Adam Bakalarczyk (Dulka) IBM Leśne boje Wspomnienia oficera II brygady AL „Świt" Książka wyróżniona w roku 1961 przez Ministra Obrony Narodowej WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Obwolutą, okładką i stroną tytułową projektował: JERZY KĘPKUEWIOZ Redaktor: JADWIGA NADZIEJA Redaktor techniczny: JADWIGA JEGOROW Książka zaitiwierdizona do toiWliotefc liceów ogólnokształcących, zasadniczych szkół zawodowych, techiniiików, trzeba, ale całą sprawę musimy dobrze obmy lir, bo to nic; bagatelka — mityguje Iwanczyka Swioiti I., po czym, zanurzając palce w swej rozwichrzonej ciemi | i liprynie, zaczyna zastanawiać się nad skutkami i! Iwanczyka. - Wiesz, że z ZWZ nie ¦ przelewki. Jak się dowiedzą, to po kolei, jak oni to mówią, rozłupią lub powywieszają na K';i'ez'ach — kontynuuje Swiostek. — Moim zdaniem trzeba puścić „próbny balon" w postaci jakiejś ulotki o tym ystkim, co nas gnębi, o czym właśnie tyle nocy i dni dyskutowaliśmy między sobą. Napiszemy o reformie rolnej, 0 polityce ZWZ i Londynu, wreszcie o Związku Radzieckim 1 o naszych projektach. Wstał z krzesła i przemierzył mały pokoik, potrząsając palcami prawej ręki, co oznaczało, że podjął słuszną decyzję. — Tak, chyba będzie dobrze. Zobaczymy, jak to chwyci w różnych kołach w naszej okolicy — podtrzymuje wypowiedź Swiostka flegmatyczny i małomówny Gronostaj. — Jakieś szkopy zjawiły się we wsi, chyba po kontyngent, bo z nimi chodzi sołtys — informuje Staś Stefański, zwany przez Swiostka „Soroką". — Rozchodzimy się! — Strzyżonego Pan Bóg strzyże — żartuje Mietek. Iwańczyk nie ustępuje, podpiera głowę ręką, zbiera przez chwilę myśli i mówi: — Proponuję napisać odezwę na kredówce i rozkolportować ją w okolicach Iłży. Jutro będę w Iłży. Ty, Gronostaj, przygotuj w gminie powielacz i trochę papieru ¦— wydaje już w drzwiach polecenie Iwańczyk. — Napisz projekt ulotki i przyjedź w .południe do Bła-zin, do Stefańskiego, gdzie ją wyszlifujemy, a później odbijemy na powielaczu w gminie — rzuca jeszcze na odchodne Swiostek Iwańczykowi. Swiostek udał się do Górnych Błazin, a Iwańczyk skoczył na rower i pędem pognał w stronę Jasieńca, zastanawiając się w drodze nad tekstem odezwy. Pogrążony 12 w swych myślach nawet nie spostrzegł, kiedy zjawił się w zagrodzie. Rzucił rower w kąt, a zapominając o obrządku, siadł przy stole i jął zapamiętale pisać projekt odezwy. Nazajutrz przy ustalaniu ostatecznego tekstu znowu wywiązała się namiętna dyskusja na temat, kto ma firmować odezwę. — Ja bym podpisał: „Polska Partia Komunistyczna", bo i treść jest rewolucyjna, i aby ci, co ją przeczytają, myśleli, że mają do czynienia z poważną siłą, z którą trzeba się liczyć .— proponuje Iwańczyk. Mietek Swiostek podsuwa skromniejszą nazwę: „Rejonowa Komenda Rewolucyjna". —¦ Słowo komunizm — twierdzi — może odstraszyć wielu zwolenników reform, co w konsekwencji utrudni nam dyskusję nawet z niektórymi naszymi ludźmi. Nie każdy jest taki czerwony, jak ty — wysuwa swe obawy. Ostatecznie zwycięża zdanie Iwanczyka, który wcisnął bibułę z odezwą między skórę za cholewą buta i popędził na rowerze do Iłży, gdzie była siedziba gminy Krzy-żanowice. — Ileż ten Iwańczyk ma temperamentu i siły. Niezmordowany jest w swym uporze. Gotów by dziś cały świat poruszyć — orzekła Wanda Swiostek po wyjściu Iwanczyka, która przyszła w odwiedziny do ukrywającego się brata. — Wartościowy to człowiek, ale i żywioł nieokiełznany, stale potrzebujący rozważnej rady. Stefan Gronostaj już czekał w gminie na Iwanczyka. Podczas przerwy obiadowej, gdy urząd gminny opustoszał, rozpoczął szybko stukać na maszynie. Iwańczyk dyktował pośpiesznie z brudnopisu odezwę, rozglądając się bacznie przez okna, skąd widać było jak na dłoni stary iłżecki rynek. — Jakiś żandarm wali do gminy — nerwowo zawołał w pewnej chwili. — Spokojnie, spokojnie — odrzekł opanowany zawsze Gronostaj, wykręcając szybkim ruchem woskówkę z maszyny i wrzucając ją do pieca. Żarzące się węgle zmieniły ją natychmiast w odrobinę popiołu. Iwańczyk w ostatniej chwili wcisnął brudnopis odezwy w papierzyska leżące na drugim stole. Zaraz potem pojawił się żandarm. — Wo ist Dolmetcher? — spytał od progu. 13 r — Essen, Mittagessen — odpowiedział Gronostaj łamaną niemczyzną. Żandarm spojrzał podejrzliwie na Iwańczyka, który udawał interesanta, i polecił Gronostajowi przysłać tłumacza na posterunek żandarmerii. — Schnell, aber schnell — wrzasnął kilka razy i zniknął w drzwiach, postukując podkutymi buciorami o żelazną wycieraczkę. — A to pech na początek — wyrzucił z siebie Iwańczyk, ochłonąwszy nieco z wrażenia. — Nic nie szkodzi, będziemy ostrożniejsi na przyszłość — uspokajał go Gronostaj, który telefonicznie skontaktował się z tłumaczem, aby go wyekspediować na posterunek, i szybko wkręcał kolejną woskówkę do maszyny. Za kilka minut odezwa była gotowa, a powielacz już czekał. — Kręć szybciej bębnem, bo już druga i zaczną wracać z obiadu urzędnicy — ponaglał Iwańczyk, a po chwili dodał: — Kończ, bo idzie już wójt do gminy. Znowu woskówka ląduje w piecu, ale tym razem 11 gotowych odezw Iwańczyk pośpiesznie chowa za podszewkę palta. — Spotkamy się w niedzielę w Krzewiu, to pomówimy, jak będzie z odstawą reszty kontyngentu — zagaduje Iwańczyk, aby słyszał to wójt, który akurat wchodził do budynku. .; Pięć odezw zostało rozlepionych w okolicznych wioskach graniczących z lasami starachowickimi, trzy wręczono ludziom, znanym z tego, że krytykowali założenia ZWZ, a dwie okrężną drogą podrzucono miejscowym dowódcom AK i BCh. W Krzewiu Iwańczyk, Swiostek i Gronostaj zebrali się w lesie, aby przedyskutować sytuację i podzielić się spostrzeżeniami w związku z rozkolportowaniem ulotek. Odezwa do Narodu Polskiego Nr 1 — taki tytuł nosiła ulotka — zapowiadała rychłe zwycięstwo aliantów nad Niemcami. Mówiła o roli Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej w rozgromieniu wojsk okupanta, o sojuszu przyszłej Polski ze Związkiem Radzieckim, a także zapowiadała reformę rolną oraz bezpłatną naukę dla chłopskich dzieci. W ostatnich zdaniach zawierała krytykę oszukańczej polityki emigracyjnego rządu w Londynie i organizacji związanych z obozem londyńskim. 14 Tych kilka kartek odezwy poruszyło do żywego przede wszystkim miejscowych konspiratorów. — Dowódca kompanii ZWZ, Dąbek — opowiadał Iwańczyk — stwierdził w rozmowie ze mną, że to pewnie jakaś komunistyczna grupa leśna rozrzuciła ulotki. — Mnie natomiast — wtrącił się Gronostaj — mówił działacz BCh, że komuniści już wtargnęli na teren Iłżeckiego i należy spodziewać się dalszej ich penetracji. Chciałem, aby mi pokazał egzemplarz ulotki. Odpowiedział, że wysłano ją wyżej. — Ważne jest, co mówią dołowi członkowie — zaczął swoje spostrzeżenia Swiostek. — Z rozmów z kilku myślącymi ludźmi wywnioskowałem, że najwięcej pytań i wątpliwości budzi sprawa religii i reformy rolnej. Wszyscy moi rozmówcy zgadzają się na radykalne reformy, ale nad wciągnięciem ich do naszego grona trzeba będzie jeszcze dużo z nimi popracować. Z dwoma radykalnymi ludowcami spod Ciepielowa to dyskutowałem o tym wszystkim całą noc — zakończył swe wywody Mietek. — Z tego wynika, że musimy dalej kolportować ulotki — stwierdził Iwańczyk. Wszyscy trzej zgodnie postanowili opracowywać następne ulotki i pozyskiwać dalszych zwolenników, zachowując przy tym jak najdalej idącą ostrożność. Początkowo wydano trzy odezwy. Druga i trzecia ukazały się w stosunkowo dużej ilości egzemplarzy i dotarły do wielu szeregowych członków AK i BCh oraz do nie zaangażowanych politycznie, stwarzając pretekst do dyskusji i sondowania nastrojów społeczeństwa. Nie uszło to uwagi miejscowych przywódców ZWZ. Zarządzili energiczne poszukiwania źródła tajemniczych odezw. Ale daremnie. W wyniku działalności Iwańczyka, Swiostka i Gronostaja, a potem Moosa i Oczkowskiego z Iłży, Stępnia i Tadeusza Łęckiego, powstaje na terenie powiatu starachowickiego kilka luźnych grup rozprawiających żarliwie nad wizją przyszłej Polski. Iwańczyk i Swiostek, który był wówczas poszukiwany przez gestapo, docierają do ludzi znanych z postępowych przekonań: byłych wiciowców, nauczycieli, urzędników 15 gminnych, a także młodzieży, uczęszczającej przed 1939 r. do gimnazjum w Ostrowcu. Nawiązują kontakty, znajomości, stwarzają grunt do przyszłego działania. W tym też okresie w lasach staraehowickich pojawiają się oddziały „Szaszki", „Zygmunta", „Brzozy", „Osy", „Górala" i „Tanka". Ludzie w wioskach położonych blisko lasu opowiadają wprost legendarne historie o wyczynach leśnych ludzi, którzy pierwsi podjęli walkę z okupantem. I tak na przykład głośnym echem odbiło się we wsiach kieleckich wysadzenie pociągu na trasie Kunów — Ostrowiec, gdzie zginął cały pluton wojska niemieckiego. Każde rozbrojenie posterunku żandarmerii czy granatowej policji, rozbicie urzędu gminnego, zniszczenie zboża kontyngentowego, wszystko to napawało otuchą umęczoną ludność, utwierdzało ją w przekonaniu, że już chyba niedługo nastąpi kres hitlerowskiej okupacji. — Nie taki diabeł straszny, jak, go malują — cieszył się stary Kaczmarski, patrząc w Iłży na pogrzeb dwóch żandarmów, zabitych w lesie małomierzyckim podczas obławy na partyzantów „Baca" — Brawermana z Iłży. — Płakać mi się chciało z radości, kiej to zobaczyłem — mówił starowina. Działalność GL odbiła się głośnym echem w środowisku przyszłych „świtowców". Zaczynała dojrzewać myśl przejścia od agitacji do zorganizowanej działalności wojskowej. Powstanie Polskiej Partii Robotniczej i jej aktywna działalność w różnych rejonach Polski znalazły odbicie w prasie konspiracyjnej. „Agenci Moskwy grasują po naszych ziemiach" — wyczytałem któregoś dnia w ZWZ-owskim „Biuletynie Informacyjnym". „Wysadzenie pociągów przez komunistów wykrwawia niewinną ludność — pisano w innym. — Bór-Komorowski wydaje rozkaz tępienia »dzikich band«". Takie i podobne akcenty przewijały się w prasie pro-londyńskiej. Na skutki nie trzeba było długo czekać. W lesie małomierzyckim nieraz znajdywano ciała pomordowanych z kartkami na piersiach: „Taki los czeka bandytów i komunistów". Mieszkańcy wsi nie mogli zrozumieć tego wszystkiego. Szukali odpowiedzi u dowódców ZWZ. — To agenci Moskwy, których trzeba tępić, tak jak Niemców — odpowiadali. 16 Eugeniusz Iwańezyk „Wiślicz" Mieczysław Swiostek „Róg" -____. Tadeusz Ma) „Łokietek1' Adam Bakalarczyk „Dulka" — Przecież biją żandarmów, wysadzają pociągi — zagadnąłem któregoś dnia „Błyskawicę", dowódcę kompanii AK. — To propaganda i prowokacja — czym prędzej uciął dyskusję. Takie wyjaśnienie, oczywiście, nie wystarczyło. Zaczęła kiełkować buntownicza myśl... Zastępca podobwodu AK zarządza przegląd broni. Zjawiają się także dowódcy w gabardynowych płaszczach i długich wyglansowanych butach. — Popatrz, jakie mają tyły u butów, takie same jak major, który się u nas w domu przebierał w cywilne łachy w 1939 roku — zagaduje mnie mój kolega, Jaś Maj, z którym trzymam wartę w krzakach. — Pewnie przedwojenne, bo z tyłu mają zaczepy na ostrogi — podpowiada drugi, nie znany mi bliżej partyzant. Poszczególne grupy dostały karabiny do czyszczenia. Podoficerowie majstrowali coś przy dwóch cekaemach, wydobytych chyba z wody, bo były już mocno sfatygowane. Pluton „Szyszka" dostał od „Judyma" przy tej okazji siarczysty „opeer", że byle jak opiekuje się bronią. Po gruntownym wyczyszczeniu z każdego karabinu oddano po jednym strzale, a z cekaemów po krótkiej serii. Nagle z głębi lasu odezwało się kilka strzałów. — To banda komunistyczna błąka się po lesie i pewnie dla dodania sobie animuszu puka — orzekł ze znajomością rzeczy jeden z oficerów. Na wszelki wypadek rozstawiono podwójne ubezpieczenie i okopano cekaem, kierując lufę tam, skąd dochodziły strzały. Pod koniec przeglądu broń sowicie nawazelino-wano, owinięto w pakuły i szmaty i oddano pod opiekę dowódcom plutonów. — Dobrze przechowujcie, aby mogła dłużej poleżeć, bo powstanie tak rychło nie wybuchnie — przykazuje surowo na odchodne szef uzbrojenia. — A może byśmy tak przestrzelili na szkopach nasze peemy — zażartował sobie Tadeusz Maj, noszący wówczas pseudonim „Róża". — Nie będziemy bawić się w awanturnictwo, przyjdzie czas to ich poczeszemy — rozstrzygnął sprawę dowódca. 2 — Leśne boje 17 — Ja myślałem, że oddziały, co tędy przechodzą, to nasze wojsko — odezwał się jeszcze Tadek. — To bandy komunistyczne, które prowokują gestapo do akcji terrorystycznej i marnują tylko ludność niewinną. Przyjdzie rozkaz, to będziemy działać — zakończył swoje wywody oficer w wyglansowanych butach. Tak więc dostaliśmy z Tadkiem jednocześnie lekcję polityki i drylu wojskowego, a także temat do dyskusji na całą drogę i jeszcze kilka wieczorów. — Nic się nie zmieniło w tym naszym kochanym wojsku. Czuję się, jak w koszarach na Bukówce w Kielcach, gdzie kończyłem podchorążówkę w 1939 r. Zupełnie przestaje mnie to, bawić — zasępił się Tadek. Idę na kontakt z trójką ROCH do Jaworskiej Woli. — Chodźcie ze mną — zwraca się do mnie i Tadka Maja Władek Bugajski, wiciowiec, członek BCh w Rzeczniowie, który stale namawiał nas do wstąpienia do Batalionów Chłopskich. — Przedyskutujemy z nimi niektóre gnębiące nas wprawy — dodaje zachęcająco. W Jaworskiej Woli zastajemy dwóch czołowych działaczy Powiśla. Urządzili sobie w stodole kwaterę, skąd ściągali na rozmowy dowódców okolicznych placówek BCh. BCh-owcy, upewniwszy się, kim jesteśmy, wygramolili się ze schowka urządzonego w snopkach i zaczęli wypytywać o sprawy organizacyjne, ponieważ Władek Bugajski przedstawił nas jako członków BCh. Dyskusja potoczyła się zaraz na temat zagadnień politycznych. — Co będzie z ziemią? — zadaję pytanie. — W naszym programie stoi mocno sprawa daleko idącej reformy rolnej, ale będziemy ją uchwalać po wojnie. — A czy panowie nam pozwolą się tym zająć wcześniej — pytam jednego z nich. — Mamy przecież swego premiera w Londynie, Mikołaj-czyka — odpowiada on wymijająco. ¦— Po tamtej wojnie też mieliśmy premiera Witosa — wtrąca się do rozmowy Tadek. — Tak, ale nie mieliśmy siły i sanacja nas zdusiła. A teraz mamy własne wojsko — Bataliony Chłopskie — pouczają nas BCh-owcy. 18 — Słyszeliśmy, że zostały już podporządkowane Armii Krajowej — przypiera ich do muru Tadek. — Tak, tak, ale tylko pod względem wojskowym, a nie organizacyjnym i politycznym. Z kolei nasi rozmówcy przeszli do ataku. — Jesteście pesymistami i nie rozumiecie, że głównym celem jest walka z okupantem i nie można rozdrabniać sił, a co gorsza szerzyć waśni organizacyjnych — zawyrokowali. Na koniec przyznali, że doskonale rozumieją nasze obawy, ale są one bezpodstawne. — Wasze sugestie — oświadczyli — są nie do przyjęcia w tej chwili. Pójście na nie znaczyłoby iść na anarchię, co byłoby na rękę komunistom. Jesteśmy za legalną reformą, a nie gwałtem i przemocą. Na nieodpowiedzialnych agitatorów komunistycznych trzeba mocno uważać, bo mogą być — w miarę zbliżania się frontu wschodniego — niebezpieczni. Długo jeszcze dyskutowaliśmy na temat szkół, upaństwowienia przemysłu i wreszcie stosunku do Związku Radzieckiego. Nasi rozmówcy stali na stanowisku, że ze Związkiem Radzieckim powinny nas łączyć normalne stosunki dyplomatyczne, ale nic poza tym. Rosja bowiem — jak oni twierdzili — nigdy nie zrezygnuje z ekspansji komunistycznej, a u nas w Polsce komunizm jest nie do przyjęcia. — Mało to się wszystko różni od teorii głoszonych na odprawach w ZWZ i w zasadzie w jedną trąbę dmuchają — orzekł już w drodze powrotnej Tadek, który jako dowódca plutonu ZWZ często stykał się z wyższymi dowódcami tej organizacji. — Ciekawe by było podyskutować z PPR-owcami — zaproponowałem. — Tak, ale gdzie ich znaleźć? — rzucił pytanie Tadek. Na przełomie 1942/43 roku do Borsuk, rodzinnej wsi Swiostka, przyjechał na koniu Eugeniusz Iwanczyk. Za nim przybył Stefan Gronostaj i Andrzej Moos. — No to co, idziemy do lasu tropić kuny — proponuje pół żartem, pół serio Iwanczyk. 19 — Lepiej napilibyście się herbaty, a potem dopiero wybrali się na łowy — uśmiecha się porozumiewawczo Wanda, siostra Mietka. — Po polowaniu, po polowaniu — odpowiada Gronostaj. W zagajniku tuż za zabudowaniami Swiostków pięciu spiskowców, inicjatorów odezw, decyduje się zawiązać sprzysiężenie. Wybrali zaciszne miejsce wśród drzew młodej szkółki. Brnąc po kolana w śniegu dotarli do starych pni, usiedli i zaczęli od nowa rozstrząsać gnębiące ich od dłuższego już czasu sprawy. Cisza leśna i pokryte śniegiem młode sosenki dodawały uroku młodym spiskowcom. — Wyglądacie jak konspiratorzy z powstania styczniowego, tyle tylko, że nie macie fuzji myśliwskich — zażartowała Wanda. — Bliska jesteś prawdy, bo wtedy też był styczeń — odciął się Gronostaj. — PPR i Gwardia Ludowa rozwija swą działalność organizacyjną i bojową. Jesteśmy tych samych przekonań, musimy wyjść naprzeciw. Nie możemy tkwić biernie w ZWZ — zagaił posiedzenie Iwańczyk, siadając na wielkim pniu ściętego dębu. — Proponuję powołać sztab, podzielić funkcje i ułożyć plan działania. — Moim zdaniem komendantem organizacji powinien zostać Iwańczyk jako inicjator naszej działalności — zaproponował Swiostek. Na wniosek Wandy Eugeniusz Iwańczyk przyjął pseudonim „Wiślicz", jako że organizacja miała rozwinąć swą działalność na terenach przyległych do lewego brzegu Wisły. Zastępcą do spraw politycznych obrano Mieczysława Świostka, który przyjął pseudonim „Róg". Gronostaj — „Grab" miał, zdaniem zebranych, zająć się sprawami technicznymi, a Wanda Swiostek — „Wisła" — sprawami propagandowymi . „Wisła" przedstawiła z kolei projekt przyrzeczenia, które mieli składać przyszli członkowie organizacji. — Tekst niezły, ale trochę za ckliwy i trzeba dodać na koniec nazwę organizacji — stwierdzili pozostali. Po wniesieniu poprawek przyrzeczenie było gotowe. Każdy członek organizacji przysięgał, że jako wierny syn ludu będzie walczył z niemieckim faszyzmem, odwiecznym wrogiem narodu polskiego, i będzie walczył o Polskę bez obszarników i kapitalistów. 20 — Przy przekonywaniu i werbowaniu ludzi do organizacji potrzebny jest program na piśmie — zgłosił wniosek „Róg". — Można go opracować w oparciu o nasze odezwy —> podsuwa myśl „Wiślicz". — Podejmuję się przedstawić projekt programu na następnym spotkaniu — zobowiązuje się „Wisła". — A ja uważam, że bez własnego pisma też daleko nie ujedziemy — wysuwa nowy problem do dyskusji „Grab". ¦— Ważna, bardzo ważna sprawa, ale i nie prosta — dodaje „Róg". -— Wszystko nie proste, ale nie tylko święci garnki lepią — wtrąca „Wiślicz". — Trzeba kupić papier, ukraść z gminy kredówki, a powielaczem zajmie się Gronostaj, przepraszam „Grab". — A autorzy? — rzuca pytanie „Róg". — Obecni tu na zebraniu — wskazuje ręką „Wiślicz". — Każdy napisze jeden artykuł i pismo gotowe. — Ale, jak ma się nazywać ta nasza gazetka? — pyta „Wisła". ¦— To też problem, nad którym musimy się zastanowić, aby nie strzelić byka — odpowiada za „Wiślicza" „Róg". „Wiślicz" zaproponował nazwę „S WIT". Miała ona charakteryzować coś, co się rodzi, co powstaje i ma perspektywy rozwoju. Członkowie sztabu orzekli, że to wcale niezły tytuł. W ferworze dyskusji młodzi organizatorzy nawet nie zauważyli, jak wielka czerwona kula słońca zawisła tuż nad wierzchołkami drzew. Ostatnie promienie przebijając się przez gałęzie drzew załamywały się na gładkiej śnieżnej pościeli, rozbłyskując tysiącami iskier. Za chwilę i one ustąpiły martwym cieniom. — Zmarzłem na kość w tych krzakach — poskarżył się „Grab". — Chodźmy szybciej, bo mi kiszki marsza grają. Plan działania ułożymy w domu — dodała „Wisła". Jeden za drugim biegną „świtowcy" truchcikiem w stronę zagrody, żartując i popychając się dla rozgrzewki, udając, że wracają z niedzielnego spaceru. Wanda rozwesela rzekomych zalotników, zarażając wszystkich szczerym i beztroskim śmiechem. Po obiedzie znowu dyskusja. 21 — Jutro rano jadę na zwiady do Rzeczniowa. Podobno jest tam sporo postępowej młodzieży — oświadcza, „Róg". — Tak, był tu u mnie niejaki Bakalarczyk z Rzeczniowa. Myślę, że pasowałby do nas — oświadcza „Wisła". — „Grab", werbuj tego Września i Dziubińskiego w Swiętokrzyskiem, o których mi tyle opowiadałeś — decyduje „Wiślicz". — W jarmark iłżecki spotkam się z Jędrzejewskim, dróżnikiem z Krzyżanowic, też dobry materiał dla nas. Spróbuję go przyciągnąć — dodaje „Róg". — Za tydzień spotykamy się u Stefańskiego w Błazinach, gdzie zredagujemy pierwszy numer „Świtu". Plan jest, a więc do roboty — podsumowuje naradę „Wiślicz". — Tylko z głową — dorzuca „Róg". Wszyscy rozjechali się. Pozostał tylko „Wiślicz", który chciał jeszcze z „Rogiem" omówić pewne szczegóły pracy, jak hasła, skrzynki kontaktowe itp. Prawie całą noc dyskutowali jeszcze nad strukturą nowej organizacji. Wreszcie ustalili, że składać się ona będzie w początkowym stadium z gminnych i wiejskich sztafet rewolucyjnych, które powstaną z trójek członkowskich. Jeszcze światła lamp naftowych błyskały w oknach chałup, gdy „Wiślicz" dosiadł konia, by udać się w drogę powrotną. Mając pełną głowę pomysłów, nie poganiał zbytnio swej szkapiny, lecz kołysząc się układał swój plan działania na najbliższe dwa tygodnie. Nim dosięgną! skraju lasu, na horyzoncie zakwitła bladoróżowa linia. „Świta, trzoba śpieszyć" — pomyślał i zaciął konia batem. Zza sosen i świerków wychylał się nieśmiało nowy dzień. Promienie zimowego słońca budziły okolicę do życia. Wtem zerwał się wiatr. Las zaszumiał złowrogo, strzepując z gałęzi białe płachty śniegu. Koń nastroszył uszy. Jeździec obejrzał się uważnie i pognał konia ostrym kłusem w ciemny bór. Za RKMUant amarantowoczerwona tarcza słońca, przepędziwszy chmury, rozjaśniała pełnią blasków. PIERWSZE KROKI Działo się to zimą na przełomie 1942/43 roku. W gronie kolegów i znajomych toczyła się wówczas ożywiona dyskusja na temat sytuacji na frontach. Większość z nich, podobnie jak ja, należała do ZWZ. W różnych gazetkach konspiracyjnego podziemia, wszystkich odłamów orientujących się na „Londyn", coraz częściej i agresywniej rozbrzmiewał slogan propagandowy o „dwóch wrogach". Nie podzielałem tego punktu widzenia, aczkolwiek nie wszystkie sprawy były wówczas dla mnie jednoznacznie zrozumiałe. Któregoś dnia zjawił się u nas Mieczysław Swiostek (poznałem go na krótko przedtem), który podtrzymywał moje uwagi dotyczące antyradzieckiego tonu londyńskich wydawnictw podziemnych. „Nie może być — dowodził — naszym wrogiem ten, kto bije Niemca". Zaznaczył przy tym, że ze względu na własne bezpieczeństwo powinienem być bardzo ostrożny z wypowiadaniem się na ten temat. Zdziwiłem się mocno i zapytałem go wprost, co to ma wspólnego z moim bezpieczeństwem. Wyjaśnił mi, że są ludzie, którym się takie poglądy nie podobają i gotowi są zniszczyć każdego, kto je głosi. Wspomniał mi też, że w okolicach Sienna reakcyjna bojówka próbowała zamordować dwóch członków PPR —-Jana Porę — „Przelota"* i Zapalskiego. „Przelotowi" udało się zbiec po prostu spod kuł. Poznałem go później jako członka oddziału „Brzozy". * Jan Pora — „Przelot" żyje do tej pory i mieszka na Ziemiach Zachodnich. , 23 i Z Mieczysławem Swiostkiem — „Rogiem" nieraz dyskutowaliśmy na tematy polityczne. Bardzo często rozważaliśmy założenia ideologiczne ZWZ. W toku rozmów dochodziliśmy do zgodnego wniosku, że reprezentowana przez przywódców ZWZ antyradziecka linia polityczna stanowi przedłużenie polityki sanacji, której finałem była szosa zaleszczycka. Analizując ZWZ-owski antybolszewizm, którym notabene szermowali również od początku niemieccy faszyści, utwierdzaliśmy się coraz bardziej w przekonaniu, że kryje się za nim nienawiść reakcji polskiej do reform społecznych, o których marzył każdy, kto chciał nowej, innej niż dotąd, sprawiedliwej i wolnej Polski. W tej sytuacji uznaliśmy, że potrzebna jest organizacja lewicowo-radykalna, która nie tylko podjęłaby walkę z okupantem, ale także propagowała współpracę z partyzantami radzieckimi i przyjaźń ze Związkiem Radzieckim. Wiedzieliśmy już o istnieniu Polskiej Partii Robotniczej, zastanawialiśmy się tylko, dlaczego nie dotarła jeszcze na nasz teren, gdzie było przecież wielu lewicowo nastawionych synów chłopskich, a także sporo postępowej miejscowej inteligencji. „Róg" dość często dawał mi do zrozumienia, że dyskusje na ten temat toczą się w środowiskach konspiracyjnych i dojrzewa myśl stworzenia organizacji polityczno-wojskowej, która by skupiła wszystkie lewicowe i postępowe siły naszego terenu. Wiosną 1943 roku „Róg" coraz częściej przyjeżdżał do Rzeczniowa, badając nastroje miejscowego podziemia. Przychodziło mu to z łatwością, miał bowiem duży dar zjednywania sobie ludzi i potrafił w krótkim czasie nawiązać wiele kontaktowana terenie powiatu starachowickiego. W maju spotkał mnie i uroczyście oświadczył, że jest już organizacja, której założenia ideologiczne odpowiadają moim przekonaniom i będę mógł do niej wstąpić. Dyskutowaliśmy długo nad tą sprawą. Dwukrotnie przemierzyliśmy drogę między Rzeczniowem a Rzechowem, zanim omówiliśmy wszystkie zagadnienia. Ostatecznie wyraziłem chęć wstąpienia do tej organizacji. W celu dokładniejszego zapoznania się z jej założeniami umówiliśmy się na spotkanie, na którym miał być jeden z dowódców tej organizacji. Miałem wtedy również złożyć przyrzeczenie. 24 Spotkanie miało się odbyć w domu „Roga" na Rybiczyź-nie. W oznaczonym dniu udaliśmy się tam rowerami razem ze Stanisławem Chmurzyńskim — „Toporem" (ówczesny zastępca sekretarza gminy Rzeczniów). Wyjazd do rodzinnej wsi „Roga" (jak i późniejsze eskapady na Rybiczyznę) pozorowany był zazwyczaj zalecaniem się do jego sióstr. Ponieważ wszystkie trzy siostry „Roga": Wanda, Ola i Janka, były bardzo mdłymi dziewczętami, można było łączyć z powodzeniem pracę konspiracyjną z „zalotami" i towarzyskimi rozmowami. Wkrótce po naszym przybyciu zjawił się Eugeniusz Iwańczyk — „Wiślicz", który od razu na pierwszy rzut oka wydał mi się uosobieniem siły i odwagi. W krótkich słowach określił cele i zadania nowej organizacji. Stawiała sobie ona za cel przeprowadzenie reformy rolnej bez odszkodowania, upaństwowienie fabryk, banków i innych dóbr. Stosunek organizacji „Świt", bo taką nazwę ona przyjęła, do ZSRR był jak najbardziej przyjazny. Stawiała przy tym na pomoc Związku Radzieckiego w organizowaniu walki partyzanckiej. Wkrótce zdecydowałem się złożyć na ręce „Wiślicza" przyrzeczenie. Jego tekst, ukryty w czapce, wyjął „Róg", który cały czas towarzyszył ceremonii pasowania mnie na „świtowca". „Wiślicz" odczytywał słowa przyrzeczenia, a ja stojąc na baczność powtarzałem je z uwagą. Serdeczny uścisk dłoni zakończył całą uroczystość. Przyjąłem pseudonim ,,Kos" i używałem go do chwili pójścia do lasu. To samo uczynił „Topór", któremu program „Świtu" przypadł również do serca. Przyrzeczenie nasze różniło się w sposób zasadniczy od przysięgi ZWZ czy BCh. Nie było w nim zbędnych słów i poetycznych frazesów. Potem otrzymaliśmy zadanie werbowania ludzi do organizacji i tworzenia „sztafet rewolucyjnych". Przyjmować można było jedynie ludzi postępowych, o przekonaniach lewicowych, ludzi wartościowych i o mocnym charakterze. Należało się kryć nie tylko przed okupantem, ale także przed innymi podziemnymi organizacjami, jak NSZ czy ZWZ. Po zebraniu i ceremonii składania przyrzeczenia wypróżniliśmy butelkę stojącą cały czas na stole dla upozorowa- 25 nia towarzyskiego spotkania. „Wiślicz" nie pił wówczas wódki ani nie palił papierosów, dlatego jedynie symbolicznie podniósł kieliszek do ust i odstawił go na stół. Tak pokrzepieni na duchu i na ciele wracaliśmy do domu. W tydzień po mnie złożył przyrzeczenie Tadeusz Maj — „Łokietek". Było nas już w Rzeczniowie czterech. Rozpoczęliśmy ożywioną działalność organizacyjną i propagandową na terenie gminy Rzeczniów. W pierwszym etapie przystąpili do nas ludzie, o których lewicowych przekonaniach wiedzieliśmy już od dawna. Dość szybko powstały „sztafety rewolucyjne" w poszczególnych miejscowościach. I tak jako jedni z pierwszych zostali zwerbowani: -— Jan Szwagierek — „Bodzanta", inżynier, — Jan Gontarczyk — „Siła", chłop z Rzeczniówka (aresztowany i zamordowany później przez gestapo), — Jan Kujawa — „Czerwony", wysiedlony z Łodzi, działacz związkowy, — Eugeniusz Węgrzecki — „Hubert", syn chłopski z Je-lanki, — Wacław Maj — „Semen", późniejszy zastępca dowódcy rejonu, — Stanisław Maj — „Radek", — Mieczysław Maj •— „Pszczoła"*, — Władysław Bajon — „Grusza", z Rzeczniówka, — Józef Bugajski — „Azja", z Rzeczniówka, — Władysław Tracz — „Skóra", z Rzeczni owa, — Bolesław Okrutny — „Twardy", z Rzeczniowa (zamordowany potem przez gestapo), — Bolesław Balcerowski — „Trzcina" (zginął z rąk reakcyjnej bojówki), — Bolesław Maj — „Kosa" (zginął w walce z Niemcami), — Edward Pastuszka — „Ptak", z Rzeczniówka. „Sztafeta rewolucyjna" z koi. Rzeczniów składała się z następujących towarzyszy: — Józef Spyra — „Waligóra", — Jan Wojtas — „Dłuto" (zamordowany przez gestapo), — Bolesław Nachyła ¦— „Boldon", — Stanisław Majewski — „Wyrwidąb", * Wszyscy Majowie są braćmi „Łokietka". 26 — Stefan Kita — „Korba", — Mieczysław Bakalarczyk' — Bąk" — Bolesław Kompolt — „Równy" ' — Dwaj bracia Skalscy - Wacław i Bolesław "7 °Wie "S2tafety" byU ™mi małorolnych „Sztafety" powstały w wielu gromadach i miasteczkach 1Z2 StaraCh0W1Ce- Był t0 P-rwszy etap naszej dzia- Zwerbowani przez nas ludzie (stale leszcze knriac lowaną przez nas skrzynkę, również nic o nas nic wspominają. — Jaką zatem przyjmiemy taktyką na najbliższe trzy miesiące? — r/uca pytanie „WłllłCJt". Padają różne propozycje i wnioski. ,,Wiślicz" chce natychmiast dokonać napadu na liczną załogę posterunku niemieckiego w Brodach, a nawet rozbroić posterunki we wsi Gozdawa, gdzie mieszka pełno kolonistów niemieckich. „Róg" proponuje rozwinąć szerzej pracę organizacyjną i propagandową, „Łokietek" natomiast jest zdania, żeby 30 przejść do akcji sabotażowo-dywersyjnej oraz werbunkowej. W wyniku dość ostrej. dyskusji między „Wiśliczem" i „Rogiem" postanowiono: — Zwiększyć nakład pisma „Świt". W tym celu zaplanowano dokonać napadu na gminę Sienno i zarekwirować maszynę z długim wałkiem. — Dokonać napadu na Bank Spółdzielczy w Iłży, aby zdobyć fundusze dla organizacji. — Zniszczyć urządzenia telefoniczne i dokumenty w gminie. — Wymierzyć karę chłosty osobom wysługującym się okupantowi w zbyt gorliwym ściąganiu kontyngentów. — Przeprowadzić dokładny wywiad o posterunku niemieckim w Brodach i dokonać nań napadu po zgromadzeniu większej ilości broni. Drugą sprawą, która nurtowała nas od dawna, było nawiązanie kontaktu z PPR. Organizacja nasza rozwijała się, zyskiwała coraz to nowych zwolenników. Idea radykalnych reform ściągała do nas młodzież, biedotę chłopską, byłych członków „Wici". Nie można było dalej kierować organizacją bez ścisłej łączności z partią. Potrzeba było wypracować plan działania. Członkowie nasi domagali się materiałów propagandowych, informacji o działaniach wojennych. Trzeba było wzmóc działalność bojową. Wszystko to wymagało odpowiedniego kierowania organizacją, mądrej taktyki, doświadczenia i środków finansowych. Tego wszystkiego było nam, niestety, brak. — Działacze PPR muszą chyba mieć gdzieś w okolicy jakieś swoje placówki — zaczyna dyskusję nad nowym problemem Wacław Maj — „Semen". — Okolice Iłży nie mają tradycji KPP-owskich. Żaden z nas nie był w KPP — nadmienia „Wiślicz". — Muszą być cholernie zakonspirowani, skoro nie możemy natrafić na ich ślad — zauważa „Róg". — Trzeba się rozejrzeć w okolicach, gdzie były silne komórki komunistyczne — poddaje myśl Stanisław Maj — „Radek", brat „Łokietka". — To chyba przede wszystkim w Ostrowcu — podpowiadamy jednocześnie z „Łokietkiem". 31 Już jako uczniowie gimnazjum w Ostrowcu byliśmy przed wojną świadkami aresztowań komunistów w tym mieście. Koledzy mieszkający w blokach fabrycznych i kolonii robotniczej wspominali nam o tych ludziach, opowiadali szczegóły aresztowań członków KPP. Młodzież ostrowiecka bardzo żywo interesowała się tymi wypadkami. Wywiązywały się dyskusje, tworzyły się obozy, wykuwały się stanowiska. W aktywności celowali uczniowie iprof. Kormanka, znanego ze swych radykalnych przekonań, później członka PPR. Starszy już wiekiem, lecz młody duchem nasz „Kor-man", jak go nazywaliśmy, z całym poświeceniem i uporem wykorzystywał każdą okazję, aby zaszczepiać swym chłopcom nowe prawdy życiowe. Narażając się sanacyjnym władzom szkolnym rozdawał wśród swych uczniów popularne pisemka i książki wolno-myślicielskie, przynosił też „Wici" i postępowe powieści. Wpływ wychowawczy profesora odbił się prawie na całej naszej klasie. Doszło nawet do konspiracyjnego zebrania u jednego z kolegów i to z referatem pt. Kolektywizacja. Na zebraniu tym byli obecni: Stefan Skwar-liński, Wojtek Morawiecki, Franciszek Lenart, Jerzy Chałubko i ja. Wszystko się wydało i płomienne porywy omal nie skończyły się wylaniem z ostrowieckiej „budy"*. — Wiem jeszcze z pracy w gminie Błaziny, że również okolice Bałtowa, Skarbka i Szczekarowice, słynęły przed wojną z działalności komunistycznej. Dużo mówiło się na ten temat wśród urzędników gminnych — informuje „Róg". Ostatecznie „Łokietkowi" i mnie polecono udać się do Ostrowca. Obaj jako absolwenci tamtejszego gimnazjum mieliśmy wielu znajomych i kolegów wśród ostrowieckiej młodzieży. „Róg" natomiast dostał polecenie przemyszko-wania gminy Skarbka i gminy Sienno. Posiedzenie przeciągnęło się do późnej nocy. Przy świeczce ustaliliśmy plan działania na najbliższe dni, bo w lampie zabrakło już karbidu. * Wielu byłych wychowanków prof. Kormanka znalazło się później w szeregach GL i AL. 32 f Stanisław Chmurzyński „Topór" Jan Gontarczyk „Siła" Po zebraniu. Od lewej: Stanisław Maj — „Radek", Wacław Maj — ,JSemen", Mieczysław Maj — „Pszczoła", Tadeusz Ma; — „Łokietek", Andrzej Maj, Adam Bakalarczyk — „Dulka" i Józef Bugajski — „Azja" &&*'- •¦'"% 9 Spirydion Dziubiński „Zemsta' Sylwester Wątrobińsk „Wieniawa" Stanisław Maj ,.Radek" — Wszelkie meldunki proszę przesyłać do skrzynki kontaktowej w Błazinach. Pocztę będzie odbierał uczeń, Staś Stefański — „Soroka" — zakończył odprawę „Wi-ślicz". Dwukrotnie wyjeżdżałem z „Łokietkiem" do Ostrowca. Za drugim razem udało mi się spotkać z kolegą ze szkolnej ławy, Wojtkiem Morawieckim. Wojtek był znany w środowisku uczniowskim jako komunista. Mając do nas zaufanie, nie ukrywał, że należy do Polskiej Partii Robotniczej. — Jesteście nawet bardziej rewolucyjni niż PPR — zażartował po przeczytaniu gazetek, które mu pokazałem. Po całonocnej dyskusji doszliśmy wreszcie do wspólnych wniosków. Wojtek przyrzekł skontaktować nas z kimś z kierownictwa partyjnego. Obaj z „Łokietkiem" uradowaliśmy się bardzo. Pełni dumy wracaliśmy do Rzeczniowa, aby zameldować kierownictwu organizacji o naszym sukcesie. Radość trwała jednak krótko. W tym samym bowiem czasie „Róg" kilkakrotnie wyjeżdżał w Bałtowskie. Węszył po różnych wsiach, próbował dotrzeć na swym mocno sfatygowanym bicyklu do różnych osób, ale początkowo bez powodzenia. Dwukrotnie rozmawiał ze swym dobrym znajomym, sekretarzem gminy Skarbka ¦— Bilskim. W Skarbce, jak się później okazało, była silna baza 4 rejonu PPR. Bilski jednak nie znał członków PPR lub nie chciał się zdradzić, że ich zna. Wreszcie w listopadzie 1943 roku „Róg", węsząc po okolicach, zajechał któregoś dnia do miasteczka Sienno, graniczącego z gminą Bałtów. Tam zatrzymał się u Wojciecha Tomaszewskiego — „Gryfa". Tym razem „Róg" trafił. Tomaszewski, długoletni' pracownik urzędu gminnego w Siennie, członek „Świtu", istotnie znał niektórych członków PPR z gminy Skarbka, a zwłaszcza dobrze znał komendanta GL 4 rejonu, Siepie-towskiego — „Kruka". „Gryf" podjął się skontaktować „Roga" z „Krukiem". — A zatem jedziemy na kontakt — zadecydował „Wi-ślicz", wysłuchawszy meldunku „Roga" o możliwościach spotkania się z przedstawicielami organizacji PPR. Dwa dni później był już w Siennie i wspólnie z „Gry- 3 — Leśne boge 33 fem" pojechali parokonną furą do wsi Skarbka, wprost do Siepietowskiego. Woźnica przynaglany przez „Gryfa" popędzał batem konie, aby przed zmierzchem dobić do wsi. Wóz podskakiwał po kamienistym gruncie, rozpryskując kołami lepkie błoto. Pasażerowie mało z sobą rozmawiali. „Gryf" rozglądał się uważnie na wszystkie strony w obawie, czy nie spotkają po drodze Sonderdienstu, ochraniającego majątek w Bałtowie. „Wiślicz" natomiast pogrążony w myślach przygotowywał się do spotkania z nie znanymi mu przedstawicielami Polskiej Partii Robotniczej. Minęli ostrym kłusem most na Kamiennej i zajechali z fasonem przed mały młyn wodny. — To tu, obok młyna, mieszka Władek Siepietowski — oświadczył „Gryf". Udając urzędników z gminy, weszli wprost do mieszkania „Kruka". Po chwili zjawił się gospodarz i poprosił gości do drugiej izby. — Przedstawiam Ci — odezwał się „Gryf" — komendanta Rejonowej Komendy Rewolucyjnej, do której i ja należę, „Wiślicza". Chciał on rozmawiać z kimś z kierownictwa PPR, wyraził przy tym chęć ścisłej współpracy, a nawet przyłączenia się do partii. — Zaraz, chwileczkę, bo słowo daję, nic z tego nie rozumiem, zupełnie, jak bym był na chińskim kazaniu — odpowiada speszony Siepietowski. — Może ja to wyjaśnię —¦ wtrąca „Wiślicz" i powoli punkt po punkcie, wyjaśnia cel swojej wizyty. Na koniec wyjmuje zza podszewki gazetki „Świt" i podaje je „Krukowi". — Oto nasze pismo, w tej chwili jedyny namacalny dowód. — To wszystko bardzo ładnie, ale ja osobiście ni priczom, jak powiadają Rosjanie. Po dłuższej rozmowie, a raczej usilnym naleganiu „Gryfa" i „Wiślicza", „Kruk" przyrzekł skontaktować się z kimś, jak to określił, kto może coś poradzić. Zostawił nieproszonych gości i sam znikł. Minęła godzina, dwie, prawie już trzy, a „Kruka", jak nie ma, tak nie ma. 34 — Zapewne nie przyjdzie już — konstatuje „Wiślicz". — Przyjdzie, przyjdzie, to uczciwy i porządny chłopak, świństwa nie zrobi— uspokaja „Wiślicza" „Gryf". Po trzech godzinach z górą zjawił się „Kruk" w towarzystwie niskiego i zażywnego jegomościa o szczerym, a nawet nieco jowialnym wyrazie twarzy. Zmierzywszy bystrym wzrokiem przybyszów, wyjął gazetki „Świt" i wypalił wprost: — Z kim mam przyjemność? Będąc niedawno w Kielcach, złożyłem wizytę tow. Władysławowi Kowalskiemu — „Zaporze", który tak mi zrelacjonował swoje pierwsze spotkanie ze „świtowcami". — To nie było, proszę ja Ciebie, takie proste. Wyobraź sobie, bracie, że ni stąd, ni zowąd wpada Władek Siepietowski, dowódca rejonu GL, na posiedzenie aktywu partyjnego z bombową, jak to się teraz mówi, wiadomością. — Słuchajta chłopy! Dwie godziny temu zjawiło się u mnie w domu dwóch ZWZ-owców, którzy na gwałt chcą się z nami związać — recytuje jednym tchem Władek. Wszyscy oniemieli ze zdumienia i popatrzyli z ironią jeden na drugiego. — Co to znaczy związać się z nami — zapytuje sekretarz rejonu GL „Sosna" *- Stanisław Marzec. — Ano, jak mi mówili, chcą współpracować, nawiązać stałą łączność, prowadzić wspólnie walkę z okupantem, w ogóle chcą przejść na naszą stronę. — Co oni za jedni, te przybłędy? — odzywa się jeden z naszych. — Macie tu ich gazetki, oglądajcie — odpowiada zażenowany „Kruk", wykładając gazetki na stół. Z niedowierzaniem przyjrzeli się narysowanemu na opak „Sierpowi i Młotowi", pobieżnie przerzucili kilka kartek, a bardziej impulsywni i „czujni" z miejsca zawyrokowali, że to „zdradą, podstęp i prowokacja". Z kolei zaczęli, jak na śledztwie, wypytywać „Kruka" o dalsze szczegóły. Ponieważ „Kruk" niewiele wiedział, więc plątał się i nie mógł podać wyczerpujących danych. Od razu wybuchła zażarta dyskusja. Zebrani podzielili się, jak to zwykle bywa, na dwie grupy. 35 — Niech się wynoszą do wszystkich diabłów, skąd przyszli, niech nam głowy nie zawracają, nie prowadzić żadnych pertraktacji — radzili jedni, opanowani z natury i bardziej doświadczeni życiowo. —¦ Złapać drani i wrzucić do Kamiennej na wieczne czasy, bo to eneszety nasłane przez gestapo chcą rozszyfrować i wymordować nas i nasze rodziny, zniszczyć całą organizację — doradzali gwałtowniejsi. — Niedoczekanie ich, wpadli tym razem, „robić" ich — pokrzykiwali w podnieceniu młodsi, z natury bardziej zapalczywi. „Kruk" zdębiał do reszty. — Miejcie do diabła litość nad moją rodziną, to przecież parlamentariusze. Czy nie wiecie, że na wojnie też się takich honoruje? — bronił się „Kruk" do ostatka. — To przecież prowokacja, zamiast pisać o demokracji, piszą o komunizmie, a tylko spójrzcie, jaki ten „Sierp i Młot" — podtrzymują niektórzy bardziej zacietrzewieni. — Dyskusja rozgorzała od nowa. Hola, hola, mówię — ciągnął „Zapora" — rozpatrujmy tę sprawę po partyjnemu, że się tak wyrażę. Od nowa zaczęliśmy przeglądać szczegółowo gazetki, czytać je, przyglądać się każdemu skrawkowi. Wziąłem jeden egzemplarz do ręki, zacząłem jak to się mówi głośno myśleć. — Gazetka jest bita domowym sposobem na powielaczu, to świadczy, że są biedni, nie mają drukarni — oświadczyłem. — „Świt" to jakby coś nowego, budzącego się, jako że świt jest początkiem dnia — wyfilozofowałem. —¦ „...Opaszmy łańcuchy to ziemskie kolisko", to z wiersza Mickiewicza. To jest niby tak, jak to na pudełku od pasty do butów „Społem", gdzie robotnicy męczą się przy popychaniu kuli ziemskiej — wytłumaczyłem. — „Sierp i Młot", tylko że do góry nogami. Widocznie nie wiedzą, że KPP jest rozwiązana. Muszą być młodzi i nie mieli nic wspólnego z KPP — próbowałem analizować. — Z treści pisma wynika, że absolutnie nic nie wiedzą o linii partii, nawet z naszej prasy. Odwołują się do komunizmu, a nic nie mówią o demokracji ludowej. Można by nazwać to swoistym lewactwem. Niedoświadczeni i naiwni muszą być ci nasi rewolucjoniści — orzekłem. 36 — Tak, bracie — dodał „Zapora" — dopiero po dłuższej dyskusji przekonałem zebranych, że trzeba z wami rozmawiać. Przypomniałem sobie, jak sam szukałem z partią kontaktu i z jakim trudem udało mi się wejść do organizacji. Miałem zresztą przeczucie, że to nie ZWZ-owcy ani NSZ-owcy, lecz jacyś młodzi zapaleńcy, hurarewolucjoni-ści. Z drugiej strony nolens volens musieliśmy zachować daleko idącą ostrożność. W tym okresie reakcyjne podziemie przypuściło szturm do naszej organizacji, nie przebierało przy tym w środkach. Mieliśmy przykre doświadczenia. Prawie co dzień ginęli nasi ludzie, podstępnie i bestialsko mordowani. Gorzej było z wytypowaniem delegatów do rozmów. Nikt się sam nie zgłaszał. Wreszcie wybrano „Kruka" i mnie, jako że nie miałem się czego obawiać, bo już nie miałem rodziny (rozstrzelana została przez gestapo). „Krukowi" polecono zorganizować „obstawę", jak to się fachowo nazywało. Zabezpieczono wszystkie drogi, przetrząśnięto okoliczne lasy, aby nie dać się zaskoczyć lub wciągnąć w zasadzkę. Najbardziej zadowolony był „Kruk", że jakoś wybrnął z tego, wszystkiego. Ruszyliśmy wreszcie ubezpieczeni przez gwardzistów. W izbie u „Kruka" zastałem dwóch młodych mężczyzn. Wyglądali raczej na inteligentów, którzy nie znają chleba partyzanckiego. Przeszywając ich mocnym spojrzeniem wyjąłem gazetki „Świt" i zacząłem ich indagować: skąd pochodzą, kogo reprezentują, ilu ich jest, w jakim terenie działają i jakie mają uzbrojenie? „Wiślicz" odpowiadał na moje pytania bez namysłu, szczerze, budząc we mnie zaufanie. Widać było, że jest to doświadczony człowiek, energiczny, pełen zapału. Z jego słów wynikało, że organizacja „Świt" działa od 1942 r. w okolicach Iłży, Starachowic, Rzeczniowa, Krzyżanowic, Ciepielowa, Błazin w Swiętokrzyskiem, a nawet w Radomiu. „Wiślicz" twierdził, że polityka ZWZ już dawno przestała odpowiadać jemu i jego ludziom i tylko ze względu na własne bezpieczeństwo pozostają jeszcze formalnymi członkami ZWZ. Oświadczył, że od dawna szukają kontaktu, lecz dotąd nie mogli go znaleźć. Najpierw pochwaliłem ich za poczynania i cele, a potem wytknąłem lewackie błędy. Przy tej okazji wygłosiłem cały referat na temat programu i polityki partii. Narada 37 I trwała prawie całą noc. Następny kontakt ustaliliśmy za trzy dni. Na pożegnanie poradziłem wstrzymać wydawanie gazetki, dopóki nie otrzymają naszych materiałów i wskazówek. — Zatem do roboty, towarzysze — pożegnał mnie i „Kruka" „Wiślicz" i udał się pieszo do Sienna, gdyż „Gryf" odjechał wcześniej ze względu na ważne sprawy służbowe. Nie zważając na śnieg i deszcz „Wiślicz", klucząc wytrwale po rozmokłych ścieżkach i polnych dróżkach, dobrnął do Rzeczniowa do mieszkania „Topora". — Mamy kontakt z PPR — wykrzyknął już od progu rozpromieniony. Jeszcze w tym roku będziemy peperowcami. U „Topora" zebrało się paru aktywistów z Rzeczniowa. — Co to są za ludzie? — zadajemy jeden przez drugiego pytania. — To prawdziwi komuniści — z zapałem opowiada „Wiślicz". A jak wyrobieni i doświadczeni politycznie. Od takich naprawdę dużo można się nauczyć. Szczególnie „Zapora", to polityk wysokiej klasy. — Co ustaliliście? — zadaje rzeczowe pytanie „Łokietek". — To dopiero wstępne rozmowy, na szczeblu rejonu. W tym tygodniu czekają nas jeszcze rozmowy z sekretarzem okręgu. Jestem pewien, że też pomyślnie się potoczą — zdaje sprawozdanie „Wiślicz". Za chwilę wychodzi na dwór, przynosi ukryte w ramie roweru trzy gazetki. — W drodze wymiany za nasze dostałem egzemplarze „Polski Ludowej" i „Gwardzisty" — oświadcza „Wiślicz". W napięciu przeglądamy kartki papieru, zadrukowane małymi czcionkami, pożerając jednym tchem ich treść. — To są gazetki, a nie jak nasze — zauważa ktoś uszczypliwie. — Nic dziwnego, bo to przecież Polska Partia Robotnicza je wydaje, organizacja dojrzała i obejmująca swą działalnością cały kraj — orzeka „Wiślicz"... — Drugie zebranie ¦— snuje dalej swą opowieść „Zapora" — odbyło się trzy dni później w lesie pętkowskim. Z „Wiśliczem" przyjechał również „Róg" i sekretarz rejonu Marzec — „Sosna". Omówiliśmy dokładnie naszą współpra-cę> wyjaśniliśmy wzajemne wątpliwości. Podaliśmy wytyczne sekretarza rejonu, „Antka", co do form i treści pisma. Ostrzegałem kierowników „Świtu", żeby działali rozważnie. Ustawiliśmy punkty skrzynek kontaktowych i wyznaczyliśmy łączników... Zapadał już zmrok, gdy na podwórko Jana Swiostka w Rybiczyźnie zajechały sanie. Buchający parą koń wskazywał na to, że długą przebył drogę, a woźnica nieźle go poganiał. — Czy tu mieszka Mietek Swiostek — zagadnął nieznajomy gospodarza. — Mieszka i nie mieszka — przyglądając się podejrzliwie odpowiedział ojciec Swiostka. — A skąd bogi prowadzą? — Z Bałtowskiego, mam pilną sprawę do Mietka. — Wyszedł na drugą wieś, ale pewnikiem musi niedługo nadlecieć — odrzekł poczciwy starowina. Wytrawny, choć jeszcze nie formalny, konspirator, ojciec Mietka, był zawsze bardzo ostrożny, aby nie narazić syna na wsypę. Nie za bardzo zapraszany przybysz sam wszedł do wnętrza chaty. Całą godzinę trwało wzajemne badanie, nim Wanda zdecydowała się zawiadomić „Roga" o przybyciu nieznajomego. — Co się stało, że tak bez uprzedzenia zjawiliście się tow. „Kruk" — zapytuje przy powitaniu „Róg". — Byłem w prywatnych sprawach u znajomych w Rze-chowie, gdzie kiedyś mieszkałem, no i postanowiłem wpaść po drodze do was — skłamał „Kruk" bez zająknienia. — To i nie będę iprzeszkadzał, kiej tak dobrze się znacie — rzekł z uśmiechem ojciec „Roga" i wstał od stołu. Wprost siłą zatrzymał go „Kruk", a dyskusja potoczyła się zupełnie nie na tematy konspiracyjne. „Kruk", były mieszkaniec Rzechowa, uciął sobie dłuższą gadkę przy kolacji z matką Mietka na temat gospodarki i wspólnych znajomych. I tak gawędzili do późnej nocy. — Wiecie, „Róg", że w sobotę macie spotkanie z „Antkiem" — szepnął do ucha Mietkowi „Kruk" na od jezdnym. — Tak, dostaliśmy meldunek przez gońca ze skrzynki w Siennie. 38 39 „Róg" czuł się trochę zawiedziony, przypuszczał bowiem, że jakieś ważne sprawy sprowadziły „Kruka", że coś nowego dowie się od niego, a tu nic. Uwierzył wreszcie w podaną przez niego bajeczkę, że przyjazd był zupełnie przypadkowy. Tak odbyła się pierwsza, ale nie ostatnia wizja lokalna „Świtu". Poinformowany przez „Zaporę" sztab okręgu i obwodu zaprosił pod koniec stycznia 1943 roku „Wiślicza" i „Roga" na konferencję. Nieco wcześniej odbyły się spotkania „Wiślicza" z „Fel-kiem", „Antkiem", „Bystrym" — Stanikiem i „Sękiem". „Wiślicz" był także w oddziale „Szaszki", gdzie rozmawiał z dowódcą okręgu AL Henrykiem Połowniakiem. Sekretarze obwodu i okręgu, a także dowódcy AL postanowili sami porozumieć się z kierownictwem „Świtu" i wyjaśnić wszelkie nurtujące ich wątpliwości. Konferencja odbyła się w Ostrowcu Świętokrzyskim na Rzeczkach w mieszkaniu tow. Sieczki. W naradzie wzięli udział oprócz „Wiślicza" i „Roga" sekretarz III Obwodu PPR „Bartek" — Marian Baryła, sekretarz Okręgu Ostrowiec-kiego „Antek" — Antoni Ratusiński, dowódca obwodu „Felek" — Andrzej Adrian ora/ dowódca okręgu GL „Zygmunt" — Henryk Połowniak. „Wiślicz" i „Róg" musieli odpowiedzieć na dziesiątki pytań. „Bartka" szczególnie Interesowały zagadnienia spo-łeczno-polityczne. „Felek" wypytywał o działalność bojową, stan uzbrojenia oraz poziom wyszkolenia bojowego „świtowców". — Powiedzcie, tow. „Wiślicz", | co na to wszystko ZWZ — zahacza „Felek". — Narobili dużo szumu wokół tlMZegO pisma. Węszą bardzo mocno, o czym Mml nam mówią, nie wiedząc, z kim mają do czynienia. Jak na ra/ir to w.sypy nie było-—¦ odpowiada „Róg". — To naprawdę Interesujące wtrąca ,,Zygmunt". — No tak, jak wywiad i skrzynki kontaktowe są w waszych rękach, to Istotnie trudno im natrafić na ślad — konstatuje „Felek". Wywiązała się też ożywiona dyskusja nad reformą rolną, 40 stosunkiem do Kościoła, sprawą upaństwowienia pr mysłu. Przy tej okazji „Bartek" i „Antek" omówili w prosty, h słowach założenia programowe PPR w zagadnieniach rolnych i przemyśle. „Bartek" dłużej zatrzymał się nad sprawą frontu narodowego i jego realizacją w terenie. Z dalszych pytań wynikało, iż kierownicy obwodu i okręgu chcą wniknąć w najdrobniejsze szczegóły założeń politycznych i organizacyjnych „Świtu", a także przekonań politycznych jego kierowników. Niektóre zagadnienia nie od razu były dla przywódców radomsko-kieleckiego PPR jasne i zrozumiałe, wiele momentów wymagało dokładnego sprawdzenia w konkretnej działalności i wzajemnej współpracy. W końcu postanowiono, że sprawdzianem siły organizacji i jej prężności organizacyjnej będzie stworzenie oddziału leśnego. „Wiślicz" i „Róg" otrzymali zadanie zorganizowania na wiosnę 1944 r. oddziału leśnego, składającego się z trzydziestu uzbrojonych ludzi. Po wielu naradach i rozmowach kierowników „Świtu" z „Felkiem", „Bartkiem" i „Antkiem" dowództwo Obwodu III podjęło decyzję o przyjęciu organizacji „Świt" do PPR i GL. „Antek" polecił „Zaporze" dokonać inspekcji garnizonów „Świtu" i jednocześnie przekazać uchwałę komitetu o przyjęciu organizacji do partii. Aby inspekcja była gruntowna, „Zapora" postanowił bez żadnego uprzedzenia udać się do wsi Borsuki, gdzie mieszkał „Róg". Wraz z nim wybrał się „Kruk" jako dowódca 4 rejonu AL oraz członek Rejonowej Komendy „Romek" — Ludwik Szczerbiński. Nagłe przybycie przedstawicieli okręgu PPR i AL sprawiło nam niemało kłopotów. Doraźne zwołanie odprawy wymagało wysłania ludzi w Świętokrzyskie, do Sienna, Rzeczniowa, Krzyżanowic i innych okolic. Nasi łącznicy mieli pełne iręce roboty. Odprawa miała odbyć się w szkole, która ze względu na swe położenie nadawała się do tego najlepiej. „Resortowo" odpowiedzialny byłem za bezpieczeństwo zebrania. Zdawaliśmy sobie sprawę, że odprawa nie tylko musi być zakonspirowana przed okupantem, ale także przed wywiadem AK. Do obstawy bliższej i dalszej wyznaczyłem najdzielniejszych i najpewniejszych żołnierzy. Najwięcej jednak pracy miała „Wisła" — Wanda Świostek. Trzeba było zakwaterować i wykarmić około piętnastu ludzi i przygotować obrok dla koni. „Róg" i „Łokietek" zajęli się salą i opracowaniem z „Wi-śliczem" czegoś w rodzaju referatu. Sprawa jednak poważnie się skomplikowała, bo do nauczyciela, naszego aktywisty Jana Kopciała — „Lana" w Borsukach, przyjechał nagle brat. Wobec tego nauczyciel podjął zobowiązanie, że brata zaagituje do naszej organizacji. Tak też się stało. Przybył nam jeszcze jeden „świtowiec"... — Wartownicy zajęli swoje posterunki — melduję „Wiśliczowi", który urzędował u „Roga". — Idziemy towarzysze — zaprasza Kości „Wi.ślicz". Gęsiego lub po dwóch opuszczaj;) maliny dowódcy batalionów i udają się do szkoły, brnąc po kulana w śniegu. Tu już czeka na wszystkich „Wiskt" z „Łanem", odpowiedzialni za techniczną stroni; narady. — Nolens volens jestem na weselu albo chrzcinach — zagaja rozmowę „Zapora". — Cąber, tow. „Zapora", bo wesele chyba było wcześniej — żartuje „Róg". Istotnie zebranie miało bardzo uroczysty jakby rodzinny charakter. Szczególnie bogato wyglądał stół. — Zjeść widzę jest do syta, ale czy tykać będziemy według potrzeb, to mam wątpliwości palr/ąc na tę skromną butelczynę — żartuje „Zapora", Bi&d&jąc za stołem. Na odprawie byli obecni oprócz emisariuszy okręgu i członków sztabu: Spirydion Dziubiński — „Zemsta", Jan Wrzesień — „Wir", Wacław Maj — „Semen", Stanisław Chmurzyński — „Topór", Jan Pocheć — „Sosna'1, Franciszek Zieliński — „Kalwin", Wojciech Tomaszewski — „Gryf", Józef Wróbel — „Błysk" i Jan Ttopciał — „Łan". Naradę zagaił „Wiślicz", z urzędu bowiem ten zaszczyt mu się należał. Mówił o założeniach „Świtu", jego zasięgu, planach i perspektywach. Szczególnie dużo miejsca poświęcił sprawie połączenia się organizacji „Świt" z PPR. Przy bardziej radykalnych zwrotach w swym przemówieniu 42 odruchowo chwytał za pas, gdzie dumnie tkwił ,,Vis", lub stukał pięścią w stół. Po przemówieniu wzniósł toast za pomyślność w, o wolną i demokratyczną Polskę. Czekaliśmy na wysl; nie członka okręgu ^Zapory". — Towarzysze „świtowcy" — bo taką nazwę powinniście zachować dla tradycji — chciałem Warn odczytać skrócony program Polskiej Partii Robotniczej, abyście go przenieśli w wasze, a raczej nasze już szeregi i nim się kierowali w swej działalności — rozpoczął swe przemówienie członek okręgu. Punkt po punkcie omawiał ze swadą wytrawnego propagandzisty cele i zadania partii w walce o wyzwolenie narodowe i społeczne. Znając doskonale środowisko chłopskie i jego mentalność w plastyczny sposób przedstawił wizję nowej demokratycznej Polski. — Sam dziedzic z Bałtowa — ciągnął „Zapora" — nolens volens stwierdził w rozmowie ze mną, że chłopi w zasadzie mają rację, że żądają ziemi, ale jednocześnie powiedział, że dobrowolnie jej nie odda. Dużo miejsca poświęcił sprawie walki z okupantem. Opowiadał o bohaterstwie żołnierzy Armii Radzieckiej, o polskich partyzantach wysadzających w powietrze pociągi wroga, o walce i sukcesach „Szaszki", „Brzozy", „Górala" i „Zygmunta". Poinformował nas także o bestialskich mordach dokonanych na żołnierzach GL przez NSZ w Kątach Bodzechow-skich, Wiktorynie i Łysowodach. Na zakończenie „Zapora" zapytał, czy kierownictwo „Świtu" przyjmuje program partii za swój. Po gorącym aplauzie zebranych oświadczył uroczyście, że Komitet Okręgowy PPR z tą chwilą oficjalnie postanawia przyjąć naszą organizację w szeregi PPR, pozostawiając jej dawną nazwę. Potem „Łokietek" omówił wytyczne w sprawie szkolenia wojskowego przyszłych partyzantów, zaznaczając, że każdy kandydat do oddziału leśnego powinien umieć celnie strzelać i rzucać granatem. Następnie dowódcy batalionów zdawali sprawozdanie z sytuacji w ich jednostkach, zastanawiając się nad możliwością zorganizowania oddziału leśnego. Ambicją naszą było, aby oddział wyruszył w pole na 1 maja. Każdy z dowódców batalionów otrzymał polecenie wystawienia około 43 t pięciu chłopaków uzbrojonych i odpowiednio przeszkolonych. Dowódca drużyny ochraniającej szkołę raz po raz wpadał do szkoły i meldował, że posterunki czuwają i jest spokój. Odprawa przeciągnęła się do rana. Jeszcze pożegnania, serdeczne uściski i konspiratorzy rozeszli się każdy w swoją stronę. Odpowiedzialny za bezpieczeństwo naszych emisariuszy, odprowadziłem ich w kierunku lasku rze-chowskiego, skąd mieli już prostą drogę do Rzechowa. Odtąd nastąpił nowy rozdział naszej działalności. ,,Swit" stał się najpierw częścią organiczną okręgu PPR Ostrowiec, a później samodzielnym okręgiem. Przystąpiliśmy z zapałem do pracy. Trzeba było przebudować naszą dawną organizację na wzór istniejących placówek GL oraz stworzyć sieć nowych komórek partyjnych. Czuliśmy się pewniej, mieliśmy już bowiem jasno sformułowany program i dostaliśmy niezbędne materiały propagandowe. Działacze partyjni okręgu przybywali na zebrania naszego aktywu, wygłaszali referaty, wyjaśniali nam interesujące nas kwestie. Po tych „seminariach" byłem o wiele mądrzejszy i „uzbrojony" w odpowiednie argumenty, tak bardzo potrzebne przy werbowaniu nowych członków i przekonywaniu naszych „świtowców". W związku z przyjęciem przez nas nowej struktury AL-owskiej w lutym 1944 r. odbyła się w pokoju u sekre<-tarza gminy Rzeczniów, Przygody, narada, na której przedyskutowano nową strukturę i ustalono skład sztabu AL okręgu „Świt". Komendantem okręgu został Eugeniusz Iwańczyk — „Wiślicz", zastępcą do spraw politycznych — Mieczysław Swiostck — „Róg", zastępcą do spraw wojskowych .— Tadeusz Maj — „Łokietek", • członkiem sztabu do specjalnych zleceń byłem ja, a Wanda Świostek — „Wisła" zajmowała się sprawami propagandy. Na terenie naszym powstało pięć następujących rejonów AL: — rej. Rzeczniów, komendant Czesław Karwiński, — rej. Góry Świętokrzyskie, komendant Spirydion Dziu-biński — „Zemsta", 44 — rej. Krzyżanowice, komendant Czesław Jcdtv.-j „Alim", oficerem do spraw zwiadu — Adam Bakałarczyk — „Dulka", dowódcą I drużyny Jan Vocheć — „Sosna", dowódcą II drużyny — „Grom". Każda drużyna podzielona była na dwie sekcje. Dowódcami sekcji zostali mianowani: „Konar", „Skóra", „Kret" i „Trzcina". Pełniący w tym historycznym dniu funkcję rozprowadzającego „Grom" zameldował, że jeden z wartowników ubezpieczających oddział zatrzymał dwóch osobników, którzy koniecznie chcą się widzieć z dowództwem, ale nie podają, kim są. „Wiślicz" polecił mi sprawdzić, kto to jest. Przystąpiłem do wykonania tego pierwszego polecenia z wielkim przejęciem. Kiedy dotarłem do posterunku, ujrzałem ni mniej, ni więcej taki obrazek: Wartownik ,,Urew" ze Świętokrzyskiego, który nie znał ludzi •/. okol U- Iłży, trzymał na muszce głównego naszego „politruka" ,,Kojja" i znanego miejscowego partyzanta „Stalowego" — .Jann Siwca*. Ucieszyli się niezmiernie, gdy uwolniłem ich z nieprzyjemnej opresji. „Róg" przyniósł z sobą aparat, fotograficzny, mieliśmy więc okazję zrobić wielo zdjęć. Przetrwały one szczęśliwie do dnia dzisiejszego jako nielilmmio zaprowadzenia naszego oddziału na kwatery „br/ozowinków". Chłopcy „Brzozy" przyjęli nas nudzwyczaj serdecznie. Odstąpili nam miejsca przy stołach i poczęstowali partyzancką potrawą — kawałem „wolowego ściorwa" i niemożliwie tłustym rosołem z odrobiną kartofli, „Switowcy" zgłodniali i znękani dwoma forsownymi marszami zabrali się łapczywie do pałaszowania mięsa, które okazało się smaczniejsze od najlepiej przyrządzonego kotleta. Oddział „Brzozy" imponował nam. Chłopcy na schwał, uzbrojeni i politycznie wyrobieni, co zaznaczało się przy każdej rozmowie. Widać było, że organizacja partyjna do- 62 brze działała. Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie broń maszynowa „dichtara*'* i pepesze. Rosyjskimi „tale-rzówkami" opiekowali się wówczas dwaj Rosjanie — Gri-sza Czarnomoriec i Iwan, młody blondynek spod Rostowa. Obaj uciekli z obozów jenieckich. Okazało się, że razem z „Brzozą" kwaterował oddział „Wrzosa". Sam „Wrzos" był typem oficera sprzed 1939 r. Wysoki i szczupły, chłop jak świeca, z manierami zawodowego wojskowego. Okazja do bliższego poznania się i zawarcia przyjaźni nastąpiła bardzo szybko. Wieczorem czekały nas bowiem dwie „roboty" z dziedziny aprowizacyj-no-gospodarczej. Jedna grupa pod dowództwem „Brzozy" (byłem w niej i ja) udała się w kierunku dworu Siennieńska Wola, druga pod dowództwem „Łokietka" — w stronę Rzeczniowa. W folwarku „brzozowiacy" jako nie byle jacy „fachowcy" uwinęli się bardzo szybko. Wieźliśmy trofea w postaci wołu i dwóch świń oraz coś niecoś „umundurowania", co prawda niezupełnie typowego, ale zawsze potrzebnego w warunkach leśnych. * Sądziłem, że wyprawą po aprowizację zakończą się emocje dzisiejszej nocy. Myliłem się, niestety. Oto rozległo się donośne: — Stój, kto jest!? To głos szperacza w ubezpieczeniu przednim „haltuje", jak to określali partyzanci, kogoś na drodze. Za chwilę z tamtej strony: — A wy kto, nie strzelać, nie strzelać! Tu AK. — My AL, nie strzelać. Jeden do porozumienia. Po" chwili słyszę donośny głos „Brzozy": — Erkaem na stanowisko po lewej stronie, „Diegtiariew" po prawej, pluton „Stolarza" na stanowiska, pluton II zająć pozycje w prawo. Leżąc koło „Lotnika", zapytałem go, co to wszystko ma znaczyć, bo przecież jest nas wszystkich dwunastu, nie ma żadnych plutonów ani erkaemów. Cóż to za dziwaczne rozkazy, o co tu chodzi? Przypominam sobie dokładnie jego odpowiedź. —Trzeba trochę nadrabiać miną, boby człowiek raz dwa śledzia zjadł, a tak to akowcy pomyślą, że nas tu wielka siła wojska — odparł mi wprost. * Chodzi tu o karabin maszynowy Diegtiariewa. 63 I Przy okazji zapytałem, jak mu się wiedzie na partyzanckim chlebie. Z natury był pesymistą, więc odrzekł: — No widzisz, w każdej chwili możesz dostać w „czapę" nie tylko od szkopów, ale i od swoich. Zaniepokojony tym zacząłem „Lotnika" wypytywać o szczegóły. Partyzant spojrzał na mnie z wyższością i odparł ze zdziwieniem: — Jeśli ty, bracie, chcesz przeżyć w partyzantce, to się grubo mylisz. Tymczasem sprawa potoczyła się wcale niegroźnie. Spotkani na drodze okazali się patrolem „Szarego", który zatrzymał się w miejscowym sklepiku, aby pokrzepić się kieliszkiem „Żytniówki". Proceder tak zwanego wzajemnego „haltowania" się dwóch kroczących naprzeciw siebie oddziałów odbywał się prawie zawsze według tej samej recepty i wynikał z daleko posuniętej ostrożności. „Łokietek" ze swoją grupą wrócił później do nas, bo oprócz spraw gospodarczych miał do •/.ułatwienia jeszcze inne polecenia organizacyjne, które, jak się okazało, nie były zbyt przyjemne dla niektórych twób wysługujących się okupantowi. Następnego dnia nasze „zjednoczone" siły zmieniły miejsce postoju i po całonocnym marszu zajęty leśniczówkę Janik w pobliżu Kunowa. Tu właśnie miałem okazję -/.obar/.yć na własne oczy legendarnego „Szaszkę", oficera radzieckiego, lotnika, bohatera Kielecczyzny. Przyszedł do na.s7.0j kwatery, aby podzielić się swymi bogatymi doświadczoniami partyzanckimi. Opowiadał czystą polszczyzną o kolejach swego losu, o tym, jak nieraz wystawił żandarmów na dudka, jak cudem uchodził z oblężonych kwater, jak hit szkopów i pobitych liczył na pęczki. „Szaszko" mówił tak pięknie, że cala ta gawęda partyzancka stała się dla nas niezapomnianym przeżyciem. Piękna postać radzieckiego 'partyzanta — Wojczenki, bo takie było jego prawdziwe nazwisko, pozostała mi na zawsze w pamięci. Jego czyny, odwaga i męstwo wprawiały nas stale w podziw. Postój oddziałów w lasach kunowskich zbiegł się ze świętem 1 Maja, które partyzanci czcili we właściwy sobie sposób — sabotażem, dywersją, szkodzeniem okupantowi. 64 Jan Kozioł ..Galant" Bolesław Mostowski ' „Chrobry" Józąf Bugnjski ..Azja" Jan Pocheć ..Sosna" Prof. Stanisław Kormanek Moraioiecki Stefan Skwarliński „Jurek" r* l.iibccki Przed wieczorem przyjechał sekretarz okręgu PPR Ostrowiec, tow. „Antek" — Antoni Ratusiński. Zebrani w czworobok partyzanci wysłuchali z powagą jego przemówienia. Mówił o krzywdzie chłopów i robotników, o Rewolucji Październikowej, o celach walki partyzanckiej i wreszcie o bliskim już wyzwoleniu. Wielu naszych chłopców słyszało o tym wszystkim na pewno po raz pierwszy. Nocą z 1 na 2 maja postanowiono przeprowadzić kilka akcji sabotażowych. Oddziały podzielono na pewien czas na trzy grupy. Jedna z nich pod dowództwem „Chytrego" zdołała wiązką granatów rozerwać biegnący tędy główny rurociąg gazowy. Widok był wprost niesamowity. Natychmiast po wybuchu granatów olbrzymie słupy płonącego gazu wzbiły się w niebo. Całą okolicę oświetliła łuna pożaru. Partyzanci musieli jak najprędzej się wycofać. Słychać już było dzwony alarmowe straży pożarnej. Inna grupa podpaliła most łączący Ostrowiec ze Starachowicami. Obficie zlany benzyną spłonął doszczętnie, uniemożliwiając na kilka dni ruch na tym odcinku. Postanowiono także wysadzić pociąg. W tym celu grupa zaopatrzona w klucze otrzymała rozkaz rozkręcenia szyn na torze prowadzącym z Ostrowca do Starachowic. Niestety, "akcja się nie udała, gdyż władze niemieckie nauczone wydarzeniami z ubiegłego roku ściągnęły wszystkie możliwe siły i środki dla zabezpieczenia tej ważnej dla frontu arterii komunikacyjnej. Trzykrotnie nasi chłopcy przystępowali do akcji i trzykrotnie musieli się wycofać. Patrole Bahnschutzu i policji były tak gęsto rozstawione, że nie można było w żaden sposób wykonać zamierzonej operacji. Po dokonanych akcjach oddziały przeniosły się w rejon lasów opatowskich, a potem przebiły się do Puszczy Świętokrzyskiej — naturalnej krainy partyzantów, by wskrzesić stare szlaki partyzanckie Czachowskiego, Langiewicza, Hubali i wypełnić je nową treścią. 5 — Leśne baje IŁŻA, GRÓD ZDOBYTY Są w naszym kraju miejscowości, wsie i miasta, które odegrały w podziemnym ruchu oporu szczególną rolę, stając się ośrodkiem działalności konspiracyjnej i partyzanckiej. Taką właśnie rolę odegrało niewielkie miasteczko Iłża. Stary ten gród, nad którym dumnie królują sędziwe ruiny zamku zbudowanego jeszcze za Zygmuntn Starego, był również miastem, w którym koncentrowała się działalność partyzancka niemal wszystkich ugrupowań politycznych: AL, ZWZ, BCh i innych. Pobliskie lasy stwarzały bowiem bardzo dogodną bazę dla rozwoju partyzanckiej akcji bojowej. I mnie jako członkowi organizacji AL „Świt" przypadło w udziale zetknąć się z tym miastem. Organizacyjna działalność „Swilu" w poważnej mierze koncentrowała się właśnie w okolicach Iłży. Tu, w pobliskich Błazinach, znajdował się nasz sztab główny, tu ukrywali się często członkowie sztabów nadrzędnych. Tu odbijano pierwsze egzemplarze naszego pisma. Nie bez powodu władze hitlerowskie usadowiły w mieście mocny oddział żandarmerii. Tu miały miejsce pierwsze akcje bojowe przeciwko hitlerowskiemu okupantowi. Sztab „Świtu" podjął na przełomie 1943/44 roku decyzję zorganizowania oddziału leśnego. Niezbędna była broń, konieczne także fundusze na potrzeby organizacyjne, które musieliśmy wydrzeć z kas okupanta w Iłży. Komendant „Świtu" „Wiślicz" wydał rozkaz dokonania „eksu" na miejscowy bank spółdzielczy w Iłży. Akcję tę miał przeprowadzić „Łokietek" — Tadeusz Maj, późniejszy dowódca brygady, i „Dulka", to znaczy ja. Przy pomocy miejscowej 66 organizacji opracowaliśmy plan działania. Najdogodniejszym momentem dla podjęcia akcji był dzień targowy. Iłża w tym czasie ściągała na swe targowiska parę tysięcy ludzi, co dawało duże możliwości zatarcia śladów i ukrycia się po wykonaniu dzieła. Bez wywiadu nie może się odbyć żaden, nawet najdrobniejszy wypad z bronią w ręku. Dlatego też na tydzień przed akcją przybyłem wraz z „Łokietkiem" na miejsce, aby wybadać wszystkie ścieżki, przemyśleć i zaplanować w najdrobniejszych szczegółach przebieg całej „operacji". „Łokietek" był nawet wewnątrz banku. Zobaczył rozkład wnętrz i dokładnie wszystko zapamiętał. Okazało się, że do banku prowadzą dwa wejścia. Przyjęliśmy zatem następujący plan. Wejść do banku jednocześnie dwoma wejściami, sterroryzować urzędników i czekających tam chłopów i zaryglować jednocześnie oba wejścia. Role między mną a „Łokietkiem" były dokładnie podzielone. Ja miałem wygłosić do obecnych w banku krótką „mówkę", co ich czeka w wypadku niezastosowania się do naszych rozkazów. W tym czasie „Łokietek" miał opróżnić kasę. Od chwili przeprowadzenia dokładnego wywiadu do momentu dokonania „eksu" dzielił nas jeden tydzień. Długi to był tydzień, pełen napiętego oczekiwania. Wreszcie nadszedł „historyczny" dla mnie dzień targowy — poniedziałek. Zaznaczam „historyczny", ponieważ był to pierwszy tego rodzaju „eks" w mojej karierze partyzanckiej. Uzbrojeni w pistolety i granaty wyruszyliśmy na rowerach polnymi drogami w kierunku Iłży. Choć przejechaliśmy nie więcej niż 10 km, to jednak silny wiatr i deszcz znacznie nadwerężyły nasze siły. Kiedy dotarliśmy do przedmieścia, zdarzył się pierwszy nieprzewidziany wypadek. Sfatygowany rower „Łokietka" „nawalił" i po prostu był niezdatny do użytku. Powstała bardzo nieprzyjemna sytuacja. „Łokietek" w pierwszej chwili zdecydował się dokonać akcji w pojedynkę, co było bardzo ryzykowne. Po namyśle został przyjęty mój projekt, który polegał na tym, że „Łokietek" miał udać się pod gmach gminy Krzyżanowice, tam zostawić swego „grata" i wziąć jakiś drugi „zostawiony" rower. Tak też się stało. „Łokietek" zamienił szczęśliwie rower, co pozwoliło nam dotrzeć do celu. 67 Tymczasem łącznik zameldował nam, że w mieście panuje normalna sytuacja, a nawet część żandarmów wyjechała za Iłżę w związku z akcją zorganizowaną równocześnie przez naszą miejscową placówkę na właścicielkę pobliskiego młyna. Ponieważ do banku prowadziły dwa oddzielne wejścia, postanowiliśmy wejść do wnętrza jednocześnie: ja wejściem od strony ulicy, „Łokietek" natomiast od oficyny. Nie wytrzymałem nerwowo i wszedłem o 15 sekund wcześniej. W banku było zaledwie kilka osób, za ladą dwóch kasjerów zatopionych po uszy w papierkach. Podszedłem do lady i udając klienta poprosiłem kasjera o druk na pożyczkę. W tej chwili wszedł „Łokietek". Natychmiast wyrwałem z kieszeni pistolet i krzyknąłem do obecnych na sali: „Ręce do góry, odwrócić się do ściany!" Zgodnie z planem powinniśmy zaryglować drzwi. Niestety stróż zabrał klucze z sobą, musiały więc zostać otwarte. „Łokietek" natychmiast wkroczył za ladę i opróżnił znajdującą się w rogu kasę, zostawiając wcześniej przygotowane pokwitowanie. W tym czasie wygłosiłem mniej więcej takie przemówienie: ..Meldować żandarmerii o napadzie dopiero po upływie pół godziny! Nie ruszać się z pokoju! Niestosowanie się do naszych poleceń grozi śmiercią, nasi ludzie was obserwują". Akcja w zasadzie byłaby zakończona i już szykowaliśmy się do „zwycięskiego" odwrotu, gdyby nie traf, że przez nie zamknięte drzwi wszedł akurat Bronek Granisz z Rybi-czyzny i ni w pięć, ni w dziewięć zaczął głupio uśmiechać się i wyciągać do mnie przyjaźnie rękę na powitanie. Pomyślałem, zgłupiał chłop lub oślepł. Nie wytrzymałem i choć do tej pory byłem całkowicie opanowany, od razu podniosłem głos i omal nie uderzyłem przelęknionego Bronka pistoletem. Ten się połapał, o co chodzi, i podniósł ręce do góry. Natychmiast po tej nieprzewidzianej scenie wycofaliśmy się bocznym wejściem. Dopadliśmy rowerów i jadąc najpierw w mieście powoli, a potem coraz prędzej dobrnęliśmy do wąwozu i dalej do lasu, oglądając się raz po raz, czy przypadkiem żandarmeria nas nie goni. Szczęśliwie dotarliśmy do lasu, a następnie oddaliśmy pieniądze i broń czekającemu „Rogowi". Sami natomiast już wolniej pojechaliśmy do domów. Bronek Granisz, uprzytomniwszy sobie całą gafę i zasięgnąwszy rady swego sąsiada „Roga", nie przeczuwając 68 nic, że i on już został wmieszany w tę historię, przyjechał następnego dnia do mojego domu, aby usprawiedliwić swe postępowanie w banku. Oczywiście nie przyznał się do chęci witania się z nami, a jednocześnie przyrzekł zachować dyskrecję. Druga moja wizyta w Iłży wypadła wówczas, gdy już oddziały nasze były w polu. Dysponując siłą oddziałów: „Łokietka", „Górala", „Brzozy" i „Aloszy"* sztab III Obwodu AL postanowił zawładnąć na jedną noc miastem i przeprowadzić potrzebne akcje. W zasadzie chodziło o zniszczenie dokumentów kontyngentowych, rozbicie telefonów i telegrafu, ostrzelanie żandarmerii i policji. Akcję opracował pod względem operacyjnym sztab okręgu przy współpracy dowódcy oddziałów miejscowego garnizonu. Koncentrację oddziałów wyznaczono w lesie obok wsi Maziarze. W przeddzień przybyły tu oddziały „Brzozy", „Górala" i „Łokietka". Z ramienia sztabu okręgu akcją kierował „Wiślicz" i „Szaszko". Jej plan wyglądał następująco. Z nastaniem zmroku, tj. o godzinie dwudziestej, miejscowe placówki przerwą połączenie telefoniczne miasta z Radomiem i Starachowicami, jednocześnie ubezpieczą akcję na głównych szlakach i przetrzymają ewentualny atak Niemców oraz zaalarmują główne siły o natarciu nieprzyjaciela. Jednocześnie uzbrojone oddziały obsadzą i unieruchomią oddziały miejscowej żandarmerii i granatową policję. Po tym wszystkim główne siły wraz z podwodami (taborem) wejdą do miasta. Partyzanci biorący udział w akcji w samym mieście podzieleni zostali na kilka grup operacyjnych. Każda z nich otrzymała odrębne zadania. Jedna grupa miała zniszczyć urządzenia telefoniczne i telegraficzne na poczcie, druga — akta kontyngentowe w gminie, trzecia — przeprowadzić rekwizycje, czwarta — wymierzyć karę chłosty kolaborantom. Ponadto dowództwo wydzieliło specjalnie dobrze uzbrojony pluton, którego zadaniem było stać w pogotowiu i na wypadek ataku natychmiast przystąpić do obrony. Ja pełniłem funkcję dowódcy grupy, której zadaniem było rozdanie nakazów kontrybucyjnych i ewentualne ściągnię- * „Alosza" — Bacian był dowódcą radzieckiego oddziału zwiadowczego. 69 cie wyznaczonych sum od okupacyjnych dorobkiewiczów. Rychło przekonaliśmy się, że przeprowadzenie operacji w samym mieście nie należało do najłatwiejszych. Okazało się, że Niemcy byli lepiej przygotowani niż przewidywaliśmy. Żandarmi zorientowawszy się, że są otoczeni, natychmiast rozpoczęli ostrzeliwanie miasta z granatników, które znajdowały się w wieżyczce wewnątrz budynku żandarmerii. Nieustanne ostrzeliwanie budynku żandarmerii przez naszych ludzi nie dawało rezultatu. Pociski wypuszczone z granatników padały wokół budynku żandarmerii. Ustawiczne ostrzeliwanie miasta przez żandarmerię zmusiło nas do zastosownaia wszelkich środków ostrożności i przyspieszenia akcji. Mimo trudności główne zadania zostały wykonane. I tak zniszczono urządzenia telefoniczne i telegraf na poczcie, rozbito urządzenia spółdzielni, spalono dokumenty kontyngentowe, wymierzono 10 osobom chłosU;, nałożono kontrybucje na okupacyjnych dorobkiewiczów, zarekwirowano szereg towarów. O godzinie drugiej po północy rozległy się trzy pojedyncze strzały z pistoletu i zamigotała czerwona rakieta na znak, że akcja skończona. Poszczególne grupy rozpoczęły opuszczać iłżecki gród. Najpierw ubezpieczenie przednie, potom Krupa szturmowa, obejmująca tabory (a było ich niemało), i ubezpieczenie tylne. Grupa odwodowa pozostała najdłużej, to znaczy do chwili ściągnięcia ostatniej placówki ubezpieczającej. W tak sformowanym szyku ruszyliśmy stnrtu-howickim szlakiem w kierunku lasu. Partyzantom w drodze powrotnej dopisywał humor i nie brakło animuszu. Dobrze już świtało, gdy ubezpieczenie tylne skryło się w gęstwinie drzew. PO BRON I TROTYL Po udanym napadzie na Iłżę oddziały nasze („Brzozy", „Górala" i „Łokietka"), objuczone trofeami, przeszły forsownym marszem z lasów starachowickich do lasów bałtowskich. Zakwaterowaliśmy we wsi Wiktoryn, znanej z ohydnego mordu dokonanego przez NSZ na członkach PPR. Przybył tam także ówczesny dowódca III Obwodu AL płk „Felek" — Andrzej Adrian. Jeszcze nie ochłonęliśmy po jednej akcji, a już dowódcy przygotowali nową. Miała to być jednak operacja o specjalnym charakterze, dlatego do ostatniej chwili trzymana była w wielkiej tajemnicy. Po odprawie dowódców oddziałów, prowadzonej przez płk. „Felka", „Łokietek" zarządził zbiórkę -oddziału, na której zakomunikował nam, że jeszcze dzisiejszej nocy wyruszamy za Wisłę, gdzie otrzymamy zrzuty broni. Radość z tego powodu była wśród partyzantów niezwykła. Marzenie o posiadaniu własnego „rozpylacza" zaczęło przybierać realne kształty. Na „rozpylacze" czekaliśmy zresztą nie tylko my. Broń była potrzebna wszystkim rejonom AL. Nie można było nadal stawiać oporu starymi zardzewiałymi karabinami. Zdobywanie broni na nieprzyjacielu nie rozwiązywało całości problemu. Sytuacja na froncie zmuszała nas do tworzenia wielu i do tego licznych oddziałów, które by mogły sprostać nowym zadaniom prowadzenia dywersji na wielką skalę. Potrzebne były do tego odpowiednie materiały wybuchowe i to w dużych ilościach. Stosowane do tej pory podkopy torów, rozkręcanie szyn nie zawsze dawały pożądane wyniki i były niekiedy niemożliwe do wykonania. 71 Wzrastająca z każdym dniem działalność naszych organizacji w terenie defeonspirowała coraz więcej ludzi, których należało od zaraz wcielać do oddziałów leśnych i zaopatrywać w broń. Decyzja wymarszu za Wisłę po broń i materiały dywersyjne przyszła w samą porę. Niełatwa to była eskapada. Trzeba było sforsować Wisłę oraz przebyć około 150 kra w jedną stronę. Dla przeprowadzenia tej akcji wyłoniona została specjalna grupa partyzantów. Dowódcą całości został „Brzoza", a jego zastępcą „Łokietek". Dotychczasowy zastępca „Łokietka" „Alim" — Czesław Dziubiński został odkomenderowany rozkazem płk. „Felka" do garnizonu. Na jego miejsce zastępcą „Łokietka'^ zostałem mianowany ja. Przed wymarszem wygłosił krótkie przemówienie znany „politruk" z okręgu „Zapora" ¦—• Władysław Kowalski, który towarzyszył grupie w marszu za Wisłę. Miał on duży dar przemawiania. Szczególnie podobały się partyzantom stosowane przez niego analogie i chwyty oratorskie. Tym razem porównał mentalność fircyka i kołtuna endeckiego do buta: — Im wyższa pięta z tyłu u buta, 1ym bardziej tępą głowę ma jej właściciel — stwierdzi} stanowczo „Zapora". Sam chodził w saperkach według mody z czasów cara Mikołaja. Ruszyliśmy. W związku z tym, że zapuszczaliśmy się w zupełnie nie znany nam terem ' i żo sprawa była bardzo poważna, wprowadzone zostały dodatkowe obostrzenia regulaminu marszowego. Zabroniono rozmawiać nawet półgłosem, palić wolno było tylko na postojach i to tylko po partyzancku — w rękawach. Po dwóch nocnych marszach dobiliśmy do brzegów Wisły. Niebawem nasi łącznicy przyprowadzili umówionych wcześniej przewoźników — naszych towarzyszy. W gęstwinie przybrzeżnych krzaków i szuwarów czekały już przycumowane rybackie łodzie. Najpierw przepłynęło ubezpieczenie przednie, aby przemyszkować trochę przyległy teren i ubezpieczyć na wszelki wypadek przeprawę. Wszystko poszło gładko. W ciągu godziny cała grupa stała już na suchym lądzie i mogła kontynuować swój marsz. 72 Zgodnie z planem zakwaterowaliśmy we wsi Stefa-nówka, ukrytej wśród małych lasków i piaszczystych wydm. Tu spotkaliśmy oddział słynnego por. „Przepiórki" — Edwarda Gronczewskiego, niezbyt liczny, ale siłą ognia przewyższający nasze „zjednoczone siły". Z zazdrością spoglądaliśmy na niemieckie „empi" i „ruskie samozariadki", Największe jednak zainteresowanie wzbudził długi jak tyka „peteer" — pięciostrzałowa rusznica przeciwpancerna. W późniejszym okresie „peteery" — ta artyleria partyzancka — stanowiły groźną broń dla niemieckich czołgów. Z nich to dzielni partyzanci por. „Michorka" zniszczyli dwa czołgi w bitwie pod Gruszką. Bardzo mizernie wyglądały nasze „zardzewiałki" przy lśniącej jak lustro broni oddziału „Przepiórki". Podrażnieni widokiem broni lubelskich partyzantów raźno ruszyliśmy w drogę, aby czym prędzej dotrzeć do celu podróży. Ołowiane chmury zawieszone nad wierzchołkami drzew nie wróżyły dobrej pogody. Niebawem gęsty deszcz zaczął zraszać wiosenne zasiewy i nie przestał aż rano. Drogi i ścieżki, którymi posuwał się nasz oddział, rozmokły do szczętu. Tempo marszu słabło. Mniej odporni fizycznie chłopcy ledwo powłóczyli nogami, oblepionymi po kostki lubelską gliną. Marsz przez las jeszcze bardziej pogorszył warunki wędrówki. Raz po raz ktoś wpadał do kałuży, klnąc przy tym siarczyście. Wszyscy przemokli do suchej nitki. Najbardziej jednak poszkodowani byli partyzanci, którzy lekkomyślnie „zafasowali" tandetę „bezugscheino-wą" — pantofle pochodzące z iłżeckiego sklepu przydziałowego. Mieli buty, ale właściwie szli boso, zelówki osobno i cholewki osobno. Żal było chłopaków, ale cóż, nie mieliśmy na to rady. Spragnieni odpoczynku i diabelnie zmęczeni, dobiliśmy do wyznaczonego miejsca postoju — Rzeczycy, zwanej przez miejscowych partyzantów „Moskwą". Wysłany uprzednio zwiad dla nawiązania kontaktów z miejscową placówką i wyszukania kwater przyniósł przykrą wiadomość: „300 SS-owców we wsi, o zakwaterowaniu nie może być mowy". „Brzoza" wydał rozkaz wycofania się do domków pod lasem, odległych o 5 km od Rzeczycy. Doprawdy, nie miałem już siły iść, nogi sztywne jak kołki odmawiały zupełnie posłuszeństwa. Jak tu iść dalej? Rozglądam się, jak inni reagują na wydany rozkaz. Okazuje się, że nie 73 lepiej ode mnie. Część ścięta z nóg drzemie oparłszy się 0 drzewa, inni śmiertelnie znużeni leżą jak martwi na mokrej murawie. Zdolność bojowa w tym stanie — minimalna. Ostatkiem woli zaczynam poruszać nogami i pomału, krok za krokiem wlokę się jak stuletni starzec w kierunku kwater. Tego 40-kilometrowego marszu nic zapomnę chyba do końca życia. Po zasłużonym całodziennym odpoczynku, na szczęście bez żadnych już niespodzianek, ruszyliśmy w gęstwinę lasów janowskieh. Można śmiało je nazwać puszczą, knieją, bo ani leźni nie ustrzeżesz, ani dukt, ani widnych przecinek leśnych. Droga, po której posuwaliśmy się, to jedno bajoro. Cały teren podmokły, pełen strumyków, jeziorek, a w nich armie komarów. Lasy starachowickie wydały mi się w porównaniu z tą knieją po prostu parkiem. Jedynie Puszcza Świętokrzyska może w pewnym stopniu konkurować z janowskimi ostępami. Po całonocnym marszu dotarliśmy na miejsce. Grupą naszą opiekował się sztab II Obwodu AL, personalnie obecny gen. Wyderkowski —, „Grab" oraz pik Szot. Zziębnięci 1 zgłodniali partyzanci próbowali rozniecić ogień, aby ogrzać zgrabiałe ręce. Już ciepłe języki ognia zaczęły strzelać wesoło w górę, gdy nagle przed ogniskiem wyrósł oficer inspekcyjny, polecając natychmiast zniszczyć ognisko. Początkowo protestowaliśmy: „jak to, przecież jesteśmy zmarznięci i głodni". Wyjaśnił nam grzecznie, że nie można, bo ściągniemy na obóz samoloty nieprzyjacielskie, ogień wolno rozpalać jedynie w nocy. Trochę nie dowierzaliśmy, ale rozkaz to rozkaz i dyskusji nnd nim nie będziemy prowadzić. Niebawem też sio okazało, że i z zaprowian-towaniem nie jest wesoło. Dopiero dobrze już po południu poczęstowano nas zupką według recepty „talerz wody, jedna krupka" i to bez chleba. Cala ta historia zaczęła nam się nie podobać. Zagadnąłem „Brzozę", co to wszystko ma znaczyć, cóż to za gościna, gdy ludzie są głodni. „Brzoza" poinformował mnie, że za chwilę będzie odprawa i dowiemy się wszystkiego. Istotnie, nasz oficer inspekcyjny zarządził zbiórkę. Na zbiórce podano regulamin, jaki miał nas obowiązywać podczas pobytu w obozie. Jak opowiadali nam miejscowi partyzanci, każdy wypad w celu zdobycia żywności stanowił akcję bojową, często 74 ś. połączoną ze strzelaniną, o czym zresztą mieliśmy okazję przekonać się zaraz na drugi dzień. Gdy czekaliśmy na przylot samolotów z ładunkiem broni i trotylu, dostaliśmy polecenie zorganizowania wypadu w celu zaprowiantowania oddziału. Ochotnicy pod dowództwem „Łokietka" wraz z grupą miejscowych partyzantów udali się w kierunku wsi Wierzchowiska. W grupie tej znalazłem się i ja, jak wielu naszych partyzantów, którym się trochę znudził taki bezczynny tryb życia. Trzeba przyznać, że perspektywa zdobycia żywności na wsi pozostawała nie bez znaczenia — bo chłopcy, prawdę mówiąc, już dawno przyzwoicie sobie nie podjedli, do czego w naszych stronach nie byli przyzwyczajeni. Długo musieliśmy maszerować, zanim -osiągnęliśmy skraj lasu. Jeszcze słońce stało na widnokręgu, gdy dotarliśmy do wsi, aby zorganizować potrzebne nam podwody. Zaraz na wstępie zdziwił nas trochę odświętny wygląd jej mieszkańców. Okazało się, że nikt z nas nie wiedział, że to Zielone Święta. Cała przyjemność była po naszej stronie, mogliśmy bowiem skosztować świątecznych placków, no i dziewczyny w święto wydawały się piękniejsze. Wierzchowiska to olbrzymia gromada, prawie miasteczko położone wśród wąwozów i wzgórz. Nim dojechaliśmy, zostaliśmy podzieleni na grupy, które otrzymały określone zadania. Dostałem do dyspozycji pięciu ludzi z poleceniem „zorganizowania" jak największej ilości chleba. Zadanie co prawda prozaiczne, ale bardzo pożyteczne, gdyż jak wykazuje strategia żołnierska, jeśli żołądek pusty, to i nie bardzo chce się wojować. Ledwo chłopcy poszli, a już rozpoczęła się strzelanina ze wszystkich stron, zarówno z kabeków, jak i pistoletów maszynowych. Partyzanci z oddziału janowskiego uświadomili mnie, że to miejscowa placówka NSZ chce nas wypłoszyć ze wsi. Opowiedzieli mi przy tym o paru dokonanych przez NSZ-owców zasadzkach na powracające oddziały, w wyniku czego zginęło kilku naszych ludzi. Sytuacja stawała się istotnie nie bardzo wesoła. Zbiórkę wyznaczono na godzinę 12.00, ale już o 11.00 zaczęły ściągać grupy obładowane prowiantem. Jedna z nich przyprowadziła dwie krowy zarekwirowane ks. proboszczowi, który nie cieszył się dobrą opinią, no i jemu łatwiej było dochować się krowy niż jakiemuś biednemu chłopu. 75 Strzały nie tylko nie ustawały, lecz jeszcze bardziej się wzmagały. Istniała poważna obawa dostania się w zasadzkę. „Łokietek" postanowił podjąć odpowiednie środki ostrożności. W tym celu wysłał do przodu silne ubezpieczenie. Podzielone na dwie części przepenetrownło ono wąwóz, którym mieliśmy się wycofać po skończeniu akcji. Tak ubezpieczony oddział rozpoczął odwrót. Na szczęście udało nam się wycofać z matni bez większych komplikacji i strat. W oddziale witani byliśmy co najmniej jak zwycięzcy po rozgromieniu licznego oddziału żandarmerii. Tymczasem inna grupa naszych partyzantów otrzymała zadanie zniszczenia gorzelni. Pogoda się poprawiła i wszystko wskazywało na to, że dziś samoloty przytransportują tak wyczekiwany „gruz"*. Przed wieczorem wyposażeni dodatkowo w piły i siekiery oraz w słomę — wyruszyliśmy na „lotnisko", które tu popularnie nazywano „płoszczadką". Owa „ploszczadka" to było nic innego, jak tylko zwykła, duża poręba leśna okolona wysokim lasem. Przed wejściem na polanę komendant „płoszczadki" udzielił szczegółowej instrukcji na temat, jakie są nasze obowiązki i jak należy sit; zju howywać na „lotnisku". Wszyscy zajęci przy zrzucie partyzanci podzieleni zostali na dwie grupy. Pierwsza zajmowała sio przygotowaniem chrustu i czuwaniem, aby we właściwym czasie rozpalić ogniska. Pozostali mieli zajmować się śledzeniem zrzutu i wyszukaniem worków z „gruzem". Do wieczora partyzanci zajęci byli przygotowaniem ognisk, które miały mieć kształt litery H. Zrzut wyznaczony byl na godzinę 23.00. Dyżurowałem przy ognisku z partyzantką, która nosiła pseudonim „Bronka". Była to bard/o miła dziewczyna, doświadczona w rzemiośle partyzanckim. Czas szybko nam zleciał, a już kwadrans przed zrzutem zaczęliśmy wytężać słuch i wzrok w kierunku wschodu, .skąd miały przylecieć samoloty z czerwonymi gwiazdami. Mija godzina 23.15, a samolotów jak nie ma, tak nie ma. Zaczynam wątpić, czy dziś w ogóle przylecą i przywiozą upragnioną broń. Nagle ix>zlega się warkot motorów, po- * „Gruz" — tu: ładunek. 76 M M czątkowo daleki, przytłumiony, później coraz wyraźniejszy i przechodzący wreszcie w donośny huk. Rozlega się komenda: „Rozpalać ogniska!" To one! Wreszcie przyleciały! W mgnieniu oka siedem olbrzymich ognisk rozbłysło na leśnej polanie, dając znać tym w górze, że to tu i że jesteśmy gotowi przyjąć zrzut. Dwa samoloty eskortujące przeleciały lotem błyskawicy tuż nad naszymi głowami, połyskując rubinowymi gwiazdami. Zrobiło się nam ciepło na sercu, bo oto znak, że ktoś tam o nas myśli, że nie jesteśmy sami. Pojawienie się radzieckich samolotów miało wartość co najmniej 100 przemówień, nawet takich mówców jak „Zapora". Wnet zjawiły się także samoloty transportowe typu „Douglas". Przelatując majestatycznie nad ogniskami, wydawały z siebie suche trzaski, przypominające dziecinną pukawkę. „To nie pukawka, lecz głos otwierających się spadochronów" — wyjaśniła mi „Bronka". Istotnie, na niebie zawisły parasolki o stale powiększających się kształtach. Głuche uderzenie o ziemię zrzutowego worka i biała plama „parasola" rozpostarta na leśnym runie świadczyły o tym, że można przystąpić do załadowywania podarku na czekające w pobliżu wozy. Kilka razy wracały jeszcze „Douglasy" zrzucając coraz to nowe worki. Pożegnalny lot samolotów ochraniających i koniec zrzutu — ale tylko dla lotników. Okazało się, że ogółem zrzucono 50 worków. Na polanie wylądowała jedynie połowa zrzutu. Pozostałe worki pofrunęły sobie dalej, aby osiąść jak białe czaple na wierzchołkach drzew. Trzeba było cierpliwie czekać dnia, aby przeczesać las i odnaleźć zagubiony ładunek. Skoro świt gęsta tyraliera partyzantów rozpoczęła obławę za „białymi uciekinierami". Z porannej mgły zaczęły się wyłaniać białe czapki spadochronów, zawisłe na czubkach sosen, oplątując tysiącami nici gałęzie drzew. Zdjęcie każdego spadochronu pociągało za sobą ścięcie drzewa — nie było innej rady. Już zaczęliśmy piłować pień drzewa, gdy nagle nad głowami rozległ się warkot samolotu. Jeden z miejscowych partyzantów samorzutnie podał komendę: „Kryć się, niemiecka wrona, »Storch« nad nami". Na potwierdzenie tego seria z karabinu maszynowego spadła nam prawie na •głowy, strącając przy tym złowrogo liście z drzew. Zaczęła 77 się zabawa w chowanego. Samolot na moment odlatuje, my przystępujemy do piłowania, wraca, kryjemy się wśród drzew. I tak do ostatniego zawieszonego na drzewie spadochronu. Operacja zrzutowa zakończona. Teraz upoważnieni do tego partyzanci rozpakowują dokładnie każdy worek, wydobywając z jego wnętrza coraz to nowe skarby. Przede wszystkim interesują nas „empi", niemieckie granaty i amunicja, której zrzucono bez liku. — Co to, mydło nam zrzucili? — pyta jeden z naszych. — Nie mydło, fujaro partyzancka — odpowiada bardziej oblatany partyzant — to trotyl, materiał wybuchowy do wysadzania pociągów. Kryptonim „mydło" przyjął się jednak dla określenia trotylu i był później używany stale przez nasze oddziały przy prowadzeniu dywersji w Kieleckiom. — Alarm! Alarm! Nieprzyjacielskie samoloty nad nami! Lotnik! Kryj się, nie ruszać się! Wszyscy legli pokotem na ziemi. Dwa „Storchy" rozpoczęły diabelski taniec nad naszymi głowami, upatrując skrzętnie odpowiedniego dla siebie celu. Jakże chętnie puściłoby się większą soryjkę ze „Schmeis-sera", aby przegonić te wstrętne niemieckie wrony. Rozkaz jednak wyraźnie tego zabraniał, aby nie dekonspiro-wać miejsca postoju. Po kilku okrążeniach naszego obozu i po oddaniu kilkunastu serii z broni pokładowej odleciały niemieckie „Storchy" w nic/nanym kierunku. Już zaczęliśmy prostować kości i e/yśeić z igliwia mundury, gdy znowu rozległ się warkot samolotów, z tym że był nieco niższy w tonacji i bardziej donośny. „To bombowce" — wykrzyknął ktoś. Znowu to samo — padnij, kryj się itd. Istotnie, trzy ciężkie ma.sz.yny Heinkla przewalają się nad naszym obozem. Słyszę jakiś niesamowity świst, szum i za chwilę potężna di-tonacja, jedna, druga, dziesiąta — wstrząsa powietrzom. Ktoś szepcze: „Cholera, bomby rzucają". Ogarnęło mnie na chwilę straszne poczucie bezsilności. Nie może.s/. człowii-ku ani strzelać, ani uciekać, lecz jedynie czekać, kiedy ci spadnie „pigułka" na głowę. Wreszcie niemieckie bombowce wróciły do swoich baz. Zaczęło się to nam nie podobać, bo taktycznie trzy razy dziennie, a czasem i więcej składała nam tego rodzaju wizyty hitlercfwska Lultwaffe. Na szczęście strat w ludziach 78 nie było. Zaczęliśmy tęsknić za swoimi stronami. Dalsze utrzymanie obozu na tym samym miejscu nie było możliwe. Samoloty nieprzyjacielskie wyśledziły obozowisko i systematycznie dokonywały nalotów. Dowództwo zgrupowania postanowiło zmienić miejsce pobytu oddziału. Jak mnie poinformowano, na starym miejscu pozostała jedynie zasadzka na samoloty. Frajda była niesamowita. Eskadra jak zwykle zjawiła się nad naszym dotychczasowym miejscem pobytu. Tu przywitała ją salwa z kilku karabinów maszynowych, „Storchy" czym prędzej zawróciły, aby nie oberwać czegoś przy sposobności. Jeden z nich ciągnął za sobą wąską smugę białego dymu — znak, że został poczęstowany przez naszych. Ledwie znikły na horyzoncie niemieckie wrony, a już „Kampfflugzeugi"* rozpoczęły gwałtowne bombardowanie pustego terenu. — Macie chociaż tyle, zatracone szkopy — złorzeczyli partyzanci. Po otrzymaniu jeszcze jednej porcji zrzutu, uzbrojeni w nowiutkie peemy, ruszyliśmy w drogę powrotną. Ciągnęliśmy za sobą trzy wozy amunicji i materiałów wybuchowych. Dumnie maszerowali nasi chłopcy, odgrażając się znienawidzonemu okupantowi. Nie przypuszczaliśmy, że już za dwa dni przyjdzie nam zademonstrować naszą sprawność bojową. Gdzieś na dnie wozu nasze „zardzewiałki" czekały spokojnie, aby je przeznaczyć w wolnej Polsce do muzeum, na co w pełni sobie zasłużyły... Nocą szczęśliwie oddział przeprawił się na drugą stronę Wisły. Dniało już, kiedy rozbiliśmy „namioty" w miejscowości Sulejów, która miała przejść do historii jako miejsce zwycięskiej bitwy partyzantów AL, a jednocześnie jako miejsce klęski niemieckiej jednostki sztabowej, budującej okopy na Wiśle. Samoloty bojowe. BÓJ NAD WISŁĄ 6 czerwca 1944 r. o świcie odii ziały partyzanckie AL pod dowództwem „Brzozy" — Czesława Boreckiego i „Łokietka" — Tadeusza Maja dobija?/do brzegów Wisły. Oba oddziały wracały z lasów janowskich (woj. lubelskie), gdzie otrzymały przed kilku dniami zrzut broni i trotylu. Nastrój wśród partyzantów był znakomity. Jak tu się nie cieszyć, skoro każdemu na plecach zwisa dumnie niemiecki „rozpylacz", a i w magazynkach amunicji bez liku. Nie tylko to otrzymały w darze od radzieckich przyjaciół nasze oddziały, ale także trotyl, tak bardzo potrzebny nam do wysadzania pociągów i innych obiektów. Zamówieni uprzednio miejscowi rybacy — członkowie AL — przygotowali niezbędny do przetransportowania oddziału na drugą stronę Wisły sprzęt — łódki i promy. Przewoźnicy łącznie z partyzantami wpychają z trudem na prom wozy z amunicją i trotylem. -— Galanty ładunek musicie wieźć na tych wasych wozach, cięzejsy chyba od fury żyta — konstatuje jeden z doświadczonych flisaków i ociera rękawem spoconą łysinę. — Ulęgałki i trochę ziemniaków, ojczulku — dowcipkuje któryś z partyzantów. Jeszcze chwila i prom z bezcennym ładunkiem majestatycznie płynie do przeciwległego brzegu. Rozstawione tam czaty pilnie wypatrują nieproszonych gości. Pozostali partyzanci bezszelestnie mkną łódkami w stronę brzegu. Płyniemy w czterech w rybackiej „pychówce". Prąd wody kołysze z lekka naszą łódeczką, a deski uderzające o fale wydają charakterystyczne klaskanie. 80 n Tadeusz Łącki „Orkan" Julian Juszkiewucz „Fin" Mieczysław hasota ..Sokolicz" Kdward Trepner ..Kościuszko" Stanisław Staszewski „B:ica udał. Musieli wycofać się w stronę Wisły. Podczas walki 7ost.ał ranny dowódca drużyny „Sosna" — Jan Pocheć ze Świętokrzyskiego i „Azja" — Józef Bugajski z Rzeczniowa, obaj w ręce. Na lewym skrzydle „Brzoza" 7. „Łokietkiem" wymienili błyskawicznie zdania na temat rozegrania bitwy. Sytuację pogarszał fakt, że w środku wsi stały wozy pełne amunicji i materiałów wybuchowych, a tam właśnie w pobliżu skoncentrowały się główne siły nieprzyjaciela. ¦— Ja prowadzę natarcie na Niemców znajdujących się w środku wsi, aby odbić wozy z amunicją —¦ podejmuje decyzję „Brzoza". — Tak, a ja bronię dostępu do lasu — w lot dodaje „Łokietek". 82 Za chwilę „Brzoza" z drużyną „Stolarza" i „Wujka" rozwija natarcie wzdłuż wsi w kierunku szkoły. Drugi samochód niemiecki dotarł nawet do środka wsi, ale tu skończył się jego żywot. Partyzanci z drużyny „Wujka" poczęstowali go kilkoma granatami. Skutek tego był piorunujący: rozbity samochód, pięciu zabitych Niemców i kilku rannych. Pozostali ratowali się ucieczką. Dwóch próbowało nawet przeprawy przez Wisłę wpław, zostali jednak przez naszych chłopców zastrzeleni jak dzikie kaczki. Niemcy z trzeciego auta, zorientowawszy się nieco w sytuacji, nie próbowali już kawalerskiej jazdy, czym prędzej zeskoczyli z wozu i zajęli pozycje obronne. — Halt, halt!!! — krzyczą rozwścieczeni hitlerowcy za jakimś wyskakującym przez okno partyzantem. To „Lotnik", zupełnie zaspany, wymknął się w ostatniej chwili. Omal go niemiecki oficer nie złapał za rozchełstaną koszulę. Zostawił w chacie prawie wszystką garderobę, ale jak przystało na doświadczonego partyzanta, automatu z nabojami z rąk nie wypuścił. Strzelanina w okolicach wzmaga się z minuty na minutę. To „Stolarz" z „Wujkiem" nacierają na zajadle broniących się hitlerowców. Walka toczy się o każde zabudowanie, każdą szopę. Co chwila wybuchają granaty. — To nasze, radzieckie — stwierdza ktoś. Raz po raz potężne słupy ognia, skłębione z czarnym jak sadze dymem, wzbijają się w powietrze. Fontanny ognistych iskier roznosi wkoło wiatr, wzniecając pożar okolicznych zabudowań. Tu został ciężko ranny Kwiatkowsiki — „Zbych" z oddziału „Brzozy". Miejscowa ludność uchodzi w popłochu, chowając się po różnych, naprędce wynalezionych kryjówkach. Jakaś na wpół przytomna matka, przytulając dziecię do piersi, biegnie z rozwichrzonymi włosami wprost na strzelających Niemców. W ostatniej chwili ktoś z naszych zatrzymał ją i zawrócił w stronę lasu. Walka toczy się teraz o zabudowania, gdzie stoją wozy z naszym ekwipunkiem. Naraz słychać niezgrane i ochrypłe: hurra!!! To Niemcy, pozbierawszy się nieco, przypuszczają atak na drużynę „Stolarza". Raz po raz wybuchają przy tym niemieckie granaty. „Brzoza" nakazuje odwrót 83 w kierunku Wisły. Niemcy, podochoceni łatwym zwycięstwem, nacierają na ustępującą grupę „Brzozy". Raptem wolta w prawo... i „Brzoza" z ludźmi znika wrogowi z oczu. Już jest na „zastodolu" i sunie skokami z powrotem w kierunku środka wsi. Nie była to ucieczka, lecz tylko fortel mający wywabić nieprzyjaciela z zabudowań, gdzie stoją wozy z naszymi skarbami — amunicją i trotylem. Udało się. Teraz drużyna „Stolarza" zajmuje pozycje obronne, aby nie dopuścić Niemców do zabudowań. „Klasa" rozstawił swój zrzutowy „Diegtiariew" za przydrożnym kamieniem i wali serię za serią na atakujących już bez przekonania hitlerowców. — Połóż się, „Klasa", bo cię ustrzelą jak kawkę — krzy czy zawsze przezorny „Chytry", politnik z oddziału „Brzozy". Słaby atak niemiecki załamuje się pod naszym ogniem już na pozycjach wyjściowych. Odcięci ml samochodów hitlerowcy decydują się wycofać w kierunku Tarłowa. „Brzoza" tymczasem z sekcją ludzi wpada do płonących już zabudowań i wytacza stojące na podwórzu wozy. Spłoszone konie z trudem dają się zaprzęgnąć, ale już po chwili dwa wozy pod dowództwem „Brzozy" dudnią po kamienistej drodze, ile końskich sił starcr.y, w kierunku lasu. Jeszcze moment i... znikną w gęstwinie? za/jajnika. Odetchnęli z ulgą obserwujący ten wyścig partyzanci. — Teraz niech ich w d... pocałują, zatracono szkopy — trafnie ktoś ocenia sytuację. Wycofujący się ze środka wsi Niemcy nawet nie przypuszczali, że zostali wpędzeni w potrza.sk. Początkowo próbowali przebić się pod osłoną płytkiego wąwozu w kierunku Tarłowa. Manewr ten nie udał sit;, zostali bowiem zaatakowani znienacka przez drużynę „Groma". Złamani ciągłym niepowodzeniem hitlerowcy nie wytrzymali silnego ognia z naszych peemów i zmuszeni byli wybrać ucieczkę. Sytuacja miotających się w wąwozio Niemców staje się coraz bardziej beznadziejna. Z lewej strony sprzymierzona z nami Wisła czyha, aby pochłonąć w swe nurty najeźdźcę, z prawej las, silnie broniony przez wzmocnioną drużynę „Groma". Na wzgórzu, tuż obok wiatraka, grupa „Łokietka" z drużyną „Romana" trzymają pod ostrzałem przeciwległe wzgórze. 84 nieprzyjaciela "l^ kierunek natarcia — — ucieczko nieprzyjaciela pościg za nieprzyjacielem wycofanie się z polo walki Bitwa pod Sulejowem (6.VI.1944 r.) Odstraszeni od lasu okupanci wycofują się pojedynczo skokami pod górę. — Wieją szkopy! — krzyczy radośnie jakiś partyzant. Na to tylko czekał „Łokietek", który właśnie ze swymi ludźmi zajmował pozycję na przeciwległym wzniesieniu i miał teraz Niemiaszków jak na dłoni. Rozstawione na wzgórzu „Bergmann" i „Diegtiariew" sieją na przemian pociskami do podskakujących niby zające, zielonkawych, na wpół zgiętych sylwetek. — Wal po obu stronach miedzy, patrz, tam dwóch czołga się pod górę! — dyryguje „Łokietek". — Widzę — odpowiada cekaemista. Seria jedna, druga i sylwetki znieruchomiały, przebite na wylot pociskami. Liczba podrywających się do skoku Niemców stale maleje. „Łokietek" wydaje rozkaz do natarcia. Rozpaleni „do czerwoności" partyzanci rzucają się na uciekających Niemców. Pędzą zacietrzewieni w swej nienawiści „Trzcina" — Bolesław Balcerowski z „Kosą" — Bolesławem Majem. Obok nich „Wujek" — Niciejewski od „Brzozy" z „Wywrotem" — Tadeuszem Borkiem lecą z góry na złamanie karku. Na prawym skrzydle atakują: „Kret", „Korzeń" i „Brew", na lewym z pistoletem gotowym do strzału posuwa się „Galant" — Jan Kozioł z „Chomikiem" ¦— Janem Markowskim. — Hdnde hoch! Hdnde hoch! — rozlegają się donośne głosy partyzantów. Dwóch Niemców mierzy wprost do „Wujka". — Padnij! — krzyczy „Łokietek". Dwie serie wypuszczone przez wroga prują powietrze. Dwóch starszych wiekiem Niemców poddaje się na lewym skrzydle. Trzęsą się obaj jak w febrze. Już ich prowadzą chłopaki do tyłu. — Nieprzyjaciel po lewej! — krzyczy ktoś do „Kosy". Nie zdążył biedak przypaść do ziemi. Seria z pistoletu maszynowego oddana z bezpośredniej odległości przez ukrytego w życie hitlerowca, ścina mu szczyt czaszki. Pada. Dwóch najbliżej stojących partyzantów podbiega do broczącego krwią Bolka — „Kosy". Za chwilę niosą go już na wojskowym płaszczu w kierunku wiatraka. Jeszcze żyje. Tu zajmuje się nim radiotelegrafistka, która teraz pełni funkcję sanitariuszki. 85 Reszta hitlerowców na prawym skrzydle otoczona przez partyzantów zmuszona jest podnieść ręce do góry. Tylko nielicznym udało się wydostać z opresji. Wśród pojmanyeh Niemców jest dwóch ciężko rannych w nogi i ręce. Po nałożeniu opatrunków zostają umieszczeni na wozie, pojadą z nami. Pozostali jeńcy, potulni jak baranki, patrzą na nas osłupiałym z przerażenia wzrokiem. Są przekonani, że żywot ich nie będzie długi. Dochodzi godzina dwunasta. Na placu boju spokój. „Chytry" nalega na „Łokietka", aby dawał rozkaz do powrotu. Istotnie dalsze pozostawanie tutaj mogło ściągnąć na nas poważne siły niemieckie, co było szczególnie niebezpieczne ze względu na brak w tej okolicy odpowiedniego zaplecza leśnego. Ładujemy się szybko na zarekwirowano naprędce pod-wody i jedziemy w kierunku lasów starachowickich, udzielnego księstwa naszych oddziałów. Razem z nami jedzie dogorywający na wozie Bolek Maj — „Kosa", nasz marzyciel z Rzeczniowa. Skosił go wróg tak, jak kosiarz ścina polny mak, nim zdoła rozwinąć swe pąki w czerwone kwiaty. Jest to pierwsza ofiara złożona przez nasz oddział w walce o niepodległą Ojczyznę. Ciągniemy za sobą także sześciu niemieckich jeńców. Melodia piosenki AL: ...My jechali z powrotem, wsie budzili turkotem, wiatr piosenki układał o nas.., raz po raz rozlega się echem wśród zabudowań mijanych po drodze wiosek. Wpadły ponadto w nasze ręce plany Umocnienia Wisły na wypadek ofensywy wojsk radzieckich. Mapy wraz z dokładnymi szkicami umocnień zostały dostarczone dowództwu wojsk radzieckich. Zdobyliśmy także kilkanaście sztuk broni ręcznej, 3 pi-^ stolety maszynowe i 10 karabinów. Jak się później okazało, nasze przewidywania co do rychłego pościgu ze strony Niemców były trafne. Nie dano nam zbyt długo zażywać spokoju... Odnieśliśmy wspaniały sukces. fiO-o.sobowa grupa sztabowa dowództwa wojsk niemieckich, budująca okopy na Wiśle, została doszczętnie rozbita. Na polu walki legło około dwudziestu Niemców. Prawie tylu zostało rannych. Sześciu podoficerów, w tym jeden feldfebel, dostało się do niewoli. Sztab AL Obwodu Radomsko-Kioleckiego postanowił ich później wymienić za aresztowanych niedawno przez gestapo aktywistów PPR z terenu Ostrowca. Między innymi został wtedy wypuszczony Czesław Niedbała — „Boguś". 86 BITWA POD JANIKIEM Dnieje. Ostatnie wozy z uzbrojonymi partyzantami dudnią po wyboistej drodze miejscowości Janik. Nieludzko zmęczeni żołnierze z oddziału „Brzozy" — Czesława Boreckiego i „Łokietka" — Tadeusza Maja czym prędzej zajmują kwatery, aby odpocząć po trudach ostatnich dni. Do Janika przybył także oddział „Wrzoaa". W leśniczówce położonej na skraju lasu kwateruje szef oddziału operacyjnego Obwodu Radomsko-KieleekipRo AL kpt. „Szasz^-ko" — Wasyl Wojczenko. Razem ¦/. nim przebywa także sekretarz Okręgu PPR „Antek" — Antoni Ratusiński. Janik — to mała wioska przylega j;i<\n do rejonu lasów starachowickieh. Mieszkająca tam ludność ..... w większości biedota wiejska. Część chłopów pracuje w odległym o 5 km Kunowie lub w hucie „Ostrowiec". Zarówno w Janiku, jak i w okolicach znajdowało się w okresie okupacji wiele placówek AL. Z tych to rejonów rekrutowało się sporo partyzantów oddziału „Brzozy". Sum „Br/.oza" pochodził też z pobliskiego Nietuliska. Zajmuję kwaterę razem z „Łokietkiem". Nasz oddział rozłożył swoje leże na wschodnim krańcu wsi. Drużyny „Brzozy" okupują chałupy położono w środku, a grupa „Wrzosa", która przybyła nieco wcześniej, rozlokowała się w mieszkaniach tuż przy lesie. — No, wreszcie na swoich śmieciach może człowiek trochę odzipnie — rzecze, ciężko zwalając się na ławę, dowódca. Zapadnięte policzki i nie golona od kilku dni broda są nieomylnym znakiem, że nie było ostatnio zbyt wiele czasu, aby myśleć o sobie. Jedynie płonące, choć zmęczone oczy, wyrażały nie słabnącą gotowość do walki. 88 Jeszcze nie zdążyli zasnąć śmiertelnie znużeni zwycięzcy spod Sulejowa, gdy czujki i ubezpieczenia rozstawione na wszystkich krańcach wsi zameldowały „Łokietkowi" o zbliżaniu się od strony Kunowa gęsto rozstawionej niemieckiej tyraliery. „Łokietek" powierza mi ogłoszenie natychmiast alarmu i zebranie całego oddziału na skraju lasu. Sam zaś jak zawodowy strażak wdziera się na kalenicę domu i uparcie wypatruje nieprzyjaciela przez lornetę. Za chwilę cały oddział już jest na zbiórce. Dowódcy drużyn meldują pośpiesznie stan ludzi. Bez przerwy słychać energiczne nawoływania dowódców pododdziałów. To grupa „Wrzosa" i „Brzozy" zarządza alarm. W tej chwili zjawia się w oddziale „Łokietek". Wzywa „Trzcinę" do siebie i każe mu przekazać ustny meldunek do sztabu kwaterującego w leśniczówce. — Powtórz meldunek — upewnia się jeszcze dowódca oddziału. „Trzcina" drżącym głosem recytuje: — Tyraliera niemiecka w sile około 500 żołnierzy posuwa się od Kunowa w kierunku naszych kwater. Czekam rozkazów. — Biegnij ile sił w nogach i wracaj natychmiast — rozkazuje „Łokietek". Nim „Trzcina" skrył się za zakrętem drogi, już zziajany łącznik „Szaszki" melduje „Łokietkowi": — Z rozkazu kpt. „Szaszki" oddział wasz ma stawić się natychmiast przed leśniczówką. Ruszamy z miejsca w kierunku leśniczówki. Od strony Kunowa dolatuje od czasu do czasu „pukanie" z karabinów. To okupanci zbliżają się do naszych kwater. Od strony Ostrowca także dochodzą jakieś odgłosy strzałów. — Zaczyna robić się ciepło — pół żartem, pół serio zauważa jeden z partyzantów. Trochę dziwna wydawała się obrana przez Niemców taktyka walki. Do tej pory hitlerowcy starali się zawsze działać przez zaskoczenie. Dziś dają znać o obławie na kilometr od celu ataku. Dziwna, ale jak się później okazało, bardzo chytra to była taktyka. Przed leśniczówką jest już oddział „Wrzosa". Musztruje go bez przerwy „Konop", zastępca dowódcy. Szybkim krokiem zdążają na miejsce zbiórki także chłopaki „Brzozy" 89 oraz grupa „Romana" — Bielskiego. „Szaszko" jako odpowiedzialny za całość zgrupowania zarządził krótką naradę dowódców poszczególnych oddziałów w celu ustalenia metod walki. Odprawa trochę się przeciąga. Chłopcy zaczynają się już denerwować i głośno dyskutują. — Pewnie szkopy chcą się odgryzać za kluskę pod Sule-jowem — próbuje analizować sytuację kucharz „Siodło" — Jan Wójcieki z Iłży. — Przetrzepiemy ich, niech tylko podejdą bliżej — dodaje animuszu zawsze skory do bitki i wypitki „Zapałka" — Jan Latała ze Świętokrzyskiego i zaciąga się raz po raz machorką. — Jak mogli tak szybko wpaść na nasz trop? — zadaje pytanie „Grom". Tylko „Waligóra" — Józef Spyra •/. Rzec/n iowa, który jako łącznik zawieruszył się tu razem ¦/. nami, raz po raz szczęka nerwowo zębami, co przypomina do -/.łudzenia kłapanie kozy. Zachowanie „Waligóry" wzbudza na moment wesołość w oddziale. Wreszcie w drzwiach ukazuje się ,,Sza.szko". W gabardynowym płaszczu, w butach z cholewami, na głowę ma zawadiacko nasadzony ciemnozielony kapelusz. Z ramienia zwisa mu „pepesza" z obciętą do połowy kolbo. Za nim podążają raźnym krokiem „Brzoza", „łokietek" i „Wrzos", a tuż obok niego „Antek". — „Mech" ¦— Połowniak ze swoja tfiupą do mnie — wzywa „Brzoza" zastępcę dowódcy oddziału „Olka" i wydaje mu rozkaz zajęcia dogodnego miejsca dla obserwacji wioski. „Mech" pochodzi z tych okolic i zna dobrze1 rejon lasu. __ Stąd co pół godziny masz przysyłać d<> oddziału meldunek o sytuacji we wsi — kończy „Brzoza" i pokazuje mu na mapie miejsce, gdzie maja .sio zjawić łącznicy. W grupie „Mecha" jest Hamorliński i tr/och Rosjan. Po chwili „Mech" ubrany w krótki żółty kożuszek, jaki nosili kiedyś powstańcy Langiewicza, y.bwni .swą sekcję w składzie: „Leśny", „Kanarek", „Wołodia" i „Mikołaj", i znika w pobliskich chaszczach. Ruszamy. Ubezpieczenie przednie- wystawia oddział „Brzozy" pod dowództwem „Wichra". Przed szpicą kroczy sześciu jeńców wziętych w bitwie pod Sulejowem. Na naradzie dowódcy postanowili nie przyjmować walki we wsi, 90 aby nie narażać ludności na ewentualne represje ze strony okupanta. Aby dokładnie zorientować się, jakie są zamiary wroga, „Szaszko" zostawił na skraju lasu patrol pod dowództwem „Mecha", którego zadaniem byłoby obserwować Niemców po przybyciu do wsi Janik i przesyłać meldunki głównemu dowódcy. „Szaszko" przypuszczał, że Niemcy będą chcieli pacyfikować wieś. W takim wypadku planował niespodziewanym atakiem wyprzeć hitlerowców z zabudowań, chroniąc ludność przed terrorem. Jeszcze kolumna nie zdążyła się rozwinąć w szyk bojowy; gdy nagle od jej czoła rozległ się donośny głos: — Niemcy, nieprzyjaciel z przodu! — To ubezpieczenie przednie alarmuje oddziały o zaczajonych na jednej z dukt leśnych hitlerowcach. Głos szperacza „Wichra" nagle załamuje się w pół słowa. Pada jak długi nasz kochany „Wicher", rażony serią z niemieckiego cekaemu, ratując oddział od ciężkich strat. Hitlerowcy wykorzystując słabą stosunkowo widoczność w lesie pozwalają maszerującym oddziałom podejść jak najbliżej, aby potem skosić je ogniem broni maszynowej. I tu zrozumieliśmy dziwne zachowanie się tyraliery nacierającej na nas od strony Kunowa. Niemcy chcieli widocznie się zabawić w naganiaczy, którzy pędzą zastraszone szaraki na rozstawionych rzędem myśliwych, pohukując od czasu do czasu dla postrachu. Okopany batalion żandarmów otwiera znienacka gwałtowny ogień w kierunku maszerującej kolumny. Serie z cekaemów i pistoletów maszynowych, którym wtóruje leśne echo, zmieniają się w jeden nieprzerwany jazgot i grzmot. Zaskoczone oddziały zajmują prowizoryczne pozycje bojowe. „Szaszko", „Brzoza" i „Łokietek" dwoją się i troją, aby poprawić nasze stanowiska i wyprowadzić oddziały z częściowego zamieszania. Zwłaszcza partyzanci, którzy nie wąchali jeszcze prochu, przejawiają tendencje ścieśniania się wokół dowódców. Strzelanina znowu się potęguje. To nasi podejmują teraz atak. Rozciągnięci w gęstą tyralierę partyzanci nie zlękli się niemieckiego ognia. Zagrały zrzutowe peemy i karabiny. Wśród ich terkotu zaczyna się przebijać do naszych uszu jakiś warkot połączony ze szczękiem żelastwa. To czołgi niemieckie penetrują główne przesieki leśne, aby 91 upolować gdzieś „połnische Banditen" — jak zwykli nazywać polskich partyzantów hitlerowcy. Od czasu do czasu czołgi dla wywołania paniki walą na chybił trafił serię za serią w głąb lasu. Jedna z nich dosięgła naszych pozycji, ale na szczęście nie pociągnęła za sobą ofiar. — „Stolarz", podciągaj do przodu! — słychać czyjś głos. To „Brzoza" dyryguje lewym skrzydłem natarcia. — Nie strzelać z tyłu! Wyprostować linię! — rozlega się donośny głos „Łokietka", który w pozycji klęcząc dowodzi prawym skrzydłem. Brawurowy atak pod dowództwom „Szaszki" zmusza Niemców do odwrotu. Półzgięte, zielonkawe postacie chyłkiem umykają przez gąszcza i krzewy. „Szaszko" po prostu szaleje. Walka w warunkach leśnych jest jego żywiołem. Można bez żadnej przesady powiedzieć, że ten człowiek nie kłaniał się kulom. Stojąc tuż obok niego widziałem, jak mimo huraganowego ognia, z pozycji stojąc, zasłonięty jedynie niezbyt grubym pniem drzewa stał serię za serią za wycofującymi się żandarmami. Gromkim głosem pociągał do ataku co mniej imężnych partyzantów. Cztery razy płacił już ciężkimi ranami za brawurową odwagę w czasie walk z przeważającymi siłami wrogu. Tuż obok niego czatuje z pnrabolką w ręku sekretarz okręgu „Antek" — Antoni Rntusiński. „Pewnie by zamienił teraz lśniący czernią oksydy rewolwer na dobry karabin"— pomyślałem i współczułem okręgowcowi. Kto się teraz z nim zamieni? Hitlerowcy nie wytrzymują naszego natarcia w warunkach leśnych. Nie pomagają im też wicie sprowadzone naprędce lekkie czołgi, bezładnie strzelające po naszych pozycjach. Szala zwycięstwa zaczyna przechylać się na naszą stronę. — Za mną, chłopcy! — podrywa „Brzoza" lewe skrzydło do ataku. Kilka skoków do przodu i już jesteśmy przy dukcie, gdzie okopani byli żandarmi. Pełno tu bandaży i pokrwawionych części ekwipunku żołnierskiego. Tu i ówdzie leżą w zaroślach zabici i ranni. Prawą stroną przebijają się także: „Szaszko", „Łokietek" i „Wrzos" z pozostałymi partyzantami. Śmiały atak pod dowództwem „Brzozy" na prawe skrzydło wroga zostaje 92 Nietulisk Kunć' pozycje i kierunki uder paifyzcnfów przerwanie pierścienia nieprzyjacielskiego kwaJery partyzantów pozycje i kierunki uderzeń nieprzyjaciela kierunki obławy Chmielów Bitwa pod Janikiem (8,VI.1944 r.) uwieńczony pełnym sukcesem. Kordon niemiecki oddzielający nas od masywu leśnego pękł, przepuszczając przez wyrąbaną lukę nasze oddziały. Pozostawiony na skraju lasu nasz zwiad pod dowództwem „Mecha" również próbuje się przedrzeć, lecz niestety myli drogę i trafia na niemiecką zasadzkę. Giną bohatersko wszyscy chłopcy na przedpolu niemieckich pozycji. Padają jeden obok drugiego, skoszeni serią cekaemu, Rosjanin obok Polaka, Polak obok Rosjanina. „Brzoza" nie tracąc ani chwili szybkim krokiem oddala się wraz z grupą partyzantów od miejsca walki. To samo czyni reszta pod dowództwem „Szaszki". Maszerujemy teraz gęsiego. Na przodzie, jak przystało na dowódcę, kroczy z pistoletem maszynowym gotowym do strzału „Brzoza". Za nim podążają pozostali partyzanci. W takich wypadkach przykład musi iść z góry. Ma to olbrzymie znaczenie dla podniesienia autorytetu dowódcy i podtrzymania na duchu mniej odpornych na strach partyzantów. Aby zyskać na czasie i mieć większą pewność skuteczniejszego odbicia się od nieprzyjaciela, „Brzoza" dość często zmienia ^tempo odwrotu przeplatając forsowny marsz ostrym biegiem na przełaj. Dotrzymać kroku długonogiemu dowódcy to sztuka nie lada. Obie grupy spotykają się na głównej leźni, prowadzącej do leśnictwa Klepacze. Znalazł się tu także „Wiślicz" — Eugeniusz Iwańczyk, dowódca Okręgu AL „Świt", który właśnie jechał do Janika, aby spotkać się ze sztabowcami okręgu z Ostrowca. Bitwa zastała go w drodze. On to właśnie poinformował nas, że w Klepaczach również szaleją watahy niemieckie, prowadzące w tym rejonie jakąś akcję. Okazało się później, że była to część wojsk niemieckich, zaangażowanych w obławie na Janik. Mogliśmy wreszcie trochę odzipnąć po wyczerpującym „maratonie". — Dwa grzyby w barszcz w ciągu jednego tygodnia to trochę za wiele jak na nasze wykształcenie — wyraził swe niezadowolenie „Skóra". — Trzeba by tu zastosować na szkopów nową metodę -r-filozofuje „Trzcina". — A ty co byś wykombinował? — zapytuje kilku naraz „Trzcinę". 93 — Ja to bym tak: myk, smyk i zgubiły pieski ślad — lakonicznie określa swoją, zresztą bardzo słuszną w tej sytuacji, propozycję indagowany partyzant. Po krótkiej naradzie dowódców ustalono, że trzeba czym prędzej zatrzeć za sobą ślady. W tym celu postanowiono, aby każdy oddział udał się w innym kierunku, co pozwoli szybciej wprowadzić w błąd przeciwnika. Oddział „Wrzosa" udał się w kierunku Rybiezyzny, „Brzoza" ze swymi chłopakami wrócił w rejon lasów Jani-ka, gdzie pogrzebał zabitych podczas obławy partyzantów. Grupa „Łokietka" przemknęła się cichaczem do wsi Win-centów, gdzie przycupnęła na jeden dzień w chłopskich zagrodach, ubezpieczona gęsto przez placówki rejonu Rzeczniów. Od tej pory datuje się już samodzielna działalność naszego oddziału. Niemcy zostali odparci. Z zebranych później danych i wypowiedzi miejscowej ludności ustalono, że gestapo idąc naszym śladem po bitwie pod Sulejowem ściągnęło olbrzymie masy wojska i żandarmerii (około 2 tysięcy), aby otoczyć niw szczelnym kordonem i zniszczyć. W tym celu weszli pod Janikiem w las, urządzając częściowo udaną •/asndz.ke. Zdaniem sztabu dużą roli; w wykryciu na.szych kwater w Janiku odegrał niemiecki nasłuch radiowy, przy naszych bowiem oddziałach pracowała wtedy radiostacja odbior-czo-nadawcza. Według opowiadań miejscowej ludności Niemcy stracili około trzydziestu zabitych i kilkunastu rannych. Po naszej stronie straty wynosiły sześciu zabitych. Zakrojona przez gestapo na wielką skalę akcja poniosła jednak zupełne fiasko. PROMENADA WŁASOWCÓW Pod koniec czerwca 1944 r. dowódca oddziału „Łokietek" otrzymał następujący rozkaz: „Oddział kozaków-właSowców rozpoczął systematyczny dozór junaków pracujących na torach kolejki wąskotorowej, kursującej z Klepaczy do Starachowic. Istnieją realne szansę rozbicia ich. Proszę przejść z oddziałem w rejon KotysM". „Wiślicz" „Niezła okazja" — pomyślałem i zaraz sobie wyobraziłem, jak to będę cwałował na kozackim wierzchowcu. Do koni miałem od małego chłopca „smykałkę". Często jeździłem na oklep w czasie wyprowadzania ojcowskiej szkapy na pastwisko: Przydało mi się to później w brygadzie, kiedy dowodziłem konnym zwiadem. Myśl zdobycia kilku koni wierzchowych z prawdziwego zdarzenia, i to w pełnym wojskowym rynsztunku, nie wychodziła mi z głowy. Jednakże od projektu do wykonania akcji, szczególnie w warunkach partyzanckich, droga daleka... Rozkaz zastał nas w Górach Świętokrzyskich. Kwaterowaliśmy na „Wykusie", w lasach przyległych jednym krańcem do Starachowic, drugim zaś do masywu leśnego Łysogór. Aby znaleźć się w rejonie rzeczki Kotyski, należało przebyć wpław Kamienną, ocierając się przy tym o przedmieście Starachowic. NJe była to przyjemna trasa dla partyzantów, chociaż niejeden raz z konieczności ją przemierzaliśmy. Człowiek musiał rozbierać się do naga i brnąć po zimnej wodzie, 95 niosąc jednocześnie na głowie cały partyzancki ekwipunek. A był on niemały, gdyż z reguły w takich razach likwidowaliśmy cały tabor konny i część niezbędnego ładunku wędrowała na plecy partyzantów. Tak było i w tym wypadku. Po całonocnej wędrówce, przemykając obok posterunków żandarmerii, dotarliśmy o brzasku dnia do miejscowości Lipie, leżącej na drodze leśnej zwanej „Strażową". Miejscowość otoczona jest ze wszystkich stron gęstym lasem i stanowi dzięki temu dogodną bazę dla oddziału. Korzystaliśmy dość często z gościnności jej mieszkańców, zwłaszcza miejscowego leśniczego, który był do nas przyjaźnie ustosunkowany. Matka leśniczego, stara babulinka, była zawsze rada z naszych wizyt. Jako dowód swej przyjaźni grała nam bez przerwy na fortepianie patriotyczne piosenki. Każde nasze przybycie do leśniczówki, jak i od-marsz uświetniała hymnem Jeszcze Polska nie zginęła. Jakoś ciepło na sercu robiło się chtop;ikom na odgłos Mazurka Dąbrowskiego. Ten i ów smutnie* upuszczał wtedy głowę, inny znowu zaciskał usta, nhy nic wybuchnąć spazmatycznym płaczem. „Azja" — Jo/iT Bugajski, który należał do najbardziej uczuciowych, runi! zazwyczaj łzy... Wieczorem już mogliśmy zar/erpti.