dodatkowych egzemplarzy. - Przy pierwszej okazji znika w tłumie. Jakimś cudem Ann odnajduje Carla pośród tych wszystkich bezustannie kręcących się, rozmawiających i śmiejących się ludzi. Chwyta go za rękę, przystawia usta do ucha i mówi: - Nie czuję się dobrze. Chcę stąd iść. Patrzy w dół na szaro-białą marmurową posadzkę, która wygląda jak zachmurzone niebo, jakby wszyscy unosili się w powietrzu. Gdyby była w domu, pochyliłaby głowę między kolana. Doris pomaga jej włożyć płaszcz, patrzy niespokojnie na jej bladą twarz, kiedy Ann przypomina sobie o małej torebce. - Poczekaj - powiada. - Jeszcze zajrzę do łazienki. - Pójdę z tobą - mówi Doris. - Nie! Zaskoczona takim gwałtownym protestem, Doris cofa się, niemal tak, jakby Ann ją uderzyła. Carl rusza za Ann, ta odsuwa jego dłoń ze swojego ramienia, biegnie przez tłum do ruchomych schodów i toalety na pierwszym piętrze. Tam na miejscu kręci się jej w głowie z wysiłku, od narkotyku, nieważne od czego; poci się i ostrzegawczo boli ją głowa. Przy zlewie rozmawiają dwie kobiety, Ann mija je pośpiesznie i zamyka się w kabinie. Dotyka policzkiem chłodnej klamki. Wymiotuje czymś przezroczystym, brązowym. Colą. Hałas nie jest najgorszy, dzięki niemu toaleta pustoszeje. Torebka myśli Ann, klęcząc - torebka. Opiera czoło na chłodnej krawędzi muszli klozetowej, a gdy tylko może się podnieść, wstaje i wyjmuje ze stanika spinkę do włosów. Najszybciej jak potrafi zabiera torebkę z pojemnika na ręczniki. Nim wchodzi Doris, ostrożnie, ma już ten drobiazg w kieszeni. - W porządku? - pyta starsza kobieta. - Dlaczego przyszłaś aż tutaj? Ja poszłam do toalety na parterze. Ann potrząsa głową. - Nie wiedziałam, że jest inna łazienka - powiada. - Przepraszam, że na ciebie warknęłam. Wiesz, co czuję, gdy inni patrzą na mnie, kiedy rzygam. Nie zjadłam obiadu - przyznała. - Wypiłam za to cztery cole. Może pięć. - Chryste - rzuca Doris. Patrzy surowo na Ann. - Masz reakcję insulinową? - pyta głośno, jakby głuchota była jednym z symptomów. - Nie. Nie wiem. Po prostu nie jestem odporna na stresy oświadcza Ann, kręcąc głową. - Przepraszam. Głupio zrobiłam, że opuściłam obiad. Doris wzdycha. - Chodźmy stąd - powiada. - Chodźmy. - Ann rusza za nią, w kieszeni pod dłonią ma małą torebkę. Kiedy we trójkę Carl, Doris i Ann mają już wsiąść do taksówki, słyszą stukot obcasów o beton, odwracają się i widzą biegnącą kobietę. Doris jest już w taksówce, ale Carl obronnym gestem bierze Ann pod ramię. Kobieta zbliża się. Dyszy. Nic nie mówi, tylko wyciąga rękę w kierunku Ann. Wewnętrzną stroną dłoni do góry, rozstawia palce. Nawet wewnętrzna strona jej długich paznokci została pomalowana na czerwono. - O co chodzi? - pyta Carl. - O moją torebkę - mówi kobieta, patrząc na Ann, po chwili i Carl na nią patrzy. Przez chwilę nikt się nie rusza, potem Ann wyciąga rękę z kieszeni. Kładzie wieczorową torebkę na wyciągniętej dłoni kobiety. W świetle lamp ładnie mienią się koraliki. Kobieta otwiera torebkę, sprawdza jej zawartość. Dziękuję powiada ostro, to brzmi jak uderzenie - po czym odchodzi. - Nie rozumiem. Czego chciała ta kobieta? - pragnie wiedzieć Carl, kiedy wsiadają do taksówki. - Kto to był? Ann nie odpowiada i w końcu odzywa się Doris: - Priscilla Avery. Jest właścicielką Avery Gallery. I prawie połowy Downtown. - Nie wierzę ci - mówi Carl w sypialni. - Dlaczego myślałeś, że ją wyrzuciłam? - pyta Ann. Siedzą na brzegu łóżka, Carl trzyma w jednej dłoni szczotkę do zębów, w drugiej pastę. Kłócą się o niebieską sukienkę. - Uważam - mówi wolno Carl, patrząc na szczoteczkę - że kradniesz dużo ubrań. Musisz pozbywać się niektórych, aby nie było widać nadmiaru, co inaczej byłoby nieuniknione. Dlatego wyrzuciłaś niebieską sukienkę, która mi się podobała. Idzie do szafy. - W zasadzie wszystko, co tu widać, jest nowe - dodaje z naciskiem. - Ostatnio rzeczywiście kupowałam trochę więcej. Co nieco wyrzuciłam - powiada Ann, ale nawet ona nie uważa swego głosu za brzmiący przekonująco. - Nie chodzi mi tylko o kradzież - mówi powoli Carl. - Moim zdaniem to zdrada... to, że mnie przez cały czas okłamywałaś. Jeśli nie mogę wierzyć ci pod tym względem, to jakże mogę wierzyć ci w jakiejkolwiek innej sprawie. - Carl trzaska drzwiami do garderoby, ale odgłos, jaki się rozlega, rozczarowuje swoją nikłością w tak dużej przestrzeni poddasza. - Nie chcę dzielić życia z kimś, kto mnie okłamuje. - Och, Boże. Czemu musimy przez to przechodzić akurat dzisiaj? Jeśli mi nie ufasz... - Ann, doprawdy nie wiem, dlaczego miałbym ci ufać. - Siada w fotelu na biegunach. Po krótkiej chwili ciszy dodaje: Kocham cię, Ann, i myślę, że moja miłość jest wystarczająco silna, aby wszystko doprowadzić do porządku. Taki już jestem głupi. Może egoistyczny. Mam ten idiotyczny rycerski kompleks, który mi podpowiada, że jeśli serce mam czyste, to sama moja obecność sprawi, iż wszystko się ułoży, rozwiąże wszystkie problemy, które wcześniej powstały, albo przynajmniej uzdrowi sytuację. Innymi słowy - konkluduje - jestem idiotą. Och, ale ja też w to wierzę - myśli Ann. Leży na łóżku i patrzy w niebo; od chmur odbijają się wieczne miejskie światła. Niebo jest różowe, jakby poniżej płonął ogień. - Pomagasz - mówi i zaczyna płakać. Łzy spływają jej do uszu. - Wiem, że ostatnio było źle, latem było bardzo źle, ale czy ogólnie sprawy nie wydają się w porządku? To znaczy w sytuacji kogoś, kto nigdy nie miał nawet stałego adresu. Chyba się uspokoiłam, nie sądzisz? - Siada, patrzy na niego. On przez chwilę buja się wolno w fotelu. - Wynająłem detektywa, żeby cię śledził - mówi w końcu. - Wiem, ile kradniesz. A domyślam się, że... - Domyślasz się, że? ...bierzesz narkotyki i robisz wszystko, co się z tym wiąże. Że przez połowę czasu jesteś chora i psujesz sobie wzrok, bo bierzesz amfę. - Carl opiera się wygodnie w fotelu, krzyżuje ręce na piersi. - Myślę, że dzisiaj też wzięłaś. Ann spogląda na niego. - Nie mogę uwierzyć, że kazałeś mnie śledzić. Kiedy? Kiedy? - Przez trzy dni. Od czwartku trzynastego sierpnia do soboty piętnastego. - To dlaczego nie porozmawiałeś ze mną na ten temat? Dlaczego czekałeś aż do tej chwili, żeby na mnie naskoczyć? - Bo dzisiaj przypada dzień, który chciałem mieć za sobą. Bo byłaś przerażona tą wystawą i pomyślałem sobie, że jeśli przez to przejdziemy, będziemy mogli porozmawiać o tym, jakie to wszystko ma dla ciebie znaczenie. I o wszystkich kwestiach, których omówienia unikaliśmy przez minione pięć lat. - I oczywiście nie zwlekałeś ani minuty dłużej, od razu musiałeś to wywlec. - Zerka na zegarek. - Też coś, minęły tylko dwie godziny od czasu, gdy jeszcze staliśmy w muzeum. W każdym razie, Chryste, detektyw. Przecież cię nie zdradzałam, na miłość boską. - Ależ tak - powiada Carl. - Dokładnie tak rozumiem twoje postępowanie. - Z podłogi obok fotela podnosi szczotkę do zębów. Rozgląda się za pastą. - Niewierność nie musi dotyczyć seksu... - Ale jeśli ja nie byłam uczciwa, nie byłeś i ty - protestuje Ann, szlochając. - Tak, tylko że to ty zaczęłaś. Staram się obronić nas, ciebie, przed prawdziwymi problemami. Przed pójściem do więzienia. Czy kiedykolwiek o tym pomyślałaś? Zrywa się na równe nogi. - Obronić nas - krzyczy. - Do tego to się sprowadza, tak? Do faktu, że nie możesz sobie poradzić z każdym kłopotem, tak? - Cóż złego jest w usiłowaniu uniknięcia publicznego poniżenia? - pyta Carl. - Czy nie miałaś już tego dosyć? Czy nie dość, że nieznajomi oglądali twoją pizdę w jaśniejszym świetle niż ja ją kiedykolwiek widziałem? - Jego głos cichnie przy słowie pizda. Wcześniej tylko raz Ann słyszała, jak Carl używa tego słowa - nawiązując do ekstremistów, którzy grozili muzeum. Ucieka spojrzeniem w bok, nie mówi nic, siada z powrotem na łóżku. - Posłuchaj - mówi Carl - nie to chciałem powiedzieć. Zgódźmy się, że oboje nie byliśmy uczciwi. Jest faktem, że nie mogę już więcej znosić tego, czym ostatnio stało się nasze życie. W ogóle nie chciałem o tym dzisiaj rozmawiać. Planowałem poczekać, aż się zorientujesz, że można jakoś przeżyć całe to zamieszanie. Nie przyszło mi do głowy, że pojawi się mały „problem” w damskiej toalecie. Kiedy ta Priscilla jakaś tam zażądała oddania torebki, wydawało mi się drobnym absurdem udawać, że nic się nie dzieje. - Doris zgarnęła trochę forsy - oświadcza Ann, nie zamierzając wcale okazywać nonszalancji; po prostu tak to już bywa ogniu walki. Lecz kiedy Carl spogląda na nią, od razu wie, że rozzłościła go wystarczająco, aby wyobraził sobie, jak ją policzkuje. Wyraz jego twarzy jest skomplikowany, policzki mu drgają, gdy w jej wyobraźni odskakuje po własnym ciosie. - Chcę separacji, Ann - odzywa się w końcu. - Nie! - Ann zrywa się z łóżka i siada Carlowi na kolana. Fotel stęka pod nimi, gwałtownie się odchyla i prawie przewraca. - Proszę, nie, nawet nie wypowiadaj tego słowa. Nie trać nadziei we mnie, w nas! Jestem... sama nie wiem. Obiecuję, że teraz już wszystko będzie lepiej, niech tylko się skończy ta wystawa. Ze mnę będzie wszystko w porządku, z tobą będzie wszystko w porządku. Te kradzieże, kradnę, bo... nie wiem. Bo to jest jedyna rzecz, która uwalnia mnie od strachu. Bo... życie wydaje się takie trudne, pod każdym względem. Ale obiecuję, obiecuję, będę dobra. Proszę. - Mocno przywiera policzkiem do jego szyi i czuje, że wygolona skóra rani jej usta. Od jej łez zwilgotniał mu tors. Trzymają się mocno przez kilka minut, aż w końcu fotel przestaje się poruszać. Carl spychają, chwyta za ramiona i sadza na łóżku. Klęcząc, zaczyna mówić. - Jeśli możesz mnie przekonać, że się starasz. Jeśli pójdziesz na odtrucie, do psychiatry, gdziekolwiek, dokądkolwiek, abym wiedział, że naprawdę próbujesz. Póki to się nie stanie, chcę separacji. Nie mogę znosić więcej gówna. - Wstaje z podłogi. Cokolwiek robisz, uderza we mnie - powiada - uderza... - Ale mi wcale nie o to chodzi, żeby w ciebie uderzać - woła Ann. - Usiłuję dać sobie radę. Może na to nie wygląda, ale staram się tak bardzo jak... nie, bardziej, bardziej niż ktokolwiek inny. - Idzie za nim do łazienki. Carl podnosi z podłogi roboczą koszulę i spodnie, zostawił je tutaj wcześniej tego wieczoru, wieki temu. Zdejmuje dół piżamy i wkłada ubranie. - Jedno do drugiego i proszę, jest, jak jest - powiada. - W każdym razie nie jest to kwestia dumy, tylko tego, jak dużo bólu człowiek może znieść. - Idzie do salonu, wkłada płaszcz, naciska guzik windy. Odwraca się do niej twarzą. - Jeśli tak to wygląda w momencie, kiedy bardzo się starasz, to jesteś naprawdę w poważnych kłopotach. - Dokąd idziesz? - Po prostu wychodzę. Na drinka. Ann nic nie mówi, kiedy Carl zasuwa drzwi windy. - Wspaniale - woła za nim, gdy winda rusza w dół. - Sądziłam, że masz być tutaj wzorem do naśladowania. - Żadnej odpowiedzi. Winda skrzypi, niesie Carla na ulicę. Ann siedzi ciężko na łóżku. Jest zbyt zmęczona, żeby jeszcze płakać. W każdym razie jeszcze nie odszedł od niej ostatecznie. Jeśli sama nie pozbiera się jakoś, on tego za nią nie zrobi. Detektyw. Nigdy już nie wejdzie do dużego sklepu. Może będzie musiała kupować wszystko za pośrednictwem katalogów. Czy można dostać porządną bieliznę za pośrednictwem poczty? Jak może myśleć o czymś tak głupim, skoro jej życie znalazło się