Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl Autor K.S. Rutkowski MĘŻCZYZNA W KAWIARNI Od długiego czasu wyraźnie czuje na sobie jej spojrzenie... Jest jedną z tych niebrzydkich i niepięknych, które czasami wpatrują się w ciebie w kawiarniach i tramwajach i wodzą za tobą wzrokiem na ulicy, bo jesteś dość przystojny i masz niebanalną twarz i to coś w oczach, przez co wydajesz się tajemniczy i co wzbudza w kobietach zainteresowanie, choć w gruncie rzeczy nie różnisz się niczym od tych, z którymi zapewne wielokrotnie już się spotykały i od których przeciętności w końcu chciałyby uciec. Ma ładne oczy, mówią sobie, zupełnie jak Banderas, i to już im wystarczy, żebyś był wyjątkowy. I albo z tego korzystasz, odpowiadając w jakiś miły sposób na ich przyjazne sygnały, albo nie, bo akurat chcesz być sam, sam z posępnymi myślami i wódką w wielokrotnie już opróżnionym kieliszku. Nie jestem w jego guście, mówią wtedy sobie, wzdychają i odchodzą, być może wierząc, że utraciły właśnie jakąś szansę na lepsze życie, u boku lepszego mężczyzny, lub chociaż noc inną niż wszystkie. Czasami jednak, gdy akurat nie błądzisz w ciemnym labiryncie swych myśli, uśmiechasz się do takiej (bo od tego się zaczyna i potem wszystko staje się takie proste, że nieraz sam się dziwisz jak bardzo) przysiadasz się do niej i pytasz czego się napije, a ona ładnie uśmiechając się mówi ci co chce i patrzy ci głęboko w oczy szukając w nich spełnienia swoich marzeń, a ty, kiedy się tak w nie przygląda, mrużysz je tajemniczo i dajesz jej to złudzenie, które tak bardzo chce odnaleźć i jeśli jesteś w tej grze naprawdę dobry, w końcu dostajesz to, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, nawet odrobiny o to nie prosząc... A potem jest noc i wy dwoje wśród niej i przez jakiś czas jesteście dla siebie wszystkim. I trwa tak do rana, kiedy to oboje budzicie się trzeźwi i okazuje się, że już nie jest tak samo.... Alkohol wyzwala żądze i choćby niewiadomo jak były piękne, cudowne i namiętne, trzeźwość zabija je bezdusznie. Rano prawie zawsze leży obok siebie dwoje obcych ludzi, których jedynym pragnieniem wtedy jest uciec od siebie jak najdalej.... Do mężów, do żon.... Od wstydu od wyrzutów sumienia. Wciąż czuje na sobie jej natarczywe spojrzenie schowany za parawanem coraz bardziej fałszywego zamyślenia.... ŁÓŻKA Zamieszkaliśmy w górskim hotelu.Przyjechaliśmy tam, żeby ratować nasze małżeństwo. Codziennie rano spacerowaliśmy po malowniczej okolicy, zwiedzając różne miejsca, które warto było zobaczyć,łazUiśmy po niej popołudniami i wieczorami również włóczyliśmy się po miasteczku i pobliskich górach, trzymając się za ręce,idąc pod rękę, w ogóle starając się zachowywać pozory normalności. Wyglądaliśmy jak typowe młode szczęśliwe małżeństwo.Ale nie byliśmy już młodym małżeństwem, ani szczęśliwym,nie można być przecież szczęśliwym, próbując ratować tonący okręt. Pewnego ranka ze łzami w oczach powiedziała ,że ciągle mnie kocha.Było to szczere wyznanie, wiedziałem o tym, a poza tym stanowiło decydujący podpis pod traktatem pokojowym.Wystarczyło tylko żebym złożył swój na jej ustach.Była to szansa, której od dawna oczekiwałem i której nie mogłem zaprzepaścić. Podpisałem się więc na jej twarzy, a potem skopiowałem ten podpis na całym jej ciele.Chwilę później połączyliśmy hotelowe łóżka, obiecując sobie że to samo zrobimy po powrocie do domy, z tymi w naszej sypialni. Przez kilka następnych dni żyliśmy ze sobą lepiej , niż przez cały ostatni rok naszego związku.Jakbyśmy dopiero się