(r wody z bystrej rzeczki Kotyski. Rano wartownik y-imeldował przybycie miejscowych działaczy z „Wiśliczom" n;i czoło. „Wiślicz" w tym czasie objął, na pewien okres, dowództwo oddziału, „Łokietek" zaś pełnił funkcję jogo ¦zastępcy. Po krótkich powitaniach i typowym: „jak wain sii; żyje" „Wiślicz" zarządził naradę. Z jego zachowania można było wywnioskować, że akcja odbędzie się w najbliższych dniach. Czas to pieniądz, twierdzą niektórzy, ale podobno pośpiech też jo.st złym doradcą. Tak było i w tym wypadku. Na razie padały różne propozycje co do sposobu przeprowadzenia akcji. Biorący udział w odprawie „Szela" — Jan Ko7ik podniósł sprawę nawiązania kontaktów z plutonem kozackim i ewentualnego zwerbowania go na naszą strono. „Szoli" wydawało się, że ta codzienna „promenada" własowców po lasach iłżeckich jest niczym innym, jak tylko szukaniem kontaktu z partyzantką. 96 Od lewej: J. Dąbrowski, Od lewej: Adam Bakalarczyk J. Szwagierek — „Bodzanta" — „Dulka", Stanisław Chrnu- i J, Kalwarajtys , rzyński — „Topór" i Mieczy- sław Swiostek — „Róg" w dniu wstąpienia do „Swilu" Zagroda Andrzeja Maja, gdzie odbywały się zebrania sztabu organizacji AL „Świt" Jan Okrutny „Zaręba" Kazimierz Żółtek ..Groźny" Władysław Dąbrowski „Zorza" I mat Istotnie, prawie codziennie pluton kozaków spacerkiem przemierzał leśne drogi i składał wizytę pracującym tam junakom. Oddział własowców, jak nas informowano, był pierwszorzędnie uzbrojony w broń maszynową. Oprócz pistoletów maszynowych własowcy wozili z sobą dwa „Diegtiariewy", a na taczance ciągnęli zazwyczaj pięknego „Maxima". Dla wszystkich było oczywiste, że to jest gratka nie lada i szybko należy tę sytuację wykorzystać. Do własowców nie mieliśmy bezpośredniego dojścia, nie było absolutnie żadnych nadziei na szybkie dotarcie do nich i nawiązanie kontaktów. Przeciwko propozycji „Szeli" przemawiało i to, że własowcy każdorazowo jeździli inną drogą, trzymając ciągle broń gotową do strzału. Dalsze zwlekanie było ryzykowne ze względu na możliwość odwołania plutonu do innych celów. Jak wiadomo Kozacy, będący na służbie niemieckiej, używani byli dość często do pacyfikacji terenu. Głos zabrał wtedy „Wiślicz": „Lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu. Jest wojna, krew się leje, nie będziemy się bawić w dyplomację, bo i z nami nikt nie pertraktuje". Dyskusja była skończona. Pozostało jedynie ustalić dokładny termin napadu. „Wiślicz" znany ze swej popędli-wości domagał się, aby akcja odbyła się następnego dnia rano. Większość zebranych z „Łokietkiem" na czele była za tym, aby nazajutrz przeprowadzić dokładny wywiad połączony z wizją lokalną, a pojutrze tak „trzasnąć" własowców, żeby im kapcie pospadały, jak to popularnie nazywało się w języku partyzanckim. Zwyciężyło jednak zdanie „Wiślicza". Wiadomo — dowódca jest od tego, aby wydawać irozkazy. Akcja miała się odbyć dokładnie na skrzyżowaniu drogi zwanej „Strażową" z szosą prowadzącą ze Starachowic do Iłży. W momencie kiedy Kozacy dojadą do skrzyżowania i będą zsiadać z koni, zaczajeni za drzewami partyzanci otworzą ogień — krzycząc przy tym: Zdajsja, a żyw bu-diesz. Dfe tych, którzy nie zechcą się poddać i będą próbowali szczęścia w ucieczce, obmyślono zasadzkę na przeciwległym skrzyżowaniu dróg. Ogólnie mówiąc plan był dość „chytry", ale jednocześnie skomplikowany. 7 — Leśne boje 97 Po odprawie zaczęliśmy na gwałt przygotowywać się do akcji. Chłopcy poprawiają rynsztunek. Trzeba dobrze wyczyścić „maszynki", aby jutro mogły zagrać bez zawodu. „Skóra" — Wacław Tracz i „Przychodni" — Rokita, znani z dowcipów, zacierają ręce z radości i żartują z siebie nawzajem. „Przychodni", stary ułan z wojska, pyta się „Skóry": — Na co ułan w pierwszym rzędzie winien spojrzeć, nim zadrze nogę na strzemię? Nie wiesz — zagaduje dalej — nie będzie z ciebie ułan. Wszyscy czekamy na finał żartu. •— Na siodło, czy ptak ci go nie udekorował — kończy dowcipnie „Przychodni". Ogólny śmiech towarzyszy utarczce słownej między obu partyzantami. Mimo że własowcy zjawiają się zazwyczaj w miejscu pracy junaków około godziny jedenastej, oddział już o ósmej zajmuje prowizoryczne stanowiska. Na miejscu przyszłej walki pracują ospale młodzi chłopcy, ubrani w brudno-zielone drelichowe mundury. Pobrzękują od czasu do czasu łopatami, stukają miarowo kilofami w drewniane podkłady. Stary majster kolejarz, specjalista od budowy nasypów kolejowych, siedź: pod sosną i coś tam zajada, popijając od czasu do czasu białą kawę z litrowej butelki. Nie przypuszczał nawet, że za kilka chwil na jego spokojnym odcinku pracy rozegra się jakaś akcja. W pewnym momencie „Wiślicz" i „Łokietek", ubrani po cywilnemu, wyłaniają się z zarośli, podchodzą do majstra i zamieniają z nim kilka zdań. Po chwili siedzący swobodnie pod sosną człowiek podrywa się, pręży i powtarza w kółko: „Tak jest, komendancie, tak jest". Widać że przybladł. Czyżby miał coś na sumieniu? Nie. To tylko nerwy nie wytrzymują. Polecamy mu natychmiast zebrać na chwilę wszystkich junaków i udzielić instrukcji, jak mają się zachować podczas akcji. Junacy już coś zwęszyli, bo porzucili łopaty i kilofy gapiąc się bez przerwy na dwóch nieznajomych, przed którymi bądź co bądź ich władza zadrżała. „Łokietek" w krótkich słowach poinformował przelęknionych chłopców o tym, co nastąpi, i jak mają się zachować podczas całego przebiegu akcji. Do chwili przyjazdu wła- 98 sowców mają pracować normalnie i nie zdradzać niczym obecności partyzantów w lesie. Po pierwszym strzale powinni rzucić się do przydrożnych rowów i leżeć w nich plackiem do końca akcji. Potem mają się rozproszyć i udać do domów. Chłopcy posłusznie rozeszli się na swoje miejsca. Zabrali się do pracy gorliwiej niż zwykle. „Łokietek" przeszedł jeszcze raz wzdłuż całego odcinka robót, próbując uspokoić bardziej lękliwych. Wtem trzech chłopców podbiegło do „Łokietka", szepcąc jeden przez drugiego: — Komendancie, ja chcę iść do partyzantki, ja chcę z wami. — Powoli, chłopcy, powoli, nie bądźcie w gorącej wodzie kąpani — ostudził nieco ich zapały „Łokietek" i po ojcowsku dodał: . — Pomyślimy o tym po akcji. Raz po raz pojedynczo i po dwóch podchodzili ci odważ-niejsi ze starszego rocznika do „Wiślicza" i „Łokietka" z prośbą, aby [wcielić ich do oddziału. Mieli już dość Bau-dienstu, a partyzantka w ich oczach miała wielki uroi?:. „Jacy różni są ci chłopcy — pomyślałem. — Jeden ze strachu nie potrafi uskoczyć w krzaki, drugi zaś rwie się do oddziału". Godziny wloką się, jak zaklęte. Każdy chciałby, aby własowcy zjawili się już zaraz, aby był już wreszcie koniec. Godzina 10.30. Wszyscy już są na stanowiskach ogniowych. „Wiślicz" zaproponował mi, abym był razem z nim po drugiej stronie szosy w wydzielonej grupie, której zadaniem było uniemożliwienie odwrotu własowcom. Oprócz mnie w grupie „Wiślicza" znajdowali się: „Ząbek", partyzant rodem z Warszawy, późniejszy adiutant „Wiślicza", i „Galant" — Jan Kozioł. Razem było nas pięciu. Dochodzi godz. 11.00. Na przyszłym polu walki pozostali tylko jej bierni widzowie — biedni chłopcy z Baudienstu. ^Grupą zasadniczą znajdującą się wzdłuż „Strażowej" od strony Klepaczy dowodził „Łokietek". Obie grupy były starannie zamaskowane tak, że nawet ktoś wtajemniczony nie mógł rozpoznać stanowisk partyzantów. Godz. 11.15. Obserwujący teren „Galant" zameldował „Wiśliczowi" z wielkim przejęciem: 99 ta akcja dała nam w rezultacie kilka sztuk broni, na boju legło kilkunastu własowców, lecz ogólnie biorąc -oszła po naszej myśli. Zdobycie pięknych wierzchow-Dozostało nadal w sferze mych marzeń. IHej, ułan nad ulany — wita „Skóra" „Przychodnie-— gdzie twoja klacz kozacka? Słyszałem, że tworzysz oddział pieszych szwoleżerów — ajemnia mu się „Przychodni". Strapiony „Skóra" ął coś do siebie i znikł w leśnej gęstwinie. — Komendancie, jadą, już jadą. „Wiślicz" poderwał się natychmiast z miejsca i przyłożył lornetkę do oczu. Przez chwilę, uparcie przypatrywał się zbliżającym się własowoom. Wnet jednak ukląkł na jednym kolanie i naciągnął automat. Jeszcze chwila i własowcy dojeżdżają wolniutko do skrzyżowania. Widzę dokładnie ze swojej pozycji, jak raptem konie zatrzymują się i ani rusz nie chcą skręcić w kierunku pracujących junaków. „Widocznie bestie coś wyczuły" — przemknęło mi przez głowę. Wtem słychać wyraźnie komendę, jeden z konnych odrywa się od grupy i podjeżdża do pracujących. Pozostali jak zaklęci stoją w miejscu. Zdaję sobie w tej chwili sprawę, że cały misterny pJan bierze w łeb. Własowcy wiedzeni instynktem samozachowawczym nie chcą jechać na „wyznaczone im" miejsce, wskutek czego nie możemy wykonać zadania. Nagle krótka seria z pistoletu maszynowego. To „Łokietek" wali do zbierającego się do odjazdu własowca. Ten spada z konia, nie wypuszczając broni z rąk. Próbuje jeszcze mierzyć do nadbiegającego „Łokietka", ale „Przychodni" krzyżuje jego zamiary. Na odgłos strzałów półprzytomni junacy rzucają się jednym susem do upatrzonych z góry miejsc w przydrożnych rowach. Stojący na szosie spinają ostrogami swe wierzchowce i pędzą w kierunku Iłży. „Wiślicz" nie namyślając się wiele wali całą serię z automatu wprost w ciżbę galopujących jeźdźców. Wtórują mu nasze „maszynki". Na szosie powstaje tumult i zgiełk. Kłębowisko rannych koni i upadających własowców tarasuje przelot jezdni. Przeraźliwe rżenie szalejących koni dopełnia całości. Część własowców zeskakuje w biegu z koni ratując się ucieczką do lasu. Widzę, jak kilku zajmuje pozycje w przydrożnym rowie i zaczyna się ostrzeliwać. Strzelanina wzmaga się z minuty na minutę, zupełnie przybijając nas do ziemi. Trudno nawet na moment podnieść głowę. Akcja przedłuża się. Cóż to ma znaczyć, pytam sam siebie i dochodzę do wniosku, że własowcy zajęli pozycję obronną ze swym cekaemem i walą po nas, ile wlezie. Pewnie i „Wiślicz" doszedł do tego samegu wniosku, gdyż wydał nam rozkaz odwrotu. Skokami, pojedynczo opuszczamy naszą pozycję. 100 Cała akcja dała nam w rezultacie kilka sztuk broni, n« placu boju legło kilkunastu własowców, lecz ogólnie biorąc nie poszła po naszej myśli. Zdobycie pięknych wierzchowców pozostało nadal w sferze mych marzeń. — Hej, ułan nad ułany — wita „Skóra" „Przychodnie-go" — gdzie twoja klacz kozacka? — Słyszałem, że tworzysz oddział pieszych szwoleżerów — odwzajemnia mu się „Przychodni". Strapiony „Skóra" bąknął coś do siebie i znikł w leśnej gęstwinie. PARTYZANCKI URLOP Własowcy rozpierzchli się na cztery strony świata. Grupa „Łokietka" zaszyła się gdzieś w gęstwinie leśnej, nie dając żadnego znaku życia. „Galant", „Ząbek", „Brew" i ja, jak te zabłąkane owieczki, musieliśmy czekać w lesie na kontakt z oddziałem. „Wiśliez" zezwolił nam udać się na trzy dni do meliny. Dostaliśmy więc coś w rodzaju urlopu. Z Rybiczyzny, gdzie zatrzymaliśmy się jeden dzień, tylko krok do Rzeczniowa. Jak tu nie skoczyć w rodzinne strony. Ckni się człowiekowi za domem, za matką i ojcem, za ukochaną. „Galant" decyduje się jechać razem ze mną w moje rodzinne strony, we dwóch zawsze jakoś raźniej. Nie zastanawialiśmy się długo. Ledwo słońce skryło się za wierzchołki drzew, już siedzieliśmy na wozie zaprzęgniętym w dwa konie, które zdążyli tymczasem zarekwirować „Galant", „Ząbek" i „Brew". Udaliśmy się do kuzyna „Ząbka", mieszkającego w miejscowości Zawały. Jak na złość piękna noc księżycowa nie sprzyja naszym zamierzeniom, dobra jest dla zakochanych, ale nie dla partyzantów. Na drogach kręci się pełno dorastającej młodzieży. Raz po raz spotykamy oprowadzające się parki. Mijamy Grabowiec i wjeżdżamy do mojej rodzinnej wsi — koi. Rzeczniów. Tu także gwarno i rojno w chłopskich obejściach. „Trudno będzie się przemknąć, aby nikt nie zauważył" — pomyślałem. Nie ma innej rady, jak tylko wystraszyć ciekawskich strzelaniem z pistoletu maszynowego. „Galantowi" poleciłem jechać co koń wyskoczy, sam zaś co 150 m „puszczałem" krótką serię w powietrze. Poskutkowało znakomicie. Na drodze nie pozostała żywa dusza. 102 Nasza brawurowa jazda spodobała się mojej sympatii i jej siostrze, u których zatrzymaliśmy się na kilka godzin. Urośliśmy w ich oczach. Podwodę naszą wyekspediowaliśmy w stronę lasu, zwanego rządowym, sami zaś cichaczem wśliznęliśmy się do zabudowań ojca. Tu po złodziejsku, nie budząc rodziców, bezszelestnie zakopaliśmy się po uszy w świeżo skoszonym sianie pod dachem. Upojeni jego zapachem spaliśmy spokojnie prawie do południa. Nagle ktoś nas budzi. To „Bohun" — Czesław Karwiński przyszedł nas odwiedzić z „Hubertem" — Eugeniuszem Węgrzeckim. Matka tak wystraszyła się na widok naszego uzbrojenia, że omal nie zemdlała, i potem długo jeszcze pochlipywała po kątach. Ojciec z uwagą przyglądał się naszym peemom i od czasu do czasu starał się zadawać fachowe pytania, jako że uważał się za nie byle jakiego znawcę broni. Nie omieszkał także zapytać o swoją „siódemkę", którą wyłudziłem od niego w podstępny sposób. „Bohun", dowódca placówki, przyniósł „kropelki" na rozgrzewkę, których przy takiej okazji nie wylewało się za kołnierz. Coś zawsze załatwiający i zaaferowany rozmaitymi sprawami szybko jednak nas pożegnał, gdyż znowu miał jakiś inny napięty interes. „Hubert" już zbierał się do odejścia, gdy na podwórku rozległ się dźwięczny głos Krysi Stachowiczki, szwagierki „Bohuna". — Żandarmi przyjechali do gminy i idą w kierunku koglami. — Praktycznie oznaczało to, że idą prosto na nasz dom, który stał tuż przy drodze wiodącej z urzędu gminnego do wsi koi. Rzeczniów. — Masz ci babo placek — powiedziałem i nie namyślając się wiele dałem susa ze stajni wprost w żyto. „Galant" uczynił to samo. Chyłkiem biegnąc dobrnęliśmy zziajani do dołów, z których kiedyś wydobywano piasek. Tu postanowiliśmy zaczekać bez względu na to, co będzie. Istotnie duża grupa żandarmów z właściwym sobie hałasem wdarła się do naszego zabudowania. — Aż siwo było na podwórku od ich mundurów — wspomina o tym do dziś dnia moja matka. Powęszyli, „poszwargotali", jak opowiadali nam później domownicy, i po trzech godzinach poszli sobie z powrotem. Kilku z nich nawet zawędrowało w pole, rozglądając się bacznie w koło. 103 Domownicy ze strachu chodzili wprost nieprzytomni. Matka omal nie zdradziła naszej kryjówki, raz po raz kręcąc się niby to za chwastem niedaleko nas. Biedne matczyne serce tyle musiało się nacierpieć z powodu mojej niespodziewanej wizyty. Chciałem jej zrobić miłą niespodziankę, a w rzeczywistości napędziłem jej strachu i narobiłem kłopotu. Po co zjawili się niespodziewanie żandarmi w Rzecznio-wie i jaki był cel ich wizyty w naszym domu, do tej pory nie wiadomo. Z zachowania hitlerowców nic konkretnego nie można było wywnioskować. Być może, że zaalarmowani wczorajszym naszym dość głośnym zachowaniem się przypadkowo zawędrowali do ojcowskiej zagrody, która położona na wzniesieniu górowała nad resztą kolonii. Po odejściu niespodziewanych gości znowu humory się nam poprawiły. Jedynie matka trzęsła się w dalszym ciągu jak liść osiki. Kluski z mlekiem i kawałek kurczaka, które matka przyniosła w zawiniątku do naszej kryjówki, były jedyną osłodą naszego partyzanckiego wypoczynku. Postanowiliśmy przerwać ten niezbyt fortunnie zaczęty urlop i udać się w bezpieczniejsze okolice. Specjalista od rekwizycji, „Galant", szybko wykombinował dwa rowery i mogliśmy odjechać do oddziału, który, jak się później okazało, zawędrował aż do małomierzyckich lasów. W swej dalszej karierze partyzanckiej nie zdradzałem już chęci spędzenia urlopu w rodzinnym domu, mimo że moja Krysia bardzo się tego domagała... LEŚNI POBORCY Pewnego lipcowego popołudnia zjawił się w lesie „Wiślicz" wraz ze „Zrywem" — Józefem Siwcem, „Sze-lą" •— Janem Kozikiem i „Pasem" — Piotrem Pazderskim. Wszyscy czterej byli aktywnymi działaczami naszej organizacji. — Pewnie wykombinowali jakąś „robotę" i przyjechali, abyśmy ją zrealizowali — szeptali między sobą partyzanci. — „Wiślicz" ma zawsze świeże pomysły — ktoś dodał. Tak się już utarło, że garnizon przeprowadzał dokładny wywiad, a oddział leśny zajmował się wykonawstwem. Taki podział ról był bardzo wygodny ze względów konspiracyjnych zarówno dla działaczy terenowych, jak i dla zawodowych partyzantów. I tym razem stało się zadość utartemu zwyczajowi. „Wiślicz" postanowił ściągnąć kontrybucję od iłżeckich dorobkiewiczów. Organizacja nasza liczyła już kilkuset ludzi. Potrzeba było pieniędzy na mundury i na obuwie dla chłopaków. Postanowiliśmy ściągnąć kontrybucję z osób nadmiernie się bogacących. Innym jeszcze źródłem zdobywania gotówki na cele organizacyjne były „eksy", czyli napady na kasy i banki. „Wiślicz" z „Łokietkiem" wytypowali 4 partyzantów do wyegzekwowania nałożonej kontrybucji. Byli to: „Skóra" — Wacław Tracz, „Galant" — Jan Kozioł, „Chomik" •— Jan Markowski i ja. Zadaniem naszym było odszukać „dłużników" i przedstawić im odpisy wręczonych podczas akcji na Iłżę nakazów, a następnie zażądać uregulowania „należności". „Nakaz podatkowy" sporządzony przez nasze dowództwo zawierał nazwę organizacji, cel opodatkowania i podpis komendanta okręgu — wszystko formalnie i urzędowo. Cała akcja, o ile w ogóle można by ją tak nazwać, nie była moim zdaniem zbyt skomplikowanym przedsięwzięciem. Zresztą, diabli wiedzą, nigdy nic nie wiadomo, co mogło wyniknąć po drodze. W Iłży stale kwaterował silny posterunek żandarmerii, słynny ze swej krwiożerezości. Każda przejażdżka żandarmów po okolicy pociągała za sobą ofiary. Szczególnie wsławili się swymi morderstwami żandarmi — Oder i Bac. Każdy z nich miał na sumieniu po kilkunastu ludzi, zastrzelonych przez nich własnoręcznie. Stale po mieście krążyły patrole w spiczastych czapkach. Niedobrze się robiło człowiekowi, gdy zobaczył tych drabów. „Nie taki diabeł straszny, jak go malują" — głosi przysłowie ludowe, trzeba spróbować jeszcze raz szczęścia. Ubrani po cywilnemu, w płaszczach gabardynowych, bo taka była wtedy konspiracyjna moda, ruszyliśmy na rowe^-rach w stronę Iłży. Każdy z nas uzbrojony był w krótką broń i dwa granaty. Dla większego bezpieczeństwa jechaliśmy dwójkami oddalonymi od siebie o około sto metrów. Jechaliśmy polnymi drogami wśród skoszonych już częściowo zbóż. Pracujący przy żniwach chłopi odwracali ku nam głowy. — Czy doprawdy tak podejrzanie wyglądamy? — spytałem „Galanta". — Chyba nie — uspokajał mnie — tylko na złodzieju czapka gore. Tak się jakoś w lesie składało, że dość często przypadało nam razem z „Galantem" wykonywać zlecone zadania, przez co zżyliśmy się z sobą i dobrze rozumieliśmy się wzajemnie. Wjechaliśmy z „Galantem" na tzw. mały rynek. „Skóra" z „Chomikiem" udali się na poszukiwanie swoich „klientów" na inne ulice. Leniwie, gapiąc się na sklepowe wystawy, kręcą się po rynku okoliczni chłopi. Kilka fur chłopskich przejeżdża obok, nie zwracając absolutnie na nas uwagi. Tam gdzieś po przeciwległej stronie rynku widać błękit-noszarą sylwetkę żandarma. Wszystko w porządku, możemy zaczynać. 106 Zaczepiam jednego z przechodniów, który wyglądał na iłżaka i pytam, gdzie mieszka Kulik. — Który? — zapytuje przechodzień. — Faryniorz — odpowiadam. — To tu, panie, obok ma jeden dom, a na Zamkowej drugi, dopiero co postawiony. Wszystko zgadza się. Wchodzimy do bramy wskazanego domu. Wychodzi akurat z mieszkania starszy człowiek, który informuje nas, że pana Kulika nie ma w tej chwili w Iłży, ale jest jego żona. Wskazując palcem wysoką i tęgą kobietę mówi: — A to pani Kulikowa tam idzie. Podchodzę do niej, kłaniam się lekko i grzecznie proszę, aby była uprzejma iść ze mną do mieszkania, ponieważ mam do niej bardzo ważny interes. Widocznie wygląd mój nie budził u znanej handlary iłżeckiej zaufania, gdyż zaczęła dość podniesionym głosem „wydziwiać": „kto pan, co pan chce, ja pana nie znam, nigdzie z panem nie pójdę" itd. Zwróciłem jej spokojnie uwagę, aby się nie denerwowała i ponowiłem swą prośbę, lecz, niestety, zachowanie pani Kulikowej nie uległo zmianie. Zmuszony byłem wylegitymować się na środku rynku. A było to specyficzne legitymowanie. Po prostu odchyliłem lekko poły płaszcza, pod którym błysnęła lufa pistoletu. Poskutkowało. Teraz już potulna i posłuszna pani Kulikowa zaprowadziła mnie do swej willi przy ul. Zamkowej. „Ga-lant" ubezpieczał mnie przy wejściu. Tu zaczął się drugi akt. Kiedy wręczyłem właścicielce willi kopię nakazu płatniczego, na którym widniała suma 15 tysięcy, oświadczyła mi, że nie ma tyle pieniędzy. Powiedziała mi przy tym, że może wpłacić jedynie 5 tysięcy złotych, co, moim, zdaniem, było urządzaniem sobie kpin z poborcy. Kilka zdań z „łaciny kuchennej" spowodowało, że Kulikowa podniosła sumę jeszcze o kilka tysięcy. Ale dopiero repetowanie pistoletu zakończyło ten niecodzienny targ. Ha, cóż, miało się przecież do czynienia z ludźmi, dla których pieniądze były wszystkim. Drugim „podatnikiem", któremu złożyliśmy wizytę, był pan Cybuch, „grubszy" sklepikarz. Wchodzimy obaj z „Galantem" do sklepu pełnego klientów. Ekspedientka zapytana o właściciela sklepu wskazała nam drzwi. „Galant" pozostał w sklepie, ja natomiast uda- 107 łem się do następnego pokoju. Tu zastałem dwóch młodych mężczyzn. Zgodnie z regulaminem musiałem „zarządzić" podniesienie rąk do góry i sprawdzić, czy wśród obecnych nie ma volksdeutscha z bronią. Dokumenty i kieszenie okazały się w porządku. Obecni w pokoju nie mieli ani broni, ani też niemieckich dowodów. Komenda „można spocząć" zakończyła proceder legitymowania. Po tych formalnościach przedstawiłem się krótko, kim jestem i jaki jest cel mojej wizyty, wręczając jednocześnie kopię nakazu. Pan Cybuch był bardziej elegancki niż moja poprzednia „podatniczka", bo nie namyślając się wiele, sięgnął do schowka, wydostał zeń przygotowaną już przedtem sumę i bez żadnej ceremonii wręczył ją nam. Przy tym jako człowiek interesu nie omieszkał zaznaczyć, że on, patriota polski, choć pożyczył połowę pieniędzy, chce się wywiązać z nałożonego nań obowiązku. Dodał również, że chociaż mu będzie ciężko spłacić zaciągnięty dług, to jednak poczytuje sobie za duży honor, żo może przynajmniej w ten sposób przysłużyć się Polsce. ,,I w ten sposób — pomyślałem sobie — można kochnć ojczyznę", ale na dyskusję polityczną nie było już czasu. „Skóra" z „Chomikiem" złożyli wizyto Nowakowi, kontrolerowi młynów na cały powiat, oraz znanej restauratorce— Siedleckiej. Z tego, co mi potem opowiadali, wynikało, że najsilniej przeżywał spotkanie z partyzantami Nowak. Podobno po wizycie leśnych inkasentów nerwowo się rozchorował ku uciesze wszystkich młynarzy, których niemiłosiernie nagabywał o różne łapówki. Każda dwójka sekwestratorów wracała osobno. „Ga-lant" i ja mieliśmy spore paczu.szki okupacyjnej waluty, co prawda nie „twarde" ani „miękkie", jak to zwykły mieć inne podziemne organizacje, ale zawsze od biedy można było już załatwić pierwsze potrzeby organizacyjne. GRANATOWI W POTRZASKU Od dłuższego czasu nasze placówki z rejonu Łysych Gór raportowały o nieludzkim zachowaniu się granatowych policjantów z posterunku w Bodzentynie. Miasteczko Bodzentyn zdołało już stracić całą dawną swą świetność i stało się małą brudną mieściną. Leżąc w samym sercu masywu górskiego do dziś dnia dzierży jednak miano symbolicznego castellum Gór Świętokrzyskich. Mimo że w okolicznych lasach kręciło się zawsze wiele najrozmaitszej maści grup leśnych, nie przeszkadzało to nic w buszowaniu po okolicy granatowym policjantom. Doszło nawet do tego, że zaczęli systematycznie brać udział łącznie z żandarmerią w tropieniu naszych placówek A.L-owskich. Wreszcie miarka się przebrała. Dowódca oddziału „Łokietek" po naradzie z dowódcami placówek postanowił dokonać napadu na bodzentyński posterunek, aby przerwać jego haniebną działalność. Zdobyć posterunek nie było sprawą łatwą. Znajdował się on bowiem w murowanym budynku i był otoczony podwójnym płotem z kolczastego drutu. Ponadto granatowi systematycznie trzymali pogotowie składające się z kilku policjantów. Plan akcji był następujący: Pod osłoną nocy mieliśmy wtargnąć do miasta i zaskoczyć znajdujących się na posterunkach policjantów, rozbroić ich, zabrać broń i uprowadzać do lasu. W razie gdyby zaskoczenie nie udało się, należało obrzucać granatami budy- \ nek posterunku, a następnie zniszczyć kontyngentowe spisy. Gdy tylko zgasły ostatnie promienie słońca, wyruszyliśmy ze skraju lasu w kierunku Bodzentyna. Musieliśmy przebyć ponad 5 km drogą wśród pól, aby dostać się do wrót miasteczka. Po prawie godzinnym marszu dotarliśmy do pierwszych domów ubogiej mieściny. Naprzeciw nas wyłaniają się z ciemności stare mury kościelne z masywną romańską dzwonnicą na szczycie. „Łokietek" wydaje jeszcze ostatnie polecenia. Ubezpieczenie przednie składające się z pięciu AL-owców i pięciu radzieckich partyzantów już rusza raźnym krokiem naprzód. Nagle od strony kościoła rozlega się strzał z karabinu, potem drugi, trzeci i znowu kilka na raz. Stojący obok „Łokietka" dowódca naszej placówki •/. Bodzentyna zaklina się, że przed wyjściem było zupełnie spokojnie, Niemców nie widać, a policjanci siedzieli na posterunku jak w każdy dzień. Co jest! Kto tam u diabła może strzelać. Łącznik z wysłanego uprzednio ubezpieczenia przedniego pyta dowódcę, co robić, meldując jednocześnie, że widział jakieś iskry i słyszał jakieś szmery na dzwonnicy. „Łokietek" zatrzymuje na chwili; oddział i poleca wysłać silny zwiad w kierunku dzwonnicy. Dwunastu partyzantów, tych z orzełkami i tych z gwiazdkami na furażerkach, skrada się pod dowództwem „Trzciny" — Baluorowskiego w kierunku kościoła. Idą chyłkiem przez zboża na ukos, wprost na dzwonnicę. Mają podejść z drugiej .strony — od pola. Dostali rozkaz zbadania, kto strzela i w razie oporu mieli spłoszyć nieprzyjaciela z broni maszynowej, a następnie zawrócić do czekającego u wrót mia-sta oddziału. Minęło już 20 minut. Wszyscy oczekują niecierpliwie wyników zwiadu. Nagle przeciągła seria z „Diegtiariewa" rozdziera nocną ciszę. „To nasi strzelają" — ktoś szepcze półgłosem. Echo budzi panikę w nie śpiącym jeszcze o tej porze mieście. Tu i ówdzie z trzaskiem zasuwają się żaluzje sklepów, kłapią okiennice w co bogatszych domach mieszkańców Bodzentyna. Jeszcze kilka serii z pistoletów maszynowych i strzelanina cichnie. 110 Za chwilę przybiegają zziajani partyzanci wysłani na . zwiad. — To polikiery, obywatelu komendancie, trzymały posterunek na dzwonnicy i one wypatrzyły zbliżające się oddziały — ¦ melduje „Łokietkowi" „Trzcina". — Szlag trafił już zaskoczenie! — „Łokietek" irytuje się. Co robić? Po krótkim porozumieniu się z dowódcami „Łokietek" wydaje decyzję. — Nie cofamy się, realizujemy drugi wariant planu. Naprzód! Wzmocnione ubezpieczenie rusza z bronią gotową do strzału. Dostało ono rozkaz dotarcia do siedziby posterunku i otoczenia go z czterech stron. Szpicą dowodzi radziecki partyzant „Fiedia", ogień nie chłopak. Przyciśnięci do ścian domów szybko posuwamy się wzdłuż chodników w kierunku rynku. Na ulicach ani żywego ducha. Jedynie odważny puchacz pohukuje na wieży kościelnej? przysparzając jeszcze więcej strachu nie zahartowanym w bojach młodym partyzantom. Dowódca ubezpieczenia przesyła meldunek, że nasi chłopcy osaczyli już budynek posterunku i czekają na dalsze rozkazy. Ruszamy ostrym marszem w krętą, wąską jak polna droga, średniowieczną uliczkę. Ciężkie partyzanckie buciory stukają w ciszy nocnej po kocich łbach bodzentyńskiego bruku. Już jesteśmy na środku rynku. „Bodzentyn jest nasz, my tu dziś królujemy'1 — myślimy sobie z dumą. Poszczególne oddziałki szybko oddalają się od wyznaczonych uprzednio punktów. Grupa pod dowództwem „Trzciny" zdąża do urzędu gminnego, „Kret" ze swymi ludźmi ma zadanie na poczcie. Drużyna „Groma" dostaje rozkaz „obrobienia" sklepów k ontyngent owych. Najsilniejsza grupa partyzantów podeszła już pod posterunek policji. Za nimi „Łokietek" i partyzanci radzieccy. Blisko trzydziestu chłopców z lasu oblega siedzibę granatowych. Będzie im na pewno gorąco. Zgodnie z planem policjanci mają być wezwani do poddania się, a w wypadku odmowy budynek ma być ostrzelany i obrzucony granatami. 111 Wszystko gotowe. Zaczynamy. — Policja poddać się! 5 minut do namysłu — słychać nawoływania partyzantów. Jak było do przewidzenia, posterunkowi ani myślą otworzyć okutych żelazem drzwi i okien, za dużo mieli grzechów na sumieniu. — Wysadzimy was w powietrze! — grozimy, lecz nic to nie skutkuje. Po dokładnym zbadaniu otoczenia budynku dowódcy doszli do wniosku, że nie można ani zakładać min, ani też rzucać granatów, a to ze względu na możliwość wybuchu pożaru i w konsekwencji zapalenia sie pobliskich drewnianych domków miejscowej ludności. Z ludnością cywilną musieliśmy się liczyć, do pożaru nie mogliśmy w żadnym wypadku dopuścić. — No, ale tak zupełnie na sucho to im nie przepuścimy — mówią rozochocone chłopaki. — Uwaga! Przygotować się do ostrzeliwania — słychać głos dowódcy. — Ognia! — 30 sztuk broni, w tym 2 karabiny „Diegtia-riewa", 20 pistoletów maszynowych oraz kilka kabeków wali serię za serią po oknach i drzwiach posterunku. Tymczasem, gdy my zabawialiśmy się .strzelaniem do oblężonych policjantów, na rynku trwała krzątanina, hałas, jak w dzień targowy. Tu urzędowali ludzie „Groma". Na wozach pełno już rozmaitych pakunków, toreb, skrzyń. Od czasu do czasu rozlega się jakiś brzęk po przeciwległej stronie rynku. Idziemy tam z „Łokietkiem". Już z, daleka czujemy zapach wódki. Co chwila, zgodnie z rozkazem dowódcy, wynoszą chłopcy paki wódki i walą nimi •/. całej siły o ziemię. — I tę paczkę z wozu też — „Łokietek" wydaje polecenie potłuczenia załadowanej już na wóz wódki. Za chwilę płyn z bulgotem rozlewa się po bruku. — Towarzyszu komendancie, czy to nie grzech, żeby wódka rynsztokiem płynęła, a u człowieka tak było sucho w gardle? Jak tak dalej pójdzie, to wszyscy szkorbutu dostaniemy w tym lesie — skarży sit; smętnie „Zapałka". Okazało się jednak później, że mimo wszystko część alkoholu popłynęła także do lasu i to w oryginalnym opakowaniu. Nieco dalej ,,Kret" kończy swe niszczycielskie dzieło. Na podłodze pełno sznurów, flaszek i innego rupiecia. To 112 Stefan Jarosz „Skiba" r Eugeniusz Oczkowski „Góra" Edmund Jarosz „Pilot" Jan Maj „Sęk" Marceli Cukierski „Liść" Jon Wrześniewski „Lamp" łącznica pocztowa unieruchomiona przez partyzanckich „fachowców" od przerywania połączeń. Opowiadał „Kret", że policjanci bez przerwy usiłowali połączyć się z Kielcami, lecz tym razem centrala miała ważniejszych abonentów. Po drodze wstępujemy do „Ge-meinde Bodzentyn". Tu działa „Trzcina". W powietrzu unosi się zapach spalenizny. Na podwórzu gminy dopalają się resztki spisów kontyngentowych i innych dokumentów. Dochodzi godzina druga w nocy. Gwiazdy stają się coraz bledsze. Granatowe niebo zupełnie już poszarzało. Czas skończyć dzisiejszy występ w Bodzentynie. Trzy pojedyncze strzały ;z pistoletu — to hasło zbiórki do odmarszu. Czujki wysunęły się do przodu. Za chwilę cały oddział już maszeruje. Ostatni żegnają isię z miastem partyzanci, którzy do tej pory trzymali w szachu załogę posterunku. W środku jadą podwody z prowiantem i innymi artykułami zdobytymi w przydziałowych sklepach. Na jednym pełno chleba i paczek z jajkami, na drugim cukier i masło. Na innym jeszcze pełno jakichś pakunków, torebek, paczuszek, a wśród nich siedzi dumnie rozparty główny kucharz oddziału „Siodło" — Wójcicki, zwany najczęściej prezesem spółdzielni, jako że partyzanci nigdy nic u niego nie mogli dostać, nawet papierosów. Chował swe skarby na czarną godzinę. Dziś jest szczególnie wesół i rad. Cały majdan kulinarnych specyfików leży u jego boku. Jutro na pewno będzie rosół z wszystkimi szykanami. Zanim słońce wychyliło się zza gór, oddział był już w lesie. Zbudzone marszem partyzantów ptactwo powitało współlokatorów leśnych gąszczy wesołym śpiewem i piskiem. Napad na posterunek granatowej policji udał się całkowicie. Według sygnałów otrzymanych z naszych placówek część policjantów w ogóle się rozpierzchła, pozostali zaś przestali aktywnie działać. Szkoda tylko, że tak późno. 8 — Leśne taoije I 9 PODWIECZOREK W PAŁACU Częstym zajęciem partyzantów były tak zwane wypady aprowizacyjne. Największym problemem było jednak zdobywanie chleba. Zbieranie chleba wśród chłopów pochłaniało dużo czasu i w poważnym stopniu dekon-spirowało oddział. Żołnierze oddziałów AL-owskich nie otrzymywali żadne^ go żołdu i w większości wypadków dokonywali rekwizycji jedynie produktów niezbędnych do wyżywienia lub potrzebnych części garderoby. Z reguły oddział nasz dokonywał rekwizycji w dworach i folwarkach administrowanych zazwyczaj na zasadach tzw. Liegenschajlóiv lub bezpośrednio przez właścicieli. Pewnego razu otrzymałem od „Łokietka" rozkaz, jak to nazywało się w partyzanckim języku: „zorganizowania czegoś konkretnego". Nim oddział wyruszył z dotychczasowego miejsca postoju, grupa ośmiu partyzantów udała się pod moim kierownictwem do pobliskiego majątku Chwa-łowice w powiecie Iłża, gdzie zamierzaliśmy przeprowadzić „operację" aprowizacyjną. Po „robocie" mieliśmy dołączyć do oddziału w umówionym miejscu, w lasku niedaleko folwarku. Zapadł już szary zmierzch, gdy zaczęliśmy stukać do wrót pałacu. Zgodnie z planem „Chomik" •— Jan Markow-ski i „Glina" — Stępnik stanęli w ubezpieczeniu. Było ono nieodzowne nie tylko ze względu na ewentualne spotkanie z żandarmami, którzy zwykle dość często tu zajeżdżali, ale także z powodu dość częstych napadów urządzanych na naszych ludzi przez miejscowe placówki NSZ. Żywo jeszcze stał nam w pamięci mord dokonany przez NSZ-owców na 114 ¦'' JSJW&jfe^^ife { „Jastrzębiu" z oddziału „Brzozy". „Klasa" i „Jastrząb" zostali ostrzelani, gdy wracali z majątku po dokonanej rekwizycji. „Klasie" po prostu cudem udało się ujść przed kulami, a „Jastrząb" niestety zginął. Tym razem „Zapałka" — Jan Latała, „Galant" — Jan Kozioł oraz „Skóra" — Wacław Tracz mieli dokonywać rekwizycji. „Trzcina" — Bolesław Balcerowski wszedł razem ze mną do środka pałacu. Jak przy podobnych okazjach, tak i teraz poprosiłem zarządzającego folwarku, aby przedstawić mu cel naszej wizyty. Korzystając z pobytu w tak eleganckim pomieszczeniu postanowiliśmy także spożyć jakiś uczciwy podwieczorek. Niejednemu partyzantowi przejadł się już dawno rosół z kartoflami — to żelazne menu leśne — i chętnie korzystał z każdej okazji, żeby „opchnąć" coś konkretnego. Aby kolacja mogła się udać, trzeba było zastosować dwa dyplomatyczne pociągnięcia. Po pierwsze, nie można się było na początku przyznawać, że jesteśmy członkami AL, bo to działało na panów dziedziców, jak czerwona płachta na byka. Po drugie, przed kolacją nie trzeba było wspominać o rekwizycji, zwłaszcza „sort mundurowych". Przywołany przez nas pan dziedzic od razu zapytał, kim jesteśmy, na co daliśmy mu wymijającą odpowiedź: „Wojsko Polskie". Dziedzic spojrzał na nas wyniośle z niedowierzaniem. Na naszą propozycję „zorganizowania" dla chłopców podwieczorku chętnie się zgodził, ale jednocześnie zaczął ubolewać, że akurat nie ma nic przyzwoitego w pałacu, aby nas poczęstować. Istotnie, po chwili na stole znalazły się poziomki ze śmietaną i nic więcej. — Poziomki, to mamy w lesie — przygadał głośno „Trzcina". — Czyżby pan dziedzic nie dysponował we dworze niczym innym? Nie do wiary! Trudno było zajmować się dalej sprawami kolacji, bo czas naglił i trzeba było przystąpić czym prędzej do rzeczy. Gdy druga zmiana partyzantów (ci co stali na warcie) przełykała ostatnie poziomki, pozwoliłem sobie zwrócić się do pana dziedzica z prośbą o ofiarowanie na rzecz oddziału pewnej ilości garderoby. Chodziło bodajże o buty z cholewami i dwie pary bielizny. — Panie komendancie... owszem... gdybym tylko miał... dla pańskiego wojska..., ale niestety nawet dla siebie nie starcza — zaklinał się pan dziedzic. 115 Gdy ponowiłem swą prośbę tonem już nieco bardziej energicznym, wielmożna pani jakby na urągowisko wyciągnęła z szafy jakiś stary, podarty łach i zamierzała go nam wręczyć. Całe to biadolenie państwa nie pokrywało się absolutnie z danymi dostarczonymi nam przez nasze placówki. Według uzyskanych informacji, pan dziedzic był zamożnym ziemianinem. Nie dzielił się ze służbą żadnymi przydziałami, które otrzymywał od Niemców za odstawione kontyngenty. Wolał za te pieniądze urządzać libacje dla żandarmów iłżeckich, którzy byli stałymi jego gośćmi. — Sprawdzimy — zadecydowałem. — Proszę sprawdzić, proszę, panowie pozwolą do garderoby — uprzejmie zaprasza nas jaśnie pani, jakby chcąc nas jednocześnie czym prędzej wypędzić z pokoju. Przy tym załamuje ręce, jak na scenie. — Powoli, spokojnie, bez nerwów, tylko sprawdzimy ¦— starał się uspokoić zbyt egzaltowaną damę „Trzcina", rozglądając się jednocześnie uważnie po pałacowym salonie. Zajrzał w jeden kąt, później w drugi, zakamarek, a w końcu lekko stuknął butem w zabite deskami drzwi prowadzące na zewnątrz. Deski, jakby dotknięte czarodziejską różdżką, z hałasem rozpadły się, tworząc wygodne przejście do przybudowanej szopy. A tam istny magazyn kiełbas, szynek, boczków i innych wędlin. Na ścianach wiszą połcie obsuszonej słoniny. W kącie dwie beczki topionego smalcu. W następnym schowku napotkaliśmy znowu „sklep" z konfekcją męską i damską. Futra, płaszcze, buty i bielizny bez liku. — A to do kogo należy? — zagadnąłem naszego zubożałego szlachcica. — To, panowie, przygotowany prowiant na wesele dla fornali -— obłudnie starał się wykręcić właściciel. — Ile takich wesel wyprawiłeś? — ostrzejszym głosem zapytałem go. —• Na razie jeszcze nie było, ale podobno ma być — jąkał się tak do niedawna dumnie zachowujący się dziedzic. — To taki z ciebie patriota, wolisz z żandarmami przepić wszystko, a nie dać żołnierzowi AL — wypalił prosto z mostu „Trzcina". Na te słowa pani dziedziczka zbladła jak ściana i zaczęła nas błagać, abyśmy jej wszystkiego nie zabierali. — Na razie nie mamy w oddziale kobiet i pani łachy 116 Jl nam się do niczego nie przydadzą — złośliwie odpowiedział „Skóra", który zameldował, że niezbędny prowiant -/ostał już załadowany na wóz. Pan dziedzic dostał nagle febry i trząsł się ze strachu jak galareta. — Nasze żądania teraz zwiększymy — zakomunikowałem obojgu państwu. Sprawiedliwie rzecz rozsądzając mieliśmy prawo w takiej sytuacji zarekwirować wszystko, ale uważałem, że nasza godność partyzancka powinna stać wyżej od morale panów dziedziców. W rezultacie zarekwirowaliśmy część kiełbasianych zapasów, dwie pary butów, dwa płaszcze nieprzemakalne i 3 pary bielizny. „Zapałka" wraz z pozostałymi partyzantami uporał się tymczasem ze świniakiem. Załadował także worek owsa dla koni. Prowiantowa operacja zakończona. Jeszcze tylko obowiązkowa formalność — wypisanie pokwitowania. Różnokolorowym ołówkiem, który specjalnie ze sobą woziłem, wypisałem rekwizycyjny kwit: „Zarekwirowano przymusowo na rzecz oddziału AL »Swit«...", po czym następowało wyliczanie rzeczy i podpis: Komendant „Dulka". Złowrogie spojrzenie właścicieli majątku i równocześnie zadowolone miny fornali żegnają odjeżdżających partyzantów. Na umówionym miejscu „Łokietka" nie spotkałem. Reszta oddziału przymaszerowała prawie z godzinnym opóźnieniem. — Coście takiego tam nabroili? — zapytał na powitanie „Łokietek". Okazało się, że po drodze wstąpił on do pałacyku w nadziei, że nas tam spotka. Wszedłszy, zapytał o nas, ale takim tonem, jakby nas ścigał. Państwo dziedzicowie przyjęli na serio zachowanie się dowódcy i dawaj nas obrzucać błotem. Skarżyli się, jakoby bandyci ich obrabowali do ostatniej koszuli i do tego jeszcze po chamsku i gburowato się obchodzili. „Łokietek", nie orientując się w czym rzecz, nie zdradził się do końca, kim jest i przyrzekł ścigać nas aż do skutku. Gdy mu wszystko wytłumaczyłem, przyznał rację, twierdząc, że on sam jeszcze bardziej bezkompromisowo by postąpił. Nazajutrz w lesie była uczta wyśmienita... lepsza niż wczoraj za pańskim stołem... i I PARTYZANCKIE ZEBRANIE Kwaterujemy w lasach starachowickich na „Mu-rowance" obok leśnictwa Klepacze. Rano łącznik z okręgu przywozi pocztę dla dowódcy oddziału. Sekretarz Okręgu „Świt", „Róg" — Mieczysław Swio-stek, przysyła materiały o radach narodowych z zaleceniem przerobienia ich na zebraniu partyjnym oddziału. „Łokietek" zapoznawszy się z broszurą, postanawia zebrać oddział po obiedzie, aby przedyskutować dokładnie ostatnie uchwały Krajowej Rady Narodowej. — Przygotuj się, bo będziesz referował — mówi „Łokietek", wtykając mi broszurkę do ręki. ¦— Nie jestem przecież mówcą — próbuję się wymigać. — Nie tylko święci garnki lepią. Masz polecenie i nie wykręcaj się — odpowiada mi po żołniersku „Łokietek". Rad nie rad wziąłem broszurkę pisaną na bibułce i udałem się w pobliskie zarośla, aby w skupieniu przestudiować jej treść. Ułożyłem się na mchu pod rozłożystym grabem i zacząłem przeglądać kartkę po kartce. Zmęczony całonocnym marszem i nieprzyzwyczajoiny do intensywnej pracy umysłowej, nie doczytawszy do końca, upojony zapachem leśnych woni, zdrzemnąłem się chwilkę. — Ładnie się przygotowujesz do zebrania — usłyszałem nad głową pełen wyrzutu głos „Łokietka". Zerwałem się na równe nogi i próbowałem wytłumaczyć dowódcy, że już jestem gotów. •— Zobaczymy — odrzekł chłodno i zmierzył mnie wzrokiem. — Tylko mów tak, aby cię i „Szymek" — Bolesław Derlatka (młody, 16-lctni partyzant, który uciekł z dworu, gdzie był chłopcem stajennym) zrozumiał — dodał i odszedł. 118 Czym prędzej doczytałem do końca, przeleciałem jeszcze raz ważniejsze momenty, szybko pobiegłem do kuchni, aby przełknąć trochę zupy przyrządzonej według recepty naszego kucharza „Siodło" — „zupka: talerz wody, jedna krupka". — Zebranie, chłopaki! — zawiadamia partyzantów podoficer dyżurny. Chłopcy złaknieni byli wiadomości z frontów i bardzo chętnie czytali prasę konspiracyjną i słuchali wszelkich informacji. Na murawie obok ogniska rozsiedli się partyzanci. „Zapałka" z „Galantem" zajęli pień dębowy. Tylko „Jeleń" z „Sękiem" oparli się o drzewa, bo za 10 minut mieli zluzować kolegów z warty. — Na dzisiejszym zebraniu omówimy ostatnie uchwały Krajowej Rady Narodowej — rozpoczyna „Łokietek". — Głos ma „Dulka", zaczynaj — ogłasza Tadek. „Jak tu zacząć" — zastanowiłem się chwilę, ale w mig przypomniałem sobie przemówienie sekretarza okręgu „Antka". — Towarzysze partyzanci! — wykrztusiłem machinalnie dwa słowa. — Krajowa Rada Narodowa, polski konspiracyjny sejm powstał 31 grudnia 1943 r. Kto wchodzi do Krajowej Rady? — zadaję retoryczne pytanie i odczytuję z broszurki wszystkie organizacje, które podpisały deklarację KRN. Dłużej zatrzymałem się na Rewolucyjnej Grupie Inteligencji Socjalistycznej, pod tą bowiem nazwą zaszyfrowana została organizacja „Świt" przy zgłaszaniu swego akcesu do KRN. O tym poinformował nas szczegółowo „Wiślicz" jeszcze w styczniu. * Zdania jakoś nie kleiły mi się, w ustach zasychało, myśli uciekały. Gdyby nie to, że zerkałem raz po raz do broszurki, nie wiem jakbym dobrnął do końca. Spojrzałem ukradkiem na partyzantów, aby upewnić się, czy słuchają mojego „referatu". „Zapałka" siedzący okrakiem na zwalonym przez burzę świerku oparł ramiona na automacie, rozwarł usta, co znaczyło u niego, że uważnie słucha. „Trzcina" ćmił skręconego w gazecie papierosa i mrugał oczyma, dając jakby znak, że zastanawia się nad tym, co mówię. „Skóra", oparłszy się mocno plecami o sosnę, błyskał od czasu do czasu burymi, kocimi oczami na mnie. Zrozumiałem, że coś medytuje i będzie chciał za- 119 brać głos w dyskusji. Tuż obok mnie „Azja", były pracownik gminy, coś notował sobie w maleńkim kalendarzyku. Tylko „Przychodni" z kucharzem „Siodło" poszturchiwali się łokciami, ale „Łokietek" znaczącym spojrzeniem przywołał ich do porządku. — Krajowa Rada tworzy Rząd Tymczasowy, który obejmie władzę w wyzwolonym kraju — odczytuję jeden z pierwszych punktów programu deklaracji KRN. -— Rząd Tymczasowy wywłaszczy bez odszkodowania obszarników i przekaże ziemię chłopom i robotnikom rolnym oraz przeprowadzi nacjonalizację wielkiego przemysłu, kopalń i banków... W tyrn miejscu jakoś rozkręcił mi się nieco język, bo już niejednokrotnie dyskutowałem na ten temat przy werbowaniu członków do naszej lorganizacji. Na słowa „przekaże ziemię chłopom" zaiskrzyły się oczy „Zapałce". „Grom", dowódca drużyny, podniósł po ucz-niowsku dwa palce do góry, rwąc się do zadania pytania. Partyzant „Korzeń", pochmurny z usposobienia, poweselał i nie czekając na otwarcie dyskusji "zaczął przekomarzać się z „Kretem". — Jeszcze nie skończyłem, towarzysze — starałem się uspokoić podochoconych chłopaków. Mówiłem jeszcze o granicach przyszłej Polski, o oszukańczej konstytucji kwietniowej, wreszcie o zasadach tworzenia oddziałów Armii Ludowej. — Kto czego nie rozumie? — rzuca pytanie „Łokietek". Kilka rąk podniosło się do góry. — Chciałem się spytać, co to znaczy wywłaszczenie, bo ja tego nie rozumiem — zadaje pytanie „Szymek". — A ja, nie wiem, co to jest reforma bez odszkodowania —¦ dopytuje się „Steń". — Dlaczego Krajowa Rada Narodowa ma utworzyć Rząd Tymczasowy, a nie stały? — rzuca zagadnienie do dyskusji „Skóra". — Powiedz mi, „Dulka", po ile hektarów będą dawać w reformie? — z uśmiechem zagaduje „Zapałka". — Co będą robić dziedzice po ich rozparcelowaniu? — rzuca z ironią pytanie „Grom". Jakiś partyzant, chyba „Kret", pytał jeszcze, kto będzie mieszkał w pałacach po dziedzicach. Skory do żartów 120 „Smotek" dopytuje się, czy i fabryki będą parcelowane, bo on by mógł wziąć jeden oddział zakładów starachowickich. Szybko się zorientowałem, że na niektóre pytania odpowiem bez trudności, na inne zaś nie potrafię wiele powiedzieć. Szepnąłem więc do ucha „Łokietkowi", że odpowiem na te łatwiejsze, a on niech wyjaśni resztę. Tadek przytaknął głową na znak, że mi pomoże w wyjaśnieniu poszczególnych zagadnień. —¦ Jakby ci to, „Szymek", wyjaśnić słowo wywłaszczenie bez odszkodowania — zacząłem nieśmiało. — Wywłaszczenie bez odszkodowania, to znaczy zabrać ziemię dziedzicowi za darmo, zupełnie bez pieniędzy — odparowałem dumnie pierwsze pytanie. — To fajno, to mi się podoba — zawyrokował „Szymek". Na jakie kawałki będą dzielone obszarnicze majątki, tego w tym czasie nikt dokładnie nie wiedział. Wykręciłem więc, że to ustali po wyzwoleniu Rząd Tymczasowy. — A ty, „Grom", jak masz ochotę, to możesz się przenieść po wojnie z twojej kurnej chaty do pałacu — zażartowałem sobie z dowódcy drużyny. — Nie o to mi przecież chodzi — obruszył się „Grom". I tak po kolei próbowałem dać odpowiedź pytającym, w wielu wypadkach zbyłem ich jakimś zdaniem, bo mimo szczerej chęci nie byłem w stanie dać wyczerpującego wyjaśnienia, Przy omawianiu kwestii, dlaczego będzie powołany Rząd Tymczasowy, a nie stały, rozpoczęła si^ żywa wymiana zdań między partyzantami. — To słowo tymczasowy to mi się trochę nie podoba — twierdził „Skóra" — wygląda to, że przyjdzie potem jakiś rząd, który diabli wiedzą, co zrobi, może być jeszcze tak jak w dawnej Polsce, za Piłsudskiego. Długo wyjaśniał „Łokietek" to zagadnienie, ale „Skóra" w dalszym ciągu nie ibył przekonany. — Prose o głos — podnosi palce „Korzeń". — Kiej mowa o dziedzicach i parcelacyi to jo bym zagnał wszystkich dziedziców, hrabiów i księciów i zrobił jeden majątek, a uni byliby i fornalami. Na własne ocy by się przeklinali, cy trzeba dwory parcelować, cy nie. Partyzanci zarechotali szczerym śmiechem. — Mnie by bardzo interesowało — odzywa się „Zapałka" — kto będzie dostawał dziedzieowską ziemię i po ile, 121 bo chętnych na pewno będzie wielu. Kiedy wstępowałem do naszej organizacji, to „Zemsta" twierdził, że ziemię dostaną przede wszystkim fornale. — Coś taki pazerny na te bryły — żartuje „Trzcina". — Jakie tu bryły znowu — jąka się „Zapałka". — To jaki z ciebie rolnik, jak nie wiesz, co to znaczy słowo bryły — śmieje się rzeczniowiak. — Przywołuję was do porządku — stref u je dowcipnisiów „Łokietek". — Żarty żartami, ale sprawa jest poważna — zaczyna gadkę „Sosna", dowódca drużyny ze Świętokrzyskiego. — Moim zdaniem to pierwszeństwo w nadziale ziemi należy się partyzantom i ich rodzinom, a potem dopiero biedocie wiejskiej i wyrobnikom rolnym. Dyskusja ożywia się. Każdy ma coś do powiedzenia. Padają różne wnioski i propozycje. Najwięcej interesują partyzantów sprawy rolne, nic dziwnego, każdy z nich to chłop z dziada pradziada. Najwięcej zacietrzewiają się byli wyrobnicy dworscy ze Świętokrzyskiego, rzeczniowiaków natomiast bardzo interesuje sprawa nauki. Pod koniec dyskusji zabrał głos „Łokietek" i omówił sprawę sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Potem jeiszcze „Azja" odczytał na glos treść numeru pisma „Świt". W artykule Ostatnia przestroga pierwszy sekretarz okręgu, „Antek", opisał zbrodniczą działalność NSZ. Drugi artykuł opowiadał o naszym zwycięstwie pod Sulejowem i Gruszką. Partyzanci z zaciekawieniem słuchali relacji z bitwy. Ten i ów nie zgadzał się z niektórymi szczegółami opisanymi przez autora. Znowu zaczęli się przekomarzać i wzajemnie przekonywać. — Wiadomości z frontów — czyta dalej „Azja". Wszyscy zamieniają się w słuch. — Zacięte boje pod Monte Cassino. Churchill zapowiada zorganizowanie drugiego frontu. — Zapowiadają już od dwóch lat — zauważa ktoś sceptycznie. — Rosjanie na Froncie Białoruskim rozszerzyli, przyczółek na Bugu. — Jak uważacie, komendancie — kiedy gruchną Rosjanie? — zadaje pytanie „Smotek". 122 — Jak dobrze pójdzie, to na odpust będziemy paradować w mundurach w Rzeczniowie — cieszy się dzieciak „Huragan". Oficjalne zebranie przemienia się w swobodną pogawędkę, gdy nagle rozlega się w pobliżu strzał, potem drugi i trzeci. —¦ Alarm! Na stanowiska! Rozprowadzający sprawdzić posterunki! — wydaje komendę „Łokietek". Patrol w składzie: „Grom", „Trzcina" i „Skóra" dostaje polecenie udania się w kierunku strzałów, które powtarzają się raz po raz w krótkich odstępach czasu. Zapada zmrok. Przestraszone wrony poderwane ze snu kraczą, jak opętane, krążąc wokół drzew. Chłopcy repetują broń i bacznie wypatrują sprawców strzelaniny, która wreszcie ucichła. — To niemożliwe, aby szkopy o tej iporze rozpoczynały obławę — orzeka „Przychodni", frontowy wojak z kampanii wrześniowej. — I ja tak myślę — potwierdza ^„Siodło". Istotnie po pół godzinie powraca patrol, a z nim gajowy Leśniewski, stary nasz znajomy. — Według dokładnie sprawdzonych danych strzelała w celach szkoleniowych placówka AK — melduje „Grom". — A oto jeden z uczestników szkolenia — z uśmiechem wskazuje na gajowego. — Przestrzelaliśmy trochę lufy, żeby nie zardzewiały — potwierdza meldunek Leśniewski. — Kiedy wreszcie przestaniecie konserwować broń, a zaczniecie jej używać do konkretnej roboty? — pół żartem, pół serio zagaduje gajowego „Łokietek". ¦— Nie ma rozkazu, panie poruczniku — rozkłada bezradnie ręce gajowy. Gajowy Leśniewski oddawał nam często usługi, szczególnie na odcinku zwiadowczym. Mając w gajówce telefon łączył się z innymi placówkami na terenie lasów stara-chowickich i dowiadywał o ruchach wojsk hitlerowskich. Wywiązywał się z tego nienagannie. Nie obeszło się także z naszej strony bez nagrody w postaci jakiegoś kawałka mięsa, którego mieliśmy w tym czasie pod dostatkiem, dopóki Niemcy nie ograbili majątków. 123 , S**,l Zgodnie ze zwyczajem zebranie kończymy pieśnią Gdy naród do boju. „Azja", nadworny „zapiewajło", intonuje swym czystym tenorem. O część wam panowie magnaci, za naszą niewolę, kajdany — rozbrzmiewają słowa rewolucyjnej pieśni po rosie. Szum drzew niesie je daleko, daleko po zagajnikach, porębach i leśnych polanach. Wkrótce oddział stoi na zbiórce. — Kierunek lasy malomierzyckie — wydaje komendę „Łokietek". Szpica jest już na przedzie. Jeszcze chwila i maszerujemy na nowe miejsce postoju. KONCENTRACJA Jeszcze poranne rosy dobrze nie obeschły na mchach i liściach jagodzin, a już do obozu zdążyli przyjechać dwaj stali bywalcy: „Szela"— Jan Kozik i „Pas" — Pazderski. Miny mają dzjś jakieś inne niż zwykle. Nie te pełne powagi i zakłopota|iia, lecz przeciwnie, zawsze fleg-matyczny „Pas" zachowuje się, jakby mu połowa lat ubyła, a „Szela" dumnie pręży swą łabędzią szyję i coś już z daleka wymachuje rękami. — Chłopaki! Szwaby wieją! — woła na cały głos. Tłum partyzantów wnet ich otacza dokoła. Jeden przez drugiego chce zadać pytanie nosicielom tak niecodziennej wiadomości. — To nieprawda, to niemożliwe — słychać głosy niedo^-wiarków. — A jednak prawda — zaklina się „Szela". — Sam na własne oczy widziałem, jak wczoraj żandarmeria iłżecka spakowała manatki i wyjechała do Starachowic. A jaki ruch na szosach... — Ot, dalibyśmy im łupnia — wtrąca się do rozmowy „Zapałka", zawsze w gorącej wodzie kąpany. — Wszystko psiekrwie w tajemnicy trzymały do ostatniej chwili — odpiera atak „Szela". . — Spokój! Co to za harmider, co się stało? — zapytuje „Łokietek", który dopiero co wrócił z kontroli posterunków. — Niemcy drałują — wrzeszczą wszyscy naraz jak opętani. Lecz zawsze powściągliwy i opanowany „Łokietek" wypytuje od nowa rozpromienionych z nadmiaru wrażeń przybyszów z placówek, starając się ocenić sytuację. 125 Istotnie, wiadomości przyniesione przez działaczy terenowych wnet się potwierdzają. Ofensywa wojsk radzieckich ruszyła niespodziewanie całą parą naprzód. Zdecydowane natarcie jednostek Armii Radzieckiej załamało i porwało w strzępy front na Bugu i iszybko zbliża się do brzegów Wisły. Rozbitki hord hitlerowskich w popłochu uciekają, siejąc panikę nawet po drugiej stronie Wisły. Zdezorientowane władze niemieckie przygotowują się do ucieczki. Szosy i trakty polskie przepełnione są uciekinierami. Pierwsi jak zwykle zmykają kolaboranci, volksdeutsche i innej maści „swołocz" — jak mówią Rosjanie. W ludzi wstępuje nowy duch. Wszędzie rozlega się jeden i ten sam radosny okrzyk. — Niemcy uciekają, Ruscy już niedaleko!!! Dla partyzantów znamionowało to etap wzmożonej walki i dywersji na wielką skalę, przybliżający ostateczne zwycięstwo. Nasz oddział nieustannie rośnie. Codziennie przybywają z rejonów nowi partyzanci. Z Rzeczniowa zaciąga się do nas „Pocisk" — Pryeiak, „Huragan" — Ireneusz Ołowiak i „Zaręba" — Jan Okrutny, plutonowy zawodowy sprzed 1939 r. Rejon Iłża również masowo dostarcza partyzanckiego rekruta. Przybywa do oddziału „Orkan" — Tadeusz Łęeki, podchorąży rezerwy, który zajmuje stanowiska zastępcy dowódcy oddziału, liczącego już 60 osób. „Orkan" wnosi do oddziału nowe wartości bojowe, co znajduje wyraz zwłaszcza w licznych akcjach organizowanych już w ramach brygady. „Łokietek" i „Orkan" jakby wzajemnie się uzupełniają. Rozwaga i stanowczość „Łokietka" połączona z brawurą i rzadko spotykaną odwagą osobistą „Orkana" przynoszą, wkrótce piękne owoce w postaci bardzo poważnych akcji zbrojnych, które ma na swym koncie już II Brygada Armii Ludowej „Świt". W związku z masowym napływem rekrutów oddział zostaje zreorganizowany. Przebudowa naszej grupy partyzanckiej ma ułatwić wcielanie bez większych przeszkód nowych ludzi z garnizonu. I tak cały oddział został podzielony na 3 baony. Dowódcą I baonu został mianowany Jan Okrutny — „Zaręba", II — Adam Bakalarczyk — „Dulka", III — Jan Pocheć ¦— „Sosna". 