w rynsztoku? Ann wstaje i wyjmuje z szafy swoje czarne buty na płaskim obcasie. Wyciąga z noska maleńką torebkę pełną kryształków amfetaminy i bierze działkę, nie troszcząc się o proporcje, potem ze stosu czasopism przy barku wydobywa spis firm. Przerzuca kartki, póki nie natrafia na stronę poświęconą programom walki z uzależnieniem od narkotyków. Twoje prochy wróciły do mnie w pudełku z grubego plastiku, którego wieko nie ustąpiłoby pod naciskiem palców, ale nie mogło się oprzeć ostrzu noża. Wewnątrz: plastikowa torebka z zawartością kilku funtów prochów i pyłu, metalowy krążek z wybitym numerem 7759D. Numerem zgodnym z tym, który znalazł się w oficjalnym dokumencie z krematorium, zatem powinnam być pewna, że otrzymałam właściwe szczątki. Wysypałam prochy do miski i patrzyłam na nie. Wsunęłam dłoń w to, co z ciebie zostało. Ręka zrobiła się szara. Polizałam ją i w ten sposób przyjęłam cię do środka. Chciałam usiąść z miską na kolanach, wziąć łyżkę i zjeść cię, rozkruszyć między zębami to, co pozostało. Ale zrobiłam coś innego; pożyczyłam samochód od Mariette, postawiłam miskę na siedzeniu pasażera i pojechałam nad zbiornik wodny, gdzie kiedyś karmiłam kaczki. Przez chwilę stałam przy brzegu, a potem wysypałam zawartość do ciemnej wody. Kaczki, spodziewając się pokarmu, nurkowały za tonącymi okruchami. Wypływały na powierzchnię rozczarowane, ale nurkowały jeszcze raz i jeszcze, bez końca. W domu wyrzuciłam pudełko, ale zatrzymałam metalowy krążek. Walutę wybitą z okazji śmierci, ze słowami „cmentarz Rockwood”, powiększone litery w kręgu wokół numeru. Kiedy wróciłam do college’u, miałam krążek w kieszeni, czasami go wyjmowałam i oglądałam. Była w nim maleńka dziurka, jakby miał pełnić funkcję amuletu, części naszyjnika. Wczoraj, kiedy poszłam odłożyć bransoletkę do szkatułki, zobaczyłam go tam, 7759D, wzięłam do ręki, przyjrzałam mu się pierwszy raz od lat. Dotknęłam go językiem, wyczułam metal. Pomyślałam o tamtej chwili, kiedy podczas śniadania podniosłam wzrok znad stołu i przez okno ujrzałam ciebie, jak szedłeś w stronę ciemni. To był luty i na dworze padał marznący deszcz, podjazd do domu pokrył się warstwą lodu. Poślizgnąłeś się zaraz przy drzwiach do pracowni, poślizgnąłeś i uderzyłeś głową w krawędź cementowego schodka. Widziałam, jak wstałeś, widziałam krew na twojej skroni. Podniosłeś dłoń, dotknąłeś głowy, popatrzyłeś na palce ubrudzone krwią, jakbyś był zdziwiony tym oczywistym świadectwem swojej bezbronności. Kiedyś często myślałam, że chcę umrzeć, ale po tamtym ranku, już kiedy wstałam zza stołu, a strach ściskał mnie za gardło, uświadomiłam sobie jedno: że nic nie przeraża mnie bardziej niż myśl o twojej śmierci. Illinois, 1979 W sobotni wieczór, pierwszy sobotni wieczór od początku wiosennej przerwy w trakcie pierwszego roku studiów, nazajutrz po wyjeździe do domu koleżanki z pokoju, Ann, która zamierzała spędzić całe ferie w kampusie i która sporządziła dokładną listę „Rzeczy do zrobienia”, siedziała w samej bieliźnie na łóżku. Postanowiła wypełnić bezkształtne godziny nadchodzącego tygodnia pisaniem pracy semestralnej z kursu: Sztuka amerykańska od 1945 do współczesności. Musiała uzupełnić zaległości z poprzedniego semestru. Ale przejrzała notatki i zorientowała się, że nie ma nic do powiedzenia na zaproponowany przez siebie temat. A teraz była przerwa, profesor wyjechał, więc nie mogła uzgodnić zmiany tematu. Może po prostu nie zrobi tego, pomyślała; może nic nie będzie robiła. Miała świadomość krótkotrwałego, radosnego odczucia, które wykracza poza dziecięcy dreszcz emocji; czuła się tak, jakby kontemplowała nowy, czysty świat możliwości, jakby ją, nieskrępowaną, rozpierały siła i poczucie wolności. Właśnie sprawdziła mocz w niecodziennej prywatności toalety opustoszałego domu studenckiego; nawet nie zamknęła kabiny, tylko usiadła na jednej z sześciu muszli, ubrana w biustonosz, z majtkami opuszczonymi do kostek. Zanurzyła pasek testowy w naczyniu z moczem; mało precyzyjny odczyt wskazywał, że poziom cukru jest dość wysoki. Miała robić test przynajmniej raz dziennie, ale od ostatniego razu minęło już parę tygodni. Wróciła do pokoju, i rozcierając udo przed przyjęciem insuliny, którą już wcześniej wciągnęła do strzykawki, położyła igłę na biurku. Dalej rozcierała nogę, czując pod palcami niewielkie zgrubienie skóry w miejscu, gdzie zazwyczaj robiła sobie zastrzyk, potem wstała, podniosła pościel i wślizgnęła się między prześcieradła. Był wczesny wieczór, do zachodu słońca, czyli mniej więcej do pory, kiedy miała sobie robić wieczorny zastrzyk, brakowało jeszcze godziny. Podczas każdej wizyty kontrolnej lekarz pytał, czy Ann przyjmuje zastrzyki dokładnie na pół godziny przed posiłkami i ona zawsze odpowiadała twierdząco, choć nie była to prawda. Czasami zapominała o jedzeniu. Czasami nie pamiętała o zastrzyku. Czasami, tak jak tego popołudnia, jadła cukierki. W akademiku panował spokój; na tym piętrze poza nią nie było nikogo. Z samotności raczej niż z głodu przed godziną zadzwoniła do stołówki i poprosiła o przygotowanie jedzenia na wynos. Przy wejściu pracownik sprawdził, czy identyfikator Ann upoważniają do pobytu w akademiku i korzystania ze stołówki w kampusie podczas ferii między semestrami. W stołówce nie było nikogo znajomego, jedynie garstka starszych studentów jedzących w samotności, z książkami rozłożonymi przed tacami; Ann wzięła papierowy talerz z zimną pieczenia i sałatką do pokoju. Stał teraz obok strzykawki z insuliną na jej biurku, krągłe kawałki indyka, salami i masa z kapusty, uformowanej przez łyżkę, którą ją nałożono. Ann wyszła spod nakrycia. Położyła strzykawkę na środku talerza, zawinęła papierowe brzegi nad strzykawkę i jedzenie, wszystko ściągnęła gumką. Potem ruszyła korytarzem, nadal ubrana tylko w bieliznę - nieważne, miejsce było opuszczone - i wyrzuciła małą rakietę do zsypu. Usłyszała, jak pakunek grzechocze, uderzając o metalowe ścianki na łagodnym zakręcie, i wpada do śmietnika na dole. Potem wróciła szybko, niemal biegnąc, do swojego pokoju i schowała wszystkie cukrzycowe przyrządy: paski testowe, naczynie na mocz i strzykawki, które zazwyczaj przechowywała w bucie narciarskim. Włożyła insulinę do lodówki, schowała ją do firmowego pudełka z chińskiej restauracji, które było tu od początku roku i którego bałaganiarska, roztrzepana Marsha nigdy nie otwierała. Następnie wróciła do łóżka. Z początku pomyślała, że rezygnuje z obiadu, bo nie wzięła insuliny. Inaczej niż zwykle zasnęła na plecach, patrząc w sufit, z głową dokładnie pośrodku poduszki, z dłońmi ułożonymi wzdłuż boków. Następnego ranka obudził ją budzik z radia. Usiadła. Czuła się głodna albo chora, jedno albo drugie. „Niedziela” - powiedziała do siebie głośno. Znowu opadła na łóżko. Zegar pokazywał 8:45. W kafeterii wydawano śniadania od siódmej do dziewiątej. Mam dużo czasu na zastrzyk i śniadanie, zakomunikowała sobie bez szczególnego zainteresowania, jakby opisywała zdrowie kogoś obcego. Wstała, poszła do łazienki. Kręciło się jej w głowie, czuła się słaba, kiedy szła korytarzem, który wydawał się nieskończenie długi, zimne kafle jakby udzielały jej nagany. Drżąc, wróciła do łóżka, przykryła się po samą brodę i zasnęła, zanim miała okazję wyłączyć radio. Kiedy się znowu obudziła, miała pragnienie, pociła się obficie. Wiedziała, że jest chora, ale nie chciała zrobić sobie zastrzyku, nie chciała nic zjeść. Chciała być pusta, odejść, zniknąć. Z trudem wygrzebała się spod kołdry, poszła do łazienki i wróciła do łóżka. I w końcu, zanim całkowicie straciła przytomność w niedzielne popołudnie, śniła o sobie, była młodsza, odchodziła całą swoją dziwnie dwuwymiarową, zupełnie płaską sylwetką od chłodnej posadzki w ciemni swojego ojca i ulatniała się niczym opary szparą pod drzwiami. Odchodziła, a wizerunek siebie samej widziała gdzieś na obrzeżach świadomości niczym latawiec, poruszany podmuchami wiatru to tu, to tam, by w końcu zamienić się w drobinę i zniknąć. W poniedziałkowe popołudnie sprzątaczka, słysząc włączone przez cały dzień radio i nie doczekawszy się reakcji na dobijanie się do zamkniętych drzwi, zawiadomiła ochronę, która otworzyła zamek wytrychem i wezwała karetkę. - Jak wam się to podoba - powiedział strażnik do sanitariuszy, potrząsając głową. Młoda dziewczyna, dziewiętnaście lat, w łóżku, z kołdrą po samą szyję. Oddychała płytko, skórę miała bladą i pokrytą potem. Kiedy podnieśli ją na nosze, zorientowali się, że prześcieradło pod spodem jest zmoczone. - Aż żal dodał strażnik, ciągle kręcąc głowa. - Taka ładna dziewczyna. Sanitariusze obejrzeli pobieżnie schludny pokój, szukając śladu przedawkowania jakiejś substancji, ale niczego nie znaleźli. Nikt nie sięgnął do czubka jednego z butów narciarskich, a nie wykorzystana dawka była w drodze na śmietnisko. Dziewczyna nie miała przy sobie identyfikatora diabetyka. Na oddziale pomocy doraźnej szpitala rutynowo przepłukano jej żołądek, zbadano mizerną treść, nie odkrywając nic, osiągając tyle samo, co sanitariusze, przeszukawszy pokój akademika. Oddech, sposób, w jaki jej ciało wydzielało z siebie słodkawy zapach, te objawy zdradzały prawdę, potwierdzoną następnie przez wynik badania krwi w laboratorium. Ann pozostawała tajemniczym, pustym naczyniem krótko, tylko do czasu, gdy ze szpitalnego laboratorium nie nadesłano wyniku: śpiączka cukrzycowa. Najpierw raz dziennie, po upływie dwóch miesięcy, w poniedziałki, środy i piątki, w końcu po roku tylko raz w tygodniu w środy - Ann musiała się posłusznie stawiać na spotkanie z lekarzem. Gdyby tego nie zrobiła, zostałaby usunięta ze studiów. I tak już straciła jeden semestr, uwięziona w uniwersyteckim szpitalu, gdy odbywały się zapisy, i następnie przeniesiona na miesiąc na oddział psychiatryczny. Dni, kiedy była pozbawiona wolności, upływały wolno, jeden prawie wcale nie różnił się od drugiego, kiedy zaś wróciła do szkoły na letnią sesję, w pokoju nowego akademika miała już inną koleżankę. Jeśli ktokolwiek wiedział, co się stało, w ogóle się nie zdradzał. Nowy akademik dzieliło sześć przecznic od gabinetu doktor Aldy i Ann za każdym razem przeżywała chwilę paniki, kiedy wkraczała do jej nasłonecznionego pokoju, siadała na krześle naprzeciwko tej miłej kobiety. Wiedziała, że powinna mówić, ale nie potrafiła. Jakże mogłaby wyjaśnić, dlaczego po odratowaniu szlochała z rozczarowania? Albo gorzej: że później stała się agresywna i usiłowała kopnąć pielęgniarkę, która weszła do pokoju, aby zaaplikować jej insulinę? Po upływie mniej więcej pięciu minut, zapewne spodziewając się, że Ann szybciej ucieknie, niż rozpocznie rozmowę, doktor Alda stawiała pytanie, zawsze to samo. - I jak się czujesz? - Tak w ogóle czy teraz? - I w ogóle, i teraz. Na które pytanie byłoby ci łatwiej odpowiedzieć? Podczas pobytu na oddziale psychiatrycznym nauczyła się, że wolność zależy od umiejętności odczytywania oczekiwań innych i podejmowania zgodnych z nimi działań. Ponieważ nie potrafiła zmusić się do ani do myślenia, ani do odczuwania uważanego za akceptowane, tego rodzaju rewelacje zachowywała dla siebie. Tak było na początku, kiedy jej system był bardzo prosty. Postępowanie terapeutyczne pozwoliło się jej