poznalLByła nadzwyczaj dobra i bardzo troskliwa,a ja starałem się odpłacać jej tym samym.Nasze wspólne spacery stały się przyjemniejsze.Znów zacząłem pisać.Nic wielkiego.Krotkie życiowe historyjki, pełne niedopowiedzeń. W ogóle oboje zaczęliśmy żyć. Aż któregoś wieczora poszliśmy do kawiarni.Wino,swiece,romantyczna muzyka...Czas mijał przyjemnie.Była tam barmanka,która od samego początku przykuwała moją uwagę.Młoda i piekna,wyglądała jak spełnienie wszystkich męskich marzeń.Co jakiś czas zerkałem w jej kierunku.Nie mogłem się przed tym powstrzymać. W pewnym momencie nasze spojrzenia się spotkały i ona uśmiechnęła się, a ja odpowiedziałem jej tym samym... -Nie, ty się już nigdy nie zmienisz-powiedziala, widząc to, moja żona, po czym wstała i wyszła. Gdy podpity wróciłem po godzinie do naszego pokoju,płakała na jednym z na powrót rozdzielonych łóżek. SPÓŹNIONA MIŁOŚĆ Przemawiałem do niej spojrzeniami,zbyt śmiałe słowa grzęzły mi w gardle.Kochałem ją.Byłem pewien,że wiedziała o tym,bo kobiety czują kiedy się je kocha,odbierają sygnały miłości jak radary,na jakich kolwiek nadaje się je falach.Ale nie robiła nic,żeby mnie choć trochę ośmieliłabym wiedział że nie zginę,gdy rozpocznę zdobywanie twierdzy, którą była. Nie chciała, może nie mogła,odgradzały nas obrączki i sumienia.Przeklinałem los, który rozminął w przeszłości nasze drogi.Szukałem kiedyś takiej jak ona, niepoprawnej romantyczki,ona może kogoś takiego jak ja, uroczego chama z duszą artysty .Jednak życie potoczyło się inaczej... ...i teraz ułożone, trzymało w ryzach moją niespokojną duszę. Mogłem już zbyt wiele stracić, nic nie zyskującNie mogłem sobie na to pozwolić. Od dawna nie traktowałem już uczuć jak hazardu, ani nie czułem się już niczego pewny.Ani tego,że wygram, ani że gdy przegram,szybko stanę na nogi.Coś mi mówiło, że gdy mnie ta kobieta odrzuci, runę jak Cesarstwo Rzymskie,Napoleon i trzecia rzesza. Nie posuwałem się więc dalej od namiętnych spojrzeń.A ona nadal niedostępna dla mnie jak szczyt Mont Ewerestu, trwała wciąż w obojętnej pozie,pewnie nie do końca świadoma, jak wielkie wzbudzała we mnie pożądanie. Jak wiele znaczyła dla mnie w tym drugim życiu, prowadzonym w czterech ścianach umysłu. W tym innym świecie, z którego tak często nie mogłem, nie potrafiłem, lub tak bardzo nie chciałem odnaleźć wyjścia. TEATR Nie wiedział, kiedy jego małżeństwo zaczęło się rozpadać. Ostatecznie okazało się kiepską sztuką szybko zaszłą z afisza. Przedstawienia nie wystawia się wiecznie, przychodzi kiedyś dzień, gdy trzeba zdjąć ze sceny dekorację i wnieść ją gdzieś do wilgotnych, mrocznych piwnic teatru. Odejście Anny potwierdziło, że jego miejsce jest właśnie w takiej piwnicy - lamusie rzeczy, które odegrały już swoją rolę. Był zaskoczony zastawszy pewnego dnia po powrocie z pracy ciszę w mieszkaniu. Przywitały go puste szuflady i kartka papieru na stole oznajmująca: „Odchodzę". Nigdy nie zastanawiał się, czy Anna jest szczęśliwa, sądził, że skoro sam jest szczęśliwy, to ona również musi być szczęśliwa, bo jeszcze może być inaczej. Był ślepy i głupi. Nawet nie wiedział kiedy skończyło się prawdziwe, partnerskie życie, a zaczęło udawanie, teatralna imitacja z makijażem uczuć na jej twarzy, całą gamą uśmiechów i min do wszystkiego, których nie powstydziłaby się żadna dobra aktorka. Jedynie on grał siebie i przegrał w oczach widowni. Teraz pozostał sam na scenie w ciszy i ciemności. Sztuka zaszła z afisza... Była tandetna i już nie chciano jej oglądać. Często potem, gdy rozwód był już faktem