Lesław Furmaga Krab i Joanna Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Przez cztery półroczne rejsy z tym starym naprzeciw nie zamieniłem ludzkiego słowa. Patrzyłem teraz, gdzie nad jego głową warował krab. Stary kręcił się koło bulaja. – Czego chce? – myślałem. Krab tkwił w siatce, wczepiony włochowatymi, małpio-pajęczymi łapami... Podobny do muszli wielkiego małża tułów, maleńki pyszczek, rachityczne wąsiki, osiem łap – wszystko było nie liczącym się szczegółem przy parze ramion ze szczypcami i palisadą smoczych zębów. Zajmował ścianę między bulajem a półką na książki. Tkwił tu dopiero trzy miesiące, a ile razy wchodziłem do tej kabiny, już na korytarzu czułem, że zobaczę kraba. Teraz jak zwykle warował wewnątrz kręgu. Stary polerował kieliszki w kształcie rozkwitłych tulipanów. Był przy tym przesadnie dokładny, jak w robocie. Znał fach, niczym stado wędrownych ryb nigdzie nie znaczony szlak. Mieliśmy wiele wspólnych, związanych z robotą spraw; mówiliśmy sobie ty, ale przez warstwę służbowej obojętności. Kiedy go nie znałem, jedynie udawałem, że mu wierzę, potem wykorzystywałem go, nie zaglądałem do przetwórni. Wzbudzał zaufanie. Gdy na łowisku chudło stado, a na slip wjeżdżał pusty wór, czekał na rybę w przetwórni, aby minuty nie przepuścić i kiedy będzie robota, zbudzić ludzi. Nie zagrało coś, sam załatwiał sprawę. Spokój był, nie było skarg, nie wtrącałem się. Dziś, gdy w trzydzieści niedziel trwającym rejsie sieć zniknęła pod pokładem, przetwórnia lśniła wypucowana, ląd się zbliżał, znalazłem się tu. Krab tkwił w palecie, stary kończył polerowanie kieliszków. Znałem starego, mistrza Grzegorza Zarubę, dwa lata, on był na tym statku jeszcze podczas budowy w stoczni, razem już dobrych siedem kalendarzy. Ja trzymałem się bridżowego towarzystwa z kabiny armatorskiej, on rybackiego manszaftu. Byliśmy zespoleni jak tryby maszyny, które, zazębione, wspólnie odczuwają rytm roboty, ale nawzajem z jednego do drugiego nic nie przenika. Zastanawiałem się, czego chce teraz, po co ja tu jestem, po co ta uroczystość. Milczał. Rozlał koniak do kieliszków, wyciągnął z szafki solone orzeszki, wypiliśmy po łyku. Patrzyłem na kraba. Stary patrzył na kalendarz. – Za dwa tygodnie w domu – zauważył beznamiętnie. – A, w domu przeszło pół roku minęło – mruknąłem. – Minęło... szybciej niż myślałem – powiedział jakby do siebie. Wyczułem, że nie był to konwencjonalny frazes. Patrzył w bulaj, ja wąchałem koniak w kieliszku. Nie nużyło mnie jego milczenie. Wypiliśmy myśląc o swoich różnych sprawach. Mój spokój był zmącony w niewytłumaczony sposób obecnością w kabinie cholernego kraba. Znów na niego patrzyłem. Wielkie pomarańczowe langusty dawno przestały robić na mnie wrażenie. Bywało, że w dennym zaciągu wraz z dziesiątkiem ton czerwonego pagrusa wysypywały się z włoka dwa lub trzy strzyżące metrowymi radarami wąsów dziesięcionogi. Ale ten tutaj, taki wielki krab, niedaleko Dakaru? – Bierzesz do domu? – zapytałem wskazując ruchem głowy paletę ze skorupiakiem. – Biorę – stary nalał jeszcze po kropli. Jego najwidoczniej też nie nużyło to nasze wspólne milczenie. – Nietutejszy – myślałem głośno, przypatrując się dennemu monstrum. – Przybysz – powiedział stary. – Przylazł z Pacyfiku po morskim dnie parę tysięcy mil, przewędrował Kanał Panamski, Morze Karaibskie, lazł między Martyniką i Trynidad, przyczołgał się przez Atlantyk aż tu. Wstałem, podszedłem do kraba. Z bliska był jakby jeszcze większy. 5 – Wiesz co? – mruknąłem. On mnie drażni. Nie uważasz, że to cholerna metafizyka, wywlókł, skurczybyk, z morskiego dna jakiś niepokój. Stary przyglądał mi się uważnie. – Też to czujesz? – zapytał z powagą. Roześmiałem się szczerze. Ani on, ani ja, a tym bardziej obaj razem nie powinniśmy wpadać w panikę kojarząc niepokojący wygląd skorupiaka z powszechnym na morzach krabim zabobonem. – Miałeś kiedyś kraba? – zapytał mnie równie poważnie jak przedtem. – Nie, nigdy nie miałem kraba ani homara, ani langusty, niczego takiego. Patrzył w bulaj, morze było płaskie, zmarszczenia wody podrzucały do góry odbicia słonecznych blasków, które spadały z powrotem na wodę. Zbliżał się wieczór, słońce było czerwone. – Miałem już kraba – powiedział nieco swobodniej, jakby pozbywając się poprzedniej powagi – taki był jak ten, z Pacyfiku, też przewędrował po dnie pół świata, wrócił tam... razem ze statkiem. – Gdzie wrócił? – Na dno. Krab na szocie w stalowym kręgu przywarował jeszcze bardziej do nylonowej siatki, mogło się wydawać, że zamienił się w słuch. – Czy ty nie jesteś zabobonny? – zapytałem, bo poza tym, że w robocie jest solidny, nie znałem tego człowieka. – Nie, nie jestem zabobonny. – No więc jak było z tym krabem? – Kiedy miałem siedem lat, zaatakował mnie na łące kozioł. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Cap był coraz bliżej... zobaczyłem tuż przed sobą jego łeb, który wyglądał jak młot. Patrzyłem na ten łeb, sterczące rogi, patrzyłem i patrzyłem... Kiedy woziłem z Pucka do Gdyni bibułę, podczas łapanki w pociągu uciekłem przez tory. Trafiłem za płotem na Niemca, wyrżnął mnie w pysk, podniósł lufę, wówczas zobaczyłem łeb tego kozła. Gdy w czterdziestym siódmym roku sztorm wygonił mnie z Zatoki na morze i zapadła noc, znowu zobaczyłem koźli łeb... Tak było przez dwadzieścia lat. Na Północnym dwa dziesiątki lat temu w sieć zaplątał się krab. Podobał mi się, wydmuchałem go, pomalowałem pancerz bezbarwnym lakierem, rozpiąłem na siatce, powiesiłem w kubryku. – Zdejm to i wyrzuć do morza – powiedział szyper. – To mój krab, nie wyrzucę. – Wyrzuć! – Nie wyrzucę! Krab wisiał. Ludzie patrzyli na ścianę bykiem, patrzyli bykiem na mnie. Roboty było dużo, morze w tym rejsie wyjątkowo spokojne, sieć po każdym zaciągu pełna. Krab jakby przyniósł szczęście statkowi. Przestał mruczeć szyper, przestali bóść spojrzeniami ludzie. Minął rejs, minął drugi, morze spokojne, ryby więcej niż trzeba, zarobki jak nigdy. Zadomowił się krab na ścianie kubryka. Nikt słowa już nie powiedział. Wyszliśmy w trzeci rejs. Znowu ryba szła całymi pakami. Szyper przy wódce do mnie powiada: – Jak się w tym rejsie nie utopimy, to z krabami bujda. – Wierzyłem, że co z morskiego dna, ma leżeć na dnie. Już nie te czasy, kiedy kołysały się diabły między falami. Pod koniec rejsu dmuchnęło jak z piekła. Ze spokojnego morza w pół godziny zrobiła się zalana wodą beczka zajzajeru. Bulgotać zaczęło, pył się podniósł, Biały szkwał! Wiesz, co to jest? Raz go widziałem, właśnie wtedy. Szyper chciał kuter obrócić do tego szkwału, było to na grzbiecie dużej fali, statek wisiał nad morzeni jak zabawka na choince. Siedziałem w kubryku, stołek uciekł mi spod tyłka, podłoga stanęła na ścianie, ściana na suficie. Wszystko ruszyło ze swoich miejsc, grzechot się zrobił taki, jakby nie było nigdy ciszy na świecie. Pojechałem na brzuchu w kąt, przewaliłem się na plecy, zamknąłem oczy, bo coś wielkiego leciało mi na twarz. Byłem pewny, że zobaczę swojego kozła. Otworzyłem oczy. Prosto nade mną szczerzył kleszcze krab... Statek leżał na burcie, siedziałem na którejś ścianie. Ściana z krabem była sufitem, poderwałem się i w tej chwili zgasło światło, 6 do kubryka runęła woda. Przedzierałem się przez nią do schodni. Złapałem żelazny pałąk poręczy. W oczy gryzła woda. Walczyłem po omacku. Nie było już w ciemności koziego łba, poczerwieniało przede mną. Kiedy poczułem, że ciężar spadł mi z ramion, otworzyłem oczy. Byłem do połowy wynurzony z włazu na pokład. Kuter powoli obracał się stępką do góry. Koła ratunkowe i ponton zerwane... Krzyknąłem, nikt nie odpowiedział. Pięciu poszło na dno z kutrem. Szyper też. Zdjął nas z pontonu jakiś holender. Tamten drugi był młodziutki, nie wrócił na morze, hodował norki, potem został kierowcą, jeździ do dziś ciężarówką. Ja już w szpitalu postanowiłem, że jeszcze kiedyś złapię kraba. Przez dwadzieścia lat trzy sztuki widziałem w sieci. Dwa były duże, jeden mniejszy. Zanim zdążyłem którego wydobyć z lasty, inni dopadali go i wyrzucali za burtę. Byli szybcy albo może ja się nie spieszyłem – uśmiechnął się po raz pierwszy. Potrącił szyjką pękatego flakonu o brzeg kieliszka. Szkło brzęknęło jak cienka struna. – Teraz też dobrze idzie ryba – mruknąłem. – Idzie, tylko nie będzie trzeciego rejsu, przynajmniej dla mnie. – Co? – Wiesz, po co cię tu przywlokłem? – przystąpi wreszcie do rzeczy. – Przysięgam, że nie. – Nie domyśliłbyś się. Tym razem cisza była nużąca. – Chciałem wypić z tobą butelkę wódki i zupełnie nic więcej. Poczułem, że robi mi się przykro. Rzeczywiście, nigdy bym się tego nie domyślił, stary znał mnie lepiej niż ja jego. – Coś ci jeszcze powiem, kiedy tu miałeś przyjść, ja chciałem uciec ze statku. Poprzedni szef był stary, tak jak ja, mógł marudzić, pomarudził, przestał. Niegłupi był, choć bez dyplomów jak twoje. Myślę, przyjdzie wyrośnięty smarkacz, im będzie bardziej wszystko w porządku, tym bardziej będzie rządził, pokrzykiwał, rozumiesz, że niby bez niego nie byłoby roboty. Dwa lata minęło, słowa nie powiedziałeś. Robiłeś swoje, przy mojej robocie jakby cię nie było, bałem się, że przyjdziesz ustawiać, kierować, „ratować robotę”... Wiesz, jaką chciałem wypić z tobą butelkę wódki? Ostatnią w życiu, na rybackim rejsie... Siedziałem w fotelu zaskoczony, prawie oniemiały. – Przestajesz pić czy myślisz, że się utopimy? – wymusiłem z siebie dowcip. – Ani jedno, ani drugie. Pół roku temu, właśnie przed tym rejsem, wezwali mnie do kadr, kazali załatwić emeryckie formalności, rozumiesz? Przygryzł usta, powieki drgały mu na wyblakłych, szarych oczach. Podniósł się z fotela, stał wyprostowany, wielki, na tle swojego kraba z Pacyfiku. Podszedłem do starego i kiedy poczułem uścisk silnej jeszcze dłoni, zdaje się, że pocałowaliśmy się mocno jak odnalezieni na morzu rybacy. Wróciłem do kabiny, odkręciłem hajpres, buchnęło chłodne, rześkie powietrze. Wibracje maszyny pełzały po szotach z wyjątkową pasją. ,,Murena” po stu osiemdziesięciu dniach na szelfie wracała do kraju jakby dodatkowo wyczarowanym z maszyny na tę okoliczność tabunem koni. Usiadłem w fotelu. Za bulajem uciekały na południe łamiące się płaszczyzny błękitnozielonej wody. Wyłuskałem z paczki papierosa, czułem zadowolenie po rozmowie z mistrzem. Chociaż, jak Grzegorza zabraknie, trzeba będzie zabrać się do roboty w przetwórni inaczej. Joanna patrzyła na mnie z obrazka, w ramce wypalonej z drewna przez autentycznego docenta, który na „Murenie” jest drugim elektrykiem. Daleka była Joanna w wyczarowanej na statku rameczce. Niedługo skończy się rejs, potem będzie następny i następny... Przyrzekłem jej tylko rok takiego życia, minęły trzy lata. Patrzyła na mnie papierowa dziewczyna w ramce, papierowa, płaska... ożywająca moją świadomością, że istnieje nie tylko na pożółkłym w afrykańskim słońcu skrawku kartonu, ale jest i pewnie czeka. „Murena”, jak każdy statek odchodzący w morze na pół kalendarza, wytapetowana jest wewnątrz kabin kolorowymi obraz 7 kami kobiecej nagości. Na szot, obok mojej koi trafiła wielka, prawie metrowa podobizna królowej urody jakiegoś letniego miesiąca, dodana do magazynu „Playboy” takim jak my na uciechę. Trzyma królowa w równych, białych zębach kwiatek, spędziła ze mną ten długi rejs i cieszy jakoś, chociaż nie ożyje jak Joanna. Włosy ma spięte w rudą kitę, spadają na ramię i potem po szyi układają się między dwoma pokaźnymi bryłami nagich piersi. Śmieje się przez kwiatek w ustach papierowa królowa piękności jednego miesiąca. Wibracje pełzną po szotach, drży Joanna na obrazku, co dzień będzie się stawać bardziej i bardziej żywa, aż zmaterializowaną zobaczę na portowej kei przed stuknięciem trapu jeszcze. 8 Po południu pokazał się za bulajem skrawek ziemi, rósł, rozlewał się coraz szerszą plamą na horyzoncie między niebem a morzem. – Sahara – mruknął pierwszy oficer Teodor Gacpa. Patrzył na brzeg, wodę i niebo – określony miedzianym okręgiem kawałek dalekiego świata niby w okularze mikroskopu. Czułem znużenie po kilku łykach wypitych rano w kabinie mistrza, żułem w sobie historyjkę z krabem, który wrócił na dno ze statkiem, bez Grzegorza... Za kilka dni Zaruba spakuje manatki, zdejmie z szotu kraba, pójdzie pomieszkać w domu do końca swoich dni, jemu nie może zaszkodzić denne monstrum. Teodor wstał z kanapki. – Cholera, nie mogę przyzwyczaić się do przelotów powrotnych. Co w domu nie wiadomo, dziewucha pewnie wyrosła, pies się postarzał i tak już był stary, tyle wiem, że syn oblał egzamin na polibudę, bo mi Hanka pisała. Bez pisania wiem, że dewizy baltonowskie przy pomocy córki wróciły do skarbu państwa. – Cóżeś taki pesymista? Teodor skrzywił się. Patrzył ciągle na skrawek pustyni, skrawek daleki aż do bólu oczu. Rozmowa utknęła na dobre. Pierwszy oficer na ,,Murenie” Teodor Gacpa zadziorny jest trochę i w powrotnych przelotach miewa chandrę. W poprzednim rejsie tu na dwudziestym stopniu szerokości geograficznej, kiedy podobnie jak teraz, w okrągłym bulaju pełzł leniwie na południe kontur Mauretanii i Sahary, nie proszony opowiedział mi historię tego swojego niewielkiego garbu... Wówczas, gdy usiadł w fotelu, wodził oczami po wnętrzu garsoniery, gdzie stare meble kłóciły się z nowoczesnym barkiem i telewizorem, na podłodze leżały nylonowe namiastki dywanów, a przez otwarte drzwi widoczna była kawalerska, zaimprowizowana kuchnia. – Powiadam ci – prawie bełkotał Mereda – jutro idziemy na policję... Stabilizacja, rozumiesz! Gacpa milczał. Gospodarz odłożył cygaro i usiłował nalać wódki do szklanek, porozlewał ją jedynie po stole. – A... a do Polski jeszcze wrócę – bełkotał. – Wrócę jako nadziany turysta. Ha! ha! ha! Stare kąty, piętnaście lat ich nie widziałem – osunął się w fotelu, wsadził do ust nie zapalone cygaro. Gacpa poszedł do łazienki, odkręcił kran, włożył głowę pod strumień wody. Bryzgała, ciekła, zalewała oczy, pędziła cienkimi strużkami po żebrach. Wyprostował się, złapał łyk powietrza, patrzył na mgławy obraz twarzy w lustrze, usiłował myśleć, jeżeli taką skotłowaną plątaninę można nazwać myśleniem. Stłoczyło się w nim teraz to wszystko, co działo się do czasu, gdy przyszedł do wsi traktem od dworca w miasteczku. Noc przespał w szopie nad morzem, rano poszedł brzegiem, kryjąc przed ludźmi ponurą gębę i krępą postać przyodzianą w wąskie cajgowe portki i skórzaną przetartą na łokciach kurtkę. Poszedł, wrócił, stał koło szopy, dokoła paręnaście chałup było, sieci na tyczkach rozpięte do słońca, złotawy piasek, garść żółtych łodzi rzucona daleko za zakręt brzegu i wędzarnia z wysokim kominem na tle błękitnej palety nieba, przyozdobiona świdrem czarnego dymu na szczycie... Że po rybackiej szkole dostał robotę w wędzarni. Wieś? Czas w niej wolno pełzł po zegarowych tarczach, Gacpa pilnował ognia w wędzarni. Gębę miał kwaśną, ale rybę wędził dobrze, w spółdzielni patrzyli na robotę nie na gębę. Po czasie odmierzonym trzema kalendarzami otrzymał urząd 9 kierownika wędzarni. Tu i tam poszedł, do miasta pojechał, pokręcił się, pokręcił i wędzarnia rosła. Na morze wstępu nie miał, niepewny był. W szkole chodził swoimi drogami, na trzecim roku naraził się nadgorliwym kolesiom, uniósł się honorem i przyjechał właśnie na tę wieś niewielką, opodal miasta. Ludzie brodzili tam jesienią i wiosną w błocie, po ciemku; na bruk i uliczną latarnię jedną od rogu do rogu nie było stać gromadzką radę. Kiedyś Morszczakowa żona w owo błoto przewróciła się z dzieckiem, Teodor z Morszczakiem w niedzielę wyszli przed dom, zabrali się do zasypywania bajor. Po sumie dołączył do nich -Wilga z synem, potem obaj Grzesiakowie i