rozwinąć. Ponieważ pytania doktor Aldy, oczywiście w zakresie, w jakim Ann obejmowała je refleksją, wzmagały chęć, aby reagować w sposób, który - wiedziała o tym - był nie do przyjęcia, zaczęła się zachowywać zgodnie z zasadą dwudrożnego lustra. Wszystkie rzeczy, które ją przerażały, takie jak pamięć o zdjęciach, które widziała u agenta, polaroidowych fotografiach ojca, także o dawniejszych zdarzeniach, na przykład o rozprawie rozstrzygającej, czy ojciec Ann jest odpowiedzialnym rodzicem, o porwaniu jej przez nauczyciela przyrody - wszystkie po prostu znikały za magicznym zwierciadłem. Tak się w tym wprawiła, że nawet gdy wypowiadała słowa, które według doktor Aldy układały się w jakiś sens - chociaż ta kobieta i tak zawsze kiwała głową i potem zadawała kolejne pytanie - Ann nie mogłaby powiedzieć, o czym rozmawiały. Wszystko wchodziło w małą, ciemną przestrzeń za lustrem i jeśli nawet patrzyła w tamtą stronę, widziała jedynie własne, zmieszane odbicie. Po każdej sesji, po pięćdziesięciominutowych torturach, które nie przyczyniały się do żadnego dostrzegalnego postępu, od razu przechodziła pieszo od budynku Poradni Zdrowia Psychicznego Studentów, położonego już poza kampusem - może ze względu na uczucia tych, którzy korzystali z jego usług przy bocznej uliczce miasteczka uniwersyteckiego - do biblioteki publicznej naprzeciwko. Wchodziła do sali dla dzieci, gdzie siadała na małym krześle w jasnym kolorze, podkurczając niezdarnie kolana, które sięgały wyżej niż blat proporcjonalnie dobranego, okrągłego stolika. Każdego popołudnia, kiedy korzystała z porady lekarskiej, czytała o tajemnicach Nancy Drew. Wychowująca się bez matki Nancy Drew znalazła pocieszenie przy niezawodnej, szczodrej piersi Hannah Gruen. Carson Drew, przystojny ojciec Nancy, adwokat, cieszył się w Riverdale dużym szacunkiem. Nancy miała wspaniałych przyjaciół, którzy na co dzień ryzykowali dla niej życie, wysportowanego George’a Fayne’a i ładną, pulchną kuzynkę George’a, Bess Marvin. Nancy była detektywem amatorem; domyślała się wszystkiego z niezwykłą łatwością. Porywana przez bandytów, bita do nieprzytomności, wiązana, kneblowana, faszerowana lekami, zawsze wracała do ojca bez żadnego widocznego szwanku. Ciągle napotykała jakieś interesujące zagadki, sekrety starych zegarów, klatek schodowych i Larkspur Lanes, tajemnice starych drzew i bibliotek. Bezustanne hokus-pokus, triki i oszustwa nie były w stanie zwieść Nancy o tycjanowskich włosach, która nosiła w portfelu fotografię Neda Nickersona, swego przystojnego chłopca. Wystawa stawia wiele pytań, na żadne z nich nie odpowiada Jason Thurman Przed piętnastoma laty światem sztuki wstrząsnęło niespodziewane wydanie setek wcześniej ukrywanych fotografii Edgara Rogersa. Monumentalne obrazy, które ukazują w szczegółach masochistyczne praktyki, wchodziły w skład prywatnych zbiorów i dotychczas nie były pokazywane publicznie. Obecnie zdjęcia te wraz z innymi należącymi do spadku po artyście można po raz pierwszy obejrzeć w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Zawzięte protesty przeciwko planowanej retrospektywie zagrażały bezpieczeństwu zarówno dzieł, jak i widzów, lecz muzeum pozostało konsekwentne we wspieraniu sztuki Rogersa, a tym samym wolności artystycznego wyrazu. Zintensyfikowano ochronę, przy wejściu ustawiono wykrywacze metalu. Środki tego typu oraz żywe zainteresowanie mediów bez wątpienia zwiększyły oczekiwania wobec Edgara Rogersa (1929-1978). Czy niebywałe kontrowersje na tle prezentowanych zdjęć wydają się być usprawiedliwione? Odpowiedź brzmi: zdecydowanie tak. Przecież tę samą kwestię drążyli dziennikarze jeszcze przed śmiercią Rogersa i przed wydaniem zdjęć, które artysta zdecydował się ukryć. W karierze Rogersa zawsze zła sława przysłaniała talent. Jego niechęć do udzielania wywiadów i do tłumaczenia czegokolwiek zmusiła kuratora, Erica Elsina, do wypełniania przede wszystkim roli detektywa, dopiero potem entuzjasty. Zasady doboru prac, jakimi kierował się Elsin, nie wyłączyły niczego i obecna wystawa w Muzeum Sztuki cierpi z uwagi na ciężar gatunkowy tego zbioru. Bez wątpienia większość fotografii przytłacza ze względu na swoją treść. Zgodnie z chronologią, wystawę otwiera osiem ferrotypów, których autorem był dziadek fotografika, osiem eleganckich pamiątkowych portretów zrobionych w ubiegłym wieku w Meksyku. Następnie można obejrzeć znaną serię przedstawiającą żonę artysty, Virginie, oraz córkę Ann, upozowaną na martwą. Są tacy, którzy żałują, iż pragnienie zamieszczenia nowości skłoniło Elsina do uwzględnienia w ramach wystawy odstręczających, finałowych autoportretów: kolorowych, błyskawicznych polaroidowych zdjęć obrazujących samobójstwo artysty w wieku czterdziestu siedmiu lat. Jednakże żałować należy wyłącznie tych, którzy tak sądzą. Ostatnio opublikowane prace wyraźnie świadczą o tym, że jeśli Rogers rozumiał coś jako artysta, to był to z pewnością głęboki i ironiczny efekt wspaniale opracowanych odstręczających treści. Zdjęcia córki, oznaczone zagadkowo jedynie jej imieniem i kolejnym numerem, technicznie są nie do przebicia; nawet najmroczniejsze są wykończone w każdym szczególe. Światło tych wykonanych w naturalnej skali odbitek ma charakter elegijny, widzem wstrząsa piękno kompozycji, faktury, zwłaszcza jeśli widzi on smukłą kończynę wysmarowaną krwią. Wielu ludzi zapewne się zdziwi, że wydane po raz pierwszy fotografie oferują odprężenie, są bowiem emocjonalnie najlżejsze w ramach całego zbioru. Stanowią coś w rodzaju relacji podglądacza z pierwszych eksperymentów seksualnych dojrzewającej dziewczyny. Są to „nagie” zdjęcia Ann, samej albo w towarzystwie przyjaciela - zapis szczęścia. Wszakże zdumiewający brak zażenowania każe się widzowi zastanowić, czy rzeczywiście nie zostały one zrobione bez wiedzy „modeli”. Skandal na nieszczęście przysłonił prawdziwy czar fotografii Rogersa, ich istotną jakość, która wywodzi się z tajemniczości. Piętnaście lat po jego śmierci wszystko, co pozostaje wyraźne, to intensywność uczuć Rogersa wobec swojej modelki, wobec Ann. Nie da się tych emocji zdefiniować jako miłości, nienawiści, dumy czy współczucia. W obliczu niezwykłej mocy tych fotografii inne pytania stają się mniej ważne, zwłaszcza te, których celem jest poszukiwanie określenia, a przez to spętania sztuki. Tej wystawy nie można opuścić. Rozciągnięta, skromnie zorganizowana i, co istotne, nie zredagowana, oferuje niepowtarzalne doświadczenie, objawia nie tylko dzieło pewnego artysty, lecz zarazem kreację naszej kultury, która jednocześnie i szanuje, i odrzuca śmierć oraz seksualność; która zachęca do eksploatacji, nawet jeśli karze tych, którzy to rejestrują. Nigdy wcześniej gość galerii nie był tak zdecydowanie postawiony w roli podglądacza i chociażby tylko dla tego jednego doświadczenia warto wspierać aktualną wystawę w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Nowy Jork 28 sierpnia 1992 Ann klęczy na podłodze, kiedy znajduje list. Stara się wyciągnąć kolczyk spod biurka Carla. Widzi złote kółko z nalotem kurzu i włosów, obok list, który wygląda na oficjalny. Został napisany na drogim, kremowym papierze z nagłówkiem domu towarowego Bergdorf Goodman & Co. Ann dwa czyta razy słowa z pierwszej strony, zanim złoży kartkę z powrotem; list na pewno wypadł Carlowi z teczki, którą zazwyczaj zostawia na komodzie, i ostatecznie wylądował za tym wysokim meblem. Beztroska jest obca Carlowi; może więc zależało mu, aby Ann znalazła tę korespondencję. List wędruje do torby fotograficznej. Przez parę minut Ann siedzi przy barze - jeden kolczyk na swoim miejscu, drugi w dłoni - z brodą opartą na wiaderku do lodu. W ogóle nie myśli, a jeśli już, to niezbyt spójnie, myśli pojawiają się same na zasadzie dowolnego przepływu, dopiero w łazience, ożywiona - właśnie wzięła niewielką dawkę narkotyku, aby jakoś przez to przejść - stwierdza, że musi wyczyścić szafę. O jedenastej trzydzieści ma spotkanie z panią Caroline Waldhausen z Programu Zwalczania Uzależnień Chemicznych; jest wtorek, dzień wizyty u dzieci ze szpitala Belleuve; i Benny poprosił ją o rozmowę w biurze. Ale na razie nie myśli o punktualnym przybyciu na żadne z tych spotkań. Opróżnia garderobę z całej zawartości. Koszule, spódnice, sukienki, swetry, spodnie tworzą coraz większy stos wokół jej stóp. Z siłą, o którą się nie podejrzewała, usuwa z drzwi wieszak na buty, podnosi go bez wysiłku z haków i odwraca do góry nogami. Kreacje Frizon, Blahnik, Jourdan, Chanel spadają na podłogę niczym egzotyczne owoce. Z lekkich, czarnych pantofelków wypada kryształowy klips, maleńkie kamyczki rozsypują się po podłodze i mrugają jak łzy. Ann na kolanach stara się oddzielić to, co ukradzione, od tego, co kupione, lecz poddaje się, kiedy dochodzi do spódnicy, której nie rozpoznaje, tym bardziej nie ma pojęcia, w jaki sposób weszła w jej posiadanie. Przechodzi przez stos drogich materiałów, przydeptuje jedwabny komplet, który na pewno kosztował ją dobrze ponad twa tysiące dolarów. Jak Doris mogła ją tak oszukiwać? Ona też! Kto by się spodziewał. Gdyby Ann nie ufała Doris tak bezwarunkowo, gdyby kontrolowała, ile ma pieniędzy, to może domyśliłaby się, ile z tego przepływa co miesiąc do Bergdorf, żeby nie wspomnieć o innych sklepach, z którymi Carl mógł zawrzeć podobne porozumienia. Dwadzieścia pięć tysięcy tytułem kaucji na zabezpieczenie! Ann chwyta za dużą miotłę i metodycznie zmiata stos ubrań w stronę okna za łóżkiem. Żadne z wysokich okien nie jest otwarte, Ann próbuje, ale nie może wyrzucić ubrań przez okienko na górze; nic nie pomaga mała drabinka, jest za niska. Wśród rupieci w pracowni wynajduje śrubokręt i Ann idzie popracować nad zamknięciem. Kiedy okno nie ustępuje, tłucze nogami drabinki w szklany panel. Zielonkawe szkło jest wzmocnione drucianą siatką. Aby powstał otwór po stłuczeniu szkła i tak trzeba użyć obcęgów do cięcia drutu. Kiedy przepycha ubrania na zewnątrz, rani się, jej dłonie krwawią na jedwabne koszule, zamszowe buty, białe, wełniane spodnie, które włożyła tylko raz. Ale niektóre z tych rzeczy nosiła więcej niż raz. Ostrożnie strzepuje z przedramienia maleńkie jak igły kawałki szkła. Odgłos tłuczonego szkła pamiętała dobrze, zaledwie przed kilkoma dniami filmowała jakiś ślub, podczas którego pan młody zmiażdżył butem kieliszek; brzęk był stłumiony dzięki serwecie, w którą szkło zostało owinięte. Rytualny kieliszek, którego kruchość reprezentuje samą miłość. Ann przyciska palce do jednego ze skaleczonych miejsc. Rana jest mała, ale krwawi obficie i nie można jej zamknąć. Po minucie Ann wyrzuca przez otwór na zatłoczony chodnik ostatnie ubrania; ostrożnie wystawia na zewnątrz głowę. Przechodnie omijają odzież, które spada w dużej masie, nogawki i rękawy splątane, wzajemnie w swoich objęciach. Kamizelka chwyta wiatr niczym żagiel i dryfuje na drugą stronę ulicy. Bluzka jak całun osiada na sygnalizacji świetlnej, czerwień przenika przez biały materiał i wygląda jak żar, przypominając Ann o pewnym obrazku należącym do Mariette, z wizerunkiem Matki Bożej z płonącym sercem widocznym pod szatą. Przechodnie patrzą do góry, potem w bok. Przyłapani na popełnianiu pewnej niedyskrecji, przejawiają