dokonanym, a ból po odejściu Anny już nie taki bolesny (chociaż czuł go zawsze, nigdy w pełni nie pogodziwszy się z jej utratą), miejscowy teatr okazywał się jedynym miejscem, w którym naprawdę czuł się dobrze. Z pasją wielką jak kiedyś, chodził do niego na wszystkie nowe przedstawienia, starając się zawsze o bilet w pierwszych rzędach, w których zazwyczaj siadali z Anną, ale to nie było już to samo, zdawał sobie z tego sprawę i za każdym razem, siedząc na widowni, czuł dookoła siebie wielką pustkę, chociaż wokoło siedziało wielu innych ludzi, a na scenie grali aktorzy. Nie dostrzegał ich wtedy, rzucony w świat pięknych wspomnień, których Anna stanowiła najważniejszą cząstką, a z nią to miejsce, bez niej nie posiadające już swojego uroku, nawet jeśli od samego początku ten mały, prowincjonalny teatr rozczarowywał, bo aktorzy występujący na jego scenie nie opanowali należycie umiejętności swojego zawodu. Samotne oglądanie sztuki nie było już tym samym przeżyciem co oglądanie jej z nią u boku, naprawdę kochającą tylko teatr, gotową przemierzyć setki kilometrów, żeby obejrzeć przedstawienie warte obejrzenia, nawet jeśli z góry wiedziało się, że i tak je skrytykuje, nie zostawiając na wszystkich jego twórcach suchej nitki. Teatr bez niej wydawał mu się odległy i obcy. Widziany jej oczami, nawet dla niego, widza niezbyt wyrobionego, nabierał tandetnej mistyki i prowincjonalności i chociaż jego czar ciągle działał, to nigdy nie miał do końca pewności, czy przychodził do niego z miłości do sceny, czy ściągany cieniami, które ciągle jeszcze kochał. Wołaniem z niemej ciszy zamkniętego teatru. ŻONA PISARZA Jako prezent gwiazdkowy ofiarowała mu maszynę do pisania, ale gdy później korzystał z niej, denerwowało to ją. Nie rozumiała miłości z jaką podchodził do pisania. Nie podzielała jego zapału, wiary w talent, nie lubiła czytać jego utworów. Jego świat wypełniony książkami, stosami zapisanego papieru i twórczą samotnością, w którą uciekał przed rodziną, nic dla niej nie znaczył. Nienawidziła go. Czuła się przez niego samotna, traktując go jak wroga, inną kobietę próbującą odebrać jej męża i walczyła z nim jak tylko mogła, pragnąc całkowicie go unicestwić. Stukot maszyny do pisania rozlegający się z pokoju męża pełnego półek z książkami, półmroku i kurzu, potęgował w niej nienawiść do fałszywych muz co wieczór tam goszczących. Początkowo traktowała pisanie jako jego hobby, które z czasem mu się znudzi, teraz jednak uważała je za groźną chorobę mogącą kiedyś uśmiercić ich małżeństwo. Jej mąż był grafomanem, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Musiał nim być, skoro nie zrażały go do pisania koperty z jego opowiadaniami, wracające ze wszystkich czasopism, do których je wysyłał. DŁOŃ Przypuszczał, że młodo umrze. Linia życia na jego dłoni, cieniutka i ledwie widoczna nie dochodziła nawet do jej połowy, urywając się jak droga nagle wbiegająca w tunel. Tyle tylko, że jego linia nigdzie się już nie wyłaniała, w przeciwieństwie do drogi zawsze gdzieś wyłaniającej się z tunelu na światło dnia. Często w samotności przyglądał się dłoni, próbując odgadnąć swój czas zapisany na niej. Czuł, że nie ma go zbyt wiele. I za każdym razem, kiedy oglądał swoją zniszczoną dłoń, coś kazało mu się spieszyć, żyć szybciej, w pełni wykorzystać każdą następną chwilę. Dlatego starał się bardziej okazywać miłość swoim bliskim, zabawiał się i wyjeżdżał, kiedy tylko nadarzała się okazja i pisał, pisał, pisał, chcąc jak najszybciej doścignąć kilku wielkich nieżyjących