młody Lorentz. Wyrównali trakt, posypali bitą cegłą, uradzili, że trzeba chodnik położyć, postawić wysoki słup z elektryczną lampą. Wydelegowali do miasta Gacpę, Teodor pojechał, napyskował gdzie trzeba, płyty dostał. Słup też załatwił. W 1956 roku dali mu niebieską książeczkę. Zabrał się więc Teodor do roboty na kutrze, ani nie spostrzegł, gdy dorobił się szyperskiego patentu. Z czasem we wsi stanęły wysokie słupy z białym światłem, położono chodnik, po którym rybackie córki i młode żony paradowały w modnych wówczas szpilkowych obcasach. Gacpa upatrzył sobie córkę Detlafa. Zadowolony był stary z przyszłego zięcia, bo z patentem szypra. Dawniej szyprami byli Holendrzy albo Niemcy, Kaszub najwyżej za rybaka pływał. Wesele godne było rybackiej jedynaczki. Detlafowa zamknęła się w pokoju, odliczyła pieniądze uciułane na posag, rano starzy zawołali młodych, Detlaf dał Gacpie gruby plik brunatnych papierków. Młodzi przeprowadzili się do nowego mieszkania, kupili meble takie, że Detlaf skrobał się w siwą czuprynę i wydziwiał na czasy i mody, że stół do kanapy bardziej niż do stołu podobny, na krzesła, szafki wydziwiał, jeden barek mu się podobał, chyba za przyczyną butelki szkockiej wódki, którą tam zobaczył i której smak znał już, gdy Teodor w sadzawce na przetak łapał kijanki. Po roku urodziła się córka, Baśka. Kiedyś, gdy tylko Gacpa zaczął pływać, spotkał w Danii przyjaciela ze starych czasów, w szkole w Gdyni często razem politykowali. Mereda wyleciał z drugiego roku, założył kiosk z piwem i hodował norki. Gdy Gacpa pracował na wsi w wędzarni, przyjeżdżał do niego, obaj przy butelce rozmyślali nad sposobem dostania się na morze. Potem Mereda przepadł bez śladu, Gacpa po roku dostał przez kogoś list z Hamburga, że jest wszystko O.K., że ma też przyjechać. Został jednak w wędzarni. Z Meredą spotkał się, gdy już pływał. Tamten żył w Hamburgu, dorobił się trochę grosza, wyjechał do Ameryki, trafił do obozu, potem uczepił się jakiejś pracy, ale zostawił ją szybko, złapał się handlu. Kupował od marynarzy wódkę i papierosy z przemytu, sprzedawał je w mieście. Tamtejsi Polacy krzywo patrzyli na przybłędę, w końcu Mereda wpadł, musiał opuścić wyśnioną Amerykę. Wylądował w Skagen. Gdy się spotkali z Gacpą, dalejże świecić staremu koledze zagranicznym blichtrem, jątrzył stare sprawy, proponował przemyt. Gacpą nie lubił tej mowy, ale raz zagrał w duże karty. Mereda dał mu adres do apteki w małym miasteczku niedaleko Wrocławia. Potem Gacpa został szyprem. Baśka dostała pierwszych ząbków, minął jeszcze rok, zaczęła biegać, stary Detlaf kupił nową łódź, a wieś zamieniła się w dużą osadę. Raz wrócił Gacpa do domu w nocy, blady, zmieniony. – Co ci jest, Teodor? – pytała Hanka. – Nic! – odpowiedział rybak żując w milczeniu przekleństwo. W nocy nie spał, chodził po pokoju z kąta w kąt, przestraszony, dziwny. O świcie wyciągnął marynarski worek, Upychał w niego różności, których przedtem nie brał w rejs. Hanka próbowała zagadać, ale on milczał. Przed odejściem w morze brakowało motorzysty. Posłał po spóźnionego ludzi i biegał po statku jak lis po klatce, nie klął nawet, rybacy nie mogli się nadziwić, co się Teodorowi stało. Motorzystę znaleźli w łóżku z żoną, którą pieścił do ostatnich chwil, bo dopiero trzy tygodnie jak się pobrali, a on teraz płynął gdzieś na całe ćwierć roku. Gdy już byli wszyscy, Gacpa pożegnał się z żoną, trzymał ją za rękę, chciał coś powiedzieć, ale nic nie powiedział, tylko jak zwykle, żeby pilnowała dzieci. Popłynął... 10 W Skagen na kei czekał Mereda, po przybiciu szyper zszedł do niego, gadali chwilę, po czym Gacpa czmychnął do kabiny i zawołał swojego zastępcę Wiktora. Na stole stała butelka whisky. Gacpa nalał do szklanek złotawego płynu i posadził Wiktora naprzeciw siebie. Milczał. – Czego chcesz? – zapytał Wiktor. Gacpa podniósł głowę, popatrzył tamtemu w oczy, powoli powiedział: – Zostawiam statek. Doprowadzisz go do kraju, ja tu schodzę. Wiktor wypił wódkę, uśmiechnął się kwaśno, mruknął: – Dawniej opowiadałeś lepsze kawały. – Nie żartuję, schodzę z burty. Wiktor patrzył uważnie na szefa, wyjął chusteczkę, wytarł pot z czoła. Gacpa patrzył w bok. – Schodzę, chciałem z tobą pogadać o kutrze i babie... została w kraju z dziećmi. – Słuchaj, Teodor – przerwał mu tamten, zawołam ludzi. – Nie zrobisz tego. Wiktor nalał sobie kieliszek, zostawiając szkło szefa puste, wypił, znowu sobie nalał. – Ty nie zrobisz tego – mruknął. Zmarszczył czoło, chciał wymyślić coś jeszcze, ale nie wymyślił, milczał. Gacpa wziął butelkę, nalał do swojej szklanki trochę wódki. Mówił powoli: – Parę lat temu zrobiłem numer. Rozumiesz. Wysypało się dopiero teraz... Muszę tu zostać. Gdybym wrócił, poszedłbym do pierdla... Rozumiesz, Wiktor? – Co zrobiłeś? – Taki tutejszy dał mi adres, zawiozłem list. Wypiliśmy z aptekarzem butelkę koniaku i zapytał mnie, czy wiem o rulonikach. Nie wiedziałem, wytłumaczył mi, że są do zabrania. Pytam, co tam jest, tamten rozsupłał rulonik, pokazał obraz. Nie znałem się na tym, zabrałem... – Gacpa urwał, patrzył przed siebie. – Przed samym wyjściem w rejs dostałem wiadomość, aptekarz wpadł, wsypał, że wywiozłem obrazy. – Gacpa umilkł. Wiktor też milczał, dopiero po chwili zapytał: – Co zrobisz? – Gacpa nie odpowiedział. Wiktor przypalił sobie papierosa, zaciągnął się. – Nie wyjdę bez ciebie z tego portu. Poczekam – powiedział powoli. Gacpa zszedł z kutra o północy, gdy rybacy spali. Szedł z marynarskim workiem na plecach i słuchał dudnienia własnych kroków w wąskich uliczkach Skagen. Mereda przywitał go wylewnie. – Co pijesz? Whisky? Koniak? – wyciągnął butelkę wódki, postawił automatyczny syfon na stole. – Umyj się, zdejm kurtkę, wyglądasz jak uciekinier wojenny. – Mereda był podniecony. – Zeżresz coś? Czekaj, otworzę sardynki. – Rozlał wódkę, lał dużo, ponad ,,sztachetki” w szklankach. – Ja tam tego wodą nie paprzę, Polak musi umieć pić. – Nie czekając na towarzysza wypił, znowu rozlał kolejkę. – Tu jest piękny kraj, powiadam ci, automaty... skul! Będziesz na razie mieszkał u mnie. Jutro, jak łajby nie będzie, skoczymy na policję, zameldujemy, jak jest, za ciebie zaświadczę, podpiszę, że jesteś na moim utrzymaniu, a w sobotę bal, przyjdą lale, loczate, cycate, dupiaste, za tani grosz. – Ja musiałem od Niemców zaczynać. Stąd, jak się nie ma poparcia, biorą za tyłek, wyrzucają, jak z Ameryki, wiem coś o tym. No, skul! Dobrze wyglądasz. A wędzarnię pamiętasz, odpiliśmy tam swoje litry. Tu też cię utkam na lądzie. A jakbyś chciał, wyślę do Hamburga, tam jest cycuś robota. Trochę polityczna, trochę społeczna... Nagabuje się naszych o różne głupstwa, jak powiedzą, inkasują... Nie tylko oni, ty też – Mereda zaśmiał się chropowato. – No, skul! – przerwał paplaninę, ziewnął szeroko. – Wszystko chała, skul! Co nie gadasz? – Gdzie mnie urządzisz? – zapytał Gacpa. – Co się martwisz, żryć ci dam, a potem się zobaczy. Na początek pójdziesz do wędzarni, będziesz wędził ryby. 11 – A z pływaniem jak? – Z pływaniem? Z pływaniem poczekasz. – Milczał sporą chwilę. – Co milczysz? – powtórzył pytanie Mereda. Nieco chwiejnym krokiem poszedł do barku, wyciągnął następną butelkę. – Zbankrutuję przez ciebie, sznaps tu drogi... Gacpa poszperał w marynarskim worku, postawił na stole trzy półlitrówki czystej wyborowej. – Chłopie, daj pyska – ucieszył się tamten. Wkręcał nabój do syfonu, nabój wypadł mu z ręki, skakał po stole, Mereda wodził za nim zapitym spojrzeniem, łapał go, ponownie usiłował wprowadzić do zamka. Wreszcie machnął ręką i obrócił się całą postacią do Gacpy. – Niepotrzebnie się żeniłeś – wybełkotał. – Będą kłopoty, żona została, dzieci, a facet, to jest... ty, ty, prysnąłeś... będą dogadywać. No, polej jeszcze. Co żałujesz? – Gacpa nalał, tamten wypił, zaczął o lalach, które jutro przyjdą. Kołował przed Gacpą, oddalał się, walczył z płomykiem zapalniczki, który zdmuchiwany sapaniem, nie chciał skoczyć na poślinione cygaro. Wtedy Gacpa poszedł pod kran do łazienki. Woda ciekła po nim od głowy do stóp. Lustro pokryło się firaną pary. Odbicie Gacpy rozpełzło się po zmatowiałym szkle. Wrócił do pokoju zupełnie mokry. Mereda rozciągnięty w fotelu chrapał, Gacpa stanął na środku garsoniery, pokój obracał się w koło, Mereda z fotelem zataczał kręgi, Gacpa przetarł dłonią twarz, zasłonił oczy przed promieniami słońca, które nie wiadomo kiedy pokazało się w oknie. Minęła noc, był dzień. Mereda spadł z fotela, leżał na ziemi, trzymał w ustach cygaro, po pokoju walały się porozrzucane butelki. Gacpa podszedł do starego kumpla, szarpnął za ramię, potrząsnął, tamten poruszył się, wgramolił na fotel, popatrzył nieco trzeźwiej. – Pojedziesz do Hamburga, cycuś robota, pojedziesz... – wybełkotał. Gacpa poczuł suchość w ustach. – Co? – Pojedziesz do Hamburga, rozumiesz! Czekałem na ciebie, pojedziesz albo wrócisz tam... do pierdla. Hi! hi!... – parsknął Mereda i poczuł, że unosi się do góry, zamrugał wyblakłymi rzęsami, zasłonił twarz przed pięścią, osłupiały wylądował na barku, za fotelem. Puste butelki pierzchły jak przestraszone... Gacpa zarzucił marynarski worek na plecy. Ściany stanęły na swoich miejscach, zamęt pod czaszką ucichł. Schodził Gacpa powoli ze schodów, wyszedł na podwórze, ulicę, szedł prędzej i prędzej, biegł w kierunku portu potrącając ludzi... Przy holenderskim trawlerze stał żółty kuter. Gacpa przełazi przez reling, był na swoim statku. Maszyna pracowała pod pokładem, diesel prychał przezroczystymi obłoczkami spalin, przy sterówce rozmawiali Wiktor i motorzysta. Wiktor uniósł zamkniętą dłoń z odchylonym do góry kciukiem, mrugnął, pokazał białe zęby, Gacpa skinął mu głową, wrzucił do otwartych drzwi marynarski worek, wyprostował się, powiedział: – Przygotuj kuter do odprawy! Wiktor przechylił się przez skajlajt do mesy, gdzie siedzieli rybacy. – Przygotować kuter do odprawy, wychodzimy w morze – powtórzył rozkaz szypra. Stare to były czasy, przeszło, minęło. Odcierpiał swoje. Teraz nie był rozmowny, siedział na kanapce, założył ręce na brzuchu, puszczał kciukami młynka. Źle się czuje rybak, kiedy statek nie wlecze za slipem wypełniającego się rybą włoka. Stuknęły drzwi, do kabiny zajrzał Grzegorz. Przeprosił Gacpę, zwrócił się do mnie: – Główny taśmociąg zmontowany, nie trzeba go robić w porcie, tylko dwie rolki do wymiany, żeby nie było kłopotu przy wyjściu za miesiąc. Gacpa poczęstował mistrza papierosem, Grzegorz zapalił. Uśmiechnąłem się chyłkiem. Zaruba już zapomniał, że nie będzie dla niego następnego rejsu. W korytarzu rozległy się szybkie kroki, dudniły między szotami, ktoś biegł, stuknął w drzwi, wpadł do kabiny. Był to 12 Stefan, radiooficer na „Murenie”. Dyszał, rzucił okiem po zebranych, przysiadł na kanapce, oczy miał rozbiegane, twarz ściągniętą. – Chcecie się pośmiać? – zagaił prawie złowieszczo. – Co się stało? – zapytał nie tracąc spokoju Gacpa. – Padniesz, jak ci powiem – uśmiechnął się krzywo „radio”. – Oni też padną – wskazał brodą na mnie i Grzegorza. – Nie pajacuj, Stefan, co jest, gadaj! – wtrąciłem się, bo znając powściągliwość Stefana czułem, że szykuje się heca. – Odebrałem telegram do „starego”, tylko wam mówię, wracamy jeszcze na dwa miesiące... W kabinie zapanowało milczenie, zdawało się, że szoty przestały buczeć od wibracji. – Wiesz co, Grzegorz – przerwałem uciążliwą ciszę zwracając się do mistrza – wyrzuć kraba za burtę. Zaruba milczał. – Ludzie się nie zgodzą. Przeszło dwieście dni na łowisku, tego jeszcze nie było. Będzie draka jak olimpiada – cedził słowa Gacpa. W tej chwili silnik jakby zakrztusił się, prychał, urwał. Gacpa mrugnął do mnie, przygryzł wargę. – Widzisz, Zyga, „stary” zwolnił. W kabinie zadzwonił telefon, Gacpa podniósł słuchawkę, w aparacie bulgotał głos kapitana, Gacpa trzymał daleko od ucha słuchawkę, słowa było słychać prawie wyraźnie. – Panie ,,pierwszy'', chodź pan do mnie, mam pilną sprawę. Na odprawie kapitan biegał po salonie jak ryś po klatce. Patrzył w milczeniu na zebranych, usiadł, zagaił niezgodnie z protokółem: – Kurwa mać, jest telegram, mamy wracać jeszcze na jeden krajowy ładunek, tę rybę zostawimy w Las Palmas. – Umilkł, sapał chwilę, po czym zakończył przemówienie: – Ludzi trzeba przygotować, żeby nie pyskowali za dużo, szumu żeby nie było. Narada w zasadzie była skończona. Nikt jednak nie wstawał, nie wychodził. „Stary” chrząknął. – No? – zapytał nie wiadomo o co, nie wiadomo kogo. – Ba... – powiedział Gacpa. – Co ba? – zapytał kapitan mrużąc oczy. – Trzeba – powiedział Gacpa. – Co trzeba? – Ludzi przygotować – mruknął Gacpa, wzruszył ramionami. – Mówiłem, że trzeba! – „stary” przygryzł wargę, spojrzał na Gacpę, jak patrzy się na kogoś, kto niepotrzebnie mąci ciszę. – Panie kapitanie – zagaił przewodniczący rady na statku – trzeba zrobić zebranie, porozmawiać... zapytać ludzi... – umilkł. Kapitan wstał, przeszedł się po salonie. – Zapytać... zapytać... – powtórzył z pasją. – Wrzask się podniesie jak sto choler – zauważył lekarz. Kapitan usiadł i ostatecznie zakończył sprawę: – Żadnego zebrania teraz nie będzie, sprawa powrotu na łowisko to oficjalnie tajemnica. Do Las Palmas mamy trzy dni przelotu, niech się gadka rozpełznie na statku, będą sejmikować, wyszumią się, przyzwyczają do sprawy, zrobimy tuż przed portem zebranie. Wstawaliśmy powoli. Kiedy w kabinie parzyłem sobie herbatę, przyszedł starszy rybak Steś. Zapukał, uchylił drzwi, wśliznął się do mojej kabiny jak kot do spiżarni. – Można, panie kierowniku? – Można. – Wracamy na ryby? Prawda to? – Kto ci mówił? 13 – Wiemy wszystko, panie kierowniku. – Kto rozwłóczy ploty po statku? – zapytałem groźnie, chcąc dotrzymać polecenia kapitana. – Jakie tam ploty, panie kierowniku, trzeba powiedzieć po ludzku, jak jest i tak wszyscy wiedzą. Usiadłem, zapaliłem niechętnie papierosa, bo już miałem w ustach jak w popielniczce. Zbierałem myśli. – „Stary” chce nas wziąć na czas – powiedział Steś – na statku wrze, wszyscy wiedzą, ,,stary” nie chce wyjść ze sprawą na świeżo, prawda, panie kierowniku? – Daj mi spokój, Steś, idź do ,,starego”. A o powrocie skąd wiecie? – Jak to skąd? Z radia. Chce pan, chodźmy do Tracza, posłuchamy, jak będzie ,,stary” rozmawiał z przedsiębiorstwem, za dwadzieścia minut będzie rozmowa. Chce pan? – Na „Pionierze” Tracz łapie? – Na starej „Stolicy”. Kraju nie słychać, ale statek słychać. Można z połowy rozmowy wszystko wykapować. Rozumie pan, panie kierowniku? 