szczególną uprzejmość ludzi zmuszonych do przebywania w nadmiernej bliskości namiętnych uczuć kogoś obcego. Albo po prostu nic to ich nie obchodzi. Skończyła - godziny, dni, tygodnie znalazły się za oknem w ciągu kilku minut. Jeszcze raz wysuwa głowę przez otwór w szkle i spogląda na ulicę. Dwóch uliczników już się zabrało się do sprzątania, zbierają ubrania do wózków, jakich używa się w supermarketach. Ann rozgląda się po mieszkaniu. Jeden but został pod stolikiem obok sofy, chwyta go, wyrzuca i nawet nie patrzy, jak spada. Klimatyzacja już się zdążyła rozszczelnić i do środka napływa ciepły oddech miasta. Wychodzi z obcisłej spódnicy, którą ma na sobie, niebieskiej, bluzki z czerwonym kołnierzykiem, i wyrzuca je przez okno wraz z biustonoszem i majteczkami. W lewym ramieniu ma rankę, dwa zranienia na prawej ręce i jedno na szyi. Kiedy zdejmuje kolczyk, nie ma na sobie już nic poza odrobiną krwi. Wraca do łazienki i wyciera zadrapania wilgotną myjką, lecz krew nadal wypływa, wydaje się różowa na wilgotnej skórze. Wyciera dłonie, dodaje sobie energii, zażywając dodatkową porcję krystalicznej amfetaminy, potem zaczyna przeglądać garderobę Carla, żeby coś na siebie włożyć. Szczęśliwie jej mąż jest niezbyt potężnym mężczyzną, tylko niewiele wyższym od niej, ale w dalszym ciągu pozostaje prawdziwym wyzwaniem ubrać się w jego ubranie i nie wyglądać przy tym dziwacznie. Zapina jego najlepszy pasek na ostatnią dziurkę, ale nadal jest zbyt luźny, aby utrzymać na miejscu oliwkowe spodnie, które zdecydowała się wciągnąć na biodra. Przy barze robi dodatkową dziurkę szczypcami do lodu. W długim smokingu z podwiniętymi rękawami, odsłoniętą jedwabną podszewką, i nowym, białym bezrękawniku wygląda nienajgorzej. Problemem są buty: będzie musiała kupić jakieś po drodze. Wyjmuje pieniądze Carla z szuflady na skarpety i wkłada je sobie do kieszeni razem z kluczami i jakąś płytą kompaktową. Nakłada dyskretny makijaż, aby ukryć bladość cery po zażyciu amfetaminy, i boso opuszcza poddasze. Najbardziej denerwuje mnie fakt, że przez cały czas miałam nadzieję. Naprawdę sądziłam, że to nabierze jakiegoś sensu, że nagle coś się stanie i odmieni wszystko. Zawsze pragnęłam w swoim życiu jednej olśniewająco doskonałej rzeczy, czegoś, co tylko ja jedna mogłabym mieć... Nie znoszę myśli, że nie było mnie tam w chwili twojej śmierci. Czuję się, jakbym została zdradzona. Ale czy wtedy rzeczywiście chciałabym cię zobaczyć, papi? Prawdziwego? Pamiętam swoje fantazje: czekałam na tę ostatnią chwilę razem z tobą, jak gdyby wówczas miało się wszystko wyjaśnić. Tak wiele spodziewałam się po tym ostatnim momencie świadomości, tuż przed ostatnim tchnieniem. Co byś mi powiedział? Coś magicznego niczym zaklęcie; coś, co odmieniłoby wszystko. Czekałam na twoje słowa albo nawet jakiś znak, uścisk dłoni. To miała być ostatnia szansa, widziałam siebie z głową na twojej piersi i wreszcie rozmawialiśmy otwarcie. Tak to sobie wyobrażałam. Prawdopodobnie niczego nie straciłam, nie będąc tam wtedy, bo z tym jest chyba tak samo jak ze wszystkim; spodziewasz się jakiejś transcendencji, nowego życia, ale coś takiego w ogóle nie istnieje, są jedynie procesy w mózgu. Jeszcze długo po twojej śmierci, papi, trwałam w tej głupocie, szukając odpowiedzi, magicznej odpowiedzi. Szukając wśród korespondencji, czytając omówienia twoich prac, oglądając stare filmy; im więcej zapominałam, tym rozpaczliwiej poszukiwałam wśród tego, co zostało - jakbym miała odnaleźć coś, co nadałoby wszystkiemu sens. Ale tego tam nie było. Nie wiedział tego żaden krytyk, nikt nie był w stanie mi wyjaśnić, czego nie mogę pamiętać. Może dlatego tak bardzo przeżyłam śmierć Mariette. Ona jedna byłaby w stanie pomóc mi rozwiązać zagadkę. Póki żyła, nie musiałam mieć własnej pamięci. Kiedy umarła, jedynie szukałam. Szukałam, nie wiedząc, czego szukam. Przyglądałam się z bliska przedmiotom niczym archeolog w poszukiwaniu emocji. Czemuś w rodzaju zęba, żebra, kawałka kości, z którego da się odtworzyć życie. Wszyscy w jakiś sposób staramy się nadać temu sens, prawda? Musimy. Czy nie po to są aparaty fotograficzne? Człowiek z ich pomocą stara się zrozumieć świat. Bo nie istnieje sens, który nie jest sfabrykowany, nie istnieje wewnętrzne znaczenie. Życie nie ma znaczenia poza tym, który my mu nadajemy. Kiedy ostatniej jesieni Doris i ja siedziałyśmy do późna w nocy - w moje trzydzieste urodziny - i tak się złożyło, że zeszłyśmy na tematy filozoficzne - zaczęłyśmy rozmawiać o egzystencjalizmie. Doris nie aprobowała go, mówiła o Sartrze, Camusie w taki sposób, jakby im współczuła, jakby współczuła im ze względu na ich samotność. Bałam się jej słuchać, przestraszyło mnie świadectwo jej wiary, bo cokolwiek powiedzieli, w moich uszach zawsze brzmiało to sensownie. Zawsze bardzo pragnęłam wierzyć, lecz kiedy nie wierzę i wspominam swoje okresy wiary jako iluzje - konieczne iluzje, ale mimo wszystko - rozumiem, iż były one dla mnie darem, może od samej siebie, lecz bardzo potrzebowałam daru, a kto wiedział lepiej, czego potrzebuję? Kto się przejmuje istnieniem Boga? Ludzie, którzy wierzą, mają się przez to lepiej? Einstein powiedział, że dostrzega Boga w zdumieniu światem. Ale można sobie pomyśleć, że Einstein był wystarczająco mądry, aby go sobie odkryć samemu. Niewykluczone, że ze swojego punktu widzenia widział wszystko uporządkowane i piękne, tak jak się widzi farmy i pola z okna samolotu. Nie żałuję, że miałam szansę zrobić to wszystko z tobą, papi, ale żałuję, iż nie byliśmy innymi ludźmi, takimi, którzy potrafią ułożyć to jak należy. Życie niektórych wydaje się lepsze niż życie innych, wydaje się bardziej nieskazitelnie albo coś w tym rodzaju. A jeśli życie ma sens dopiero wtedy, gdy nada go ktoś z zewnątrz, wtedy ja wszystko psuję, prawda? Miłość, którą mam, Carla, Doris, marnowałam, usiłując odkryć, co się stało z tobą. Tak samo straciłam lata, gdy usiłowałam, choćby podstępem, skłonić ich do kochania mnie. Starałam ci się przypodobać. Ale nigdy nie byłam w tym dość dobra, żeby ci zrekompensować zabicie matki. O to mnie obwiniałeś, prawda? Wystarczyło jedynie istnieć, aby ci ją ukraść i zrujnować twoje szczęście. Ktoś inny, człowiek bardziej wielkoduszny, postąpiłby inaczej; ktoś inny, ktoś taki jak Carl, poświęciłby się córce, bo w niej zachowałaby się istota jej matki. Ale ty nie mogłeś tak postąpić; brakowało ci jednego potrzebnego talentu; nie byłeś w stanie przekształcić cierpienia w miłość. Nowy Jork 28 sierpnia 1992 Kiedy Ann wysiada z taksówki w górze od smokingu Carla, nie wchodzi natychmiast do Tiffany’ego; robi rekonesans po sąsiedzku w Trump Tower, gdzie spaceruje pozornie bez celu po wysokim, różowym holu, zalanym żółtym światłem; przystaje przy atrium w sąsiedztwie wejścia do restauracji. Woda spada hałaśliwie po złocistej ścianie do płytkiego basenu skrzącego się od monet ćwierćdolarowych, dziesięcio - i jednocentówek, których teraz nie jest dosyć, aby kupić sobie marzenia. Na tych wszystkich pysznych powierzchniach Ann widzi mnóstwo swoich wizerunków, dostrzega siebie nawet w błyszczącej posadzce i wypolerowanych bokach ruchomych schodów, których stopnie bezustannie wędrują pod klatką z belek podpierających szklany dach. Schody wydają odgłos przeżuwania, jakby zęby miażdżyły i gniotły. Ann waha się przez moment, nim wędruje do toalet w suterenie. Za zamkniętymi drzwiami kabiny stoi w chłodnym, metalowym sanktuarium i oddycha głęboko, korzystając z chwili prywatności. Nie ma ze sobą torby fotograficznej, lecz nie potrzebuje jej. Nowe buty, które kupiła wcześniej u Barneya, szybko biegnąc przez kolejne działy sklepu, aby nikt nie zauważył jej nagich stóp, uwierały okropnie i już na lewej pięcie zrobiły się otarcia. Kupiła od razu pierwszą parę, którą wsunęła na brudne stopy; powinna była zastosować się do sugestii zdumionego sprzedawcy, aby zatrzymała się w dziale pończoszniczym, ale jedynie wcisnęła mu pieniądze w dłoń i odeszła, nie czekając na wydanie reszty. Po wyjściu z łazienki analizuje swoje odbicie w lustrze na końcu korytarza. Nowe buty z czarnej, lakierowanej skóry ze złotymi sprzączkami w jakiś sposób uzupełniają jej ekscentryczny ubiór i sprawiają, że wszystko pozostaje w harmonii. Lecz jadąc schodami na górę, trafia wąskim obcasem w szczelinę bieżnika wznoszącego się stopnia. W panice wykręca nogę w kostce i uwalnia stopę. But jest jeszcze uwięziony, kiedy schody spłaszczają się i stopień chowa się na szczycie, potem nagle odskakuje. Jakiś mężczyzna pochyla się, podnosi but, podaje go Ann. Ann ma zamiar powiedzieć „dziękuję”, ale nie wykrztusi z siebie ani jednego słowa, jest w stanie jedynie odebrać pantofelek. Kuśtyka do ławeczki. Skóra jest uszkodzona na obcasie, to wszystko. Ann wsuwa z powrotem but na otartą stopę. To nic nie znaczy, to nic nie znaczy - powtarza sobie w myślach; mimo wszystko upływa trochę czasu, nim otrząsa się i dochodzi do siebie. Kuśtyka przez atrium w wieży, spogląda na gabloty wystawowe, czyta oprawione w ramki menu restauracji mieszczącej się gdzieś na górze. Dotyka jednego z drzew, które wyrasta z otworu wyciętego w kamiennej posadzce, i dziwi się tchnieniem życia w jego liściach i pniu. Rośliny są gatunkami bez skazy, tak doskonałymi, że wydają się sztuczne, a samo atrium sprawia wrażenie przyjemnego miejsca, można tu spędzić trochę czasu, przyglądając się, jak mosiężne drzwi windy rozsuwają się, wypuszczają pasażerów, potem zamykają się znowu za kolejną grupą klientów. Ale Ann nie ma tu nic do załatwienia poza jednym, relaksem, tak więc w końcu wychodzi przez szklane drzwi. Stopnie chodnika między wyjściem z Trump Tower a wejściem do Tiffanyego są jasne, promienie popołudniowego słońca załamują się na cementowej powierzchni i biją w oczy. Obrońca zwierząt futerkowych, noszący na sobie dwustronną reklamę ze słowami „Więzień żądzy” i z fotografią schwytanego w pułapkę, broczącego krwią rysia, usiłuje wcisnąć Ann jakąś ulotkę, ale ona odwraca się, udając zainteresowanie wystrojem okna u Tiffany’ego. Ann wiele razy gapiła się w okna tego sklepu. W drodze do Bergdorf’s, za skrzyżowaniem Piątej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy zawahała się, nim przystanęła na dłużej przed ołtarzykiem z biżuterii. Niczym miniaturowe sceny, wyłożone marmurem okna Tiffany’ego wyposażono w złote zasłony, które, rozsunięte, odsłaniają jakiś pierścionek, jakąś bransoletkę, diament. Cały repertuar erotyki, otwarte i brutalne ekwiwalenty pożądania kondensują się w diamencie; identycznie węgiel jest ściskany przez ciężar wieków, póki jego szlamowata konsystencja nie zamieni się w to, co będzie błyszczało, w wielościenny kamień. Szklany portal sklepu obraca się ciężko pod naporem człowieka, który dźwiga na ramionach wielki zegar, jakby chodziło o nawiązanie do Atlasa i ciężaru świata, o ściślejszy związek między czasem i pieniędzmi. Gdy Ann wchodzi do Tiffany’ego, widzi w wyobraźni siebie unieruchomioną w drzwiach, pochwyconą niczym owad między szklane panele, ale musi iść, z tyłu na urządzenie napiera inny klient. Salon z biżuterią jest prostokątną szkatułą, strop spoczywa na klifach z ciemnego drewna i ciemnozielonego marmuru. Żadna kolumna ani