już pisarzy, którzy tak naprawdę nigdy nie umarli. Wierzył, że ich duchy czuwają nad nim i pomagają w pisaniu. Często rozmawiał z nimi w myślach, prosząc o pomoc. Zawsze po takiej rozmowie nachodziło go natchnienie, które traktował jako odpowiedź z zaświatów. Pisał wtedy dobre rzeczy. Pisał też i bez gadania z duchami, ale to nie było już to samo. Tworzone wtedy utwory pokrywał kurz fałszu, podobieństw i sztuczności. Darł je na strzępy. Najbardziej zależało mu na oryginalności czyniącej nieśmiertelnym. Szlifował więc każde zdanie, nigdy nie idąc na łatwiznę. WSPOMNIENIA Czasami jaszcze myślał o nich. O ich włosach, oczach, ustach. Przypominał sobie wypowiadane przez nie słowa, a zwłaszcza te dwa, które dość szybko okazywały się bez wartości. Wypowiadał czule ich imiona, jak wtedy, gdy tak wiele dla niego znaczyły. Przebywał w myślach w odwiedzanych z nimi miejscach. Nie raz jeszcze czuł ból, który mu sprawił odchodząc. Ale nie tęsknił za żadną z nich. Nie potrafił tylko zakopać kufra z przeszłością i przejść do jutra pewnym krokiem zdobywcy. Był niestety pisarzem i to najgorszym z możliwych - czerpał natchnienie głównie z własnego życia, w każdym wczoraj doszukując się czegoś do opisania. Dlatego tak bardzo pielęgnował wspomnienia, nigdy nie tracące kolorytu, zawsze świeże, jakby zawarte w nich zdarzenia wydarzyły się przed kilkoma godzinami, a nie przed wieloma laty. Umiejętnie przechowywane w umyśle, nie traciły niczego z żywotności, w każdej chwili nadając się do przelania na papier. Ale nie był wcale z tego dumny. Wolałby pisać inaczej, bardziej operować fantazją, mniej przeżyciami. Stwarzać, nie opisywać. Ale niestety, pisał tak jak pisał, starając się to robić jak najlepiej. Mężczyźni w jego powieściach byli nim samym, a kobiety jego dawnymi kochankami. Kiedyś bardzo lubił je w finale uśmiercać, ale gdy uświadomił sobie, że czyni tak z zemsty, zaniechał tego, pod koniec swoich książek wspaniałomyślnie pozostawiając je przy życiu. Teraz wystarczyły mu rozpacz i gorycz, które odczuwały pod koniec utworu po wielu życiowych przejściach. Traktując je w ten sposób mógł również dokonywać na nich zemsty, nie tracąc jednak kontaktu ze światem normalności. Na ostatnich stronach powodował więc, że wiły się w rozpaczy, nie pozostawiając im żadnej nadziei. Przynajmniej tyle mógł zrobić. I kończąc z jedną planował już zemstę na kolejnej. Budował więc nowy, mniej lub bardziej realny literacki świat, który dla następnej kobiety z jego przeszłości, stawał się kolejnym labiryntem nie do przejścia. Był w nim Minotaurem, bardziej jednak ludzkim i nie żądnym krwi, niż jego mityczny odpowiednik. Przez sto lub dwieście kartek książki tropił więc swoje ofiary, po jego krętych korytarzach zaszczuwając je strachem, a na końcu zamykał je w czterech ścianach swej okrutnej wyobraźni, która już na zawsze stawała się ich klatką. A potem stawał z boku i z satysfakcją obejmował wzrokiem te wszystkie kobiety swego życia, błagające, płaczące i szarpiące za kraty. Listy W pierwszym liście, na który się zdobył po roku, napisał jej o tym, co działo się z nim od ich ostatniego spotkania. Napisał jej, że długo nie mógł wtedy dojść do siebie i że wiele pił i że w końcu dał się namówić takiemu jednemu na zaciąg do armii serbskiej, chociaż gówno go obchodziło, co się działo na Bałkanach i że kilka tygodni później siedział już w mikrobusie wiozącym jeszcze kilku innych facetów bez przeszłości i że daleko nie zajechali, bo policja i oficerowie UOP-u zatrzymali ich na granicy