126 Zaraz po reorganizacji przeprowadziliśmy akcję przeciwko policji granatowej w Iłży, która chciała wycofać się razem z okupantem. W wyniku potyczki dwóch policjantów zostało zabitych. Akcja ta w pewnym momencie przemieniła się w zasadzkę przeciwko kolumnie samochodów niemieckich, która w tym czasie niespodziewanie nadjechała. W wyniku tej operacji, którą dowodził „Orkan", zdobyto kilkanaście karabinów i kilka granatów. Na Lipiu stacjonowaliśmy już trzeci dzień. Dobrze nam tam było, lecz dalsze kwaterowanie na tym samym miejscu było niezgodne z obowiązującym regulaminem partyzanckim. Kto złamał świętą zasadę taktyki partyzanckiej, płacił zazwyczaj bardzo drogo, a niekiedy pociągało to za sobą nawet zagładę całych ugrupowań leśnych. Tak było z oddziałem „Hubali" — pierwszym oddziałem partyzanckim riaaKielecczyźnie, czy też z wielkim zgrupowaniem AK „Ponurego" w 1943 r„ które całymi miesiącami nie ruszało się z jednego miejsca. Zuchwalstwo, a raczej niedołęstwo „Potoka" zakończyło się też rzezią kilkudziesięciu partyzantów AK w lasach iłżeckich. Dopuszczenie do bitwy pod Gruszką było także częściowym naruszeniem tej zasady. Oddział leśny nie może stać się regularną jednostką wojskową i nie wolno mu zmieniać walki podjazdowej w pozycyjną. Święcie przestrzegał tej zasady „Łokietek", dzięki czemu nie udało się nigdy Niemcom zaskoczyć naszego oddziału. Całe zgrupowanie stoi już gotowe do wymarszu. „Łokietek" odbiera raporty od dowódców pododdziałów. Jeszcze moment i już mamy ruszać. Wtem ktoś podbiega do „Łokietka", melduje przybycie łącznika, który ma list do dowódcy. Po chwili oficer inspekcyjny doprowadza łącznika. To przecież „Żak" z Błaziti. „Łokietek" błyskawicznie rozrywa konspiracyjną kopertę na -oczach wszystkich, szybko przebiega oczami pismo i po chwili odzywa się do zebranych wokół niego dowódców. — Obywatele oficerowie, zmieniony kierunek marszu. Oficer inspekcyjny już wydaje polecenie ubezpieczeniu przedniemu: — Kierunek „Wykus", maszerować! Rozkaz nowo mianowanego komendanta Obwodu, płk. „Mietka" — Mieczysława Moczara, zarządzał ogólną koncentrację oddziałów partyzanckich w okolicy wsi Radkowi- 127 ce i Bronkowice, przyległych do wielkiego masywu leśnego Gór Świętokrzyskich. Wykonując rozkaz płk. Moczara oddział przeszedł w ciągu jednej nocy przeszło 30 km drogi i po przebyciu wpław rzeki Kamiennej zameldował się na „Wykusie". To, co tam zobaczyłem już pierwszego dnia, przekraczało wszelkie moje partyzanckie wyobrażenia. Namioty płócienne, tabory wojskowe i mnóstwo żołnierzy od stóp do głów ubranych w przepisowe zielone polskie mundury. Każdy z żołnierzy nosił połówkę, na której dumnie rozwijał swe skrzydła orzeł piastowski. — To berlingowcy, zrzuceni nam do pomocy — podpowiada ktoś. Cały ten potężny obóz przypominał raczej biwak regu- _ larnej armii i krańcowo różnił się od skromnego partyzanckiego oddziału, do którego byłem do tej pory przyzwyczajony. Po obozie bez przerwy uwijają się zaaferowani czymś oficerowie. Z rozmów wynika, że szykują się do zrzutów. Szarży tu co niemiara. Na każdym kroku spotyka się podporuczników, poruczników, trafiają się także i kapitanowie, a nawet starsi stopniem. Zajmujemy wyznaczone nam w obozie miejsca. „Łokietek" i „Orkan" wezwani zostali natychmiast do płk. Moczara na odprawę. Doprowadziłem swoją garderobę do jakiego takiego porządku i ruszyłem ze „Skórą" na rozpoznanie obozowego terenu. Zmierzamy prosto do sztabowych namiotów. Z daleka dolatują nas czyjeś gromko rzucane słowa. Ktoś stoi naprzeciw niedużego oddziału i przemawia. To „Zemsta", nasz orator, wygłasza jedną ze swych licznych mów. — Pewnie ogłasza po raz trzeci rewolucję — żartuje złośliwie „Skóra". „Zemsta" znany był starszym, partyzantom jako dobry wiecowiec, potrafił on wygłaszać płomienne przemówienia okolicznościowe. Po drodze spotykamy „Górala", dowódcę jednego z oddziałów. Wygląda jak nowo promowany podchorąży. Nowe umundurowanie, prosto ż igły, płaszcz leży na nim jak ulał. — Cześć, „Góral", jak żyjesz, coś taki ważny? — zagadujemy go. 128 Mieczysław Moczar „Mietek" 'Iii Antoni Ratusiński „Antek" Władysław „Zapora" — Idź do diabła, zawsze wam żarty w głowie — się „Góral". Nieco dalej rozpalili ognisko partyzanci z oddzinlu „Brzozy", który został przemianowany na I batalion. Siedzą i gwarzą stare łaziki leśne: „Wujek", „Jesion", „Stolarz", jest i „Helka", której wyczynów bojowych mógł pozazdrościć niejeden partyzant. Nie darmo była obiektem gorących uczuć samego „Brzozy" (partyzancka miłość między nimi przemieniła się później w oficjalny związek małżeński). „Brzozowiacy'1 pokazują jeden przez drugiego działo polowe zdobyte kilka dni temu w bitwie z hordami Własowa pod Sniadką. Po chwili nadchodzi i „Brzoza", wraca z dopiero co skończonej odprawy. — Jak się macie „świtowcy"! — wita nas z daleka. — Witaj, dowódco batalionu! — odpowiadamy chórem. Wszyscy nasi starzy partyzanci odnosili się do „Brzozy" zawsze z wielkim szacunkiem tak, jak odnoszą się uczniowie do majstra, boć to u niego terminowaliśmy na partyzantów, a fachowiec z niego był nie lada. „Brzoza" w mundurze jakoś jeszcze bardziej wyszczuplał. Jego ruchy stały się pewniejsze, a przy tym nawet trochę flegmatyczne, wiadomo bolszoj komandir. Musimy wracać do siebie, bo odprawa już się skończyła i pewnie nasi dowódcy coś ciekawego nam zakomunikują. Po drodze przechodzimy obok namiotów sztabu obwodu. Spod namiotu z „paraszutu" wygląda jakaś maszyna pomalowana na zielono. Pucołowaty podporucznik w skupieniu pisze coś zawzięcie na skrawku papieru. Obok niego kłębią się pozwijane wąskie paski papieru wypełnionego tajemniczymi cyframi. To szyfr, a ta maszyna to radiostacja z generatorem. Następny namiot z chorągiewką Czerwonego Krzyża to ambulans dr. „Anki" — Heleny Wolf. Kilka kroków dalej stoi grupa oficerów. Wśród nich rozpoznajemy „Łokietka", „Orkana", kpt. „Władka", „Mariana" — Mariana Janica oraz „Wiślicza". Obok nich stoi wysoki, zgrabny oficer. Zielona furażerka z dystynkcjami i torba polowa przewieszona przez ramię nieomylnie świadczą, że to na pewno płk Moczar. Opodal na małej polance grupa oficerów nad czymś zawzięcie dyskutuje. Wśród nich rej wodzi wysoki i barczysty starszy oficer o dość surowym wyrazie twarzy. To grupa aktywistów partyjnych pod przewodnictwem 9 — Leśne boje 129 płk. „Długiego Janka" —, Hilarego Chełchowskiego, członka KC i pełnomocnika KC na Obwód nr III odbywa naradę partyjną na temat ostatnich wydarzeń politycznych. Powodowani zwykłą ciekawością podchodzimy bliżej, aby z bliska pogapić się na nowego dowódcę. Przechodząc tuż obok niego salutujemy ze „Skórą" i jednocześnie zezujemy uparcie w jego stronę. Moczar odsalu-towaf i spojrzał na nas uważnie, jakby chciał zapytać, cośmy za jedni. Z dużych ciemnych jego oczu biła jakaś żarliwość i optymizm.' Szczery uśmiech na pogodnej twarzy zachęcał podwładnych do swobodnej rozmowy. Czarny wąs podkreślał jeszcze bardziej jego typowo męską urodę. Zresztą o osobistych walorach dowódcy mogą najlepiej świadczyć liczne westchnienia wszystkich partyzantek. Kobiety najlepiej się na tym znają. Trzeba przyznać, że Moczar ujmował każdego, kto się z nim zetknął, spokojem i życzliwym spojrzeniem. Zawadiacki był, a przy tym skromny. Po naszemu — swój chłop! -—• Słuchaj, „Dulka", ten Moczar to wydaje mi się, że będzie morowy chłop — zagaduje mnie „Skóra". . — Po czym tak sądzisz? — zapytuję go. — Nie widziałeś, że swą łyżkę sam nosi za cholewą, inny to by miał już ze dwóch adiutantów. — Masz rację, to widomy znak, że swój — odrzekłem. Obaj jednak doszliśmy wówczas do zgodnego wniosku, że dowódca pułkownik powinien mieć elegantsze buty, a nie porozcinane na przegubiu i na cholewach. „Skóra" myślał jak najsłuszniej, ale do końca okupacji płk Moczar lepszych butów nie zafasował. Pełni świeżych wrażeń wracamy do naszego ogniska. Tu zastajemy już „Łokietka" z plikiem papierów, ulotek, rulonów. Na jednym z nich czytam: Manifest Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Za chwilę stoi już na zbiórce całe nasze wojsko. — Baczność!—rozlega się komenda „Łokietka".-—Manifest PKWN, spocznij. Wolno, dobitnie, słowo za słowem odczytuje dowódca tekst. Każdy wyraz, każde zdanie wkuwa się w nasze głowy. Reforma irolna, ta o której marzyli nasi ojcowie, staje się rzeczywistością, nacjonalizacja fabryk, o którą walczyli i ginęli w więzieniach najlepsi robotnicy, staje się faktem. Słuchamy i jesteśmy dumni, że to nam przypadnie w udziale wprowadzać w czyn postano- wienia Manifestu. Długo jeszcze tego dnia dyskutowaliśmy przy ognisku nad poszczególnymi jego punktami. W nocy otrzymaliśmy zrzuty broni. Kilka samolotów transportowych krążyło prawie całą noc nad leśnym lotniskiem. Zrzut był bardzo pokaźny. Dostaliśmy nowe radzieckie pistolety maszynowe, granaty, rusznice przeciwpancerne, materiał wybuchowy, a także „Maximy" — prawdziwe cekaemy i do tego na kółkach. Tacy silni jeszcze nigdy nie byliśmy. „Kto by się teraz Niemców lękał" — pomyślałem dufnie. W wyniku zarządzonej mobilizacji zaczęli napływać masowo z poszczególnych rejonów partyzanci-rekruci, zasilając oddziały nowymi ludźmi. Powstawały nowe plutony, kompanie. — Wstawaj, „Dulka" — zobaczysz akowskie wojsko — budzi mnie gwałtownie „Wywrót" ¦— Tadeusz Borek. Przecieram oczy i nie wiem, czy na jawie czy we śnie, ale widzę około 50 chłopa w czarnych beretach maszerujących w naszym kierunku. Na plecach niosą karabinki, trochę zardzewiałe, trochę niekompletne. Gdzie im do nas! „Pewnie oni zdają sobie z tego sprawę" — pomyślałem, bo od czasu do czasu łypią zazdrosnym okiem na nasze peemy. Na czele całej grupy maszeruje starszy, z włosem przyprószonym już nieco siwizną, porucznik. Za chwilę wychodzi do nich Moczar. — Czołem żołnierze! — wita się z zebranymi. Staje po chwili pośrodku czworoboku żołnierzy w czarnych beretach i ... przemawia. Mówi prosto, bez owijania w bawełnę. Jasne i zrozumiałe są jego słowa. „Chcecie walczyć z okupantem, przystąpcie do nas. Chcecie Polski bez kapitalistów i obszarników, wstępujcie w nasze szeregi. Zamiast stać z waszymi zardzewiałkami u nogi, będziecie bić wroga taką oto bronią, jaką widzicie u naszych partyzantów". Po twarzach zebranych można poznać, że słowa płk. Moczara trafiają im do przekonania, przecież są to w większości chłopscy synowie. Na zakończenie Moczar stawia alternatywne pytanie: — Kto się zgadza z nami i chce zastać w naszych szeregach, niech zaraz wystąpi z szeregu. 95% akowców występuje z szeregów i chce walczyć w oddziałach AL. 130 131 I — A wy, po której stronie, poruczniku? — zadaje pytanie płk Moczar dowódcy kompanii. „Fin", bo taki .był jlgo pseudonim, odpowiada lapidarnie: — Tam gdzie wojsko, tam i dowódca. Płk Moczar podchodzi do „Fina" i ściska mu serdecznie dłoń. Ci z oddziału, którzy nie wyrazili chęci pozostania z nami, odmaszerowali zaraz do swych placówek, zachowując przy sobie broń. Później dowiedziałem się, że „Fina" już uprzednio zaagitował do przystąpienia do AL „Orkan", który znał go osobiście, „Fin" bowiem był dobrym znajomym jego ojca, gajowego w okolicznych lasach. Wkrótce po odebraniu zrzutów dowództwo Obwodu dokonało nowej reorganizacji całego zgrupowania partyzanckiego. Nazajutrz od rana płk Moczar zwołał dowódców jednostek partyzanckich na odprawę. Na polanie obok namiotu dowódcy zasiedli: pełnomocnik KC „Długi Janek" — Hilary Chełchowski, członkowie sztabu: mjr „Wiślicz" —¦ Eugeniusz Iwańczyk, kpt. „Władek" — Władysław Sobczyński, kpt. „Marian" — Marian Janie, kpt. „Róg" — Mieczysław Swiostek oraz dowódcy oddziałów leśnych: mjr „Zygmunt" — Henryk Połowniak, por. „Łokietek" — Tadeusz Maj, por. Adam Kormecki, por. „Orkan" — Tadeusz Łęcki, por. „Brzoza" — Czesław Borecki, ppor. „Góral" — Stefan Szymański i ppor. „Wrzos" — Młynek. — Ważna to musi być narada, bo sztabowcy dyskutują kilka godzin, no i tyle szarży — zauważa nie bez racji któryś z partyzantów. Istotnie ważna to była odprawa. Zapadły na niej decyzje dotyczące taktyki i form organizacyjnych walki oddziałów AL na Kielecezyźmie. Szef kancelarii „Miś" — Edward Simbierowicz zakończył wystukiwanie na maszynie rozkazu i oddał go już do podpisu. — Zbiórka... zbiórka! — rozległy się wnet głosy dowódców pododdziałów. To mjr „Wiślicz" zarządza zbiórkę całego zgrupowania. Wojsko ustawia się w czworobok. Stoją naprzeciw siebie i uśmiechają się znacząco stare wiarusy od „Brzozy", „Górala" i „Łokietka". Stoją także oddziały „Fina" — Juliana 132 Juszkiewicza i „Dziekana". Serce skacze człowiekowi z radości, bo oto z małych oddziałów wyrosło tyle wojska. Przed każdym oddziałem stoją gęsto „talerzówki" Diegtia-riewa. Każdy oddział dysponuje „Maximem", „peteerami" nie mówiąc już o pistoletach maszynowych, „samozariad-kach" itp. — Baczność! Prezentuj broń! Na prawo patrz! — rozlega się komenda. „Wiślicz" składa raport płk. Moczarowi o stanie zgrupowania. — Czołem, Obywatelu Pułkowniku! — ryczymy, ile sił odpowiadając dowódcy na jego pozdrowienie. Dęby i jodły w Puszczy Świętokrzyskiej powtarzają ten okrzyk nie milknącym echem i głoszą wszem i wobec, że tu partyzanci AL mają swe udzielne księstwo. Teraz szef sztabu „Wiślicz" odczytuje rozkaz o powołaniu I i II Brygady. „...Dowódca I Brygady — mjr „Zygmunt" (Henryk Połowniak), zastępca dowódcy — por. Adam Kornecki (skoczek), oficer wywiadu i bezpieczeństwa „Skromny" (Stanisław Gwizdowski), oficer operacyjny — „Chmura" (Bolesław Łazarski), dowódca I batalionu — por. „Brzoza" (Czesław Borecki), dowódca II batalionu — por. „Góral" (Stefan Szymański). Dowódca II Brygady — por. „Łokietek" (Tadeusz Maj), zastępca dowódcy — ppor. „Orkan" (Tadeusz Łęcki), oficer wywiadu i bezpieczeństwa — ppor. „Dulka" (Adam Bakalarczyk), oficer operacyjny — ppor. „Fin" (Julian Juszkiewicz), dowódca batalionu I — ppor. „Sosna" (Jan Pocheć), zastępca dowódcy — ppor. „Grom", oficer propagandy •— sierż. „Azja" (Józef Bugajski), dowódca II batalionu — sierż. „Zaręba" (Jan Okrutny), zastępca dowódcy — sierż. „Wiech" (Kazimierz Karwacki), oficer propagandy ¦—¦ plut. „Skóra" (Wacław Tracz)"*. W skład II Brygady wchodził oddział „Łokietka", uzupełniony żołnierzami z garnizonu, oraz oddział „Fina" i „Dziekana". Łącznie II Brygada liczyła około 300 żołnierzy. * Wyciąg z rozkazu komendanta Obwodu III, płk. Moczara. 133 Obie nowo utworzone brygady otrzymały swój rejon działania. Nasze udzielne księstwo miało się znajdować między Kielcami, Jędrzejowem i Włoszczową. Ponieważ całe nasze zgrupowanie stało już kilka dni w tym samym miejscu, płk Moczar zarządził zmianę miejsca postoju. Tuż po obiedzie dowódca brygady ogłosił zbiórkę do odmarszu. Sierpniowe słońce jeszcze dobrze grzało w plecy, gdy rozpoczęliśmy marsz. Szliśmy całą noc, nie licząc krótkich przerw. Partyzanci ustawieni byli w dwa olbrzymie sznury. Mieli chłopcy teraz co dźwigać. Każdy na swych barkach niósł pistolet maszynowy lub karabin, kilka granatów, magazynki pełne amunicji, a także torbę z zapasową amunicją. Płaszcz lub koc też w upalne dni nie pomaga w marszu. „Ciężko nieść, ale za to lekko wojować" ¦— pocieszali się partyzanci. Po całonocnym marszu rozbiliśmy namioty w lesie obok Klonowa, miejscowości położonej niedaleko toru i autostrady prowadzącej ze Skarżyska do Kielc Ledwo zeskoczyłem z konia i zacząłem prostować ze-sztywniałe na siodle nogi a już wezwał mnie „Wiśliez" i ni mniej, ni więcej polecił mi znaleźć dobrego przewodnika, który by mógł nas sprawnie przeprowadzić przez autostradę i tor kolejowy. Tym razem pieszo, jeszcze z jednym partyzantem, przydzielonym mi do pomocy, którego pseudonimu, niestety, nie mogę sobie przypomnieć, ruszyliśmy w drogę. Po dwugodzinnej wędrówce na przełaj przez las, pokonując gęste zarośla i kamieniste zbocza podgórskie, dobiliśmy do skraju lasu. Dobrze akurat trafiliśmy, bo z daleka widać już przez prześwitujący las jakąś chatkę — taką, jakie zazwyczaj zamieszkuje przyleśna biedota wiejska. Ostrożnie skradamy się w kierunku zabudowania. Na podwórku szczupły mężczyzna w sile wieku majstruje coś zawzięcie przy pniaku drzewa. Obserwujemy go przez chwilę, a potem mijamy jeszcze kilka drzew i jesteśmy tuż obok starego płotu okalającego chatkę. W pewnym momen-cie spostrzega nas — kiwamy ręką, aby podszedł bliżej. Na widok uzbrojonych osobników posłusznie podbiega. Przedstawiamy się, kim jesteśmy. Właściciel mieszkania nerwowo, ale bardzo przychylnie udziela nam żądanych informacji. Powoli, poczęstowany papierosem, przychodzi 134 do siebie i już możemy zupełnie spokojnie prowadzić rozmowę na interesujące nas tematy. Proponuje nam wejść głębiej w las, a to ze względu na możliwość nadejścia Niemców zatrudnionych przy budowie okopów. Wskazuje przy tym ręką na pobliskie wzgórza, gdzie wyraźnie widać na horyzoncie uwijających się „okopiarzy". Tam budują fortyfikacje. Po krótkiej rozmowie nasz znajomy chętnie zgodził się wystąpić w roli prze^-wodnika. Widać było, że czuje się nawet zaszczycony tą propozycją. W dowód życzliwości wyniósł nam po kubku śmietany, którą wypiliśmy w oka mgnieniu. Do obozu wróciliśmy dobrze już po południu. Przedstawiłem przewodnika „Wiśliczowi", który sprawował funkcję szefa sztabu obwodu, a sam postanowiłem odpocząć po trudach minionej nocy i dnia. W obozie już dawno po obiedzie. Szara brać partyzancka znużona całonocnym marszem legła pokotem na soczystej murawie liściastego zagajnika. Tylko dowódcy oddziałów jak zwykle krzątają się po obozie, załatwiając jakieś sprawy. W cieniu prowizorycznego namiotu młoda sanitariuszka opatruje rannego partyzanta. Syczy on z bólu i wije się, gdy dziewczyna dotyka rany. Tak, to ten, który dostał kulę w ramię pod Sniadką. Zaglądam jeszcze przedtem do kucharza naszej brygady „Siodło" — Wójcickiego z Iłży, aby coś przetrącić przed snem. Jak każdy kucharz, nieczuły na dolegliwości żołądkowe, nie zostawił nic, co by można było skonsumować ze smakiem. — Masz może coś do jedzenia? — zapytuje mnie „Róg", który zjawił się tu niespodziewanie. — Chcesz, to ogryzaj te gołe kości — proponuję mu. — Przydałoby się coś konkretnego, to żadne żarcie — fachowo określa „Róg". — Masz rację, pies trącał takie kości. Po chwili siedzimy już na koniach i „truchtem" zdążamy do jednej z chat Klonowa. Tu dajemy się ponieść apetytom. Wyrównujemy wnet kilkudniowe zaległości. Upieramy się, by płacić gościnnym gospodarzom, ale nie chcą o tym nawet słyszeć i wreszcie poddajemy się. Wracamy stępem do obozu, zadowoleni z prowiantowego wypadu, nucąc jakąś chłopską dumkę. —• Teraz łatwiej będzie znieść dzisiejszą wędrówkę — konstatuje po chwili „Róg". 135 I Nagle ze skraju lasu wyłaniają się konni, a po chwili spora grupa pieszych partyzantów ciągnie wprost na nas. Jadą także bryczki. To sztab, na czele płk Moczar. Spóźniliśmy się na zbiórkę, niech to licho weźmie! — Za długo guzdraliśmy się w tym Klonowie — mówię do „Roga". — Co się denerwujesz, przecież nic się nie stało — stara się uspokoić mnie „Róg". Najlepiej byłoby minąć kolumnę bokiem i potem przyłączyć jak gdyby nigdy nic —• niestety za późno. Walimy wprost, co będzie, to będzie. Już zrównujemy się ze szpicą i za chwilę wjeżdżamy wprost na Moczara. — Wróć! — słychać komendę. — Gdzie szwendacie się do tej pory, łaziki? Dlaczego nie oddajesz honoru „Róg", cywilu zatracony? — krzyczy Moczar. Wymyśla nam, ile wlezie. Podobno ,,Róg" jako sztabowiec dostał jeszcze dodatkowy wygawor w sztabie. Nie ma rady, dyscyplina musi być. Mój przewodnik spisał się na medal. Jak zawodowy „rozwiedczyk" poprowadził nasze ubezpieczenie przez tor i autostradę. Po godzinie byliśmy już po tamtej stronie. Za sprawne wykonanie zadania otrzymał cały spadochron. Należało mu się. Za chwilę miał przejeżdżać torem pociąg towarowy z Kielc do Skarżyska. Dowództwo postanowiło wykorzystać nadarzającą się okazję. Grupa minierów szybko i sprawnie zabrała się do roboty. Po kilkunastu minutach ładunek trotylu spoczywał już pod szynami. Całą akcję organizował sztab. Miała ona miejsce w okolicach wsi Belno. Potężny huk rozdarł powietrze. Zgrzyt łamanego żelaza, serie z broni maszynowej oraz syk pary zlały się w niesamowity zgiełk. W wyniku akcji cały transport aut ciężarowych idących na front zapalił się i został zniszczony. Przerwa w ruchu kolejowym trwała prawie cały dzień. Nad ranem wszystkie jednostki dotarły do Swiniej Góry, gęsto porośniętej stuletnimi jodłami, 1 tu nastąpiło rozstanie. 136 I | dowMztwo III Obwodu AL kierunek marszu X Brygady AL Łr- > stanowiska partyzantó kierunek marszu d-twa III Obwodu AL i kompanii sztabowej do lasów Siekierno-Ratoje kierunek marszu XI Brygady AL i 3 batalionu I Brygady AL im. Ziemi Kieleckiej Bitwa na Swiniej Górze (16—19.IX.1944 Każde pożegnanie zaprzyjaźnionych oddziałów było dla partyzantów zawsze wielkim i smutnym przeżyciem. Ze łzami w oczach żegnały się „Świerki" z „Lwami", „Sosny" z „Wilkami", „Rysie" z „Wierzbami". Chłopcy żegnali się z nadzieją ponownego spotkania. Jakże jednak często nie stało wielu przy najbliższym wzajemnym spotkaniu. Ginęli za robotniczo-chłopską sprawę ci od „Górala", ci od „Łokietka" i ci od „Zygmunta". Ci, co przeżyli, związani są na zawsze więzami walki, których nikt nie jest zdolny rozerwać. Nasza II Brygada pomaszerowała leśnymi drogami do wyznaczanego jej rejonu działania. Po dwu dniach forsownego marszu przez lasy samsonowskie rozbiliśmy obóz w lasach obok wsi Dobrzeszów. Lasy tego rejonu były przez długi czas bazą wypadową naszych grup bojowych, które regularnie dokonywały dywersji i sabotażu na torach kolejowych i okolicznych traktach. jm BITWA O SZYNY Nowo utworzona II Brygada AL „Świt" maszeruje w wyznaczony rejon działania. Zgodnie z rozkazem płk. Moczara z dnia 5 sierpnia 1944 r. brygada ma skoncentrować swoją działalność bojową w trójkącie linii kolejowych, łączących Kielce, Końskie i Włoszczową. Wkraczamy na stare szlaki powstańcze. Tu w 1794 r. kwaterował Tadeusz Kościuszko po porażce pod Szczeko-cinanii, tu w Małogoszczy w 1863 r. Langiewicz i Jeziorań-ski stoczyli ciężką bitwę z wojskami carskimi. Widoczną pamiątką z tych walk są trzy zbiorowe mogiły na cmentarzu małogoskim. Tu wreszcie walczył ze swoimi ułanami słynny „Hubala". Pasma Gór Oblęgorskich, Klonowiskich i Małogoskich pokryte są starym i pięknym drzewostanem. Ale nie piękno przyrody sprowadziło tu partyzantów AL. Nad Wisłą toczyły się zażarte boje. Do naszych uszu dolatywały echa kanonady rozbłyskującej od czasu do czasu blaskami frontowych rakiet. Z rejonów walk wycofywały się wojska hitlerowskie, a naszym zadaniem było niszczenie transportów kolejowych wroga, zdążających na wschód. Trzeba było walczyć wszelkimi siłami, aby linie kolejowe znalazły się pod naszym nadzorem, aby nie służyły okupantowi. Rozpoczęła się bitwa o szyny... Teren był niebezpieczny. Na Wzgórzach Małogoskich hitlerowcy budowali umocnienia strategiczne, spędzając masowo do pracy okoliczną ludność. W wielu wsiach i miasteczkach kwaterowało wojsko, pilnujące budowy okopów. W Radoszycach, Piekoszowie, Samsonowie, Zagnańsku 138 i Suchedniowie stacjonowały większe garnizony Wehr-machtu. Teren ten budził również niepokój innego rodzaju. Stąd przecież wychodził „Bohun", herszit tzw. Brygady Świętokrzyskiej, nie mniej groźny — jak się później okazało — od hitlerowskiego okupanta. W czasie postoju we wsi Belno dowódca brygady „Łokietek" formuje grupę dywersyjną. 50-osobowy oddział pod dowództwem por. „Orkana" odrywa się od brygady i szybkim marszem zdąża w stronę linii kolejowej Skarżysko— Kielce. O północy ciszę leśną rozdziera ogromny huk, jeden drugi, trzeci. Wtórują mu serie z karabinów maszynowych. Mniej otrzaskani z wojaczką partyzanci podskoczyli do góry. — Co to za huk? — pytają niektórzy, trochę strwożeni. — Spokój, do diabła! To nasi wywalają pociąg pod Su-chedniowem — strofuje „Orkan". Nowe zadania obudziły w partyzantach jakąś niepewność. Walka z pociągami, urastała w oczach niektórych chłopców (a byli i tacy, którzy nie widzieli prawdziwej lokomotywy) do rozmiarów gigantycznego zmagania z ogromną ilością stalowych smoków, które ziejąc ogniem pędziły gdzieś na wschód. Grupa kieruje się w stronę Kielc, tracąc powoli z pola widzenia ognie z płonących "wagonów. Partyzanci, objuczeni amunicją i trotylem, raźno maszerują leśnymi duktami. „Zapałka" — Jan Latała ściska swoją rusznicę przeciwpancerną i nie chce jej ani na chwilę oddać w inne ręce. Silny i wytrwały w marszu stawia „milowe" kroki i do znudzenia wypytuje dowódcę o szczegóły akcji. — Kie-Jriedy rą-rąbnę z armaty obywatelu do-do-do-wódco? — jąkając się zadaje pytanie „Orkanowi". — Pomyślimy o tym na postoju — odpowiada „Orkan". — A-a-a może spróbuję dzia... dziabnąć teraz w gru-gru-grubą jodłę? — gorączkuje się „Zapałka". — Nie śpiesz się, bo i tak zdążysz się spóźnić — studzi „Orkan" rozochoconego do strzelania partyzanta. — Szkoda także jodły, bo będzie chorować — dodaje „Świerk", syn gajowego. O świcie oddział mija Samsonów i zbliża się do Zagnań-ska. Na drodze wieś Bartków. Już z daleka patrzy na nas 139 dumnie „Bartek", król polskich drzew. Szumi swą pieśń tysiąclecia, pieśń zwycięstwa i klęsk narodu polskiego. — Gdyby mógł przemówić, niejedno by nam powiedział o tej ziemi — zauważa poetycznie nastrojony „Twardobij". — A może podejdziemy bliżej zobaczyć naszego pra-pradziadka — proponuje „Azja". — Nie widzisz, że się rozwidnia? — obcina amatora turystyki „Orkan". Już słońce wyglądało ;zza wierzchołków drzew, gdy oddział zagłębił się w leśną gęstwinę. Niedaleko stacja kolejowa Tumlin. W pobliżu jakieś doły i wyrwy, to dawne okopy i szczątki grodziska z dawnych wieków. Przeszło trzydziestokiloimetrowy marsz dał się we znaki partyzantom. Z radością rzucili się na puszysty mech, aby odpocząć. — Nie kładź się spocony na mokrej rosie, bo dostaniesz „chyca" lub „wilka" na d.... — radzi partyzantom doświadczony życiowo „Siodło", kucharz oddziału, zwany przez partyzantów prezesem spółdzielni, ponieważ stale taszczył z sobą torbę z różnymi wiktuałami. — Nic mi nie będzie, nie jestem francuski piesek — odpowiada rubasznie „Żelazny". — Strząśnij przynajmniej z jagodzin rosę butami, bo przemiękniesz — nie ustawał w radach kucharz. Ciepłe słoneczne popołudnie upłynęło na przygotowaniu -akcji. „Orkan" oczekiwał niecierpliwie zwiadowców. Por. „Michał", z zawodu chemik, postanowił wykorzystać wolny iczas na wykład o zasadach „podrywania" pociągu. — Zanim przystąpimy do zajeu praktycznych, trochę teorii — zaczyna po belfersku swój wykład. — Siła wybuchu musi przewyższać ciężar lokomotywy. — A jak to praktycznie obliczyć — pyta „Skóra". — Pięć „mydełek" potrzeba na tender, dziesięć na samą lokomotywę — szybko liczył na karteczce „Michał". „Jurek" — Stefan Skwarliński wyczerpał wszystkie swoje wiadomości o budowie lokomotywy. Opowiadał o regulatorze Watta, tłokach i buforach. — Co to jest bufor? — zadaje pytanie „Czarny". — To są piersi wagonu — tłumaczy plastycznie kpr. „Alek". — Męskie czy damskie? —< rzuca „Czarny". — Jakie wolicie. 140 — Wiadomo, że damskie — śmieją się chłopaki. Pod wieczór „Orkan" otrzymuje wiadomość od kolejarza z Tumlina o ważnym transporcie niemieckim, który ma jechać z Kielc do Skarżyska. — Broń czy amunicja? Czołgi czy wojsko? — Na te pytania kolejarz nie potrafił odpowiedzieć. Zaklinał się na wszystko, że jest to jakiś transport specjalny. Miejsce założenia min pod tory i rejon stanowisk dla oddziału wybrali „Orkan" z „Michałem". Wykop, którym przebiegała linia kolejowa, był dosyć głęboki, miał strome ściany, zarośnięte trawą i karłowatymi krzewami. Tor wspinał się po lekkim wzniesieniu. Na jego szczycie partyzanci zajęli stanowiska. Miejsce było wprost wymarzone. „Michał" zacierał ręce z radości. — Nie będziemy gorsi od sztabu — zaklinał się. — Trotylu nie poskąpię, robota będzie na medal — chełpił się mini er. — Nie chwal się, gdy idziesz na wojnę, lecz gdy z niej wracasz — studził „Michała" „Orkan". W oddziale rosło podniecenie. „Zapałka" patrzył na swoją rusznicę niby sroka w kość, gładził ją pieszczotliwie, jak ojciec swe ukochane dziecko. Na prawym skrzydle oddziału, rozłożonego wzdłuż toru kolejowego usadowił się „Twardobij" z cekaemem. Miał pod ostrzałem nie tylko cały wykop, ale i kawał terenu przed nim. Skrzydło lewe kończyło się stanowiskiem „Sęka", który okupował wylot wykopu. Obok dowódcy, gdzieś pośrodku stanowisk, w pobliżu dużego jałowca okopał się „Jurek". Nieco na przedzie czaił się „Hardy". Przy nim leżały dwa granaty przeciwezołgowe. Zadanie brzmiało: po zerwaniu torów ostrzelać transport z wszystkiej posiadanej broni i w miarę możności zniszczyć jego ładunek. Na linii jak makiem zasiał. Partyzanci z przejęciem oczekują akcji. Wielu z nich po raz pierwszy wysadza pociąg trotylem. Dla większości chłopców to wielka niewiadoma. Minęła godzina 23. Srebrny blask księżyca ślizgał się po powierzchni szyn kolejowych. Nocny chłodek zaczął lizać spocone od trudu plecy partyzantów. Każdy rozgrzewał się jak mógł. „Michał"* wraz ze swym najlepszym uczniem „Świerkiem" — Grolmanem leżą niezłomnie przy sznurach od 14! min, patrząc cierpliwie w czeluście okopu. Obok nich dowódca oddziału dywersyjnego „Orkan". Nagle po linii przelatuje wyraźny szept: pociąg... pociąg... I rzeczywiście. Początkowo lekki, a stopniowo coraz do-nośniejszy szum dochodził od strony Kielc i potężniał z każdą chwilą. Potem przerodził się w wyraźny stukot kół. Spracowana lokomotywa sapała mozolnie, pokonując z trudem opory wzniesienia. Partyzanci zamarli w napięciu. „Nie pójdziesz, ty stalowy potworze. Tu twój kres, twój grób" — szeptali przez zęby. W wykopie huk pociągu spotężniał. Oszołomieni z wrażenia chłopcy czekali na dzieło „Michała". Sekundy wydawały się godzinami. , Nagle dwie potężne detonacje prawie równocześnie wyrwały oddział z oczekiwań. Terkot karabinów maszynowych i automatów zmieszał się ze szczękiem wagonów, hukiem rusznicy i pękających granatów. Buchnęła para z rozbitego kotła lokomotywy, poleciały snopy iskier z rozwalonego paleniska. Zaskoczenie nie przekreśliło hitlerowskiego planu obrony. Z ustawionych na platformach czołgów i samochodów pancernych odezwały się szybkostrzelne działka i ciężkie karabiny maszynowe. Lawina hitlerowskiego ognia nie mogła jednak dosięgnąć partyzantów, większa bowiem część transportu znajdowała się między ścianami wykopu. Kilkoma wagonami, które już się w nim nie zmieściły, zajął się pieczołowicie „Twairdobij", siejąc po nich przeciwpancernymi pociskami. Niedaleko niego „Zapałka" walił z ukrycia do dobrze widocznych czołgów, do wagonów, gdzie się dało. Opodal dowódcy, przyczajony za dużym pniem, mierzył do jakiegoś celu „Jurek". Po przeciwległej ścianie wykopu wciśnięty w trawę wdrapywał się w górę hitlerowiec. Pomagały mu w tym nierówności gruntu i małe krzaczki, których chwytał się kurczowo, aby nie stoczyć się po pochyłości wykopu. Ochronny kolor jego munduru (feldgrau) wiązał się z szarozielonym otoczeniem tak subtelnie, że trzeba było przy pełni księżyca bez przerwy śledzić Niemca, aby nie stracić go z oczu. Wtem huknął strzał. Hitlerowiec przestał się ruszać, ale trwał jeszcze przy ścianie wykopu. Zanim „Jurek" zdążył 142 złożyć się do strzału po raz drugi, pod koła wysadzanego pociągu zwaliło się martwe ciało. Później „Skóra" przygwoździł jakiegoś hitlerowca do ściany wykopu, gdy ten już wydostawał się na powierzchnię nasypu. „Hardemu" udało się trafić granatem przeciw-czołgowym w sam komin jednego z parowozów. Pociąg miał dwie lokomotywy. Dwóch niemieckich maszynistów „załatwili" tej nocy „Michał" ze „Świerkiem". Dwaj inni natomiast schronili się gdzieś. Nagle, co to? Część pociągu cofa się powoli po pochyłości toru w kierunku Kielc. „Cud czy przywidzenie — myśli „Orkan". To zapewne dwaj żywi pozostali przy życiu maszyniści odhamowali pociąg, który siłą ciężaru zsunął się w dół". „Borys" — Dubczenko wyrwał się nagle do przodu, ułożył się z karabinem maszynowym na nasypie i strzelał wzdłuż toru do ginącego w ciemnościach pociągu. Słał serię za serią z taką zawziętością, jakby chciał właśnie tej nocy zemścić się za wszystkie popełnione przez hitlerowców bestialstwa. — Połuczili od mienia siewodnia zachwatcziki nie płocho — mówił do nas po akcji. Hitlerowski transport nie został całkowicie zniszczony, ale kilkunastogodzinna przerwa w ruchu pociągów na tej ważnej linii, zniszczony tabor, wiele uszkodzonych czołgów, samochodów i kilkunastu zabitych i rannych Niemców były wystarczającą przyczyną partyzanckiej radości. NIEZAWODNA PIGUŁKA* Upłynęło kilka dni, gdy „Orkan" wydał rozkaz przerzucenia całej grupy na północny zachód od Kielc na linię Kielce—Częstochowa. — 13 sierpnia jechać będzie na front pociąg z amunicją — mówił „Orkan". — Będą to, według otrzymanego meldunku, pociski do dział dużego kalibru. A więc nadarza się okazja, by przypomnieć Niemcom o naszym istnieniu. Krótko mówiąc, pociąg ten trzeba „zrobić". Nie może on dotrzeć na front. * Na podstawie relacji uczestnika akcji, szefa bezpieczeństwa brygady — „Skóry" — Wacława Tracza. Przygotowanie do akcji rozpoczęliśmy bardzo starannie. Rzecz jasna, że najpierw szczegółowo zbadaliśmy teren, co pozwoliło nam zadecydować, że akcję przeprowadzamy obok przystanku Szczukowskie Górki, tuż pod Kielcami. Gdzie jak gdzie, ale tu, pod nosem silnych oddziałów hitlerowskich, najmniej mogą nas się spodziewać. Na rozpoznanie terenu udał się „Skóra", minier „Michał" i kpt. „Orkan". Niewielki lasek po przeciwnej stronie domku dróżnika doskonale nadawał się do rozmieszczenia całej grupy dywersyjnej, a łagodny spadek terenu obok nasypu kolejowego idealnie, jak stwierdził „Michał", pasował do przeciągnięcia sznurów spadochronowych, łączących ładunki trotylu. — Przygotujemy taką „pigułeczkę" — zażartował Michał — że Bozia nie pozna załogi pociągu... Tory zaminowaliśmy o zmierzchu. „Michał" wywiązał się z zadania znakomicie. Przygotował dwie „pigułeczki" po 12 kg ładunku wybuchowego każda. „Orkan" wydał rozkaz rozłożenia się grupy na skraju lasu, przydzielił konkretne zadania i dorzucił: — Nie palić, nie mówić! Z chwilą wysadzenia pociągu obsypać go huraganowym ogniem ze wszystkich automatów, erkaemów i cekaemów. Rakieta oznacza koniec strzałów z zajmowanej obecnie pozycji. Atakujemy wtedy pociąg, likwidując niedobitki załogi... Następnie wszyscy wycofują się natychmiast w stronę taborów. Na miejscu zostają: „Skóra", „Hardy" i ja. Zaległa, jak zwykle w takich sytuacjach, dłużąca się w nieskończoność i denerwująca cisza. Rozciągnięty na około 200 metrów oddział nie dawał znaku życia. Jedynie „Orkan" podczołgiwał się od czasu do czasu w kierunku stanowisk poszczególnych chłopaków, wypytując się o samopoczucie, udzielając ostatnich rad i przestróg. Wreszcie, po kilku godzinach napięcia, około dwudziestej trzeciej, gdzieś od Piekoszowa dało się słyszeć zrazu ciche, przytłumione, potem coraz wyraźniejsze dudnienie pociągu. Każdy mocniej ścisnął kolbę automatu, każdy zaczął aż do bólu w oczach wypatrywać sylwetkę lokomotywy. Niestety, rozkaz rozpoczęcia akcji nie padł: z Częstochowy do Kielc wlókł się pociąg osobowy. Przepuściliśmy go po minach, przeklinając w duchu... punktualność służby kolejowej. 144 Henryk Połowniak „Zygmunt" Czesław Borecki „Brzoza" Steian Szyrnański „Góral" Bolesław Łazarski Chmura" Płynęły długie godziny. Wreszcie nad ranem głuche dudnienie powtórzyło się. Lokomotywa ciężko sapiąc dawała znać, że ciągnie za sobą nie byle jaki ładunek. „Orkan" wyrzucił gdzieś z głębi siebie krótkie: „Robić go!" Słowa jego przekazywano sobie kolejno jak podczas koszarowej musztry przy odliczaniu: — Robić go! — Robić go! — Robić go!... Lokomotywa z każdą sekundą głośnym sapaniem przypominała o zbliżaniu się do obsadzonego przez nas odcinka torów. Jeszcze tylko trzysta metrów, jeszcze dwieście, jeszcze sto i... „Michał" i' „Hardy" prawie jednocześnie szarpnęli za sznury. Nie, „pigułki" nie zawiodły! Powietrzem wstrząsnęły potężne detonacje, a w górę wzbił się tak ogromny słup ognia, że pierwszych serii spistoletów i ciężkiej broni maszynowej nie słyszało się zbyt wyraźnie. Jedynie pociski, krzeszące ognie na okuciach wagonów i czyniące je podobnymi do nieba upstrzonego gwiazdami, świadczyły, że grupa dywersyjna tym razem nie żałuje amunicji. Chociaż... Tak, to już rakieta. Poderwaliśmy się z ziemi i pochyleni sadziliśmy susami w kierunku wagonów. Niemcy nie bronili się już. Zaskoczenie było zupełne i zadecydowało o całkowitym zlikwidowaniu żołdaków hitlerowskich. My nie straciliśmy ani jednego towarzysza. Otworzyliśmy wagony. We wszystkich w ciężkich paczkach równo poukładane leżały ogromne pociski, oddzielnie w jedwabnych torbach proch, oddzielnie gilzy, oddzielnie czuby pocisków. — Ile tego tu jest, psiakrew — mruknął „Orkan". — Zasililiby ładnie któryś tam odcinek frontu. Nie mieliśmy jednak czasu na podziwianie trofeum. Chłopaki obładowywali się już zdobyczną bronią, amunicją do pistoletów maszynowych, żywnością i odzieżą, — Ho, teraz machorkę można ukryć głęboko — uradował się któryś. — Patrzcie, ile „Haudegenów"... W krótkim czasie grupa zniknęła w leśnych gąszczach. Na torach, obok długiego sznura 43 wagonów, zostali jedynie, wytypowani przez „Orkana", „Skóra" i „Hardy". — Wysadzamy w powietrze! „Skóra", bierz proch i do końcowego wagonu! To samo „Hardy", tylko z przodu. Podpalać! 10 ¦ Leśne boje 145 „Skóra" rozerwał kilka jedwabnych torebek, sypiąc równą ścieżynę do najbliższej skrzyni z pociskami i prochem. Potarł zapałkę o pudełko i przytknął ją do symetrycznie ułożonych kwadracików. Zasyczało przyjemnie i buchnął w gór^ę początkowo jasnożółty, a potem przechodzący w inne odcienie płomień. — W porządku... Już w odległości około dwunastu metrów od torów musieliśmy rozpocząć czołganie. Pierwsza, potwornie mocna detonacja sprawiła bowiem, że nad naszymi głowami przeleciały niczym stado ptactwa odłamki pocisków, świszcząc przenikliwie, tnąc czuby sosen, sypiąc nam za kołnierze igliwie. Po chwili następny wybuch, potem jeden i jeszcze jeden, cała kanonada... Ale oto już tabory. Krótki rozkaz i pośpiesznie, żegnani nieustanną muzyką jakby setek dział i wybuchów bomb, ruszyliśmy w kierunku powiatu włoszczowskiego. Miny wszystkich chłopaków, co tu dużo mówić, były wniebowzięte. Trzygodzinne detonacje, które zmusiły ludność okolicznych wiosek do opuszczenia swoich siedzib i schronienia się przed świszczącymi pociskami w polach i lasach, a które równie dobrze słychać było w Kielcach, świadczyły, że tym razem dobrze zasłużyliśmy się walczącemu krajowi. ZA GNIBŻDZISKAMI* Rozbijamy obóz w gajówce Fanisławice. Znaczne kompleksy lasów nadleśnictwa Snochowice, poprzecinane ubogimi wioskami kieleckimi dawały dobre schronienie około pięćdziesięciu uzbrojonym partyzantom. Dowódca grupy specjalnej, kpt. „Orkan" — Tadeusz Łęcki, szybko dogadał się z gajowym Woźniakiem, członkiem AK. Był to swój chłop i bez żadnych wewnętrznych oporów przyrzekł nam pomoc. Chodziło o sprawy łatwe: informowanie o jednostkach wojsk hitlerowskich i o ruchach innych oddziałów partyzanckich na terenie nadleśnictwa. Woźniak dysponując telefonem i utrzymując szerokie stosunki ze swymi kolegami gajowymi miał duże możliwości dostair- * Opowiadanie napisane przy współpracy Tadeusza Łęckie-go — „Orkana". 146 czania nam interesujących wiadomości. Gajowy iw.mnwtoł szczerze. Był młody, dziarski, wyglądał na zuchu. K.nlu- zjazmował się naszym uzbrojeniem i zdobytymi mundur* mi niemieckimi. — Musi pan unikać Brygady Świętokrzyskiej „Bohun bo to szubrawiec, ma dużo ludzi i dobre uzbrojenie ostrzegał zaraz na wstępie Woźniak. — Dlaczego szubrawiec? — zagaduje „Orkan"? — Hitlerowska żandarmeria omija go, pewnie ma kontakty z. Niemcami — odpowiadał gajowy. Nasi chłopcy rozdzieleni na trzy drużyny nocowali pod gołym niebem przy ogniskach. Woźniak nie szczędził trudu, aby ułatwić nam zdobywanie żywności. Odpoczywaliśmy po ostatniej akcji. Grupa uzupełniała braki w szkoleniu. Drużynę „Hardego" szkolił „Sławek" — Bartoszewicz. Prowadził on zajęcia z minierki. — Jakie znasz sposoby wysadzania transportów kolejowych? — pyta „Longina". — Podkop, rozkręcanie szyn, podłożenie miny — odpala bez zająknięcia „Longin". — Jakie znasz rodzaje min, „Huragan"? — Na na... styk i na sznurek — jąka się Irenek. — Powiedz mi, „Smotek", co najlepiej gwarantuje powodzenie akcji? — Panie poruczniku, jak Niemców nie ma — żartuje „Smotek". — Zawsze małpa jesteś —• strofuje dowcipnisia „Sławek". — Zakręt lub mostek — podpowiada zawsze poważny „Świerk" — Groknan. Tuż przy ognisku „Maciek", skoczek spadochronowy 1 dywizji piechoty, prowadzi pogadankę polityczną z drużyną „Hardego". Opowiada o Armii Polskiej sformowanej w ZSRR, o bitwie pod Lenino. Zna na pamięć cały jej przebieg. Sypie jak z rękawa nazwiskami dowódców pododdziałów, wymienia nazwy miejscowości. Na polnej piaszczystej dróżce wyrysował nawet szkic bitwy. Partyzanci słuchają w napięciu opowiadania przeplatanego raz po raz żołnierskim humorem. Serca skaczą im z radości, gdy „Maciek" opowiada o zwycięstwie kościuszkowców nad hitlerowcami. Chłopców interesuje uzbrojenie, zwyczaje w nowym demokratycznym wojsku. -liifeiiiiWiittfiifti^ti^l — Ilu szkopów posłaliście do lali? — zapytuje małomówny „Steń" ze Świętokrzyskiego. — Nie liczyłem każdego z osobna, ale ziemia była siwa od ich mundurów, no i zastępy „lali", jak to ty mówisz, powiększyły się przynajmniej o kilka kompanii — z humorem odpowiada „Maciek". — .Tak można zostać oficerem w wojsku — pyta z kolei ..Szymek", najmłodszy partyzant. — Nie martw się, Szymek, będziesz oficerem w myśl zasady: „nie matura, lecz chęć szczera". — Czy oficerowie w dywizji kościuszkowskiej mają fajfusów do czyszczenia butów — pyta „Przychodni", ordynans w przedwrześniowym Wojsku Polskim. — Nie ciesz się, że będziesz miał ordynansa, nie ma w obecnym Wojsku Polskim takiej funkcji — uśmiecha się „Maciek"... Trzecią grupę musztruje „Mitra". — Trójkąt w przód, nieprzyjaciel z lewa — dyryguje. Pod koniec zajęć omawia zasady prowadzenia walki w lesie. — Macie, sierżancie, smykałkę do musztry — udziela w prostych słowach pochwały „Mitrze" „Orkan", który przez chwilę obserwował zajęcia. — Byłem obywatelu kapitanie wykładowcą w szkole podoficerskiej — odpowiada sierżant. W takim nastroju upłynęło kilka dni, ale szybko sprzykrzyły się partyzantom te wszyskie zajęcia garnizonowe. Ten i ów zaczął przebąkiwać o „robocie", jak to zwykle nazywaliśmy w żargonie partyzanckim każdą akcję bojową. Po wysadzeniu kilku transportów kolejowych, zniszczeniu wielu lokomotyw i wagonów ze sprzętem wojskowym chłopakom znów zapachniała żelazna droga łącząca Częstochowę z Kielcami. Broń doprowadzona do idealnego stanu czekała już od kilku dni na następną akcję. „Orkan" w porozumieniu ze „Sławkiem" zaplanował nową „kolejówkę". Ze względu na ścisłą konspirację o miejscu akcji zawiadamiał partyzantów w ostatniej chwili. Tak było i teraz. Poszliśmy 26 sierpnia nocą. „Zapałka", największy drągal w grupie, krzepko dzierżył rusznicę przeciwpancerną, swoją „armatę". Rwał do przodu, potrząsając nią jak piórkiem. „Twardobij", zawodowy 148 rusznikarz i zamiłowany cekaemista, z niecierpliwością poganiał narowistego konia ciągnącego biedkę z „Maxi-mem" i trotylem. „Hardy" kuśtykał trochę i klął pod nosem na niewygodny niemiecki but zafasowany po akcji na Występach. O północy, po siedmiokilometrowym marszu piaszczystą drogą leśną dotarliśmy do pogrążonej we śnie wsi Gnieź-dziska. Tylko psy od czasu do czasu zbudzone chrzęstem broni poszczekiwały gdzieś w oddali. Zostałem we wsi, otrzymawszy zadanie zorganizowania podwód, którymi mieliśmy się szybko wycofać po akcji. Został ze mną także kontuzjowany ppor. „Skóra". Oddział mija wioskę i zapada w niewielki zagajnik. Jeszcze trzy kilometry, jeszcze dwa, jeszcze jeden. Partyzanci w miarę zbliżania się do miejsca akcji coraz mniej mówią, nawet już nie szepczą. Na skraju sosnowego lasu w milczeniu zajmują stanowiska. Wykorzystują każdą nierówność terenu, każdy wzgórek. „Orkan" przedziera się przez krzaki, udziela pochwały chłopcom za prawidłowe zajęcie stanowisk, nieznacznie poprawia linie. Trzydzieści metrów przed stanowiskiem przyczajonych partyzantów wznosi się wysoki nasyp. W blasku księżyca widać jak ria dłoni dwie równoległe linie. To tor kolejowy. Wyszlif owane tysiącem biegnących kół szyny lśnią srebrzystym blaskiem. Po lewej stronie mały mostek betonowy. „Orkan" obrzucił go bystrym wzrokiem i wrócił do sekcji minierskiej. — Minować! — rzucił rozkaz. Chłopcy pracują zawzięcie, ryjąc podkop pod szynami. Po kilku minutach dwie na pozór „niewinne" paczki trotylu już spoczywają pod podkładami. Jeszcze spłonkę umocować i mina gotowa. Od spłonki ciągnie się długi na dwadzieścia metrów, biały „paraszutowy" sznur. Nie pomoże teraz Niemcom i drezyna. Ładunek eksploduje dopiero na rozkaz miniera. Według naszych założeń oddział powinien po wybuchu miny ostrzelać pociąg i zależnie od siły obrony niemieckiej albo zdobyć transport, a następnie spalić, albo też wycofać się na oznaczone miejsce. Hasłem do natarcia miały być krótkie sygnały trąbki myśliwskiej. Długi sygnał — to odwrót. 149 „Orkan", oparłszy się plecami o pień przysadzistej sosny, przebiegł wzrokiem po dwóch lśniących linach. Zaprowa-dziły go do Kielc, gdzie nie tak dawno jeszcze jako sztubak biegał o ósmej rano do szkoły. Myśl zawędrowała do domu rodzicielskiego, do rodzinnych stron. — Ach ta cholerna wojna, wszystko człowiekowi pokrzyżowała — żachnął się. Prawie nie zauważył, jak podszedł do niego „Stawek", aby zameldować, że robota skończona. „A to się rozmazałem" — pomyślał ze wstydem. Zadał jeszcze „Sławkowi" jakieś pytanie i poszedł zobaczyć, jak trzymają się chłopaki. Jest pierwsza po północy. Jeszcze cała godzina oczekiwania, godzina pełna napięcia nerwowego. Wokół panuje idealna cisza leśna. Ołowiane chmury gęsto pokrywają niebo, zanosi się na zmianę pogody. Jeszcze chwila, a lunie deszcz. Partyzanci, leżąc obok siebie, porozumiewają się szeptem. — Jak myślisz „Pilot", co szkopy będą wiozły? — szepcze „Czajka". — A co byś chciał? — Konserwy z wołowiny, ogromnie mi smakują. — A ty? — Papierosy „Ersechsy". — Daj lepiej machorkowego. — Wiesz, że nie wolno. — Nie wytrzymam już dłużej. — Uważaj, idzie „Orkan". — Jak tam, chłopaki? Nie spać imi tylko, nie palić i nie wzdychać do księżyca — dodaje żartem, przypominając sobie własne ciągoty. Po chwili jest już przy obsłudze erkaemu. Mija godzina druga, a potem 10, 20 minut, pół do trzeciej. „Czyżby dziś nie jechał? To niemożliwe. A może zdążono go już poderwać" — rozmyślają partyzanci. Punktualnie o godzinie trzeciej dolatuje do naszych uszu jakiś dziwaczny hałas od strony stacji. „Nie, to chyba nie pociąg?" — zapytuję sam siebie. — To drezyna, nie strzelać! — biegnie po linii rozkaz dowódcy. Jeszcze moment i jakiś wehikuł przypominający kształtem samochód z hałasem przelatuje po torze. Jeszcze mo- 150 ment i od strony stacji zaczyna dolatywać ciężkie sapanie lokomotywy uf, puf, uf — dosłownie jak w wierszu Juliana Tuwima — zbliża się z łoskotem potężne cielsko kolejowego smoka. Już wyłaniają się zza zakrętu dwa ślepia lokomotywy. Ziemia drży pod kołami. Serce kołacze mi coraz bardziej przyspieszonym tętnem. Nagle potężny huk i łoskot połączony ze zgrzytem hamulców rozdziera ciszę leśną. Jednocześnie huragan ognia spada na transport. Z lewej strony erkaem dudni bez przerwy krótkimi seriami ¦— to „Sęk" gra partię solową. „Pepeesy" jak małe jamniki „tną" bez przerwy. I wreszcie bum, bum, bum, akompaniuje „Zapałka" ze swej partyzanckiej „armaty". Niesamowity syk z przebitego pociskiem rusznicy przeciwpancernej kotła zagłusza wszystko. Wydaje się, że sto diabłów syczy mi koło ucha. Od strony pociągu ogień stale wzrasta. To konwojenci ukryci w specjalnym bunkrze zmontowanym na platformie walą bez przerwy w naszym kierunku z „drajzerów". Co chwila ścinana seriami pocisków kora drzew sypie się nam na głowy. Strzelanina nie słabnie ani na chwilę. Wtem słychać głos trąbki, długi, przeciągły... To „Orkan" daje sygnał do odwrotu. Rzucam jeszcze wzrokiem na przewróconą na bok lokomotywę i spiętrzone wagony i już jestem w odwrocie. Tuż obok mnie biegnie z ramieniem ociekającym krwią „Zapałka". W drugiej ręce w dalszym ciągu trzyma swoją „armatę". Podbiegają inni partyzanci, odbierają od niego „pe-teera" i biorą go jednocześnie pod rękę. —¦ Przy... przyf astrygowały mi ucho... cholerne szkopy — jąka się nie tracąc humoru „Zapałka". Biedny „Galant" trzyma się znowu za oko. Ale na szczęście to nic poważnego. Okazuje się, że maleńki odłamek granatu zadrasnął mu lekko powiekę, nie uszkadzając absolutnie oka. — Prawie niemożliwe, ale całe szczęście, że tak się stało, bo zostałby chłopak ślepy — wyrokuje ktoś filozoficznie. Szybko odbijamy od miejsca akcji. Po godzinnym marszu łapiemy brygadę w Ewelinowie, a tam czeka nas zasłużony odpoczynek i wymiana na gorąco wrażeń. 24 godziny przerwy w dostawach na front, zniszczony cały transport i kilku zabitych Niemców — to wynik naszej akcji według relacji dróżnika. 151 DOM NAD WIERNĄ RZEKĄ * Choć droga nie była daleka, cekaem zostawiliśmy w lesie. Ze starym „Twardobijem" — Antonim Polakow-skim, który krzywił się mocno na decyzję „Orkana", pozostała tym razem cała drużyna, a wśród, niej najmłodszy, bo zaledwie piętnastoletni partyzant brygady „Mańko" — Wiesław Michalski. y — Jak już mnie nie bierzecie, to zostawcie przynajmniej ze mną moje dziecko, „Mańka" — prosił „Twardobij". Upatrzył on sobie w Miehalskim zastępcę. Uczył go pilnie i przekazywał mu z radością swoje doświadczenia. A miał ich wiele. Był z nas najstarszy, odznaczał się zawsze spokojem i pogodą ducha. „Mańko" wyrastał przy nim na dobrego celowniczego. — Pilnujcie się dobrze — rzucił „Orkan" przed odejściem. Na skraju lasu zwiadowcy „Ptak" — Edward Pastuszka i „Glina" — Stępnik rozmawiają z przewodnikiem. „Ptak", ujrzawszy z daleka pierwszych partyzantów, wybiega naprzeciw. — Gdzie „Orkan"? — pyta chłopaków ze szpicy. — Zaraz tu będzie — odpowiada flegmatycznie „Czarny". — Wywęszyliście coś w pcbliżu, łaziki? — zapytuje ciekawy „Longin". — Tylko nie łaziki — odcina się, nie odwracając głowy „Ptak". — Ten „Ptak" to prawdziwy lis. Nic nie ujdzie przed jego nosem — przekomarza się ze zwiadowcą „Czarny". — Gdy „Ptak" z „Gliną" idą na wywiad, „koguty" niemieckie nie są pewne w okolicy. Po chwili „Ptak", gestykulując rękami, prowadzi dowódcę doi oczekującego na skraju lasu chłopa. Był to dzielny chłop znad Wiernej • Rzeki. Znał dobrze położenie domu, w którym zatrzymała się ponad dwudziestoosobowa grupa Niemców, ochraniających tor kolejowy i most na rzece. — Dom stoi na znacznym wzniesieniu — zaczął przewodnik. — Wokół niego Niemcy wykopali rowy strzeleckie. Sprawa trudna, bo mają zorganizowaną obronę. Było ciemno i mokro. Polnymi drogami i ścieżkami omi- * Opowiadanie napisane przy współpracy Tadeusza Łęckie-go — „Orkana". nęliśmy wieś Gnieździska. Nie opodal toru kolejowego zrobiło się jaśniej. Skokami „sforsowaliśmy" nasyp. Tu na początku sierpnia spadło z toru kilkanaście wagonów wysadzonego w powietrze pociągu hitlerowskiego. W głowach wirują myśli, snują się wspomnienia. Była to wtedy nasza pierwsza „kolejówka". Miarowy tupot nóg ustaje. Przed nami bagnisty teren, a potem wąska struga. Przeskakujemy ją nie bez trudu. Prawie wszyscy nie wyłączając przewodnika mają wodę w butach. Wyrzucane z siebie szeptem przekleństwa przynoszą niewielką ulgę. Na twardym gruncie zatrzymujemy się krótko. To już Wesoła, wioska nad Wierną Rzeką. — Wierna Rzeka... Wierna Rzeka — szepcą chłopaki między sobą. — Tu" toczył się bój w czasie powstania styczniowego. W nurty rzeki powstaniec w ostatniej chwili rzucił teczkę z dokumentami, a sam zginął — szeptem objaśnił mniej edukowanych „Jurek" — Stefek Skwarliński, który znał prawie na pamięć dzieła Żeromskiego. — Jest też taka melodia Wierna Rzeka — wtrąca się do rozmowy „Azja" z zamiłowania skrzypek. — Maszerować, maszerować! •— słychać przytłumiony głos „Orkana". — Po akcji wam zaśpiewam — nie daje za wygraną „Azja". Rozgrzani marszem zatrzymujemy się pod kępą drzew. Z „Michałem", „Galantem" i „Hardym" idziemy na rozpoznanie. Przewodnik na przedzie. Z krętej górzystej drogi oglądamy dom na wzniesieniu. Podobnie jak cała wioska, tonie on w ciemności. Na domiar złego naszezekują psy.. Sytuacja wydaje się niebezpieczna. Przy zajętym przez Niemców domu stoi zapewne warta. Systemem bezszelestnym okrążamy dom na wzgórzu. Jakże chętnie zniszczylibyśmy jego mieszkańców. Naradzamy się. Podejście do domu prawie jednakowo trudne z wszystkich stron, pod górę. Wracamy do pozostałych towarzyszy trochę zasmuceni. Jest dobrze po północy. Dokucza chłód, rośnie niecierpliwość. „Orkan" podejmuje decyzję. Jest prosta i chyba jedynie słuszna w danej sytuacji. Rozdzielamy się na trzy grupy, po dziesięciu w każdej. Dowodzić mają „Michał", „Galant" i „Orkan". „Hardy" pod ręką „Orkana" ma być 153 Jk wykonawcą specjalnych zleceń, które trzeba będzie wydać w trakcie walki. Każdy z dowódców ma wypróbowanego erkaemistę. „Huragan" — Ireneusz Ołowiak jest przy „Michale", „Pocisk" •— Józef Pryciak z „Galantem","a „Borys" (Rosjanin) jak zwykle u boku „Orkana". Wystarczająca ilość amunicji, pełnosprawna broń i dobry nastrój rokują powodzenie. Maszerujemy z największą ostrożnością. Przyświeca nam teraz wyraźny księżyc, który wyszedł zza chmur i srebrzy się tajemniczo na niebie. Jest nam cieplej po marszu, ale głośniejsze niż dotąd szczekanie psów budzi w nas niepokój. Wzrasta on jeszcze, gdy stajemy pod wzgórzem i spoglądamy na samotny dom. Jest jakiś tajemniczy i niedostępny, cichy i kryjący w sobie wielką niewiadomą. Trzy przygotowane do ataku grupy czekają na rozkaz, utrzymując z sobą łączność wzrokową. „Orkan" podnosi rękę. Od drogi odrywają się żołnierze i powoli czołgają w kierunku domu. Wypełniają bruzdy między grzędami nie "wykopanych jeszcze kartofli. Słychać tłumione oddechy. Nagle księżycową noc rozdziera seria karabinów maszynowych. Przywieramy do ziemi. Unoszę głowę i widzę, że to nie nasze strzały. Potwierdza to droga pocisków świetlnych, które lecą w naszą stronę spod domu. — Naprzód! Naprzód! — krzyczy „Orkan". — Naaaprzód! — powtarzają „Michał" i „Galant". Okrzyki mieszają się z terkotem karabinów maszynowych. Hitlerowcy strzelają zapalczywie. Z czterech źródeł Jecą w naszą stronę strumienie lśniących iskier. Chłopcy leżą w krzakach kartofli. Ilośnie napięcie, wzmaga się niecierpliwość, serca biją jak kowadła. Burzy .się partyzancka krew. Nie sposób czekać dalej. I nagle z kartoflanych krzaków podnosi się trzydzieści zbrojnych cieni. Potężnieje strzelanina. Z trzydziestu piersi bucha potężny okrzyk: hurrraa! i miesza się z tupotem nóg i grzechotem broni. Nie sposób biec dalej. Do domu jeszcze daleko — na szczycie, a Niemcy strzelają coraz celniej. Pada ranny „Galant". „Michał" trzyma się dzielnie ze .swoimi chłopcami. Pod gęstym ogniem nieprzyjaciela czołga się z grupą na prawo. Jest przezorny, szkoda mu Judzi. Za chwilę cała trzydziestka zalega tyralierą zbocze. 154 Podrywa się „Orkan". — Za mną naprzód! — krzyczy ochrypłym głosem. Po kilku jednak chwilach zwala go na ziemię wybuch niemieckiego granatu. „Orkan" czołga się do tyłu. •— Jestem ranny, pilnujcie granatów — ostrzega. „Hardy" ogląda nogę dowódcy. Spodnie na kolanie są przecięte i zakrwawione. — Co wam jest, kapitanie? — pyta troskliwie. — Nic groźnego — odpowiada „Orkan". . Istotnie rana na szczęście była niegroźna. Nie strzelamy. Za to hitlerowcy nie żałują pocisków i granatów. Oświetlają teren rakietami, siedząc bezpiecznie w okopach. — Nie można ich tak zostawić — mruknął do „Orkana" „Hardy". — P odczołgam się do niemieckiego okopu. Ja ich stamtąd wykurzę. Po chwili „Hardy" wsunął się do kartoflanej bruzdy i zniknął w ciemnościach. Strzelanie ucichło, zaległa cisza. Nagle przed nami ogromny wybuch, za nim drugi. Zaraz potem posypały się krótkie serie z pistoletu maszynowego, a ostry głos „Hardego" poderwał nas na równe nogi. Do przodu rzucili się erkaemiści. „Huragan", „Pocisk" i „Borys" zaterkotali ze swych maszyn na potęgę. W pozycji stojąc siali gęstym ogniem po niemieckich okopach i po domu. Za nimi rzucili się z automatami inni. Kule dziurawiły dom, granaty wpadały przez okna. Partyzancka zapalczywość znalazła nareszcie właściwe ujście. W okopach i pod domem leżeli zabici hitlerowcy. Koniec akcji obwieściła kolejarska trąbka „Orkana". Czekał z „Ga-lantem" i z przewodnikiem na drodze, gdzie stała już furmanka, którą odwieziono obu lekko rannych. Dowództwo nad całością wracającą po zwycięskiej walce objął „Michał". Bohaterem dnia był „Hardy". To jego odwaga i granaty przeciwczołgowe otworzyły nam drogę do sukcesu. Hitlerowski oddział ochrony kolei (Bahnschutz) został rozbity. Przez całą drogę „Azja", nie tracąc rezonu, aż do znudzenia nucił refren piosenki: Moja miłość jest jak rzeka, najwierniejsza z rzek. W jej głębinie wszystko ginie: miłość, zdrada, grzech. i WYPAD NA PIEKOSZÓW* Popołudnie tego pamiętnego dnia było słoneczne. Obstawieni posterunkami wartowniczymi, spędzaliśmy czas bezpiecznie i niemal beztrosko. Zwiad donosił, że „Bohun" ze swoimi „zwycięskimi" siłami NSZ odmaszero-wał spiesznie w dalsze rejony. Zbliżał się wieczór. „Orkan" chodził po leśnej ścieżce zamyślony. Tylko on wiedział, że poza rejonem postoju oddziału prowadzony jest wywiad. „Orkan" nie dawał mnie i moim zwiadowcom chwili spokoju. Każdą akcję poprzedzało dokładne rozpoznanie. Zwiadowcy musieli wydostawać niemal spod ziemi dane, a niekiedy nawet żywego tzw. infor-matora-przewodnika. Jakoś zawsze udawało mi się znaleźć w terenie ludzi życzliwych, którzy chętnie pomagali w dostarczaniu danych o hitlerowskich garnizonach. „Ciekawy jestem, co teraz przyniosą zwiadowcy" — myślał „Orkan", który w samo południc otrzymał pierwszą wiadomość, że w Piekoszowie zatrzymała się duża grupa Niemców. Wywiad potwierdził tę wiadomość. Około stuosobowy oddział hitlerowców rzeczywiście rano 28 sierpnia 1944 r. przyjechał do Piekoszowa i usadowił się w murowanym budynku szkolnym. Dowódca tego oddziału, kapitan, zakwaterował na plebanii przy kościele. Sytuacja była jasna. Partyzancka taktyka nakazywała przepędzić nieproszonych gości, a trzeba powiedzieć, że gości tych przy- * Opowiadanie napisane przy współpracy Tadeusza Łęckie-go — „Orkana". 156 m bywało coraz więcej do wiosek Kielecczyzny. Był to bowiem okres wyjątkowego natężenia zwycięstw wojsk radzieckich nad hitlerowskim okupantem. Front przybliżał się wielkimi krokami do ziemi kieleckiej. — Przepędzić wroga, to przepędzić. Ale jak? — zadawaliśmy sobie pytanie. — Najlepiej byłoby zlikwidować dowódcę goszczącego na plebanii, potem wartownika przy szkole, a następnie całą załogę w budynku szkolnym — proponowali partyzanci. Plan taki był nawet słuszny, ale niełatwy do zrealizowania. Po pierwsze nie znaliśmy dokładnie usytuowania wioski, mapa, choć dosyć dokładna, nie przedstawiała w wystarczającym stopniu rozmieszczenia budynków, a po drugie nie mieliśmy przewodnika, który przy naszej stosunkowo małej znajomości terenu był konieczny. Na „naradzie wojennej" decyzja zapadła jednomyślnie. Postanowiliśmy uderzać. Oddział nasz składał się z dobrze wyszkolonych i zaprawionych w walkach żołnierzy i dysponował stosunkowo dużą siłą ognia. Jeden ciężki i trzy ręczne karabiny maszynowe, rusznica przeciwpancerna, około trzydziestu pistoletów maszynowych i duża ilość granatów wystarczały w pełni, aby hitlerowcom sprawić niespodziankę. Oczywiście pod jednym warunkiem, który w opisanej sytuacji nabierał szczególnie dużego znaczenia: należało ich zaskoczyć. Przygotowując się do marszu na Piekoszów, postanowiliśmy z małego lasku przy Wiernej Rzece, gdzie odpoczywaliśmy noc i dzień, dotrzeć do wschodniego skraju wsi Łosienki, a następnie marszem ubezpieczonym osiągnąć południową stronę Piekoszowa, leżącą w odległości około jednego kilometra od linii kolejowej, łączącej Kielce z Częstochową. Tu wywiadowcy mieli dostarczyć przewodnika. Droga była dość łatwa. Nawet biedka z cekaemem, dzięki wyjątkowym umiejętnościom powożenia, jakimi zawsze odznaczał się dzielny „Twardobij" i jego dobry uczeń „Mańko", nie sprawiała nam kłopotu. Przeszło trzygodzinny marsz nie znużył nas specjalnie, chłopcy byli pełni werwy i humoru. Dzięki wyjątkowej ostrożności udało nam się dotrzeć bezszelestnie na wyznaczone miejsce. — Żywa dusza nas nie zobaczyła — szeptał zadowolony „Hardy", zacierając radośnie mocne dłonie. l.r)7 „Huragan" — Ireneusz Ołowiak i „Pocisk" — Pryciak nadźwigali się swoich kaemów niemało, toteż rozłożyli się na kocu i prostowali kości. „Borys" — B. W. Dubczen-ko — Rosjanin, nie namęczył się wiele ze swoim cekaemem, wiózł go bowiem najdłużej na biedce. Korzystał także z pomocy kolegów, którzy lubili go bardzo za szczerość, humor i odwagę. „Borys" nigdy nie żałował szkopom ołowiu. Pod Tumlinem, Szczukowskimi Górkami i Wesołą strzelał do nich bez pudła. Zawsze wybierał najdogodniejsze stanowisko, bił celnie, jakby chciał odpłacić hitlerowcom za wszystkie podłości. „Zapałka", jak zwykle zapędzony i dumny ze swojej rusznicy, spoglądał na innych z uczuciem jakiejś wyższości. Księżycowa noc nie była zbyt chłodna. Rosa niewiele przeszkadzała. Prawie godzinę czekaliśmy na przewodnika. Udali się po niego „Galant" — Jan Kozioł, „Jurek" — Stefan Skwarliński i „Smotek". Przyszedł z nimi chętnie; był to swój chłopak, kolejarz. Przewodnik znał świetnie sytuację we wsi. Radził, aby do iszkoły podejść nie od frontu, ale od strony ogrodu. Proponował również, aby kilku partyzantów udało się na plebanię, gdzie przebywał dowódca hitlerowskiego oddziału. Szczególnie należało się wystrzegać Niemca siedzącego na dzwonnicy z karabinem maszynowym. — A czy po Piefcoszowie krąży jakiś patrol niemiecki? — pytamy. — Nie, opiekę nad Niemcami sprawuje polski burmistrz — informuje kolejarz. — Tylko przed szkołą stoi wartownik z karabinem. — A czy do wartownika można podejść skrycie? — pytamy dalej. — Niestety, front szkoły znajduje się przy szerokiej drodze, na której widoczność jest dobra. — To wielka szkoda, psiakrew — mruczy „Orkan" — wielka szkoda. Ale działać trzeba. Następują bojowe decyzje, a potem padają rozkazy. Oddział nasz udaje się drogą okrężną na tył szkoły i zajmuje stanowiska. Na prawym skrzydle cekaemiści „Twar-dobij" i „Mańko" puszczają w ruch łopatki, kopią lekko i sprawnie. — Biorę pod lufę całą ścianę szkoły — szepcze radośnie cekaemista. Amunicji mam dużo. Szkoda tylko, że budynek 158 ~^i|^^HjL^^HHb|vg^|^^H^^^^^^^^^H^H|^H^Hl nie jest drewniany. „Pocisk" z erkaemem zaległ w bruździe w pobliżu wysokich słoneczników. „Huragan" usadowił się nie opodal konopi na lewym skrzydle. Podzielili się oknami szkoły. Każdy wybrał sobie kilka. Każde z nich kryło w sobie niezgłębioną tajemnicę. „Borys" zbliżył się z przewodnikiem do drogi, przy której było wejście do szkoły, a przy wejściu stał wartownik. W ten sposób front szkoły znalazł się pod „czułą opieką" Rosjanina, którego zadaniem było, na sygnał trąbki, zlikwidować wartownika i nie wypuścić ani jednego' żywego hitlerowca z budynku. „Zapałka" położył się przy swojej rusznicy najbliżej szkoły, mniej więcej po środku jej tylnej ściany. Pada nowy rozkaz: „Na sygnał trąbki ostrzelać budynek ze wszystkiej -broni, celując w okna. Po przerwaniu ognia, również na sygnał trąbki, partyzanci, którzy będą mogli podejść do szkoły na bliską odległość, wrzucą do budynku granaty". „Orkan" z przewodnikiem, „Galantem", „Hardym", „Skórą" i ,?Klawiszem" udali się na plebanię. Przy grupie na stanowiskach pozostał w zastępstwie dowódcy „Jurek" — Stefan Skwarliński. Podejście do domu, w którym z gościny księdza korzystał niemiecki kapitan, było łatwe i bezpieczne, chroniło bowiem przed obserwacją z wieży kościelnej, gdzie czuwał hitlerowiec. Od tej właśnie strony domu postanowiono dostać się na plebanię. Już wkrótce chłopcy są przy plefoanii. — Jeśli w tym pokoju śpi gospodyni, pukaj do okna, tylko niezbyt głośno — szepnął „Orkan". „Hardy" ścisnął mocniej rękojeść automatu, gdy wtem skrzypnęły drzwi i przed dom wyszedł jakiś mężczyzna. Świecąc latarką szukał pod ścianą budynku wygodnego miejsca dla zaspokojenia swych potrzeb fizjologicznych. Niecierpliwy „Hardy", syknąwszy „szkop", posłał w jego kierunku celną serię. Kapitan SA, bo on to właśnie był, osunął się miękko na ziemię. „Smotek" zarekwirował mu latarkę i pistolet, a potem wpadł z „Hardym" i „Skórą" przez otwarte drzwi do pokoju. Czas naglił, chwycili więc dwa mundury, płaszcz, walizkę. Pas z kordzikiem i pelerynkę wziął „Orkan". Zajrzeli jeszcze do sąsiedniego pokoju, gdzie na biesiadnym stole widniały resztki z przyjęcia, i w pośpiechu opuścili „gościnne progi". 