krawędź nie zasłania widoku z jednego krańca sali na drugi. Tiffany jest sklepem bez udziwnień; nie ma tu zbędnych dekoracji; towary są wystarczająco kuszące. I prócz wyposażenia w krzesła, na których klient może spokojnie się zastanowić nad kupnem pierścionka, zegarka albo kolii, miejsca do siedzenia w oczekiwaniu na akceptację karty kredytowej, w sali nie ma żadnych wygód innych niż te, które służą ochronie bogactwa. Nawet kwietne kompozycje, złożone z godnych ogrodu kwiatów i liści we wszystkich wielkich dzbanach, są ciężkie, silniej akcentując masę niż piękno. Dokładnie przed Ann, przy ladzie z diamentami, stoi przedsiębiorca w średnim wieku i dziewczyna, której skąpe ubranie i tlenione włosy sugerują, że jest jego kochanką. Zastanawiają się nad szeroką złotą bransoletą ze skromnym dodatkiem kilku diamentów. - Niestety, certyfikat Tiffany’ego posiadają wyłącznie kamienie o wadze karata lub większej - odpowiada sprzedawca na jakieś wymruczane pytanie. - Lecz, jak widać, te diamenty są idealnie przejrzyste. - Kiedy mówi, kierując bransoletę pod światło, kobieta dotyka dłonią tyłu swojego uda, gdzie w rozcięciu obcisłych dżinsowych spodni widać skrawek opalonego ciała i krawędź koronkowych majteczek. Tiffany wydaje się pełen turystów, ludzi podróżujących, zawsze jednak pozostających w krainie bogactwa. Katalogi sklepowe mają opisy w pięciu językach. Niebieską broszurę studiuje zmęczonymi oczami grupa Francuzek, ściskają ją z powagą japońskie żony, promieniejące blaskiem w źle dobranych kreacjach autorskich. Ich nastoletnie córki pochylają się nad ladami, szklistookie, ubrane w proste bawełniane koszulki, niebieskie dżinsy, białe trampki. Jakaś przywiędła, wyraźnie znudzona debiutantka, owinięta chustą od Hermesa, przechodzi obok cichej grupy Arabów ubranych w dżellaby i buty marki Nike, wydaje się efemeryczna tak jak jej perfumy, odrobina Chanel. Tuż za nią kobieta w ciąży, pocąca się obficie, podąża w stronę wind, bez wątpienia w drodze na pierwsze piętro, aby zapisać się na wybór srebrnych grzechotek i filiżanek. Ann nie nosi biżuterii; dlatego czuje się naga. Wydaje się, że ochroniarzy jest tu więcej niż klientów; inaczej niż detektywi w domu towarowym, ci nie ukrywają swojej obecności. Jak u agentów wywiadu, w ich uszach tkwią małe słuchawki, z których przewody znikają pod kołnierzykami marynarek. Wysocy, silni, z twarzami pozbawionymi wszelkiego wyrazu poza sporadycznym zmarszczeniem czoła w wyrazie koncentracji na jakimś przekazie, wyglądają na doskonale gibkich, niczym zwierzęta w ubraniach. W krótkich chwilach dokonywania transakcji, kiedy pierścionek leży bez dozoru na aksamitnej wyściółce między zajętymi liczeniem dłońmi sprzedawcy i chętnymi dłońmi kupujących, strażnik podchodzi i gapi się nieskrępowanie, jego oczy utkwione są w klejnocie. Ann powinna się rozglądać, udając nonszalancję, ale nie może się powstrzymać przed obserwowaniem ludzi dookoła. Sprzedawca czekający na biznesmena i jego kochankę woła łagodnie przez ramię do jednego ze strażników: - Czy mógłbyś podejść do Susan? - pyta. Nie sposób określić źródła jego tonu, stylu fałszywej brytyjskiej afektacji, dialektu, w którym wyraża się wyobrażony przywilej. Strażnik idzie tam posłusznie, podczas gdy wskazana sprzedawczyni wyjmuje parę klipsów z lady wystawowej. Klientka podnosi jeden z aksamitnej wyściółki, gdzie przed chwilą położyła je ekspedientka. - Och, to są klipsy - powiada. - Tak - potwierdza sprzedawczyni. - Ale oczywiście można je przerobić na kolczyki - dodaje. - Och, nie! - protestuje kobieta. - Pozwoliłam, aby mi się zasklepiły dziury w uszach. W ogóle żałuję, że kazałam je sobie przekłuć. Dziury w uszach niweczą integralność mojego ciała. Ann wlepia oczy w kobietę, której ciało, wypalone na suchą skórę, raczej nie wygląda na świątynię Ducha Świętego. Na sygnał sprzedawcy - który uderza lekko kluczami w grubą, szklaną powierzchnię kontuaru - podchodzi strażnik, aby wziąć kartę kredytową przedsiębiorcy i zanieść ją na zaplecze, gdzie dokona się jej autoryzacji. Ann słyszy to stukanie. Proces komunikowania, którego używa każdy pracownik, jest jedyną fałszywą nutą w pracy potężnych organów, których mechanizmy i rejestry pracują w obfitym smarze pieniędzy. Kamera wideo pod sufitem w każdym kącie sali cicho zapisuje wszystko, co się tu dzieje. Ann spaceruje między rozmaitymi gablotami, biżuterią rodową, koliami, perłami i zegarkami; w końcu siła ciążenia przyciągają w stronę lady z największymi diamentami. Pięć pierścionków leży na centralnym podwyższeniu pokrytym brązowym pluszem, każdy na maleńkim cokole. Ann przyklęka, aby popatrzeć przez szkło. Za nią presja nadzoru - oczy strażników, sprzedawców, obiektywy kamer - jest znajomym obciążeniem. Zamiast przestraszyć albo niepokoić, ekscytuje ją, sprawia, że w tym momencie czuje się bardziej pobudzona do życia. Daje znak sprzedawcy, który opiera się leniwie o szafkę otoczoną ladami. - Chciałabym zobaczyć pierścionek, który leży, o, tam, najdalej po lewej stronie. Ten z oszlifowanym na okrągło... diamentem? - Tak, to będzie większy z dwóch diamentów. - Język sprzedawcy zatrzymuje się na głosce „d”. Niemal namacalna fala podniecenia przenika Ann, kiedy klucz wchodzi do zamka i słychać, jak obraca się wewnątrz, czego nie zagłusza modulowany głos mężczyzny. Sprzedawca wsuwa dłonie do wnętrza lady i wyjmuje pierścionek. - Cztery karaty, przecinek jeden. To znaczy cztery karaty i jedna setna. - Nie wsuwa pierścionka na palec oczekującej Ann ani nawet go jej nie podaje, tylko przeciera kamień o plusz w kolorze czekolady, nim podnosi go do góry, aby mogła rzucić nań okiem, po czym odkłada na środek podkładki. Pierścionek nie jest ładny, kamień o ordynarnej wielkości oprawiony w platynę, ale Ann czuje, jak usta pierzchną jej z pragnienia posiadania go. Największa płaszczyzna diamentu jest tak duża, że tworzy maleńkie, doskonałe zwierciadło, w którym mogłaby zobaczyć miniaturowe odbicie swojej twarzy. Sprzedawca odwraca palcem wskazującym etykietę przyczepioną do pierścionka i podaje zamieszczone tam dane; ignoruje cenę. Postępuje tak, bo zakłada, że ona nie może sobie pozwolić na tego rodzaju pierścionek, czy dlatego, iż podczas kontemplowania klejnotu takiej wielkości cena nie ma najmniejszego znaczenia? Ann, kiedy patrzy na pierścionek, wyczuwa, że wzrok ekspedienta przesuwa się po jej dłoniach, nadgarstku, uszach - nic; na szyi nie ma kolii, nie ma pereł. Ciężar nadzoru osiada na jej ramionach niczym całun; czując pulsowanie krwi w uszach, Ann uświadamia sobie nagle, że znajduje się w miejscu, gdzie nie powinno jej być. Jak przy otwartym oknie na czwartym piętrze, ostrzu brzytwy na szafce w łazience, rozżarzonym grzejniku elektrycznym w okolicach wanny - na rozstajach tęsknoty i awersji. Tylko w wypadku Ann nie istnieje równowaga między jednym a drugim. Tak, nie powinna była wchodzić do tego sklepu. Kiedy Ann zamyka dłoń nad pierścionkiem, słyszy, jak sprzedawca uderza kluczami w grube szkło kontuaru. Odwraca się i robi dwa szybkie kroki w stronę drzwi i nim zrobi następny, zatrzymuje ją strażnik, zaciskając dłonie na jej ramionach. Ann nie mówi nic. Jak w idealnie opracowanym tańcu, jej ruchy wydają się opanowane, pełne godności, a wszyscy klienci są tak zaprzątnięci oglądaniem towarów, że nie widzą, jak ochrona wyprowadzają na zaplecze sklepu. Nie powstaje żadne nadzwyczajne poruszenie, nie padają żadne oskarżenia. W chwili, gdy siada w gustownie urządzonym, ale trudnym do opisania biurze, dłonie ma puste. Pamięta, że trzymała pierścionek - niczym pocisk ważył więcej niż mógłby to sugerować jego rozmiar - ale nie może sobie przypomnieć, kiedy go jej odebrano. Kiedy zaciska palce w pięść, nadal go czuje w dłoni, małą, kanciastą obecność. Dzwoni telefon, pod tylne drzwi podjeżdża nie oznaczony samochód. Opuszczenie Tiffany’ego jest szybsze i mniej dramatyczne niż jej przybycie do tego ekskluzywnego sklepu. Gdyby jakiś fotograf uchwycił w kadrze wyraz jej twarzy albo gdyby jej przestępstwo zostało zarejestrowane przez dokładniejsze urządzenia niż kamera pod sufitem, jej wyjście, „dziwnie radosne”, jak później stwierdzi kierownik w rozmowie z policją, zostałoby utrwalone, tak samo jak zachwyt w wilgotnych, błyszczących oczach niczym u wiernego podczas żarliwej modlitwy. Ale, jak to zwykle bywa, okrojona historia w „New York Post” ukazała się bez żadnej fotografii. Carl, podnieś słuchawkę. Tu Doris. Podnieś słuchawkę, odbierz. Gdzie jesteś? Dzwonię do ciebie piąty raz. Jest, mmm, Chryste, szesnasta trzydzieści we wtorek. Co oznacza, że jestem w Riker’s od sześciu godzin. Przywiozłam trochę insuliny i kazałam Ettingerowi wezwać więziennego lekarza. Aby podkreślić powagę sytuacji. Miał powiedzieć, że czekają ślepota, jeśli spóźnią się z zastrzykiem choćby o minutę. Nie wiem, czy zdołał się połączyć, na wszystkich tych ludzi przypada tylko jeden lekarz. Ale jak się głębiej zastanowić, to nie jest z nią źle. Jeżeli kobiety tutaj mają w ogóle zęby, to uzupełnione złotymi koronkami, nie zauważyłeś? To urządzenie wydaje z siebie dziwne hałasy, mam nadzieję, że nie pochodzą z taśmy. Skontaktowałam się z tym psychiatrą, o którym wiem, że może sporządzić ekspertyzę. Jest niezły i robił to już wcześniej z tym, hm... pozytywnym skutkiem. Na pewno będzie z tym trochę zamieszania, ale wszystko dobrze się skończy. Wydaje mi się, że do jutra wyciągniemy ją stąd, najpóźniej pojutrze. Najpierw odbędzie się przesłuchanie przed sądem w sprawie zwolnienia za kaucją, następnie będzie potrzebna wizyta w banku po potwierdzony czek, a potem szybko do szpitala. Sandersowi zależy, aby się przyznała - jeżeli wczorajszy dzień jest jakąkolwiek wskazówką, poziom cukru w jej krwi jest całkowicie poza kontrolą, najprawdopodobniej z powodu leków, stresu. Nie zezwolili mi na zrobienie testu, więc nie wiem, jak z tym jest dzisiaj. Powiedzieli, żebym się nie martwiła, że oni dobrze wiedzą, co robią. Hm, co więcej? Ach, rozmawiałam z tym adwokatem i on zamierza pokierować obroną w sprawie o zwolnienie za kaucją, tylko że prawdopodobnie nie uda nam się zejść poniżej dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jest tego pewien. Powiedziałeś jej o Bergdorf’s? Mówi o tym bez przerwy. Ale nieważne, teraz wychodzę, muszę załatwić parę spraw. Nie wiem, gdzie mam się zatrzymać, chyba gdzieś w Queens, w jednej z tych dziur, które stoją przy drodze do La Guardia - zadzwonię, kiedy tam dotrę, zostawię ci numer. No dobrze... Carl, wiem, że nie rozmawialiśmy o tym zbyt wiele, i wiem, że twoja wytrzymałość już się kończy. Właściwie nigdy się z tobą nie zgadzałam, jeśli chodzi o całą tę intrygę, myślałam, że to jest nieodpowiedzialne. Oczywiście sama także popełniłam błąd, pozwalając jej zaangażować się do takiego stopnia w wystawę. Nie rozumiałam, na co będzie narażona w związku z tym wszystkim... to znaczy, dzisiaj coś powiedziała... że przynajmniej tutaj nikt jej nie rozpoznaje i że jest jej całkiem dobrze w tym okropnym miejscu. Nawet się śmieje z policyjnych zdjęć swojej facjaty. Cóż, nigdy mi to nie przyszło do głowy, żałuję, że tego nie pojęłam, jak się czuła, kiedy na nią patrzono. Kiedy ją oceniano, sądzono. No