polsko-czeskiej, bo już od długiego czasu namierzali tego gościa, który ich zwerbował i że później spędził trzy doby w areszcie w Zakopanym, odpowiadając tym z UOP-u na różne idiotyczne pytania: czy masz coś przeciwko Bośniakom, Chorwatom, Muzułmanom, dlaczego jechałeś ich zabijać, czy lubisz zabijać, czy zabiłeś już kogoś i że w końcu puściły mu nerwy i zasunął im chamską wiązankę, plugawiąc całe Bałkany, ich i Polskę, na co wyszli wkurwieni, i napisał jej też o tym, że zaraz potem przyszli dwaj gliniarze w mundurach i że jeden z nich, starszy, o dobrodusznej twarzy, stanął nad nim i powiedział: „ Niepotrzebnie się stawiłeś małolat, nie miej urazy, musimy to zrobić, bo teraz trudno o robotę „ i że zanim zrozumiał o co mu chodzi, spadły nagle na niego białe lole, które nie wiadomo skąd pojawiły się w ich rękach i że bardzo bolało, gdy dostawał nimi wpierdol. Napisał jej też o tym, że ci sami gliniarze podnieśli go potem z podłogi, posadzili na krześle i dali zapalić i że nie do nich czuł wtedy nienawiść, ale do niej, bo to przez nią przestało mu zależeć na życiu i to przez nią chciał się wystawić na kule bośniackich snajperów. Dalej napisał jej, że niedługo po tym zdarzeniu wrócił nad morze, do swojego rodzinnego miasta, o którym tyle jej opowiadał, że rodzice wybaczyli mu wszystko i że mieszka na razie z nimi i że poznał tu wspaniałą dziewczynę, zrobił jej dziecko i że wkrótce się pobiorą. Na sam koniec napisał jej, że czasami tęskni za górami, ale już nie za nią i że w gruncie rzeczy cieszy się teraz, że tak właśnie między nimi wyszło, chociaż jeszcze nie tak dawno bardzo to przeżywał, ale teraz już wie, że nie byli dla siebie, że jest cholerną materialistką i że w każdym słowie „kocham,, usłyszanym od niej nie było nic więcej prócz fałszu. Że teraz jest inaczej, kocha swoją przyszłą żonę w zamian otrzymując to samo. Odpisała niedługo potem, w bardzo krótkim liście (który bardzo go rozczarował) tłumacząc się, że nie jest wcale materialistką, że w ogóle źle o niej myśli, że życzy jemu i jego przyszłej żonie wiele szczęścia i że sama też jest teraz bardzo szczęśliwa, bo ma kogoś kogo kocha i również myśli o ślubie. Po roku ponownie do niej napisał w telegraficznym skrócie chwaląc się żoną i synkiem, dobrą pracą, własnym mieszkaniem, miłością. Pisał jej, że przytył dwanaście kilo i nie wygląda już jak chłopiec, ale jak mężczyzna, że wrócił do szkoły i nawet nieźle mu w niej idzie i że nadal pisze opowiadania wierząc, że kiedyś coś z tego będzie. Ona jednak nie odpisała mu tym razem, co nie miało już dla niego żadnego znaczenia. A niedługo później usłyszał od znajomego, że nie układa się jej najlepiej z chłopakiem o którym kiedyś mu pisała i że pewnie nie będzie nic z ich związku. Że znacznie zbrzydła, przytyła i że w ogóle nie była już taka jak kiedyś. - Więc jaka jest teraz ?- zapytał. - Inna- odparł krótko ów znajomy, co tak wiele mogło przecież oznaczać. Ten tekst odnalazłem w swoich szpargałach.Nawet nie pamiętam kiedy go napisałem.Musiało to być jednak już bardzo dawno temu,bo jest bardzo "hemingweyowski".Na początku ,kiedy zaczynałem pisać,Hemingwey był moim Bogiem.Chciałem pisać tak jak on i próbowałem.Myslę,że każdy młody pisarz popełnia takie grzechy. Potem jednak poszedłem w zupełnie innym kierunku.Ale to właśnie Hemingwey nauczył mnie zwięzłości i nie lania wody,więc jeśli chodzi o sam warsztat, jest moim mistrzem do tej pory. Przeczytajcie to opowiadanie.Historia jest z pewnością bardzo banalna, ale nadzwyczaj dobrze napisana.