159 — Zwiali sfcurczybyiki — z żalem stwierdził „Smotek. Niemiec na wieży milczał. Pewnie zdrzemnął się, śniąc o wygodnym łóżku lub trząsł się ze strachu przed śmiercią. W kilka minut później „Orkan" z grupą był już przy oddziale. Ciszę nocną rozdarł donośny głos trąbki i zmieszał się momentalnie z piekielną wrzawą broni maszynowej. Na sygnał „przerwij ogień" strzelanina umilkła. Tylko na drodze przed szkołą, zagrało kilka serii. To „Borys" pilnował drzwi wejściowych. * Ale oto od strony szkoły zaterkotał karabin. Właśnie nasi czołgają się naprzód. Niektórzy wprost idą. Ogień od strony szkoły zwiększa się. Pociski zasypują gęsto ogród. Partyzanci kryją się wśród warzyw. Nieprzyjaciel strzela coraz mocniej. Niebezpieczeństwo wzrasta. — Skąd oni tak biją? — pyta „Orkan". — Zaraz powiem, skąd — warczy wściekły „Twardo-bij" — Skąd? Stąd i stąd. Podrywa się „Huragan", by zmienić stanowisko. Nogi plączą mu się w chwastach. Za chwilę gradem pocisków atakuje kolejno cztery okna. Szkoła milczy. „Huragan" podrywa się znowu i nagle przeszywa go nieprzyjacielska seria. Wyglądało to tak, jakby wróg czekał na niego, jakby go sobie upatrzył. Podnosi się „Tatar", który przyszedł do II Brygady AL „Świt" % AK, daje długie susy w stronę zabitego i pada obok niego martwy. — „Pocisk", zmień stanowisko czołganiem, bo cię kropną — radzi wzburzony „Galant". — Gdzieś na dachu szkoły mają karabiny maszynowe, więc uważaj. Ale „Pocisk" wierzył w swoją gwiazdę. Był przekonany, że nic mu się nie stanie. To go do reszty zgubiło. Właśnie miał przesunąć się naprzód i już unosił się z małego zagłębienia, gdy seria przedziurawiła mu głowę. Osunął się bez jęku. Doświadczony „Twardobij" wściekł się teraz na całego, a gdy dojrzał wreszcie stanowisko nieprzyjacielskiego karabinu maszynowego, posłał tam całą taśmę pocisków. W chwilę potem kilkunastu partyzantów było już pod oknami szkoły. Z sal dochodziły jęki. Poleciały tam jeszcze granaty. To „Hardy" rzucił trzy przeciwpancerne. Niemcy jednak nie poddają się. Ukryte gdzieś na dachu „Bergnian-ny" znowu sieką jak wściekłe. Zaskoczenie nie było pełne. 160 WuhijI Wojcze.ii.lco (llralski) ..Sza.szko'' Dr Helena Wolf — „Anka" i Michał Czerniawski - „Ciupcik", „Szperacz" Od lewej: Mieczysław Swio-stek — „Róg", Henryk Polo-wniak — ,JZygmunt", Andrzej Adrian — „Felek" i Eugeniusz Iwańczyk — „Wiślicz" Dalsze szturmowanie murowanego budynku szkolnego pociągnęłoby nowe ofiairy. „Orkan" daje rozkaz do odwrotu. Po drodze ściągamy posterunek sprzed frontu szkoły. Na drodze wala się kilka trupów hitlerowskich. To ci, co uciekli z plebanii. Dniało już, gdy wracaliśmy do Piekoszowa. Bocznymi drogami dążyliśmy do lasów, leżących za Wierną Rzeką. Tym razem akcja przeciw hitlerowcom kosztowała nas drogo. Brygada straciła trzech dzielnych partyzantów. Odeszło od nas trzech najlepszych kolegów. Ten i ów ocierał .łzę. Nawet „Smotek", dowcipniś, szedł ze spuszczoną głową i nie odzywał się całą drogę ani słowem. ll — Leśne baje I nic to, że walka twarda i trudna jest, I nic, że wróg podwójny jest... (Z pieśni oddziału AL „Świt") I WRÓG BYŁ PODWÓJNY „Łokietek" z „Orkanem" pilnie studiują mapę. Raz po raz wzywają dowódców batalionów. „Azja" ślęczy nad jakimiś wykazami partyzantów. — Pewnie coś ważnego obmyślaj;} dla nas dowódcy — zagaduje grupę partyzantów zawsze ciekawski „Kruk". — Pewnie obmyślają awanse dla nas — wtrąca się „Smotek". — Tobie tylko awanse w głowie — strofuje go „Hardy". — Pewnie, że sprzykrzyło mi się już nosić stale te dwie belki. Istotnie po obiedzie „Orkan" zwołuje odprawę całej brygady. „Łokietek" odbiera raport i daje? „Azji" polecenie odczytania rozkazu. „Wojsko Polskie, Armia Ludowa, M.p. 20.VIII.1944 r. — rozpoczyna «Azja». — Dowódca brygady rozkazem tym postanawia zwiększyć częstotliwość operacji na linii kolejowej i drogach łączących Kielce z Częstochową. Brygada zostaje podzielona na trzy grupy operacyjne. Przy sztabie zostaje jedynie kompania ochrony. „Dowódcą I grupy mianuję kpt. «Orkana». Dowódcą II grupy mianuję ppor. «Zarebe». Dowódcą III mianuję ppor. «Sosnę»"... — czyta „Azja". Potem następują pseudonimy partyzantów przydzielonych do poszczególnych grup. Na specjalnej odprawie „Łokietek" dokładnie omawia z dowódcami grup zadania, wyznacza rejony działania, ustala sposoby łączności ze sztabem. 162 Ppor. „Zaręba" — Jan Okrutny otrzymuje zadanie przeprowadzenia szeregu akcji w rejonie Łopuszna, Małogosz-czy i Włoszczowy. „Zaręba" wyrusza po raz pierwszy na tak ważną akcję. Teren jest dość gęsto naszpikowany niemieckimi garnizonami, które nadzorują budowę umocnień na stokach Wzgórz Małogoskich. Po całonocnym marszu oddział dociera do lasu w pobliżu wsi Eustachów. Tu partyzanci rozbijają obóz, Dwa kilometry dalej Niemcy budują umocnienia. Wysłany w teren zwiad prowadzi z sobą młodego człowieka, któremu udało się zbiec z przymusowych robót przy budowie bunkrów na linii umocnień. — Panie poruczniku, panie poruczniku — zaczepia zatrzymany — większość ludzi na okopach w tym rejonie to chłopaki ze Starachowic. Czekają tylko, aby ich odbić i wcielić do oddziału partyzanckiego. Wieści o działaniach bojowych II Brygady docierały do młodzieży i nie pozostawały bez wpływu na jej nastroje. Wielu młodych chłopców schwytanych podczas łapanki w Starachowicach i pracujących przy budowie okopów pragnęło zamienić szpadle i kilofy na karabiny lub pistolety maszynowe. O masowej i samorzutnej ucieczce nie mogło być mowy ze względu na gęstą sieć posterunków niemieckich. Ze słów opowiadającego wynikało jednak, że istniała realna szansa zaatakowania nocnych posterunków i rozpuszczenia brygad roboczych. .— Niezły pomysł powiększenia stanu osobowego brygady — zapala się „Zaręba". Postanawia on przeprowadzić dokładny wywiad o rozmieszczeniu posterunków. W tym celu nawiązuje kontakt z „Szydłem", dowódcą miejscowej placówki AK, która już niejednokrotnie oddała w tym rejonie duże usługi naszej brygadzie. I tym razem uzyskuje od niej dokładne informacje. Powstaje plan wspólnej akcji. Żołnierze AK nie mają co prawda dostatecznej ilości broni. „Zaręba" podejmuje decyzję dokonania zasadzki na niemieckie transporty samochodowe, przejeżdżające szosą z Włoszczowy do Kielc. 22 sierpnia oddział zagłębia się w niewielkim zagajniku obok szosy, niedaleko Łopuszna. Po południu cała grupa 163 jest już na stanowiskach. Lewym skrzydłem dowodzi zastępca „Zaręby" — skoczek, ppor. Bronkowski, prawym — „Zaręba". Mija godzina, dwie, a samochodu nie "widać nawet na lekarstwo. — Wyczuli sukinsyny — klnie szeptem „Baca". W pewnej chwili dostrzegają przejeżdżającego rowerzystę. — Zauważył nas chyba — podpowiada partyzant „Kukułka". — Zatrzymać go! — nakazuje „Zaręba". W kilka minut później partyzanci szybko odprowadzają rowerzystę do lasu. — Oto jego dowody — melduje „Zarcbie" „Juhas". „Zaręba" przegląda dokumenty i oczom nie wierzy. Zatrzymany okazuje się reichsdeutschom i do tego burmistrzem z Włoszczowy. Nazywa się' Otto Wagner. — A to gratka nam się trafiła — szepczą partyzanci. — Dawać go na gałąź —¦ podpowiadają drudzy. — Rozwalić łobuza za naszych braci! — domagają się inni. ' Ponieważ na szosie było zupełnie spokojnie, dowódca postanowił wziąć Niemca na spytki. Wagner urodził się w Polsce i miał gospodarstwo we wsi Karolinów. Twierdził, że do objęcia stanowiska został zmuszony przez władze hitlerowskie. Zaklinał się, że nie uczynił nikomu krzywdy. — Nie zabijajcie, nie krzywdziłem Polaków, zapytajcie ludzi — płacze Wagner. — Dlaczego nie uciekłeś? — pyta „Zaręba". — Nie boję się Polaków, zapytajcie Polaków — ostatnie zdanie paple burmistrz bez przerwy. — Może i -dobry chłop, znałem już takiego — rozmyśla na głos dobroduszny „Siodło" — Tadeusz Wójcicki. — Znalazł się obrońca — warknął inny partyzant. — Tu taki dobry, jak ma lufę na karku — popiera go Bronkowski. „Zaręba" zastanawia się. Nie wie, jaką ma podjąć decyzję. — Jutro zrobimy sąd polowy. Przedtem istotnie trzeba rozpytać okoliczną ludność — wydaje polecenie. Po dwóch godzinach oczekiwania, o zmierzchu, grupa zniszczyła 150 metrów połączeń telefonicznych i wycofała 164 się w głąb lasu. Urządzenie zasadzki pozostawiono na drugi dzień. Niemcowi związano ręce i zabrano go z sobą. — Lepszy rydz niż nic — pocieszają się partyzanci, wskazując na Wagnera. Po drodze oddział zatrzymuje się na krótki odpoczynek w Karolinowie, rodzinnej wsi Wagnera. Natychmiast zbiera się sąd. Za stołem siada „Zaręba", jego zastępca Bronkowski i jeszcze jeden partyzant. Wokół stoją zwołani ze wsi chłopi. — Tu sąd partyzancki — oświadcza Bronkowski. — Mówić szczerze i nie żałować szkopa — dodaje. — Wyprowadzić go — rozkazuje „Zaręba". — Kto to jest? — pyta po chwili, wskazując na zatrzymanego. — Burmistrz z Włoszczowy, mieszkaniec Karolinowa — odpowiadają prawie chórem zebrani. — Panowie, ale to uczciwy człowiek — oświadcza jakiś wąsal. — Niejednego z więzienia wybawił — dodaje drugi. — Nic nam nie winowaty, aby wszyscy tacy byli — zeznaje skurczona babina. — To ciekawe — zastanawia się Bronkowski. — Puścić go na wolność? — zapytuje „Zaręba". — Panie, puścić, puścić. Sąd postanawia „umorzyć" dochodzenie, a dla zachowania wszelkich środków ostrożności zatrzymać Wagnera do chwili opuszczenia tych terenów przez oddział. Wagner przyjął decyzję sądu z wielką radością, a jednocześnie z niedowierzaniem. Nieufność jego była uzasadniona, znał on bowiem dobrze postępowanie Niemców wobec Polaków i słyszał, 100 mówią o nim partyzanci. Był przekonany, że partyzanci po prostu zemszczą się na nim za swe krzywdy*. Nazajutrz o świcie oddział „Zaręby" ruszył ponownie na szosę. Według zebranych informacji od miejscowej ludności największy ruch samochodowy odbywał się rano. Gęsta mgła utrudniała widoczność. Po godzinie forsownego marszu partyzanci zbliżyli się do miejsca zasadzki. * Otto Wagner pozostał w Polsce i zamieszkuje w rejonie Włoszczowy. 165 jl 1 -i — Cholerna mgła, na 50 metrów nic nie widać — klnie Bronkowski. — Wjadą na nas, zanim zdążymy zauważyć wozy — konstatuje nie bez racji jeden z partyzantów. Z oddali dochodzi jakiś szum. — To warkot motorów — zauważa szofer „Czarny". — Zajmować pozycje! — rzuca komendę „Zaręba". Partyzanci w oka mgnieniu rozstawiają się w tyralierę,, — Samochody na przedzie! — woła ktoś. — Ognia! — krzyczy na cały głos „Zaręba". Część partyzantów w pozycji stojąc wali z peemów wprost do nadjeżdżających ciężarówek. Jadący na przedzie szarozielony wóz zaczyna kluczyć, jak pijany, po szosie. Za chwilę druga ciężarówka dostaje serię i zwala się z impetem w rów. Wreszcie trzecia dzieli los swej poprzedniczki. Chwila wyczekiwania. Szum motorów cichnie. — Zająć ubezpieczenie na lewym i prawym skrzydle szosy — wydaje polecenie dowódca. Kilku partyzantów z bronią gotową do strzału zbliża się i szybko przeszukuje wozy. Są puste. W szoferkach tylko leżą skulone ciała zabitych. Jest ich czterech. Wewnątrz samochodów dwa pistolety maszynowe, dwie parabelki i kilka granatów. — Palić wozy! — pada komenda. Chłopcy w mig oblewają ciężarówki benzyną. Wkrótce z nowiutkich samochodów zostaje tylko kupa żelastwa. Partyzanci patrzą dumnie na swe dzieło. — Szkoda, że tak mało — rzuca ktoś uwagę. — Na początek wystarczy — filozofuje „Siodło" z Iłży. Pozostałe wozy — jak opowiadali mieszkańcy — usłyszawszy strzelaninę zawróciły w stronę Włoszczowy. Jeszcze moment i oddział zanurza się w gęstwinę leśną, by po godzinnym marszu rozbić obóz w lesie obok wsi Karolinów. Jeszcze partyzanci nie zasnęli po rannych trudach, gdy od strony Karolin owa przybiegł wysłany na zwiad patool. — Alarm, alarm! Własowcy w Karolinowie —¦ wołają zwiadowcy już z daleka. — W odwet za akcję próbują wyłapywać mężczyzn. „Zaręba" zarządza zbiórkę oddziału i rusza w kierunku wsi. Po drodze spotykają kilku mężczyzn, którym udało się zbiec przed łapanką. Uciekinierzy dokładnie informują 166 o sytuacji we wsi. „Zaręba" postanawia przepędzić krewkich żołdaków. Pod osłoną krzaków partyzanci zajmują brzeg lasu, oddalony o 300 metrów od wsi. „Zaręba" decyduje się ostrzelać trzy auta, którymi przyjechali własowcy. Aby upozorować okrążenie, postanawia odkomenderować drużynę pod dowództwem Bronkowskiego na zachodni skraj lasu. Pada rozkaz: — Ognia! Trzy ,jDiegtiariewy" plunęły seriami w kierunku samochodów. We wsi powstaje popłoch. Własowcy ukryci za domami strzelają na oślep w kierunku lasu. Teraz Bronkowski włącza się do akcji. Jego erkaem czyni zamieszanie wśród własowców. Manewr zyskuje powodzenie. Nieprzyjaciel cofa się. Ostrzeliwując się, skokami własowcy zbliżają się do aut, które zdążyły skryć się już w pobliskim wąwozie. Bojąc się okrążenia pośpiesznie kryją się w nim i, niestety, nie można ich razić ogniem. — Wieją, wieją dranie! — krzyczą z radości partyzanci. Wzbijający się w górę kurz świadczy, że umykają w stronę Włoszczowy. — O to właśnie chodziło — uśmiecha się „Zaręba". Wieczorem oddział wyrusza w rejon leśny obok wsi Krasocin. Tu w zagajniku partyzanci zamierzają odpocząć po pełnym wrażeń dniu. Nazajutrz „Zaręba" postanawia nawiązać kontakt z placówką AK w celu omówienia akcji rozbicia niemieckich stanowisk. Patrol w sile dwóch ludzi, w towarzystwie przewodnika z AK, który stale przebywał w oddziale, wyrusza wczesnym rankiem z zadaniem nawiązania kontaktu z dowódcą garnizonu AK. Partyzanci drzemali przy ognisku, odpoczywając po trudach dnia wczorajszego. Ten i ów doprowadzał oporządzenie żołnierskie do porządku. Część partyzantów czyszcząc broń dzieliła się najnowszymi wrażeniami z akcji. Tylko posterunki ubezpieczające czuwały gdzieś w oddali. „Zaręba" polecił zwiadowi zaprosić miejscowego dowódcę AK do obozu na godzinę jedenastą. — Obywatelu poruczniku, wartownicy zatrzymali dwóch żołnierzy z AK, którzy chcą porozumieć się z dowódcą — melduje łącznik. 167 I „Zaręba" spogląda na zegarek. Jest dopiero godzina dziesiąta. „Sprawili się chłopaki, stawiają się punktualnie" — myśli „Zaręba" i kieruje się razem z łącznikiem w stronę ubezpieczenia. — Poruczniku Bronkowski, idę na spotkanie z dowódcą AK, a wy czuwajcie nad oddziałem — rzuca na od-chodne „Zaręba". Już z daleka dostrzega kilku żołnierzy dyskutujących z wartownikiem. Podchodzi do nich. W momencie oddawania honorów zauważa dwóch oficerów. Obaj mają na piersiach ryngrafy z Matką Boską Częstochowską. — Co to za wojsko, kto jest tu dowódcą? — rzuca pytanie jeden z oficerów. — Wojsko Polskie, a dowódcą jestem ja — odpowiada j,Zaręba", nie przeczuwając nic złego. Porozumienie zawarte między dowództwem AL i AK z 29 lipca 1944 r. regulowało wzajemne stosunki i stwarzało podstawę do współpracy zbrojnej przeciwko okupantowi. Rozkaz 48 dowódcy III Obwodu AL, płk. Moczara, . mówił o utrzymywaniu przyjaznych stosunków z oddziałami AK oraz zalecał wspólną walkę przeciwko Niemcom. — Czy to wasze ulotki? — zapytuje drugi oficer, potrząsając egzemplarzami Manifestu Lipcowego. -— Tak, dostaliśmy ... ¦— nie kończy „Zaręba". W tym momencie z zarośli wyłonił się ippor. Bronkowski. Oficerowie z ryngrafami natychmiast odwrócili się i jednocześnie krzyknęli: — Berlingowcy, komuniści, ręce do góry! Trzech drabów wykręciło ręce „Zarębie", a następnie otoczyło skoczka Bronkowskiego. Po chwili obaj zostali w podstępny sposób rozbrojeni przez nieznajomych rycerzy. W tym samym czasie dwie tyraliery w sile 350 osób otoczyły trzydziestopięcioosobową grupę AL-owską i krzycząc: „nie strzelać!" — poczęły rozbrajać naszych chłopaków. To część Brygady Świętokrzyskiej wyśledziła nasze miejsce postoju, a następnie pozorując współpracę i podszywając się pod AK otoczyła podstępnie grupę żołnierzy AL. — Stój, bo strzelam! — krzyczy erkaemista „Kukułka" i naciska spust „dichtara", ale strzał nie pada. Niedociśnięty 168 do zamka „talerz" nie podaje amunicji. Dziesięć pistoletów maszynowych zwraca swe lufy wprost w piersi „Kukułki". Inna grupa podbiega z tyłu,i chwyta za gardło opierającego się erkaemistę. Część partyzantów próbuje stawiać opór i nie chce złożyć broni, ale natychmiast zostaje przemocą rozbrojona, a następnie związana pasami. Pozostali, widząc, że opór jest bezcelowy, ulegają przemocy. Osaczeni szczelnym kordonem partyzanci doprowadzeni zostali do zgrupowania NSZ „Wilka". Tam też kwaterował „Żbik", „Ryś" i „Bem". Ustawiono chłopców pod płotem, a naprzeciw nich zajęła stanowisko z bronią gotową do strzału kompania „Żbika". „Bohunowcy" uzbrojeni byli po zęby w nowiutką broń niemiecką. Otrzymali ją z rąk niemieckich podczas sfingowanego napadu na trzy samochody niemieckie, załadowane bronią i amunicją. Gdy broń została wyładowana, wozy zostały idla pozoru spalone. Pozorowanie napadu potrzebne było „Bohunowi" dla zamydlenia oczu otumanionym, a niekiedy nieświadomym prawdy, szarym członkom brygady. „Zaręby" i Bronkowskiego pilnuje specjalna grupa uzbrojona w pistolety maszynowe i dwa erkaemy. Do AL-oweów pod płotem podchodzi „Żbik" z trzema drabami. — Rewidować! — wydaje polecenie, a sam siada na krzsśle. Po czym wyjmuje „parabellum" i pilnie obserwuje, jak dwóch dryblasów obrabia „Bacę" — Staszewskiego. Z plecaka „Bacy" wyjmują trzy egzemplarze Manifestu Lipcowego. — Skąd to masz? — rzuca pytanie „Żbik". — Znalazłem na drodze i zabrałem do owinięcia chleba — odpowiada wykrętnie „Baca". — Wszyscy znaleźliście, pachołki sowieckie. Do piwnicy go! — pieni się „Żbik". W piwnicy „Baca" spotyka erkaemistę „Kukułkę". Po chwili wrzucają do piwnicy także skoczka Bronkowskiego. Po wstępnych dochodzeniach podzielono partyzantów na grupy. Partyzantów z oddziału „Rucy", jako dawnych AK-owców, wcielono — ale bez broni — do Brygady Świętokrzyskiej, „świtowców" z „Zaręba" oddano pod straż. Potem nastąpiło przesłuchanie „świtowców". Pierwszy został wezwany Bronkowski. Po godzinie wrócił zmaltretowany. Bito go bijakami od cepów. Gruby mu- jor — jak w gestapo — wypytywał o placówki AL, o miejsce postoju sztabu brygady i oddziałów. Szczególnie interesował się Armią Polską w ZSRR, jej uzbrojeniem, kadrą oficerską. „Kukułka" nie wrócił już ze śledztwa. Za próbę użycia broni w czasie rozbrajania został rozstrzelany jako niebezpieczny komunista. Potem wezwano „Bacę" z Seredzie koło Iłży. — Skąd miałeś, chamie, ulotki? Gdzie kwateruje „Łokietek" — z zawodową wprawą zadają pytania „bohunowcy". — Znalazłem w lesie — jąka się „Baca". — Dać mu cztery bijaki, to powie! — wrzeszczy faszysta. Trzech zbirów chwyta „Bacę" za głowę i nogi. Rzucają go na boisko stodoły i wymierzają cztery potężne uderzenia. — Mów! — ryczy gruby chłop z wąsami. — Nie wiem, nie umiem czytać ani pisać. — Dać mu dychę! Kiedy i to nie pomaga, rozbierają go do bielizny i wrzucają do piwnicy. Zapada zmrok. Ciepły, sierpniowy deszcz pada bez przerwy. Strugi wody spływają po dachu piwnicy, rozpryskując się o ziemię. Raz po raz krople wody odbite od kamieni dostają się do piwnicy, gdzie trzymani są AL-owcy. Wartownik człapie (miarowo po rozmokłym błocie. Ale i jemu znudziło się ślęczyć na deszczu, skrył się więc do pobliskiej wozowni, gdzie zasnął. „Baca", podtrzymywany przez Bronkowskiego, wsadza głowę w okienko i bacznie się rozgląda, to znów nadsłuchuje. — Wartownik śpi w wozowni — szepcze „Baca". — Uciekniemy, poruczniku. Bronkowski, znany w oddziale ze swej atletycznej budowy, chwyta rękami pręt oddzielający piwniczne okienko od świata, podciąga jak kot nogi pod siebie i wyprężając się szarpie z całych sił przeżartą rdzą niezbyt grubą kratę. Metal gnie się pod naporem niezwykłej siły skoczka i wreszcie wyskakuje z uchwytu. Mały „Baca" szybko gramoli się na parapet. Wychyla się. Upatruje odpowiedni moment i jednym susem skacze w ciemność. Niestety, nie udaje się to Bronkowskiemu. Jego masywna postać nie może zmieścić się w maleńkim 170 otworze. Na próżno czeka na towarzysza „Baca", ukryty w krzakach, a potem błąka się całą noc po lesie. Rano dobija do znanej mu gajówki. Tu nawiązuje kontakt z brygadą. Nazajutrz część partyzantów, b. AK-owców por. „Rucy", zwolniono do domu, pozostałych zaś rozdzielono po różnych jednostkach i poddano ścisłej obserwacji. Każdego pilnowało dwóch NSZ-owców. Przed wymarszem ostrzeżono wszystkich żołnierzy „Za-ręby", że w razie ucieczki zostaną rozstrzelani bez uprzedzenia. „Zarębie" oświadczył „Wilk", że o jego losie zadecyduje wyższe dowództwo. Dzień i noc strzegło go kilku „bohunowców". Po przybyciu do miejsca postoju brygady „Bohuna" „Zaręba" poddany został kilkakrotnym badaniom według wzorów gestapowskich. W toku badań oprawcy stwierdzili, że oddziały Armii Ludowej są organizacją nielegalną, ponieważ nie są podporządkowane rządowi londyńskiemu. W ostatnim dniu śledztwa oświadczono „Zarębie", że zostaje pozbawiony stopnia wojskowego i oddany pod dalszy nadzór. Jak oświadifezyli „bohunowcy", „Zaręba" byłby natychmiast rozstrzelany, gdyby .oddział AL wpadł w ich ręce dwa tygodnie później. Zgodnie bowiem z rozkazem „Bohuna" wszyscy partyzanci AL będą po tym terminie traktowani przez NgZ jako nielegalna banda. Po trzech czy czterech dniach grupa NSZ udała się do wsi Kaniów, aby podkuć konie. NSZ-owcy zostatf tu zaskoczeni przez pluton I Brygady AL i rozbrojeni. „Zaręba" odzyskał wolność. Tego samego dnia, przy innej okazji udało się zbiec Bronkowskiemu. Uciekł także kucharz „Siodło". Do tej pory nie została wyjaśniona tajemnica, kto naprowadził „bohunowców" na oddział „Zaręby". Najprawdopodobniej banda „Wilka" przechwyciła patrol, wysłany z przewodnikiem na rozpoznanie terenu. Na to wskazywałoby posiadanie przez polskich faszystów egzemplarzy Manifestu PKWN. Podstępne rozbrojenie oddziału „Zaręby" zapoczątkowało nową fazę kainowych mordów dokonywanych przez Brygadę Świętokrzyską „Bohuna". 171 SPOTKANIE Z ..BOHUNEM" W ciepłą noc sierpniową II Brygada AL „Świt" pod dowództwem kpt. „Łokietka" zdążała w kierunku lasów lasocińskich na wyznaczony przez dowództwo obwodu nowy rejon działania. W momencie, kiedy ubezpieczenie brygady wkroczyło* na odcinek szosy, zza wzgórza zabłysło niespodziewanie na horyzoncie kilka świateł samochodowych. Ponieważ światła pojazdów świeciły wprost na nas, trudno było określić w porze nocnej, ile niemieckich aut jedzie w naszym kierunku. Dowództwo brygady postanowiło wykorzystać nadarzającą się okazję i poczęstować ołowiem zbyt odważnych hitlerowców. Natychmiast dwie kompanie zajęły pozycje bojowe. W miarę zbliżania się świateł dawało się zauważyć, że ilość pojazdów jest niewielka. Wyraźnie zaczęły się odcinać trzy światła. Rozkaz brzmiał: „strzelać po oponach, poddających się brać do niewoli, stawiających opór — likwidować!" Za moment światła znalazły się w polu naszego ostrzału. W tej samej chwili mignął motocykl i auto osobowe, po czym rozległa się seria pistoletów maszynowych zlewających się z krzykami partyzantów: „Hande hoch!" Jednocześnie usłyszałem głosy: — Nie strzelać!... nie strzelać!!! Motocykl i auto zatrzymały się. Strzelanina ucichła. „Łokietek" i jeszcze kilku partyzantów (w tym i ja) podeszło do stojącego na szosie samochodu. Jakież było nasze zdziwienie, gdy zamiast Niemców ujrzeliśmy czterech uzbrojonych ludzi, ubranych w polskie galowe mundury. — Jako żywo — nasi, partyzanci! Natychmiast pytamy, czy nie są ranni. Okazało się, że nie ponieśli większego szwanku. Jedynie motocyklista dostał lekko w nogę i jedno koło wozu zostało przestrzelone. Główny lekarz brygady natychmiast zajął się rannym. Nieznajomi w aucie podali się za miejscowych dowódców AK. Według ich słów jechali z Włoszczowy do pobliskiego majątku na odprawę. Zastępca dowódcy kpt. „Orkan" zwrócił im uwagę, że 172 ^^^Lj^^JjBf ich poczynania są niebezpieczne i niepotrzebnie ryzykują, mogli przypłacić życiem, wszystko bowiem wskazywało na to, że jadą wozy niemieckie i tylko cudem uniknęli śmierci. Zgodzili się z tym wszystkim, a jednocześnie odpowiedzieli nam, że nie przypuszczali, aby grupa partyzancka mogła poruszać się otwartą szosą. Ze swej strony wyraziliśmy głębokie ubolewanie z powodu nieprzyjemnego incydentu, który wynikł nie z naszej winy. Nie wiedzieliśmy wówczas, że amatorem nocnej przejażdżki limuzyną był sam płk „Bohun", dowódca Brygady Świętokrzyskiej, który „rozbijał" się autem podarowanym przez dowódcę żandarmerii z Włoszczowy. Opowiadał nam to później w czasie naszej bytności we dworze Dębno jeden z uczestników przyjęcia, jakie się tam odbyło, hr. Potocki. Podczas przyjęcia we dworze Dębno „Bohun" chwalił się, że jedynie „dzięki zimnej krwi nie wpadł w ręce komunistów". Ten pan Niemców się nie bał. Dla nich był swój. Miaiyniemiieckie przepustki dla siebie i na samochód. Gdybyśmy byli o tym wiedzieli, nie jestem pewny, czy owo spotkanie zakończyłoby się tak pokojowo. — Trudni o, wykiwał nas! W rejonie lasów samsonowskich stacjonowaliśmy dość długo. Dogodne położenie geograficzne umożliwiło nam dokonywanie licznych dywersji na drogach, a przede wszystkim na torach kolejowych. Co tydzień grupy bojowe W sile kompanii udawały się na wyznaczone im rejony w celu przeprowadzenia określonych akcji. Specjalna grupa bojowa pod dowództwem zastępcy dowódcy brygady, kpt. „Orkana", dostała zadanie przeprowadzenia szeregu akcji w rejonie miejscowości Nowików. Ponieważ „Orkan" dłuższy czas działał samodzielnie i nie utrzymywał łączności z dowództwem, „Łokietek" dał mi polecenie — jako dowódcy zwiadu konnego brygady — nawiązania z nimi kontaktu i przekazania „Orkanowi" aktualnych rozkazów płk. Moczara. Dotarłem do „Orkana" w dniu, kiedy szykował się do wymarszu na akcję bojową: partyzanci zamierzali wysa- dzić poważny transport wojskowy, który miał tędy przechodzić w nocy. Jak tu nie skorzystać z takiej okazji! Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy grupa ubrana w mundury niemieckie ruszyła w drogę. Część partyzantów szła pieszo, część jechała na zmianę na trzech wozach, ze względu na konieczność przebycia drogi w krótszym czasie. W miejscu zakwaterowania, w gajówce Nowików, zostało jedynie pięciu rannych po ostatniej akcji na pociąg. Wraz z nimi przebywało jeszcze czterech partyzantów, którzy opiekowali się rannymi i pilnowali zdobytego sprzętu. Jadąc po wyboistej drodze jeden z wozów wiozących trotyl wywrócił się, przy czym partyzant „Skóra" — Wacław Tracz odniósł dość poważną kontuzję nogi. „Orkan" polecił mi zostać z nim i wystarać się dla niego o pomoc, a ponadto przygotowywać podwody dla grupy, która będzie się wycofywała po przeprowadzeniu operacji. Cóż miałem robić? Nie w smak mi to było, ale nad rozkazem nie można dyskutować. Ulokowałem biednego „inwalidę" u sołtysa, oddając go pod opiekę dość młodej sołtysiny, a sam wraz z sołtysem zająłem się podwodami. Gdy rozmawiałem z jednym z chłopów, zauważyłem, że jakiś uzbrojony jeździec minął mnie, absolutnie nie reagując na naszą obecność i mój niemiecki mundur (co prawda z polskimi odznakami). Początkowo wydawało mi się, że mnie nie dostrzegł, bo była dość ciemna noc, i wobec tego sam go zatrzymałem. Zapytany, kim jest, nie dawał wyraźnej odpowiedzi. Nie mogłem się nawet dowiedzieć, z jakiego jest oddziału. Były to, oczywiście, zwykłe wykręty. Tymczasem podjechał do nas jeszcze jeden jeździec, drugi, trzeci i w końcu chyba z piętnastu kawalerzystów otoczyło moją bryczkę i zaczęło wypytywać o najrozmaitsze sprawy, a przede wszystkim, gdzie jest mój towarzysz „Skóra". Początkowo .odpowiadałem im na wszystkie pytania, ale kiedy zorientowałem się, że kilku konnych koniecznie chce się udać nie wiadomo po co do-mojego kolegi, zostawionego u sołtysa, wszystko to wydała mi się mocno podejrzane, tym bardziej, że żaden z nich nie mówił wyraźnie, do jakiego oddziału należy. Postanowiłem zachować jak najdalej idącą ostrożność. 174 Nagle jeden z obecnych oświadczył mi, że będzie ze mną mówił dowódca. W tym czasie wielu partyzantów maszerowało po obu stronach jezdni, a środkiem toczyły się tabory pełne młodych niewiast. „Ciekawe wojsko" — pomyślałem sobie, a sytuacja stawała się coraz bardziej zagadkowa. Zdziwienie moje wzrosło, gdy zobaczyłem ciągnięte przez konie auto osobowe, które zatrzymało się tuż obok mnie. Z limuzyny wysiadł tęgawy jegomość w galowym mundurze i zapytał: — Gdzie jest ten partyzant? Zeskoczyłem z kozła bryczki i przedstawiłem się jako podporucznik Wojska Polskiego, zapytując jednocześnie, z kim mam do czynienia. Odpowiedział mi wykrętnie, że jest dowódcą zgrupowania partyzanckiego, a następnie zadał mi szereg pytań, które raczej przypominały śledztwo. W tej dziwnej rozmowie brał udział jeszcze jeden wojskowy, który, jak się okazało, znał doskonale stosunki konspiracyjne w rejonie Starachowic. Rozmowa nasza wyglądała następująco: — Kim paa jest? — Podporucznikiem Wojska Polskiego (ze względów ostrożpościowych nazwy AL nie podałem) — odpowiedziałem. — AK czy AL? — Nie wiem, był oddział ZWZ, a potem dołączył już do innego i nazwano go Wojskiem Polskim — oświadczyłem, wykrętnie. — Skąd macie broń? —"Od rządu. — Gdzie jest rząd? — W Warszawie. — Teraz jest powstanie, to gdzie jest? — Nie wiem. Kiedy opowiedziałem mu, że nasza grupa wysadza pociągi na torze, natychmiast zażądał ode mnie odwołania akcji, motywując tym, że kolumna jego wojsk będzie przechodzić przez tor i dlatego wszystko musi się odbyć w spokoju, nie może bowiem narazić wojska na nieprzewidziane wyipadki. Przysłuchujący się rozmowie sołtys wtrącił się i wyjaś- 175 J f nil, że ich marszruta przecina martwy tor, który znajdował się w zupełnie innym kierunku. Pan pułkownik odwrócił się bez pożegnania i wsiadł do czekającej limuzyny. Nim ochłonąłem z niespodziewanych wrażeń, „tajemnicze wojsko" przeszło. Teraz czym prędzej wróciłem do sołtysowej, aby zobaczyć, czy nie stało się coś złego „Skórze". Na szczęście było zbyt daleko i konni z tajemniczego oddziału tu nie dotarli. „Skóra" był wesół, a i sołtysowej nie brakowało humoru i bardzo sobie nawet chwaliła towarzystwo partyzanta. Tymczasem „przepadły" już moje podwody, zostały bowiem zabrane przez nieznajomych „partyzantów". Znowu musiałem zacząć od nowa: budzić chłopów i „organizować" wozy. Kiedy wracałem, zostałem nagle zatrzymany przez kilku ludzi, jak się później okazało, pozostałych w „celach apro-wizacyjnych" maruderów z nie znanego mi oddziału* Zapytani z kolei przeze mnie, kim są, odpowiedzieli: — Jesteśmy z Brygady Świętokrzyskiej płk. „Bohuna". Chyba do tego nic już nie trzeba dodawać... • Tak więc pułkownikiem z limuzyny był „Bohun". Spot- * kałem go już po raz drugi. Nim postarałem się o podwody, słońce stało- już na horyzoncie. Niebawem pojawił się „Orkan" ze swymi ludźmi, prowadząc z sobą dwóch rannych podczas zdobywania i podpalania pociągu w miejscowości Mościska. Akcja się udała, transport z amunicją został wysadzony, kilku Niemców zostało zabitych. Radość była powszechna, bo sukces duży, a straty niewielkie. Chłopcy wypytywali mnie o szczegóły mojej przygody, dziwiąc się, że udało mi się wyjść cało z opresji. Ja natomiast żałowałem, że nie mogłem być z nimi. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w kierunku miejsca postoju. Nim zdążyliśmy dojechać ^o gajówki, przywitał nas płacz, a raczej spazmatyczny krzyk kobiety. To żona gajowego Woźniaka głośno spazmowała i załamywała ręce, opowiadając o straszliwej zbrodni dokonanej na partyzantach i jej nic niewinnym mężu. Na miejscu zastaliśmy potworny widok. 176 Od lewej: Henryk Połowniak — „Zygmunt", Mieczysław Moczar — „Mietek", Adam Kornecki i ranny Eugeniusz Iwań-czyk — „Wiślicz" Opaska członków organizacji AL Franciszek Zieliński „Kalwin" Piotr Pazderski „Pas" Józef Grudniewski ..Grodno" ¦ Stanisław Stejański „Soroka" Wszyscy chorzy i ranni partyzanci zostali w bestialski sposób pomordowani; skoczek „Maciek" konał z roztrzaskaną karabinem czaszką. Jedynie dwom partyzantom udało się ujść cało pod osłoną ciemności. Leśniczówka została doszczętnie złupiona i zniszczona. Było to dziełem panów, którzy niedawno jechali limuzyną „Bohuna". Jak opowiadali nam świadkowie, którzy ocaleli, i żona gajowego, watahy „Bohuna", „Żbika" i „Wilka" otoczyły nad ranem leśniczówkę i ostrzelawszy dom z karabinów maszynowych zabrały się do łapania i mordowania przebywających tam irannych partyzantów. Po tej strasznej rzezi wycofali się do wsi Fanisławice, odległej o 3 km od lasu. Zorientowawszy się w sytuacji, połączyliśmy się z bliżej stojącymi oddziałami i rozpoczęliśmy przygotowania do uderzenia na pańską watahę po nastaniu ciemności. Poczuli pismo nosem. 1500-osobowa horda w biały dzień około godz. 17.00 wymaszerowała czwórkami przez pola w kierunku Włoszczowy. Tak właśnie wyglądała prawda. My wysadzaliśmy pocią-łgi, a oni już wtedy jeździli niemieckimi limuzynami i mordowali w podstępny sposób żołnierzy Armii Ludowej. Grupy partyzanckie miały to do siebie, że lubiły dość często odwiedzać te same miejsca postoju, szczególnie wtedy, gdy znajdowały dogodne warunki naturalne i spotykały się z życzliwością miejscowej ludności. Rejon lasów Lasocina był właśnie taką ulubioną bazą naszej działalności. Partyzanci AL musieli zaopatrywać się w środki żywności na wsi, głównie w magnackich dworach, które to w większości były w owym czasie niemieckimi Liegenschaftami. Z tych też powodów odwiedziliśmy majątek Lasocin. Niebawem okazało się, że majątkiem zarządza pełnomocnik, naznaczony przez podziemie. Był to starszy jegomość i przedstawił się nam jako major AK, który został delegowany do administrowania majątkiem. Jego zadaniem było — jak twierdził — przygotowywanie aprowizacji dla walczących oddziałów. 12 — Leśne 177 Ponieważ wszystkie oddziały AL dostały rozkaz nawiązania współpracy z miejscowymi placówkami AK, postanowiliśmy także nawiązać bliższy z nimi kontakt w celu uregulowania naszej współpracy na tym terenie. Jednakże pan ów od początku nie chciał nam udzielić żadnej pomocy aprowizacyjnej, tłumacząc się, że jest stale „łupiony" przez oddziały Brygady Świętokrzyskiej „Bohu-na" i „Żbika" i nie jest nam w stanie pomagać. Jednocześnie nie skąpił przekleństw pod adresem NSZ za ich okrucieństwo, nieludzkość itd. * W rozmowach wyraził także wielki podziw dla naszego uzbrojenia i naszej bojdwości, a nawet zaproponował nam współpracę bojową, uzależniając ją od wzajemnych pertraktacji jego dowództwa z naszym. Propozycję przyjęliśmy. Istotnie pewnego dnia nasze dowództwo niespodziewanie zostało zawiadomione przez pana pełnomocnika, że we dworze znajduje się sztab obwodu i pragnie pertraktować z naszym dowództwem w sprawie wspólnych akcji. Kpt. „Łokietek", kpt. „Orkan" i ja z nimi udaliśmy się na rozmowy, na wszelki wypadek dla obrony poszedł także z nami pluton partyzantów. Rozmowy miały charakter wstępny. Ustalono na nich w ogólnych zarysach akcję na jedno z powiatowych miast. Wyznaczono drugie spotkanie w celu omówienia szczegółów akcji w ich rejonie działania. Ponadto jako wyraz pogłębiającej się współpracy jedna z pomocnic pełnomocnika zapragnęła nawet spędzić w naszym oddziale kilka dni. Zgodziliśmy się i na to. Mając jednak sporo smutnych doświadczeń, postanowiliśmy być ostrożni. Współpraca zaproponowana przez pełnomocnika wydawała się nam zresztą od samego początku bardzo podejrzana i nie mogła wobec tego dojść do skutku, o czym zawiadomiliśmy zainteresowanych. Pełnomocnik był tym bardzo zmartwiony. Pewnego dnia nasze placówki zatrzymały człowieka w sile wieku, uzbrojonego w „parabellum", który odmówił oddania broni i zażądał kategorycznie rozmowy z dowódcą. Jako szef zwiadu konnego udałem się wraz z „Łokietkiem" i „Orkanem" na rozmowę. Nieznany osobnik okazał się dowódcą podobwodu miejscowego AK. 178 1 Ponieważ początkowo poddaliśmy w wątpliwość jego oświadczenia, przedstawił nam dokumenty, które przewoził i które istotnie potwierdzały jego słowa. Dowódca podobwodu poinformował nas jednocześnie, że major w majątku Lasocin nie jest członkiem AK, lecz aktywnym działaczem Brygady Świętokrzyskiej NSZ „Bo-huna", i dziwił się, jak my, AL-owcy, możemy znaleźć z nim wspólny język, skoro on ma poważne trudności i dotąd nie może nawiązać współpracy. Sytuacja od razu się wyjaśniła, zachowanie pełnomocnika było grą, chęć współpracy — fikcją i podstępem. Zaczęliśmy się przyglądać bacznie poczynaniom pana majora. Na rezultaty długo nie musieliśmy czekać. W kilka dni potem zakwaterowaliśmy w lesie obok majątku Lasocin. W ciągu dnia kilku naszych partyzantów zapuściło się do dworu w celu zaprowiantowania brygad. Pan major bardzo się interesował naszym postojem, wypytując chłopców o miejsce zakwaterowania. Jednocześnie zapraszał dowództwo na kolację w związku z jakąś jego uroczystością rodzinną. Tym razem* dowódcy nasi nie skorzystali z zaproszenia. Okazało się, że dziwnym zbiegiem okoliczności tego wieczora przybyła* i rozłożyła się w majątku cała Brygada Świętokrzyska z „Bohunem" i „Żbikiem" na czele. Rano zostały zaalarmowane i poderwane na nogi wszystkie nasze oddziały. Zwiadowcy donosili o przybyciu „Bohuna" i zatrzymaniu pięciu naszych ludzi we dworze. Po przesłuchaniu zostali oni zamordowani. Rano przybył z dworu fornal z grabiami na plecach i ostrzeżeniem, że „Botftm" szykuje się do napadu na nas. Ten sam człowiek opowiadał nam, że pan major — pełnomocnik -— jest osobistym przyjacielem „Bohuna". Istotnie po pół godzinie nasze placówki zauważyły, jak od dworu z dwóch stron ruszyły przeciwko nam dwie tyraliery. Wyglądało, że chcą nas okrążyć. Ponieważ jednak nie udało się im nas zaskoczyć, „Bo-hun" zrezygnował w końcu z walki w głębi lasu. Teraz już wiedzieliśmy, jakie są zamiary „Bohuna" w stosunku do nas: wszelkimi możliwymi sposobami zniszczyć nas — podstępem, fałszem, zaskoczeniem. Jak się później okazało, pan major — pełnomocnik, do- 179 %?!?'¦ stał zadanie „rozpracowania" naszej działalności i organizacji oraz siły bojowej, a następnie przygotowania zasadzki. Po to mu była potrzebna rzekoma współpraca, zaproszenie na kolację itp. * Nie udało mu się. Powinniśmy mu odpowiednio podziękować za jego starania, ale uszedł wraz z „Bohunem". Podobno dostał zapłatę iprzy jakiejś innej okazji. Przykłady te dostatecznie ilustrują, w jakich warunkach musiały walczyć i rozwijać swą działalność nasze oddziały, zwłaszcza na terenach, gdzie ńie posiadały dostatecznego zaplecza. Walka była trudna, bo wróg był podwójny — Niemiec i polskie reakcyjne podziemie. UDANY RAJD ""• Grupa partyzantów AL przygotowuje się do wymarszu. Jest ich prawie kompania. Przed ruszeniem w drogę trzeba wszystko sprawdzić, a przede wszystkim dobrze wyczyścić broń i uzupełnić amunicję w magazynku. Minier, por. „Michał", przygotował już ładunek trotylu, którym oddział ma zamiar wysadzić pociąg w powietrze. Są już na zbiórce. Na samym czele stoi z „peteerem" wielki i silny jak tur „Zapałka". To ten sam, co nie zdał egzaminu na stangreta w jednym z dworów w Swięto-krzyskiem. Tuż obok jego pomocnik „Liść" — Teodor Cukierski z Rybiczyzny. Za nimi w drugim szeregu prze-stępuje z nogi na nogę „Jeleń" — Bolesław Warszakowski i jego nieodłączny kompan Jaś Maj zwany „Sękiem". „Sęk" dzierży przy nodze czarnego lśniącego „Diegtiarie-wa". Dalej stoi drużyna „Hardego", jednego z najodważniejszych i najenergiczniejszych partyzantów. Z daleka po esesowskiej bluzie poznać można „Żelaznego". Tuż za nimi stoją uczestnicy wypraw dywersyjnych „Skóra" — Wacław Tracz, „Galant" — Jan Kozioł, „Huragan" — Ireneusz Ołowiak. Na końcu szeregu, jako że najmniejsi wzrostem, dumnie zadzierają głowy: „Azja" — Józef Bu-gajski — orkiestra brygady w jednej osobie i „Wywrót" — Tadeusz Borek, a bez pary już na samym końcu, ale w szyku, uśmiechając się stale, jakby z głupia frant, stoi „Smotek" — okaz bezprzykładnej odwagi. I tak o wszystkich można by coś napisać. Jeden w dru-giegoi partyzanci całą gębą, jak się mówi: i do tańca, i do 181 różańca. Zebrali się tu na zbiórce najbardziej odważni i doświadczeni. Czeka ich wyprawa nie byle jaka. Za chwilę staje przed oddziałem kpt. „Orkan" — Tadeusz Łęcki, dowódca wyprawy. Ubrany jest w żółtobrązowy mundur NSDAP z wyprutymi dystynkcjami, na nogach ma buty z cholewami, także niepolskiego kroju. Zawadiacko nasadzona furażerka z biało-czerwonym proporczykiem dopełnia całości uniformu. Jak przystało na doświadczonego w bojach dowódcę, sprawdza oporządzenie żołnierskie, a następnie krótko objaśnia cel i zadania wyprawy. Oddział ma przeciąć nocą łańcuch Wzgórz Małogoskich i podminować pociąg towarowy na linii Kielce—Częstochowa, w okolicach miejscowości Ludynia. Chłopcy mają do pokonania około 40 km drogi w obcym dla siebie terenie. Tyle tylko wiedzą, że jest to teren nasycony placówkami NSZ, jawnie współpracującymi z gestapo. Rodzaj zaplecza ma dla działalności partyzanckiego oddziału zasadnicze znaczenie. Bez własnych placó- * wek, bez przyjaźnie nastawionej ludności nie może być mowy o sukcesach w walce z wrogiem. Wymarsz w teren penetrowany przez NSZ zobowiązywał do przestrzegania w większym niż zwykle stopniu zasad ostrożności. Jeszcze słońce nie skryło się dobrze za wierzchołki drzew, gdy „Orkan" dał sygnał do odmarszu. Idziemy prawie całą noc bez wytchnienia. „Orkan" chce jeszcze tej nocy podejść pod same wzgórza, aby nazajutrz wieczorem jednym susem przeskoczyć na drugą ich stronę. Myśl mądra, ale trudna do wykonania. Ciężki marsz daje się we znaki słabszym fizycznie. Moje nowe „oficerskie" buty bez przerwy mi dokuczają, dalej nie mogę już iść. Nareszcie nastaje ranek, czas odpocząć i pomyśleć o otartych do krwi nogach. Smacznie się chrapie na leśnym runie, w promieniach wschodzącego słońca i przy śpiewie leśnego ptactwa. Tylko posterunki czuwają gdzieś w oddali, bacznie wypatrując niepowołanych gości. Kwaterujemy w liściastym lesie obok wsi Występy, tuż u podnóża kopiastych Wzgórz Małogoskich. Dzień mija szybko. 182 O zmierzchu podchodzimy ostrożnie do skraju lasu. Naprzeciw nas duża wieś Występy. Na oko można sądzić, że niebogaci mieszkają tu ludzie, bo i stodółki niewielkie, i wszystkie chaty jak jedna słomą kryte. Jedynie szkoła stojąca opodal wsi odbija od całości bardziej nowoczesnym kształtem. — Trzeba przeprowadzić zwiad i rozeznać dokładnie, co się dzieje w okolicy — rzuca roztropnie „Orkan". Musimy koniecznie znaleźć natychmiast jakąś żywą istotę. Jakby na zamówienie słychać z dala coraz głośniejszy turkot chłopskiego wozu. Po chwili tuż obok nas wyłania się wóz naładowany chrustem. Obok konia, a raczej nędznej szkapiny, drepce boso chłop w średnim wieku. Z jego wyglądu i sposobu bycia, a także ze stanu sprzężaju można śmiało stwierdzić, że NSZ-owcem on nie jest. Kiedy chłopska fura jest już naprzeciwko nas, wychylamy się zza drzew i stajemy naprzeciw przelęknionego chłopa. — Gospodarzu — zagaduje „Orkan" — co słychać w waszej okolicy? — Panowie, cała chmara Niemców, będzie ze dwieście, przyjechała wczoraj rano i kwateruje tu w szkole — odpowiada chłop, pokazując ręką w stronę okazałego budynku. — Podobno z Francji prosto przyjechali — dodaje po chwili. — Niezła gratka — spostrzega w mig „Orkan". — Co chłopaki, zrobimy ich na szaro — zwraca się do partyzantów. Zaczynamy teraz już na serio wypytywać wieśniaka o wszystkie szczegóły związane z pobytem Niemców we wsi. Podczas rozmowy okazuje się, że zatrzymany przez nas chłop mieszka obok szkoły i zna wiele szczegółów niezbędnych do przeprowadzenia akcji. Krótka narada i decyzja: spróbujemy. Nasz znajomy wieśniak, jak się zresztą okazało bardzo roztropny człowiek, zaproponował nam z własnej inicjatywy przeprowadzić wspólnie z nami dokładny zwiad. „Orkan" postanowił wysłać z nim dwóch naszych zwiadowców — „Hardego" i „Żelaznego". Przebrani za wieśniaków partyzanci trzymając się za kłonice wozu ruszyli w stronę wsi. 183 Czekamy z biciem serca na wyniki zwiadu. Co też ustalą? Wytężamy słuch w kierunku wsi. Na dworze zupełnie już pociemniało. Od wsi dolatuje od czasu do czasu tylko pojedyncze ujadanie psów — znak, że życie toczy się normalnym trybem. „Rozwiedczyków" jak nie ma, tak nie ma. Dobiega już godzina. Kąsanie komarów staje się coraz bardziej nieznośne. Palić nie wolno, to i nie ma czym ich odpędzić. — Stój, kto idzie! — Swój, „Hardy". Jest i „Żelazny", a ten trzeci — to nasz znajomy wieśniak. * — Mówcie, coście ustalili — rozkazuje „Orkan". — Jak Boga kocham, robota na medal! Jeden tylko wartownik chodzi po drodze koło szkoły. Na własne oczy widziałem — zaklina się „Hardy". — Mam gotowy plan — wtrąca się „Żelazny". — Zaraz, zaraz, nie tak ostro... Ustalamy wspólnie następujący plan działania. Pięciu partyzantów, w tym „Żelazny" i „Hardy", pójdzie wzdłuż wsi, znienacka napadnie na wartownika i otworzy ogień do znajdujących się w szkole Niemców. W tym samym czasie pozostali, idąc po „zastodolu", równolegle z pierwszą grupą obsadzą budynek szkoły od strony lasu. Sygnałem do zaprzestania ognia ma być przeciągły dźwięk trąbki myśliwskiej, którą zwykł posługiwać się „Orkan" przy wysadzaniu pociągów. Ruszamy. Zegarki wskazują godzinę dziesiątą. Pierwsza grupa z „Hardym" na czele już wyszła. Pozostali z „Orkanem" idą gęsiego równolegle do wsi. Noc ciemna i bezgwiezdna ułatwia nam skradanie się do miejsca akcji. Jeszcze 100 metrów i grupa zasadnicza będzie u celu. „Żelazny" ze swoimi ludźmi podciągnął już pod samą szkołę. Czają się teraz za drzewami, bacznie obserwując ruchy wartownika, który przemierza tam i z powrotem określony odcinek drogi. Wartownik dochodzi do skraju płotu i już robi w tył zwrot. W tym właśnie momencie „Żelazny", a za nim „Hardy" decydują się na skok i już mają Niemca na muszce automatu. — Bandę hoeh! — krzyczy nieco przytłumionym głosem „Żelazny". „Hardy", niewiele namyślając się, chwyta z całej siły szlsopa za gardło. Krótka szamotanina, potem seria z pistoletu maszynowego i hitlerowiec kończy swą niezbyt chwalebną służbę. Zgodnie z planem seria z pistoletu maszynowego, która położyła trupem Niemca, była jednocześnie sygnałem do wszczęcia akcji. Ukryci za szkołą partyzanci rozpoczęli gwałtownie ostrzeliwać okna i drzwi szkoły. Huk granatów, serie z erkaemów i peemów przemieniły się w nie milknącą lawinę ognia. Zaskoczeni Niemcy pokryli się w mysich dziurach i na razie nie próbują się nawet bronić. Wtem rozlega się głos trąbki. To „Orkan" zarządza przerwę w ostrzeliwaniu szkoły. Grupa partyzantów z „Orkanem" wpada na podwórko, zastawione wojskowym taborem. Znowu ktoś krzyczy: „Hande hoch!" Za chwilę wywlekają spod wozu jakiegoś starego i niemrawego „soldata". Niemiec blady jak trup bez przerwy mamrocze w kółko: Kutscher, Kutscher, ich bin nur Kutscher*. — Jak jesteś Kutscher, to zaprzęgaj wasze Pferdy**, stara ofermo niemiecka — wydaje rozkaz Niemcowi „Orkan". Dobrze się złożyło z tym Niemcem, bo któż by doszedł do ładu z niemieckim zaprzęgiem, w który należało ubrać ogiery, nie wiadomo dlaczego używane przez hitlerowców do taborów. „Orkan" postanowił wezwać załogę do kapitulacji. Poj-many hitlerowiec przekazał nasze wezwanie po niemiecku. Nasze nawoływania: Kapitulieren, zdajsja, kapitulieren i wezwanie hitlerowca pozostają bez echa. Podczas całej akcji udawaliśmy oddział skoczków radzieckich, aby w ten sposób wywrzeć na hitlerowcach wrażenie, że napadu dokonali partyzanci radzieccy i w ten sposób uchronić do pewnego stopnia miejscową ludność przed represjami. Żaden z Niemców nie decyduje się poddać. Słychać tylko jakieś zmieszane głosy świadczące, że zdania wśród nich są podzielone. Czekamy zgodnie z zapowiedzią 5 minut. Potem pada rozkaz „Orkana": „atakować!" * Woźnica, woźnica, jestem tylko woźnicą. ** Konie. 184 185 Teraz idą w ruch granaty, jeden, drugi, dziesiąty... Wpadają do okien i rozrjgrają się z hukiem. Jęki i krzyki są odpowiedzią, że nasze granaty zrobiły swoje. — Macie choć raz za nasze krzywdy! — złorzeczą partyzanci. Okazuje się, że drzwi szkoły są zastawione ciężką szafą i innymi rupieciami od wewnątrz. Szybka decyzja dowódcy: „wywalić drzwi trotylem". „Hardy" błyskawicznie przyczepia ładunek trotylu do klamki drzwi. Huk, trzask, pełno dymu — wejście wolne! Grupa partyzantów z „Orkanem" na czele wdziera się do budynku szkoły. Jedna seria, druga, krzyk, harmider, ogólna szamotanina. To nasi wywłóczą spod łóżek i innych zakamarków osłupiałych, drżących jak w febrze niemieckich oficerów. Jeden z rannych SS-manów zaczajony za dużym piecem usiłuje celować do „Orkana", ale refleks dowódcy jest szybszy — hitlerowiec nie zrealizował swego zamiaru, „zamilkł", zanim zdążył pociągnąć za spust swego pistoletu. Większość załogi skryła się w salach na pierwszym piętrze. Po chwili ośmiu oficerów, tak jeszcze niedawno butnych, stoi na dziedzińcu z rękami podniesionymi do góry... Zdobywanie szturmem poszczególnych sal na pierwszym piętrze nie wydaje się nam celowe, gdyż naraziłoby nas prawdopodobnie na duże straty w ludziach „Orkan" decyduje podpalić cały budynek szkoły, aby doszczętnie zniszczyć hitlerowskich żołdaków. Za parę chwil snopy słomy i sienniki już znajdują się we wnętrzu. — Podpalać! — Tak jest, kapitanie, podpalamy — dolatują głosy partyzantów ze środka budynku. — Gotowe, kapitanie! — melduje „Skóra" i „Smotek". — Zajmować pozycje, ani jeden nie ma prawa wyjść żywy — wydaje rozkazy „Orkan" cały podniecony. Białe języki ognia wzbijają się coraz wyżej i wyżej, już pali się sufit. Na podwórku jasno, jak w dzień. Cała szkoła staje w płomieniach. Ze środka zaczyna dolatywać do naszych uszu szmer, który przemienia się następnie w rozpaczliwe krzyki, jęki i zawodzenia. 186 W pewnym momencie ktoś krzyczy: „wyskakują z okien". Jakiś Łeń chyłkiem przemyka się w kierunku stodoły. Krótka seria i hitlerowiec pada jak długi tuż za progiem bramy. To „Smotek" zaczajony za murowanym słupem ustrzelił go, jak dziką kaczkę. „Smotek" dziś w ogóle królował, bo ustrzelił aż 16 czarnych kruków z hakenkreu-zami. Inni partyzanci też niewiele byli gorsi. Nagle wśród płomieni isłychać jakąś dziwną i nieregularną strzelaninę. To dopiero teraz ogień dosięgną! skrzynki z .amunicją, która eksplodując wydaje takie dziwaczne pukanie. Akcja skończona, czas już ruszać, bo niedługo będzie świtać. Liczymy .swoich. Tak, brak jednego — „Wrzosa". Znaleźliśmy go martwego obok wozu. Zabieramy kolegę, aby pochować go z honorem na najbliższym postoju. Nie dane mu było cieszyć się naszym zwycięstwem. Na podwórku czekają na odjazd niemieckie furgony. Pełno na nich wszelakiego sprzętu żołnierskiego. Kutscher spisał się dobrze. Trzy zwycięskie sygnały z trąbki myśliwskiej to hasło do odmarszu. Na podwórku szkolnym pozostały tylko popioły i zgliszcza, snuje się jeszcze swąd spalonych ciał. Trzeba się spieszyć, bo kwaterująca w pobliskim Skor-kowie inna grupa Niemców może w każdej chwili przybyć z odsieczą. Razem z sobą wieziemy skulonego starego przedstawiciela Herrerwolku. Wycofywanie nie przebiega sprawnie, bo narowiste ogiery, nie przyzwyczajone do piaszczystych dróg, stają co chwila dęba, utrudniając marsz. Jest już godzina czwarta, gdy docieramy do brzegu lasu. Kroczymy dumnie, jeden obok drugiego, opowiadając sobie co drobniejsze szczegóły akcji. Była to naprawdę udana akcja i dokonana z naszej strony bez większych strat. Po trzygodzinnym marszu napotykamy starą, nie zamieszkaną przez nikogo gajówkę. W jej pobliżu chowamy naszego drogiego towarzysza broni, oddając mu wszystkie należne honory. Jeszcze jedna wśród bezkresnych lasów nieznana mogiła, których tak wiele na Kielecczyźnie... Po godzinie oddział zmienił zupełnie swój wygląd. Gdyby ktoś nie wtajemniczony spotkał nas, nie uwierzyłby, że są to polscy partyzanci. Trzydziestu chłopa stanęło na zbiórce umundurowanych od stóp do głów, jak prawdziwi Niemcy. Mnie przypadł w udziale nowiutki hauptmański* mundur z żelaznym krzyżem z mieczami na piersiach. Naj-groźniej jednak wyglądał „Skóra". Tak był podobny do typowego żandarma, że aż strach człowieka ogarniał na jego widok. W furgonach znajdowało się ponadto bardzo dużo żołnierskiego obuwia, około 150 par, oraz wiele innych drobnych przedmiotów. Najbardziej jednak cieszyli się partyzanci z krótkiej broni, której zdobyto kilkanaście sztuk. Były to „parabellum", „P-38" i kilka „efenek". Po kilkugodzinnym odpoczynku ruszyliśmy dalej. Trzeba było oddalić się znacznie od miejsca akcji i zatrzeć za sobą wszelkie ślady, gdyż spodziewaliśmy się odwetu ze strony okupanta. Obraliśmy kierunek na Włoszczowę. Po dwu dniach, marszu zakwaterowaliśmy w lesie obok miejscowości Lipie, 12 km od Włoszczowy. Tam też znajdował się bogaty dwór, którego właściciel przebywał prawie stale we Francji. Mieszkali w nim teraz członkowie magnackich rodzin. Przechadzali się po pałacowych salach, jak za dawnych czasów, potomkowie Potockich, Radziwiłłów i Czartory-skich. Bezpiecznie i beztrosko spędzali c/as przy kartach i na grach sportowych. Sprzyjając lub bezpośrednio kierując bandami NSZ czekali, by objąć miękkie fotele w gabinetach przyszłych ministerstw. Przyjęli nas z obłudną wylewnością, ba nawet wydali na naszą cześć kolację. Jak się później okazało, przy kolacji wybadać chcieli nasze zamiary i dowiedzieć się od nas interesujących ich wiadomości politycznych. Zdając sobie dokładnie sprawę z rzeczywistej intencji przesadnej hrabiowskiej gościnności zachowywaliśmy czujność wobec ich propozycji. W pamięci stały nam jak żywe morderstwa i bestialstwa NSZ, dokonane na naszych braciach partyzantach. Kapitański. 188 Kolacja odbyła się z całą pompą w asyście wystrojonych dam dworu, które z ciekawości przyszły, aby obejrzeć na własne oczy, jak się wyrażały, „prawdziwych i żywych komunistów". Najbardziej interesowały panów dziedziców sprawy PKWN i KRN. Musieliśmy odpowiadać z „Orkanem" na niezliczone ilości pytań. — Tak, tak PKWN was boli, KRN wam solą w oku, przyszła kryska na Matyska — dogadywali po cichu między sobą partyzanci. Była to naprawdę dyplomatyczna kolacja. Na drugi dzień rano zaplanowaliśmy akcję polityczną we dworze. Postanowiliśmy przeprowadzić masówkę połączoną z rozdaniem fornalom odebranych Niemcom butów. Na zew dworskiego gongu zebrała się w gumnie tuż po śniadaniu cała załoga fornalska. Otoczyli dużym kołem grono partyzantów, przyglądając się ciekawie mundurom, uzbrojeniu, no i ustawionym w szereg nowiutkim niemieckim butom. Potem „Orkan" przemawiał krótko, zwięźle, po żołniersku. Mówił o tym, że już niedługo przestaną słuchać fornalskiego dzwonka, że staną się gospodarzami na własnej ziemi, że KRN i PKWN realizują już reformę rolną na wyzwolonych terenach. — W imieniu dowództwa Armii Ludowej ofiaruję wam jako symbol więzi naszych oddziałów z ludem pracującym odebrane okupantowi obuwie — rzecze „Orkan". Buty otrzymali przede wszystkim ci, co stali boso, i ci, którym najbardziej wyłaziły palce z podartych butów. Pieśnią Gdy naród do boju zakończyliśmy uroczystość. Kiwali głowami starsi wiekiem i podkręcali wąsa. Kobieciny ocierały łzy rogiem fartucha, niespokojnie rozglądając się na boki. Panowie w pałacu byli wyraźnie zatrwożeni. Tego jeszcze dnia ruszyliśmy w drogę. Zamierzaliśmy dokonać akcji wysadzenia pociągu. Przed odmarszem postanowiliśmy zwolnić naszego jeńca. Tylko trzy głosy były przeciw wypuszczeniu go na wolność. Za zwolnieniem przemawiało przede wszystkim to, że był w podeszłym wieku i poddał się bez żadnego oporu. Po- 189 nadto podczas akcji wykonywał bardzo dokładnie nasze rozkazy. • Polecono mu rozgłaszać wśród żołnierzy Wehrmachtu wieści, że każdy żołnierz zostanie zwolniony, jeśli nie będzie stawiał oporu partyzantom podczas walki. Kiedy dowiedział się, że jest wolny, rzucił się do nóg „Orkanowi" i chciał całować jego buty. Niemieckiemu danke, danke* nie było końca. * Dziękuję. Z WIZYTĄ U SIENKIEWICZA II Brygada AL „Świt" zdąża forsownym marszem w kierunku miejscowości Dobrzeszów. Tam zamierzamy rozbić partyzancki obóz, który ma stać się w niedalekiej przyszłości bazą wypadową do walki z niemieckim okupantem na terenach powiatu kieleckiego. Trasa marszu prowadzi obok wsi Oblęgorek znanej w całym kraju, gdzie żył i pracował wielki nasz pisarz — Henryk Sienkiewicz. — Obywatelu dowódco, w pobliżu znajduje się dworek Sienkiewicza, chcielibyśmy zwiedzić go — zwraca się do „Łokietka" grupa młodych partyzantów. — Pojedziemy — odpowiada po krótkim namyśle „Łokietek". Korzystając z nadarzającej się okazji kilkunastu wielbicieli talentu pisarskiego Sienkiewicza ipostanawia złożyć w Oblęgorku wizytę i obejrzeć zachowane tam pamiątki po naszym pisarzu. Dowódca brygady „Łokietek" i jego zastępca „Orkan" również nie mogą sobie odmówić (przyjemności i biorą udział w wycieczce do oblęgorskiego dworku. Dziesięciu konnych i dwie załadowane po brzegi partyzantami bryczki ruszają z kopyta ostrym kłusem w kierunku Obłęgorka. Dworek odległy jest od naszego miejsca postoju około 4 km wyboistej drogi. Sierpniowe słońce zaczyna już schodzić na drugą część widnokręgu, gdy docieramy do celu tak niecodziennej eskapady. Po drodze witają nas mieszkańcy wsi Oblęgorek. Kobiety tuląc swe dzieci szepczą: — Patrzcie, polskie wojsko idzie, partyzanci. 