14 Przelot. Przerwa w codziennej rybackiej harówce. Siedzę w kabinie, zapaliłem dobrego papierosa, czuję, że zabiera się do mnie morska chandra. Na wodzie po dwustu dziesięciu dniach rejsu nie powinno być przelotów, żadnych dłuższych chwil, z którymi nie wiadomo co robić. Robota powinna być, odrobina spania, chwilka na żarcie i znowu robota, żeby czas biegł, żeby nie mogły wskakiwać ludziom do głowy głupie, niepotrzebne myśli. Na przykład takie, co teraz robi Joanna? Dlaczego jej ostatnie dwa listy były zagadkowe? Są to myśli niekonstruktywne, nie mają nic wspólnego z planem połowów, z pracą na Statku, z forsą, którą tu się zarabia garściami. Głupie myśli... Przychodzi mi do głowy, że najlepiej by było, żeby rybacy dalekomorscy byli wyłącznie samotnikami, nie mieli swoich kobiet, rodzin. Różne inne rzeczy mi przychodzą do głowy, łapię się na tym, że skomlę. Ja skomlę? Można by nie dziwić się Kacperskiemu, który tutaj w tę robotę jakoś się zaplątał, ale ja, rybak od chłopaka, z osady jeszcze, z czasów, kiedy z Michalikiem pływało się w lodowate miesiące po śledzia na Morze Północne i to na czym, na kutrach i cholernych kulikach. Taka „Murena” – pływający pałac i to po czym pływający? Po afrykańskim szelfie, ciepło, nigdy nie zakiwa, nigdy nie zmoczy. Tylko rejsy długie i jeszcze przedłużają po siedmiu miesiącach... jak ten. A co może robić teraz Joanna? Patrzy z obrazka na szocie prosto w moją stronę, pożółkła lekko razem ze skręcającym się, coraz bardziej wymęczonym kartonikiem fotografii. W poprzednich rejsach nie zadawałem sobie tego pytania. Było dla mnie jasne, że Joanna po prostu czeka. Wegetuje ćwierć żyjąc, pracuje, je, śpi, myśli, o mnie, czeka... Patrzyłem z daleka na innych, którzy czytali listy od kobiet podejrzliwie między wierszami, zwierzali się cichcem jeden drugiemu ze swoich wątpliwości. Ja należałem do większości tych, dla których problem takich niepokojów w zasadzie nie istniał. No i między poprzednim a tym właśnie rejsem wybrałem się z lądowym kolesiem do znajomych w niewielkim miasteczku. Wypiliśmy tam butelkę wódki, o powrocie samochodem za kierownicą mój kolega nie mógł myśleć. Gospodarze załatwili nam hotel. Za ścianą naszego pokoju w tym hotelu urzędowała w nocy parka. Rano obydwa gołąbki wlazły prosto na mnie, kiedy zamykałem drzwi swojego numeru. Panią poznałem od razu, była to ślubna Sabinka jednego z naszych, tu z „Mureny”, podobnego pewniaka jak ja – nie zdradzę czyja, nawet dziś. Zbladła, usiłowała uciec, ale wróciła szybko. Zaciągnęła mnie w róg korytarza, zaklinała na wszystko, abym milczał. Miała łzy w oczach, ale czułem, że wiele by dała takiemu, który by mnie zaraz, w tej chwili, razem z tą jej tajemnicą zaciukał siekierką. Od tej pory zachwiana została nieco moja wiara w wierność naszych kobiet, a więc i Joanny... Tylko nie można tego generalizować. Kiedyś dawno, przed wyjazdem do osady mieszkałem w Gdańsku, kątem u stoczniowej rodziny. Piętro wyżej mieszkało dwoje młodych niedawno po ślubie. Jeszcze wyżej, jak się to wtedy mówiło, pani marynarzowa z matką i małym brzdącem, niżej zaś w wynajętym pokoju dwóch studentów z politechniki, z ostatniego, trzeciego wówczas, roku budowy okrętów. Mąż marynarzowej pływał na dalekich liniach, gdzieś na Chiny czy Japonię. Marynarzowa mogła mieć ze dwadzieścia siedem lat, była wysoka, krągło toczona. Kiedy szła po schodach, z przyjemnością patrzyło się na nią z dołu, bo było widać wysoko pełne, lekko złotawe uda; i z góry, bo odsłaniał się przesmyk kształtnego biustu. Ci studenci dalejże startować do pięknej samotniczki. Startowali pół roku bez skutku. Gdzie tam, nawet podejścia im nie dała. Doszli do wniosku, że musi kogoś mieć taka dziewczyna, kiedy małżonek buja miesiącami po morskich odmętach. Zaczęli ją śledzić, trochę dla zabawy, trochę dla szantażu, chociażby za niepowodzenia. Wyśledzili 15 tyle, że dziewczyna nie miała nikogo. Nikogo, chociaż męża marynarza przy niej nie było i jej nie pilnował. Inaczej rzecz wyglądała z małżeństwem mieszkającym tuż nade mną. Ona też młoda, też wysoka, też krągło toczona. Mąż nie pozwolił jej pracować, bo w pracy dzieją się różne rzeczy. Pokonując nie lada bariery założył telefon, żeby móc w każdej porze dnia dzwonić i sprawdzać, czy żona siedzi w domu i czyta książkę. Niezależnie od tego wpadał taksówką w godzinach swojej pracy na domową wizytację. Tyle że jego Magdusia wychodziła bardzo rano do mleczarni na drugą stronę ulicy po mleko... no i z kanką w ręce wstępowała prawie co dzień na pół godziny lub odrobinę dłużej do bruneta studenta z parteru, któremu nie powiodło się z marynarzową. Sen najsłodszy jest tuż przed chwilą, kiedy trzeba wstać do pracy, rogaty zazdrośnik nie wiedział więc o tym, o czym wiedziała cała kamienica już wtedy, gdy ja opuszczałem Gdańsk i wyjeżdżałem do osady. Morał z tej historyjki taki: przypilnować można najwyżej ognia, kiedy jeszcze mały; wody, kiedy wzbierze i kobiety upilnować się nie da. Nie na pilnowaniu więc polega szczegół wierności. Zawsze taką uznawałem prawdę, zaoszczędził mi przeto los większych rozczarowań. Urwał się jednostajny szum silnika, kabina przechyliła się w lewo, zadzwoniły szklanki na stoliku. „Murena” wykonywała nagły zwrot, jakiś statek ciągnąc za rufą włok przeszedł nam tuż przed dziobem... A z Heleną głupio skończyło się małżeństwo. Na rozwód nie zdążę przez to przedłużenie rejsu, sprawa się nie odbędzie i znowu zwłoka. Mnie to ani ziębi, ani parzy, wolałbym nie mieć rozwodu, bo kiedy dadzą sądowy świstek, Joanna nie przepuści i trzeba będzie brać nowy ślub, a jak mi Bóg miły, wolałbym tego uniknąć. Raz już wyszedłem z teczką na ulicę, nic nie pozwoliła wziąć Helena, ile w tym było chytrości, a ile przekory? Stara sprawa. Tyle że właśnie dlatego tu jestem. Należało zarobić na nowe mieszkanie, poszczęściło się, można było odkupić własnościowe M-3 nad samym morzem, trzeba było sprawić nowe graty, garnki... zupełnie wszystko nowe. Skromna pensja inżynierska na niezbyt eksponowanym stanowisku w Zakładach Rybnych nie wystarczyła. Przydała się rybacka praktyka na kutrze u Michalika, przydały się rybackie studia. Pobiegła statkowa kariera, zaraz na drugim rejsie stanowisko technologa. No i nawinęła się Joanna. „Dzień dobry” z nią na długim korytarzu Zakładów Rybnych było trochę inne niż na przykład z setką jej koleżanek. Potem kiedy kupiłem M-3, wszystko potoczyło się jak z dziewczyną, która do tego codziennego korytarzowego „dzień dobry” dokłada taki jak Joanna uśmiech. A Helena? Dziwnego wrażenia doznaję, kiedy widzę starych, ciągle zgodnie żyjących ludzi. W kamienicy, gdzie mieszkałem z Heleną, była taka para. Karolina Bednarek każdego wieczora znosiła z trzeciego piętra dwa krzesła, stawiała je przed kamienicą, wracała na górę, by sprowadzić Piotra Bednarka. Trzymała go pod ramię mocno, aby nie wyśliznął się jej z rąk na kamienne schody, po których dzieci skakały, jakby miały skrzydła. Karolina usadawiała Piotra w fotelu, mówiła, żeby oddychał głęboko. Za nagrzaną słońcem, pachnącą smołą jezdnią, dwoma parami tramwajowych szyn i drugim chodnikiem stały trzy dęby, kazała mu patrzeć na te dęby. Była wielka, tęga, Piotr chudy, zgarbiony, prawie mały. Kiedyś podobno Piotr był wielki, a Karolina szczupła, ale Piotr zmienił się i zmieniła się Karolina. Gdy siedzieli przed bramą, jemu opadała na bok głowa, ona unosiła ją, aby mógł oddychać głęboko. – Duszno – mówił Piotr i Karolina wachlowała go złożoną w czworo gazetą. Piotr patrzył na trzy dęby, które miały popielate od miejskiego kurzu liście, ale tego nie było widać, bo było ciemno. Karolina zapadała w zadumę, pewnie myślała, że gdyby nie zgrzytający na zakręcie tramwaj, Piotr byłby zdrowy. Zadumana czasem nie odpowiadała, gdy mówiłem jej – dobry wieczór. – Wtedy być może myślała o dzieciach. Po pierwszej wojnie, Karolina służyła w mieście i miała syna, wyjechała na wieś, poznała Piotra – rybaka. Podczas drugiej wojny syn Karoliny był prawie dorosły; gdy razem uciekali, został w lasku nad morzem, bo trafili go z karabinu. Skończyła się druga wojna, jak pierwsza, przyjechali tutaj, ktoś przyprowadził Marylkę, powojenną znajdę. Marylka urosła, wyszła za mąż i miała syna Mareczka. 16 – Marylka pisała? – pytał często Piotr. – Pisała – odpowiadała Karolina. – Co pisała? – pytał Piotr i przysuwał ucho do ust Karoliny. Karolina jąkała się. – Pisała, że Mareczek zdrowy... – Zdrowy – mówił Piotr i patrzył na dęby w mroku. Przejeżdżał tramwaj, hałasował przed nimi, zgrzytał. Karolina kuliła się, bo Piotrowi potrzebna była cisza i zieleń, więc ona kazała mu patrzeć na dęby... Ci wygrali wspólnie z przeciwnościami losu – myślałem obserwując ich – wygrali. – Do dziś, kiedy spotykam takich, robi mi się przykro, jakbym porzucił Helenę. A przecież nie musiało się tak stać. Rozpadło się małżeństwo i właściwie nie wiadomo dlaczego, wiadomo tylko, że przyczyną tego rozpadu nie była jakaś druga ona, czy jakiś on... To, co się stało, stało się wyłącznie między Heleną a mną i to było najgorsze. Za bulajem daleko pokazał się zarys lądu, patrzyłem na ciemną, lekko załamaną linię, patrzyłem w skupieniu, była to pewnie pustynia. Przydałby się ktoś z butelką w tym przelocie. Joanna uśmiecha się z pożółkłego kartonika, a jest smutna mimo uśmiechu, daleka jest, jakby nie moja, ilekroć wracam z tak długiego rejsu i spotykam ją na trapie, w jej rysach widzę coś nowego, innego, jakby obcego, to coś na drugi dzień znika i nie dałoby się pewnie nawet sfotografować... Przekręcam gałkę radia, w głośniku wybucha pełna temperamentu hiszpańska melodyjka. Zapalam nowego papierosa, myślę jakby z drwiną, że płyniemy sobie do Las Palmas wąchać piniowe lasy. Gadka o przedłużeniu rejsu, zgodnie z przewidywaniami „starego”, rozpełzła się po statku błyskawicznie. Ludzie podnieśli szum. Szum diablo podobny do tego, który można usłyszeć w wielkich, wyciągniętych z morskiego dna muszlach. Szum, nic więcej. Nie podobało się temu i tamtemu, że jeszcze sześćdziesiąt dni zostanie na łowisku. Nie podobało się i tyle. Gacpa mówi, że jestem cholerny cwaniak, a kto tu nie jest cwaniak? Siedzę sobie w kabinie, palę dobrego papierosa. Gdzie mi będzie lepiej? Takie życie, w którym nie ma kolejek do sklepów za głupim kawałkiem kiełbasy, żarcie podstawione pod nosek, wyrko z czyściutką bielizną, a za bulajem pełznie do tyłu, bez pośpiechu, powiedzmy, taka Mauretania albo Senegal. Robi się te szesnaście godzin na dobę przy rybie albo nawigacji, bo w ogóle nic innego do roboty nie ma. A dlaczego nie ma? Był na „Murenie” w zeszłym roku młody chłodnik, przyszedł do tej roboty dla forsy. Może to wygląda na trucie wyświechtanej blagi, ale on przyszedł na rybacki trawler właśnie dla forsy i co jeszcze bardziej wyglądało na stereotyp – pieniądze potrzebne mu były dla kobiety, która, żeby było zwyczajnie, była jego żoną. Można się z tego Kazia i historyjki o jego kobiecie, pieniądzach i rybackiej kondycji psychicznej pośmiać jako z bzdury, tyle że to autentyczna prawda. Znana była kiedyś dykteryjka o marynarzu, który przez trzy lata nie opuszczał statku i ciułał cencik do cencika, bo chciał żonie kupić sobolowe futro. Kiedy po tych trzech latach ten marynarz wrócił do macierzystego portu z futrem na pokładzie, nie doczekał się żony na statku, a sam dla siebie nigdy nie chciał sobolowego futra. Historyjka chłodnika Kazia była jeszcze gorsza. On od tego szczęścia, że nie ma tu kolejek po kawałek kiełbasy, jest czyste wyrko i sunie za bulajem bardzo powoli przez dwieście dni bez przerwy gładziutki kontur Mauretanii lub Senegalu dostał kota i z tym kotem też nie doczekał się żony w porcie. W porcie ani później w szpitalu i jeszcze później w sanatorium. Pieniędzy faktycznie trochę zarobił. Kazio nie był z tych, którzy w takim jak tu sposobie zarabiania forsy zobaczyli też i tę wartość, że właściwie tak można spokojnie dzień za dniem żyć sobie bez większych wzruszeń i dramatów. Żeby się na takie coś zdecydować i nie dostać potem kota, trzeba być odrobinę artystą, chociażby takim bez żadnego artystycznego talentu. Na lądzie ludzie w rodzinach starzeją się, kochają, zażerają aż do nienawiści, jeszcze raz kochają i zdradzają, odpłacają sobie nawzajem, ci dla siebie przeznaczeni, porzuceniem... Nie mają dobrze na lądzie, na pewno nie. Kto by mi kazał tak żyć, kiedy mogę zapalić dobrego papierosa, usiąść w przerwie między robotą i tylko o takim życiu po 17 myśleć? A tu przesuwa się powoli, powiedzmy na przykład, taka Mauretania. Tyle że w Las Palmas będą listy. Nie wiedzą kobiety, że poczciwy los dorzucił nam do tego rejsu co najmniej jeszcze sześćdziesiąt morskich dni, sześćdziesiąt morskich nocy. Ci dookoła na „Murenie” porządni z kośćmi ludzie, ja jestem trochę odmieniec. Gacpa i Grzegorz – rybacy, a nie takie zupełnie nie wiadomo co jak Kazio chłodnik, który chciał na rybackim życiu zarobić forsę, a nie umiał po rybacku żyć i dostał kota. Gacpę i Grzegorza trzyma na „Murenie” przywiązanie do rodziny, która została na dalekim brzegu. Duża sprawa przywiązanie rodzinne, oni nigdy w żadnym rejsie nie dostaną kota. Bardziej zagrożony jestem ja, chociaż siedzę sobie w kabinie, puszczam smugi białego dymu z dobrego papierosa, patrzę na skrawek Mauretanii albo chyba już Sahary, zażywam pełną gębą tej egzotyki rybackiego zawodu, kiedy akurat roboty nie ma. Jest w przetwórni pięciu młodych inżynierów. Chłopcy skończyli studia rybackie, trzech tacuje rybę do szaf, jeden kartonuje bloki na glazurowniku, a jeden przebiera ryby przy stole sortowniczym. Wszyscy kawalerka. Nie dorobili się jeszcze na rybackiej robocie. Z perspektywami też raczej kiepsko i co gorsza to takie młodziki tu na wodzie nie mają czego wspominać. A na morzu bez wspomnień gorzej niż bez słodkiej wody. Jeżeli nie więzy rodzinne, coś innego musi dawać siły do pędzenia tutejszego życia, bo inaczej nie dałoby rady tak pływać z włokiem za rufą i nie wściec się z zazdrości, że gdzieś leci normalne życie. Moje szczęście w tym, że mogę zawołać, kiedy za bulajem pełznie kontur pustyni, Bożenę z akademika, nawet czasem Helenę, Joannę albo najlepiej Darkę kelnerkę z restauracji „Viking”, Darkę, która żyła w małej rybackiej osadzie razem ze mną jakieś dobre piętnaście lat temu... 18 Teodor Gacpa leży w koi, nogi trzyma wysoko, oparte o drewnianą obudowę łóżka, siedzę na kanapce przy stole, miętoszę w palcach kończącego się papierosa. Za bulajem pełznie do tyłu płaskie morze. Statek nowym kursem idzie do Las Palmas. – Gładko poszło – odzywa się Gacpa – myślałem, że będzie większy huczek, dobrych synów ma Rzeczpospolita, jakby im zapłacić za siedzenie, pozadeptywaliby się przed bramą pierdla... taki byłby tłok. – Nie podoba ci się, wolałbyś, żeby nam stanęli dęba, widziałeś? Były tego próby – mówię tak, bo faktycznie rad jestem, że na zebraniu, kiedy już przedtem się wyszumieli, nie trzeba było uciekać się do dawania rybakom do zrozumienia, że prawo prawem, ale lepiej niech uważają ze zbytnim pyskowaniem, bo mogą żałować. Ode mnie z przetwórni zażądali powrotu Bończyk, Kargula, Cherbyś, no i chyba jeszcze ze trzech, choć już mniej pewnie. – Zejdą w Las Palmas, załadują się na jakiś statek idący do kraju. Przyślą nam na ich miejsce nowych – dojadą do Las Palmas za dwa tygodnie, „Murena” będzie już w morzu i tyraj, człowieku, z zmniejszonym składem przy krajowym ładunku. – W Las Palmas spijam się – mówi Gacpa patrząc w sufit nad koją, jak patrzy się w pustą przestrzeń. Milczę. Gacpa sięga po papierosa. – „Stary” też był wściekły na to polecenie, szczęka mu latała jak w febrze, ale fason trzymał. Widziałeś, jaki miał pysk, kiedy twój Steś zapytał, czy przez piętnaście lat kapitanowania chociaż raz reprezentował ludzkie interesy przed armatorem a nie interesy armatora przed ludźmi? Głupia nasza rola, głupia, ja też nie wiem często, gdzie gębę schować, kiedy ludzie mają rację. – Rozkleiłeś się, Teodor – mruczę, aby coś powiedzieć. – Wiesz, co ja o tobie myślę, Zyga – cedzi Gacpa – rzadkiej klasy z ciebie cwaniak, lawirant jesteś wyjątkowy, tylko ci zazdrościć postawy, zawsze pozytywny facet... i ludzie cię lubią, i kapitan, i w przedsiębiorstwie. Co ty zrobisz, jak kiedyś naprawdę będziesz się musiał narazić? Na lewo świeczkę, na prawo ogarek. Cacy, cacy... niech cię cholera weźmie. – Naprawdę tak myślisz? – Naprawdę. – Ludzie też tak myślą? – pytam, bo już drugi raz mi mówi coś podobnego Gacpa. – Chyba nie, o to właśnie chodzi, mnie też to dopiero niedawno przyszło do głowy, dopiero niedawno zrobiłem takie odkrycie. W Las Palmas rybacy skoczyli do miasta. Postój w porcie miał trwać trzy dni, a że Hiszpanie nie spieszyli się z wyładunkiem, wyglądało, że będzie trwać pięć dni i pięć nocy. Kiedy na