(zwlaszcza że napisałem to jako małolat). Myślę,że szkoda,aby leżała w zapomnieniu. KOBIETA I DZIECKO Bardzo często przed porodem myślała o dziecku. O tym jakie będzie? Jaki będzie miało kolor włosów, jaką karnację skóry? Chciała, żeby odziedziczyło urodę po ojcu, piwnookim brunecie we włoskim typie, wysokim i przystojnym, o intrygujących, rzadkich dla tego rodzaju urody niebieskich oczach, za którym zawsze oglądały się kobiety i którego zazdrościły jej wszystkie koleżanki. Tak, tak, chciała, żeby było podobne do swojego ojca... O tak, to będzie dla niego najlepsze. Oby tylko nie było podobne do niej, myślała, co to, to nie... Była niską, pulchniutką blondynką i choć wiedziała, że nie jest brzydka i podoba się mężczyzną, nie lubiła jednak siebie i nie chciała, żeby dziecko odziedziczyło po niej cokolwiek. Zwłaszcza jeśli miał to być chłopiec. Nie mogła jakoś wyobrazić sobie syna podobnego do niej, zwłaszcza, gdy wybiegała myślami w przyszłość i widziała go już jako dorosłego mężczyzną. Niski, tłuściutki blondynek, o jasnej cerze nie reprezentował się dobrze w jej wyobraźni. Znacznie lepiej prezentowała się w niej, podobna do niej dziewczynka. Przecież mężczyźni bardzo lubią, niewysokie blondynki z odrobiną ciała. Wygląda tak przecież wiele aktorek. Niektóre z nich uważa się nawet za sexbomby. Tak, pomyślała, w zasadzie dziewczynka mogłaby odziedziczyć jej urodę. Ale nie chłopiec. Nie. Zdecydowanie nie. Przeczucie mówiło jej jednak, że to będzie chłopiec. Czuła wyraźnie w swym ciele niecierpliwe i gwałtowne ruchy jego nóżek i rączek, a wierzyła, że tak silne i zdecydowane mogą być tylko ruchy chłopca i mogła też przysiąc, że czasami czuje bicie jego maleńkiego serduszka. Zresztą wiedziała, że jakakolwiek będzie płeć jej dziecka, będzie je kochać tak samo. Lubiła tylko ten dreszczyk emocji jaki sprawiała jej niepewność jego płci. Podczas badania ultrasonograficznego zabroniła lekarzowi ujawnić sobie tę tajemnicę, postanawiając, że wyjaśni ją w odpowiednim czasie sama natura. Pod tym względem nie była zwolenniczką wyręczania jej przez technikę. Poród odbył się pięć dni po terminie. Mimo przenoszenia był długi i ciężki. Jej niecierpliwe i zawsze tak ruchliwe dziecko, w tym decydującym momencie nie przejawiało zbytniej ochoty do wyjścia na świat. W końcu najpierw pojawiła się jego główka, potem cała reszta i zanim jeszcze zobaczyła je, i nim lekarz powiedział jej co urodziła, sama wiedziała już, że to chłopiec. Poznała to po jego krzyku. Był wrzaskliwy i donośny i wiedziała, że tyle siły może być tylko w płucach chłopca. Potem lekarz na chwilę położył go na niej, pokrytego jeszcze śluzem i kwilącego, mówiąc: "Ma pani wspaniałego, dorodnego synka". Był rzeczywiście dorodny, taki jak chciała, jak sobie wymarzyła i poczuła się naprawdę, naprawdę szczęśliwa... Po chwili pielęgniarka odebrała jej jednak noworodka, lekarz zaczął robić coś koło niej i jego uśmiechnięta, życzliwa, pochylona nad nią twarz była ostatnią rzeczą jaką zapamiętała, nim zasnęła. Obudziła się w sali poporodowej. Wszystko ją bolało i nie mogła się ruszać. I czuła pragnienie. Jednak najbardziej czuła niepokój o dziecko. Ogarnął ją zaraz po przebudzeniu i z każdą chwilą świadomości pogłębiał się coraz bardziej. W końcu wyobrażając sobie straszne rzeczy odnalazła przycisk dzwonka przy łóżku i z trudem sięgnęła do niego i kiedy pojawiła się pielęgniarka, zasypała ją gradem pytań o synka, jak się czuje, czy aby na pewno nic mu nie jest, czy jest z nim naprawdę wszystko dobrze i kiedy w końcu pielęgniarce