dobrze. Uważaj. Aha, coś jeszcze, jedna rzecz. Zadzwoniłam do twojego dozorcy, żeby zapytać, kiedy wyszedłeś, to było o... hm, może przed godziną, i dowiedziałam się, że nie widział cię od niedzieli, dlatego pewnie nie powiedział ci tego co mi, że wczoraj koło południa Ann wpadła w szał, rozbiła okno i powyrzucała na zewnątrz różne przedmioty. On trzyma je dla ciebie och, słyszę ten dziwny sygnał, kończy się mój czas? - odda ci je, kiedy wrócisz i... W nocy po aresztowaniu miałam sen. Dzieliłam celę z pięcioma kobietami. Wszystkie byłyśmy złodziejkami albo prostytutkami, czasem jednym i drugim. Nie rozmawiałyśmy, jedynie przedstawiłyśmy się sobie, wszystkie byłyśmy zmęczone, położyłyśmy się na brudnych pryczach i zasnęłyśmy. Śniło mi się, że leżę na stole w prosektorium, jestem martwa. Kiedy koroner rozciął mnie, zobaczył, że jestem pusta, nie ukradłam ani jednej rzeczy. Brzmi to okropnie, ale sen był przyjemny. Kiedy zobaczyłam, jak nóż przecina moją skórę, ukazały się moje wnętrzności bez niczego w środku, ogarnęła mnie ulga, poczułam się czysta i radosna. Niczym anioł żyłam powietrzem. Nagle wydaje mi się, że już śniłam o tym już wcześniej, w college’u, tak, i że opowiedziałam o tym psychiatrze. Oni pragną usłyszeć właśnie coś takiego, pragną wiedzieć, gdzie wkraczasz w prywatność swoich snów, chcą kilku rzeczy, które są autentycznie twoje i których nikt nie może ci odebrać. Mówią, abyś oddał to, co chroniłeś tak pieczołowicie, i wówczas będziesz szczęśliwszy. Ty także tego chciałeś. Rozłożyłeś mnie na części, rozpakowałeś, aby dostać to, na czym ci zależało. Obserwując czasem przy obiedzie, jak jesz i nawet nie zwracasz uwagi na to, co Mariette ugotowała, życzyłam ci, abyś się udławił, chciałam, abyś chociaż raz powiedział „dziękuję, smakowało mi” albo „dziękuję, Ann, byłaś niezła”. Przed laty często marzyłam o swoim ślubie. O kapłanie, który pyta, kto oddaje tę kobietę? A ty występujesz i powierzasz mnie opiece rąk bardziej delikatnych niż twoje. Ciebie nie można było zadowolić i powinno być lepiej, kiedy już odszedłeś, i może któregoś dnia tak się stanie. Czasami jestem taka zmęczona próbowaniem. Ciągle się staram, nie wiem, co mogę jeszcze zrobić. Niby się nie przejmuję, niby nie może mi już zależeć mniej, tak mi się zdaje, ponieważ tak według mnie miało się wydawać. A ta osoba, ta pod ziemią, pogrzebana głęboko, łopata ziemi nie wystarczy, by ją zadławić, choć nie jest nawet kimś, do kogo mogłeś mówić, obawiam się, że ona nie przestanie krzyczeć, aby przynajmniej było ją słychać. Poufna ocena psychologiczna IMIĘ I NAZWISKO: Ann Elizabeth Rogers DATA URODZENIA: 8 listopada 1959 DATA OCENY: 7 września WIEK 33 lata KONSULTANT: Jonathan S. Miller, doktor OZNACZENIE SĄDU: 1283747 PROCEDURA OCENY: Analiza dostępnych dokumentów, Konsultacja z panem Thomasem Sandersem, doktorem medycyny. Wywiad kliniczny PRZEPROWADZONE BADANIA: Test nie dokończonych zdań Szesnastoczynnikowy inwentarz osobowości Test osobowości MMPI. Test Rorschacha Uzasadnienie skierowania: Ann Rogers została skierowana na badania psychologiczne przez swego adwokata, panią Doris Ashton. Panią Rogers oskarżono o kradzież. Zwolniono ją za kaucją do czasu właściwej rozprawy. Panią Rogers aresztowano po południu 28 sierpnia 1992 roku, po tym jak funkcjonariusze ochrony sklepu Tiffany & Co. zatrzymali ją podczas próby kradzieży pierścienia z diamentem, wartego 78 tysięcy dolarów. W ocenie odpowiedzialnych funkcjonariuszy pani Rogers jest osobą chętną do współpracy. Przeprowadzone bezpośrednio po zdarzeniu badanie krwi wykazało poziom 0,0013 metamfetaminy oraz humilinę nr, czyli syntetyczną insulinę. Pani Rogers jest diabetyczką (typu pierwszego, od 12 roku życia). Adwokat, pani Ashton, poinformowała mnie, że pani Rogers leczyła się już kiedyś psychiatrycznie, także w szpitalu. Jako dziewiętnastolatka przeszła kurację litową (LiCO3), co sugeruje, że cierpiała na poważne zaburzenia emocjonalne. W ciągu minionych czternastu lat pani Rogers oficjalnie nie leczyła się w ten sposób, choć informacje dostarczone zarówno przez podsądną, jak i jej męża sugerują, że w tym okresie prawdopodobnie raz przeżyła epizodyczny stan głębokiej depresji. W swoim wniosku pani Ashton wskazała, iż nigdy wcześniej nie wysuwano wobec pani Rogers żadnych zarzutów natury kryminalnej. Poprzednie wykroczenia nie prowadziły do wysunięcia oskarżeń, gdyż wykluczały to umowy cywilne. Wydaje się, że pani Rogers od pewnego czasu kradnie pod wpływem nieodpartego popędu. Pani Rogers jest żoną pana Carla Gravesa, który zajmuje się renowacją charakterystycznych budynków w Nowym Jorku. Ona zaś od ośmiu lat wykonuje zawodowo filmy wideo jako partner w dobrze prosperującej spółce Visage Video. Poważną część swoich dochodów przeznacza na legalną pomoc dla ubogich imigrantów, ponadto regularnie co tydzień podejmuje pracę dobroczynną. Pani Ashton, mając na względzie powyższe fakty, wyraziła nadzieję, że psychologiczna charakterystyka podsądnej wpłynie na procedurę postępowania wobec niej i zapobiegnie wniesieniu bezpośredniego oskarżenia. Wyniki niniejszej oceny mają być dostarczone pani Ashton przed rozpoczęciem rozprawy karnej wyznaczonej na dzień 27 listopada 1992 roku. Społeczne tło przypadku: Nie istnieją dokumenty pozwalające rozstrzygnąć, czy interesujące nas przestępstwo konstytuuje pierwszy kontakt pani Rogers z prawem karnym. I wydaje się prawdą, że podsądna była kiedyś hospitalizowana, lecz zabrakło czasu, by na potrzeby tej ekspertyzy uzyskać wgląd w dokumentację lekarską pochodzącą spoza granic stanu. Jednakże pani Ashton dostarczyła pewnych istotnych informacji na temat przeszłości Ann Rogers. Urodziła się w Jessup, w stanie Teksas, jako jedyne dziecko Edgara Rogersa i Virginii Brane, która zmarła podczas porodu. Dziewczynką zajęła się siostra matki, tymczasem Edgar Rogers stał się uznanym w kraju fotografikiem. W 1978 roku popełnił samobójstwo. Ann Rogers chodziła do szkół publicznych w Jessup. Jej dzieciństwo można uznać za niezwykłe z tego względu, że była modelką ojca, a zajęcie to pozbawiło ją czasu na zabawę i doprowadziło do wyobcowania spośród grona rówieśników. Przypadek ciężkiej hipoglikemii ujawnił zaniedbania w kontrolowaniu stanu cukrzycy u Ann i spowodował interwencję służb ochrony praw dziecka. Dwa lata później opieka społeczna po raz kolejny przesłuchała panią Rogers w związku z oskarżeniem o gwałt skierowanym przeciwko nauczycielowi przyrody. Nie stwierdzono jednakże gwałtu i pani Rogers wycofała zeznania, które rzekomo złożyła w stanie oszołomienia. Uzyskałem informację na temat tych szczegółów od pracownika socjalnego, który obecnie pracuje w służbie ochrony praw dziecka, lecz niestety nie otrzymałem żadnych materiałów na piśmie, które potwierdzałyby tę relację. Pani Rogers skończyła szkołę średnią w wieku lat 17 i przeniosła się do Evanston, w stanie Illinois, gdzie uczyła się na Northwestern University - do 1981 roku. Jedyne załamanie psychiczne, które zostało udokumentowane klinicznie, zdarzyło się na pierwszym roku studiów, bezpośrednio po samobójczej śmierci jej ojca w 1978 roku. W rozmowie telefonicznej doktor Irene Alda z oddziału psychiatrycznego szpitala studenckiego Northwestern poinformowała mnie, że nieprzyjęcie insuliny, od której Ann Rogers jest całkowicie uzależniona, skończyło się wówczas pobytem w szpitalu i zostało zinterpretowane jako pasywna próba samobójcza. Kiedy stan jej zdrowia ustabilizował się, przeniesiono panią Rogers do Rush - St. Luke’s Hospital w Chicago na dalszą obserwację i kolejne badania. Po upływie miesiąca wróciła do szkoły, zobowiązana do przestrzegania programu nadzoru. Pani Rogers ze sporą dozą sarkazmu wspomina, że „ich (personelu szpitala) pomysł leczenia polegał na tym, aby posadzić mnie w kręgu załamanych straceńców i wrzucać guziki do puszki po kawie ze słowami «To się moje niepokoje, nad którymi panuj껄. Terapię litem, zapoczątkowaną w chicagowskim szpitalu, zakończono zaraz po jej zwolnieniu stamtąd. Arkusze ocen i indywidualne świadectwa dowodzą, iż pani Rogers była utalentowaną studentką. Po powrocie do zdrowia, skończyła Northwestern z wyróżnieniem w 1981 roku. Pani Ashton ujawniła, że w rodzinie ojca pani Rogers notowano przypadki występowania interesujących z psychiatrycznego punktu widzenia faktów, mianowicie starsza z sióstr ojca podsądnej przez wiele lat przebywała w szpitalu hrabstwa Ector, w stanie Teksas, podczas gdy depresję młodszej leczono elektrowstrząsami. Ojciec pani Rogers, chociaż nigdy oficjalnie nie postawiono mu diagnozy, popadał w rozmaite stany depresji, od łagodnych do prawie niemożliwych do zniesienia. Jak to ujęła pani Rogers: „Zdarzały się takie miesiące, kiedy byłyśmy niemal same, ciotka i ja, bo ojciec bez przerwy przebywał w swoim pokoju z zamkniętymi okiennicami”. Adwokat podsądnej, pani Ashton, informuje, że pani Rogers nie była poddana żadnemu leczeniu psychiatrycznemu od ostatniego dnia pobytu w szpitalu w 1979 roku. Zdaje się, że zaczęła powoli tracić kontrolę nad sobą w czerwcu, stając się coraz bardziej niespokojna i podekscytowana. Sama podsądna nic nie wspomina o niepokojach związanych z wystawą fotografii swojego ojca, które, jak się domyślam, odrodziły uśpione obawy i resentymenty. Najwidoczniej odkrycie dokumentu obejmującego treść prawnego porozumienia między jej mężem i domem towarowym Bergdorf Goodman, sporządzonego na wypadek przejawów jej kleptomanii, ostatecznie pchnęło ją w histerię i osłabiło zdolność prawidłowej oceny faktów. W reakcji na odczucie zdrady i utraty kontroli pani Rogers poddała się nieodpartemu przyciąganiu Tiffany’ego & Co.; zabór pierścionka wydał się jej antidotum na wszystkie niepokoje. W trakcie przeprowadzania wywiadów i badań pani Rogers podjęła przejrzystą próbę nadania pozytywnego znaku wszystkim aspektom swojej przeszłości, obecnym płaszczyznom swojego funkcjonowania i aspiracjom. W tej sytuacji doprawdy trudno odczytać jej układ emocjonalny, lecz zaryzykowałbym twierdzenie, iż obecnie jej stan dostosowania się do otoczenia nie odbiega znacząco od tego, jaki charakteryzował ją przez ostatnie lata, że jedynie jej zdolność do kontrolowania swego zachowania istotnie się pogorszyła. Status psychiczny i wywiad Ann Rogers, trzydziestotrzyletnia kobieta rasy białej, atrakcyjna, ale z niedowagą, o rudych włosach i bladej, lecz ujmującej twarzy. Jest zadbana, elokwentna, szybko reaguje. Do pierwszego wywiadu przystąpiła chętnie, lecz dosyć szybko rozkojarzyła ją „ta sprawa z listem”. Ponadto bardzo martwiła się o ubranie, pytając nieustannie, czy ktoś zostawił dla niej walizkę. W ubiegłym tygodniu panią Rogers zatrzymano w nowojorskim szpitalu, aby poddać ją obserwacji, odtruciu, stabilizacji terapeutycznej. Chociaż zasadniczo myślała jasno, włączenie do rozmowy stresującego tematu wpłynęło na rozluźnienie skojarzeń. Biorąc pod uwagę zagadnienia kompetencji proceduralnej, pani Rogers była zorientowana co do czasu, miejsca, własnej tożsamości oraz sytuacji. Rozumiała, dlaczego ją aresztowano, i była w stanie rozmawiać o swoim przestępstwie zupełnie trzeźwo, tak samo jak porozumiewać z adwokatem. Pani Rogers jest osobą trudną do oceny, gdyż