statku pojawiły się pierwsze butelki brązowego Fudatora, „Białego Konia”, „Jasia” i czystej amerykańskiej, obraz dalszych sześćdziesięciu dni i sześćdziesięciu nocy przywalonych rybą, przeżytych od świtu do świtu z nożem w rękach nad zbryzganą rybią krwią taśmą, obraz dni dopełniających ciurkiem trzecią ćwierć roku z dala od kraju, kobiety, murowanych zwyczajnych ścian, które bez przerwy nie brzęczą jak głupie... zmalał. – Polej, Steś, polej tego „szkota”, wodę wylej do zlewu, whisky z wodą pije się na party nie na statku. Nie truj wódki wodą, bo ci zgnije w brzuchu. Ja tu mam dwie lale z poprzedniego rejsu, kto idzie ze mną? Oj, jakie lale – Zapora uśmiechnął się chyłkiem, poszedł raz z Andrzejem do tych lal. Dziewczyny były rzeczywiście ładne, zanieśli im karton papierosów i 19 butelkę. Prezent wzięły, pokazały w uśmiechu białe zęby. Jedna powiedziała, że się rozbierze i będzie można na nią patrzeć... za dziesięć dolarów, a żeby w ogóle wszystko to dwadzieścia dolarów. – Ha! ha! ha! – śmieje się Zapora już teraz nie chyłkiem, a zupełnie otwarcie – idźcie z nim, idźcie, będziecie mogli popatrzeć za dziesięć dolarów. Na drugi dzień po śniadaniu zrobiłem sobie nieco wolnego i skoczyłem na Santa Catalina. Ile razy tu jestem, spotykam Jana, Polaka, który na Wyspach Kanaryjskich zdążył się zestarzeć. Lubiłem w Las Palmas towarzystwo Jana, choć może dla zdrowia psychicznego lepiej byłoby urwać z ciułanych pieniędzy te paręnaście dolarów i zrobić za nie to, co normalny mężczyzna powinien robić z kobietą, jeżeli jest posłuszny woli pana Boga. Gacpa mówi, że rybaka to nie dotyczy. – Uczciwy ksiądz też całe życie śpi sam. W rejsie masz myśleć o rybach nie o kobietach. Jesteś w porcie, zachlaj się w trupa, dzień przeleżysz, na drugi łeb cię będzie bolał i niczego oprócz wody albo piwa nie będziesz pragnął, trzeciego dnia będziesz gonił zawaloną robotę, na nic ci czasu nie starczy. I amory masz z głowy także w porcie. O żonie myśl, jak ja o Hance. Chociaż raz, kiedy staliśmy w Abidżanie, gdzie dziewczyny można było nagarniać do łóżka, a ja się tylko spiłem – mówił dalej Gacpa – śniło mi się, że wyrosły mi na ramionach białe skrzydła, poleciałem na tych skrzydłach do nieba oglądać Boga, a Bóg to była moja Hanka, która zaraz zauważyła, że ja nie mam białych skrzydeł przy ramionach, a wielkie ośle uszy przy głowie... – Tak raz, mocno już mętnym głosem, dowodził w afrykańskim porcie pierwszy oficer na „Murenie” Teodor Gacpa. Ja w Las Palmas mimo Teodorowej filozofii cholernie pragnąłem spotkać dziewczynę z dużym biustem oraz pokojem o zwyczajnych murowanych ścianach i z dobrym domowym tapczanem. Spotkałem starego Polaka, Jana, rodem z Tomaszowa. Jan podczas wojny w Anglii zetknął się z nieco tajemniczym rodakiem też z Tomaszowa. Dla Jana sprawa rodaka, autentycznego przemytnika białego proszku z czasem rosła, ogromniała, stawała się na obczyźnie manią. Coś było w sposobie opowiadania tej historyjki przez Jana, że słuchało się jej chętnie, kiedy po osiemdziesięciu, stu dwudziestu, czy jak teraz stu osiemdziesięciu dniach wypełnionych po sam czubek czaszki rybami można było robić cokolwiek innego. Kim był płaskonosy Gordon? Kto organizował przemyt opium z Hongkongu przez Sajgon, Aden i Kair do Tulonu i Marsylii, gdzie „chemicy” przerabiali zielonkawe bryłki na biały proszek, wysyłając okrężną drogą przez przylądek Horn do San Diego i Los Angeles? Jan wiedział, kim był ten człowiek. Jan wiedział, kto organizował przemyt. Jan wiedział więcej niż było... Tym razem Jan był nieco rozczarowany, że od ostatniego spotkania nie byłem w Tomaszowie. Kiedy kończyła się butelka „Terry”, zaczął znowu mówić o Gordonie. – Londyn był zaciemniony przed nalotami – powiedział. – To był Hieronim Lipka – dodał po chwili. – Słuchaj... grubo przed wojną mieszkał w Tomaszowie Płaskonosy, za felczerstwo wsadzili go, wrócił do trumien, potem wyjechał do Gdyni... – Siedział, za felczerstwo, mówisz? – zapytałem przez grzeczność, bo w zasadzie interesowały mnie dwie Mulatki przy sąsiednim stoliku, zwłaszcza jedna w bluzce z króciutkim rękawem, rozłożysta w biodrach, ze znacznym biustem i obnażonymi ramionami o przedziwnie świeżej skórze. – Dziewczyna jak trzeba dla marynarza powracającego z morza – myślałem. – Jak dwa a dwa cztery. – Co cztery? – No, dwa a dwa. – Siedział dwa a dwa? – Nie, siedział trzy. – Aha – umaczałem usta w resztce koniaku. – A potem znikł z kraju, podczas wojny spotkałem go w Londynie – mówił dalej Jan. 20 – W Londynie? – mruknąłem zastanawiając się, czy nie przeprosić rodaka i nie podejść pod byle pozorem do piękniejszej panny. – Na Soho miał z Grekiem kafejkę, można było dostać u nich biały proszek. Mieli w dokach barkę. Na tej barce – cuda. Potem Greka ktoś przypiął nożem do drewnianej bramy. Ja spotkałem Hieronima... Przeszło trzydzieści lat minęło, a mnie się jeszcze robi nijako, jak przypomnę sobie tę krypę. Rok był tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci, miałem urlop, przeżyło się rejs, były powody do radości – ciągnął Jan. – Na Soho bosman dolewał do ginu martini i krzyczał: „skul”! Opowiadałem mu o Elizabeth, a on mnie o swojej Peg... – Mhm – przytaknąłem patrząc na piękności przy sąsiednim stoliku. – Po północy przysiadł do nas Arab. Wysoki, chudy, w rozpiętej koszuli, owłosiony. Zamówił trzy razy po dużym koniaku... trzy razy po pół szklanki koniaku... Czy widziałeś chudego Araba, który stawia trzy razy koniak? – zapytał mnie Jan bardzo serio. – Nie – mruknąłem. Patrzyłem w róg tarasu, gdzie do Mulatek podeszło dwóch drabów w dżinsach, Szwedów. Mulatki miały nieprzystępne twarze. Większy drab usiadł przy nich. Nie protestowały. Zawołał kelnera. Na stoliku pojawiły się kieliszki, koniak, orzeszki. Moja wybrana, ta rozłożysta, pokazała w uśmiechu białe zęby. Powiedziała coś po hiszpańsku, parsknęła śmiechem. Po chwili mniejszy drab siedział koło drugiej dziewczyny, trzymał ją za rękę. – Trzy razy koniak – powtórzył Jan – potem kawę po turecku i znowu trzy razy koniak... Bosman klepnął wtedy Araba w kark i pyta: – Mahdi, czyś ty aby nie Polak? – Że co? – zapytałem. – Kto o wszystko pyta, wszystko wie, kto wszystko wie, szybko umiera – odpowiedział Arab... – ciągnął Jan swoją historyjkę. Większy drab siedział bardzo blisko śniadej dziewczyny, trzymał rękę na krągłym jej biodrze, krótka spódnica odsłaniała długie, matowe, jakby aksamitne uda. Dziewczyna śmiała się głośno, rozchylając ciemnoczerwone usta. Niech cholera weźmie Jana razem z jego Arabem. Miotała się we mnie wściekłość na zagubionego tu rodaka, na pierwszego oficera Teodora Gacpę, draba w dżinsach, który nie umiał ani słowa po hiszpańsku, a tak już się zaprzyjaźnił z aksamitną dziewczyną, która nie umiała ani słowa po szwedzku. Patrzyłem, jak cała czwórka od sąsiedniego stolika wstała z miejsc i poszła w kierunku niewielkiego hotelu przy zielonej palmie. Moja wściekłość zamieniła się niemal w fizyczny ból, wyschło mi w gardle, czułem zazdrość o tę dziewczynę, tak bolesną jak kiedyś po studenckiej zabawie, kiedy moja od zimowej sesji aż do pierwszych dni wakacji, naprawdę moja, jasnowłosa, niebieskooka Bożena, pierwsza spełniona miłość, szła po schodach w domu akademickim przyprawić mi rogi z rudym Zenkiem, a ja udawałem, że mnie to zupełnie nic nie obchodzi. Tę noc, kiedy Bożena kochała starszego kumpla z trzeciego roku, przełaziłem po mieście, zmarzłem jak szczeniak wrzucony do stawu, kotłowała mi się w głowie nieporadna filozofia chłopaka wystawionego na moralne cierpienie. Bluźniłem Bogu, w którego miałem fantazję zupełnie nie wierzyć, bluźniłem światu i miastu, Bożenie, sobie. Zmagało się coś we mnie, chwytał mnie zły śmiech, widziałem ją, dotykałem jej nagości dookoła siebie. Rano patrzyłem przez żelazną balustradę na płaską, chłodną, zalaną niebieskim olejem wodę w portowym basenie. Zdaje się, że dorosłem właśnie tej nocy... Były to czasy, kiedy zdradę dziewczyny przeżywało się na trzeźwo, bez znajomości złudnego leku w szklanym opakowaniu, którym Gacpa zastępuje kobietę, dlatego że los uśmiechnął się do niego i on jest mimo niewielkiego garba morskim rybakiem. Czort z Bożeną. Teraz ważna jest Mulatka o aksamitnej karnacji i pewnie pięknym biuście. Portowa dziewczyna, która poszła do hotelu z drabem Szwedem i mimo że za miłość trzeba jej płacić pieniędzmi, kiedy się rozbierze i położy, jest przecież kobietą... Czuję wzbierającą w sobie wściekłość. Z chęcią splunąłbym na taras, kopnął krzesło, powiedział Janowi, żeby się wreszcie ode mnie odpieprzył razem ze swoim przemytnikiem. Niech Gacpa pije w 21 portach wódkę i myśli o Hance, której też się poszczęściło i jest żoną dalekomorskiego rybaka, ja w tej chwili mam ochotę zupełnie na co innego... Jan tym razem jest wyraźnie rozżalony, źle słuchałem jego historii o Hasan Saleh Rasmi Ali – ben Jose, czy jak mu tam, cyruliku, stolarzu trumiennym z Tomaszowa, który na wyspie był królem heroiny w wyobraźni starego marynarza. Źle słuchałem, mam swoje własne problemy. Myślę o Joannie, która została w kraju i będzie czekać na mnie przez następne sześćdziesiąt dni i sześćdziesiąt nocy. Jan milczy, też milczę. On patrzy na zegarek, nigdzie się staremu nie spieszy, rad by opowiedzieć coś jeszcze o wielkim przemytniku. Uśmiechnąłem się, mruknąłem coś, podziękowałem mu, wsadziłem ręce głęboko do kieszeni, poszedłem na statek. Drażniła mnie soczysta zieloność ulicznej palmy rozchylonej do słońca i wielka plama kojącego cienia w zasięgu jej nieutrudzenie świeżych ramion. 22 Na „Murenie” wyładunek pełznie kanaryjskim tempem. Portowi robotnicy, światowa zbieranina, więcej pilnują swych praw niż roboty, spoglądają na zegarki, liczą opasłe hify pękatych rybą kartonów, w każdej chwili gotowi zapalić jeszcze jednego papierosa, aby nie wyładować za wiele. Łamanie przyjętej normy – zła sprawa. „Stary” też spogląda na zegarek, na zegarek i w kalendarz, mruczy drobniutkie przekleństwa. Jak ma siedzieć dwa dodatkowe miesiące poza krajem – w porządku – ale nie w porcie. Woła Gacpę, niecierpliwi się, ciska, w końcu zarządza, żeby ludzie z wachty zeszli do ładowni i podawali Hiszpanom kartony od burty do światłoluku pod sam bom żurawia. Huczek się podniósł na statku. – Co znowu za heca? – mruczeli. – Hiszpan wziął forsę za cały wyładunek, a my mamy nosić? Niech kapitan głupków nie szuka. – Paru zeszło do ładowni, paru odmówiło. ,,Stary” zapowiedział, że zgłosi wniosek o zwolnienie z pracy. Odmowa wykonania polecenia w rejsie nie byle co. W kabinie u Tracza zrobił się sejmik. Postawili kilka puszek piwa, ktoś otworzył pudełko szynki. – Panie kierowniku, chodź pan do nas, po czyjej pan stronie? – Odpieprzcie się, nie mam z tym nic wspólnego. – Nie ma pan? Jak pan może nie mieć, panie kierowniku, skoro gwałt się dzieje. – Jaki tam gwałt. – Jaki? Na nasz rozum „stary” nie dał Hiszpanom forsy za cały wyładunek, pędzi nas do roboty, powiedz mu pan, żeby uważał. A może i kierownikowi odpalił z setkę zielonych? Pyskował tym razem zaczepnie ten zwykle spokojny wielkolud Steś, nalewając mi szklankę piwa. – Ej, Steś, nie pozwalaj sobie za wiele. Słyszeliście, co on powiedział? – Słyszeliśmy – parsknął śmiechem Czerwiński „Stalowa Blacha”, mączkarz – tyle że mogło tak być, no nie? Wypiłem dwa duże łyki, przypomniały mi się słowa Gacpy, że jestem cwaniak. Pewny byłem, że „stary” nic takiego nie zrobił, znałem go cztery lata, to był uczciwy człowiek, do przesady, na czym nieraz cierpiała załoga. Prawda, że uczciwy w stosunku do przedsiębiorstwa, z uczciwością do ludzi było u niego gorzej. Dostosować przepis „do życia” to było dla niego normalne, oszukać przedsiębiorstwo, sprzeniewierzyć grosz – nigdy. Patrzę na gębę Stesia, patrzę na gębę Czerwińskiego, Kowalczyka, Tracza. Co tam się kotłuje pod czerepami? Ciekawe, czy tak myślą, jak kłapią dziobami? Chyba nie. – Powiedz mi, Steś – mówię do starszego rybaka, dobrego starszego rybaka, na którego zawsze mogę liczyć. – Powiedz mi, Steś, czy ty naprawdę myślisz, że „stary” wziął od Hiszpanów forsę? Powiedz prawdę, zależy mi na tym. Steś sięgnął po szklankę, nalał sobie piwa. – Nie moja sprawa – mruknął – ale czego „stary” źle rządzi? – Gówno nas to obchodzi, panie kierowniku – wtrącił Tracz – każdy robi jakieś siupy, ja w Dakarze sprzedałem pół przydziału swojego mydła i dziesięć butelek przemyconej „Prastarej”; pan, zdaje się, opchnął trzy koszule i jakiś kombinezon roboczy, no nie? – To był mój stary kombinezon i moje flanelowe koszule – bąknąłem. – Ja nie mówię, że nie pańskie, ja też swoje sprzedałem i nikt tego nie odczuł, zarobiłem na tym okruch tego, co moja siostra na jednej wycieczce z „Orbisem”. Na porządną Senegalkę nie starczyło, a należałoby się, bo rozłąkowego, jak szwagier, który pracuje na budowie w Czechosłowacji, nie dostaję. 23 – Po czym ty łazisz, nie o rozłąkowe chodzi – przypomniałem Traczowi pytanie. – No właśnie, ja nie wiem, czy „stary” wziął forsę od Hiszpanów, bo jeżeli nie, to po co nadstawia łba. Nikt nie widział, jak brał, ale skoro pędzi swoich do tej roboty to dlaczego? – Wcześniej z portu chce wyjść, tu niczego nie zarobimy – mruknął Wojtek. – No, widzicie, przynajmniej jeden trzeźwy i nie zacietrzewiony. – On zawsze z władzą trzyma – rzucił Tracz. – Może racja, ,,stary” to przez nadgorliwość robi, ale mnie wszystko jedno czy mam nie swoją robotę robić dlatego, że „stary” wziął łapówę, czy dlatego że chce dostać pochwałę od dyrektora albo nagrodę, a za takie coś powinien dostać w dupę, jeżeli prawda, że nie tylko ryby ważne, ale i ludzie. No, a teraz niech pan powie, panie kierowniku, czy nie mamy racji, zależy nam na tym. Masz go, mądralę, lawiruj z prostymi ludźmi – zastanawiam się chwilę. – No? – nalegał Steś. Takiego go nie widziałem dawno. Wojtek to przecież uosobienie zgodności, raz tylko pamiętam, jak się zdenerwował. Wtedy były tego nawet skutki. Wypiłem nieduży łyk. – Ile czasu, Steś, mroziłeś na eksportowym ładunku rybę w tunelu? – zapytałem. – Trzy i pół godziny. – A ile trzeba mrozić? – Cztery godziny. – A dlaczego mroziliście rybę krócej? – Mowa, nie wiem, co pan chce? Dlatego żeby więcej zamrozić. – I więcej zarobić? – I więcej zarobić. – A zgodne to z przepisami? – Niezgodne. – Widzicie i było sza, cicho, a teraz wrzask, a przecież też chodzi o to, aby wcześniej wyjść na łowisko i więcej zarobić. – Panie kierowniku, nie lawiruj pan. Niech pan odpowie: mamy rację odmawiając tej roboty czy nie? Niech pan odpowie: tak albo nie. – Takiś mądry, Steś, a jak to było w sądzie z tym tak albo nie, wiesz? – Nie wiem. – Sędzia pyta oskarżonego i powiada: niech oskarżony nie kręci i odpowie tak albo nie. – Proszę Wysokiego Sądu, nie da się tak odpowiedzieć. – Jak to się nie da? – No, bo jakbym, z przeproszeniem pana sędziego, zapytał, czy się jego żona jeszcze puszcza z panem prokuratorem, czy już nie puszcza i kazał odpowiedzieć tak albo nie, to co by pan sędzia, z przeproszeniem, odpowiedział? Rybacy parsknęli śmiechem, brzękło szkło, Wojtek podał mi ogień do papierosa. Należał do tych, z którymi pracowałem kiedyś na kutrze, u Michalika. Wojtek, „Matros” albo „Siłacz” – tak go wówczas nazywano – stał się w tamtych kutrowych czasach bohaterem trochę dziwnej historyjki. Opowiadali później ludzie przy robocie między beczkami na lugrach, jak Wojtek, kiedy po ładowni w sztormie latała beczka pełna soli, o mały włos nie wyjechał do Ameryki. Było to mniej więcej tak: – Kto pójdzie?! – zapytał szyper. Milczeli, podpora mogła trzasnąć w każdej chwili. Mocny, nagły przechył rzucił ich na siebie, w