191 jji — To o takim wojsku pisał nasz Sienkiewicz? — pyta jakieś pacholę swą matkę, szarpiąc ją natarczywie za róg falbaniastej spódnicy. — Tak, tak, synu, o takim i o innym — odpowiada z zakłopotaniem kobieta. Dojeżdżamy do dworku. Z daleka widać już okazałe kształty pałacowej wieżyczki, ozdobionej u góry artystycznie wykonanymi kolumienkami. Dworek otoczony jest pięknym parkiem, gdzie rosną stare lipy i modrzewie. Zapuszczony nieco sad owocowy lśni w promieniach zachodzącego słońca czerwienią dojrzewających owoców. Bezpośrednio do dworku jedziemy aleją gęsto wysadzoną głowiastymi wierzbami. Jadę na czele konnych. Snują mi się myśli o tych niezliczonych sienkiewiczowskich bitwach, zbrojnych starciach, krwawych pojedynkach i szarżach kawaleryjskich. Czuję, jak partyzancka fantazja zaczyna mnie ponosić... I nagle podaję komendę do tyłu: — Za mną, chłopcy! Spięte ostrogami wierzchowce niosą nas pełnym galopem przed siebie. Pędzimy wprost na mury dworku. „Takiej szarży pewnie by się nie powstydził i sam Zbyszko z Bogdańca" — baja mi się po głowie... Na dziedziniec wpadamy z fasonem. Kury i inne ptactwo domowe rozpierzchło się w popłochu przed nacierającą konnicą. Tu kończy się już fantazja polskich kawalerzy-stów. Jakiś staruszek podpierając się nieforemnym kosturem wychodzi naprzeciw nas i drżącym głosem pyta: — A panowie co za jedni? — My, partyzanci, przyjechaliśmy odwiedzić siedzibę pana Sienkiewicza — rzucam ojczulkowi z konia. Rozczulony do łez starowina biegnie truchcikiem do przodu pokazując jakieś drzwi. Przy wejściu widnieje napis: „Administracja majątku Oblęgorek". Po chwili przy-tunkotały bryczki z dowódcami. Przyjmuje nas w czeladnej izbie administrator majątku. Jest to młody i nieprzeciętnie wysoki mężczyzna o wielkopańskich manierach — no bo jakże może być inaczej. Podejmuje nas, na naszą propozycję, chlebem i kubkiem śmietany. Towarzyszy nam także jego niemniej rosła siostra, jak się później okazało, zapalona zwolenniczka konnej jazdy. Rozmowa szybko schodzi na tematy polityczne. „Wielkolud" interesuje się bardzo naszymi poglądami, uzbrojeniem, wielkością oddziału. Nie trzeba być Scherlockiem Hołme- 192 JlP- v» AKCJI *YKOl.ejLMiA POCIĄG" i«'S.'CIVi.i 43 WAGONY AMUNICJI " ł'l It NA0OB0 LUDU B0UEKIICO Tablico pamiątkowa w Szczukowskich Górkach Pociąg wysadzony przez partyzantów I Stefan Dąbrowski „Promyk" Michał Siwieć „Wierzba" Jan Sieczka „Czajka" Józef Pała „Osa" sem, aby w mig się zorientować, że jest członkiem jakiej organizacji i przy tej okazji chce przeprowadzić mai wywiadzik. Administrator raczył nas poinformować, że w pałEi cu mieszka rodzina Sienkiewicza. Po chwili zjawia siie napotykały na razie Niemców. 202 Ruszyliśmy dalej. Prawym skrzydłem dowodził kpt. „Łokietek" i kpt. „Orkan", lewym — mjr „Zygmunt" i kpt. Kornecki. Płonąca wieś jest coraz bliżej. Wysyłamy ponownie patrole. Całe zgrupowanie, przyczajone za przydrożnym kamiennym wałem, czeka w pogotowiu na rozpoczęcie ataku. Jednym z patroli dowodzi „Orkan". Niemców w tej wsi nie widziano. Śmiało przeskakujemy na drugą stronę wsi i kierujemy się już na lasy samsonowskie. Nagle rozlega się donośny głos czujki niemieckiej „Parol!"* I wówczas słyszę, jak „Orkan" krzyczy: „hura!" Wszyscy jak jeden mąż ryknęli: hura! hura! i jednocześnie rozpoczęła się straszna strzelanina. Niemcy z trzech gniazd karabinów maszynowych prażyli do nas świetlnymi pociskami. Jednocześnie niemieckie rakiety raz po raz rozbłyskiwały na niebie. Nasza broń maszynowa też nie próżnowała. Pistolety maszynowe i erkaemy stworzyły istną ścianę ognia. Nie pomogły okopy i bomby niemieckie. Rozwścieczeni partyzanci wpadli do okopów, kładąc trupem załogi nieprzyjacielskie. Niemcy uciekali nie tylko z okopów, ale i z pobliskiej wsi. Droga była wolna..., ale drogo nas to kosztowało. Na polu zostało kilkunastu zabitych i rannych. Między innymi zginął dowódca kompanii „Michorek". Seria karabinu maszynowego obcięła mu obie nogi. Była godzina szósta, nim dotarliśmy do lasu. * Hasło. | PARTYZANCKA DOLA — Cześć „Dulka"! Podnoszę głowę znad papierów i oczom nie wierzę. Naprzeciw mnie w pokoju, w jednym z radomskich urzędów, w którym pracowałem, stoi „Skóra" — Wacław Tracz, jeden z najdzielniejszych partyzantów II Brygady AL „Świt". — To przecież niemożliwe. Ciebie, Wacek — zagaduję „Skórę" — dawno opłakaliśmy jako poległego na polu chwały pod Gruszką. Rzucam się „Skórze" na szyję... Granat niemiecki trafia w kwaterę sztabu pod Gruszr-ką — zaczyna wspominać „Skóra". •— Wyschnięte słonecznym skwarem chłopskie strzechy ogarniają płomienie. Zabudowania stają w ogniu. Zapalają się i dalsze zagrody. Zatrwożona ludność ratuje -— jak kto może — swoją chudobę. Jakiś starowina resztkami sił wyprowadza ze stajni rozszalałego konia. Wysoki partyzant śpieszy mu z pomocą. Wreszcie rozjuszony koń decyduje się przekroczyć próg i pierzcha na oślep przed siebie. Niemieckie tyraliery przypuszczają silny szturm do pozycji batalionu Mikulskiego. Mimo bohaterskiego oporu chłopaki nie wytrzymują zmasowanego ognia broni maszynowej i wycofują się w kierunku wschodnim. Niemcy nacierają coraz gwałtowniej. Słychać gromkie nawoływania feldfeblów: — Yorwartsl* Naprzód! 204 Serie kul tną liście przydrożnych wiśni i padają na wyschniętą rolę, wzniecając strumyki kurzu, do złudzenia przypominające małe dymki z fajek... Mjr „Zygmunt" podejmuje decyzję o ewakuacji sztabu w kierunku lasu, gdzie zajmuje pozycje „Anatol". Sytuacja staje się bardzo groźna. Dowódcy pododdziałów starają się zaprowadzić ład wśród cofających się partyzantów i zorganizować wzmocnioną obronę. Wróg przypuszcza ogień z granatników i lekkich działek, ostrzeliwuje gęsto nasze przedpole. Raz po raz powstają w zaoranej roli symetryczne leje po pociskach. „Zygmunt", trafiony kulą, broczy krwią i wycofuje się do punktu sanitarnego. Jego zastępca, kpt. „Łokietek", decyduje się kontratakować nacierających z furią niemieckich SS-manów. Widzę, jak „Łokietek" na karym koniu galopuje brzegiem lasu. wymachując rękami i wydaje ochrypłym głosem jakieś rozkazy. Ten i ów mniej ostrzelany partyzant chroni się w głębi lasu lub kryje się za pniem drzew. Trzon lewego skrzydła natarcia stanowią „świtowcy" z dowódcą kompanii sztabowej „Skórą". — Atakować! — słychać podniecany głos „Łokietka". Chłopaki skokami, jak zające, posuwają się od skraju lasu w kierunku Gruszki. Obok mnie z lewej strony widzę „Sęka" — Jasia Maja, „Longina", Szymka Derlatkę, i „Smotka". Jesteśmy w szczerym polu. Niemcy widzą nas, jak na dłoni. Już dostrzegli nasz kontratak. Slą serię za serią z „Bergmannów". Obok mnie klęczy „Smotek" mierząc z właściwą sobie flegmą do wymachującego rękami SS-mana. — Gotowy! -— mówi z uśmiechem. Wtem skręca się i wypuszcza pistolet z rąk, pada na ziemię. Przede mną drzewo, a pod nim wyniesiona przed chwilą przez babinę pościel. Decyduję się na skok w kierunku poduszek. Słyszałem kiedyś, że pierze zatrzymuje kule. Podrywam się. Wtem coś uderzyło mnie w rękę. Robi mi się gorąco, słabo. Ręka zwisa bezwładnie. Krew broczy z rękawa. Rozglądam się. Nie ma wokół mnie atakujących, a ja zostałem trafiony. — Ranny jestem! Koledzy, dostałem kulę. Ratunku! — krzyczę ostatkiem sił. Będący nieco w tyle „Sęk" i „Szymek" podczołgują się i biorą mnie na plecy. Mdleję. Potem czuję drugie uderzenie w podbrzusze. To druga kula. Jaś Maj potyka się pod 205 I >f ciężarem mego bezwładnego ciała. Obaj ciągną mnie za pas i rękę po murawie łąki na pozycję wyjściową, obok lasu. — Gdzie lekarz? Dajcie lekarza, bo mu krew ujdzie — słyszę gorączkowe głosy kolegów. Jasia Gulińska pierwsza udziela mi pomocy. Na wpół przytomny spoglądam na ociekającą krwią rozstrzaskaną lewą rękę i podbrzusze. Jest już i lekarz — Rosjanin. Wspólnie z Jaśka przemywają rany i zakładają naprędce bandaże. Oh, jak bardzo boli. W głowie huczy i wiruje. Język zasycha. Pić! Pić! to moje jedyne pragnienie. — Trzeba go przenieść w bezpieczniejsze miejsce — doradza lekarz — i dać zastrzyk przeciwtężcowy. Czterech partyzantów kładzie mnie na kocu i chwytając go za rogi usiłują mnie przenieść do wozu sanitarnego, który został zamaskowany w rozdole między Gruszką a Jóźwikowem. Strzelanina nie słabnie. Przypadkowi sanitariusze — w myśl zasad poruszania się w polu ognia — usiłują skokami przemierzyć przestrzeń, dzielącą nąs od sanitarki. Taktyka ta dobra jest w indywidualnym poruszaniu się w czasie walki, ale nie z ciężko rannym. Za każdym skokiem uderzają mną o ziemię, jak workiem kartofli. Syczę z bólu i błagam o litość. — Jeszcze sto metrów, jeszcze pięćdziesiąt — pociesza „Szymek". Wreszcie załadowują mnie na wóz i wąwozem transportują do lasku, okalającego południową część Mularzowa. Ktoś bardziej pomysłowy zaproponował ułożyć mnie na „paraszutach" zrzutowych. Po chwili zanurzam się w fałdach cieniutkiego jedwabiu spadochronowego. Usypiam przy akompaniamencie wystrzałów serii pistoletów maszynowych i huku rozrywających się granatników. — Tak... Widziałem Cię wtedy leżącego w kłębowisku spadochronów — mówię. — Cierpiałeś nieludzko, majaczyłeś w gorączce, szukałeś podświadomie rękami swego pistoletu. Prosiłeś, aby Cię dobić. Straszne to wszystko było... •— Sytuacja była rozpaczliwa. Byliśmy całkowicie okrążeni przez wielokrotnie przeważające i dobrze uzbrojone 206 siły nieprzyjaciela. Akcja SS miała na celu nie tylko rozbicie, ale biologiczne zniszczenie naszego zgrupowania w szczelnie zamkniętym kotle. „¦ . Atak w kierunku Radoszyc wymagał sforsowania szturmem kiłkunastokilometrowego odcinka drogi. O zabraniu z pola walki ciężko rannych w takiej sytuacji nie było absolutnie mowy — staram się chociaż częściowo wytłumaczyć przyczynę pozostawienia „Skóry" na polu walki. — Słyszałem podświadomie, w półśnie, przerywanym bólem piekących ran, ciągły gwar, strzelaninę, głosy zgromadzonych wokół mnie partyzantów — powiada „Skóra". — Potem budzę się, a wokół mnie cisza, złowroga leśna cisza, przerywana skowytem psa i pojedynczymi strzałami. Uprzytomniłem sobie, gdzie jestem. Znajduję się w gęstwinie leśnej, wokół mnie wysokie paprocie. Spadochron, na którym, leżę, i mundur — pokryte igliwiem. Gdzie nasi? Gdzie się podzieli? Przecież niedawno było ich tu pełno. Natężam słuch... Wciąż ta sama nieznośna cisza, tylko te same zarośla i niebo czerwone od łun. — Czyżby odeszli beze mnie? Tak zostawili na pastwę barbarzyńców? — nurtuje mnie ta myśl bez przerwy. — To niemożliwe — staram się daremnie uspokoić. Ogarnia mnie rozpacz, popadam w jakiś bezsilny szał. Szukam automatu. Nie ma. Sięgam do kabury, ale pusta. Tak, zostawili mnie bezbronnego, porzucili w gęstwinie leśnej i oddali w ramiona niechybnej śmierci z ropiejących ran lub z rąk hitlerowskich oprawców. W oka mgnieniu w mojej głowie przewija się cały potok czarnych myśli. Naraz przypomniałem sobie dom, rodzinę, kolegów, kochaną dziewczynę, czekającą w Rzeczniowie na mój powrót i poczułem ogromny żal do dowódców i kolegów. Choćby zostawili mi mój pistolet, skończyłbym ten koszmar. Nagle w oddali słyszę jakieś niewyraźne, dolatujące z głębi lasu głosy. „Pewnie Niemcy" — przemknęło mi przez myśl. A może to nasi? Nasłuchuję pilnie. Głosy zbliżają się w moim kierunku. Iskierka nadziei tli jeszcze w sercu. Próbuję wstać, chwytam się drzewa. Nie mogę. Brak mi sił, a potworny ból szarpie każdy nerw, zwala z nóg. Głosy są coraz bliżej. Odróżniam błędnymi oczyma już poszczególne sylwetki. Słyszę niektóre wyrazy. —¦ Nasi!... 207 Naraz przytomnieję. Czuję na moment napływ jakichś orzeźwiających sił. — Ratunku, ratunku! — krzyczę resztkami sił. — Koledzy! Pomocy! Szelest liści i trzask łamanego butami chrustu tuż obok. Za chwilę kilka sylwetek, uzbrojonych w pistolety maszynowe otacza moje legowisko. — Czego jęczysz po lesie, nie wiesz, że Niemcy obok, chcesz ich naprowadzić wprost na siebie? — poskramiają mnie bezlitośni przybysze. Było to kilku zabłąkanych partyzantów pod dowództwem „Dęba" — Małka, szukających przejścia przez kordon niemiecki. Poznali mnie. — „Skóra" z Brygady „Łokietka" — odezwał się jeden. — Co ci jest, Wacek? — zapytał mnie któryś. W ciemności nie mogłem go rozpoznać. — To ja, „Sosna" — Szymański z Rzeczniowa, nie poznajesz irihie? ... Trzech partyzantów próbuje usadowić mnie na siodle. Niestety, ból w podbrzuszu tak szarpie nieustannie, że nie mogę wytrzymać jazdy na koniu. Wobec tego Jaś i jeszcze jeden partyzant biorą mnie pod rękę i starają się prowadzić. Wysłany na zwiady partyzant ginie bez wieści. Krok za krokiem, z zaciśniętymi zębami, posuwamy się w kierunku wschodnim. Przed nami łąka. Gęsta, mleczna mgła wchłania nas, chroniąc przed myszkującymi patrolami niemieckimi. Ból staje się nie do zniesienia. Nie wytrzymam chyba. — Zostaw mnie, kolego — błagam towarzysza. ... W oddali rysuje się we mgle jakiś budynek. Ostatkiem sił dobijamy do opuszczonej chaty we wsi Szostaki. Wszyscy skryli się przed ewentualnym terrorem okupanta. Izba była pusta, drzwi pootwierane, tylko w rogach walało się pełno rupieci i barłóg był na łóżkach. Dorwałem się wreszcie do wody. Piłem, piłem i piłem... Jaś Szymański zerwał ze mnie zakrwawiony mundur i oblókł w znaleziony w chacie jakiś cywilny surdut i kapelusz. Trochę staroświecki, ale jednak cywilny. Wyglądałem na bartnika z lasów świętokrzyskich, a nie partyzanta. Z żalem pożegnałem się z moim mundurem, chociaż przyniósł mi tyle bólu i poniewierki. Dnieje. 208 Eugeniusz Węgrzecki „Hubert" Od lewej: „Zor-ka", Michał Doń-cow i „Rinaldo" przed przejściem linii frontu I Wincenty Krzos „Beton" I Dochodzimy do zgodnego wniosku, że musimy natychmiast opuścić wioskę. Dalsze przebywanie byłoby ryzykowne. Jaś wpycha mi resztę nie zjedzonych kartofli do kieszeni i ostrożnie, ja opierając się na lasce, wymykamy się z zabudowania. Postanawiamy dobrnąć bliżej miasteczka Radoszyce, aby tam znaleźć lekarza, który by zmienił mi opatrunki, całe już przesiąknięte krwią. Idziemy, a raczej wleczemy się, jak dwa dziady. Zatrzymujemy się przy kopce siana obok polnej drogi, biegnącej z Końskich do Radoszyc. Wygodnie mi tu i ciepło, a zapach siana nastraja do snu. Położyłem się na nim i postanowiłem usnąć bodajby na zawsze, by nie trząść się z zimna, nie cierpieć, nie myśleć. Żyć, czy umierać — było mi obojętne. — Wacek, idziemy stąd, bo tu za blisko drogi —¦ decyduje Jaś. Chwyta mnie za rękę i wlecze w kierunku Radoszyc. ... Ledwo skryliśmy się za zakrętem pagórkowatej polnej drogi, gdy od strony Radoszyc nadjechała kolumna Niemców. Kilku zbliżyło się do kopki siana, przy której parę minut temu odpoczywaliśmy. Fasują siano do siatek polowych. — Trzeba mieć trochę szczęścia w nieszczęściu — pociesza mnie, sepleniąc, mój towarzysz doli i niedoli. Za chwilę przecinamy trakt idący w kierunku Radoszyc. Robi się szaro. Postanawiamy zanocować. Pukamy cichutko do drzwi. Widząc dwóch oberwańców chłop cofa się w głąb izby, a jego żona na widok bandaży podnosi lament. Wzywając wszystkich świętych, błaga, żebyśmy się wynieśli z ich domu. Taką odprawę, choć w różnych formach, otrzymujemy jeszcze w kilku chatach. Poczułem wielki żal do tych ludzi za bezduszność, za niemiłosierny stosunek do bądź co bądź żołnierza polskiego. Cóż było robić? Popalone wsie, bandy SS-manów i własowców włóczące się po okolicy nie dodawały odwagi zatrwożonej ludności. Wreszcie jakiś starowina zgodził się nas przenocować. O północy czuję przez sen, że mnie ktoś iszarpie za nogę. To gospodarz, czuwający nad nami, budzi nas zupełnie przerażony. — Panowie, panowie, uciekajcie czym prędzej, bo Niemcy we wsi! Rana podbrzusza tak potwornie mi dokuczą przy naj- H **• mniejszym ruchu, że nie jestem w stanie zwlec się z legowiska. Wreszcie zmyślny chłopina przyprowadza taczki, takie, jakich używają ogrodnicy w sadzie, i obaj z Jasiem taszczą mnie na nie, nie zważając na moje jęki i złorzeczenia. Obaj wywożą mnie do lasu i zamaskowują w przybrzeżnych krzakach. Z drugiej strony lasku dochodzą stłumione głosy i tętent koni. Świta. Jaś wyciąga mnie pół martwego w pole. Podnoszę ostrożnie głowę. Przez mgłę półśmierci, przy brzasku poranka dostrzegam szaroniebieskie sylwetki. Rozstawione są jak strzelcy na polowaniu. Okrążają niewielki zagajnik. Na widok Niemców ból zelżał. „To szkopy przeczesują las i chcą wyłapać takich nieszczęśników jak ja" — pomyślałem. Zimny wiatr przenika do .szpiku kości. Gniję pod miedzą, kiej ten zając raniony przez niecelnego kłusownika. Nie leczone rany wypełniają się ropą. Cuchną, jak zdechły koń. Ale mocniejsze niż wszelki ból było zimno potrząsające półzwłoki bezlitosnym dreszczem. Trawiony gorączką, straciłem przytomność i spędziłem tu półprzytomny pod gołym niebem! dwa dni i noce... Ktoś przewiózł mnie do gajówki. — Zdrowaś Maria... Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie... —¦ te słowa usłyszałem, gdy sprowadzony felczer zaczął budzić mnie zawzięcie. Pół oślepłymi z gorączki oczyma ujrzałem kobiecinę modlącą się za mą duszę. Jeszcze dwa dni przeleżałem w stodole w gajówce, zanim siwy jak gołąb starowina z kobietą wysiedloną z Warszawy, której nazwiska nie znam, zawieźli mnie do szpitala w Końskich. Umieszczenie mnie w szpitalu załatwił Jan Szymański. Muszę przyznać, że właśnie jemu, jego odwadze i bezgranicznemu poświęceniu dla towarzysza broni, zawdzięczam życie. Nie zapomnę mu tego, póki będę żył... — Był to 4 października, czwarty dzień po bitwie pod Gruszką — ciągnę za język „Skórę". — Tak, czwarty, ale dla mnie to były całe lata... Szpital w Końskich. Sale, siostry ubrane w białe kitle wydawały mi się nieprawdopodobną fantazją. Ucieszyłem się bardzo, że może wreszcie będę miał opiekę lekarską i skończy się ten koszmar, doprowadzający chwilami człowieka do objęciu. 210 14 Jl Po kąpieli wtaszczono mnie na wózek szpitalny i zawieziono na salę operacyjną. Operował mnie bandzo dobry dr Zawirski. Kiedy obudziłem się, ujrzałem obok łóżka pielęgniarkę, która podtrzymując mi głowę, zachęcała do wypicia herbaty. Po operacji, jak twierdzili koledzy szpitalni, spałem, spałem i jeszcze raz spałem. Po kilku dniach z rana, ktoś budzi mnie gwałtownie. Otwieram oczy. Przede mną stoją postacie w niemieckich mundurach z trupimi główkami na zadartych, jak kogucie ogony, czapkach. „Gestapo" —uświadomiłem sobie. Zimny pot mnie oblał. Wstrząsnęły mną dreszcze. Opadłem z przerażenia na poduszkę. — Bandit? — rzuca mi wprost pytanie jeden z nich. — Jak się nazywasz? — zapytuje po polsku drugi. —¦ Z jakiego oddziału jesteś? Mnóstwo podchwytliwych pytań, zmierzających do udowodnienia, że jestem partyzantem. Powtarzałem wkoło tę samą wymyśloną historyjkę. Że pochodzę ze spalonej wsi Piłatka, że nazywam się Szymański, że wracałem z kopania okopów we wsi Gruszka. Odpowiadałem zdawkowo i wolno, słabym, przyciszonym głosem, nie kończąc niekiedy zdań, próbując jak najbardziej podkreślić beznadziejny stan mojego zdrowia. Takie odwiedziny powtarzały się jeszcze kilkakrotnie. Nie dowierzali, dranie. Za każdym irazem w obecności gestapowców mierzono mi -temperaturę. 40° na termometrze stało jak drut. Smuciłem się i jednocześnie cieszyłem z tak wysokiej gorączki. Publiczną tajemnicą było, że gdy mój stan zdrowia się polepszy, wyląduję w celi gestapo. Byłem osamotniony, zapomniany. Nikt z rodziny — w przeciwieństwie do innych pacjentów — mną się nie opiekował. Nic o mnie nie wiedziała organizacja. — Wysłaliśmy do ciebie łączniczkę „Dianę" — Bogdań-ską, gdy tylko dowiedzieliśmy się o tobie od Szymańskie-go — przerywam „Skórze" — lecz nie zdołała do ciebie dotrzeć... — Wielka szkoda, co zrobić, stało się. Spotkałem jednak ludzi — ciągnie dalej „Skóra" — którzy dzielili się ze mną każdym kęsem chleba, radzili, podtrzymywali na duchu. Ciągle żyłem pod groźbą aresztowania przez gestapo. Nikt w szpitalu nie liczył na to, że uda mi się wyjść cało. 211 1 Pewnego dnia, kiedy tak leżałem i dumałem o swym losie, podszedł do mnie młody pacjent „Wąsik" — Stanisław Sadaj z drugiej sali i zagadnął po przyjacielsku: — Z jakiego oddziału jesteś, Szymański? Powiedz prawdę, nie bój się. AK-owiec to ty nie jesteś, bo byś miał lepszą opiekę, bo ja — jak chcesz wiedzieć — jestem od „Górala". — Od „Łokietka" — szepnąłem bojaźliwie. — Tak mów, chłopie, bo inaczej zginiesz tu marnie — rzekł życzliwie „Wąsik". Od tej pory, sytuacja zmieniła się radykalnie. — Jak się masz, Wacek? — zagadują mnie pewnego dnia jakieś dziewczyny, które weszły do sali szpitalnej, udając moje siostry. — Nie poznałam cię, tak się zmieniłeś od tych dni, kiedy widzieliśmy się ostatnio. — Ano jak widzicie, raz na wozie raz pod wozem — odpowiadam dziewczynom, udając, że nasza znajomość nie od dziś się datuje. W ten sposób zdobyłem kontakt z organizacją PPR i AL w Końskich. Moją łączniczką była wyborna konspiratorka, Lodzia Strózik. Ona opiekowała się mną do końca pobytu w szpitalu. Za jej pośrednictwem organizacja przysyłała mi paczki, bandaże, lekarstwa i pieniądze. Lodzia informowała mnie także o mojej sytuacji w .szpitalu. Czułem teraz, że partia troszczy się o moje bezpieczeństwo, że nie pozwoli mi zginąć z rąk gestapo. Nawiązanie kontaktu z miejscową organizacją dodatnio wpłynęło na moje samopoczucie. Eoczułem się zdrowszy i silniejszy. Powoli dochodziłem do siebie. Rany zaczęły się zabliźniać, a gorączka powoli, ale systematycznie — kreska po kresce — spadała. Przed świętami Bożego Narodzenia byłem już zdolny opuścić szpital i wymknąć się z rozstawionych na mnie sideł gestapo. Postanowiłem uciekać. Organizacja opracowała plan mojej ucieczki. Był on prosty. W dzień świąteczny, kiedy jest dużo odwiedzających, przebrany w cywilne ubranie, miałem niepostrzeżenie wymknąć się z budynku szpitalnego i wskoczyć do oczekującej dorożki, a następnie udać się do z góry przygotowanej meliny. Plan ten nie doszedł jednak do skutku. Rozstawione patrole niemieckie zbyt czujnie strzegły rejonu szpitala, uniemożliwiając bezpieczne wyjście z budynku. 212 Był wieczór 3 stycznia 1945 roku. Do sali wpada z wypiekami na twarzy Lodzia, ubrana w strój siostry szpitalnej, niosąc pod pachą jakiś pakunek. — Ubieraj się — szepcze mi do ucha — wiejemy. Dorożka czeka za zakrętem. Tylko szybko. Udając, że idę zmienić bieliznę, wymykam się do łazienki, gdzie nakładam przyniesione ubranie. Podtrzymywany przez Lodzie, spokojnie, choć z biciem serca, zmierzam wprost do drzwi wyjściowych szpitala. Nagle wyrasta przed nami portier. — Dokąd? Przepustkę proszę... — Na przechadzkę. Nie widzi pan? — odpala Lodzia. — Nie wolno — warknął dozorca. — To prędko — Lodzia niewiele namyślając się, odpycha portiera i otwiera sobie drzwi. — Zamknij gębę, dziadygo, jeśli jesteś cały — dorzuca mu w pośpiechu. Portier zatacza się i speszony staje pod ścianą, otwierając usta z przestrachu. Mimo bólu kuśtykam po schodach, potykając się raz po raz. Zdążamy do oczekującej na nas dorożki. Dryndziarz spojrzał na mnie spode łba, cmoknął na cha-betę i dorożka potoczyła się, znikając w mroku w krętych uliczkach. — Fajno jest — rzekła Lodzia, wychylając się z budy dorożki. — Jeszcze trzysta metrów i niech nas ... szkopy pocałują —- buńczucznie zawyrokowała. — Odwagi mógłby Ci pozazdrościć niejeden stary wojak — powiedziałem pół żartem, pół serio partyzancki komplement. Siedziałem wciśnięty w budę dorożki, drżąc cały z zimna i podniecenia, Za pół godziny koń doczłapał do rogatek miasta. Tu pirzesiadłem się do chłopskich sanek, które dowiozły mnie do meliny we wsi Rogów. Po trzech dniach Lodzia przewiozła mnie do Dyszowa. Antoni Kazimier-czak, członek AL i PPR, właściciel meliny, przyjął mnie bardzo serdecznie. Kazimierczakowa poczęstowała talerzem barszczu na kiełbasie i kartoflami ze skwarkami. Barszcz przypominał mi dom rodzinny, matkę, która pewnie czekała na mnie w wigilijny wieczór. Łza zakręciła się w oku. Zatęskniłem za rodzinnymi stronami. Snuły mi się myśli 213 0 chwili, kiedy znowu w pełni sił stanę w rodzinnych stronach i zobaczę swoją Pelcię z Rzeczniowa. Zarówno dowódca placówki, Wincenty Lasota, jak 1 członkowie partii Józef Jańczyk, Stefan Lasota, Władysław Kowalski i stary Strózik, dawny KPP-wiec, robili wszystko, abym czuł się bezpiecznie, a gospodarze starali się zastąpić mi dom rodzinny. Nie zapomniała też o mnie Lodzia Strózikówna, która często wpadała, aby zapytać się o zdrowie, nie obyło się przy tym bez smakołyku. ... Rano 14 stycznia 1945 r. obudził mnie potężny grzmot armat. Ofensywa radziecka ruszyła. Wojska niemieckie rozpoczęły paniczny odwrót. Drogi wypełniły się rozbitkami. — Wieją szkopy, wieją cholery, meldował mi raz po raz jakiś konspirator, wpadając w pośpiechu do izby. Raptem do pokoju, gdzie leżałem, wpadł młody Kazi-mierczak i oznajmił z przejęciem, że własowey zajmują wieś na kwatery. Istotnie po chwili szwadron kawalerii zaczął się pakować na podwórze. O ukryciu się nie było mowy. Trzech wiasowców, w tym jeden podoficer, wali do drzwi. Otwiera im Kazimiercza-kowa. — Kto jest ten ranny? — iwskazując na moją obandażowaną rękę pytają gospodyni. I znowu zaczyna się badanie. Nie chcą wierzyć opowiedzianej przeze mnie bajeczce. Żądają dowodu. Oglądają podany dokument, a jednocześnie przyglądają mi się bacznie. Stwierdzają, że wyglądam znacznie starzej w porównaniu z datą urodzenia w dokumencie RGO, wydanym na nazwisko Jana Jabłońskiego. Jeden z nich już chce wzywać żandarmerię polową. Wtem w oknie mignęła Pelcia Słupek, córka sołtysa. Za chwilę stanęła w otwartych drzwiach. „Jak to dobrze" — pomyślałem z ulgą. Żołdacy z miejsca interesują się urodziwą dziewczyną. Pelcia wdzięczy się, prosi łamaną niemczyzną do stołu. Natychmiast zjawia się na stole litr spirytusu bimbrowego, a gospodyni już robi jajecznicę chyba z pół kopy jaj. Podoficer, z czerwonymi oczyma, przestał mnie indagować, wypił jednym haustem pełną szklankę wódy i zaczął obżerać się jajecznicą. Jego śladem poszli inni, żłopiąc ognisty, śmierdzący trunek. Pelcia namawiała do następnych kolejek. Wódka robi swoje. Po pół godzinie, wygłodniali biesiadnicy głośno 214 gwarzą, przekomarzając się i zalecając jeden przez drugiego do ^łączniczki. Po którejś tam kolejce jeden z nich już chrapie oparty kułakami o stół. Na to tylko czekałem. Jeszcze moment i już jestem w schowku mieszczącym się w piwnicy. Po chwili gospodyni przynosi mi jakieś okrycie, abym nie zmarzł... •—• Panie Wacku, wyjeżdżają już. Drałują na łeb na szyję. I tych od nas diabli wzięli — recytuje jednym tchem młody Kazimierczak przez uchylone drzwi piwnicy. — Wyłaź pan z tej dziury. Już dzień. Słyszy pan karabiny maszynowe? To ruskie. Miał rację. Poznałem je po charakterystycznym dudnieniu. ¦—¦ Niejeden raz z nich waliłem — dodałem chełpiąc się. Wstaje jasny, poranek zimowy. Strzelanina wzmaga się. — Ruskie czołgi w Końskich — melduje zdyszany gwardzista, r Na polu, gęsto rozsianą tyralierą, biegną odziani w zielone fufajki żołnierze. Za nimi druga i trzecia fala wojsk, przetykana gęsto czołgami. Za stodołą ustawiono działo polowe. Na podwórzu roi się od czerwonoarmistów. ¦— Widzę jak Lasota wraz z Kazimierczakami, mając czerwone opaski na rękawach, dyskutuje z jakimś majorem, wskazując na pobliskie zarośla. Wkrótce oddział czerwonoarmistów wraz z gwardzistami Lasoty znika w opłotkach. — Gdzie oni tak pędzą? — Za własowcami — odpowiada stary Słupek. Gdybym był zdrów, pohulałbym z nimi. No cóż, wilka do lasu ciągnie. Wieczorem, zgodnie z polskim zwyczajem, oblewamy zwycięstwo. Toasty, pocałunki. Za Waszą i naszą wolność! Za swobodu! Jeszcze cały dzień jazdy bydlęcym wagonem z Końskich do Radomia i koniec moich cierpień... •» — A co teraz? •— zadaję pytanie. Należy chyba oblać sprawę? „Skóra" proponuje wypić i przesuwa manierkę z tyłu pasa do przodu. Po chwili nalewa do dekla mocnej „cukru wy". — Nasze partyzanckie!... BITWA POD RADKOWICAMI-DEKONCENTRACJA — Panie leśniczy, jaki to dziś jest dzień tygodnia? — zwraca się „Łokietek" do gospodarza leśniczówki, starego naszego przyjaciela. — Od samego rana piątek — odpowiada leśniczy. — To chyba nieprawda. Czy to możliwe, aby tylko dwa dni dzieliło nas od bitwy pod Gruszką? Istotnie, II Brygada AL Ziemi Kieleckiej „Świt" po dwóch dniach forsownego marszu stanęła obozem we wsi Radkowice, przyległej plecami stodół do masywu leśnego Gór Świętokrzyskich. — Każdy ciągnie na swoje śmiecie, panie kapitanie — stara się podtrzymać rozmowę leśniczy. — Tak, tak, to były dobre czasy — i tu zagłębił się w myślach. Ckniło się każdemu z nas do tych czasów, kiedy to wiosną „Wykus" był naszą ojczyzną. Po każdej „robocie" w okolicach Iłży czmychał tu nasz oddział w gąszcze lasów. Tu przetrwały jeszcze pamiątki po Langiewiczu, tu w ostępach leśnych kwaterował słynny Hubala. Na „Wykusie" zostało rozbite w 1943 roku zgrupowanie AK „Ponurego". Pozostały po nim zwęglone szkielety szałasów i resztki oporządzenia żołnierskiego oraz walające się po krzakach szkielety • końskie. Przemoczeni do ostatniej nitki, zgłodniali jak zbłąkane psy, mogliśmy się wreszcie wygodnie rozłożyć w ciepłych chłopskich chałupach. Padliśmy zaraz na posłania wymoszczone żytnią słomą. Dowódcy pododdziałów ustalili jeszcze dokładnie stan swych jednostek. — U mnie brak „Klawisza" — melduje „Galant". Zginął w ataku na tyralierę niemiecką. „Skóra", dowódca kompa- 216 nii sztabowej, ciężko ranny w podbrzusze i rękę został w lesie pod Gruszką. Zginął także „Miś" i „Steń" cekaemista... Padają nazwiska, snują się wspomnienia o tych, co odeszli, o tych, co zginęli. Co godzina meldują się dowódcy brygad, grupki zaginionych i zabłąkanych. Zgłasza się także jeden z dowódców kompanii „Rozłucki" — Jan Pora z resztą swych chłopaków. Wyprowadził ich jakoś szczęśliwie z pierścienia wojsk niemieckich okalających Gruszkę. — Cześć, Jasiu, żyjesz, cały jesteś? A myśleliśmy, że już poszedłeś na łono Abrahama — dowcipkuje „Galant". — Nie ma frajerów, mam czas — dumnie odpowiada „Rozłucki". Posypały się żołnierskie całusy. Okrzykom „niech żyje!" nie było końca. Gospodynie domów — szczególnie dziewczęta spod gór — jak mogły tak starały się dogadzać starym swoim sympatiom. Po dwóch dniach każdy miał czystą bieliznę, pocerowany i wyczyszczony mundur. Znowu wyglądaliśmy jak wojsko. Chętnie byśmy tu dłużej pobiwakowali, ale nazajutrz rano „Łokietek" otrzymał rozkaz od płk. Moczara. Dowódca obwodu kategorycznie nakazał wyjść ze wsi i zameldować się w jego obozie. „Naczalstwo łuczsze znajet" — mówią Rosjanie. Faktycznie. Ledwo zdołaliśmy opuścić nasze kwatery, a już odezwały się strzały, początkowo pojedyncze, a potem seryjne. Ktoś z miejscowych lepiej zorientowanych partyzantów poinformował, że to własowcy, którzy często przyjeżdżali w te okolice po furaż, natknęli się na nasz patrol. Im głębiej jednak zapuszczamy się w las, tym bardziej wzrasta strzelanina. Spotykamy pierwsze placówki ubezpieczające obóz od strony wschodniej. Pytamy, co jest, co za dzika strzelanina? — Co, nie wiecie, bitwa z własowcami w całej pełni. — Niech to cholera weźmie, dawno już nie wojowaliśmy — klnie siarczyście i spluwa na ziemię por. „Fin". Wnet jesteśmy w środku „tańca". Strzelanina grzmi po lesie z nie słabnącą siłą. Tuż przed nami nagle wyrasta płk Moczar. — Zajmować pozycje! Utrzymać łączność! — rzuca w pośpiechu „Orkanowi". Gęste podszycie lasu uniemożliwia utrzymanie linii natarcia. Co chwila rozlega się donośny głos „Orkana" — „naprzód!" 217 — Naprzód, naprzód! — powtarzają dowódcy pododdziałów. Po chwili głośne „hura" na lewym skrzydle oznacza, że nasi dopadli nieprzyjaciela. „Łokietek" prowadzi prawe skrzydło. Ja z nim. Znalazł się tutaj także „Rozłucki" — Jan Pora, „Radek" — Stanisław Maj, „Alim" — Czesław Dziubiński, „Kmicic", „Wola", „Klimczak", „Świerk" — Grolman, „Jurek" •— Stefan Skwarliński, „Miś" — Edward Simbierowicz, „Galant" — Jan Kozioł, kpt. „Chmura" — Bolesław Łazarski, „Ptak" — Edward Pastuszka i wielu innych. W pewnej chwili słyszę głos „Chmury": •— Uwaga, chłopcy! W pobliżu Niemcy! Mijamy małą leśną polankę. Wtem z lewego skrzydła odzywa się donośny głos „Alima": — Nieprzyjaciel z przodu! Padnij! Zaczajeni w krzakach Niemcy, pomieszani z własowca-mi, widocznie nas zauważyli, bo otworzyli w tym momencie ogień. Słychać donośne Vorwdrts! To hitlerowcy poganiają swych najmitów. Skryty za grubym pniem, walę w kierunku podskakujących w naszym kierunku, mało widocznych, zielonych jak trawa leśna mundurów. Mamy niedogodną pozycję. Od lasu oddziela nas ta nieszczęsna polana. Trzeba wycofać się w gąszcz drzew. Zacietrzewiony w walce zbyt późno oglądam się w bok, bo oto nasi już są około 80 m za mną. Wycofują się skokami przez polanę w kierunku, pobliskiego, zarośniętego stuletnimi jodłami lasu. I ja zaczynam „planowy" odwrót. Nieprzyjaciel prawdopodobnie spostrzegł naszą niezbyt bohaterską na moment postawę, gdyż przypuścił w tym czasie gwałtowny atak z broni maszynowej. Na linii mojego odwrotu leży rozłożony jak długi z roz-krzyżowanymi rękami „Świerk". Dostał kulę podczas odwrotu. Ugodziła go prosto w czoło. Dopadłem grubej jodły. Za mną klęczy już „Galant", dalej strzela „Grom". Po prawej stronie stoi za drzewem „Łokietek" i coś wymachuje w kierunku znikających w gęstwinie lasu dwóch partyzantów. Wszyscy strzelają zapamiętale. „Zapałka", czerwony jak burak, wali z rusznicy serię za serią, prosto w nacierającą tyralierę. Niemcy widać ostygli już w zapale, wycofują się. Nie pomagają nawoływania feldfebli, strach ma wielkie oczy... Ktoś krzyczy: „Uciekają, hura!..." 218 Całe skrzydło niemieckie załamało się i rzuciło do ucieczki. Nie dogonisz ich w sto koni. Oddalające się strzały są tego potwierdzeniem. Teraz „Zapałka" oparłszy swoją „maszynkę" o pień drzewa chełpi się: — Pomogło im, no co, dostali w d... — Gdzie biegniesz, „Rozłucki"? Co ci jest? — pyta „Łokietek". — Trafili mnie w nogę, patrzcie, wyjąłem kulę z buta. Ja im nie podaruję, ja im odpłacę — wrzeszczy dalej „Rozłucki" i zataczając się lekko, biegnie sam w gęstwinę leśną w kierunku oddalających się strzałów. Zwariował chłop czy co? Dwóch stojących najbliżej zatrzymuje „Rozłuckiego", który po chwili pada na ziemię zemdlony. Biedak dostał szoku nerwowego na widok rany, jaką odniósł przy wycofywaniu się. Pocisk trafił w podeszwę, przebił stopę i utkwił w czubie buta tak, że mógł go wyjąć własnymi rękami. Nosi go dumnie do tej pory, przy-lutowany do dewizki zegarka. Strzelanina stopniowo cichła. Jedynie warkot motorów samochodowych docierał do naszych uszu. To Niemcy dopadli pojazdów i wycofywali się pospiesznie do swoich baz. Powoli ściągają grupkami partyzanci do obozu. Mamy trochę rannych oraz dwóch zabitych. ¦— Uwaga! Jacyś ludzie zdążają w naszym kierunku. — Uwaga, strzelać na rozkaz — słychać głos „Łokietka". — To nasi! — ktoś krzyczy. — „Orkan" ze swoją grupą ciągnie. — Brawo „Orkan", gdzie masz szkopów? — pytamy. — Uciekli, psiakrew, za wcześnie. A oto trofea — mówi pokazując „Visa". To samo czynią inni z grupy „Orkana", wyciągając zza pasa krótką broń. Bitwa w lasach Siekierno — Rata je wynikła niespodziewanie. Okupant idąc śladem wycofujących się oddziałów spod Gruszki w błyskawicznym tempie zorganizował obławę, zaskakując nas atakiem od strony wsi Radkowice — Bronkowice. 219 JNUMI* ps*& ¦i.^i^jj; Oj k, •g -g "S g - « -o ri &!!!iŁ 8 Sl-S g S o BIB I I Nietn i podsti dwie z; i Broni kierno partyza w głąb nas na Rach kami z< miecki odpartj odwroti Na tyn i szybk; dził ko działy, na na c uciekaj; zowany wać — przez n zaatako zdały n sieli uc Opers razem <> Co rc Na cl „Fin", , — De piętach dla nas — Ts z jego r kluduje „Fin" darcia s pobytu zycję pi 220 czarowi. Patrol pod dowództwem „Fina" udał się na poszukiwanie dowódcy obwodu. Po dwóch godzinach oczekiwania „Fin" przyniósł rozkaz na piśmie, polecający dołączyć natychmiast do sił głównych. Pozostało nam wypełnić rozkaz. W obozie zastaliśmy cały sztab. Obok Moczara skupili się wszyscy dowódcy. Jest Kornecki, „Długi Jaś", „Marian" — Marian Janie, „Bystry" — Stanik, dr „Anka" i „Góral". „Łokietek" melduje się Moczarowi. — Co, chcecie się separować na własną rękę? — zapytuje Moczar i dorzuca: — Jak zginiemy, to wszyscy razem, a nie w pojedynkę. Sam masz zawsze większą szansę zginąć. — Tak jest, obywatelu pułkowniku — odpowiada „Łokietek" — doszliśmy do wniosku, że w tej chwili duże zgrupowania nie mają szans utrzymania się na dłuższą metę. — Może masz rację, pomyślimy o tym, ale w tej chwili trzeba myśleć o całości — zakończył dyskusję płk Moczar nie odrywając oczu od mapnika. Za chwilę wzywają kogoś z miejscowych partyzantów. — Powstać! — pada komenda — maszerujemy. Sztab postanowił natychmiast zmienić miejsce postoju. Idziemy w kierunku lasów siekierzyńskich. Tu kwaterował ze swoim wojskiem Marian Langiewicz. Od dziś ta mała polana, na której zatrzymaliśmy się, nosi nazwę obozu Langiewicza. Tu będziemy jedli obiad. Całe zgrupowanie ustawiono, a raczej ułożono w czworobok tak, aby w każdej chwili można było odeprzeć wroga. Na szczęście wysłane w cztery strony świata patrole nie natrafiły na nieprzyjaciela. Jedynie z oddali dolatywał szum pancerek. Słońce chyliło się ku zachodowi, ostatnie jego promienie padały na nagie wierzchołki drzew. Tak jeszcze niedawno było tu zielono. Wielu partyzantów, zapatrzonych w buchające iskrami ognisko, snuje myśli o tym, co było, o matce, o rodzinnych stronach. Jakże nie myśleć, kiedy na dworze jesień, deszcz, zimno. Wieczór zapada, a nasi kucharze nie uporali się jeszcze z zupą. Dwie ciężkie walki i 200 km marszu — to trochę za wiele atrakcji na 5 dni. „Głodno, chłodno i do domu daleko" — to partyzanckie- przysłowie w całej pełni oddawało nastroje panujące w tym dniu,., 221 Pokrzepieni gorącą polewką, ruszamy nocą "w stronę Krynek, leśnictwa „Fina". Dowództwo liczy się z ewentualną zasadzką. Mrowie szperaczy w ubezpieczeniu przednim raz po raz dokładnie przetrząsa trasę marszu. Grupa posuwa się bardzo powoli, czekając na meldunki patroli wysyłanych stale daleko naprzód. Dowódca ubezpieczenia „Fin" dobrze spisał się tego dnia. Stary wyga leśny bezszelestnie przeprowadził całe zgrupowanie, jednocześnie zacierając za sobą ślady. Tuż przy szosie iłżeckiej, w zagajniku gęstym, choć oko wykol, leżymy „na zimno" (bez palenia ognisk) cały dzień. „Fin" wnet skontaktował się ze swoimi w domu. Wracając przyniósł nie tylko dokładne rozeznanie terenu, ale też i wyśmienite pierożki z mięsem, które przygotowała jego dzielna żona Olga. Opchnęliśmy je w mig pod 100 gram „me-lasówki". — Dostaniesz medal za to w wolnej Polsce — zażartował jak zwykle „Orkan" i wychylił dolewkę. Trzeba przyznać, że poczciwe było chłopisko z tego „Fina". „Kumpel niezrównany, ułan nad ułany, strzelec wyborowy, a przede wszystkim dowódca wzorowy" — oto krótka jego charakterystyka. O zmierzchu ruszamy dalej w drogę. Ludzie „Fina" oraz kolega „Łokietka" z gimnazjum — Barański, członek AK, przeprowadzili dokładny zwiad, a następnie przeprawili całą grupę na drugą stronę rzeki Kamiennej, by zniknąć w tak bliskich naszemu sercu lasach iłżeckich. Tu dowiedzieliśmy się, że kilka dni temu zostało doszczętnie rozbite przez Niemców zgrupowanie AK dowodzone przez „Potoka". Był to odwet za uwięzienie kreislandwirta. Jak nas informowały nasze placówki i członkowie AK, dufny dowódca, nie stosując żadnych środków ostrożności, doprowadził swój oddział do zupełnej zagłady. Rozgoryczenie wśród członków AK było wskutek tego olbrzymie. Wkrótce przekonaliśmy się na własnej skórze, że w tym rejonie nie jest jednak najlepiej. Hitlerowcy chcąc oczyścić bezpośrednie zaplecze frontu ściągnęli masę najrozmaitszych kolaborujących jednostek — własowców, Rumunów, Węgrów, Kozaków itp. — w celu tłumienia ruchu oporu w tym terenie. Trzeba przyznać, że częściowo im się to udało. Stosując gwałt i terror wobec miejscowej ludności; 222, urządzając nieustanne obławy doprowadzili do takiego stanu, że utrzymywanie olbrzymich jednostek partyzanckich stało się tu niecelowe. Działalność nasza w tym czasie ograniczała się do funkcji zwiadowczych i mniejszych akcji. Było to konieczne, aby odwrócić na pewien okres uwagę nieprzyjaciela. Nieprzemyślane i zbyt pochopne akcje kosztowałyby nas w tej sytuacji wiele ofiar, na co dowództwo nie mogło pozwolić. Szlakami utartymi przez dawny oddział „Świt" wędrowaliśmy z Klepaczy do Kruków, z Maziarzy do Kotyski i znowu wracaliśmy do Klepaczy. Kwaterując w koszarach poprosiłem płk. Moczara o urlop z powodu choroby. „Orkan" z „Finem" odprowadzili mnie i „Jurka" — Stefana Skwarlińskiego na melinę. Na pożegnanie wypiliśmy po 100 gram bimbru u kuzyna „Orkana", który gdzieś tam w pobliżu mieszkał. Potem pożegnaliśmy ,się. Orkanowskie „trzymaj się i zaraz wracaj" zakończyło rozstanie. Nazajutrz w melinie ciężko rozchorowałem się na grypę. Jesienne chłody tak niespodziewanie spadły na leśnych chłopców, że prawie nikt z oddziału nie mógł pochwalić się ciepłą odzieżą. Co trzeci partyzant" skarżył się na różne dolegliwości. Kilkunastu zabitych i wielu rannych w ostatnich bitwach, brak perspektyw na natychmiastową ofensywę wojsk radzieckich — wszystko to nie napawało nas optymizmem. Dowództwo postanowiło jako jedyne wyjście z sytuacji przeprowadzić całe zgrupowanie przez front. Dla tych, co zostali po tej stronie Wisły, nastała jesień, ta z popularnej piosenki — smutna i załzawiona... SZTURM PRZEZ FRONT Październik. Jesienne chmury nabrzmiałe deszczem błądziły od dwóch tygodni nad wierzchołkami sosen sta-rachowickich lasów. Przemoczeni partyzanci II Brygady AL „Świt" suszyli na przemian mundury lub wytrząsali wszy nad ogniskiem. „Gdzie się podziała ta polska złota jesień" — rozmyśla „Azja". — Bidnemu to zawsze wiatr w oczy wieje — żali się „Jeleń". — Przestań filozofować, „Azja", lepiej powiedz, co będzie z obiadem, bo kiszki marsza grają — wtrąca się do rozmowy „Liść". — Obliż się smakiem, poczekaj do wieczora, jak placówka dostarczy prowiant, albo idź i odbierz żarcie szkopom — odpowiada „Żak" z Błazin. Sytuacja była ciężka. Front stał od kilku miesięcy na Wiśle, a wywiad codziennie donosił o nasycaniu pasa przyfrontowego nowymi jednostkami Wehrmachtu. Do ochrony kolei sprowadzono liczne oddziały kozackie, które dzień i noc patrolowały tory. Do Sienna, Starachowic i Ostrowcaściągnięto specjalną brygadę kałmueką, która otrzymała zadanie zwalczania partyzantów. Hordy niemiec-ko-własowskie buszowały bez przerwy wokół lasów, paląc gajówki i wsie. Najmniejsze ujawnienie się oddziału partyzanckiego powodowało obławy przy użyciu artylerii, czołgów i broni maszynowej. Majątki obszamicze, które do tej pory stanowiły bazę wyżywieniową dla oddziałów AL, zostały zajęte na kwatery dla różnych formacji hitlę-> rowskich. Edward Simbierowicz „Miś" Ryszard Klimczatt „Wola" Jan Pora ,-Rozlucki" Mieczysław Bakalarczyk „Bąk" Bolesław Okrutny „Twardy" Józef Siwieć „Stalowy II" Stefan Kotrys „Śmiały" Niepodejmowanie większych akcji bojowych, brak żywności oraz jesienne szarugi nie wpływały dodatnio na nastroje partyzantów. — „Azja", muzyk jesteś czy patałach? — pyta któregoś dnia „Orkan" „Azję", śpiewaka i orkiestrę w jednej osobie. — Grało się kiedyś — odpowiada smętnie Józek. — To zobaczymy, masz tu tekst, a melodię sam sobie dobierz. Masz na to dzień czasu. „Orkan" dwoił się i troił, aby podtrzymać na duchu partyzantów, szczególnie tych, którzy niedługo byli w oddziale. W tym celu ułożył nawet piosenkę. Z każdym dniem sytuacja pogarszała się, szczególnie na odcinku żywnościowym. Płk Moczar zarządził 24 października 1944 r. odprawę ozłonków dowództwa III Obwodu AL oraz dowódców I i II Brygady w celu przeanalizowania działalności oddziałów partyzanckich na Kielecczyźnie. W posiedzeniu wzięli udział: z ramienia KC Hilary Chełehowski — „Długi Janek", szef bezpieczeństwa kpt. „Władek" — Władysław Sobczyński, szef służby zdrowia kpt. dr „Anka" — Helena Wolf, szef sztabu kpt. „Marian" — Marian Janie, dowódca I Brygady mjr „Zygmunt" — Henryk Połowniak, szef sztabu I Brygady kpt. Adam Kornecki, kpt. „Fin" — Julian Juszkiewicz z II Brygady AL „Świt" oraz tow. „Bystry" — Stanik z ramienia okręgu PPR Radom. — Sytuacja uległa radykalnej zmianie. Stabilizacja frontu, obecność oddziałów niemieckich w każdej wsi, utworzenie specjalnych oddziałów do walki z partyzantką, wreszcie brak żywności — wykluczają działanie dużymi formacjami. Zmieniły się warunki walki, muszą ulec zmianie także nasze metody pracy — zagaja krótko posiedzenie płk Moczar i prosi zebranych o wypowiedzenie się. i Pierwszy zabiera głos szef sztabu I Brygady kpt. Adam i Kornecki. I — Przed dwoma miesiącami większość wsi była wolna 1 od Niemców. Tory prawie nie były strzeżone, hitlerowcy I uciekali w popłochu pod naporem ofensywy Armii Ra^ I dzieckiej, co pozwalało na całodzienne akty dywersji — I twierdzi Adam. I — Stabilizacja frontu, wybudowanie wielu umocnień, I ściągnięcie własowców do walki z oddziałami partyzancki- I mi, ciągłe obławy i pacyfikacje, uniemożliwiają aktywną 1 15 — Deśne boje 225 działalność — dowodzi dalej i stawia wniosek o przedarcie się oddziałów przez front. Kpt. „Władek" podziela zdanie Korneckiego. — Gdy ofensywa ruszy, zaistnieją możliwości prowadzenia dywersji i sabotażu, będzie można ponownie przerzucić ludzi samolotami na tyły frontu — kończy swe wystąpienie „Władek". •— Brak odpowiedniej odzieży przy nadchodzącej zimie zwiększy ilość zachorowań i utrudni przebywanie w lesie — podkreśla dr „Anka". „Długi Janek" jest także za przejściem przez front. — Żołnierz jest zmęczony ciągłymi obławami — twierdzi. — Obniżył się poziom moralny partyzantów. Rekwizycje żywności chłopom mogą wywołać nieprzychylny stosunek do AL. Proponuję przesłać telegram do KC — podsumowuje swe wystąpienie. — Jestem za tym, aby dowództwo obwodu także przeprawiło się przez front — zabiera głos kpt. „Marian". Wywody dyskutantów są zgodne z moim zdaniem. Ja także proponuję rozpocząć przygotowania do szturmu przez front, wyznaczyć kierownictwo zastępcze, a także mianować komendanta przeprawy. — Uważam, że komendantem całości powinien zostać doświadczony i zaprawiony w bojach partyzant, do tego ochotnik — kończy „Moczar". — Kto na ochotnika chce podjąć się dowództwa w czasie przeprawy? Chwila milczenia. Oczy wszystkich skierowały się na wchodzącego akurat kpt. „Orkana". Wie już, o co chodzi, jest skupiony. Prawdopodobnie myśli, oblicza własne siły i możliwości bojowe partyzantów. Po chwili podnosi głowę i wpatruje się w „Moczara", jakby chciał znaleźć aprobatę dla swej decyzji. — Może ja, obywatelu pułkowniku? — odzywa się spokojnie. — I ja tak myślałem — odpowiada dowódca obwodu i ściska rękę „Orkanowi". Tego samego dnia Antek, radiotelegrafista, szyfruje depeszę i wystukuje ją do Lublina. Potem następuje ożywiona wymiana depesz między dowództwem obwodu a Sztabem Polskich Partyzantów. Radiotelegrafiści mają pełne ręce roboty. Trzeba ustalić miejsce przedzierania, 226 dzień, godzinę, hasło. A najważniejsze należy uzyskać zgodę dowództwa frontu. Nie są to sprawy łatwe. — Obywatelu dowódco, czy to prawda, że za tydzień będziemy defilowali w mundurach ulicami Lublina — pyta „Orkana" „Azja", który był wobec niego zawsze najśmielszy. — „Nie śpiesz się, bo zdążysz się spóźnić", powiedziane jest w Piśmie świętym — odpowiada z humorem „Orkan". W chłopaków- wstąpił nowy duch. Ponieważ nikt poza sztabem obwodu nie znał szczegółów przeprawy, partyzanci prześcigali się w domysłach. — Jak myślisz, „Jeleń", defilada będzie w Lublinie przed dekoracją czy po dekoracji? — pyta jeden z młodych partyzantów. ¦— Lepiej zabierz z sobą podwójne kalesony, bo jak narobisz w portki podczas szturmu, to i na defiladzie nie będziesz — gasi wybujałego optymistę stary wyga. — Ale po przejściu każdy awansuje o jeden stopień wyżej — upiera się inny partyzant. — Najpierw, bracie, szkoła, a później na front — instruuje rzeczowo skoczek Bronkowski. — Na odchodne trzeba by sprawić jeszcze dobre lanie szkopom, aby czuli mores i nie panoszyli się zanadto po naszym odejściu — proponowali jeszcze inni. W toku wielogodzinnych dyskusji płk. Moczara z „Długim Jankiem", „Władkiem" i „Marianem", po kilku rozmowach ze Sztabem Polskich Partyzantów, ostatecznie skrystalizował się plan działania. — Obywatelu kapitanie, płk Moczar was wzywa — melduje się osobisty łącznik dowódcy obwodu. „Orkan" obciąga płaszcz, poprawia pas i szybkim krokiem zmierza do namiotu Moczara. — Obywatelu pułkowniku, kpt. „Orkan" melduje się na rozkaz — melduje z właściwym sobie szykiem dowódca II Brygady. W namiocie dowództwa ślęczy nad mapą sztabową kpt. Janie. Raz po raz zagląda do radiogramu. „Długi Janek" pół leżąc przegląda maszynopis notatki sporządzonej z nasłuchu radiowego<. Widać, że są przemęczeni i nie wyspani. Dziś w nocy długo czekali na odpowiedź z Lublina. Moczar podchodzi do „Orkana", aby wydać mu polecenie zmiany miejsca postoju. Mimo fatalnych warunków byto- 227 1 wania jest wygolony. Znać i na nim ślady zmęczenia. Jedynie te same oczy iskrzą się po dawnemu i napawają każdego optymizmem. — „Orkan", dziś w nocy przeprowadzisz bezszelestnie, powtarzam bezszelestnie, brygadę w lasy małomierzyckie. Rozbijesz obóz obok wsi Małomierzyce. Wystawisz łącznika na skrzyżowaniu duktu z drogą i będziesz czekał na mnie. Moczar wyjął mapnik i wskazał „Orkanowi" na szta-bówce miejsce spotkania. — Jutro otrzymasz dokładne wytyczne do przeprawy przez front. Masz jakieś pytanie? — kończy wydawanie polecenia Moczar. — Wszystko jasne, obywatelu pułkowniku. — To trzymaj się, „Orkan", do zobaczenia. „Orkan" uścisnął rękę Moczarowi i wyszedł dziarskim krokiem z namiotu. Po drodze spotkał por. „Fina" — Juliana Juszkiewieza, który pełnił funkcję dyżurnego. — Ogłoś przygotowanie do wymarszu — wydaje „Finowi" polecenie, nie zatrzymując się. Siada na zmurszałym ze starości pniu modrzewia i wyjmuje mapę. Długo medytuje nad nią, spogląda co chwila na zegarek. — Co tak dumasz nad mapą? — zapytuje nowo mianowany szef sztabu II Brygady AL „Chmura" — Bolesław Łazarski, który akurat wrócił z inspekcji posterunków. — Wieczorem zmieniamy miejsce postoju. — Dokąd? — Poprowadzisz brygadę w lasy małomierzyckie. — Już dziś wyruszamy na front? — Dopiero, a nie już, a oto marszruta — mówi „Orkan" pokazując na mapie patykiem kierunek marszu. — Co z taborem? — Zlikwidować tabory, wysłać naprzód drużynę rozpoznawczą. Posuwamy się marszem ubezpieczonym i bezszelestnie. Powtarzam bezszelestnie. Szykuj chłopaków do wymarszu, a ja porozumiem się z Korneckim, „Anatolem" i Dońcowem. 25 października o zmroku silnie ubezpieczone kolumny partyzantów opuszczają lasy leśnictwa Kruki i dobijają do wsi Maziarze. Partyzanci mają do pokonania 10 kilometrów otwartej przestrzeni. Marsz odbywa się z zacho- 228 waniem wszelkich środków ostrożności. Nawet nie słychać grzechotu amunicji w talerzach od „dichtarów". Milcząca kolumna zbliża się do wsi Podkońce. Szybkim marszem przecina ją, a następnie mija bokiem miejscowość Płusy. Jeszcze skok przez szosę łączącą Lipsko z Iłżą i partyzanci zaszywają się w lasy w okolicach Pasztowej Woli. Po godzinnym marszu lasem zgrupowanie osiąga wyznaczony punkt między wsią Małomierzyce a Antoniowem i tu rozbija obóz. Zziębnięci i głodni partyzanci szczękali zębami i oczekiwali dnia. O świcie płk Moczar zarządza odprawę generalną. Biorą w niej udział także dowódcy jednostek: „Orkan", „Chmura", Dońcow, „Czapajew", „Anatol", Kornecki, „Góral" i „Markietanko". Jest także dr „Anka". Krystalizuje się koncepcja przedzierania się przez front. Zbliża się wieczór. Przybywają łącznicy od „Ośki" — Jana Sońty z BCh. Płk Moczar wydaje ostatnie polecenia: — Skoncentrowane oddziały AL i BCh sforsują front w nocy z 27 na 28 na przyczółku między Chotczą i Baranowem. Dowódcą całości mianuję kpt. „Orkana", zastępcą kpt. Korneckiego. O przeprawie zawiadomione zostały wojska radzieckie. Hasło rozpoznawcze „Granit" — kończy odprawę dowódca III Obwodu AL. „Orkan" zarządza przegląd wszystkich oddziałów. Około 800 partyzantów ustawia się w czworobok. Stoją obok siebie oddziały polskie i radzieckie. Na plecach dźwigają ponad 50 erkaemów, 700 pistoletów maszynowych i 60 karabinów. U pasów zwisają wiązki granatów. Nikt nie rozmawia. Tylko drobny deszcz szemrze po koronach sosen. Za chwilę Moczar zjawia się w środku czworoboku. „Orkan" składa przytłumionym głosem ostatni raport. Nie ma tym razem oficjalnego „czołem". — Wyruszacie na bój, który przyniesie wam wolność. Po tamtej stronie wolna demokratyczna Polska. Istnieją pewne szansę przedarcia się. Żołnierz niemiecki, zdemoralizowany i zaskoczony, nie wytrzyma waszego zmasowanego ognia. Potem w ogólnych zarysach przedstawia partyzantom plan ataku na front. — Śmiało naprzód! — kończy krótkie żołnierskie wystąpienie. 229 J Partyzanci z uwagą słuchają słów dowódcy. Myśli ich przenoszą się gdzieś na drugą stronę Wisły, gdzieś w nieznane. Zbliża się godzina siódma. „Orkan" daje rozkaz do odmarszu. W lesie pozostaje dowództwo III Obwodu. Ma odlecieć za front samolotami. Jeszcze spojrzenia, uściski, pożegnania i oddziały ruszają. Na czele ubezpieczenie przednie w sile plutonu. Prowadzi „Fin". Same stare wygi partyzanckie. Wśród nich „Jeleń" — Bolesław War-szakowski, „Żak" — Tadeusz Łęcki, „Liść" — Marceli Cukierski. Na samej szpicy „Hardy" — Stanisław Garbacz z łącznikami od „Ośki". Za nimi posuwa się dowódca zgrupowania „Orkan", przewodnik oraz kpt. Adam Kornecki. Idzie II Brygada. Prowadzi ją kpt. „Chmura" — Bolesław Łazarski z por. „Michałem" — Michałem Jaworskim. Jesienny wiatr wieje prosto w twarz. Drobny kapuśniak pada bez przerwy. Kolumna 800 partyzantów posuwa się szybkim marszem w kierunku przyczółka. Mają do pokonania 25 kilometrów ciężkiej, rozmokłej drogi. Trasa prowadzi obok wsi Bielany, Podolany, Leszczyny i Rafałów. Przewodnicy, mieszkańcy tych okolic, sprawnie omijają wsie zajęte przez odwody niemieckie. Nad ranem zgrupowanie dociera bez przeszkód do lasu obok Ciepielowa, a następnie osiąga szosę łączącą Ciepie-lów z Lipskiem. Do Chotczy jeszcze 5 kilometrów. Tam pierwsze linie okopów niemieckich. Po szosie kręcą się od czasu do czasu niemieckie pojazdy. — Ubezpieczyć drogę! — daje polecenie „Orkan". Dwie grupy partyzantów odrywają się od kolumny i zajmują pozycje po obu stronach drogi. Cztery erkaemy strzegą przeprawy. Cisza jak makiem zasiał. — Biegiem! — rzuca komendę „Orkan". Oddział za oddziałem przeskakuje szosę i zapada się w zagajniku. Po chwili słychać warkot niemieckich wozów. Przejechały. Krótki odpoczynek i oddziały zajmują północną część skraju lasu między wsią Morgi i Nowiny obok miejscowości Swiesielice. Wstaje chłodny ranek. Mimo potwornego zmęczenia, nikt nie śpi. Przejmujące zimno daje się we znaki. AL-owcy "rozmawiają szeptem o tym, co czeka ich dzisiejszej nocy. Są skupieni. Nikt nie żartuje. Pod wieczór „Orkan" nawiązuje kontakt z „Ośką". 230 Przybywają także oddziały BCh pod dowództwem „Hiszpana" i „Rinaldo" —: Jańca. Partyzanci próbują nawiązać bliższe kontakty, lecz zakaz rozmów nie pozwala na szersze dyskusje. Ten i ów poznaje znajomego lub kolegę z pobliskiej wsi. Panuje atmosfera serdeczności. Wszyscy przeżywają dziś to samo. Jak się uda, czy będą duże straty? O zmierzchu sztab znowu zbiera się na naradę. W domu rodzinnym „Ośki" zasiadają przy stole ze strony radzieckiej: starszy lejtenant Dońcow, kpt. „Anatol", „Zorka", „Pietrow". BCh reprezentuje „Ośka", „Polux", „Hiszpan", „Rinaldo" i „Ułanek". Przedstawicielem sił Armii Ludowej jest kpt. „Orkan". „Ośka" gorączkowo podaje wyniki przeprowadzonego wywiadu. — Wczoraj w nocy osobiście przemierzyłem całą trasę. Ledwo zdołaliśmy powrócić p-rzed świtem — kończy swą relację i ociera pot z czoła. Jest zmęczony. Potem zabierają głos poszczególni dowódcy. Mówią krótko, treściwie. Padają wnioski i propozycje co do szczegółów natarcia. Wreszcie wspólna decyzja. Na przedzie II Brygada jako jednostka szturmowa. Zadanie: likwidacja posterunków i przecinanie drutów. Za batalionem szturmowym dwie grupy po trzy kompanie pod dowództwem Dońcowa, „Anatola", „Hiszpana" i „Rinaldo" mają utworzyć trójkąt. W środku ludzie z garnizonów. Na przedzie i z boków broń maszynowa. Narada skończona. Teraz dowódcy dokonują przeglądu oddziałów, szykujących się do szturmu. Potem wygłaszają jeszcze krótkie żołnierskie przemówienia. „Naprzód przez front, odwrotu nie ma! Przed nami zwycięstwo" — oto ich treść. Dobiega godzina pierwsza w nocy. Jeszcze ostatnie uściski dłoni, pożegnanie i kolumna rusza. W szpicy Bruno Lehrnanm — komunista niemiecki, i Żyd Antman, uciekinier z getta, oraz dezerter z Wehrmachtu Kapica. Wszyscy trzej w mundurach niemieckich, wszyscy świetnie znają język niemiecki. Za nimi „Orkan", kpt. Kornecki i „Michał" z drużyną do rozcinania drutów. I Brygadę prowadzi ,,Góral" — Stefan Szymański, II — „Chmura" — Bolesław Łazarski. 231 I Skupieni i gotowi do natychmiastowego działania zatrzymują się na skraju lasu tuż nad brzegiem Iłżanki. Krótki postój. Na froncie względny spokój. Tylko rakiety wzbijają się w niebo. Czerwone, żółte, zielone, to znów niebieskie. Zimne, migotliwe ich światło przeraża swym blaskiem, pobudza do niezbyt „bohaterskich" rozmyślań. Szpica zbliża się do mostu. Partyzanci zalegli plackiem na rozmokłym gruncie. Chwila napięcia. Serca łomocą niespokojnie. Niektórzy dostają nawet nerwowych dreszczy. — Jak się czujesz, Bolek? — szepcze wprost do ucha „Jeleniowi" „Azja". — Nietęgo. A ty? — Raz kozie śmierć, co będzie to będzie — odpowiada desperacko „Azja". — Na moście warta niemiecka —¦ melduje łącznik. — Likwidować bez wystrzału — rzuca krótko „Orkan". Szpica już jest na skarpie. Na przedzie Bruno, za nim Antman z bronią gotową do strzału. Na moście majaczą sylwetki wartowników. — Halt! Pa-rol! — rozlega się w ciemności. — Ruhe, ruhe! — słychać uspokajający głos Brunona. — Halt, halt! Parol! — nie daje za wygraną Niemiec. Strzał i wartownik słania się na nogach. To Antman nie wytrzymał nerwowo i pociągnął za spust. Bruno dopada drugiego wartownika i wbija z całych sił bagnet w jego pierś. Wartownik wali się jak długi w poprzek mostu. Za chwilę Iłżanka pochłonęła obydwu. — Obywatelu kapitanie, wartownik zlikwidowany — melduje zdyszany łącznik. — Naprzód, na most! — słychać przytłumioną komendę „Orkana". Partyzanci podrywają się z błotnistej roli i przeskakują chyłkiem drewniany mostek. Z lewej strony z młyna pada kilka strzałów. To wartownia zarządza alarm. — Biegiem marsz, biegiem marsz, naprzód! — powtarzają półgłosem dowódcy. —¦ Rozwinąć skrzydła, rozwinąć skrzydła! ¦— podają po linii. — Trójkąt w przód! — oto nowy rozkaz. Zgrupowanie w biegu rozwija skrzydła między Iłżanką a wioską Kresy, zajmując prawie półkilometrową przestrzeń. Na czoło wychodzi grupa szturmowa. 