udało się ją uspokoić słowami, że wszystko jest jak najlepiej i nie ma się czym martwić, poprosiła o dziecko. Siostra przyniosła je po kwadransie w zawiniątku przypominającym bochenek chleba. Ten mały człowieczek, który w nim był w akurat spał akurat smacznie i nie obudził się nawet, kiedy pielęgniarka wyciągnęła go z tego zawiniątka i położyła obok matki. Potem obie przyglądały mu się z zainteresowaniem: matka z miłością i przez łzy szczęścia, pielęgniarka rutynowo oceniając jego stan. Obie nie miały żadnych zastrzeżeń i kiedy matka dziecka zapytała pielęgniarkę, co myśli o jej synku, ta szczerze odparła, że dawno nie widziała ładniejszego i zdrowszego chłopczyka. Matka poczuła się wtedy w pełni szczęśliwa i zaczęła głośno wychwalać urodę noworodka, który już teraz wydawał się jej podobny do swego ojca. Przemawiały za tym jego ciemna już cera i bujna czarna czuprynka i dostrzegła nawet podobieństwo w oczach, kiedy dziecko w końcu przebudziło się i zaczęło rozglądać dookoła; były śliczne niebieskie i to ją jeszcze bardziej upewniło we wszystkim. Nie omieszkała powiedzieć z zadowoleniem pielęgniarce, że jej dziecko to wykapany ojciec, że już ma jego śniadą cerę, czarne włosy i ten sam, rzadki u brunetów, kolor oczu. Jednak pielęgniarka bez entuzjazmu oznajmiła, żeby nie brała tego za pewnik, bo kolor włosów, oczów i całego ciała u noworodków przeważnie się zmienia i że jej synek może w przyszłości wyglądać zupełnie inaczej. Słowa te uderzyły w nią jak grom. Przywróciły obawy i wątpliwości jakie miała gdy zaszła w ciążę, chociaż wydawało jej się, że już dawno pozbyła się ich raz na zawsze. Nie, nie, nie mogła się pomylić, przecież wszystko tyle razy obliczała, tyle razy sprawdzała.... Nie, nie mogło być inaczej.... Była tego pewna, absolutnie pewna. Jedna po chili doszło do jej świadomości, że przecież... urodziła kilka dni później niż planowano i, że jej lekarz mógł się po prostu pomylić ustalając datę poczęcia.... Z przerażeniem cofnęła się więc w myślach dziewięć miesięcy, jeszcze raz przeanalizowała bardzo dokładnie kilka dni w czasie których musiała zajść w ciążę i kiedy okazało się, że jednak mogła się pomylić... poczuła się słabo, o wiek słabiej niż się czuła i gdyby akurat nie leżała na pewno by się przewróciła. "Czy może być rudy?" zapytała w końcu niepewnie pielęgniarki nieumiejętnie siląc się na uśmiech. "Owszem, odparła tamta. Jeśli w pani bliskiej rodzinie lub ojca ktoś ma rude włosy, to całkiem możliwe..." Potem pielęgniarka odebrała jej dziecko i zostawiła samą. I wtedy w tej pustej sali, w szpitalnej i nieprzyjemnej ciszy, ta kobieta, która niedawno szczęśliwie urodziła, płacząc, zaczęła się żarliwie modlić w myślach, wiedząc, że tylko to już jej teraz pozostało... "Boże mój, wybacz mi i spraw, aby moje dziecko zachowało swoją urodę. Boże mój, wiesz jak to jest przez długi czas nie mieć przy sobie nikogo bliskiego i jak jest wtedy trudno i jak wiele nierozsądnych rzeczy przychodzi wtedy do głowy. Boże jedyny, ty wiesz, że trwało to krótko i że szybko się opamiętałam i że bardzo, bardzo tego żałuję. Boże nie karz mnie tak wyraźnym dowodem mego grzechu. Boże. Spraw, aby moje dziecko nie miało rudych włosów. Ty przecież wiesz, dobry Boże, jak bardzo tego żałowałam i wciąż żałuję i jak mi wstyd i jak bardzo, jak bardzo się teraz boję. Boże..." Jej mąż w tym samym czasie upijał się ze szczęścia w gronie przyjaciół w messie traulera na Morzu Ochockim. Plik pobrany ze strony http://www.ksiazki4u.prv.pl lub http://www.ksiazki.cvx.pl