ładowni spod wygiętej belki wysunęła się beczka. Przy następnym przechyle przeleciała jak torpeda i grzmotnęła w ścianę naprzeciw. Tylko było patrzeć, jak inne brzuchate, wypełnione solą baryły zaczną turlać się po ładowni, aż zwalą się na jedną burtę, przechylą statek i następna fala obróci go stępką do góry niby krzywe pudełko. Grzechot w ładowni głuszył krzyk ludzi. Liczyły się sekundy. Ktoś spojrzał na Wojtka Stesia, najpierw jeden, potem dwóch, trzech, czterech... Wydawało się, że wszyscy na niego patrzą. Przy włazie leżała przygotowana przez bosmana dębowa łupka. Wojtek zrobił krok, 24 podszedł do Michalika, złapał go za fałdy sztormanki na piersiach. – Pójdę! Tylko... jak nie dam rady... pojedziesz na wieś i powiesz, że wyjechałem do Ameryki, przysięgasz?! – Przysięgam. Na kuter Wojtek przyszedł z wojska. Gdy pierwszy raz przełazi przez reling, był w szerokich, granatowych portkach. – „Matros” – ktoś powiedział i tak zostało. Nieporadny był, wielkoręki, za silny, bo jak trzeba było śrubę dokręcić, gwint zerwał albo klucz ukruszył. Początkowo omijali go, a potem: Matros to, Matros tamto, przynieś, wynieś. Steś wielkich łap nie podnosił na nikogo. Robili mu kawały, zaraz w pierwszym rejsie posłali z wiadrem do szypra, żeby przyniósł kiełbi do sieci na przynętę. Jak spokojnie poszedł, tak spokojnie wrócił, postawił puste wiadro, gdzie było przedtem, zabrał się do poprzedniej roboty. Pytają go więc: – Gdzie masz kiełbie? – Szyper powiedział, że kiełbie są w waszych łbach – odrzekł powoli, z powagą, nie odrywając oczu od rozkrajanego śledziowego brzucha. Nie miał wiele własnej inwencji, powtarzał słowa szypra, robił to ze spokojem, patrząc przy tym na nich jak na dzieci, poniechali więc kawałów. Gadać z nim nikt nie lubił, bo on do gadania był ostatni, wódki nie pił, baby nie miał, czort wie, jaka jego uroda była. Tylko gębę miał pocieszną i lubili, jak stał z nimi z butelką piwa w wielkiej łapie i uśmiechał się ni to głupio, ni to mądrze. Trzeba było komu pożyczyć dolara albo wachtę portową odpękać, no to był Wojtek – Matros. Raz na Bałtyku pod brzegiem duńskim wysiadła maszyna. Szliśmy na Morze Północne, zaczynał wiać duży wiatr, weszliśmy do Allinge, małego portu na Bornholmie. Rybacy rozpełzli się po sklepach, w jakimś magazynie zobaczyli Wojtka, kupował czarną chustę, jaką babcie nosiły do kościoła w Nowym Targu ze dwadzieścia lat temu. – Co ty, Matros, kupujesz? Komu to? – Matce. – Kup coś żywszego, przecie to czarne jak smoła i smutne jak cmentarz w październiku. – Ona tylko takie nosi – powiedział Wojtek i położył na ladzie odliczone korony. Wtedy w załodze był też starszy rybak, niejaki Stefan. Liwut, drobny, z rozbieganymi oczkami, nieco piegowaty, jak komu nie dokuczył ani spać, ani jeść nie mógł. Dokąd nie było Wojtka, jeździł na kucharzu. – Te, kuk, zabierz ten gnój! – krzyczał do kambuza wskazując brodą talerz z resztą jedzenia, którego zawsze brał więcej, niż mógł zjeść. Krzywił się pogardliwie i wychodził na pokład. Bywało, że wrzucił coś do talerza sobie albo komuś, potem robił awanturę. – Do pegeeru go dać, żeby cham świniom gotował, a nie ludziom tutaj! – wrzeszczał. Początkowo patrzył na Wojtka ze strachem, gapił się na jego wielkie łapy, milczał nawet wtedy, gdy inni robili mu kawały. Potem rozzuchwalił się spokojem tamtego, zaczął szukać czegoś, co Stesia mogło zaboleć. Znalazł w Allinge, gdy Wojtek kupował chustę... – Są ludzie, uważacie panowie, co nigdy nie dorosną – dogadywał – taki to ani sobie baby nie potrafi znaleźć, ani dziecka zrobić. – Na widok Wojtka robił tragiczną minę, mrużył małe oczka i niby bo basem zaczynał śpiewać: – „M a m a s o n t a n t o f e l i c z e ...” Raz wypił za dużo. Wojtek zszywał akurat cholewę od swojego buta. Liwut przyczepił się do niego. – E, Matros, ta twoja matka, to też taka głupia jak ty? Wojtek drgnął. – No, bo widzisz, głupota jest cechą rodzinną... Zrobiło się cicho, tym razem spokój Wojtka był nieco inny. Atmosfera w kubryku stała się ciężka. Matros łypnął oczami, ale szył dalej cholewę. – A dużo twoja matka ma takich mułów jak ty. 25 – Odczep się, bo utłukę – wycedził Wojtek, odłożył but, który właśnie skończył szyć. – Co ty, niedojdo? Kogo utłuczesz? No kogo, maminsynku? – Podsunął twarz pod sam Wojtkowy nos i zawył: – „M a m a s o n t a n t o f e e ...” – Wtedy rozległ się trzask, Stefan Liwut przeleciał przez stół. Rano był tak opuchnięty, że małych oczek nie było mu widać. Patrzył wąziutkimi szparkami, milczał, nie dogadywał. Im dalej płynęliśmy, tym twarz bardziej mu puchła i siniała. Michalik przestraszony kazał zmienić kurs na najbliższy port. Nie ulegało wątpliwości, że Stefan dochrapał się wreszcie złamania pyska. W Skagen zabrali go do szpitala, bo gębę miał rzeczywiście zmaltretowaną. Najbardziej przygnębiony wszystkim był Wojtek. Inni podniecili się nieco przygodą Liwuta. A Michalik, choć zmarnował czas i liczył się z kłopotami, klepnął Stesia po plecach. – Matros, możecie mieć kłopoty – powiedział, na tym skończył naganę. Sprawę ostatecznie podsumował kucharz. Wieczorem po wyjściu w morze otworzył dwie puszki z kurą, jedną dla załogi, a drugą dla Wojtka, wsadził mu w łapę butelkę duńskiego piwa i zawyrokował: – Nareszcie ktoś, skurwysyna, nauczył sprawiedliwości! Nikt nie oponował, nawet Michalik, spokój był do końca rejsu. Kiedy wracaliśmy, niedaleko portu ludzie trochę wypili. Wojtek też cmoknął co nieco i zebrało mu się po raz pierwszy na gadanie – martwił się o Stefana. – Ja go nie chciałem tak mocno, tylko żeby się więcej matki nie czepiał... Opowiedział wtedy, jak jego matka czworo dzieci pochowała. Józek miał trzy lata, kiedy zachorował; zlichł szybko; gdy już konał, posłali po lekarza, zanim go fura zaprzężona w starego konia przywiozła, Józkowi baby zamknęły oczy. Za dwa lata utonął Lucek w gliniance. Maryśka doczekała się męża. Zmarniała przy dziecku. W grudniu to było, śnieg, zawieja... gdy przyjechał lekarz, z Maryśki już dech uszedł; dzieciak malutki, siny, oczu nawet nie otworzył. Patrzyła matka na trumnę córki, wzięła grudę ziemi, wrzuciła do dołu, aż zadudniło po drewnie, potem podniosła oczy do góry, sama do siebie powiedziała: – Panie Boże, serca nie masz... – Z wszystkich dzieci został Wojtek. Wzięli go do wojska, do marynarki wojennej. Stara Stesiowa myślała, że z wody już nie wróci. Ale wrócił. Nie na długo, bo jemu, synowi chłopskiemu spod gór prawie, zachciało się morza. Gdy przyjechał raz w Boże Narodzenie na urlop, matka przy Wigilii pociągnęła nosem, wytarła białą chustką oczy i powiedziała: – Wojtuś, przysięgnij na święty obraz, że twojego pogrzebu to już ja nie doczekam. Wrócił Wojtek na kuter, ale z tym pogrzebem go muliło, bo jakby co... stara matka nie miała drugiego karka do zgięcia. Gapił się więc w swoją niebieską książeczkę... nie podobało mu się, że tam pod zdjęciem na sztywnej okładce napisane jest czarnym tuszem: Teresa Steś i adres chałupy we wsi. Wiedział, po co to jest. Raz poszedł do kadr i mówi, że jego matka wszystkie, oprócz niego, dzieci pochowała, że jakby się coś stało, to mają ją zawiadomić, że on uciekł do Ameryki. Tamten za biurkiem słuchał, aż nagle podniósł się i krzyczy: – Czy wyście, Steś, zwariowali, kawały sobie urządzacie! – Nie, tylko... – Co tylko? – No, jakby się coś stało... – Idźcie, Steś, do jasnej cholery, głowy mi nie trujcie durnotą. I nie truł więcej Steś durnotą głowy w kadrach, bo matka umarła. On rozwinął się, odrobinę wycwaniał. Znalazł pannę. Jeździ na drugi koniec Polski w przerwach między rejsami do żony w Nowym Targu. Góral Steś, rybak Steś. 26 „Murena” pusta idzie na łowisko wzdłuż brzegów Afryki, unosi się łagodnie na niewielkiej fali. Chwila „odziapu” w przelocie. Za trzy dni zacznie się robota po osiemnaście godzin na dobę. Zeżre ta robota święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Kobiety same świętować będą w domach. Tu i tam potem urządzi się drugie święta, ale fałszywość będzie wyzierać z improwizacji. Siedzę u rybaków w kabinie na rufie, zeszło się kilku. Steś wyciera stół. Na statku jest jeszcze piwo. Inni chrapią w kojach, aż dudnią szoty. – Ten ma chrap – śmieje się Zaruba wskazując lgnąca. Oni też znają się ze starych lat. Przez to Ignacowe chrapanie posiwiał raz szyper i to nie byle kto, bo Michalik. Minęło wiele lat od tego zdarzenia, a Ignac jak chrapał, tak chrapie. Ludzie z tamtej załogi rozsypali się po świecie, ale każdy pamięta Karola Gawrona, który zamustrował wówczas na pierwszy rejs. Z siwizną Michalikowi do twarzy, Ignac ciągle bije rekordy w chrapaniu. Wtedy działy się różne rzeczy, porwał się włok, złapaliśmy fokę... Przed odejściem kutra w morze przyszła Marta, manipulowała bielusieńką chusteczką koło długich rzęs, miała buzię w ciup. Przedtem takiej Marty nie widział nikt, nawet Czarnota, który znał ją jeszcze, gdy chodziła do szkoły i nie miała takiego biustu. Karol pocałował narzeczoną w rękę, Marta pociągnęła nosem i, czyniąc w porcie zamęt mini skrawkiem wełny w panterkę, poszła do domu. Łoboda udawał, że Marty z Karolem nie widział. Siedział w kabinie, dopóki dziewczyna nie znikła za stosem beczek koło portowej bramy. W drodze na łowisko Karol leżąc w koi czytał gazetę, lgnąc spał, Zygmunt układał się do snu, a Łoboda siedział milcząc. Wyraźnie knuł jakieś świństwo. Jeżeli nie liczyć chrapania lgnaca, w kubryku było cicho. Niedługo, bo Łoboda uśmiechnął się złośliwie i zagaił: – Znowu człowiek płynie od świata i uciech. Zygmunt, śpisz? – Nie śpię. – Znasz tę z rachuby, która dzisiaj kręciła się w porcie? – Nie – odparł krótko Zygmunt, przeczuwając zły zamiar w tej rozmowie. – A ja znam – gadał dalej, niby od niechcenia, Łoboda. – Mój kumpel w zeszłym roku z jej powodu o mało się nie utopił... – Łoboda urwał, nadsłuchiwał, czy Gawron chwycił haczyk, ale w koi Karola było cicho. Odczekał chwilę i ciągnął dalej: – Zakochał się chłop, nic tylko Marcia i Marcia... W tej chwili musiał przerwać, bo chrapiący lgnąc osiągnął forte. Ignac naprawdę nazywał się Czerwiński, ale od czasu postoju kutra w stoczni, kiedy ludzie słyszeli łoskot nitowanej blachy okrętowej, jego rodowe nazwisko poszło w odstawkę, zastąpiono je przydomkiem Stalowa Blacha. Łoboda nabrał powietrza w płuca, przekrzykując Ignaca opowiadał, obliczone na pohybel młodej miłości, przygody Marty, zachwalał te i tamte zalety panny – strzępił sobie pysk co najmniej pół godziny, aż zachrypł, wtedy przerwał, nadsłuchiwał. Wszystkie odgłosy nikły jednak w bawolim ryku Ignaca. Łoboda przechylił się, zajrzał do Gawrona. Karol leżał na brzuchu z twarzą wciśniętą w poduszkę, najwyraźniej zatykał sobie uszy. Łoboda zarechotał, bystre jego oczka zaiskrzyły się, chwilę dumał marszcząc czoło, usiadł na dawne miejsce i znów zaczął swoje, że Marta to piękny kurwiszonek, że ostatnio ma trzech, a każdy pływa na innym kutrze i w innym czasie jest w porcie, że taka mądra lala... Krzyczał prawie, lecz Ignac przeszedł na świst i chyba częściowo zagłuszał ten krzyk. W tym momencie milczący jak ryba Karol zerwał się z koi, chwycił wiszący na haku kożuch, beret, wycedził przekleństwo, wyskoczył na pokład. 27 – Hi! hi! – zaśmiał się Łoboda – ale go trafiłem. Zygmunt zaś, który był przezorniejszy, odczekał chwilę, po czym poszukał koło siebie kalesonów, wlazł w nie, okrył się kurtką, poszedł zobaczyć, co robi zmaltretowany nowicjusz. Karol z miną straceńca siedział w sterówce, patrzył w morze. Stojący za sterem Steś zagadał raz i drugi, ale Karol milczał jak mogiła. Alarm zaczął się przy zmianie wachty. Koja Karola była pusta. – Gdzie Gawron? – zapytał ktoś. – W sterówce – odpowiedział Zygmunt. – W sterówce go nie ma. – Gadasz, siedzi, płacze albo może usnął. – Mówię ci, że nie ma Gawrona w sterówce. – Co? Do kubryka nie wrócił! – Karol! – ktoś wrzasnął. – Karol! Gawron!!! Na wszelkie wołania odpowiadało głuche milczenie. Po chwili do kubryka wpadł pobladły Zygmunt. Trzymał w garści granatowy beret Karola, który znalazł przy relingu na dziobie. Steś skoczył do szypra. Podniósł się wrzask. Po chwili we wszystkich pomieszczeniach kutra zaterkotały dzwonki alarmowe. Michalik w piżamie wyskoczył na pokład. – Kto widział ostatnio Gawrona? – wypytywał. – Ja, siedział w sterówce, potem wyszedł na pokład, myślałem, że poszedł spać – tłumaczył gorączkowo Steś. Łoboda stał blady. Zygmunt biegał niczym opętany po pokładzie zaglądał po raz dziesiąty w te same kąty. lgnąc właśnie ten, teraz tu chrapiący na „Murenie” bohater, obudzony szturchańcem zapalił na dziobie reflektor, szperał nim po morzu. Kuter zawracał. Łoboda, nie proszony, natrętny, gadał, że on żartował, że to nieporozumienie, Karol musi się znaleźć... gdzieś na pewno jest... W końcu uciekł przed ludzkimi spojrzeniami. Michalik rozstawił ludzi na dziobie i przy burtach. Prowadził statek przeciwnym kursem. Wracał tą samą drogą, wypatrywał człowieka na fali. – Coście mu nagadali, psie syny? – Nic... żartowaliśmy z jego dziewczyny. – Żartowaliście?! – Michalikowi trzęsły się usta, ale mówił spokojnie, robił wszystko, by wykorzystać nikłą szansę. Kiedyś stracił pół załogi i statek. Nie jego to była wina, trącił burtą w pozostałość wojny zaplątaną na fali. Później nawet to miejsce na morzu omijał. Po stracie ludzi nie mógł przez kilka lat przyjść do siebie. A teraz na spokojnym morzu... przez głupie gadanie... Wróciliśmy na miejsce, gdzie Karol opuścił sterówkę, człowieka jednak na falach nie było. Morze z czarnego stało się sine, gwiazdy pobladły i wstał świt, Michalik nie dawał rozkazu zaprzestania poszukiwań, chociaż każdy wiedział, że Karol już dawno zamarzł. Dopiero o świcie ,,stary” powiedział, żeby ludzie zeszli na dół i na pokładzie została tylko wachta. Spojrzałem wówczas na niego i oniemiałem – czarna Michalikowa czupryna poprzetykana była srebrnymi włosami. Przez jedną noc posiwiał. Za pół godziny miała być zmiana, wachta wypadała na Karola. Morze było sine i zimne. Poranek przyniósł chłodną bryzę i woda poczęła lekko się pienić. Tkwiłem w bezruchu przy relingu, a gdy podniosłem głowę i spojrzałem przed siebie, coś chwyciło mnie za gardło: przede mną, przy włazie do forpiku, z kożuchem w ręku stał... Gawron, przecierał zaspane oczy. – Karol, to ty? – wybełkotałem. – Hę, że co? – zapytał Karol. Chwyciłem go za ramię. – Gawron!!! – wrzasnąłem. Karol macał się po kieszeniach, szukał czegoś koło siebie. 