232 Znowu przeklęte rakiety zawisają na firmamencie oświetlając przedpole. Jasno jak na Marszałkowskiej. Marsz, znowu bieg i tak na przemian. Kilku partyzantów potyka się o jakieś druty. To kable telefoniczne. Już „Michał" podskakuje do nich z nożycami. Linia telefoniczna łącząca okopy ze stanowiskami artylerii i czołgów stacjonujących we wsi Gustawów i Zajączków — przerwana. Już widać w mroku okopy. To trzecia linia niemieckich umocnień wije się czarnym zygzakiem. — Ognia! —- słychać donośny głos „Orkana". 50 erkaemów i 700 pistoletów maszynowych, ustawionych w trójkąt, rzygnęło ogniem na niemieckie pozycje. Z ośmiuset ust wyrwało się gromkie „hura". Grupa szturmowa, poderwana do ataku, mknie jak wicher naprzód. Huk granatów, grzechot broni maszynowej miesza się z ochrypłymi krzykami atakujących. Zaskoczona znienacka załoga okopów zbaraniała na moment i schroniła się do bunkrów. Tu ich partyzanci częstują granatami. Niemcy nie są w stanie zatrzymać ataku AL-owców. Pierwszy okop został zdobyty, a załoga zlikwidowana. Z kolei grupa szturmowa uderza z impetem na drugą linię. Odległość maleje. Natykają się na zasieki i zapory z drutu kolczastego. Nagle front się ożywia. Strzelanina potęguje się. To niemieckie cekaemy włączają się do walki. Dudnią też hitlerowskie moździerze. Partyzanci szamoczą się między drutami. Część przełazi dołem. Inni gramolą się górą, zarzucając koce na zasieki. Zaczepiają się mundurami o wystające kolce, mają poranione ręce i nogi. Kpt. Kornecki ma poszarpane w strzępy spodnie. Tylko nielicznym udaje się przedrzeć przez wyrwy w zasiekach powstałe po wybuchach granatów. Padają pierwsi zabici i ranni. „Żak" — Tadeusz Łęcki zawisa martwy na drutach. Z lewej i z prawej strony wystrzelają w niebo rakiety. Istny fajerwerk! Zaraz potem zrywa się huraganowy ogień artyleryjski. To radziecka linia wali po okopach niemieckich z armat i granatników. Fontanny błota bryzgają to tu, to tam. Od czoła karabiny maszynowe ślą serie za serią. Świetlne pociski jak robaczki świętojańskie rozsypują się na wszystkie strony, tworząc zaporę nie do przebycia. Linia okapów zabłysła ogniem. Strzelają wszystkie erkaemy i pistolety maszynowe partyzantów. „Burzan" — Stefan Szymański z „Borysem" — Dubczenką 233 walą na przemian z kaemów w stanowiska niemieckie. Wtem linia natarcia łamie się. Powstaje zamieszanie. Partyzanci skupiają się, zwężając tyralierę, co naraża ich na większe straty. Prawe skrzydło, przybite do ziemi, nie podejmuje natarcia. — Naprzód! — daremnie krzyczy Adam Kornecki. W piekielnym zgiełku nie słychać rozkazów. „Anatol" dostał szoku nerwowego i nie reaguje zupełnie na otoczenie. Lewe skrzydło podrywa do szturmu „Góral". Po nim naciera Kornecki z grupą żołnierzy. Rozpaleni partyzanci walą w gniazdo ogniowe wroga. Wszędzie huk, szum, chaos. Część nie ostrzelanych w boju popada w panikę i nie decyduje się na atak. Wreszcie trzecia linia okopów zdobyta. Ziemia niczyja. AL-owcy dostają się pod podwójny ogień zaporowy. Na horyzoncie wzgórze, na lewo płytki wąwóz. Doświadczeni w boju pojedynczo prą zboczem do przodu. Bardziej bo-jaźliwi skryli się w okopach i lejach po pociskach. Część wycofała się. W okopach kosi wstrzelana artyleria radziecka. Trupy padają na lewo i na prawo. Słychać jęki rannych. Część partyzantów dopada wąwozu. Tu natrafiają na pole minowe. Cały system min wystrzela w górę. Krzyki i jęki rannych, wokół rozrzucone ciała poległych. Tu rozszarpany został „Wrzos" — Wacław Młynek, dowódca oddziału i „Hiszpan" z BCh. Prawe skrzydło jest już na wzgórzu. Rozwidnia się. W głębi błyszczy wąska wstęga Wisły. Front grzmi bez przerwy — wybuch min, grzmot granatników, huk armat i szczęk karabinów zamienia się w jeden potężny błysk i huk. To nie bitwa partyzancka, lecz istne piekło na ziemi. Jeszcze jeden skok przez wał niemieckiego ognia na wzgórzu. — Naprzód! Nikt nie słyszy. Wszyscy ogłuchli. Podrywa się „Liść" — Marceli Cukierski, lecz w chwilę potem zwija się przeszyty serią z cekaemu. Skacze „Chmura" — Bolesław Łazarski. Za nim „Sokół" — Stefan Gregorek, szef zwiadu I Brygady. Trafiony kulą pada martwy na mały wzgórek. Próbuje też szczęścia „Azja". Biegnie kilka kroków. Dostaje 234 odłamkiem w plecy i, w rękę. Pada ranny w główki kapusty. — Józek ranny! — ktoś woła. Znajduje go „Jeleń" — Bolesław Warszakowski i ciągnie za pas do przodu. Na linii natarcia tuż obok pierwszych okopów niemieckich leży martwy twarzą do ziemi Bruno Lehmann. W zaciśniętej dłoni ściska jeszcze erkaem. Na rękawie niemieckiego munduru widnieje biało-czerwona opaska. Poległ w walce z niemieckim faszyzmem, w chwili gdy prawie już dotykał wyzwolonej ziemi polskiej. Na przedpolu zginął także Kapica, marynarz z załogi łodzi podwodnej „Priena". — Jestem ranny — krzyczy nagle „Orkan". Podczołguje się doń „Hardy". Ramię „Orkana" broczy krwią. Wierny partyzant nie opuszcza swego dowódcy. Ciągnie go krok za krokiem do radzieckich linii. Czołga się „Sławek" — Bartoszewiez, za nim „Borys" — Dubczenko i „Skromny" — Gwizdowski, szef bezpieczeństwa I Brygady. Ostrzeliwuje się Jaś Ruca. Ranny jest także Dońcow i Karajew, któremu pocisk urwał stopę. Ginie „Żońca" — Scibor, szef aprowizacji Okręgu Radomskiego. Nie przedarł się także dowódca 7 rejonu „Czarny" — Kukas. Inni są już u wrót wolności. Widać radzieckie okopy. — Granit! Granit! Granit! — woła resztkami sił kilku partyzantów, ale wiatr nie pozwala się porozumieć. Hasło „Granit" — nie dociera do celu. Okopy prażą ogniem. Być może zauważyli grupę „Anatola" w niemieckich mundurach i myślą, że to Niemcy atakują. „Fin" z oddziałem prze uparcie naprzód. On jako pierwszy nawiązuje kontakt z oddziałem radzieckim. Rosjanie początkowo ogniem zmuszają go do zalegnięcia. Wysuwają oddział rozpoznawczy. — Wy, kto takij? — Granit! — odpowiada z trudem „Fin". Strzelanina umilkła. Partyzanci runęli naprzód. — Jesteśmy wolni! Witają nas serdecznie. Padamy sobie w ramiona. Uściskom nie ma końca. — Wot gieroje, wot molodcy! — bez przerwy powtarzają żołnierze radzieccy. Wnet zjawiają się sanitariusze i udzielają pierwszej pomocy rannym. Pucołowata sanitariuszka owija bandażami 235 I rozszarpaną rękę „Azji"- Ten syczy z bólu. Jeszcze tej nocy idzie na operację. Inna pielęgniarka opatruje „Orkana". — Tylko pozbierajcie rannych — prosi sanitariuszy dowódca. Żołnierze radzieccy odstępują swe porcje żywnościowe naszym chłopakom. Na przedpole ruszają patrole dla zebrania rannych i zabitych, a jest ich niemało. Nazajutrz ranni odjechali do frontowych szpitali, zdrowych przekazano polskim oddziałom wojskowym w Lublinie. 16 listopada 1944 r. 120-osobowa grupa partyzantów pod dowództwem płk. „Piotra" przedarła się przez front na przyczółku sandomierskim. Podczas szturmu zginął por. Bronkowski (skoczek) oraz lekarz II Brygady AL „Świt" „Adam" wraz z żoną. Poza tym straty partyzantów były niewielkie, wynosiły kilku zabitych i rannych. Szturm przez front kończy w zasadzie okres walk partyzanckich na Kieleoczyźnie, w których zaangażowane były duże jednostki AL. W kraju pozostały tylko małe grupy dywersyjne, w miastach i Wisiach działały jeszcze garnizony. ...Ich sława nigdy nie zginie, w sercach ludzkich będzie wiecznie trwać... (Z pieśni partyzantów AL) ZA WASZĄ WOLNOŚĆ I NASZĄ Było jeszcze szaro, gdy osiągnęliśmy skraj lasu. Z grupą partyzantów wracałem z nocnej wyprawy w okolice lasów świętokrzyskich. Wtem z odległości kilkunastu metrów rozległ się donośny krzyk. — Pastoj! Pastoj! Partyzanci w oka mgnieniu zeskakują z wozu i zajmują na wszelki wypadek pozycje obronne za drzewami. Przyczajony za grubym pniem jodły zadaję stereotypowe w tych sytuacjach pytanie. — Kto jest? — Russkij — odpowiada ktoś z przydrożnych zarośli. — Podojdi k'nam — przywołuję nieznajomego. Lecz mimo kilkakrotnego wezwania nikt nie wychodzi. Sytuacja staje się zagadkowa. Powtarzam jeszcze raz wezwanie, dodając słowo „par-tyzany". Poskutkowało. Z zarośli wyłania się ledwie widoczna sylwetka ludzka i niepewnym krokiem zbliża się do mnie. Za chwilę naprzeciw nas stoi człowiek, a raczej cień człowieka. Wymizerowany, zarośnięty człeczyna, przypatruje się nam wylęknionymi, a zarazem badawczymi oczyma. Chce przejrzeć nasze zamiary. — Kto wy? — pytam. — Ja Russkij, choczu w partizany -— odpowiada. — Me szpion? — wtrąca się nie proszony jak zwykle „Smotek". — Niet, niet — odpowiada błagalnie. Po chwili wysupłał z łachmanów jakiś znaczek i pokazując mi stwierdził: II,' u I — Ja komsomolec, plenny, bieżeniec... Po kilkuminutowej rozmowie postanowiłem zabrać go do oddziału. Iwan, bo takie nosił imię, wsiadł na wóz i ruszy-liśmy z kopyta na „Wykus", gdzie oczekiwał nas niecierpliwie „Łokietek". Po drodze gadatliwy „Smotek" częstując Iwana papierosem starał się nawiązać z nim bliższy kontakt, ale rozmowa im się nie kleiła, bo nasz nowy partyzant w dalszym ciągu bardzo się niepokoił i był mocno zakłopotany. Nie pomagały słowa pociechy ani poklepywanie po ramieniu. W pewnym momencie Iwan zwrócił się do mnie. — Towariszcz komandir, nas wsiech trioch, oni otstali. — Niech cię diabli wezmą — klnę głośno. — Dlaczego od razu nie powiedziałeś — rugnąłem z lekka Iwana. — My chotieli ostorożno. Chociaż zdenerwowałem się trochę takim obrotem sprawy, przyznałem w duchu, że właściwie mądrze postąpili, widać mają partyzancką smykałkę. Dobra smykałka, to rzecz dla partyzanta nieodzowna w różnych trudnych i skomplikowanych sytuacjach życia konspiracyjnego. Rad nierad musiałem zawrócić i tak zmęczone już konie i wracać po towarzyszy Iwana. Z przywołaniem pozostałych poszło łatwiej, gdyż cały plan spotkania z partyzantami „bieżeńcy" mieli z góry ukartowany. Radość w oddziale z powodu trzech nowych była duża. Zawsze o trzech było nas więcej. Po śniadaniu dowódca oddziału „Łokietek" przeprowadził z nimi dłuższą rozmowę, wypytując dokładnie o wszystkie okoliczności związane z ich ucieczką z obozu. Iwan, Grisza i Alosza, bo takie nosili imiona, uciekli w trójkę z obozu w Kielcach. Tułali się trzy tygodnie po lasach świętokrzyskich, zanim napotkali nasz oddział. Z ich słów wynikało, że są Rosjanami i dostali się do niewoli w czasie bitwy nad Donem. Wszyscy trzej byli dzielnymi partyzantami i kolegami. Szczególnie Iwan odznaczył się nieprzeciętną odwagą w czasie akcji na most w powiecie koneckim. Z narażeniem życia podczołgał się pod placówkę niemiecką i rzutem granatu zlikwidował faszystowski erkaem. Alosza to dusza człowiek i kolega niezrównany, a poza tym utalentowany piosenkarz i tancerz. Od niego nauczyliśmy się najładniej- 238 szych piosenek rosyjskich, z których jego ulubioną by* „Czupczik". . . Grisza był z zawodu ślusarzem, mechanikiem. Spełnia^ :>lę zbrojmistrza, rusznikarza. potrafił doprowadzić u nas rol do stanu używalności najgorszego „zar(jzewiałka", usunąc wszystkie zacięcia erkaemu. Chłopcy nazywali go: ,,Grisz#> majster klepka". Dzięki niemu nasza broń zawsze b^a ° tąd sprawna i niezawodna. Wszyscy trzej walczyli w naszej bryga(jzie, biorąc we wszystkich poważniejszych akcjach. Razem z całyi*1 ugrupowaniem przedarli się przez front w listoPa'dzie 1944 r. Pewnego razu chłop z rejonu Icongkich zameW°w9 „Łokietkowi", że opodal w lesie znajduje się czterecP uzbrojonych osobników w niemieckich mundurach. W rozmowie z nim stwierdzili, że uciekli z własowskiego oddziału, który stacjonuje w okolicach m. dońskie. Dodał również, że wypytywali się o oddziały partyzantów, chcieM bowiem do nich przystąpić. Ze słów chłopa wynika*0! że czterej osobnicy interesowali się, czy w oddziałach partyzanckich są Rosjanie. Przypuszczaliśmy, że to prawdopodobnie własowcy> którzy szukają kontaktu z partyzantką, aby przynajmniej póL-no zrehabilitować się wobec swoich braci. Ostrożny chłop dał napotkanym jedynie wymijającą odpowiedź oo do możliwości nawiązania ltontaktu z oddziałer^ i domagał się od „Łokietka" decy^ ponieważ tamta zapowiedzieli swą wizytę za dwa dni. „Łokietek" wysłuchał uważnie gospodarza i po mara(iz*e w sztabie zadecydował wysłać na zasadzk? pluton partyzantów. Chłopu rozkazał zaprowadzić napotkanych uciekinierów na umówione miejsce, tak aby nie zorientować sie' gdzie przebywa oddział. Środki ostrożności były kaniecził'~ ze względu na bezpieczeństwo zarówno oddziału, ja*1 i gospodarza. Istotnie za dwa dni czterech ludzi Wyszło na skraj la9" i ponowiło prośbę o skontaktowanie się % nami. Nasz znajomy wieśniak odpowiedział im, że nie może mówić o \&l sprawie w mieszkaniu i poprosił, aby poszli do lastf. gdzJe przygotował im ubrania. 239 I Po drodze natknęli się na nasz pluton, zostali rozbrojeni i po wstępnym przesłuchaniu doprowadzeni do oddziału. Podczas przesłuchania w oddziale błagali o przebaczenie i wyrażali gorącą chęć walki z Niemcami, twierdząc, że swój błędny krok uczynili w obawie przed śmiercią głodową w obozie. Dodali przy tym, że cały oddział, składający się z pięćdziesięciu ludzi, stacjonujący 15 kilometrów od naszego obozu, gotowy jest przejść na naszą stronę. Wyrazili chęć przyprowadzenia oddziału w całości do obozu. Po dłuższym namyśle postanowiliśmy wykorzystać nadarzającą się okazję i wyrwać ze szponów hitlerowskich grupę ludzi, którzy — co prawda późno — zdecydowali się na zerwanie ze swą przeszłością. — Lepiej późno niż wcale — zawyrokowali członkowie sztabu. Zgodnie z planem dowódca brygady wysłał batalion „Fina" — Juliana Juszkiewicza do miejscowości w pobliżu miejsca zakwaterowania własowców. Czterej „dezerterzy" mieli skontaktować się za pośrednictwem znajomej dziewczyny wiejskiej z grupą własowców celem przeprowadzenia ich do lasu, gdzie leżał na stanowiskach batalion. Po rozbrojeniu mieli być włączeni do różnych jednostek naszego zgrupowania. Niestety, plan się nie udał. Hitlerowcy, nie dowierzając pozostałym — jak relacjonowała nam chłopka — wywieźli własowców w nieznane. Według jej słów oprócz czterech napotkanych przez nas „dezerterów" — uciekło ze służby niemieckiej jeszcze około dziesięciu ludzi. Dwóch z nich w późniejszym okresie spotkały nasze patrole i przyprowadziły do oddziału, gdzie pełnili przez dłuższy czas pomocniczą służbę bez broni. Mimo nieudania się operacji nabraliśmy do czterech „dezerterów" zaufania. Byli oni „regularnymi" partyzantami. Chcąc się zrehabilitować brali udział we wszystkich akcjach, odznaczając się dużą odwagą i bojowością. Szczególnie dzielnie spisali się w bitwie pod Gruszką, gdzie przodowali w kontratakach na nacierającego wroga. Jeden z nich był specjalistą w strzelaniu z granatników. Słał granat za granatem na pozycje niemieckie. Być może, że to granat rzucony jego ręką dosięgnął generała hitlerowskiego, dowodzącego zgrupowaniem niemieckim w bitwie pod Gruszką. 240 „Sławek" (Bartoszewiez) zrzucony został w lasy kieleckie w lipcu 1944 r. Dowództwo obwodu przydzieliło go do II Brygady jako instruktora do spraw dywersji. Od chwili przybycia „Sławek" okazał się nie tylko dzielnym partyzantem, ale także bardzo zdolnym pedagogiem i wychowawcą. Wiraż z por. „Michałem" — Michałem Ja-worskim zorganizował kurs minierski. Pod okiem „Sławka" wyrosło wielu przyszłych samodzielnych specjalistów. Swoich wychowanków uczył nie tylko teorii, ale także przerabiał z nimi „lekcje" praktycznie. Przed każdą „lekcją" zbierał swoich chłopaków i długo coś z nimi obliczał i układał „mydełka" w skrzyni. Ale nie na tym koniec. Przed akcją trzeba było obrać sobie miejsce, które iby gwarantowało „poderwanie" pociągu mimo stosowanych przez wroga środków ostrożności. Zazwyczaj był to wysoki nasyp, ostry zakręt lub mostek. Na miejscu należało sprawnie i fachowo założyć minę i najważniejsze — w odpowiednim momencie pociągnąć za sznur. W tym celował „Sławek". Z dokładnością chronometru potrafił uchwycić najlepszy moment puszczenia w ruch piekielnej maszyny. Niełatwa to była sztuka, najdrobniejsza bowiem pomyłka mogła przekreślić lub znacznie osłabić efekty akcji. W tych wypadkach por. „Sławek" był bez nerwów. Żadne niebezpieczeństwo nie potrafiło go wyprowadzić z równowagi. Kiedy on przygotowywał „minierkę", można było być pewnym, że transport niemiecki „wyfrunie" w powietrze. Dziełem minierów ze „Sławkiem" na czele było wysadzenie kilkunastu pociągów, mostów i innych obiektów, przy czym nieprzyjaciel poniósł poważne straty w sprzęcie i ludziach. Przerwy w ruchu pociągów sięgały setek godzin. W życiu osobistym por. „Sławek" był nadzwyczaj skromnym człowiekiem, zawsze gotowym do największych poświęceń dla kolegów. Mimo że w końcowej fazie walk odkomenderowany został do sztabu III Obwodu wspominaliśmy go bardzo często i serdecznie. Za zasługi w okresie walk z okupantem w lasach Kielecczyzny został odznaczony w Polsce Ludowej najwyższym odznaczeniem bojowym — Krzyżem Grunwaldu. * Zwiadowcy szperający w godzinach rannych w okolicach Lasocina przynieśli potwierdzające się męldujiki o tym, że U — Leśne boje 241 bandy „Bohuna" zamierzają napaść na naszą brygadę. „Łokietek" szykując się do obrony postanowił wysłać mnie wraz ze „Skórą" z meldunkiem do stacjonujących w miejscowości Gruszka i Mularzów oddziałów „Górala" i Filuka. Dosiedliśmy koni i popędziliśmy wprost na przełaj do bratnich oddziałów. Zajechaliśmy pełnym galopem do obozu partyzantów radzieckich, którymi dowodził st. lejtenant Filuk. — Towariszcz lejtienant, „Bohun" szykuje się do napadu na naszą brygadę — melduję z konia Filukowi. — Od kuda znajecie? W krótkich słowach raportuję mu znane mi okoliczności zamierzonego przez bohunowców napadu. Filuk wyciąga mapę i po krótkim namyśle rzuca łamaną polszczyzną. — Skazy de kpt. „Łokietku", że ja ze swoim oddziałem zajdę od północy, a skoro „Bohun" zacznie akcję, przystąpię do ataku na jego tyły. Unicztożymy wroga — dodaje. Podobnie przyjął nas por. „Góral", dowódca batalionu I Brygady. Nim zdążyliśmy wyjechać z obozu „Górala", sznur jezdnych Filuka w szyku bojowym wyruszył w kierunku północnym, aby w razie potrzeby przyjść nam z pomocą. NSZ-owcy pewnie zauważyli ruchy oddziałów Filuka i „Górala" w okolicach Lasocina, gdyż zrezygnowali z walki, mimo że byli już na pozycjach wyjściowych i zamierzali szturmować nasze jednostki. Obawiając się klęski, wycofali się bliżej Włoszezowy, gdzie pewniej ,się czuli pod kuratelą okupanta. Między naszą brygadą a oddziałem Filuka istniała w późniejszym okresie ścisła współpraca. Meldunki naszych zwiadowców przekazywaliśmy Filukowi do wykorzystania, a jego informacje o wrogu dostawaliśmy my. Bywały wypadki, że zwiadowcy Filuka ze zwiadowcami II Brygady zapuszczali się w odległe tereny na „rozwiedkę". Codziennie radiostacja Filuka przekazywała najświeższe wiadomości dotyczące ruchów wojsk nieprzyjaciela, jego umocnień i baz. Jako szef zwiadu współpracowałem z lejtenantem Filu-kiem i miałem możność osobiście przekonać się o jego przyjacielskim stosunku do nas zarówno w sprawach służbowych, jak i prywatnych. 242 W bitwie pod Gruszką oddział Filuka zajmował pozycje między XI Brygadą a II Brygadą. Mimo że artyleria nieprzyjacielska już w pierwszych minutach głównego natarcia przypuściła szturm na pozycje zajmowane przez filu-kowców, do końca dzielnie odpierali wroga, zadając mu poważne straty. W końcowej fazie walki Filuk wraz ze swym oddziałem zwiadowców śmiałym atakiem wydostał się z okrążenia hitlerowskiego, nie ponosząc przy tym poważniejszych strat. Wieści o licznych akcjach bojowych podejmowanych przez poszczególne oddziały I i II Brygady AL rozlegały się coraz głośniejszym echem po okolicach Kielecczyzny. Do naszych miejsc postoju codziennie zgłaszali się miejscowi ochotnicy. Docierali do nas różnymi drogami, używając niekiedy bardzo sprytnych i wymyślnych sposobów skontaktowania się z grupami partyzanckimi, wykazując niekiedy maksimum cierpliwości i poświęcenia. Do przebywających w obozach jenieckich żołnierzy radzieckich także docierały wiadomości o walkach partyzantów w lasach kieleckich. Przekazywali je najczęściej nasi ludzie, kontaktujący się w jakiś sposób z poszczególnymi jeńcami. W tym czasie zdarzały się masowe zorganizowane ucieczki z obozów, połączone niekiedy z rozbrojeniem załóg hitlerowskich. Pod koniec sierpnia w naszych oddziałach walczyło około 400 partyzantów radzieckich, byłych jeńców. 14 września dowódca obwodu płk Moczar powołał X Brygadę „Zwycięstwo" i XI Brygadę „Wolność". Dowódcą X Brygady został st. lejtenant Mikołaj Dońcotw, a szefem sztabu mjr Cybulski. Dowódcą XI Brygady mianowany został lejtenant Riaszczenko, szefem sztabu lejtenant Złobin. Dowództwo nad całością zgrupowania objął płk „Piotr", Tierentij Nowak, zastępcą jego został kpt. Aleksander, a szefem sztabu st. lejtenant Gonczarow. W skład obu brygad weszły działające do tej pory małe radzieckie grupy partyzanckie oraz partyzanci zbiegli z niewoli. Obie brygady zasłynęły z waleczności w walkach na Swiniej Górze w dniu 16, 17 i 18 września. Silny atak nieprzyjaciela skierowany na X i XI Brygadę w kierunku wsi 24:? Rejów został odparty. Hitlerowcy oraz ich najmici z bandy Właisowa ponieśli ciężkie straty w ludziach i sprzęcie. Szczególnie ciężkie boje toczyły się na odcinku XI Brygady. Partyzanci raz po raz odpierali szturmy hitlerowców. W jednym z nich doszło do walki wręcz. Dzięki twardej i nieustępliwej postawie obu brygad, na które skierowane było główne natarcie wroga, hitlerowcom nie udało się, jak się wyrażali, „spacyfikować" terenu i zahamować naszych akcji na linii kolejowej Skarżysko — Końskie. Również w bitwie pod Gruszką XI Brygada i 1 kompania X Brygady wzięły aktywny udział. Zajmując pozycje obronne od strony wschodniej żołnierze tych brygad stali murem, którego Niemcy nie mogli zdobyć mimo usilnych ataków. Karność żołnierza, duże doświadczenie bojowe, a także niespotykane męstwo poszczególnych żołnierzy i dowódców zatrzymało hitlerowców już na przedpolu. Wykonując polecenie sztabu byłem świadkiem jednego ze skrzydłowych ataków wroga na pozycje XI Brygady. Tuż obok mnie znajdowało się gniazdo broni maszynowej. Dowódca kompanii, lejtenant, czarnowłosy, pucołowaty chłopiec, .osobiście kierował ogniem według wszelkich zasad frontowych. Żadna z zielonkawoszarych tyralier SS-mań-skich nie mogła z pozycji wyjściowych przejść do frontalnego ataku. Krótki okres pobytu na odcinku XI Brygady uspokoił mnie i napełnił wiarą, że i tym razem wysiłki wroga będą daremne. Tak też było. Pozycje zajmowane przez XI Brygadę „Wolność" oraz 1 kompanię X Brygady „Zwycięstwo" utrzymane zostały bez zmian aż do chwili wyrwania się z okrążenia wszystkich sił AL, które walczyły w bitwie pod Gruszką. Obie brygady wraz z głównymi siłami AL przedarły się przez front w listopadzie 1944 roku. W czerwcu 1944 r. rozkazem władz radzieckich znaczna część obywateli radzieckich, partyzantów AL, odwołana została na tereny Lubelszczyzny. Stamtąd — po wkroczeniu Armii Radzieckiej — dostali się po latach leśnej tułaczki do utęsknionej Ojczyzny lub wcieleni do oddziałów regularnych Armii Radzieckiej podjęli nową walkę z wrogiem. Wspominając wspólną walkę partyzantów polskich 244 i radzieckich należy kilka słów poświęcić występującemu również na poprzednich stronicach tej książki „Szaszce" ¦— Wąsy łowi Wojczence (Uralskiemu), który odegrał ogromną rolę w organizowaniu ruchu partyzanckiego na Kie-lecczyźnie. Był lotnikiem. Uratował się ze strąconego samolotu. Jako dowódca oddziału AL, potem szef operacyjny sztabu Okręgu Radomskiego, a w końcu jako dowódca oddziału zwiadowczego inicjował i organizował wiele akcji przeciwko hitlerowskiemu okupantowi. Legendarnego „Szasz-kę" znały niemal wszystkie wsie rejonu Gór Świętokrzyskich. Pieśń ,,o szaszkowcach odważnych, ich robotach poważnych, które niosą swobodę dla mas"* śpiewali nie tylko wszyscy partyzanci, ale nuciły ją wszystkie dziewczęta i chłopcy okolicznych wiosek i miast. „Szaszko" dokonał wielu wprost niezwykłych czynów, wymykając się niekiedy z niewiarogodnie groźnych sytuacji. Wspomnieć tu trzeba tak popularną akcję, jak rozbrojenie jednostek niemieckich w Przezwódach i Bugaju, gdzie zabrał okupantowi dużą ilość sprzętu wojskowego i uzbrojenia. Otoczony w gajówce Kobyle Błoto w lasach staracho-wickich, gdy wyczerpała mu się amunicja, odrzucał własnoręcznie z powrotem granaty niemieckie, rażąc wroga jego własną bronią i torując sobie w ten sposób odwrót. Nie znał uczucia strachu, szedł zawsze na przedzie, dawał przykład słabszym i zagrzewał ich do walki. Czterokrotnie ranny w walkach, nie załamał się i do końca pozostał tym samym nieustraszonym „Szaszką". Trzeba tu jeszcze wymienić Michała Czerniąwskiego — „Szperacza", „Ciupcika" z Dniepropetrowska, szefa zwiadu Obwodu Radomskiego oraz szefa sanitarnego tego okręgu „Karola". Pierwszy z nich odznaczał się odwagą w walkach, wielką roztropnością i sprytem w rozpracowywaniu niemieckiego gestapo. „Karol", lekarz z zawodu, w cywilu dyrektor szpitala w Kijowie, oddał nieocenione usługi w organizowaniu partyzanckiej służby zdrowia. Osobiście wyleczył z groźnych ran nie tylko wielu partyzantów AL, ale także szedł z pomocą cywilnej ludności, zaskarbiając sobie nieprzemijającą sympatię mieszkańców Kielecczyzny. Zginął na posterunku podczas walki z hitlerowskim okupantem w jednej z wsi kieleckich. * Refren pieśni Szaszkowcy. CI, CO ZGINĘLI... W OGNIU WALK W Rzeczniowie na cmentarzu, tuż obok wsi, wśród wielu grobów można znaleźć dwie partyzanckie mogiły. Nad nimi pochylają się smutno spróchniałe już ze starości, obrosłe mchem dębowe krzyże. Trudno je od razu odnaleźć, bo nie różnią się niczym od innych mogił. Jak wiele innych porośnięte są trawą, jak wiele innych są zaniedbane i zapomniane... Na jednym z krzyży ooś bieli się z daleka. To resztki oprawionego w ramki zdjęcia „Trzciny" — Bolesława Bal-cerowskiego... Tuż obok niego pochowany został „Kosa" — Bolesław Maj. Oni to pierwsi z oddziału oddali swe życie w walce o wolną, ludową Polskę. „Kosa" — to partyzant marzyciel, którego serce wypełniały subtelne uczucia. Niejednokix>tnie partyzanci podziwiali jego artystyczne zdolności. Śliczne też były piosenki w wykonaniu Bolka, bojowe, dumne i tęskliwe. Jako syn małorolnego chłopa niejednokrotnie marzył o lepszej od ojcowskiej doli w wolnej Ojczyźnie. Nie było mu jednak dane doczekać tych dni. ...Bitwa pod Sulejowem (nad Wisłą) wchodzi w ostatnią fazę. Niemcy widząc, że są na przegranej pozycji wycofują się pospiesznie. Już ich widać jak na dłoni na przeciwległym wzgórzu. Systematycznie skokami chcą wyjść z pola naszego ognia. — Za mną! Naprzód! — wydaje rozkaz „Łokietek". Tyraliera dwudziestu partyzantów rwie jak wicher w kierunku uciekającego nieprzyjaciela. Już są przy nim. 246 — Hura! Hdnde hoch! — krzyczą partyzanci. Czterech ziclonobladych Niemców podrywa się z ziemi i podnosi ręce do góry. — Nicht schiessen, nicht schiessen — proszą błagalnie. Wtem seria. To zaczajony za miedzą młody „junkier" wali z pistoletu maszynowego do odwróconego bokiem „Kosy". Bolek pada jak podcięte źdźbło trawy. Pociski ścięły mu cały szczyt głowy. — Uwaga, uwaga, „Wujek", padnij! — słychać głos „Łokietka" i znowu seria rozcina powietrze. Następnej już Niemiec nie zdążył wypuścić, dosięgła go kula z „Łokietkowe-go" peemu. Kilka kroków dalej kapitulują pod naciskiem partyzanckiego ataku dwaj podoficerowie. Akcja skończona. Sześciu jeńców z podniesionymi w górę rękami zdąża pod strażą na miejsce zbiórki. Tuż obok czterej partyzanci niosą na płaszczu zakrwawionego „Kosę". Jest nieprzytomny, bredzi, to znów wije się w ciężkich bólach. Widać, że nieludzko cierpi. Sprowadzony lekarz stwierdza, że to już jego ostatnie chwile. Na Margrafoszczyźnie obok Grabowca dogasa życie partyzanta marzyciela — „Kosy". ...Piękna gwiaździsta noc czerwcowa. Jedziemy na kilku podwodach w kierunku wsi Dębno, leżącej u podnóża wysokiej Łysicy. Tu mamy przywołać do porządku miejscowych kacyków, prześladujących nasze placówki działające na tym terenie. „Trzcina" — Bolesław Balcerowski dostaje rozkaz zlikwidowania bandy rabunkowej w pobliskiej wsi. Nim dojechaliśmy do celu, rozległy się dwie krótkie serie i zaraz trzy strzały. To umówiony sygnał alarmowy. Innymi słowy zbiórka oddziału w oznaczonym przez dowódcę punkcie... Ale trzy pojedyncze strzały alarmowe z pistoletu to zły znak. „Coś musiało się stać" — pomyślałem. Zawracamy natychmiast konie i co sił pędzimy na oznaczone miejsce zbiórki. Na skrzyżowaniu dróg znajdują się już prawie wszyscy partyzanci. Nie ma tylko „Trzciny". „Glina" — Stępnik z Jaworskiej Woli z czegoś spośpiesznie zdaje sprawę „Łokietkowi". 247 CI, CO ZGINĘLI... W OGNIU WALK W Rzeczniowie na cmentarzu, tuż >obok wsi, wśród wielu grobów można znaleźć dwie partyzanckie mogiły. Nad nimi pochylają się smutno spróchniałe już ze starości, obrosłe mchem dębowe krzyże. Trudno je od razu odnaleźć, bo nie różnią się niczym od innych mogił. Jak wiele innych porośnięte są trawą, jak wiele innych są zaniedbane i zapomniane... Na jednym z krzyży coś ibieli się z daleka. To resztki oprawionego w ramki zdjęcia „Trzciny" — Bolesława Bal-cerowskiego... Tuż obok niego pochowany został „Kosa" — Bolesław Maj. Oni to pierwsi z oddziału oddali swe życie w walce o wolną, ludową Polskę. „Kosa" — to partyzant marzyciel, którego serce wypełniały subtelne uczucia. Niejednokrotnie partyzanci podziwiali jego artystyczne zdolności. Śliczne też były piosenki w wykonaniu Bolka, bojowe, dumne i tęskliwe. Jako syn małorolnego chłopa niejednokrotnie marzył o lepszej od ojcowskiej doli w wolnej Ojczyźnie. Nie było mu jednak dane doczekać tych dni. ...Bitwa pod Sulejowem (nad Wisłą) wchodzi w ostatnią fazę. Niemcy widząc, że są na przegranej pozycji wycofują się pospiesznie. Już ich widać jak na dłoni na przeciwległym wzgórzu. Systematycznie skokami chcą wyjść z pola naszego ognia. — Za mną! Naprzód! — wydaje rozkaz „Łokietek". Tyraliera dwudziestu partyzantów rwie jak wicher w kierunku uciekającego nieprzyjaciela. Już są przy nim. 246 ..... Hura- H ziclonobladych tde hoch! — krzywą partyzanci. Czterech Niemców podrywy sję z ziemi i podnosi Wtem seria. ' $ssm' nicht schies®en j proszą błagalnie. To zaczajony za biedzą młody „junkier" maszynowego cj,0 odwróconego bokiem di ^ g wali z pistoW da jak podcięty zdźbło trawy. Pociski Kosy". Bolek Jczyt głowy. ścięły mu cały ^ „Wujek", pa^, _ słychać głos „Ło-~, ,,Waga> 4 seria rozcina powietrze. Następnej już Nie-kietka i znów wypuściC) dosięgła go kula z „Łokietkowe-miec nie zdąży* & go" peemu. dale- kapitulują pod naciskiem partyzan- Kilka l^°kojwaj podoficerowie. ckiego ataku _ Sześciu jeńców- z podniesionymi w górę Akcja skonc^d gtrażą na miejSce zbiórki. rękami zdąża Kej ,partyzanci niosą na płaszczu zakrwa- Tuż obok ^t^nie chwile. Na dzony lekarz P. obok Grabowcą dogasa życie partyzanta Margraibszezy^ Kosy»_ marzyciela — " * aaździsta noc czerwcowa. Jedziemy na kilku ...Piękna gw kieru,nku wsi Dęb^o, leżącej u podnóża wy- podwodach w Tu mamy przywo}ać do porządku miejsco- sokiej Łysicy. prześladujących naSze placówki działające wych kacyko* na tym teren^ B<)lesław Balcerowski dostaje rozkaz zli- „Trzcma" ndy rabunkowej ^ pobliskiej wsi. kwidowama fc^uśmy do celu> roZległy się dwie krótkie serie Nim dojech ^za|y_ To umówiony sygnał alarmowy. Innymi i zaraz trzy st OLjdziału w oznacZl0nym przez dowódcę słowy ^ zbiork trzy pojedyncz;e st^ały alarmowe z pistoletu punkcie... Ale Coś musiało się st^ć" — pomyślałem. Zawra-to zły z31^- >Lniast konie i co sij pędzimy na oznaczone camy natych^.^ Na skrzyżowaniu dróg znajdują się już ^ partyzanci. Nie ma tylko „Trzciny". „Gli- Jaworskiej Woli z czegoś pośpiesznie zdaje „ miejsce ^ prawie wszys-na"-StępnŁ sprawę „ŁokV 247 — Kto to był, jak doszło do strzelaniny? — zadaje pytanie dowódca. — Komendancie, dojeżdżamy do wrót podwórka, a tu widzimy, że jakieś cienie czmychają w kierunku lasu. Wtedy „Trzcina" zapytuje donośnym głosem „Kto tam, kto jest?" Odpowiedzią były strzały — kończy krótki raport „Glina". Jedna z kul trafia Bolka w obojczyk, przebija kręgosłup i wychodzi w okolicach miednicy. Wysoki i szczupły jak źdźbło trzciny Bolek (stąd też wywodzi się geneza jego pseudonimu) wali się na ziemię. Nie żyje... „Łokietek" zarządza natychmiast frontalny atak na dom, w którym zabito „Trzcinę", położony w polu 200 metrów za wsią. Gęsta tyraliera strzelając posuwa się śmiało naprzód. Nie możemy zostawić ciała w rękach wroga. Wpadamy na podwórko. Tuż obok studni leży wyciągnięty, jak struna, tak lubiany przez wszystkich Bolek. W zabudowaniach oprócz kobiet i starca nie ma nikogo. Skrytobójcy jak tchórze uciekli w popłochu. Kobiety łkając stwierdzają, że to byli „barabasze". Tak, to była jakaś grupa „Barabasza" z AK. Potwierdził to później sam „Barabasz" w rozmowie z „Łokietkiem" podczas przypadkowego spotkania się oddziałów w miejscowości Dobrzeszów. Według słów „Barabasza" był to godny pożałowania wypadek, za który, jego zdaniem, również ponosi odpowiedzialność „Trzcina", ponieważ rzekomo wzywał jego ludzi do podniesienia rąk do góry. Niestety to bolesne dla nas nieporozumienie kosztowało życie jednego z najbardziej odważnych i zdolnych partyzantów naszego oddziału. Czy to było nieporozumienie? Osobiście w to wątpię... Nie pierwszy i nie ostatni to wypadek, że żołnierz Armii Ludowej ginął od kuli bratobójczej. Na „Wykusie", tym udzielnym księstwie naszego oddziału, tuż przy drodze najbliżsi koledzy Bolka kopią dla niego grób: „Sęk" — Jan Maj, „Jeleń" — Bolesław Warszakow-ski, „Skóra" — Wacław Tracz i „Azja" — Józef Bugajski, towarzysze broni i koledzy z rodzinnej wsi Rzeczniów. Pieczołowicie okładamy dół grubą warstwą gałązek jedliny. Potem zabiera głos „Łokietek" i „Zemsta". ...Żegnamy Cię bojowniku o sprawę ludu, żegnamy Cię żołnierzu Armii Ludowej... Za chwilę salwa w górę... trzy naboje. Pieśnią Gdy Naród do boju... kończymy tę smutną uroczystość pogrzebową. 248 Prochy „Kosy" i „Trzciny" sprowadzone na rzeczniowski cmentarz przez najbliższą rodzinę stały się symbolem walki żołnierzy AL o wolność i niepodległego Ojczyzny. .....Konar" — Edward Węgrzecki... Nie namyślał się długo, gdy mu pt-oponowałem wstąpienie do leśnego oddziału. „Zuchowaty z natury" — jak mówią w Rzeczniowie — wnet dał się poznać jako niezwykle odważny i energiczny partyzant. Szczerość jego charakteru, beztroski i wesoły sposób bycia dość szybko zjednały mu sympatię wielu kolegów zarówno w naszym oddziale, jak i u chłopców „Brzozy". Szczególnie polubił go „Szaszko" — Wasyl Wojczenko i on to właśnie Wybrał go na zastępcę dowódcy oddziału, składającego się w większości z jeńców radzieckich. Funkcję tę miał pełnić czasowo, aby później powrócić do macierzystego oddziału ,,gwit". Już miał wrócić, już był rozkaz dowódcy okręgu. Niestety, nie było mu dane spotkać swych kolegów — rzecznio-wiaków, którzy tak usilnie domagali się jego powrotu. Poległ w bitwie pod TrębanoweiĄ koło Ożarowa, gdy wycofywał się z oddziałem „Wrzosa" z kwater znienacka zaatakowanych przez silne oddziały żandarmerii i gestapo. Mimo usilnych poszukiwań nie udało się nanl odnaleźć zwłok nieodżałowanego przez wszystkich Edka Węgrzeckie-go — „Konara". „Pocisk — Józef Pryciak i „Huragan" _ Ireneusz Ołowiak to dwaj rzeczniowiacy, którzy oddali swe życie w ogniu walki z hitlerowskim najeźdźcą. Obaj przybyli do oddziału nieco później, ale swym zapałem do walki i młodzieńczą żywiołowością w akcjach bojowych dali się poznać jako jedni z najdzielniejszych partyzantów brygady AL „Świt". Szczególnie „Huragan" wyróżniał się w oddziale jako uczynny i dobry (towarzysz broni. Zamsze gotów był podjąć się każdej funkcji. Uczestniczył jako ochotnik we wszystkich prawie akcjach bojowych. Powoził przy tym końmi jak najlepszy stangret. „Pocisk", chłopię o dziecinnym Wyrazie twarzy i niebieskich oczach, palił się do każdej „roboty". Akcja na 249 wroga była treścią jego życia. Znali go z tego wszyscy chłopcy w brygadzie i nazywali go „dońskim Kozakiem", jako że bardzo lubił jeździć konno. Pryciak i Ołowiak polegli w brawurowym ataku na załogę niemiecką, broniącą się w murowanym budynku szkolnym w Piekoszowie koło Kielc. Ciała ich już po wyzwoleniu zostały ekshumowane i pochowane w alei zasłużonych na cmentarzu w Kielcach. ...„Stalowy" — Jan Siwieć. Pochodził z Jasieńca Iłżeckiego. Poznałem go podczas napadu na Sienno, gdzie razesm z „Czerwonym" — Józefem Pastuszka obrobili spółdzielnię, rekwirując tak bardzo potrzebną nam maszynę do pisania. On to właśnie omal nie przypłacił życiem sienni eńskiej wyprawy, odpierając ataki „gozdowiaków". Dał się poznać jako zdolny organizator, odważny żołnierz i niezrównany kumpel do bitki i do wypitki*. Zawodowym partyzantem jeszcze nie był, ale brał udział w „eksie" na Iłżę, w przygotowaniu akcji na oddział wła-sowców oraz wielu innych ważnych operacjach. Korzystając z chwilowego pobytu w naszych okolicach zawiślańskiego oddziału „Romana" udał się z tym oddziałem wraz z dwoma jeszcze partyzantami „Wigurą" i „Gliną" za Wisłę — po broń. Wracając zakwaterował w Józefowie nad Wisłą. Tu został przez reakcyjną bojówkę podstępnie napadnięty i zastrzelony. Straciliśmy jeszcze jednego oddanego i bojowego człowieka od skrytobójczej kuli. Zwłoki „Stalowego" spoczywają na cmentarzu w Iłży. „Smotka" o nie znanym mi do tej pory nazwisku spotkałem przypadkowo na Rybiczyźnie. Ukrywał się tam przed Niemcami, którzy go poszukiwali za sabotaż w „Hermann Góring Werke" w Starachowicach. Niepozorny z wyglądu i chropowaty w obejściu nie robił na mnie wrażenia, że może stać się w pełni wartościo- Patrz wspomnienie: Wielkanocny wypad na Sienno. 250 wym partyzantem. Ponadto nikt go dobrze nie znał, iedyinie Bronek Granisz kiedyś go już widział we wsi, 'gcjy ]a~ wy moje wnet okazały się zbyteczne. „Smotek" u(jowocjiii1 w krótkim czasie, że jest godzien nosić miano żołnierza AŁ-Mogę stwiendzić z całą odpowiedzialnością, że był to najdzielniejszy partyzant, jakiego znałem. Nie'było akcji i by zabrakło „Smotka". Nie było operacji, gdzie by ś chłopiec nie odznaczył. Był wykonawcą najbardziej niebezpiecznych zadaft niekiedy na ochotnika, wydawałoby się na ni śmierć. On to był królem strzelców w akcji na w Występach, on przeprowadzał z uśmiechem na usta^* zwiad podczas napadu na załogę niemiecką w PiekQsZoWje. Na swym koncie miał wiele, wiele bohaterskich wyczynów, których nie sposób p0 tylu latach dokładnie opisa^- Widziałem go po raz ostatni, jak w szaleńczym kont**' ataku na nacierających SS-owców pod Gruszką, klęczźic na jednym kolanie tuż obok „Łokietka", celnie słąj serid „muchą". - (iorielka budiet, gorlelka — zagadują własowców. - Znajesz ich -— wskazując na nas, zapytuje kozak lonoma. Da, da — odpowiadają Pietrek i Konopski. — Idiom tui [lorielku, idiom gospoda oficera — wtórują inni. (ikazuje się, że pijany z pijanym szybko się dogada. Wstępujemy hurmem do jednej z licznych w owym cza-łle .spelunek wiejskich, handlujących bimbrem. Właściciel, Krygiel, stawia dwa litry wódy na stole. Kompania pijacka dopada kielichów i już chce żłopać pełnymi haustami śmierdzący jak zaraza samogon. Wtem do mieszkania wpada ubrany dość przyzwoicie oficer kozacki i o dziwo, zupełnie trzeźwy, ryczy na wła-cowców, ile wlezie. Ma pretensję do nich, że piją i awanturują się bez przyczyny. Wypędza wszystkich z izby, w tym i mnie. Bolek skorzystał wcześniej z zamieszania i prysnął cichaczem przez strzechę szopy. Uchodzą własowey ze spelunki niepyszni, oglądając się raz po raz na zastawiony stół. Oficer niewiele myśląc chowa obie butelki do torby polowej. Dopiero na drugi dzień dowiedziałem się, że przyczyną tej przykrej dla mnie awantury była bójka między dwoma chłopakami, po której jeden z nich poskarżył się kozakowi, zalecającemu się do jego siostry. Strzały, które słyszałem dochodząc do wsi, były hasłem alarmowym, na które poderwał się cały oddział własowców w obawie przed napadem ze strony partyzantów. — ...Zatkło mnie naszczet, jak was prowadziły te kozoki. Chciałam już lecieć i rzucić się im pod nogi. Całe scęście, ze natrafił się Pietrek i Konopski... ...Abo, gdy przyjechały ziandary areśtować was ...ej lepik już dali nie spuminać, bo az się cłowiekowi zimno robi i płakać się chce... — kończy mazurską gwarą swe opowiadanie matka. 1 U PROGU WOLNOŚCI Przeklęta grypa nareszcie raczyła odczepić się ode mnie i mogłem, chociaż nie w pełni sił, udać się do rejonu lasów starachowickich, aby nawiązać po dwóch tygodniach nieobecności kontakt z II Brygadą. Ku mojej rozpaczy brygady już nie zastałem. Całe zgrupowanie, do którego przyłączyły się także oddziały Batalionów Chłopskich, udało się przed dwoma dniami w kierunku przyczółka frontowego w okolicy Chotczy* w celu przedarcia się przez front. „Plułem" sobie długo w brodę z powodu takiego zbiegu okoliczności, ale cóż, trzeba było przystąpić do działania w nowych warunkach. A warunki stawały się coraz trudniejsze. Rejon powiatu starach owickiego stał się bezpośrednim zapleczem frontu, który ustalił się na linii Wisły. Tereny przyfrontowe nasycone były wojskami niemieckimi różnych formacji. Prawie w każdej wsi kwaterowały jakieś oddziały. „Okopiarze" łazili co dzień po wszystkich wsiach, zganiając ludność do robót przy umocnieniach frontowych. Tabuny tzw. „krowiarzy" buszowały to na jednej, to na drugiej wsi, zabierając chłopom ostatki inwentarza żywego. Watahy własowców penetrowały całą okolicę, siejąc popłoch i panikę wśród miejscowej ludności, zwłaszcza zamieszkałej we wsiach, znajdujących się w pobliżu lasu. Raz po raz przeprowadzano pacyfikację i tak już znękanej ludności. Jesienne deszcze i przenikliwe zimno również dawały się we znaki leśnym oddziałom. Częste choroby i trudne wa- * Miejscowość nad Wisłą w okolicach Solca. 262 i unki organizacji coraz bardziej uniernoz^w^a^y otwartą walkę w ramach wielkich oddziałów leśnych. Dalsza działalność partyzancka w starych formach" nie była możliwa, musiałaby bowiem pociągnąć za sobą wiele ofiar. Konsekwencją wytworzonej sytuacji było zdemobilizowanie dużych jednostek — brygad i utworzenie małych Krup. Również sztab III Obwodu AL zreorganizował swoje jednostki. Duże oddziały przedarły sie P°d dowództwem „Orkana" za Wisłę. Małe grupki dywersyjne i zwiadowcze zaszyły się w jaskiniach koneckich i świętokrzyskich lasów, chcąc zmylić czujność wroga. W związku z przewidywanym odlotem tow. Chełchow-skiego i płk. Moozara wraz ze sztabem na drugą stronę frontu powołany został do życia nowy sztab Obwodu nr III z „Łokietkiem" i „Rogiem" na czele. Zmienili oni wówczas swe pseudonimy: „Łokietek" był odtąd „Danielem'-, a „Róg" „Hejnałem". Mnie powierzono sprawy łączności oraz funkcję szefa łączności Obwodu nr III. Obowiązkiem moim było zorganizowanie łączności między dowództwem obwodu a okręgami- Do dyspozycji miałem kilka wypróbowanych łączniczek. Do nich należała Hela Jabłońska — „Diana", Antonina Wróblówna — „Katiusza", Aniela Bugajska — gmieszka" i Pelagia Ba-jonówna. One to krążyły ustawicznie między naszymi placówkami a skrzynką główną, którą bezpośrednio kierowałem. Dwukrotnie skrzynka mieściła sie. u babci Ba jonowej w Kotłowaczu. W ciągu listopada wysyłałem Wróblównę do Częstochowy. Dwukrotnie „Diana" przedzierała się w Koneckie do „Chrusta". „Łokietek" z „Rogiem" ze swych melin nieustannie wysyłali polecenia i rozkazy. Był to okres gorączkowej pracy organizacyjnej. Wysiłki nasze skierowane były w tym czasie przede wszystkim na przygotowywanie rad narodowych do objS'cia władzy po wypędzeniu okupanta. Powoływaliśmy we wszystkich gminach i miasteczkach gminne rady naród c*we. Pierwszym przewodniczącym GRN w Rzeczniowie został Andrzej Maj, późniejszy poseł na Sejm z ramienia- PPR- Dużo energii pochłaniało także montowanie posterunków Milicji Obywatelskiej, którą nazywaliśmy Milicją Ludową. 263 lity mmmm Komendantem MO gminy Rzeczniów został mianowany Jan Kujawa — „Czerwony", wysiedlony z Łodzi, znany działacz związkowy, jego zastępcą — Władysław Krakowiak — „Dąb", który przez kilka lat po wyzwoleniu pełnił dzielnie swą funkcję i odpierał dwukrotnie napady band WiN-owskich. Mimo że Krakowiak nie miał wykształcenia (zaledwie dwa oddziały szkoły wiejskiej), należał wówczas do najlepszych komendantów w powiecie. W miarę jak stabilizował się front na Wiśle, sytuacja była coraz cięższa. Gestapo i inne jednostki policyjne wzmogły swą działalność. Na wyniki niedługo trzeba było czekać. Wczesnym rankiem 9 grudnia 1944 r. przed „Gemeinde Rzeczniów" zajeżdża pełnym gazem auto. Kilka szaronie-bieskich sylwetek wyskakuje pośpiesznie z wozu. Uformowani w dwójki, biegiem pędzą -^ gotowymi do strzału pistoletami w kierunku, gdzie droga skręca do Grabowca. TyraUerą otaczają nędzną jednoizbową chałupinę, zwaną przez sąsiadów za swą pokraczność ironicznie „Belwederem". Jedna z postaci odwraca karabin i wali kolbą w drzwi nędznej sionki. Zbite z cienkich desek drzwi ustępują pod naporem silnych uderzeń krewkiego żołdaka. — Ojjnen, offnen!* — krzyczy donośnie drugi. „Topór" — Stanisław Chmurzyński poderwał się z łóżka na równe nogi i dopadł jednym susem do okna. Przez szparę firanki ujrzał wycelowane prosto w niego lufy pistoletów. „Gestapo" — przemknęła mu lotem błyskawicy straszna myśl. Osłupiał na moment. Czuł, że krew spływa mu do nóg, to. znowu uderza strumieniem do głowy. Z drętwoty wyrwał go łoskot wywalanych drzwi. Nieznośny hałas i ochrypłe wrzaski żandarmów poderwały ze snu mieszkańców sąsiednich chałup. Co młodsi mężczyźni chyłkiem wymykają się z mieszkań, by schować się w z góry przygotowanych kryjówkach. Sąsiadka z przeciwka, zajęta akurat dojeniem krowy, zaintrygowana hałasem wyjrzała przez uchylone drzwi obory. Zobaczywszy rozwścieczonych „ziandarów", upuściła szkopek pełen * Otwierać. 264 mleka i załamując ręce z przestrachu krzyknęła: — Jezus Maria, Józefie Święty, ratuj nas! Członek naszej organizacji, Wicek Kaszuba, ciągnął akurat wodę. Widząc, co się święci, puścił korbę od studni, a sam czmychnął czym prędzej do drwalki, gdzie mieścił się dobrze zamaskowany schowek. Uderzające z rozpędem o cembrowinę studni wiadro ściągnęło uwagę gestapowca. Zaintrygowany hałasem oderwał się od obstawy i pobiegł na podwórko Kaszubów. Zaglądał długo do studni, potrząsał łańcuchem, ale nie skonstatowawszy nic podejrzanego, wrócił na stanowisko, klnąc siarczyście. Już atakują drzwi wejściowe. „Topór" zbiera szybko myśli, W ostatniej chwili przypomina sobie, że w rękawie swetra ma wczorajszy meldunek od „Siły". I dwa rewolwery w drwalce pod stosem drzewa. Gdzie ten sweter? Przerzuca szybko garderobę. Łomot wzrasta.. Wrzask gestapowców staje się coraz bardziej natarczywy. Już wyważają łomem drzwi, „Nie ma rady, trzeba otwierać" — myśli „Topór". Dwóch rozjuszonych hitlerowców wpada z automatami gotowymi do strzału do wnętrza chaty. — Hdnde hoch, verfluchte Schweine!* — ryczy opasły gestapowiec. — Wo sind Pistolen?!** — wrzeszczy (drugi i przystawia „Toporowi" automat wprost do brzucha. — Nein, nein — odpowiada „Topór". Sprowadzają tłumacza. — Oddaj broń, pieniądze i złoto — nakazuje on. — Nie mam broni ani złota — sumituje się Stach. — A pieniądze są w marynarce — dodaje i chce sięgnąć do marynarki, która wisi na krześle przy łóżku. — Hande hoch! — krzyczy znowu Niemiec i zamierza się pięścią na aresztowanego. Jednocześnie szczupły, świński blondyn chwyta marynarkę i plądruje po wszystkich kieszeniach. Pod marynarką sweter z meldunkiem. Zimny pot oblał Stacha. „Jak znajdą, jestem załatwiony" — myśli. Gestapowiec wyciąga z kieszeni portfel. Znajduje w nim jedynie 200 „młynarek". Rzuca portfel „Toporowi" w twarz i klnie siarczyście. * Ręce do góry, przeklęta świnio! ** Gdzie są pistolety? 265 I — Ubieraj się — rozkazuje opasły. Trzej gestapowcy z niemiecką dokładnością przeprowadzają rewizję. Wywalają wszystkie szmaty, zaglądają do każdego garnka, obstukują ściany, przetrząsają każdy zakamarek. Inna grupa buszuje już na strychu. Odrywają zagatę, rozrzucają drzewo w szopie. Myśl „Topora" biegnie do drwalki. Tam pod przyciesią w skrytce są dwa pistolety. Tam pobiegli własowcy, rozwalili stertę drzewa, pokłuli bagnetami ziemię, ale broni nie znaleźli. — Nichts — melduje własowiec wynik rewizji. — Abfahrt!* — wydaje komendę gestapowiec. „Może uda się zbiec po drodze. Rąbnę na odlew opasłego i skoczę w lewo przy wyjściu. Spróbuję uciekać przez ogrody w kierunku rzeki" — szybko myśli Chmurzyński. Niemiec popycha automatem Stacha i prowadzi go do wyjścia. Tuż przy drzwiach otacza go jeszcze dwóch z gotowymi do strzału pistoletami. „Nie ujdę spod trzech automatów. Położą mnie na miejscu. Ostatnia szansa wymknęła się" ¦— myśli „Topór". Po chwili już jest na wozie. Obok niego dwóch żandarmów. Ruszają z miejsca. Stach spogląda smutnym wzrokiem na budynek gminy, w którym tyle lat pracował. Czy zobaczy go jeszcze w życiu? — Takiego dobrego chłopa biorą psiekrwie — konstatuje stara Gałęzina do sąsiadki. — Dlaczego spał w domu? — próbuje zastanawiać się Kaszubina, kiedy miał łączność z leśnymi. — A kto to mógł wiedzieć, że będą aresztować, kiedy godziny ich są już policzone. — Szkoda chłopa, oj szkoda — szlochają babiny. Tymczasem samochód policyjny zatrzymuje się obok kościoła. Z mieszkania Sikory wyprowadzają żandarmi drugiego pracownika gminy Lucjana Dzwonka, członka AK. Ma poważną minę, stara się panować nad nerwami. Auto jedzie dalej. Obok remizy strażackiej widać grupkę żandarmów, a wśród nich skutego kajdankami dowódcę 1 rejonu AL „Świt" „Bohuna" — Czesława Karwińskiego. Jest mocno zdenerwowany. Obili go porządnie, ma czerwone jak burak policzki i rozkwaszoną wargę i nos. Odjazd. 266 — Nach Sienno, Abfahrt! — dyryguje oficer. Szarozielony wóz rusza ostro z miejsca i pędzi pełnym gazem do Sienna. Trzej więźniowie wciśnięci między żandarmów układają naprędce taktykę zeznań. „Topór" patrzy uparcie w oczy „Bohuna". Gdy samochód podskakuje na wyboistej drodze kręci głową w lewo i prawo, co ma oznaczać: nie przyznajemy się do przynależności do organizacji. „Bohun" mruga wypłoszonymi oczyma, jakby rozumiał, o co chodzi. Minę ma jednak bardzo strapioną. Deszcz ze śniegiem tnie w oczy. Przejmujący wiatr przenika do szpiku kości. Więźniowie szczękają zębami z zimna i zdenerwowania. Żandarmom też wiszą sople u nosów. Auto pędzi z dużą szybkością, mija wieś Grechów i wjeżdża w rogatki Sienna, miasteczka oddalonego o 5 kilometrów od Rzeczniowa. Policyjny wehikuł zajeżdża na mały ryneczek, a następnie skręca w podwórze. Nieliczni przechodnie oglądają się z trwogą na widok policyjnej furgonetki i kryją się czym prędzej w bramach parterowych 'domków. — Raus! — wrzeszczą żandarmi. Popychani kuksańcami więźniowie zeskakują z wozu. Niemcy zamykają ich wszystkich razem w garażu, zapchanym już więźniami o szarych przelękniętych twarzach. Kilku zmaltretowanych z podbitymi oczyma cicho pojękiwało na barłogu. Na zewnątrz dwóch własowców pilnuje aresztu. Przechadzają się po chodniku obok ścian. Podwórze otoczone jest murem, a na nim kłębowisko drutu kolczastego. Nim zdążyli się rozejrzeć i jako tako szeptem porozumieć, „Topór" został przeniesiony do innej celi. W rogu małej ciemnej celłd siedzi w kucki ledwo widoczny jakiś człowiek. Wcisnął twarz w kolana, nie reaguje zupełnie na przybycie Stacha. Panujący tu mrok nie pozwala „Toporowi" odróżnić, kim jest jego towarzysz niedoli. Nieśmiało siada na mokrym od wilgoci betonie. Stara się pozbierać myśli, ułożyć jakiś plan zeznania. „Kto zdradził, kto jest szpiclem, oo wiedzą o mnie — oto myśli, na które bez przerwy daremnie szuka odpowiedzi więzień. — Dlaczego takie zestawienie: dwóch AL-owców i jeden AK-owiec. Może przypadek" — próbuje analizować „Topór". Tajemniczy więzień poruszył się na barłogu, a następnie 267 zwlókł się z pryczy. Przemierzył dwa razy ociężałym krokiem celę i stanął przed Stachem. — Skąd przybywacie — zapytał ledwo dosłyszalnym głosem. — Z Rzeczniowa. — A ja z Sienna. Siedzę tu już miesiąc za przynależność do nielegalnej organizacji — słowa jego przerywał co chwila ostry kaszel, skarżył się na silne bóle w krzyżu od pobicia. Coraz więcej zaczął zadawać pytań. W miarę jak „Topór" opowiadał, twarz nieznajomego ożywiała się, oczy nabierały blasku. Po dłuższej rozmowie zaproponował „Toporowi" jako doświadczony więzień, aby wszyscy jednakowo zeznawali, bo w przeciwnym przypadku wszyscy przepadną z kretesem. Poradził też, jak można skontaktować się z sąsiednią celą. — Nie mamy co się porozumiewać, bo co mieliśmy powiedzieć, już powiedzieliśmy — odrzekł szczerze, chociaż niejasno „Topór". „Mariana" wezwano na zeznanie. Do celi wrzucono innego więźnia. Był cały zakrwawiony, zataczał się na nogach. Krew ściekała mu z ucha po szyi. Nie krył się ze swoją przynależnością do BCh. Złapano go przy przeprawianiu się przez front oddziałów AL i BCh koło Chotczy. Był zupełnie zrezygnowany. Twierdził, że go na pewno rozwalą. — Zostałem zdradzony przez szpiclów — desperuje partyzant. — Jakich szpiclów? — pyta zaciekawiony „Topór". — Nie wierz nikomu, bo tu razem z nami siedzą w areszcie szpicle — mówi Nadgrodkiewicz z Iłży. — Skąd wiesz — przypiera do muru zmaltretowanego partyzanta „Topór". — W nocy opowiadałem więźniom o przeprawie przez front, a rano już byłem o to maltretowany. — Niech to cholera weźmie! — żachnął się „Topór" i pogrążył w myślach. Zapadł już zimowy wieczór. Żarówka zawieszona w „kagańcu" u sufitu rzucała blade światło na wymizero-wane twarze więźniów. Nagle słychać jakieś gardłowe głosy. Zbliżają się czyjeś kroki. Grzmią przekleństwa. Po chwili zgrzyt klucza w zamku. Rozsuwają się ciężkie 268 drzwi. Gestapowcy Wrzucają do środka „Mariana". Wzywają Chmurzyńskiego. „Topór" powoli podnosi się z pryczy. — Schnell, schnell! — wrzeszczy gestapowiec. Drugi, od którego jedzie alkohol, jak z gorzelni, chwyta go za ramię i popycha w kierunku wyjścia. Kiedy „Topór" przechodzi próg, ten wymierza mu z całych sił kopniaka poniżej krzyża. „Topór" zaciska z bólu zęby. Za chwilę jest już w małym pokoiku. Za stołem siedzi rozparty w fotelu óbersturmbannfuhrer, Przed nim maszyna do pisania. Na stole rozłożone akta z nagłówkiem Geheim*. Pośrodku pokoju rozkraczony, w wyglansowanych butach, stoi drugi oficer gestapo. Żandarmi trzasnęli kopytami i przeszli do drugiego pokoju. — Gdzieś ukrył broń? — zadaje pytanie czystą polszczyzną gestapowiec w wyglansowanych butach**. — Nigdy nie miałem broni — odpala bez namysłu „Topór". — Nie miałeś, zatracony komunisto, nie miałeś — powtarza z ironią oprawca i zbliża się do stojącego na środku pokoju więźnia. Błyskawiczny cios spada na twarz Stacha. Ten zatacza się pod ścianę, z nosa spływa krew. Nim zdążył się wyprostować, dostaje kopniaka w brzuch d pośladki. — Mów, gdzie jest broń? — powtarza pytanie gestapowiec. Stach zacina zęby z bólu. — Nie mówisz? Będziesz mówił! — warczy Czarnecki. Daje znak oczekującym w sąsiednim pokoju żołdakom. Wpadają uzbrojeni w dwa dębowe „bijaki", takie, jakimi młócą chłopi zboże w stodole. — Nie mam broni — kaszląc odpowiada Stach. — Schlagen! — ryczy Czarnecki. Oprawcy chwytają Stacha i rzucają na podłogę. Walą kijami po nogach, pośladkach, plecach, gdzie kij trafi. Więzień jęczy, wije się z bólu. Sadzają go na krześle. Śledztwo trwa. * Tajne. ** Gestapowiec ten nie tylko znal płynnie język polski, ale nosił także polskie nazwisko: Czarnecki. 269 .„w ¦Will II I — Pseudonim? — rzuca gestapowiec. — Jaki pseudonim? — Nie udawaj wariata. Gdzie jest: „Łokietek", „Róg", „Dulka"? — Nie znam takich nazwisk -— odpowiada stanowczo „Topór". — Tylko nie filozofuj, bo zatłukę na śmierć — mówi Czarnecki i uderza teraz w dobry ton. — Zapal, pomyśl, na nic nie zda się twój upór. Wszystko wiemy. Będziesz żałował, ale będzie już za późno — kończy swój wywód gestapowiec. — Nic nie wiem, ja nic nie wiem — powtarza w kółko Stach. Spada nań nowa porcja uderzeń. Biją kijami, kopią, tłamszą. Pada zemdlony na podłogę. Kopią. Podłoga staje się czerwona od krwi. Podnoszą go. Głowa zwisa bezwładnie. Wzrok błędny. Nie może utrzymać się na krześle. — Wyprowadzić, wściekłego psa! — wydaje polecenie żołdakom oprawca. Chwytają Stacha pod ramię i wloką do wspólnej celi. Rzucają go wprost na beton. Drzwi zatrzaskują się. Więźniowie podchodzą ostrożnie do „Topora", biorą go na ręce i układają na pryczy. Młody więzień, warujący przy szparze w drzwiach, zawiadamia, że ktoś przywohije Stacha. To „Bohun" — Czesław Karwiński przeniesiony do celi, w której przed przesłuchaniem siedział „Topór", zagaduje, o co go wypytywali. — O AL — odpowiada półprzytomnie z pryczy „Topór". — Ale co? — domaga się „Bohun". — Nic nie wiem, niech mi da spokój, sam się dowie na śledztwie — ucina szybko rozmowę „Topór", mając na uwadze ostrzeżenie partyzanta o szpiclach. Na przesłuchanie wzywają Dzwonka, członka AK. Jest noc. Kilku więźniów zmaltretowanych dziennym badaniem śpi twardym snem. Kilku Żydów używanych przez strażników do prac porządkowych jeszcze szepcze między sobą. Stach także nie może zasnąć. Rozważa w myślach każde ipytanie, każde słowo Czameckiego. „Wiele wiedzą o naszej organizacji. Znają niektóre nazwiska i pseudonimy — konstatuje. — Co robić? Chyba nie uda się ukryć przynależności do AL." Z frontu nad Wisłą dochodzą głuche odgłosy pojedynków 270 artyleryjskich. Tam za Wisłą, 30 kilometrów stąd, wolna Polska, a tu niedobita bestia hitlerowska śmiertelnie kąsa. Nagle śpiący więźniowie podrywają się na odgłos silnej detonacji. Słychać charakterystyczny warkot radzieckiego „kukuruźnika". Otucha wstępuje w serca. Głosy ożywiają się. — Może to już się zaczęło — szepnął ktoś. To samolot radziecki usiłował zrzucić bomby na magazyn broni w lesie zwanym rzeczniowskim. Rano porwano na przesłuchanie „Bohuna". Dzwonek został przeniesiony do oddzielnej celi. Tuż przed obiadem jeden z więźniów zauważył jak prowadzono Karwińskiego z przesłuchania. Był nieludzko pokrwawiony. Płakał w głos, jak małe dziecko. Radziecki jeniec w towarzystwie dwóch własowców wniósł kubeł z polewką. Wycieńczeni z głodu i codziennych męczarni więźniowie dostali po chochli obrzydliwej nie solonej polewki. Po wyjściu kucharza udało się „Bo-hunowi" przekazać przez szparkę rozpaczliwym głosem wiadomość, że gestapo wszystko wie o AL. — Jesteśmy zgubieni — omalże krzyknął na głos „Bohun". — Nic mnie to nie obchodzi — burknął do więźniów „Topór". „Czesiek załamuje się — pomyślał. Pewnie nie może wytrzymać nieludzkich tortur. Jak on załamie się, to i ja chyba nie wytrzymam". Do wieczora względny spokój. Gestapowcy gdzieś wyjechali. — Pewnie nowych nieszczęśników przywiozą — zauważa jakiś więzień. Wóz wrócił jednak pusty. Polowanie się nie udało. „To dobrze. Pewnie nasi już dowiedzieli się o aresztowaniach i dobrze się ukryli" — myśli nie bez racji Stach. Smutne wieści rozeszły się lotem błyskawicy. Jako szef łączności przy III Obwodzie zawiadomiłem za pośrednictwem łączniczek wszystkich dowódców rejonu o aresztowaniach w Rzeczniowie. Specjalnego łącznika wysłałem na Rybiczyznę, gdzie melinowali u Zielińskiego członkowie sztabu obwodu: Moczar, „Długi Janek" i „Marian". Do- 271 wództwo zarządziło daleko idące środki ostrożności w celu niedopuszczenia do dalszych aresztowań. Wytykano „Bohunowi" i „Toporowi" lekceważenie zasad konspiracji. Wszyscy członkowie organizacji stwierdzali, że nie powinni nocować w domu. W nocy znowu wyciągnięto „Topora" na przesłuchanie. Gestapowiec Czarnecki otworzył teczkę z długą listą nazwisk i pseudonimów. „Topór" dostrzegł, że przy niektórych było nawet zaznaczone miejsce zamieszkania. Lista obejmowała około dwudziestu nazwisk. Czarnecki miał zadowoloną minę. — Pewnie zmądrzałeś po ostatniej wizycie u mnie. Inni są rozsądniejsi od ciebie i nie narażają się na niepotrzebne nieprzyjemności — próbuje podejść „Topora" gestapowiec. — Podaj mi twoją funkcję w PiPiR — nakazuje Czarnecki. — Nie rozumiem, o co chodzi — szepcze Stach. — Zapomniałeś. Ja ci przypomnę, oficerze propagandy komunistycznej. Przy ostatnim słowie Czarnecki wymierza więźniowi silny cios w twarz. „Topór" zwija się pod stół. Silny kopniak pod żebra odbiera mu oddech. — Masz, politruku, za kłamstwo — zacietrzewia się gestapowiec. Wypytuje po kolei o nazwiska i pseudonimy, o miejsca zamieszkania. Jako pomocnik sekretarza gminy Stach zmuszony był się przyznać, że zna niektóre nazwiska osób ogólnie znanych w Rzeczniowie. Przyznaje się, że słyszał o „Łokietku", „Rogu" i „Dulce". Gestapo miało o nich pełne dane, a o tym, że byli partyzantami, wiedziało w tym czasie prawie każde dziecko we wsi. — Gdzie spotykałeś się z „Rogiem" i „Łokietkiem" — rzuca pytanie Czarnecki. — U mnie w domu lub u niego, bo jest moim sąsiadem. — Jeszcze gdzie? — W gminie, w knajpie. — Kiedy? — Pół roku temu. — Dosyć! Teraz gdzie jest? — W lesie. 