mimo świadectw wyjątkowej inteligencji jest marnym „historykiem”. Czasem opisuje zdarzenia, nie troszcząc się o spójność chronologiczną zdarzeń ani o konsekwencje związków przyczynowych. Często byłem zmuszony wnioskować z opowieści i rekonstruować prawdopodobny porządek tego, co uważała za ważne wydarzenia w swoim życiu. Pani Rogers opisuje dzieciństwo jako okres pozbawiony w jej życiu wszelkiego znaczenia, póki nie nadeszła ta chwila, gdy zaczęła pozować ojcu do zdjęć. Miała wówczas siedem albo osiem lat. Niewiele pamięta z tamtych czasów, a większość komentarzy poprzedza zastrzeżeniem, że „przypuszcza”, iż sprawy przedstawiały się tak, jak ona je opisuje. Kiedy zapytałem, co rozumie przez słowo „przypuszczam”, odparła, że dawniej miała kłopoty z przypomnieniem sobie przeszłości i że dopiero w ciągu ostatnich miesięcy pewne epizody jakoś odtworzyły się w jej pamięci. Siostra matki, Mariette Crane, nieżyjąca od 1989 roku, na pewno zasugerowałaby pewną psychiatryczną ocenę piętnastoletniej Ann, która po latach tak opisuje swoje zachowanie: „Robiłam sobie takie różne rzeczy, raniłam się i w ogóle. Nie było to nic niebezpiecznego. Wszystko jest na zdjęciach. Proszę pamiętać”. Tego rodzaju komentarze były charakterystyczne dla jej złudnego wrażenia, że szczegóły jej życia są dla każdego zrozumiałe. Oczywiście sam nie przypominam sobie takich szczegółów, ale postarałem się o egzemplarz Nie mów nic złego; Edgar Rogers, 1929-1978”, aby przestudiować fotografie pokazane na ostatniej wystawie retrospektywnej artysty. Normalnie tego rodzaju dokument raczej nie miałby znaczenia dla sprawy, ale pomyślałem sobie, że w analizie luk w pamięci pani Rogers zdjęcia mogą się okazać przydatne i inspirujące. Te, do których nawiązywała, są w istocie bardzo poruszającą dokumentacją fotograficzną samookaleczania się, wskazującą na traumatyczne przeżycia z okresu dzieciństwa, którymi dotychczas nikt się nie zajmował. Pani Rogers niechętnie opowiada o swoich uczuciach związanych z ojcem, a kiedy zapytałem ją o kryzys, który nastąpił po jego samobójstwie, ogarnął ją silny niepokój i poprosiła o krótką przerwę. Kiedy powróciliśmy do tematu, powiedziała, że odkrycie fotografii, które ojciec zrobił jej skrycie, było dla niej tak szokujące jak jego samobójstwo i że nawet gdyby była w stanie poradzić sobie z jednym z tych urazów, dwa naraz okazały się druzgocące. Dosłownie opisała to w następujący sposób: „Byłam zmęczona całą tą sprawą. Nie było to typowe dla mnie zachowanie, nie poddałam się, po prostu poszłam do łóżka i już nie wstawałam, aby zrobić sobie zastrzyk, coś zjeść, po cokolwiek. Myślałam, że mogę zwyczajnie zniknąć. Że wszystko się skończy. Tak bardzo byłam zmęczona”. Mogłoby się wydawać, że w okresie dojrzewania pani Rogers wiele energii poświęciła obronie przed obelżywą naturą ojca. Chociaż trudno sobie wyobrazić, aby zdjęcia takie jak te, które ojciec robił pani Rogers, mogły powstawać skrycie, jej mechanizmy obronne są tak rozwinięte, że wcale nie jest nieprawdopodobne, iż była zdolna do osiągania czegoś w rodzaju stanu amnezji, kiedy były robione. Zatem później nie pamiętała niczego. Jeśli po śmierci Edgara Rogersa pani Rogers przeżyła załamanie psychiczne i próbę samobójczą, to wstrząs z tym związany okazał się niewystarczający, aby rozwiązać narosłe problemy. Jej obecny dylemat nie jest nowy. Po prostu został odsunięty aż do chwili obecnej. Pani Rogers poznała swojego męża w 1986 roku, pobrali się w 1987. Uważa swój związek za udany, za poważną ostoję stabilizacji. Obecny jej problem należy przypisać brakowi uczciwości wobec męża „jeśli chodzi o narkotyki, o mnie samą, o to, co czuję. Nie potrafiłam być na tyle uczciwa, na ile chciałam. Nie wiem dlaczego. Mam skłonność do uciekania w prywatność. Niedobrze, wiem o tym”. Zapytałem panią Rogers o próbę kradzieży pierścionka u Tiffany’ego. Przypadek swojej dekompensacji opisała słowami: „Byłam głupia. Nie dbałam o siebie, nie przyjmowałam insuliny o odpowiedniej porze, brałam amfetaminę. I zdaje się, że za dużo. Trochę. Trudno być pewnym, jeśli chodzi o te sprawy. Byłam rozstrojona po kłótni, którą miałam z Carlem”. Mąż pani Rogers opisał zdarzenie jako nieunikniony rezultat zbyt wielu stresów, zarówno fizycznych, jak i psychicznych, z których najpoważniejszy jego zdaniem to retrospektywa, która ożywiła wspomnienia związana z jej ojcem. Skontaktowawszy się ze mną, pani Ashton wzięła na siebie odpowiedzialność za zaangażowanie się swojej klientki w wystawę, oświadczając, że sama ją zachęciła do tego, co - jak uważa dzisiaj - było źle ukierunkowaną próbą sprawienia, by miała poczucie panowania nad swoim życiem. Im bliżej było do otwarcia wystawy, tym częściej pojawiały się niekontrolowane zachowania. Kiedy upierałem się przy temacie pierścionka, pani Rogers wspomniała coś niejasno o braku lojalności ze strony męża; chodziło o umowę z Bergdorf Goodman przewidującą odpłatność za wszelkie przedmioty, które, jak wierzyła, kradła. Jej sposób mówienia, do tej pory rzeczowy i skrótowy, stał się rozwlekły, pospieszny; zawierał wymysły. Z jej wypowiedzi: „Miałam to nieporozumienie z Carlem, kiedy odkrył, że kradnę w sklepach, a ja najpierw zamierzałam opanować problem z amfetaminą, wyobrażając sobie, że potem uda mi się powstrzymać kradzieże. Lecz bardzo rozzłościła mnie świadomość, że kazał mnie śledzić. Sprawa listu przeważyła szalę. Czułam, no nie wiem. Ubrania. Cóż, wkładałam je na siebie w taksówce i to było, ta moja skłonność, coś jak ochrona. Sekret, coś w tym rodzaju. Zachowałam się głupio, ale w tamtym momencie, to znaczy kiedy znalazłam list, wydawało mi się, że kradzież jest jedyną czynnością, która czyni moje życie nawet do zniesienia. I chociaż nie planowałam, że to zrobię, ostatecznie trafiłam do Tiffany’ego”. Komentarze i wnioski Załącznikami do tego raportu są wyniki testu Rorschacha, podsumowanie strukturalne i rezultaty testów w postaci tabelarycznej. Zastosowanie psychologicznych instrumentów badawczych pozwoliło odsłonić osobowość jednostki, która we wczesnym dzieciństwie doświadczyła gniewu, odrzucenia, słowem miała doświadczenia traumatyczne. Broniła się przed nimi, zamykając się w sobie. W trakcie rozwiązywania problemów albo podejmowania decyzji myśli pani Rogers stapiają się z uczuciami i, jak na ironię, ta kobieta, która zabrnęła tak daleko, by nie czuć, nie może podjąć decyzji, która nie byłaby podszyta emocjonalną huśtawką. Chorobliwa skłonność do kradzieży jest wyrafinowanym mechanizmem, którym pani Rogers się posługuje, broniąc się przed lękiem; każdy występek dostarcza jej nowego amuletu. Odkrycie listu z porozumieniem zawartym pomiędzy jej mężem a domem towarowym Bergdorf Goodman i Co., dopuszczającym możliwość zapłacenia za rzeczy, które, jak uważała, kradła, przypominało olśnienie. Nagle się okazało, że totemiczne drobiazgi utraciły swą moc i naturalnie, co zarazem stanowiło echo traumatycznego objawienia, że kiedyś ojciec pogwałcił jej prywatność. Pani Rogers, znajdując się, że tak się wyrażę, w niebezpieczeństwie, szukała okazji, aby odzyskać ochronę, zdobywając przedmiot o pewnej wartości. Uważam za mało prawdopodobne, iż pani Rogers przestanie kraść, jeśli wcześniej nie rozpozna i nie określi swoich obaw, które popychają ją do kradzieży. Stwierdziłbym ponadto, że w najlepszym razie rozprawa w sądzie spowoduje u niej wzrost odczuć wrogości i rozpaczy skojarzonych z ojcem. Historia rodziny i rezultaty profilowania psychologicznego sugerują, że pani Rogers może cierpieć na psychozę afektywną dwubiegunową typu depresyjnego. Obecnie należy traktować ją jako przechodzącą stan znacznego rozchwiania funkcji psychicznych. Uznałbym ją za jednostkę, której mechanizm psychicznej adaptacji jest niedostatecznie rozwinięty, czego początków dopatrywałbym się w okresie dojrzewania lub nawet wcześniejszym. Obecna dekompensacja jest moim zdaniem mniej zadziwiająca niż wiele lat pozornego zdrowia, które ją poprzedziły. Opierając się na tej samej historii pozornej normalności, opisałbym panią Rogers jako kobietę o wyjątkowo silnej woli; przewiduję, że kiedy pozna ona przyczyny, które złożyły się na jej obecne załamanie, poczyni postępy w rozwiązywaniu swoich problemów. Odsunięcie metamfetaminy komplikuje diagnozę, ale pozostaje faktem, iż w obecnym czasie pani Rogers cierpi na chaos myślowy, wyraża niezdecydowane sądy i nie panuje w pełni nad impulsami. Nie polecałbym obecnie umieszczania jej w środowisku pozaszpitalnym. Zalecenia terapeutyczne: Wziąwszy pod uwagę przedstawioną wyżej analizę, wydaje się, że stan pani Rogers w największym przybliżeniu opisuje następująca diagnoza: Psychoza afektywna dwubiegunowa, depresja. Uzależnienie od metamfetaminy. Wszystkie przeprowadzone w sprawie analizy pozwalają mi twierdzić stanowczo, iż pani Rogers powinna pozostać pod opieką psychiatry. Gdyby powyższa diagnoza okazała się poprawna, należałoby zwrócić uwagę sądu na fakt, że w przypadku psychozy afektywnej stosuje się terapię litem. Lit jest lekiem, który wymaga ustawicznego badania płynnej części krwi w celu określenia poziomu terapeutycznego dawki i wyeliminowania toksycznych efektów ubocznych. Nowy Jork 10 października 1992 Ann przywrócono dwa przywileje, doceniając w ten sposób satysfakcjonujący postęp w powrocie do normalności. Soboty może spędzać z Carlem, pod warunkiem że mąż odbierze ją ze szpitala i odstawi z powrotem przed ósmą; ponadto w środy ma prawo wychodzić między drugą a szóstą, by podjąć pracę wolontariuszki. W pierwszą taką sobotę Carl i Ann jedzą lunch w chińskiej restauracji położonej za rogiem niedaleko szpitala, następnie jadą taksówką do domu, na swoje poddasze. Kiedy ona wchodzi za nim do środka, wszystko dookoła wydaje się zakurzone, jakby nikt tu nie mieszkał od tygodni. Otwór w oknie, który wybiła drabiną, jest zasłonięty przyklejonym taśmą klejącą kawałkiem plastiku. Plastikiem w kolorze ciemnozielonym: torbą na śmieci. Widać w otwartej szafie, że wieszak na buty wrócił na dawne miejsce. Wróciły na miejsce wszystkie ubrania uratowane przez dozorcę. Ann obchodzi łóżko, przystając obok przedmiotów, za którymi tęskniła. Podnosi z parapetu ptasie gniazdo - znaleźli je podczas urodzinowego pikniku Carla: czy to mogło być zaledwie w czerwcu? Wewnątrz znajduje się jajko, z którego nic się nie wykluło, a kiedy podnosi je pod światło, przez skorupkę widzi po jednej stronie martwe żółtko, wyschnięte i zbite w skrzep. Ann wydaje się, że nie było jej tu od wieków, jakby cała odzyskana przeszłość przepaścią lat wypełniła okres między jesienią a latem. Na komodzie leży kilka polaroidowych zdjęć: drzwi, fragment odlewu, jakiś wypracowany gzyms - kawałki domu. - Nowy projekt? - pyta. - Zobaczymy - odpowiada Carl. - Jeszcze nie znam opinii inżyniera. Ann kiwa głową, przebiega dłonią po łóżku, wygładza narzutę, siada. Carl siada po drugiej stronie. Ich rozmowa w szpitalu była krótka i pogodna; teraz we własnej sypialni trudno im mówić, a kiedy Carl zdejmuje ubranie, jest to bardziej gest bezradności niż pożądania. Ona rozpina swoją koszulę. - Przybrałaś odrobinę na wadze - odzywa się Carl, a ona znowu odpowiada skinieniem głowy. - Ładnie to wygląda - dodaje. - Podoba mi się. - Ale gdy oboje kładą się pod prześcieradło, Ann wstrzymuje oddech, czekając na wszystkie zarzuty, z jakimi wstrzymywał się do czasu, gdy będą mieli dość prywatności. Ale on mówi jedynie: - Przepraszam. - Ona zaś zaczyna cicho płakać. - Popełniłem błąd, każąc cię śledzić - oświadcza Carl. - Kiedy już zacząłem się domyślać, o co chodzi z tymi ubraniami, przestałem myśleć jasno. - Zdejmuje okulary, odkłada je na stolik przy łóżku, odwraca się do niej. Łóżko jest jedynym miejscem, gdzie Ann widzi Carla bez okularów; jest krótkowidzem i bez okularów sprawia wrażenie zakłopotanego. - Sprawdziłem u Doris - ciągnie - i w końcu nabrałem pewności, że nie wydałaś na nie żadnych pieniędzy. A to znaczyło, że musiałaś je ukraść... Twoją tajemnicę uznałem za wytłumaczenie własnej dyskrecji. - Niepewnie kładzie dłoń na jej ramieniu, zabierają. - Musiałem coś zrobić, Ann - mówi. Byłaś taka... taka dziwna. Bałem się konfrontacji z tobą. Ale popełniłem błąd. Jakbym zapomniał, co się stało z twoim ojcem. - Milknie, ale ona nie mówi nic. Chce go dotknąć, chce, aby ją objął, ale nie może się ruszyć, jakby była sparaliżowana. Ona i Carl leżą na swoich stronach materaca, patrząc w tym samym kierunku; ilekroć on się poruszy, materac skrzypi pod nimi. Z łóżka Ann widzi na rozbitym oknie plastik, który drży, kiedy dmucha wiatr. - Musisz mi uwierzyć, że miałem inną motywację - powiada w końcu Carl. I milknie, najwidoczniej czekając na jej reakcję. - Powiedz, że mnie kochasz - prosi ona. Nie to miała powiedzieć. - Ann - odzywa się Carl - myślę, że cię kocham. Ale nie wiem, co to oznacza, ile to jest warte, bo ukryłaś się przede mną. Nie wiem, co to może oznaczać dla każdego z nas. - Od wraca się na plecy, patrzy w sufit. - Uświadamiasz sobie, że nigdy naprawdę nie rozmawialiśmy o twoim ojcu, o twoim dzieciństwie, o niczym? Wprawdzie wiem, że po śmierci ojca przeżyłaś w college’u coś w rodzaju załamania, ale nic ponadto. Przenosi na nią wzrok. Ann kiwa głową na poduszce, nic nie mówi. On chwytają za ramię. - Mów! Mów! - powiada. - Proszę. - Wiem - powiada Ann. - Wiem, wiem. Wiem, że nie wiedziałeś. - Nie może przestać płakać i nie może się zdobyć na wyjaśnienie jeszcze jednej sprawy jeszcze jednej osobie, nawet Carlowi. Chce tylko zapytać, co zostało z ich małżeństwa. Ale najpierw musi mówić, mówić, póki on nie zrozumie wszystkiego, jest mu to winna. Tyle że jest zbyt zmęczona, nie może tego zrobić, jeszcze nie. Ann patrzy na swoją szafę, troje prawideł na półce, która poza tym jest pusta. Aby opuścić szpital, musi mieć pewność, że nie jest już złodziejką. Nie ukradła niczego od wpadki u Tiffanyego, choć właściwie nie miała okazji; i ani przez chwilę nie będzie sama poza domem, przynajmniej do rozprawy. Dziwne, myśl o pozostaniu w szpitalu nie jest taka zła. Oczywiście będzie musiała wyrazić zgodę, ale to nie będzie trwać wiecznie, jeszcze miesiąc, może dwa. Ann zamyka oczy. Naprawdę lubi szpital; żółte ściany w swojej sali, mdłe kolory na korytarzu. Lubi zbyt zielone sztuczne kwiaty, o które nie trzeba dbać; cieszy ją, że inni się nią zajmują. Nie będzie gotowa, aby wrócić do życia, do męża, jeśli ją zrani. Ale Carl jej nie opuści, póki będzie słaba, nie jest tym typem człowieka. Ukojona tą ostatnią myślą zasypia. Kiedy się budzi, Carl jeszcze śpi, oboje są zwróceni do siebie twarzami. Jej dłoń znalazła się pod jego policzkiem, jakby wyciągnęła rękę, aby go uspokoić. Jego mokre od potu włosy opadają z czoła, odsłaniając jakąś starą bliznę, pamiątkę po wypadku, który się wydarzył, gdy dawno temu wybrał się z bratem na wycieczką łodzią. Biała i nieco wypukła, ze śladami po szwach, które zaburzały równą poza tym, łukowatą linię jego włosów, jest brzydka, ale gdy pierwszy raz się kochali, Ann uznała ją za podniecającą, tak jak jego skaleczone palce. W końcu każdy ma przeszłość, każdy został kiedyś zraniony. Ann ostrożnie wyciąga dłoń spod policzka Carla, ale on nagle otwiera oczy. Jest piąta. Kiedy Carl bierze prysznic, nie zaprasza jej do siebie, jak to zazwyczaj robi, kiedy oboje mają czas. Zamyka za sobą drzwi łazienki, ona zaś siada samotnie na łóżku. Słyszy szum wody, odgłos upadającego mydła, tępe uderzenie. Po powrocie Carla ubierają się w milczeniu i wcześnie wracają do szpitala. Ona całuje go na pożegnanie przy recepcji i zanim odchodzi, dostrzega, że ma ciemne kręgi pod oczami. - Więcej ziaren pszenicy - mówi do niego, siląc się na żart. W rysach męża odbija się tyle rozumienia jej trosk, że musi sobie uświadomić, jak wiele czasu minęło, od kiedy w ogóle myślała o tym, jak on się czuje. Czeka z nim, aż otworzą się drzwi windy, potem idzie sama do swojego pokoju, czując wstyd, że zasnęła, kiedy Carl czekał na jakąś odpowiedź, na coś, co w końcu wyjaśniłoby wszystko a tego zawsze pragnęła. Ann dociera do swojego pokoju i zastaje w nim Doris. Prawniczka, słysząc wchodzącą Ann, podrywa się i gasi zapomnianego papierosa w małej popielniczce, którą zazwyczaj nosi ze sobą w aktówce. - Och, cześć - powiada. - To ty. - Na podłodze przy jej stopach stoi torba z zakupami. - Parę rzeczy, których potrzebujesz; zwłaszcza teraz, kiedy wyruszasz w świat. Torba jest zamknięta zszywkami, a kiedy Ann podnosi wzrok, ona i Doris uśmiechają się do siebie, rozumiejąc przesłanie, ale potem Ann siada na łóżku i zaczyna płakać. - Przestań - mówi Doris. - Wiem, że nasze gusty nie są całkiem zbieżne, ale jeszcze nawet nie popatrzyłaś na to, co ci przyniosłam. Jak bardzo źle mogłam postąpić, kupując czarną spódnicę? - Przepraszam, ja tylko... - Ann potrząsa głową. - Spędziłam popołudnie z Carlem i... - Milknie, zlizuje łzy, które spłynęły jej do ust. - Rozmawialiśmy - dodaje - i zasnęłam w momencie, kiedy powinnam coś powiedzieć. Nie wiem, co się ze mną dzieje. Sypiam teraz około czternastu godzin na dobę. - Może jesteś zmęczona - sugeruje Doris. - Chyba. - Ann przykrywa twarz dłońmi i opada do tyłu na żółtą narzutę. Tuż obok łóżka stoi bukiet przywiędłych kwiatów z prostym życzeniem: „Zdrowiej”. Właściwie to bardziej dyrektywa niż życzenie. Podpis: „Visage”, nie ma imion partnerów. Ann nie bardzo wie, jak interpretować ten pierwszy komunikat przesłany z jej biura. - Zobaczmy - powiada po chwili Doris i wyjmuje pióro. Czerwiec, lipiec, sierpień - liczy na poplamionych nikotyną palcach. - To daje, powiedzmy, dziewięćdziesiąt dni spania, po... góra cztery godziny na dobę, zgadza się? Odejmij cztery od standardowych ośmiu, zostanie ci cztery, tak czy nie? Cztery razy dziewięćdziesiąt daje trzysta sześćdziesiąt do nadrobienia. - Długopis porusza się, nadążając za słowami. - Zatem powiedzmy, że od miesiąca sypiasz sześć godzin więcej, niż normalnie potrzebowałaś co noc, to jest sześć razy trzydzieści nocy, czyli sto osiemdziesiąt już wykorzystanych. - Kobieta w różowym fartuchu wchodzi z dzbankiem zimnej wody. Zabiera stary i cicho zamyka za sobą drzwi. Ann znowu patrzy na Doris. - Trzysta sześćdziesiąt odjąć sto osiemdziesiąt - mówi starsza kobieta i wręcza Ann swoje wyliczenie. - Masz przed sobą jeszcze jeden miesiąc cztemastogodzinnych nocy, nim rachunek się wyrówna. Nowy Jork 14 października 1992 Dni są coraz krótsze. Słońce zaczyna zachodzić już przed osiemnastą. Ann patrzy przez okno na East River. Światło mieni się na powierzchni rzeki, łódź przeciwpożarowa płynie powoli pod prąd. Ann przekłada dziecko z prawego na lewe ramię. Kiedy dzisiaj weszła na oddział dziecięcy, dyżurna pielęgniarka próbowała pomóc jej zdjąć sweter. Jej nadzwyczajna uprzejmość świadczyła najwyraźniej o tym, że zawczasu powiadomiono ją o powrocie Ann. Może szpital otrzymuje jakąś zapłatę, żeby mogła tu pracować jako wolontariuszka, podobnie jak dom towarowy Bergdorf’s - aby mogła kraść. Nieważne. Jest szczęśliwa, że może tu być. Nikt by tego nie odgadł, patrząc na wyraz jej twarzy. Nie mogła się powstrzymać od płaczu. Nie przyjmowała amfetaminy od tygodni. Mogło się teraz zdawać, że wszystkie narkotyki działały na nią w jeden tylko sposób, powstrzymywały łzy, które naraz płyną zupełnie bez kontroli. Wody East River wyglądają nienaturalnie zielono przez barwioną szybę szpitalnego okna, a kierunek prądu, tego nieustannego parcia ku morzu, można określić, patrząc na zmagania łodzi płynących w górę rzeki. Ann usiłuje myśleć o tym, czego się od niej oczekuje, co powinna zrobić, żeby naprawić swoje małżeństwo, pracę, siebie, ale myśleć nie jest w stanie, jej umysł pracuje bezproduktywnie. Dlatego rutynowe zajęcia na oddziale pediatrycznym są takie kojące: wie, że tutaj, w ciągu tych paru godzin, które jej zwrócono, nie ma nic innego do roboty poza noszeniem dzieci. Ann chodzi po sali i łzy spływają jej po policzkach, kapią na Angelę, sklejając rzadkie, przypominające puch włosy. Angela, dziewczynka o imieniu nadanym jej przez personel szpitala, też przeszła przez odwyk, bo była uzależniona od heroiny przyjmowanej przez jej matkę w okresie ciąży. Matka Angeli umarła, a dziewczynka przyszła na świat przedwcześnie. Nie była gotowa do samodzielnego życia, wyrwana z odrętwiającego snu w miejscu, gdzie było ciepło, ciasno i ciemno. Czasami sztywnieje, co Ann odbiera jako panikę. Mimo wszystko to dziecko jest czymś w rodzaju cudu. Nie ma AIDS ani uszkodzenia mózgu; przybrało na wadze, jest czujne. Jako trzymiesięczne niemowlę Angela ma jeszcze w swoim życiu do przejścia całe mnóstwo prób, ale do tej pory okazuje się całkowicie normalna. Kiedy przychodzi pora ułożenia niemowlęcia z powrotem w łóżeczku, Ann zsuwa je delikatnie z ramienia, ale dziecko zaczyna się budzić i płacze, trzyma je więc nieco dłużej. Muska wargami ciepłą główkę, gdy idzie, niosąc maleństwo. Przepisowa maseczka zsunęła się na jej szyję, ale dyżurna pielęgniarka nie poprosiła, aby Ann nałożyła ją z powrotem. Z ustami dotykającymi miękkiego miejsca, gdzie czaszka dziecka nie zrosła się jeszcze nad mózgiem, Ann zaczyna śpiewać piosenkę, którą dawno temu śpiewała Mariette. Pamięta zaledwie kilka słów; to coś o zmroku, gdy światła gasną - potem poddaje się i poprzestaje na melodii. Czuje na piersi bicie serca niemowlęcia. Ann śpiewa tak, że nikt inny by jej nie usłyszał, ale dziecko słucha. Ann wyraźnie czuje jego uwagę - oddycha głęboko i mała główka znowu trafia Ann w nos. Zdziwiona łagodnym buczeniem przy skórze swojej głowy, dziewczynka przestaje płakać, słucha. Mała karteczka z wyliczeniami Doris leży w szufladzie nocnego stolika. Wiem, że nie mogę tak spać wiecznie. Ale na razie każda moja noc jest niczym głęboki, ciemny staw. Wślizguję się pod powierzchnię wody, nie zakłócając jego spokoju. Moje sny też są podwodne. A kiedy spoglądam do góry, gdzie powinny być chmury, widzę srebrzystą powierzchnię wody, bezkresne zwierciadło, przez które przeszłam. Spotykam matkę Angeli. Idzie w moją stronę powoli i roztropnie, jej włosy są rozwiane z tyłu głowy. Nie widziałam jej wcześniej, ale gdy mnie dotyka, wiem, kim jest. - Nosisz ją? - pyta. Kiwam głową na potwierdzenie. - I jest zdrowa? Znowu odpowiadam skinieniem głowy. 1 Jeśli nie wskazano inaczej, zamieszczone fotografie należą do masy spadkowej po artyście. 2 Wymiary podano w calach. Wymiar wertykalny poprzedza horyzontalny. ?? ?? ?? ?? 1