28 – Zgubiłem beret – wybełkotał wreszcie zaspanym głosem. Gdy tak stałem oniemiały, kuter zachwiał się, wypadł w lewo i prawo z kursu – sternik też widocznie zauważył „upiora”. Na pokładzie rozległy się kroki biegnących. – Gawron! Jest Gawron!!! – krzyczano wszędzie. Gawron patrzył jak na wariatów. Rybacy stali dookoła, a on ciągle macał się po kieszeniach, szukał swojego beretu. Zygmunt chwycił niedoszłego topielca za rękę. – Karol, Łoboda żartował, on... Gawron machnął ręką. – Ja tam nie wrócę – powiedział. – Do końca rejsu spać będę między workami w forpiku, chyba że ten cholerny lgnąc przestanie chrapać. – Podniósł z pokładu beret, trzepnął nim o kolano, poszedł do maszyny na swoją wachtę. Teraz Ignac jest starszym rybakiem na „Murenie”, co tydzień zmienia kabinę, a gdy nie ma pełnego stanu załogi, śpi sam. Ignac to niewątpliwie jeden z największych oryginałów przez to chrapanie. Ktoś postawił kilka butelek piwa na stole, w kabinie zrobiło się gwarno, ale chrapanie Ignaca uniemożliwiało rozmowę. – Obudźcie go, dajcie mu piwa – jęknął Raksa, kolega Zaruby, drugi mistrz na „Murenie”. – Ba, ale obudzić lgnąca to niełatwa sprawa. – Chodźcie do mnie – nie dawał za wygraną Raksa. – Chodźmy do Piotra – poparł Zaruba. Już od dawna przyjęło się, że Piotr także przyjmuje gości. Czemu przypisać tę metamorfozę? Ludzie zmieniają się podobno co siedem lat, ale Piotra zmieniła dziewczyna. Kiedyś uznawał jedynie swoje własne towarzystwo, nikt nie był mu potrzebny do przyjaźni na statku ani wieczornego łażenia po Dakarze, Konakry, Lagos. Gdzie w książeczce żeglarskiej u innych był adres żony albo kogoś najbliższego, u niego była kreska. Nie miał kobiety, do nikogo nie pisał listów, aż po owym zdarzeniu z kufrem poznał pannę. Na statku mówił, że poznał ją w towarzystwie, ale to nie była prawda. Piotr nie szukał dziewczyny w sposób konwencjonalny, bo utrzymanie kontaktów towarzyskich związane było z kosztami. Wybrał więc sposób tani – gazetę. Sam nie zamieścił ogłoszenia, przecież były ogłoszenia ze strony pań i to takie jak ulał dla niego: „Młoda, pięknej prezencji pozna odpowiedniego pana, najchętniej marynarza pływającego”. Panna była rzeczywiście pięknej prezencji. No i Piotr podczas półrocznego pobytu statku w stoczni na remoncie klasy czteroletniej zrealizował wreszcie długo odkładany zamiar ożenienia się, żeby żona pilnowała i pomnażała plony jego kilkunastoletnich oszczędności. Dziewczyna przylgnęła do niego od razu, nawet nie przypuszczał, że bez specjalnych kosztów można osiągnąć podobne szczęście. „Szczęście” zamieszkało u niego, wyczarowało firanki, zasłony, jakieś ładne graciki, przygotowywało skromne śniadanka, robiło obiady, przyjęło pracę, zarabiało pieniążki. Nie był jednak łatwowierny i naiwny Piotr, o nie, zastanawiał się więc, dlaczego właśnie jego spotkało to „szczęście”. Nadal był oszczędny, bał się, że może panna zwęszyła pieniądze i chce ją wycyganić. Gdy po dwóch miesiącach jej miłość nic się nie zestarzała, Piotr rozsupłał pętelkę na kabzie, ruszył także pulę dewizową w „Baltonie”. Teraz Lalka kręciła się po mieszkaniu w koronkowym szlafroczku, chodziła do kawiarni w moherowych sweterkach, a że zbliżała się zima, Raksa pewnego wieczora zjawił się w domu z wielkim pudłem, z którego wygrzebał zgrabne futerko. Potem przeżył najpiękniejszą w życiu noc... Rano pętla na kabzie gromadzonych przez dwanaście lat oszczędności rozluźniona była zupełnie. Teraz liczył się tylko jeden skarb – Lalka. Pierścionek najelegantszy jest z brylantem. Jeden pierścionek to oczywiście mało, kobietę elegancką poznaje się po drobiazgach. Futerko ciemne jest dobre na co dzień, na specjalne okazje stosowniejsze jest futerko białe. Płynął potok złotych polskich, płynął potok amerykańskich dolarków, topniał majątek uciułany przez dwanaście lat w dzień i w noc, w dzień i w noc, majątek z pracy na morzu, majątek za niedziele i wolne dni, za nie wypite piwo, nie wypalone papierosy. Bo jaki był 29 Piotr Raksa przedtem? Teraz prosi, żeby iść do niego... Powinien podziękować za to dziewczynie, chociaż chyba nie tylko dziewczynie, bo rzecz zaczęła się od historii z kufrem, a to już była mechanika Czarnoty sprawa. Kiedyś mówili, że nie urodził się taki, któremu Piotr postawił piwo. Może Piotr zostałby skąpcem do śmierci, gdyby nie owo zdarzenie w Lagos. Intendent, wypłacając dewizy nie miał nigeryjskich funtów, Czarnotę oraz Piotra obdzielił wspólnym banknotem dziesięciodolarowym. Mimo że z sumy należało się znacznie więcej mechanikowi, cały banknot zabrał mistrz Raksa. Pech chciał, że rzecz zdarzyła się Piotrowi właśnie z mechanikiem, gdyż jak powiadał „stary”, Piotr nie żenił się długo przez skąpstwo, a mechanik Czarnota przez rozrzutność. Prawda to chyba, gdyż jak jeden umiał grosz dusić i zanim go wydał, obejrzał i schował, to drugi lubił groszem siać i zanim go obejrzał i schował, to wydał. Jak na złość był sobotni wieczór, banki zamknięte, nie było więc gdzie wymienić amerykańskich dolarów na nigeryjskie funty. W barach i knajpach wymieniano zaś pieniądze po złodziejskim kursie na co Piotr nigdy by się nie zgodził. Tymczasem mechanik spotkał Sandrę, potrzebny był mu więc ostrzejszy pieniądz. Sandra miała nie więcej niż dziewiętnaście lat, śniadą cerę, długie nogi, spiczasty biust, ruchy tancerki. Mechanik spotkał ją już nie pierwszy raz, mógł wymienić także inne zalety dziewczyny. Teraz ważna więc była tylko sprawa pieniędzy. Czarnoskóry barman zaproponował najbardziej podły kurs wymiany, o jakim Piotr kiedykolwiek słyszał, poszedł więc Piotr wymienić pieniądze do innego baru, a mechanik został z dziewczyną. Nie miały tego wieczora nieszczęsne dolary powodzenia także w innym barze. Zniechęcony mistrz, bojąc się, iż wspólnik zabierze mu w końcu cały banknot, uciekł z dolarami na statek. Czarnota tymczasem ciągle czekał, odkrywając coraz to nowe powaby Mulatki. Po godzinie takiego oczekiwania, Sandra z innym znikła w mrokach afrykańskiej nocy. Na drugi dzień Raksa oddał pospiesznie Czarnocie pieniądze, ale to już sytuacji nie zmieniło. Tylko dziw, że kłótnia była niewielka. Trzeba trafu, że Piotr naraził się w owym czasie też i ochmistrzowi za karton piwa, a kucharzowi za krzyk wokół puszki mielonej szynki. Powstał spisek, do którego należeli; mechanik, ochmistrz i kucharz. Do zmowy wciągnięty został elektryk, który z Piotrem nie miał osobistych porachunków, miał więc działać nie przez prywatę, a pro publico bono. On też wynalazł skrzynię. Był to stary, okuty miedzią kufer. Mechanik z elektrykiem zamienili się w kowali kując w maszynowni dodatkowe płaskowniki, którymi wzdłuż i wszerz wzmocnili konstrukcję kufra. Ochmistrz dostarczył worek mielonej kredy, kucharz puszkę tłustej sadzy. W pentrze znaleziono kilka nieprzemakalnych worków; ktoś, gdzieś wyszukał metalową kasetę, parę kilogramów morskiej trawy ze starego materaca, garść nitów, śrub. Okuwanie trwało dwa dni. Skręcano, spawano. To była duża robota. Gdy wreszcie na warsztacie u Czarnoty pysznił się gotowy kufer, spiskowcy patrzyli z satysfakcją na dzieło, każdy niemal żałował, że nigdy nie był kapitanem korsarskiej fregaty, nie gromadził zrabowanych bogaczom diamentów, pereł, złota w takiej nacekinowanej metalem skrzyni. Nazajutrz kufer został podrzucony do lasty, gdzie mistrz Raksa oglądał rybę wysypaną z włoka. Wystawał okuty miedzią róg ze stosu dennie łowionych pagrusów, a ponieważ widok ten był fascynujący, trzeba było do spisku wciągnąć jeszcze trzech rybaków, którzy pilnowali skrzyni, aby nie stała się łupem kogoś niepożądanego. Piotr zobaczywszy kufer obejrzał go ukradkiem, a potem zaczął dokonywać cudów, aby możliwie niepostrzeżenie przetransportować łup do kabiny. Szczęśliwie się składało, rybacy byli pilnie zajęci robotą, nie zauważyli więc, jak mistrz wyciągnął skrzynię z lasty, owinął brezentem i zabrał. Około północy poczęły na statku rozlegać się huki i skrzypienia. Mistrz zachowywał się dziwnie. Zamiast spać kręcił się po pokładzie, zagadywał, tego lub owego poczęstował papierosem! Zajrzał do maszynowni, ale narzędzia, które nieraz widział na szocie koło warsztatu, były schowane. Na drugi dzień z podkrążonymi oczami zagadnął mechanika, czy ten by nie wypił holenderskiego 30 piwa, bo on ma jeszcze dwie butelki. Mechanik Czarnota wypił holenderskie piwo z obydwu butelek. Gdy jednak Piotr Raksa zaczął mówić o piłce do cięcia metalu, spojrzał na zegarek, powiedział, że mu się śpieszy, podziękował i przepadł na pół dnia. Raksa zaś, znalazłszy na pokładzie stary łom wsiąkł z nim w kabinie. Wyszedł zziajany, odszukał Czarnotę, zaproponował mu koniak. Mechanik zgodził się, ale jedynie na szklaneczkę whisky i to Walkera, bo po innej szkockiej piekła go zgaga. Raksa postarał się o butelkę Walkera. Rozmawiali o wielu sprawach, aż znowu doszli do narzędzi, którymi interesował się Piotr Raksa. – Tego... uważasz – mówił – taką piłkę tobym chętnie od ciebie pożyczył, coś chcę przyciąć. – Taaak, piłka do żelaza bierze wszystko – odrzekł rzeczowo Czarnota. – No, to napijmy się, czekaj, skombinuję lodu. – Wypili, mistrz znowu zaczął: – Jakiś hak wystaje u mnie w szafce, nie mogę szuflady domknąć. Mechanik był pilnie zajęty butelką, nalał sobie do szklanki spory łyk. – Mocny ten Walker jak cholera. Masz sardynki i cytrynę? Zjadłbym coś. Mistrz poszedł po sardynki i cytrynę, a mechanik rozglądał się po kabinie, która podobnie jak gospodarz nosiła wiele cech zmęczenia. Przy otwieraniu puszki Piotr narzekał, że blacha twarda, na rękach miał odciski. Potem rozmowa wróciła do narzędzi. Mechanik wyszedł z kabiny Piotra z dwoma kartonami Chesterfieldów, bo Piotr Raksa nie palił, a mechanik owszem chętnie. Mistrza zaś widzieli ludzie, jak wychodził z siłowni taszcząc piłkę do żelaza, kilka pilników i sporych rozmiarów dwa łomy. Spieszył się, nawet ludzkich drwinek nie słyszał. Potem ryba szła pakami, roboty było po uszy, więc mistrz był między ludźmi, nic ciekawego się nie działo. Czasem jednak z jego kabiny dochodziły niesamowite chrobotania i rozpaczliwie tłumione kucie. Wiadomością o skarbie z morskiego dna nie podzielił się z nikim. Za dwa dni przyszedł do ochmistrza kupić dwie skrzynki wody mineralnej. Ciężko musiał pracować, bo pił tyle co palacze na parowcach, codziennie przychodził po wodę. Gdy garderoba jego została wymazana w czarnej sadzy, mechanik wiedział, że Raksa dotarł do zaspawanej dookoła kasetki. I rzeczywiście, wkrótce nocami rozlegało się na statku przytłumione piłowanie. Raksa o pomoc nie zwrócił się jednak do nikogo. Kasetkę przepiłował w niedzielę rano. Znalazł w niej rulon papieru toaletowego. Dostał gorączki, kabina jego utytłana była w sadzy, wapnie i zaśmiecona morską trawą, wszędzie iskrzyły opiłki żelaza. Piotra nie zmieniła ta przygoda, silniejszy był od niej. Wygrał z morzem i zgrają morskich kawalarzy, przegrał z kobietą, jedno i drugie wyszło mu na korzyść. Prosi nas do siebie na piwo, pewnie otworzy nową paczkę papierosów. Gdzieś na dnie duszy Raksy tli się na pewno wspomnienie dziewczyny, pierwszej jego miłości... Wówczas, kiedy znowu wypłynął w rejs pozostawiając w kraju „szczęście” z brązowymi oczami, był z początku zrównoważony, jak zwykle oszczędny, potem jedynie udawał zrównoważonego. Po dwóch miesiącach, kiedy starzy mężowie mieli już po kilka listów, Piotr zaczął zdradzać objawy morskiego wyczerpania. „Szczęście” ciągle milczało. Podczas dwudniowego postoju „Mureny” w Dakarze spotkaliśmy ludzi z „Bramy”, którzy wypłynęli dwa miesiące po nas i przygoniła ich do portu awaria, Piotr dopadł w kabinie mistrzów na „Bramie” swego sąsiada z tej samej klatki – piętro wyżej. Byłem przy tej rozmowie. – Co tam u mnie, czego Lalka nie pisze? – Lalka? – No. – U ciebie nikt nie mieszka. Z tydzień po waszym wyjściu w morze ją widywałem, potem zamknęła mieszkanie na głucho, wyjechała, myślałem, że wiesz o tym. Piotr nie zadał żadnego pytania, usiadł na kanapce, wziął głowę w dłonie, zamknął oczy, zacisnął szczelnie powieki. W kabinie, gdzie sześciu mężczyzn piło piwo i gwar był odpowiedni do takiej okoliczności, nagle ucichło, zapanowała cisza jak po armatnim wystrzale. 31 Piotr ciągle zaciskał powieki. Przyglądałem mu się uważnie, byłem pewny, że w tej chwili nie myśli o pieniądzach, które stracił, o domu, który zostawił, o dorobku w tym domu, że on Piotr Raksa w chwili, gdy dowiedział się czegoś zupełnie niebywałego, kiedy dotarła do niego prawda, że stracił, co uciułał, nie myślał o tym... myślał o kobiecie. Nie koniec jednak na tym. Za dwa miesiące, kiedy stanęliśmy na Wybrzeżu Kości Słoniowej w Abidżanie, marynarski los dorzucił Piotrowi jeszcze jedną szczyptę goryczy do tych, jakich pokosztował wraz z rybacką spóźnioną miłością. Wieść o oszukanym przez dziewczynę mistrzu rozpełzła się między burtami statków łowiących na afrykańskim szelfie. I wtedy w Abidżanie przyszedł do Piotra technolog z rufowca od armatora z drugiego końca polskiego brzegu. Przyszedł, powiedział, że słyszał o zdarzeniu, prosił o chwilę rozmowy. – Czego? – burknął Piotr. – Panie, ja poznałem dziewczynę, ogłosiła się w gazecie, w celu matrymonialnym. Najchętniej chciała marynarza. Dość wysoka, rudawa lekko, zgrabna... w ogóle taka dziewczyna. Mam tu gdzieś zdjęcie. Dwa miesiące staliśmy w stoczni, zamieszkała u mnie, kupiłem jej to i owo, nie żałowałem forsy, wie pan, taka dziewczyna. Wypłynąłem, a ona prysnęła. O, widzi pan ją... – podał Raksie zdjęcie. Piotr patrzył chwilę na obrazek, potem nagle wykonał ruch, jakby chciał przedrzeć papier. Tamten wyrwał mu fotografię z rąk. – Moja Lalka... – jęknął Piotr. – Pańska? – Moja Lalka... – Kurwa, jak stąd do Jokohamy, a nie Lalka. Rozumie pan? – warknął gość. Piotr poszedł do ochmistrza, zupełnie bezinteresownie przyniósł pierwszą w życiu butelkę niezłego koniaku. Co mógł innego zrobić w takiej sytuacji? Teraz w przelocie mistrz Raksa podejmuje kolegów płynami z kanaryjskiego zakupu, pysk mu się śmieje, nos poczerwieniał, mowa stała się wylewna. Ani chybi przepadł Raksa oszczędny kawaler, jest Raksa rybak, który wie, że o ile od czasu do czasu nie wsadzi twarzy między butelki, nie skoczy w bok od rybackiego kieratu, nie otrzepie łuski z grzbietu, mogą mu się zalęgnąć w głowie głupie myśli, które już niejednego zapędziły poza mocne, stalowe relingi określające przestrzeń między okrętowymi burtami. Strzelają kapsle na butelkach dobrego holenderskiego piwa, strzelają dowcipy, sypią się dykteryjki o tej albo owej, która zakochała się bez powodzenia w orle, który historyjkę opowiada, zakochała się bez wzajemności, bo on właśnie miał jeszcze dwie albo co najmniej jedną inną na oku. Dla niego jedna dziewczyna, to tyle co dla barrakudy mała rybka na śniadanie. Im więcej ludzi przy piwie, tym więcej blagi między szotami. Dopiero gdy paka rozbije się na grupki, a z grupek zostanie tu i tam jeden z drugim, wyrwie się wątpliwość, niepewne słowo, że najbardziej tracą nieobecni, że tam, na ziemi, ludzie żyją jak ludzie, cholera więc wie, co ona teraz robi i to ta jedna jedyna... Jeszcze raz łyk, jeszcze raz papierosek i sprawa maleje, pora kończyć, koniec przelotu, będzie ryba. Strzelają kable na slipie, spadają z rolek na pokład. Pobrzękują bańki, włok idzie do morza. 