272 — Bzdura! — Łżesz kanalio! — ryczy na całe gardło Czarnecki. Dwóch żołdaków wpada do pokoju. W chwilę potem ,,Topór" leży pobity do nieprzytomności na podłodze. Odzyskuje świadomość dopiero w celi. — Jednego z waszych zwolnili do domu — oznajmia „Toporowi" miody więzień. — Kogo? — szepcze Stach, podnosząc zbolałą głowę z posłania. — Dzwonka — ktoś podpowiada. — Naszych, niestety, nie zwalniają — mówi cicho „Topór". ¦— Mają ludzie szczęście — wzdycha jakiś więzień. „Istotnie najpierw miał szczęście Burek, potem Wanat, a teraz Dzwonek" -— zamyśla się „Topór". Późno w nocy wyrwano ze snu dwóch partyzantów schwyconych przy przeprawie przez front. Nie powrócili już do celi. Zostali rozstrzelani nad ranem za miastem na targowisku. Następnej nocy rozstrzelano grupę Żydów. Nikt z więźniów nie był pewien, czy przeżyje do rana. „Topór" nie spał tej nocy. Przebiegał myślami cały swój żywot. Widział się młodym chłopcem biegającym z innymi dzieciakami po pastwisku. To znów przypomniała mu się kampania wrześniowa, kiedy to uciekł jako jeniec z pędzącego pociągu. Stanął przed oczyma moment składania przyrzeczenia przy wstępowaniu do organizacji. Do głowy waliły się jedna za drugą myśli przynosząc otuchę, to znów napawając zwątpieniem, przechodzącym w rozpacz. Zaciskał pięści, zaciskał zęby. Miotał się na barłogu jak dziki zwierz osadzony w klatce. To znów wstawał z posłania i krążył po celi aż do zawrotu głowy. Spoglądał raz po raz tęskno w okienko, gdzie w małej okratowanej szybce migotała żarówka na słupie. Z dali dolatywał huk wystrzałów armatnich. Nad ranem więzień zasnął. Ledwie przymknął powieki, a przed oczyma stanęły mu upiorne zjawy. Przewijały się twarze zamordowanych, plutony egzekucyjne, to znów kolumny maszerujących wojsk, wiwatująca ludność, czołgi, armaty... Zbudził go głośniejszy niż zwykle odgłos kanonady arty- 18 — Leśne boja 273 i leryjskiej i wzmożony ruch własowców na podwórzu. Zgrzyt klucza w zamku. Otworzyły się drzwi celi. — Chmurzyński, zabieraj manatki — wydaje polecenie strażnik z pochodzenia Ukrainiec. „To już koniec" — myśli zrozpaczony „Topór" i rozgląda się wokół. Kordon własowców jest szczelny. Ucieczka w tej sytuacji niemożliwa. Z drugiej celi wyprowadzają własow-cy „Bohuna". Jest zupełnie załamany. Zgięty w pałąk szlocha w głos, to znowu rzuca rozpaczliwe spojrzenia na „Topora". Poprzedniej nocy usiłował popełnić samobójstwo. W ostatniej chwili odebrano mu szkło, które wyrwał z więziennego okienka. Stach, folady jak trup, z obrzękłą twarzą, słania się na nogach. Podtrzymują go żandarmi. Ociera chustką łzy, to znów rozgląda się na boki. Świat wiruje mu w oczach. Domy na rynku tańczą, ludzie, żandarmi poruszają się jak pijani. „Koniec świata czy to zjawa?" — pyta się sam siebie „Topór". „Bohun" jest bliski szaleństwa. Chwyta się za głowę, jęczy, skomli. Szarpie włosy, wymachuje rozpaczliwie rękami. Nieludzko wykrzywiona twarz i dzikie oczy dodają też sponiewieranej, wychudłej postaci upiornego wyglądu. Za moment podjeżdża znany im z poprzedniej „przejażdżki" szarozielony wóz. Żandarmi wpychają obu więźniów do wnętrza. Sami siadają obok. Za nimi ciężarówka załadowana jakimiś drągami, sznurami i innym sprzętem. Jadą w kierunku Rzeczniowa. „Pewnie nas rozwalą lub powieszą w Rzeczniowie na oczach znajomych" — plącze się myśl „Toporowi". „Bohun" nieco się uspokoił, ale w dalszym ciągu drżał jak liść osiki. „Topór" począł układać naprędce plan ucieczki spod kul. Mijają Grechów. Z daleka widać wiatraki, a za nimi strzechy rzeczniowskieh chałup. Więźniowie ukradkiem spoglądają na żandarmów, chcąc wyczytać z ich oczu, jakie mają wobec nich zamiary- Jesienny wiatr hula po polach. Wygrywa na drutach telegraficznych jakąś żałosną pieśń umarłych, którą śpiewają chłopi za konduktem żałobnym. Nasiąknięte wilgocią miotły brzóz i wierzb płaczą kroplami deszczu, smagają się nawzajem. Po drodze mijają fury chłopskie. „Topór" z „Bohunem" poznają chłopów powracających z pola. Przed Rzeczniowem szofer dodaje gazu i mija kolonię. Więźniowie odetchnęli z ulgą. Teraz obaj 274 «i\ przekonani, że celem ich podróży jest gestapo w Radomiu. I tym razem się mylą. Auto dojeżdża do zakrętu i 7-omiast w lewo do Radomia, skręca w stronę Lipska. Po godzinie jazdy po wyboistej granitowej szosie dobij a-jn do miasteczka Ciepielów. Tu bliżej frontu władze hitle-low.skie postanowiły przenieść swoją placówkę z Sienna. Przeraził Niemców zapewne szturm naszych oddziałów przez front, a może lękali się zaskoczenia przez Armię Radziecką. Wszystkich więźniów rozstrzelali. Część niezaan-Kużowanych zwolnili. Zostali tylko „Topór" i „Bohun". Dla dokończenia śledztwa przewieźli ich do Ciepielowa i umieścili w tymczasowym areszcie w murowanej oborze Pu-cułka. Jeden z żandarmów wepchnął więźniów do krów. Drzwi zatknięto na skobel, a przed chlewem wystawiono posterunek. — Stachu! Żyjemy jeszcze, a już byłem pewien, że nas dziś rano rozwalą — szlochając mówi „Bohun". — Żyjemy, ale jak długo? Wykończą nas po przeprowadzeniu śledztwa — ocenia realnie sytuację Stach. Noc. „Bohun" bez przerwy opowiada, jak go maltretowano na śledztwie. Stach siedzi milczący. Nie reaguje prawie zupełnie na wypowiedzi kolegi. — O czym tak medytujesz? — odzywa się w pewnej chwili „Bohun". — Czesiek, jesteś wyższy, więc właź na żłób i sprawdź, czy deski w suficie dadzą się odsunąć. Jeżeli tak, będziemy wiali przez dach — przedstawia propozycję ucieczki „Topór". — A jak nas złapią, to kula w łeb na miejscu — waha się „Bohun". — I tak kula, i tak kula, nie mamy nic do stracenia — zbija wątpliwości „Bohuna" „Topór". Po chwili „Bohun" wdrapuje się na koński żłób i próbuję rozsunąć rzadko pokładzione deski, na których ułożona jest słoma. — Ruszają się, nie są przybite — szepce „Bohun". — Rozsuń szerzej deski i wdrapuj się na strych. —¦ Nie mogę, jest za nisko. Teraz „Topór" gramoli się na żłób, „Bohun" zaś staje mu na ramiona. — Szybciej! — dyryguje Stach. „Bohun" przekłada ręce, 275 a później nogi przez wąską szparę i wydostaje się na prowizoryczną „powałę". Ściółka z liści szeleści niemiłosiernie przy najmniejszym ruchu, jakby cały las szumiał. — Jak jest na górze? Co można wykombinować? — pyta nerwowo „Topór". — Blado, nie ma możliwości ucieczki przez dach — odpowiada „Bohun". — Dlaczego? — Zbyt wąskie są odległości między łatami i jak wyjmiesz bez poruty dachówkę. — Wkładałeś głowę między łaty? — pyta nieustępliwie „Topór". — Wkładałem. — I co? — Nie włazi — mówi półgłosem ze strychu „Bohun". — Na prawo nad szopą nie ma powały. Można skoczyć z obory do szopy, a tu jest wyjście na podwórze. Stoi wartownik — składa relację „Bohun". Tej nocy więźniowie długo nie mogą zasnąć. Rozważali najrozmaitsze warianty wydostania się z hitlerowskiej niewoli. Ostatecznie postanowili przedostać się następnej nocy na powałę obory, skoczyć cichutko do szopy, a następnie w momencie, gdy wartownik odejdzie dalej, za oborę, wymknąć się z szopy, przeskoczyć płot i pędem pobiec w ogrody. Postanowili zabrać ze sobą także widły, aby rozprawić się w razie potrzeby z wartownikiem. Naradzają się jeszcze, że nazajutrz idąc do ustępu, który stał w drugim końcu podwórza, zbadają lepiej teren i ustalą kierunek ucieczki. Skuleni z zimna układają się do snu w kącie obory, gdzie było trochę suchego barłogu. „Topór" nie może usnąć. Obmyśla jeszcze raz plan ucieczki. Popada w lekką drzemkę. W półśnie majaczy mu się las. Gestapo urządza obławę. Wokół strzelanina. Partyzanci cofają się pod naporem tyraliery niemieckiej. „Topór" ucieka. Potyka się. Pada. Gestapowiec dopada go i chwyta za włosy. „Topór" budzi się. Czuje, że ktoś go głaszcze po włosach i szyi. „Co to może być" — zastanawia się. Otwiera oczy. To Krasula zawzięcie smaga go szorstkim językiem. „Topór" krztusi się ze śmiechu. Jednocześnie żywi wielką sympatię do zwierzęcia za „macierzyńską" opiekę. 276 Rano „Topór" stuka do drzwi. Po chwili własowiec wyprowadza go do ustępu. Idzie powoli. Patrzy z ukosa to na Iowo, to na prawo. To samo czyni w drodze powrotnej. Stara się zapamiętać każdy szczegół. To samo „Bohun". Więźniowie skonstatowali, że płot jest bardzo wysoki i tmdno będzie go bez trudności przy ich kondycji przesadzić. W południe zjawiła się Pucułkowa z dwunastoletnim uhtopcem, aby wydoić krowę. „Topór" wpada na ryzykowny pomysł. Wykorzystując chwilową nieobecność własowca, szepnął rezolutnemu chłopcu, aby odbił dwie sztachety u dołu obok psiej budy. Chłopiec kiwnął głową na znak zgody. „Bohun" zaś ściągnął z palca obrączkę i wcisnął ją Pu-cułkowej w rękę. — Niech pani odda to żonie — rzekł i zalał się łzami. Istotnie po pół godzinie więźniowie usłyszeli obok obory jakieś istuki młotka. To chłopiec odbijał sztachety. Tej nocy jeszcze wdrapał się na sufit obory i spuścił więźniom trochę chleba. — Uciekamy o północy — decyduje „Topór". Wieczorem nagle wartownik otwiera drzwi i zabiera „Bohuna" na przesłuchanie. — Szlag wszystko trafił! _ desperuje „Topór". „Co robić. Uciekać samemu, czy czekać na »Cześka«"? Nie może podjąć decyzji. ,;po Cześku wezwą mnie na badanie". Ma skrupuły, ale jutro może wszystko przepaść. Odczuwa naraz dziwne drżenie ciała, wstaje. Nogi mu się trzęsą, serce wali coraz mocniej. „Niech się raz skończy ten koszmar" — myśli i nagle rzuca kapotę w kąt. Zwinnym ruchem wskakuje do żłobu. Rękami chwyta deski, odsuwa je, rozgarnia słomę. Przeklęta ściółka szeleści zdradziecko. Chwilę nasłuchuje. Cisza. Tylko drobny kapuśniak szemrze po dachówkach. Opierając się lewą nogą o wystający bal w ścianie, podciąga się na rękach i resztkami sił ląduje na powale. Znowu słucha. Wartownik człapie miarowo. Jak kot skrada się do szopy. Przeklęte liście znowu szeleszczą. Wartownik jest już przy szopie. Odwraca się za chwilę i zdąża w przeciwległy koniec. „Topór" obmacuje brzeg ściany. Obejmuje palcami gruby bal- i wolno spuszcza się na dół. Głuche uderzenie butów o ziemię i „Topór" jest na ziemi w samym rogu szopy. 277 Nagle słyszy warkot samochodu i dwa ślepia reflektorów wyłaniają się z ciemności, pełznąc drogą w kierunku zabudowań. „Czyżby to był koniec?" — myśli „Topór". Serce bije jak młotem, omal nie rozsadzi klatki piersiowej. Wóz zatrzymuje się. „Topór" kurczy się w rogu. Zapadłby się teraz pod ziemię, gdyby mógł. Z wozu słychać gardłowe głosy żandarmów. Przywołują wartownika, aby otworzył bramę. Usłużny własowiec spiesznym krokiem zmierza do bramy wjazdowej, która jest za węgłem. Światło reflektorów na szczęście zaczepia tylko przeciwległy róg obory. „Teraz albo nigdy" — myśli błyskawicznie Stach. Jak ryś zgięty w pałąk wynurza się z szopy i skręca raptownie w lewo, gdzie w rogu mają być odbite sztachety. Jest już przy płocie. Próbuje jedną sztachetę — nie odchodzi, drugą — też nie. Szofer zapuszcza motor. Stach obmacuje sztachety. Już decyduje się skakać przez płot, gdy jedna z desek szarpnięta mocniej odpryskuje od żerdzi. Wóz rusza. Stach w ostatniej chwili przełazi między sztachetami. Światła samochodu ślizgają się po szopie. Stach przypada do ziemi. Małe kępki agrestu dają mu lekką osłonę. Czołgając się na łokciach dobija do narożnika obory. Podnosi się i pędzi po rozmokłej roli, ile sił, w dół ogrodu. Jest już przy szosie biegnącej z Ciepielowa do Lipska. Potyka się o kopiec ziemi. Wpada w niewielki dół, przygotowany do sadzenia drzewek. Szosą jadą trzy niemieckie tabory. Po chwili droga pustoszeje. Potem skok przez szosę i jeszcze bieg około 200 metrów. „Jestem wolny. Może to sen?" -— nie dowierza sam sobie Stach. Oglądając się raz po raz szybkim krokiem oddala się w nieznanym kierunku. Obojętne mu gdzie, byle naprzód, byle dalej od oprawców. Przed nim jakaś wieś. Z kilku okien przenikają przez zasłony ledwo widoczne światełka. Postanawia wejść do jednej z chat, aby ustalić, gdzie się znajduje, i wytyczyć dalszy kierunek. Puka ostrożnie do drzwi. — Kto tam? — słychać męski głos. — Swój, znajomy — odpowiada Stach. Po dłuższej chwili chłop odryglowuje drzwi. 278 — Czego? — zapytuje nieprzyjaźnie. — O drogę do Sienna chciałem spytać — odpowiada Stach. Chłop patrzy z niedowierzaniem na przybysza. — Wejdź pan do chaty, bo Niemcy kwaterują w sąsiedztwie. Stacha oblewa zimny pot. Przed oczyma widzi już rozkraczoną postać Czarneckiego. Gospodyni domu, ujrzawszy posiniaczoną i nie goloną od wielu dni twarz, oniemiała z przestrachu. Nie zwracając uwagi na lamenty kobiety i niebezpieczeństwo, „Topór" dopadł wody i pił, pił bez końca. Aby pozbyć się czym prędzej przybysza, gospodarz cichaczem decyduje się wyprowadzić go i wskazać mu możliwie bezpieczną drogę. Po godzinie szybkiego marszu Stach mija wieś Aleksandrów, a nad ranem dobija do gromady Wyględów. Tu zatrzymuje się na nocleg u znajomego sołtysa Fury. * Gestapo stwierdziwszy, że „Topór" uciekł, organizuje za nim pościg, lecz ciemna noc unicestwia wysiłki Niemców. „Bohunowi" wiążą ręce i nogi, wrzucają go do dołu z kartoflami, a następnie przewożą do gestapo w Radomiu. Tu męki jego trwały już niedługo — wyzwoliła go z więzienia wkraczająca do miasta Armia Radziecka. Na następną noc przeniósł się Stach do Kostka Tracza we wsi Jelanka. Rankiem łączniczka „Śmieszka" — Aniela Bugajska przyniosła mi krótki meldunek: „Jestem u Kostka, oczekuję na kontakt", i pobiegła z nim natychmiast do Grabowca do szefa bezpieczeństwa „Jurka" — Stefana Skwarlińskiego. Trzy godziny później obaj udaliśmy się do Jelanki. Zastaliśmy Stacha w chlewie w słomie. Rzucił nam się na szyję i szlochał z radości. Był blady i wyczerpany. Opowiedział nam szczegółowo, jak go aresztowano, a potem męczono, i w jaki sposób udało mu się uciec. Przede wszystkim interesowało nas, co Niemcy o nas wiedzą i w jakim stopniu mają rozszyfrowaną naszą organizację. Według relacji „Topora" większość aktywu AL w powiecie starachowickim znali dokładnie według nazwisk, pseudonimów i miejsc zamieszkania. Dziwił się 279 bardzo, skąd mieli takie dokładne informacje. „Topór" stanowczo twierdził, że gestapo przygotowuje masowe aresztowania i domagał się natychmiastowego zawiadomienia o tym rejonów. Wszystkie miejscowe łączniczki zostały „postawione na nogi" jeszcze tego samego wieczoru. Nazajutrz powędrowały listy ostrzegające poszczególne placówki o grożącym niebezpieczeństwie. Minęło kilka dni, tydzień, dwa — i wszystko pozostawało bez zmian. Czuło się, że to jakaś cisza przed burzą. Niektórzy, może mniej świadomi, znowu zaczęli tracić czujność. — A może już nic nie będzie — przepowiadali łatwowierni. Niestety. Choć ostateczna klęska okupanta była już właściwie tylko kwestią dni, hitlerowcy mocno jeszcze „kąsali". Wkrótce gestapo przystąpiło do aresztowań na wielką skalę.* W znacznym stopniu zahamowały one pracę organizacyjną. Wielu konspiratorów szukało schronienia bodaj pod ziemią. Wielu towarzyszy wybudowało sobie w najbardziej zmyślny sposób różnego rodzaju bunkry lub wykopało kryjówki. Ja sam korzystałem z dwu takich schronów. Oba mieściły się pod podłogami chłopskich spichlerzy. Był już koniec grudnia 1944 r. Sytuacja stawała się coraz bardziej tragiczna. Lasy opustoszały zupełnie. Gęsto rozsiane agentury gestapo ciągle wyłapywały kogoś z naszych szeregów. Tylko nieustraszony „Michał" — „Szaszko" krążył po okolicznych zagajnikach, zajmując się „roz-wiedką" dla frontu. Ale i jego dni były policzone. Oddział „Szaszki", jak mi opowiadali tamtejsi chłopi, kwaterował w małej drewnianej chatce, stojącej na skraju lasu obok wsi Maziarze. Tuż po śniadaniu, które spożyli „szaszkowey" w dobrym humorze, wartownik zameldował „Szaszce", że zauważył na drodze przylegającej do lasu dwóch Niemców, zdążających w kierunku kwatery. „Szasz-ko" momentalnie chwycił lornetkę i bacznie przyglądał się osobnikom. Pozornie sytuacja wyglądała niegroźnie. Zachowanie Niemców nie zdradzało absolutnie, że coś wiedzą o kwaterujących w pobliżu partyzantach. „Szaszko", jak zresztą przystało na dobrego „rozwiedczyka", postanowił * Patrz opowiadanie: W lochach więzień i obozów. 280 żywcem dostać na pozór niewinnie wyglądających Niwnców. (idy osobnicy dochodzili do kwater, wyskoczyli z zasadzki trzej partyzanci z głośnym „Hande hoch!" Niemcy /baranieli, podnosząc bezwiednie ręce do góry. Ale w tym momencie ze strony lasu posypał się grad pocisków na partyzancką kwaterę. To nie zauważeni przez partyzantów „krowiarze", zamaskowani do tej pory w gęstwinie leśnej, przyszli z pomocą napadniętym. Sytuacja stała się groźna. Zamiast szamotania się z jeńcami, „Szaszko" zarządził wycofanie się z kwater do lasu. Partyzanci pojedynczo wyskakiwali z oblężonego mieszkania i przedzierali się do lasu. „Szaszko" zajął w tym czasie dogodną pozycję za stosem karpiny i skutecznie pokrywał ogniem atakujących Niemców. Wszyscy chłopcy wycofali się do lasu, nie ponosząc najmniejszego szwanku. „Szaszko" jako ostatni rzucił się do skoku. Nikt go nie mógł osłonić ogniem. Seria z niemieckiego karabinu maszynowego przeszyła mu pierś, kładąc go trupem na miejscu. Śmierć ukochanego „Szaszki" okryła żałobą wszystkich AL-owców. Był to jeszcze jeden bolesny cios zadany nam przez okupanta w tych ciężkich dniach. * Dalsze wyczekiwanie na ofensywę stawało się coraz bardziej nerwowe. Tam, po drugiej stronie Wisły, zaledwie 20 kilometrów od nas, zakwitła już wolność, a my tu dogorywaliśmy pod srożącym się coraz bardziej hitlerowskim terrorem. Łuny nad płonącymi bez przerwy wsiami, ciągłe łapanki, aresztowania i rozstrzeliwania były wymownym świadectwem polityki okupanta, zmierzającego wyraźnie do biologicznego wyniszczenia nie tylko podziemia, ale także ludności, która była w jakikolwiek sposób związana z działalnością partyzancką. Każda godzina wydawała się dniem, a dzień — tygodniem. Pesymiści powątpiewali nawet w możliwość zimowej ofensywy wojsk radzieckich. W nocy z 17 na 18 stycznia potężna artyleryjska kanonada poderwała mnie z łóżka. Nocowałem wtedy w swej najlepszej melinie u babki Bajonowej. Poczułem przez skórę, że to chyba już to, na co czekamy, że to już koniec niewoli. Ruchy wojsk niemieckich na drogach, nerwowe zachowanie się okupanta były tego wyraźnym potwierdzeniem. Oddzia- 281 ły niemieckie, własowcy, kolaborujący z nimi Węgrzy i Rumuni pospiesznie opuszczali swe kwatery. Powietrze coraz bardziej oczyszczało się z hitlerowskiego plugastwa. Promienie słońca trochę niepewnie przebijały się przez chmury, był to przecież dopiero styczeń i to bardzo mroźny. Umęczeni i bladzi konspiratorzy zaczęli wychodzić z bunkrów, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, popatrzeć na ten świat... Aż tu rano 20 stycznia zastukał niecierpliwie do bunkra ojciec „Boldona" Jan Nachyła i łkając, drżącym głosem oznajmił: — Chłopaki, wstajta, bo Ruskie już są. Trochę z niedowierzaniem wyjrzeliśmy przez szparę. Istotnie, własnym oczom nie wierzymy, żołnierze w papachach z gwiazdkami raźno maszerują drogą. Jesteśmy wolni!!! Nazajutrz po wkroczeniu wojsk radzieckich otrzymaliśmy rozkaz natychmiastowego stawienia się do Iłży. „Łokietek" i ja wieczorem dobrnęliśmy do wrót jagiellońskiego grodu. Już nie cichaczem, lecz oficjalnie z opaską „Świtu" na rękawie, jechaliśmy parokonną podwodą. Następnego dnia odbył się wielki wiec. Co tchu wyłaziły chłopaki z nor i jam zapełniając tłumnie stary rynek. Nasi partyzanci uzbrojeni w pepesze i karabiny trzymali już straż przed gmachem w charakterze milicji ludowej. Wszyscy oczekiwali przybycia oficjalnych gości — przedstawicieli Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. O godz. 13.00 przyjechali: przedstawiciel odrodzonego Wojska Polskiego kpt. „Skromny", b. partyzant, który przedarł się przez front; Józef Niemiec — pełnomocnik PKWN na Okręg Radomski, towarzysz Mateusz Oks, przedstawiciel KC PPR. Młodzi i starzy przyglądali się polskim mundurom, ocierając łzy chusteczkami. Goście mówili o reformie rolnej, o władzy ludu. Przemawiał taikże przedstawiciel Armii Czerwonej, akcentując przyjaźń żołnierza polskiego i radzieckiego w marszu na zachód, mówił o zniszczeniu wroga w samym sercu Rzeszy — w Berlinie. Całą noc Iłża nie spała. Wiwatom i śpiewom patriotycznym nie było końca. Stary zamek wraz z miastem śpiewał: Jeszcze Polska nie zginęła... J W WOLNEJ POLSCE Wojska radzieckie ruszyły do zimowej ofensywy. Hitlerowskie hordy, atakowane z przyczółka w Chotczy i Baranowa nad Wisłą, rozpoczęły paniczny odwrót z ziemi kieleckiej, aby nie znaleźć się w potrzasku. W pierwszych dwóch dniach Armia Czerwona wyzwoliła Kielce, Radom, Iłżę. Watahy własowców, kwaterujące wokół rejonu lasów starachowickich, czując pismo nosem, gorączkowo przygotowywały się do ucieczki, rabując przy tym miejscową ludność. Aby móc prędzej uciec, rekwirowali okolicznym chłopom nadające się pod wierzch konie. Zdenerwowanie okupanta potęgowało się w miarę zbliżania się odgłosów strzałów z frontu. — Wieją Niemiaszki — zawyrokował znany z filozofowania „mądrala" wiejski — Symek Bajon. — Żeby się tylko nie wróciły, boby dopiero się mściły — obawiały się bardziej ostrożne z natury stare babiny. — Ja wiem na pewno... — upierał się „mądrala". — Nocą ciągnęły drogami ze wschodu na zachód całe masy wojsk hitlerowskich. „Boldon" — Bolesław Nachyła, Wacław Sobólski, członek AK, i ja wciśnięci w zarośla koło domu długo obserwowaliśmy „drałującego" wroga. Przed naszymi oczami przesuwają się różne rodzaje broni hitlerowskiej, od czołgów do konnych taborów włącznie. Nerwowe nawoływania i przekleństwa rzucane przez woźniców świadczą, że śpieszy im się bardzo. Rośnie nam serce i bije szybciej z podniecenia na widok uciekającego żołdactwa. 2113 I F — Pamiętasz ich butę w 1939 r. Parademarsch — wspomina „Boldon". — Tak, tak, teraz muszą wiać, ile sił w nogach, bo Ruskie na karku — podtrzymuje rozmowę ktoś z nas. Rankiem 20 stycznia obserwujemy natarcie wojsk radzieckich. Żołnierze z czerwonymi gwiazdami, rozsypani w tyralierę śmiało posuwają się po śnieżnych polach rzecz-niowskich, strzelając seriami z broni maszynowej w kierunku uciekających w popłochu resztek hitlerowskich* rozbitków. Tuż za nimi jadą pomalowane na biało armatki polowe, waląc bez przerwy w kierunku lasu, gdzie umocnili swe pozycje hitlerowcy. Od strony szosy Solec — Iłża dochodzi potężny grzechot przeradzający się w grzmot — to ciężkie czołgi radzieckie „T-34" zabiegają drogę uciekającym Niemcom. Dwa „Jaki" krążą po niebie, pilnie wypatrując wroga. Jeszcze kilka skoków tyraliery i już czerwonoarmiści wpadają w objęcia znękanej sześcioletnią niewolą ludności. Moja sąsiadka rzuca się na szyję jakiemuś młodemu blondwłosemu „bojcowi", całując go siarczyście w oba policzki. Ktoś wynosi butelczynę bimbru, by po swojemu — pierwszemu napotkanemu żołnierzowi radzieckiemu podziękować za wyzwolenie. Stare kobieciny żegnają się po kątach, szlochają z radości. Dzieciaki przestraszone armatnią strzelaniną wytrzeszczają oczki i przyglądają się ciekawie nie spotykanym dotąd mundurom. Mężczyźni bardziej obłatani w wojaczce, podziwiając uzbrojenie wojsk radzieckich, licytują się znajomością sprzętu wojskowego. Starsi już wiekiem chłopi popisują się znajomością języka rosyjskiego, nawiązując przyjacielskie pogawędki z żołnierzami. Każda rodzina chce mieć na kwaterze chociaż jednego żołnierza i ugościć go najlepszym jadłem, jakie posiada w swej chacie, zamienić chociaż kilka słów. — Czy już Germańcy nie wrócą do nas? — zapytuje \ jakaś niewiasta, przyciskając do swej piersi niemowlę. —. Da, da, nie boities, wy swobodny — mówi czerwono-armista. W pewnym momencie rozlega się głośna komenda: Germańcy. Żołnierze w mig wybiegają z zabudowań i przyjmują postawę bojową. W odległości pół kilometra od 284 mojego domu pojawił się wóz bojowy, naładowany Niemcami. Wóz pędzi jak szalony na przełaj przez pola w kierunku łąk zwanych groblą. Widzę, jak go bierze na muszkę skośmooki kaemista. Kilka solidnych serii i trafiony wóz staje. Do wyskakujących hitlerowców biegną już czerwonoarmiści. Część hitlerowców poddaje się, kilku uciekając pada pod gradem kul. Tylko jednemu udaje się umknąć do okolicznego lasku. Dzień chylił się już ku zachodowi, gdy z daleka zauważyłem pluton żołnierzy radzieckich, maszerujących z Grabowca w kierunku Rzeczniowa, a z nimi cała gromada ludzi — kobiet i mężczyzn, a zwłaszcza młodzieży, trzymającej się nieomal płaszczy żołnierskich. Okazało się, że był to pluton wojsk radzieckich, który dotarł do Grabowca, gdzie dostał inny kierunek marszu i musiał opuścić miejscowość i dołączyć do batalionu, stacjonującego chwilowo w Rzeczniowie. Ludność Grabowca poczytywała zmianę kierunku marszu plutonu za odwrót i postanowiła razem z nim iść gdzieś w nieznane, aby już nigdy więcej nie zobaczyć hitlerowskich żołdaków. Długo musieli żołnierze tłumaczyć grabowiakom, że już są zupełnie wolni i żeby powrócili do swych domostw. Noc upłynęła na wiwatach — niech żyje! — da zdraw-stwujet polsko-sowietskaja drużba! Za swobodni... Rzeczndów weselił się i bawił z właściwym sobie temperamentem, rzeczniowiacy, chłopi słynący „z bitki i wypitki", suto uczcili pierwszy dzień wolności. Nazajutrz zjawił się „Łokietek" i „Róg". Po krótkiej naradzie w domu „Łokietka" ułożyliśmy plan działania. Jako pierwszoplanowe zadanie uznaliśmy wprowadzenie nowej władzy ludowej — Gminnej Rady Narodowej ¦— do dawnego budynku „Gemeinde Rzeczni ów" oraz utworzenie posterunków Milicji Ludowej, bo taką wówczas daliśmy jej nazwę. Jednocześnie postanowiliśmy zwołać wiec okolicznej ludności, aby oznajmić wszem i wobec o proklamowaniu władzy ludowej. Stanowisko przewodniczącego Gminnej Rady Narodowej objął Andrzej Maj, znany propagator idei .wolnościowych, cieszący się wielkim autorytetem wśród ludności. Pierwszą czynnością nowej władzy było rozdanie resztek pozostawio- 285 nego przez okupanta zboża kontyngentowego w magazynach szkolnych. Rada uznała, że zboże należy przydzielić w małych ilościach bezrolnym i wysiedlonym jako najbardziej potrzebującym. Posterunek gminy Rzeczniów objął Jan Kujawa — „Czerwony" i Władysław Krakowiak — „Dąb". Pod ich komendę zaciągnęło się około trzydziestu milicjantów, przede wszystkim byłych partyzantów i członków organizacji z rejonu Rzeczniowa. Każdy milicjant nosił dumnie na lewym ramieniu czerwoną opaskę z tarczą słoneczną i napisem: „AL «Swit»", które naprędce wyszyły nasze łączniczki „Śmieszka" — Aniela Bugajska i „Katiusza" — Antonina Wróblówna. Posterunek mieścił się w dawnej „Gemeinde Rzeczniów", gdzie widniał nakreślony czerwonym ołówkiem napis „Posterunek Milicji Ludowej w Rzeczniowie". Jak grzyby po deszczu powstawały nowe posterunki w okolicznych wsiach. Zadaniem Milicji Ludowej było przede wszystkim zapewnienie ładu i spokoju w terenie oraz obrona nowych władz przed spodziewanym atakiem reakcji. Patrolujący milicjanci wyłapywali ukrywających się hitlerowców i współpracujących z nimi osobników i odprowadzali do radzieckiej komendy wojennej w Iłży. Rozbrajając niedobitki niemieckiego „Wehrmachtu" i odszukując porzucone oporządzenie wojskowe posterunek Rzeczniów zgromadził duże ilości broni, której wystarczyłoby do uzbrojenia batalionu wojska. Zaprawieni w bojach i uzbrojeni po zęby byli partyzanci stanowili dostateczną siłę do odparcia niecnych zamiarów wrogów nowo powstałej władzy ludowej w Rzeczniowie. Dowiedli tego w kilka miesięcy później, kiedy to posterunek Rzeczniów atakowany przez bardzo silną bandę reakcyjną nie tylko odparł ją, ale po całonocnej bitwie zadał atakującym dotkliwe straty i zmusił do ucieczki. Odznaczyli się przy tym członkowie naszej organizacji — Bolesław Krakowiak, Gierma-kowski — „Silny" i Jan Koper — „Zagłoba" z Borsuk. Nazajutrz po. wkroczeniu wojsk radzieckich odbył się wiec miejscowej ludności. Zawiadomieni przez sołtysów tłumnie stawili się chłopi. Wśród zebranych znajdowali się 286 także miejscowi reakcyjni prowodyrzy. Przyszli, by zorientować się w sytuacji. Na wiecu przemawiał b. dowódca II Brygady AL „Świt" Tadeusz Maj — „Łokietek". Mówił o walce narodu ze znienawidzonym okupantem, o walce partyzantów AL z Rzeczniowa, o tych, co zginęli w bojach 0 niepodległość i wyzwolenie społeczne. Dłużej zatrzymał się nad parcelacją obszarniczych majątków i nacjonalizacją fabryk. — Niech żyje Polska Ludowa wolna od obszarników 1 kapitalistów! — zakończył swe przemówienie „Łokietek". — Niech żyje! — zawtórowali, ile sił w gardłach, chłopi, zgadzając się z wywodami mówcy. Od gromkiego okrzyku zakołysały się konary starych przydrożnych kasztanów, jakby na znak, że i one są za Polską Ludową. Przemawiał także członek BCh — Sobieraj z Jawor-skiej Woli i jeszcze kilku miejscowych chłopów, którzy wyrażali radość z odzyskanej wolności. Wiec skończył się, a chłopi podzieleni na małe grupki ćmiąc machorkę i podkręcając wąsika długo jeszcze dyskutowali, roztrząsając poruszone przez mówców tak żywotne dla nich sprawy. Wezwany przez „Wiślicza" do Iłży dostałem polecenie udania się do Starachowic, gdzie na krótko objąłem stanowisko komendanta powiatowej MO. Zająłem się tam tworzeniem zaczątków Komendy Powiatowej. Po przybyciu ekipy rządowej przekazałem swoją funkcję por. Bowniko-wi i udałem się wraz z przedstawicielami PKWN do Iłży, a następnie do Radomia. W Radomiu urzędował już „Róg" i „Łokietek". „Róg" objął stanowisko I sekretarza miejskiego komitetu PPR i łącznie z prezydentem miasta Kiełczewskim przystąpił do organizowania życia w mieście. Roboty było wiele. Trzeba było nie tylko zorganizować nowe władze, ale także uruchomić liczne zakłady pracy, szkoły, zaopatrzyć mieszkańców w żywność. „Róg" dwoił się i troił, pracował dzień i noc, aby sprostać zadaniom. W momentach gorączkowej pracy jego bujna czupryna jeszcze bardziej nastroszała się, dodając oryginalności jego charakterystycznej sylwetce. 287 Członkowie KC, towarzysze — Oks, Kozłowska i Cheł-chowski byli częstymi gośćmi Radomia. Udzielali cennych rad i pomocy członkom nowo utworzonych władz. Łącznicy wysłani w tereny opanowane przez organizację AL „Świt" ściągnęli do Radomia wielu aktywistów partyjnych i AL-owskich. Na apel partii zgłosili się do pracy najofiarniejiSi działacze i partyzanci. Na ulicach Radomia zaczerwieniła się od opasek AL „Świt". Około 400 „świtow-ców" — uzbrojonych partyzantów — stanęło do pracy, gotowych oddać swe siły i umiejętności Polsce Ludowej w budowie zrębów nowej władzy ludowej. Część byłych partyzantów paradowała w skombinowa-nych naprędce mundurach, imponując stęsknionym za polskim mundurem dziewczętom. — Czemu chodzisz z dystynkcjami starszego sierżanta, skoro jesteś podporucznikiem — pytam kolegę b. partyzanta. — Uważasz, bo moja sympatia bardzo lubi jak jest dużo srebra na galonach. — wyjaśnia mi kolega. Niektórzy ze „świtowców" objęli różne funkcje państwowe i partyjne. Wiceprezydentem miasta został Marian Langier, przewodniczącym powiatowej rady narodowej — Władysław Bugajski. Wielu partyzantów zaciągnęło się w szeregi Milicji Obywatelskiej i władz bezpieczeństwa, roztaczając opiekę nad upaństwowionymi zakładami pracy. Wielu z nich zamieszkało na stałe w Radomiu i w dalszym ciągu należą do aktywu partyjnego tego miasta. Wiele energii pochłaniało oczyszczenie społeczeństwa Radomia z elementu współpracującego z okupantem. Mieszkaliśmy i urzędowaliśmy w dawnym starostwie. Tu mieściły się prawie wszystkie urzędy. Warunki pracy były bardzo ciężkie. Brak było wykwalifikowanych kadr. Tylko dzięki ofiarności i poświęceniu wielu ludzi można było sprostać zadaniom. Większość nocowała zwykle na stołach i krzesłach w urzędach i biurach. Niekiedy cieniutka zupka była jedynym pożywieniem i zapłatą za pracę ponad siły. Jednakże trudności te nas nie zrażały. Podobnie działo się w innych miastach i miasteczkach. Nasi ludzie wspólnie z działaczami innych organizacji przystąpili aktywnie do odbudowy zniszczonego kraju. W Kielcach funkcję wojewody objął jeden z założycieli organizacji 288 AL „Świt" „Wiślicz" — Eugeniusz Iwańczyk, wiceprzewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej ziostał „Łokietek" — Tadeusz Maj. Nieco później starostą kieleckim został Stach Chmu-rzyński — „Topór", ten, który uciekł hitlerowcom z aresztu. Starostą w Starachowicach został mianowany Tadeusz Chomań — „Wolny". Funkcję komendanta posterunku MO w Skarżysku sprawował ze swoimi chłopakami ze Świętokrzyskiego Jan Pochee — „Sosna". Spirydion Dziubiński — „Zemsta" prowadził jako komendant Rejonowej Komendy Uzupełnień werbunek młodzieży do wojska. W tym czasie posterunek MO w Skaryszewie pod kierownictwem Jana Kozła odparł groźny atak reakcyjnej bandy, nie ponosząc przy tym żadnych strat. — Jak ci się pracuje, „Kruk"? — zapytałem któregoś dnia byłego partyzanta „Kruka". — Wszystko się zgadza oprócz kasy, no i sekretarka mi nie bardzo odpowiada — zażartował „Kruk". Bywało i tak. Mimo że wojna trwała nadal i przez Radom ciągnęły czołgi radzieckie, Polska Partia Robotnicza przystąpiła do wykonywania ustawy o reformie rolnej. Utworzone z aktywistów partyjnych ekipy wspólnie z chłopami przystąpiły do parcelacji majątków obszarniczych, aby raz na zawsze zlikwidować odwieczną chłopską krzywdę. Jednym z pełnomocników w powiecie radomskim był Józef Spyra — „Waligóra" z zawodu szewc. Mając skończonych zaledwie kilka oddziałów wiejskiej szkółki przeprowadzał z całą sumiennością parcelację majątków ku zadowoleniu wszystkich chłopów. Jan Wrzesień — „Wir" rozparcelował majątek Siennień-ska Wola w powiecie Starachowice. Wypełniając zadania partii wielu dzielnych naszych towarzyszy oddało swe życie w walce z reakcyjnymi bandami, czyhającymi na każdym kroku na obalenie władzy robotników i chłopów. Między innymi został skrytobójczo zamordowany przez członków reakcyjnych band tow. Garbacz — „IHardy", tow. Czesław Głód z Rzechowa, Józef Pała z Błazin, Jan Stępień — „Wrona" z Jasieńca. 19 — Leśne t»ja 289 Większość b. działaczy, organizatorów i partyzantów II Brygady AL „Świt" pracuje do dziś dnia w różnych zakładach produkcyjnych i urzędach państwowych, pełniąc niekiedy poważne funkcje państwowe i społeczne. Utrzymując nierozerwalną więź łączącą byłych partyzantów AL, spotykają się od czasu do czasu z okazji zjazdów i uroczystości organizowanych przez ZBOWiD, aby wyrazić swą gotowość do pracy i obrony tak drogo wywalczonej ludowej Ojczyzny. Nie obejdzie się przy tym nigdy bez serdecznych uścisków, wspomnień i wiwatów... Taka to już jest ta nasza partyzancka wiara... L5 s Odpis z oryginału Mp, 13.VII.1944 r. ARMIA LUDOWA Dowództwo Obwodu Nr III KOZKAZ Nr 17A Z dniem dzisiejszym za pracę bojową i organizacyjną awansuję następujących żołnierzy AL I Brygady Ziemi Kieleckiej: Baon I, kompania I, kpr. Wywrota do stopnia plutonowego, Baon II, kompania I, plut. Klasę do stopnia st. sierżanta, kompania II, kpr. Liścia do stopnia plutonowego, kompania II, plut. Wiernego do stopnia sierżanta, kompa"nia III, plut. Zęba do stopnia sierżanta. Jednocześnie wnoszę wniosek o zatwierdzenie następujących nominacji oficerskich AL: — Szefa Sztabu Obwodu nr III, por. Starego Jakuba, do stopnia kapitana, — dotychczasowego Szefa Sztabu okręgu 7, ppor. Wuja, do stopnia porucznika, — d-cę batalionu I, ppor. Łokietka, do stopnia porucznika, — szefa sztabu baonu I, plut. podch. WP Orkana, do stopnia podporucznika, — olicera propagandy, sierż. Dulkę, do stopnia podporucznika, —• d-cę kompanii I, baonu I, sierż. Sosnę, do stopnia podporucznika, — d-cę kompanii II, baonu II, sierż. Górala, do stopnia podporucznika, — d-cę kompanii III, baonu II, st. *erż. Konopa, do stopnia podporucznika. Szef Sztabu Obwodu (—) Stary Jakub, kpt. Dowódca Obwodu (—) Moczar, ppłk I 293 AJ Odpis Mp, 29.VII.44 ARMIA LUDOWA Dow.ództwo Obwodu Nr III ROZKAZ Nr 29 Oznajmiam, iż w dniu 28.VII.44 zostało zawarte porozumienie wojskowe między Komendą Obwodu AK a Dowództwem Obwodowym AL III. Podaję do wiadomości garnizonu i oddziałów AL w rejonie pow. starachowickiego, iż została uzgodniona sprawa przechodzenia z AK do AL. Paragraf ten brzmi następująco: „W myśl zasady nie stosować przemocy, toleruje się i zezwala na przejście poszczególnych żołnierzy jak i oddziałów z AK do AL i przeciwnie. Żołnierze posiadający broń zabierają ją ze sobą. Przechodzący winni meldować o tym swoim bezpośrednim przełożonym. Obustronnie przejmowanych żołnierzy należy kierować piśmiennie do dotychczasowych ich dowództw, ewentualnie zachodzące w tej kwestii nieporozumienie należy uzgodnić między dowódcami poszczególnych szczebli. O powyższym porozumieniu zawiadomić wszystkich żołnierzy AL i poinformować, iż AK wyrzeka się wszelkich pretensji do występujących i nigdy terroru stosować nie będzie". Szef Bezpieczeństwa (—) Jurand Komendant Obwodu wz. (—) Stary Jakub Odpis z oryginała ARMIA LUDOWA Dowództwo Obwodu Nr III ROZKAZ Nr 33 Z dniem dzisiejszym powołuję do życia II Brygadę „Świt". W związku z tym dokonuje się następującej obsady I Brygady Ziemi Kieleckiej oraz nowo zorganizowanej Brygady „Świt". D-ca I Brygady Z-ca d-cy I Brygady Oficer operacyjny Szef wywiadu i bezpieczeństwa Oficer propagandy Batalion! D-ca Z-ca Oficer propagandy Oficer operacji Batalion II D-ca Z-ca Oficer propagandy BRYGADA II „ŚWIT" D-ca Z-ca Oficer propagandy Oficer wywiadu i bezpieczeństwa Oficer operacyjny Batalion I D-ca Z-ca Oficer propagandy kpt. Zygmunt por. Kornecki por. Chmura ppor. Skromny Antek — ppor. Brzoza — ppor. Mikulski — ppor. Piskor — ppor. Janek — sierż. Góral — ppor. Józef — kpr. Zbych por. Łokietek ppor. Orkan kpr. Mały ppor. Dulka ¦ ppor. Fin ppor. Sosna st. sierż. Grom plut. Azja 295 Batalion II D-ca Z-ca Oficer propagandy — sierż. Zaręba — sierż. Wiech — plut. Skóra W związku z powyższym wnoszę o zaawansowanie do stopnia oficerskiego: por. Łokietka do ¦ stopnia kapitana ppor. Orkana ppor. Brzozę sierż. Górala sierż. Zarębę sierż. Wiecha ppor. Fina ppor. Zemstę sierż. Przychodniego st. sierż. Wira st. sierż. Alima st. sierż. Wrzosa st. sierż. Skromnego sierż. Przelota sierż. Guza porucznika porucznika podporucznika podporucznika podporucznika porucznika porucznika podporucznika podporucznika podporucznika podporucznika podporucznika podporucznika st. sierżanta Jednocześnie wnoszę o odznaczenie Krzyżem Grunwaldu por. Zemsty za niezwykle wydajną pracę bojową i organizacyjną. Szef Sztabu Obwodu (—) Stary Jakub, kpt. Za 2sgodność: jk D-ca Obwodu (—) Moczar, ppłk 296 Odpis z oryginahi WOJSKO POLSKIE Dowództwo Obwodu Nr III ROZKAZ Nr 45 Za ofiarną i skuteczną walkę z okupantem I Brygady Ziemi Kieleckiej i II Brygady „Świt" przedstawiam jednostki te do Krzyża Grunwaldu jako jedne z najlepszych walczących na tyłach wroga. Walka ich niszcząca okupanta przyśpiesza wolność polskiego umęczonego narodu. Wyniki walk I i II Brygady: I Brygada Ziemi Kieleckiej WP od dnia 16.VII.44 do dnia 20.VIII.44 zniszczyła: pociągów — 14, mostów kolejowych — 6, mostów drogowych — 1, stoczyła 8 walk, niszcząc w tym około 300 Niemców i wielką ilość sprzętu wojennego. II Brygada „Świt" WP od dnia 3.VII.44 do 20.VII.44 zniszczyła: pociągów — 6, stoczono walkę z Niemcami niszcząc dowództwo baonu niemieckiego. Przerwa w ruchu ogólnie trwała około 4 godzin. Za pracę organfifacyjno-bojową przedstawiam do Krzyża Grunwaldu por. Orkana i tym samym do stopnia kapitana. Dowódca Obwodu Nr III (—) Moczar, ppłk Za zgodność: jh 297 Odpis i oryginału WOJSKO POLSKIE Dowództwo Obwodu Nr III ROZKAZ Nr 46 Dowództwo Brygady „Świt" z dniem 24.VIII.44 r. rozpocznie swe działanie wojenne na linii Włoszczowa—Koniecpol— Częstochowa. Dowództwo Brygady „Świt" nawiąże kontakty z operującymi brygadami na sąsiednich terenach: Częstochowa—Radom— Piotrków—Końskie i Częstochowa—Zawiercie. Są to tereny dobrze opanowane przez WP. Dowództwo Brygady „Świt" zobowiązane jest nawiązać kontakty w celu koordynowania sil WP. Ostrzelać wszystkie drogi, którymi posuwają się wojska niemieckie, demoralizując ich tymi wypadami. Powołać do życia specjalną jednostkę propagandową przy brygadzie, która by zapoznawała lud polski z prawdziwym obliczem reakcji polskiej i sytuacją polityczną kraju. Starać się utrzymać stały kontakt z Obwodem. Dowódca Obwodu Nr III (—) Moczar, ppłk iZa zgodność: jh 298 Odpis z oryginału WOJSKO POLSKIE Dowództwo Obwodu Nr III ROZKAZ Nr 48 1. Dowódcy brygad i oddziałów nie objętych dotychczas w ramy jednostek polowych przyślą mi do dnia 15.IX.44 spis wiernie oddany żołnierzy, podoficerów, oficerów. Formularz spisu załączam. 2. Dowódcy brygad wydadzą rozkazy podległym sobie je-nostkom (baon) a) w terenie operacji należy mieć ścisłą łączność między oddziałami wojskowymi niezależnie od przynależności brygad, współpracować i wzajemnie sobie pomagać; b) dbać o wzajemne bezpieczeństwo i gdy wymaga potrzeba, przyjść z pomocą zbrojną. 3. Niezwłocznie przystąpić do mobilizowania Narodu Polskiego w szeregach WP do walki z konającym hitleryzmem. 4. Nie wolno ulec faszystowskiej organizacji NSZ i dać wciągać się &> walki bratobójczej. Robić wszystko, by nie padały strzały z obydwu stron. Napadnięta jednostka WP przez organizacje NSZ nie może pierwsza oddać strzału. 5. Mieć przyjazny stosunek do oddziałów AK i starać się współpracować z nimi w walce z Niemcami. (—) Moczar, ppłk Zai zgodność: jk 299 Brygada II „Świt" Odpis z oryginału Do Dowództwa Obwodu Nr III RAPORT Nr 3 Jak donosiliśmy w ostatnim raporcie, oddziały nasze udały się w teren do akcji bojowych. Grupa Orkana działająca w Piekoszowie uderzyła i stoczyła walkę z garnizonem niemieckim służącym do ubezpieczenia lasów. Zabito 2 oficerów niemieckich (jeden z nich kapitan SA) oraz szereg żołnierzy broniących się w murowanym budynku szkolnym. Zdobyto broń z całym oporządzeniem, dokumenty i kilka kompletów umundurowania. Straty własne: 3 zabitych. Następną akcją tejże grupy był zamach na transport kolejowy. W dniu 24 bm. o godz. 6.45 w rej. Gnieździska tor Kielce—Częstochowa wysadzono w powietrze, przy czym w następstwie wykolejenia oraz wywrócenia się pociągu uległ cały absolutnie transport zupełnemu zniszczeniu, wśród gwałtownych detonacji. Oprócz zniszczenia materiału, wysokie straty npla w ludziach wśród silnego konwoju transportu. Strat własnych nie było. O tejże samej godzinie, o której odbywała się akcja w Gnieździskach, grupa NSZ Bohuna, w sile wyżej 300 ludzi, dokonała niecnego napadu na pozostawionych przez Orkana chorych i część taboru z obsługą włącznie 5 osób w gajówce Fanisławice. Napastnicy uderzyli pełną siłą ognia ze wszystkich stron, zabijając gajowego Woźniaka oraz ppor. Maćka, raniąc ciężko żołnierza Leszka (Ukrainiec) i uprowadzając jeńca-radzistę (z grupy skoczków). Następnie zdemolowali mieszkanie i zabrali wszystek pozostawiony przez Orkana tabor, a nawet prywatne mienie gajowego. Charakterystyczne są następujące szczegóły: 1. Bohun wiedział o tym, że w danym czasie, siły zbrojne grupy Orkana są zajęte walką z okupantem. 2. Ppor. Maciek został bestialsko zamordowany uderzeniem kolbą w czaszkę, a następnie obdarty z munduru. 300 .'i. Ranny w ogniu napastników Ukrainiec Leszek, rozpoznany następnie jako taki przez swego kolegę, został przez nich opatrzony i zostawiony. 4. Równocześnie nadeszły i zajęły pozycje o 2 km od gajówki dalsze siły NSZ — w sile ocenionej na wyżej 100 ludzi. 5. Napastnicy wtargnąwszy do gajówki, dali wyraz swemu rozczarowaniu, że nie zastali tych, których się spodziewali (Sztab Łokietka wraz z plutonem ochronnym znajdował się wówczas o 6 km dalej od miejsca wypadku — przyp. aut.). 6. Po dokonaniu napadu grupa NSZ pośpiesznie opuściła gajówkę i dołączyła natychmiast do nadchodzących dalszych sił NSZ (por. raport nr 4). Wracająca o godz. 7.00 z akcji grupa Orkana nie zastała nikogo z napastników. Zawiadomiony o napadzie Łokietek natychmiast wraz z całym oddziałem przybył do gajówki, gdzie przeprowadzono dochodzenie. Nastąpiła wymiana not: Łokietek—Bohun, których odpisy Załącza się. Zaledwie nadeszła odpowiedź Bohuna, gdy okazało się, że o godz. 17.00 dn. 25 bm. wszystkie oddziały NSZ pośpiesznie opuściły okolicę, kierując się na wschód, prawdopodobnie w kierunku Radomia—Warszawy. Równocześnie nadeszły wiadomości, że część tych sił NSZ w sile ok. 300 ludzi, które nadciągnęły — jak podano wyżej w uwadze nr 4 — będąca pod rozkazami Żbika i podległa Bohunowi, w podstępny sposób rozbroiła w rejonie na płn. zach. od Łopuszna oddział ppor. Zaręby. Straty własne: 1. Napad na gajówkę: 1 zabity, 1 ciężko ranny. Tabor oddziału Orkana, w tym: 1 PTR bez amunicji, 1 PPS, 2 TT, 1 szóstka, około 2000 szt. amunicji do ckm, 3 kb, 20 kg trotylu oraz większa ilość sprzętu pomocniczego. 2. Rozbrojenie oddziału Zaręby: Oddział liczył 29 ludzi, 1 rkm rosyjski, 1 rkm polski, 6 automatów oraz odpowiednią ilość amunicji do rkm-ów, do 21 kb i do automatów. Jeden z żołnierzy oddziału Zaręby, Baca, stary świtowiec — rozbrojony; dołączył wieczorem 26 bm. do sztabu i w pierwszym przesłuchaniu podał następujące szczegóły: 301 \1 1. Zaręba dokonał akcji na transport samochodu npla w rej. Łopuszna na szosie Kielce—Częstochowa. Ostrzelał transport, niszcząc 1 samochód i raniąc załogi rannych. 2. Kontaktując się po drodze z placówkami podającymi się jako AK został przez jedną z nich bezpośrednio po powyższej akcji zaprowadzony w teren zdradziecki, gdzie zapowiedziano mu dołączenie oddziału AK dla dalszej wspólnej akcji z okupantem. 3. Nadchodzący oddział rozbroił oficerów: Zarębę i Bron-kowskiego (skoczek), którzy wyszli naprzeciw celem witania oddziału, i zmusił ich do wydania żołnierzom zakazu strzelania, po czym rozbroił cały oddział. Teren obstawiony był siłami NSZ. Oddział, który nadszedł, był pod dowództwem Żbika, który później dołączył do Bohuna, do Fanisławic. 4. Po rozbrojeniu zebrano oddział w jedną grupę, pilnowaną przez kaem, następnie posegregowano ich na 3 grupy: a) skoczek — por. Bronkowski, b) świtowcy, c) AK — dawne. AK ponownie uzbrojono i wcielono do NSZ. Switowców wraz z oficerami pilnowano pod strażą i poddano ich badaniu. Żołnierzowi Bacy podczas odmarszu kazano uciekać, po czym za nim strzelano. 5. Podczas marszu wieczorem krępowano świtowcom ręce, Bronkowski szedł za nimi nie skrępowany. Wg ubocznych wiadomości widziano radzistę w obozie Bohuna jako woźnicę. Sytuacja obecna: wypadki wyżej opisane spowodowały przerwę w naszych akcjach bojowych przeciwko okupantowi od dn. 24 do 27 bm. W tej chwili oczekuję powrotu oddziału Sosny, przygotowuję dalsze akcje bojowe już na noc dzisiejszą. Z chwilą nadejścia oddziału Sosny zamierzam — zgodnie z dotychczasowymi zleceniami — kontynuować marsz na zachód, biorąc jednak pod uwagę wyżej zaraportowane wypadki z NSZ i uwzględniając fakty, że mamy obecnie wkroczyć w tereny opanowane całkowicie przez NSZ. Tereny te zagrodzone są przez linie okopów niemieckich, obejmujących linię Gór Małogoskich, linię Pilicy i Nidy i dalsze. Zapytuję, czy w dalszym ciągu kierunek marszu ma być utrzymywany. Wg informacji bieżących kierunek marszu skoncentrowanych sił NSZ Bohuna natrafia (Oblęgorek) na drogę, którą ewentualnie może wracać ku nam Sosna; zachodzi więc możliwość starcia się tych grup. Jest też możliwe, że skoncentrowane nlly NSZ mają właśnie na celu walkę z naszą brygadą i po rozbrojeniu Zaręby i nieudanym ataku na grupę sztabową (Knjówka Fanisławice) chcą obecnie rozbroić Sosnę, by wreszcie uderzyć na pozostałą grupę brygady. W związku z powyższym rezerwuję sobie pewną swobodę w dyspozycjach marszo-wo-operacyjnych, zależnie od sytuacji bieżącej. D-ca II Brygady „Świt" (—) Łokietek, kpt. Za zgodność: jk 303 WOJSKO POLSKIE Brygada II „Świt" Odpis z oryginału Do Dowództwa Obwodu Nr JH RAPOKT Nr 4 Nawiązując do ostatniego raportu marsz swój kontynuuję dalej. Z dnia 27 na 28 grupa bojowa w sile 25 żołnierzy pod dowództwem kpt. Orkana próbowała rozbroić załogę przy ochronie rowu w rejonie Gnieździsk. Stoczono jednogodzinną walkę między godz. 4 a 5 rano 28 bm. Po raz pierwszy zastosowano granaty przeciwpancerne. Wobec tego, że o godz. 2 po północy grupa Ruskich (Filuk) wysadziła tor w odległości 1 km, zastaliśmy szkopów w bunkrach na stanowiskach przy broni maszynowej. Podeszliśmy ich na 20 metrów i obrzuciliśmy granatami przeciwpancernymi oraz ostrzelaliśmy silnym ogniem broni maszynowej i automatycznej. Jednocześnie grupa w sile 1 sekcji zaatakowała ochronę mostu na Wiernej Rzece, również znajdującą się na stanowiskach ogniowych kaemów. W wyniku akcji po stronie niemieckiej są zabici 1 ranni. Dokładne dane w następnym raporcie. W trakcie akcji Niemcy obrzucili atakujących dużą ilością granatów obronnych. Na skutek tego po naszej stronie zostało 2 lekko rannych (kpt. Orkan w nogę odłamkiem granatu i w rękę z peemu). Mam obecnie 5 rannych i w związku z tym aktywność bojowa brygady musi ulec chwilowo zmniejszeniu. Wyraźnie odczuwam brak broni maszynowej i automatycznej, bo na kb różnego kalibru nie mogę liczyć w ogóle z braku amunicji mauserowskiej i austriackiej. Przydałyby się także granaty ręczne, których prawie wcale nie posiadam. Nawiązaliśmy ostatnio kontakt z Góralem i oddziałem ruskim (Filukiem). W rejonie naszego MP znajdują się oddziały AK „Ponurego", „Majora L." i „Juliana". Aktywność niemiecka w ostatnich dniach wzmogła się. Palą wioski (Karolinów) za okazaną rzekomo pomoc oddziałom partyzanckim. Na skutek naszej działalności wszystkie załogi ochronne Niemców (Piekoszów, most na Wiernej Rzece, linia 304 umocnień na Wzgórzach Małogoskich) zostały poważnie wzmocnione. Poza tym zaczynają działać; żandarmi odwiedzają w ciągu dnia (wycofując się na noc do Małogoszczy i Włosz-czowy) swoje stare posterunki, jak Łopuszno i Mnin. W uzupełnieniu poprzedniego raportu nr 3 podajemy wyniki akcji kolejowej z dnia 25 bm. o godz. 6.15 w miejscowości Gnieździska na linii Kielce—Częstochowa. Pociąg, składający się z 70 wagonów i dwóch lokomotyw został wykolejony. Tor zniszczony na długości 100 m. Dwie lokomotywy oraz 9 wagonów — zniszczone. Naprawa toru wobec silnego zniszczenia nastąpiła w miejscu przesuniętym o 2 m od poprzedniego. Przerwa w ruchu trwała 30 godzin. Dowódca II Brygady „Świt" (—) Łokietek, kpt. Za zgodność: ik- 20 — Leśne boje Odpis z oryginału Brygada II „Świt" Do Dowództwa Obwodu Nr III RAPORT Nr 5 I. Akcja bojowa. ^ II. Likwidacja szpicli. III. Kontakty. IV. Sytuacja ogólna. W toku akcji na transporty kolejowe w dniu 2.IX.44 r. oddział II Brygady pod dowództwem por. Michała dokonał zerwania toru na linii Kielce—Włoszczowa w m. Skorków. Lokomotywa uległa zniszczeniu. Przerwa w ruchu trwała 7 godzin. "W dniu 3.IX.44 r. tenże sam oddział wysadził mostek kolejowy na Wiernej Rzece, powodując spadek lokomotywy, która uległa całkowitemu zniszczeniu. Ostrzelano pociąg, raniąc 1 osobę z obsługi. Kierownik pociągu ocenił przerwę w ruchu na przeciąg 3 dób. W okresie sprawozdawczym zlikwidowano 3 szpicli, szczegóły w raporcie oddziału bezpieczeństwa. Na skutek zdekompletowania sztabu przeprowadziłem reorganizację, jak następuje: 1. Szef sztabu — kpt. Orkan, 2. Oficer operacyjny i wyszkolenia — por. Michał, 3. Oficer wywiadu — ppor. Dulka, 4. Oficer kwaterunkowy i aprowizacyjny — ppor. Fin, 5. Oficer org.-mob. — sierż. Azja, 6. Oficer propagandy — kpr. Mały, 7. Oficer bezpieczeństwa — kpr. Jurek, 8. Oficer sanitarny — ppor. Adam. Kontakty W wyniku przeprowadzonych rozmów z oficerami AK wysunięto projekt kontaktu z dowództwem Obwodu AK na terenie Włoszczowa—Koniecpol—Częstochowa w celu omówienia ogólnych akcji przeciwko Niemcom. Projekt ten wysunęli sami oficerowie AK. Ustalono już kontakty. 306 Zapytuję, jakie mam zająć stanowisko wobec powyższych propozycji. Otrzymałem od sekretarza okręgu włoszczowskiego PPH tow. Augusta pismo inform. dotyczące oddziału Tadka Białego, pozostającego bez kontaktu z dowództwem od 2 mie-•lccy. Pragnie on natychmiast połączyć się z II Brygadą. Ustaliłem kontakty z Garbatym, który w sprawie kontaktowania się z II Brygadą wysłał łącznika do dowództwa w Częstochowie. Sytuacja ogólna Rozmieszczenie npła bez zmian. Przejścia przez Góry Mało-goskie nie przedstawiają trudności, ale tylko w określonych miejscach, mianowicie w rejonie między Pesznem a Kraso-cinem w miejscowości Rogalów—Borowiec. W terenie na północ od torji Włoszczowa—Koniecpol—Częstochowa poza Wzgórzami Małogoskimi operacja oddziałów wojskowych jest jeszcze na razie możliwa. Natomiast na południe od linii kolejowej wobec silnego zgęszczenia załóg npla prawie że niemożliwa. Wg otrzymanych informacji w terenie przyszłych operacji brygady znajdują się liczne oddziały AK (w sile około 1000 ludzi). Wg zeznań wywiadowców Bohuna, których przychwyciłem, Bohun ma się kierować na Lasocin; w rejonie mojego obozowiska znajdują się oddziały w sile do 3 tys. ludzi (202 i 204 pułk razem tworzą Brygadę Świętokrzyską). Obecnie znajdują się w rejonie Hucisko na północ od Oblęgor-ka. Czekam na rozkazy i na Sosnę w rejonie Lasocina. Wcześniej nie wyruszę poza pasma umocnień małogoskich, dopóki Sosna nie dołączy do brygady. Ze względu na liczne oddziały ¦ NSZ zmuszony jestem poruszać się w większej grupie. Zasyłam pozdrowienia dla Dowództwa i I Brygady. (—) Łokietek, kpt. Za zgodność: jk 307 Dowódca II Brygady WP Odpis z oryginału Do Dowódcy Obwodu WP RAPORT Z akcji dokonanych przez II Brygadę „Świt" na terenie wyznaczonym rozkazem I. Zniszczenie pociągu na odcinku Kielce—Zagnańsk w miejscowości Tumlin w dn. 10 na ll.VIII. Zaminowano dwa tory w nocy godz. 24 z następującym skutkiem. Pociąg towarowy z Kielc zatrzymano i ostrzelano. Zdobyczy brak. Rannych i zabitych około 10 osób. Pociąg na skutek pochyłości toru stoczył się w kierunku Kielc. Następny pociąg sanitarny wykoleił się. Ofiary były. Przerwa w połączeniu — 20 godzin. Ofiar z naszej strony brak. Trzeci pociąg w miejscu zerwania wykolejony (prawdopodobnie). Zerwano połączenie telefoniczne. II. Z dnia 11 na 12.VII.1944 wysadzono tor kolejowy na linii Kielce—Włoszczowa w m. Szczukowskie Górki. Linia jednotorowa zniszczona na przestrzeni 250 m. Wysadzony 1 zniszczony kompletnie pociąg z amunicją (40 wagonów). Zdobycz: 12 tornistrów, 12 koców, 8 płacht namiotowych, 2 kb, 1 rakietnica, 3 maski, 3 hełmy, 8 chlebaków, 11 teczek wojskowych wraz z zawartością oraz 130 szt. amunicji wraz z pasami i ładownicami. Po stronie npla 4 Niemców zabitych i około 6 rannych. Według informacji ludzi, badających wynik akcji, wyleciało w powietrze 40 gestapowców. Pociąg podpalono pociskami rkm i termitówkami. Pociąg ratunkowy jadący na miejsce katastrofy — wykolejony. Ofiary były. Przerwa w ruchu 48 godzin. III. Z 14 na 15 bm. w miejscowości Występy na linii przeprowadzanych umocnień Małogoszcz—Oleszno zniszczono sztab niem. batalionu bezpieczeństwa robót ziemnych. Spalono szkołę wraz z 11 Niemcami, przeważnie oficerami i podoficerami. Rozstrzelano dowódcę batalionu. Zdobyto 115 par butów nowych wojskowych, 19 zariadek, 5 kb, 4 egz. krótkiej 308 brnnl, 7 mundurów (komplety), aptekę polową z nienaruszoną zawartością oraz 5 tornistrów. Zlikwidowano przez spalenie: sprzęt batalionu, dużą ilość iimunicji, granatów, 4 ckm, 4 rkm, sprzęt taborowy i kilka koni. Zabrano 5 koni z uprzężą i 1 wóz wojskowy. Zdobyto itkta personalne wraz z obszernym materiałem ewidencyjnym (znajdują się w dowództwie brygady). Straty nasze: 1 zabity. IV. Z 17 na 18 bm. wykolejono na linii kolejowej Ludy-nia—Włoszczowa pociąg towarowy zdążający do Kielc. W trakcie ostrzelania pociągu, według informacji lekarza wezwanego przez władze niemieckie do opatrunku, zginęło kilku Niemców, 4 wagony rannych. Straty nasze: 3 lekko rannych. Przerwę w ruchu podamy w następnym raporcie. Dowodzący akcjami: por. Orkan. Wnioski na awanse oficerskie 1. Por. Orkana do stopnia kapitana Wyróżnieni: N por. Sławek por. Michał ppor. Maciek ppor. Dulka Wnioski na awanse oficerskie podoficerów 1. St. sierżant Skóra do stopnia podporucznika Awansowani do 1. plut. Galant 2. plut. Zapałka 3. kpr. Wrzos 4. plut. Azja 5. kpr. Sęk 6. kpr. Mitra 7. kpr. Huragan 8. kpr. Longin 9. strz. Alek 10. strz. Klawisz 11. strz. Hardy stopni podoficerskich do stopnia sierżanta „ „ sierżanta „ „ sierżanta (zabity) „ „ sierżanta „ „ plutonowego „ „ sierżanta „ „ plutonowego „ „ plutonowego „ „ kaprala „ „ kaprala „ „ plutonowego 309 12. strz. Grab do stopnia kaprala 13. „ Kukułka „ „ kaprala 14. „ Strumień jy ty kaprala 15. „ Borys kaprala (Rosjanin) 16. „ Czarny „ „ kaprala 17. „ Miś )) >y kaprala 18. „ Jurek kaprala 19. „ Siwek sierżanta Wyróżnieni zostali wszyscy, którzy brali udział w obydwóch akcjach. Podpisał kpt. Łokietek dowódca II Brygady „Świt" Dnia 19.VIII.1944 r. wysłałem ponownie por. Orkana na akcję. Oprócz tego wysłałem dwie grupy na zasadzki na szosach pod dowództwem por. Sosny jedna, z ppor. Zarębą druga. Siły tych grup: około 40 ludzi każda. Zapasy amunicji i materiałów wybuchowych wyczerpały się; dziś wydałem ostatnie zapasy amunicji do rkm rosyjskich i materiał wybuchowy. Amunicji zapasowej do automatów rosyjskich i niemieckich nie otrzymałem od dowództwa, a ilość, którą posiadałem w magazynkach, jest na wyczerpaniu; niektórzy mają tylko po 100 sztuk. Poza tym odczuwam brak automatów i rkm-ów. Eadio mam nieczynne! Łączności z podanymi mi grupami jeszcze nie zdołałem nawiązać. W moim terenie operacji zaczyna się robić ciasno. Przybywają coraz to nowe grupy frontowe Niemców, nawet wojska z terenów poznańskich. Stan zdrowia brygady: jeden zabity z AK, jeden ciężko ranny z AL i dwóch lżej. Dowódca II Brygady „Świt" Łokietek, kpt. Z