32 Afrykański grudzień nie chce potraktować ulgowo rybaków przypiekanych siódmy miesiąc wściekłym słońcem. W słonecznej powodzi za slipem wlecze się rozwarty wór, jakby symbol związania pełnego ryb i ludzi pudła z morzem. Drganie szotów, burt, masztów, impulsy wysilonej w zmaganiu maszyny przenoszą się na windę i kable; kable grają jak struny, będzie słychać ten brzęk nawet wtedy, gdy po powrocie do domu otworzy się rano oczy między tym i następnym rejsem. Statek sunie powoli, jakby wspinał się pod górę, brzemienny wielkim brzuchem na stalowych kablach. Głucha monotonia tego metr za metrem pod trałem marszu, w brzęku burt, szotów i wszystkiego między nimi... powolność ruchu, gładkość nieba, gładkość oceanu w przeszło dwusetnym dniu rejsu sprawia wrażenie snu tak spokojnego, że trzeba się zerwać i krzyczeć, bo inaczej pozostanie się w nim na zawsze. W Wigilię rano metalowe pływaki zadzwoniły na slipie jak zwykle. Ciężkie afrykańskie słońce jakby odczepione od błękitu zeszło tuż nad kręcącą się powoli dookoła antenę radaru, rozpaliło pokład i przypiekając półnagich ludzi zaprzeczało białym żarem istnieniu gdziekolwiek na świecie zaśnieżonych świątecznych ulic. Lecz gdyby z tego błękitnego aż do białości nieba w potokach słońca sypnął puchaty śnieg i pokrył miękką powłoką rozpalony pokład, stary Zaruba i ci dwaj przy sortowniku nie mieliby w tym dniu bardziej oniemiałych twarzy. Właśnie z drugiego zbiornika, gumowym taśmociągiem jechały wrzecionowate, opasłe makrele i podskakujące ciągle, pełne wigoru chropiki i ostroboki. Traf chciał, że przy sortowniku jako pierwszy stał Zaruba. Gdyby zawiązać mu oczy, na ślepo, palcami poznawałby delikatną, bezłuską skórkę makreli, nieco twardszą, równie bezłuską, powłokę pękatych pelamid, chropowatą, jakby ostrym zamszem pokrytą skórę rekinów i rekinków. Jego ręce omijały z daleka węgorzowate cielska jadowitych muren, opatrzone ukrytym cierniem płetwy koleni, wilcze pyski krwiożerczych barrakud, haczykowate zęby srebrzystych pałaszy. Zaruba znał te ryby jak stary ślepiec schodki na ganku swojego domu. Dlatego też owego dnia gapił się sporą chwilę na tłuste zielonkawozłociste ryby, które, wachlując skrzelami, rozdziawiały bezzębne pyski, i grzmocąc ogonami po łbach makrele, całą swą postawą demonstrowały, że są żywe, dopiero wyłowione z oceanicznej toni, tu na szelfie przy Afryce Zachodniej. Stary Zaruba nie dotknął tych ryb, nie wymienił ich nazwy, bo w cuda nie wierzył. Milczał. Dalej stał starszy rybak Wojtek Steś, który w Afryce już prawie dziesięć lat poznawał, co w wodzie pływa. Wybałuszył oczy, dotknął palcem opasłego cielska, odwrócił się i szybciutko zaczął przebierać piętrzące się dookoła makrele. Grześ „Złota Rączka” był na statku dopiero drugi rejs. Przepędzałem go z jednej roboty do drugiej, przepędzali go mistrzowie. Grześ kiepsko rozróżniał ryby, kiepsko kartonował, do tacowania też lepiej go było nie dawać. Postawili mistrzowie partacza przy sortowniku dwóm starszym do pomocy. On ostatni spostrzegł złotawobrunatne ryby, ciskające się w potoku makreli i ostroboków. Cofnął się o krok, podobnie jak tamci, rozdziawił gębę, chwycił jednego z okazałych tłuściochów za ogon, podniósł do góry. – Chłopy, patrzcie, patrzcie, co to jest! – wrzeszczał na całą przetwórnię Grześ. Ludzie skoczyli w stronę sortownika, przy rybach powstał tłok. Przyszedłem do przetwórni właśnie na ten moment, rzuciłem okiem na rybę, jedną, drugą, trzecią... wziąłem którąś do ręki, położyłem na stole koło suchego zbiornika. Zajrzałem rybie pod pokrywę skrzelową, zajrzałem do pyska, przyjrzałem się oku. 33 – Panowie, siła nieczysta. Karp lustrzany trzyletni ani chybi. Nie może być inaczej – powiedziałem powoli, ostrożnie, bojąc się śmieszności. Gdyby więc w ten upalny dzień z jasnego afrykańskiego nieba w samo południe sypnął biały świąteczny śnieg, ludzie nie mieliby innych min jak wówczas, gdy stali kupą wokół mnie i trzech ciągle żywych, lustrzanych karpi wyłowionych ze słonej wody na szelfie przy Afryce Zachodniej nie dalej jak dwadzieścia pięć mil na północny zachód od Dakaru. Rzuciłem karpie do suchego zbiornika, poleciłem uważać, kto po nie przyjdzie, spojrzałem na zegarek, było po dwudziestej. Poszedłem do Gacpy, spieszyłem się na kolację, którą musiałem przełknąć jeszcze przed wachtą. W kabinie pierwszego oficera stolik nakryty świeżym obrusem, na nim słoik, wyglądały z niego jakieś zielone, wykombinowane w Las Palmas, gałązki obsypane strzępkami waty. Obok leżało zdjęcie kobiety i kawałek białego opłatka. – Psiakrew! Już drugi raz się zaciąłem – mruknął Gacpa obserwując mnie kątem oka – bardzo jestem ciekaw, jak u mnie w domu wygląda Wigilia – marudził, kończąc toaletę. Włożył grubą frotową koszulę, sięgnął do szafki po butelkę winiaku. – Z okazji świąt po jednym? – zapytał. – Nalej! Wypiliśmy. Gacpa schował winiak do szafki. Wyszliśmy. On na kolację, ja wróciłem do przetwórni. Ludzie biegali z tacami pełnymi ryby ścigając się z czasem. Święta były tu tak dalekie jak zimowe ulice i drzewka oświetlone kolorowymi lampkami na zaśnieżonych placach. Kiedy z Zaruba poszliśmy na kolację, w mesie było już prawie pusto. Autentyczny docent- elektryk, ochmistrz, dwóch mechaników i chłodnik dłubali widelcami w talerzach, popijając z filiżanek czerwony barszcz. W rogu mesy pod bulajem stała plastykowa choinka ozdobiona srebrzystymi bańkami. Dłubałem widelcem w rybie tak jak tamci, światło było nastrojowo przyciemnione, ale nastroju nie było żadnego. Tylko ryba była naprawdę dobra. Zaraz, co to za ryba? – Co to za ryba? – trąciłem Zarubę. – Cały czas o tym myślę – mruknął Grzegorz – skąd oni mają karpie? Po kolacji ten i ów wyciągnął z kieszeni zdjęcie zabrane z kraju. – Cholera, kto by przypuszczał, że nas tu przyniesie z powrotem, zasrany los... – marudzili rybacy po kątach. Oprócz Zaruby i elektryka – autentycznego docenta – wszyscy klęli głośno lub po cichu, że znowu święta wypadły w morzu i to jeszcze niespodziewanie. Alek trzymał w łapach butelkę piwa i fotografię narzeczonej, patrzył nieco tępo na butelkę i obrazek, pozował na pijanego, tak mu było lżej świętować. Do Gacpy przysiadł się ochmistrz, lekko kurzyło mu się z czupryny. – Chciałoby się do domku, chciało – wziął na ząb i najwyraźniej dokuczał ,,pierwszemu”. – Twoja Hanka siedzi pewnie sama przy świątecznym stole. Wyobrażasz sobie, po kolacyjce z rybką, lekko zakropionej, we dwoje zostajecie sami, dopalają się świeczki na choince, śnieżek za oknem prószy, radio gra, muzyczka... Gacpa popatrzył na kolegę tak, że tamten umilkł. – Słuchaj no, co to za ryby były dzisiaj na kolację? – zapytałem ochmistrza prawie zaczepnie. – A jak ci się zdaje? Masz chyba język w gębie do smakowania. – Co to były za ryby na kolację – powtórzyłem pytanie. – Polej – powiedział z powagą ochmistrz. Nalałem hauścik do kieliszka, posmakował płyn językiem. – Widzisz, to były takie ryby, jakie złapał w Afryce twój mistrz. Poczciwe, świąteczne ryby. – Podrzuciłeś karpie na taśmociąg? – zachrypiał Zaruba. – Karpie tu? Powariowaliście, w takiej słonej wodzie, skąd bym je wziął? – pastwił się nad nami ochmistrz. 34 – Grzegorz, zabijesz go, czy ja mam go zabić?– mruknąłem wskazując brodą rozbawionego szefa działu gospodarczego. – Frajerzy jesteście obaj, nie wiecie, co się na statku dzieje. „Brama” przywiozła na łowisko w basenie z wodą kilkanaście sztuk tych ryb, przysłali mi szalupą dwie bańki. Co oczy wybałuszacie? Polejcie jeszcze, tak karpie, karpie. Niemrawe już były, ale kiedy rzuciłem je na słone makrele, dostały wigoru jak trzeba. A cośmy się napatrzyli na wasze przerażone gęby, tyle było na statku świątecznej radości. Wróciliśmy z Zarubą do przetwórni, ciepło ludzkich oddechów parowało razem z rybim ciepłem, na stropie gromadziła się woda, pękate krople spadały ludziom na nosy, na wybrzytwione noże, na ryby. Rybacy jak zwykle machali nożami. Zgilotynowane makrelowe główki błyskały w locie bystrym jeszcze oczkiem. Nóż lepiej tnie żywą rybę. Kiedy jadą do krajania makrelki ruszające płetwami i te, które zasnęły, ręce wyciągają się po żywe. Tuż obok burty po płaskim morzu biegł snop światła, który uciekł okrągłym bulajem z przetwórni i wykrzywił się jajowato na błyskającej planktonem wodzie. – Nie jest źle – pomyślałem jakoś świątecznie. Tu przy brzegach Sahary, Mauretanii, Senegalu w zimową noc nie zacina po twarzach lodowaty wiatr, nie obmarzają białymi bryłami ręce, nie zamarza oddech na ustach. Te szesnaście albo dwadzieścia godzin roboty w przetwórni, przedzielone jeszcze każdej doby czterema lub nawet sześcioma godzinami przeznaczonymi na żarcie i sen, pozwalają żyć. Ciepła afrykańska noc, spokojne morze. Na Bałtyku i Morzu Północnym albo pod brzegiem Kanady nie biegną w taką noc przy burcie w kręgu bulajowego światła ciepłe, niczym placki upieczone na blasze domowego pieca, gwiazdy. Między lodami pomarzyć można o takim grudniowym dniu, takiej grudniowej nocy. Sucha koszula na grzbiecie, nie trzeba z butów wyciągać bryłek lodu, które gniotą pod przemokniętą skarpetą. Makrele z nowego zbiornika podskakują, grube, opasłe lecą z taśm, ciskają się po metalowym gretingu. Po slipie wlecze się włok, będzie nowa, żywa, dobra do krajania ryba. Ciach! ciach! ciach! – lecą na dół makrelowe główki. Ręka tonie w czymś wielkim i miękkim. Galaretowate cielsko okleja gumową rękawicę, wciąga ją, zsuwa z dłoni. Olbrzymia ośmiornica wypełnia taśmę po brzegi, przelewa się na boki. Różowa poczwara przebiera mackowatymi ramionami, ogarnia rękę coraz bardziej. – Przepadnij smoku! – czarne oko patrzy z łba rojącego się w kupie różowych kłębków, w jego wielkiej gałce odbija się rząd ludzi błyskających nożami. – Zatrzymać tę cholerę, bo zatka wilka! – krzyczy Zaruba z drugiego końca przetwórni. Ośmiornicę trzeba koniecznie zatrzymać, inaczej zaklei wlot taśmy do mączkami i makrelowe łby ruszą po gretingach niczym karaluchy w pentrze, gdy nocą nagle zapalić światło. Spada ośmiornica razem z rękawicą do kosza, płyną po taśmie żywiusieńkie, czyste makrele. Kiedyś w taką grudniową noc na kuliku, koło brzegu norweskiego fala wlała się do kubryku, jakoś głupio się wlała przy zwrocie, z rufy przyszła, płynęła chwilę razem z trawlerem, schodziła przez próg, po schodach na dół, rzygała z rozmachem na ludzkie przerażone gęby. Podłoga uciekła w bok, szoty się przekrzywiły, zadyndał orzeł na ścianie. Woda z bryłkami lodu waliła do koi, waliła pod stół... Wyprostował się statek. Z morzem na pokładzie i bryłami lodu w kojach też można było żyć. Tylko tam nie zawsze wstawały statki, z dwóch takich wysłanych po rybę na zimowe wiatry niewiele zostało. Ot, i stare wspominki gorszych czasów, a tym na Labradorze musi być zimno, zazdroszczą pewnie teraz rybackich wczasów tuż przy Dakarze. Gdyby tak człowiek widział siebie tutaj kilka lat temu w uroczystą noc, kiedy pomagał na północy w lodach ciągnąć windzie sieć pełną białej ryby... Wiatr ciskał metalowymi pływakami niczym kulkami z korka, dziw że człowiekowi nie połamały się ręce, jak łamały się przemarznięte na wylot dorsze chociaż dopiero wywleczone z wody... Gdyby tak wówczas człowiek mógł zobaczyć siebie tu dzisiaj, w taką grudniową noc, bez kalesonów na tyłku, w rozpiętej pod żółtym fartuchem do pępka koszuli, na spokojnym pokładzie, jakby pod nim nie było stępki i oceanu. Ciach! ciach! ciach! – lecą makrelowe łebki osiemnaście godzin na dobę w zupełnej ciszy. Ciepła afrykańska noc... Kotłuje się woda odsuwana burtą 35 wlokącego sieć statku, gwiazdy mieszają z iskierkami planktonu. Na zegarze w przetwórni godzina dwudziesta druga. Parę tysięcy mil od wypełnionej słodkim zapachem rybiej krwi przetwórni, parę tysięcy mil od tego tutaj życia leży na niejednym białym stole, na półmisku jedna, jedyna ryba w galarecie, bo dla kogo więcej? Trzy albo cztery nakrycia, jedno czyste... zostanie czyste do końca. W niejednym domu, pewnie jak zawsze takiego wieczora, były trudności z zabiciem tej ryby... bo jak zabić żywą rybę? Ciach! ciach! ciach! – świszcze nóż, lecą na taśmę makrelowe rześkie jeszcze główki. Już po trzech godzinach takiego stania, kiedy oddycha się słodkim zapachem rybiej krwi, ciąży głowa, szczęście jednak, bo gorsza połowa wachty minęła, teraz druga połowa ma jakby z górki... Jeszcze trzy następne godziny i będzie można rzucić się na koję, pospać trochę, zanim znowu wróci się do przetwórni. Spokojna afrykańska noc... – Co dajesz, ślepaku?! – wrzeszczą do zaworowego ci, co stoją obok taśmy, bliżej zbiornika. Makrela jedzie zmieszana na pół z ostrobokiem i jeszcze między rybą pełno innego przyłowu. – Ciąć makrelę, ostroboka na mączkę! – krzyczy Zaruba, który stał sporą chwilę oparty o zbiornik, zadumany, być może też widział swój daleki stół, przy nim kobietę, może też gapił się przez te kilka tysięcy mil w położony dla niego na tym stole talerz... Czort z nim – myślą ludzie – nie musi ciąć makrelowych łebków, niech patrzy przez ocean w domowy kąt, może coś zobaczy. Ci tam przy ruczy mają świąteczną butelkę i dwie szklanki. Steś wyciera zakrwawione ręce o fartuch, potem o spodnie i nalewa nowemu grubo, na dwa palce. Nowy jest dopiero na pierwszym rejsie, ma około czterdziestki, co go tu przygnało? Mówią, że on z zawodu księgowy. W przedsiębiorstwie też pracował ostatnio przy rybie, uciekł z biura, ma trzy córki, wszystkie zdolne, wszystkie się uczą, co się miał chłop marnować przy biurku, skoro w tej samej firmie tylko przejść przez tory i już w budynku takim samym na oko jak biurowiec, można zarobić dwa razy tyle, a jak się skoczy na morze to i trzy. Dali go na afrykańskie wczasy, stoi przy ruczy, macha nożykiem i pieniążki lecą... Skrzywił się, no hop, teraz Steś, przepili jeden do drugiego z tej samej szklanki, żaden słowa nie powiedział, czemu nie, takie też mogą być świąteczne życzenia. Teraz ciachają obaj na wyścigi makrelowe łebki, zbałamucili przy szklaneczce kilka minut, potem jeszcze będą chcieli zapalić. Stary mistrz oparty o zbiornik gapi się w swój świąteczny talerz, który leży na białym obrusie specjalnie dla niego o jakieś pięć tysięcy mil od nosa, cóż że daleki, ale najmilszy talerz. Ruszył się, poszedł z przetwórni. Woda kapie dużymi kroplami ze stropu na rybę, na rybackie twarze, tu i tam cieknie obok nosa jak łza, rzecz tu zaplątana z innego świata. Mistrza nie ma, a robota jak szła, tak idzie. Mruk, rzadko kiedy gębę otwiera. O, jest. Wrócił. Niesie dwie butelki i kilka setkowych kieliszków między palcami. Idzie właśnie tu, pobrzękuje szkłem. Między ludzkie gęby po obu stronach taśmy jakby strzeliły promienie słońca, śmieją się rozdziawione pyski, rechoczą z uciechy. – Brawo, mistrzuniu, brawo... – Chlupocze wódka do pierwszej szklanki. Ktoś z boku podaje rolkę miękkiego papieru, ludzie po kolei wycierają ręce z krwi. – Zdrowie kobiet za to, że pewnie pobekują w dzisiejszą noc przy rodzinnym stole – tyle mowy. Całe uroczyste przemówienie mistrza. – Zdrowie kobiet, mistrzu! – tym się ludzie różnią od ryb, że świętują czasem, chociażby tak. Płynie pod noże rześka, zdrowa makrelka, jakoś jej weselej spadają łebki z pomalowanych w poprzeczne pręgi karków. Biegnie obok statku w kręgu bulajowego światła odbita prosto z nieba obca, afrykańska gwiazda. Na zegarze w przetwórni spięły się dwie wskazówki na górze, jakby też życzyły sobie wesołych świąt. Tylko już dwa razy obleci tarczę i fajrant na cztery godziny. Potem jeszcze miesiączek takiej roboty i hajda do domu pełną mocą maszyn. Ci z pokładu zabierają się, odchodzą od krajania rybich głów do swojej etatowej roboty, będą wybierać włok, pewnie Gwiazdor sypnął garść nowej ryby, że starczy jej na teraz i tym na drugiej zmianie, do końca... 36 Szum maszyn, seria nocnych wachtowych godzin i dwa świąteczne kielichy – wszystko to razem przyczepiło się do oczu i ciągnie ku dołowi ołowiane powieki. Zegarowe wskazówki pełzną powoli dookoła tarczy, mała utknęła przed cyfrą jeden, duża opadła na dół, tak spoczywa. Ręce tymczasem jakby nie wiedziały, że oczy morzy sen. Raz, dwa, raz, dwa – łapią rybę na taśmie, machają nożykiem. Rozmazała się plama bulajowego światła, woda już nie czarna, a szara, na niebo uciekła z kręgu tuż przy burcie duża afrykańska gwiazda. Statek zawraca, zabrał morzu brzemię ryby złapanej w noc wigilijną. Rybodajny grudzień na szelfie nie pożałował tłustej, opasłej zdobyczy, nie pożałował rybakom roboty w świąteczną środę i świąteczny czwartek. Po trzydzieści ton odgłowionej, wyłuskanej z flaków makreli każdego świątecznego dnia, wypychając kartony, zjeżdżało do ładowni. Gacpa powiada, że ludzie dzielą się na żywych, umarłych i tych, co na morzu. Żywi świętują. Ci, co na morzu – nie świętują. Wróciłem z przetwórni do kabiny, wsadziłem głowę pod kran. Kto by przed wyjściem w ten rejs pomyślał, że takie znowu będzie Boże Narodzenie. Rozległo się pukanie, do kabiny zajrzał „Profesorek”. – Można? – Właź – burknąłem znad kranu. – Po robocie? – Chyba tak, mistrzowie sobie poradzą, siadaj. Profesorek był czyściutki jak z żurnala, włożył na pożegnanie grudniowego święta białą koszulkę i świeżutki tropik. Wczoraj i dzisiaj od rana, wyłączniki, przełączniki, podłączenia taśmociągów i wszystkiego, co się rusza na statku, nie uszanowały dni uroczystych, przepalały się i psuły częściej niż w dni powszednie. Profesorek biegał ze skrzynką na ramieniu po mączkami, na mostek chodził dwa razy, coś tam ratował w instalacji. Grzebali w radarze do spółki z Wiktorem, pomagał im Gacpa. Teraz musiał go ktoś zastąpić, bo siedzi spokojnie, jak to bywa na lądzie w sobotni wieczór, kiedy robota zostanie za bramą przedsiębiorstwa. – Ile masz ryby w ładowniach? – pyta Andrzej o to, o co zawsze pytają na statku. – Trzecią część ładunku. – To jeszcze dobry miesiąc na łowisku? – Chyba tak. – Cholera! Przebieram się przy Profesorku w coś czystego, potem parzę kawę, wyciągam cukierki w czekoladzie, ciastka z „Baltony”... Docent patrzy w bulaj, czarna tam noc, nic więcej, nawet statków mało, rozrzedziło się na łowisku w grudniowe święta. Nie chce nam się gadać; ani jemu, ani mnie. Profesorek to osobistość w przedsiębiorstwie i na łowisku, krążą o nim i jego obecności tutaj legendy. Najmniej ludzie interesują się nim na „Murenie”. W tym rzecz, że to autentyczny profesor, właściwie docent habilitowany. Fizyk-chemik. Prowadził zakład na politechnice, dwa lata wykładał w Hamburgu i na uniwersytecie w Sztokholmie, wydał kilka prac tłumaczonych później na ponad dwanaście języków. Człowiek z przeszłością i z przyszłością, naukowiec, odkrywca... na „Murenie” jest drugim elektrykiem, biega ze skrzynką pełną bezpieczników i kabelków, naprawia tu i tam instalację, a kiedy jest pospolite ruszenie, staje z nożem przy ruczy, kraje makrelowe główki, już jakby nie było trzeci rok. Na zagranicznych stypendiach, w czasie wykładów na europejskich katedrach dorobił się nieźle mimo młodego wieku. Zostawił na lądzie domek i samochód w garażu, zostawił młodziutką żonę między ludźmi... Docent doktor habilitowany Andrzej Kacperski biega ze skrzyneczką narzędzi na ramieniu między pokładami „Mureny”. Biega dwanaście i szesnaście godzin na dobę w dni powszednie, niedziele i święta, mieszka w małej kabinie wspólnie z trzecim elektrykiem, młodym inżynierem niedawno po studiach. Podobnie jak w innych kabinach u nich także wisi wielkie kolorowe zdjęcie nagiej dziewczyny reklamującej papierosy. – Czego on tu chce? – zastanawiali się dyrektorzy w przedsiębiorstwie. – Czego chce tu Profesorek? – główkowali ludzie na statku. Docent nie kwapił się z wyjaśnieniami. Wydawało się, że dla niego jedyną 37 ważną sprawą jest, aby na „Murenie” nie trafiały się nawalanki w instalacji elektrycznej. Pilnował roboty nienagannie, a kiedy znajdował chwilę czasu, skrobał coś w grubym notatniku, obliczał, wymazywał tasiemcowe wzory. – Co on tworzy? – zastanawiałem się niejeden raz, próbowałem też wetknąć nos w jego kajet, ale niewiele rozumiałem. Chyba jedynie, że ta praca nie ma nic wspólnego ze statkiem. Co więc za licho przyniosło docenta na „Murenę”? Nikt tego dokładnie nie wiedział. Przez pierwsze dwa rejsy snuto wiele przypuszczeń. Profesorek tymczasem wrósł w załogę i statek, roboty pilnował nie gorzej niż stary Grzegorz. Rozmów o osiągniętych tytułach unikał. Był rybakiem nie gorszym od innych, nawet od tych dobrych, przestali więc ludzie interesować się jego naukową profesją. Mnie osobiście sprawa zadekowania się tu Andrzeja ciągle wydawała się dziwna. Już w poprzednim rejsie zaprzyjaźniliśmy się nieco. Przegadaliśmy kilka nocy, wypiliśmy parę butelek. Teraz Andrzej w białej koszuli i świeżutkim tropiku wyglądał jak na statkowe świętowanie niebywale uroczyście. Popijał małymi łyczkami kawę z rumem, która na „Murenie” była pierwszym szlagierem w tym rejsie. – W przyszłym roku, żeby mnie mieli za pysk wyrzucić z przedsiębiorstwa, w święta biorę wolne dni. Boże Narodzenie i Nowy Rok siedzę z ludźmi na ziemi. Andrzej słucha mojego wybuchu spokojnie, nie popiera mnie nawet mrugnięciem powieki. Nalewam nieco świątecznego rumu do kieliszka, wypijam. Spokój Andrzeja drażni mnie, mam wrażenie, że gdyby teraz do kabiny wpadł „radio”... i oznajmił, że statek został przeklęty i jak Latający Holender nigdy nie dopłynie do żadnej ziemi, Kacperskiemu też nie drgnęłaby powieka. – Ja myślę – syknąłem, nie wiadomo dlaczego ze złością – że ty uciekłeś tu czort wie przed czym, wolałbyś nie oglądać nigdy ziemi. Andrzej powoli podniósł na mnie oczy, uśmiechnął się bardzo naturalnie. – Chyba jesteś na tropie, jeśli cię to interesuje – powiedział niemal dobrodusznie. – Uciekłeś, a taka żona w kraju. Zostawiasz ją na całe miesiące, a nie musisz tego robić, masz inne możliwości. My, cholera, nie możemy inaczej, buntujemy się, płacimy niepokojem, zdarza się rogami... Andrzej uśmiechnął się. – Nie przesadzasz z tymi rogami – mruknął. – Wiesz co? Trzy lata temu ,,Murena” wyszła z portu na półroczny rejs, jeszcze na Bałtyku wysiadł wał w maszynie, wróciliśmy niespodziewanie do kraju zamiast za pół roku za dwa dni, ludzie przyszli nagle do domów, Wiesz co było? Dwa rozwody – skrzywiłem się kwaśno. – Dwa? – Andrzej też się skrzywił. – Dwa na stu ludzi? To tak źle? – Cynik jesteś! Cynik! – przyglądałem mu się uważnie, odkrywałem w nim coś zupełnie nowego. Popatrzył na mnie jakby z politowaniem. – Kiedyś czytałem książkę, nie pamiętam tytułu, facet ją napisał chyba na Świętego Mikołaja dla takich jak ty. Wynikało z tej książki, że jak kto nie chce mieć rogów, powinien iść pływać i to daleko, gdzieś do Japonii i z powrotem, bo żony tych, co pływają, to wyjątkowe kobiety, zupełnie inne niż pozostałe. Zupełnie inne. Żadnej nie przyjdzie do głowy, żeby coś tam tego... – uśmiechnął się – więc ci na statkach niepotrzebnie fiksują, mają jakieś niepokoje, przywidzenia. Taka była książka. – I co, zła książka? – Dobra. Świetna – wyraźnie kpił. – Tyle że rzygać się chce za wpieranie chały ku pokrzepieniu serc – zdenerwował się nieco, po raz chyba pierwszy w tym rejsie. – Cóż cię tak rozeźliło? – Przepraszam – mruknął – ale ile razy uświadomię sobie, że są faceci, którzy chcą nas z góry pocieszać, coś we mnie zaczyna chodzić – umilkł. Milczał sporą chwilę. – Widziałeś moją żonę? – zapytał z nagłym ożywieniem. 38 – Widziałem. Młoda i rzadkiej urody dziewczyna – powiedziałem z zapałem, przypominając sobie Izę, śniadą piękność o smukłej figurze. Załoga „Mureny” kręciła łbami za nią, gdy w lecie przyszła na statek. Czarne, wielkie oczy, krucze włosy i w ogóle cała sylwetka... Obecność tej dziewczyny wzbudziła na „Murenie” powszechne poruszenie. – No widzisz, a ja jestem tutaj. – Ryzykant jesteś, k a s k a d e r – wyskandowałem. – Anioła masz. Gówno zresztą anioł wobec takiej dziewczyny. – A ja nie czuję tego szczęścia. – Andrzej, lubisz popajacować, prawda? – Lubię popajacować. Zapaliłem nowego papierosa. – Wiesz, jak to było ze mną i moją żoną? – zapytał Andrzej jakby ubawiony moimi słowami. – Kilka lat temu wróciłem ze Szwecji, wykładałem wtedy na politechnice. Zwróciłem uwagę na studentkę, właściwie ona na mnie zwróciła uwagę. Ja zauważyłem, że była bardzo ładna, nie zauważyłem, że była bardzo kiepską studentką. Raz przyszedłem na uczelnię z gorączką. Grypa. Podczas wykładu zasłabłem. Trójka studentów odprowadziła mnie do domu. W tej trójce była Iza. Pokręcili się, pomogli coś, wyszli do apteki po lekarstwa. Wróciła sama Iza z torbą piguł, mikstur. Wróciła i została. Za kilka dni powiesiła w szafie sukienki, łaszki, na półce ułożyła koszulki, staniczki i... przestała chodzić na politechnikę. Stwierdziła, że jest mi potrzebna, a to ważniejsze niż wszystko. Potem zorientowałem się, że gdyby nie zrezygnowała, za dwa tygodnie wyleciałaby z budy za brak zaliczeń. Poza zaliczeniami rzeczywiście nic jej nie brakowało – uśmiechnął się znów Kacperski. – Ogłupiałem, ale nie na długo, po dwóch czy trzech miesiącach zauważyłem, że to ja mieszkam u niej, nie ona u mnie. Zlikwidowała małe laboratorium, część biblioteki wyniosła do piwnicy. Nie lubiła, gdy zagłębiałem się w obliczenia. – Dlaczego ty znowu nic nie robisz? Poszedłbyś do pralni po bieliznę. Przynieś kartofli ze sklepu, bo już nie ma. O wszystko się awanturuj, człowieku! – wykrzykiwała. Moje naukowe życie diabli wzięli. Wyjechałem do Hamburga. Wróciłem po dwóch miesiącach. Iza przywitała mnie z kwiatami i lekko rysującym się brzuszkiem. Wziąłem ślub i urodził się Maciek... kropla w kroplę do mnie podobny. Najważniejszą osobą w domu była nadal Iza, potem Maciek, potem była wielka przerwa i dopiero ja. W mieszkaniu jeden pokój zamieniony został w żłobek dla małego księcia, drugi na salon TV. Telewizor huczał non stop cały dzień. Próby wyłączenia go, gdy chciałem pracować, kończyły się awanturami. Praca naukowa utknęła w miejscu. Na wykłady przychodziłem nie przygotowany. Były przypadki, że na politechnice w ogóle się nie zjawiałem. Raz przypaliła dziecku mleko, wychodziłem na sympozjum, zdecydowała, że najpierw pójdę po mleko do apteki, bo jej akurat skończył się zapas. Odmówiłem. – Nie pójdziesz po mleko, nie pójdziesz także gdzie indziej – zadecydowała, ściągnęła z półki kluczyki od samochodu, narzuciła płaszcz i znikła zostawiając mnie z maluchem, bez kluczyków. Wróciła za dwie godziny, na sympozjum spóźniłem się i wybuchł pierwszy skandal. Miałem dwóch zdolnych konkurentów naukowych. Obaj tryumfowali. Poszedłem do adwokata. – Niemowlę w domu, żona bez zawodu, nie pracuje, będzie pan miał trudności z rozwodem. – Iza kwitła. Dzieciak ukształtowany w różowe fałdki bił na głowę wszystkie reklamowe dzieciaki z kolorowych magazynów. Ona była wzorem wierności, domowej pracowitości. Rozpoczęło się życie rodzinne... – Nalej trochę rumu – mruknął Andrzej. – Prysnąłeś od niej tutaj? – Prysnąłem... tylko nie jestem pewny czy od niej. Powiem ci coś więcej, ja bardzo lubię swoją Izę... Za bulajem mignęło duże czerwone światło, pełzło obok ,,Mureny”, wyprzedzało ją jakby w ciężkim zmaganiu. Obaj patrzyliśmy na to światło, aż znikło z okularu iluminatora. Ściany kabiny, podłoga i sufit uniosły się powoli do góry, opadły na dół i znów poczęły się unosić. 39 ,,Murena” zatańczyła na fali pchniętej burtą olbrzymiego tankowca. Na mojej małej, sztucznej choince zadzwoniły trzy srebrzyste bombki zaplątane kilka lat temu między rzeczami przyniesionymi z domu na statek. Zadzwoniły trzy srebrzyste bombki na zaimprowizowanej choince, w bulaju czerniała afrykańska noc, spokojne morze poruszyło się, załamała się jego lśniąca płaszczyzna. Andrzej trącił butelką szkło kieliszka, kieliszek brzęknął... Uciekłem myślami na brzeg... Andrzej zapalił papierosa, zadumał się, być może o stronach naukowego dowodu w grubym notatniku, być może o instalacji elektrycznej na mostku, w której siedzi jakiś czort, lub o Izie, w której także siedzi czort i która mimo wspaniałego ciała, nie potrafi dać szczęścia mężczyźnie, którego kocha? A Gacpa? – rozmyślałem – jemu pozostał spokojny płomień domowego ogniska, wybuchający mocniej w chwilach powrotów. – Gdyby nie było rozstań, co by zostało i z jego małżeństwa? Ogarek wypalony spełnieniem do przesytu, poczerniały codziennością już bez nadziei na coś więcej między nimi? Uciekł Andrzej od Izy czy nie dlatego właśnie? Uśmiechnąłem się do siebie, do Joanny, która pewnie już śpi o tej porze za siedmioma morzami... Może wszyscy mężczyźni powinni być marynarzami? Andrzej poruszył się w fotelu, pewnie zaraz pójdzie do swojej kabiny. Spojrzałem na zegarek, święta grudniowe tuż przy brzegu Afryki dobiegały końca. 40 Sylwestrowa noc i Nowy Rok utonęły w robocie, nikt ich nie zauważył. Ósmy miesiąc pracy na łowisku wycisnął piętno na wszystkich, na „starym” na mostku i na rybaku Stesiu w przetwórni. Ludzie przestali być rozmowni. Przy robocie na pokładzie, w mesach podczas posiłków, w przetwórni przy rybie, zawisła ciężka, ciemna bryła niepokoju wyczuwalna w nieokreślonym, niewymiernym kształcie. Nie, nie był to strach przed katastrofą albo wypadkiem przy pracy, ale lęk przed czymś zupełnie niejasnym i niezrozumiałym. Ten niepokój długo wypełzał z morza, wypełzał niewidocznie i rozłaził się po statku wsączając się w ludzi, kiedy biegali po przetwórni, po pokładzie, kiedy spali, kiedy jedli, pisali listy do żon. Po siedmiu miesiącach rejsu siedział w każdym już na dobre. Rzecz w tym, żeby go lekceważyć jak lekceważy się lekko ćmiący ząb. W tym rejsie pierwszy nie poradził z nim lekarz. Jeszcze przed decyzją o przedłużeniu rejsu można go było zobaczyć na pokładzie lub mostku z lunetą, którą kupił od handlarza starzyzną w Dakarze. Patrzył lekarz przez ową lunetę na morze i znajdował w przestrzeni ciemny punkt na skale. Pokazywał ów punkt ludziom. Nikt nie widział ani skały, ani punktu. Widocznie wtedy była to jeszcze tylko jego skała i tylko jego ciemny punkt. Dwa tygodnie temu przyszedł do kapitana, oświadczył, że musi wracać do domu. „Stary” zrozumiał rzecz bez żądania dodatkowych wyjaśnień. Przesiadł się lekarz na pierwszy statek wracający do kraju. Lekarz odpłynął, ale ciemny punkt pozostał. Można go było zobaczyć, kiedy człowiek dobrze wpatrzył się w przestrzeń, nawet bez lornety. Mimo tego cholernie śmiesznego lęku nie było czym się przejmować, bo taki punkt zjawiał się w bardzo długich rejsach. Malał później z każdym obrotem śruby, kiedy zaczynał się przelot powrotny, zmniejszał się aż do zupełnego zniknięcia. Kucharz na „Murenie” Stefan Lebioda nic nie mówił o ciemnym punkcie na skale, który najlepiej widać w słońcu. Mówił za to coraz częściej, że on jest chyba psychicznie chory i w ogóle nie ma po co wracać z tego rejsu. Chodził wieczorami z butelką wódki po kabinach, zwierzał się rybakom, że kiedyś w dzieciństwie wypadł z kołyski. Nikogo w domu nie było, a on krzyczał, krzyczał i nikt go nie słyszał. Potem długo chorował, a teraz jest już zupełnie pewne, że dostaje ćwira, więc nie ma po co wracać na ląd, tu ma ćwira, co dopiero tam. Ludzie na ,,Murenie'' lubili Stefana Lebiodę, rzadko na którym statku był taki artysta parzygnat. Lebioda miał złote nerwy dla tych wymagających, których w każdej załodze jest sporo. Jeżeli ktoś nagle zmienił smak, chciał jeść na śniadanie zamiast jajek gotowanych na miękko, twardo lub jajecznicy, omlet na mleku z szynką, to była święta sprawa. Morskie prawo rybaka jeść na śniadanie takie jajka, jakie sobie życzy. Lebioda gotował, smażył, przypiekał każdemu według woli. Nikt nie potrafił na żadnym statku robić kotletów z szynki w puszce, żeby mięso gubiło smak plastyku i smakowało jak świeże, a Lebioda umiał, jego kotlety z puszki były lepsze jak ze starego okrętowego mięsa. Nie pyskował ponadto, był grzeczny, nie zadziorny. Ten i ów walił go przeto po przyjacielsku w kark, a nikt nie brał za złe owego trucia o kołysce, z której Lebioda wypadł dawno temu po to, żeby teraz być psychicznie chorym. Siedzimy w zamrażalni, czekamy na rybę, ryby nie ma, taśmociągi puste. Trzeci już taki dzień, ostatnie rybackie dno, że nawet nikt z dołu nie puka. Bajkok przyniósł miskę z kośćmi. Krupnik na obiad. Kości – frajda. Przy każdej kawał soczystego mięsa. W dwie minuty miska pustoszeje. Najlepszy befsztyk nie może się równać z kością, którą można obgryzać w przetwórni całe pół godziny, kiedy nie ma ryby. Tuż obok mnie gryzie gnata Alek, inżynier dyplomowany, tu spec, jak pozostałych czterech, od fizycznej roboty. Soli kość grubą, rybacką 41 solą i wprost zażera się byczą soczystością. Zagląda do przetwórni pierwszy oficer na „Murenie” Teodor Gacpa. Rzadko to robi, przetwórnia nie jego resort, on wyraźnie nie lubi ryby po wytrzęsieniu jej z włoka. – Puść ludzi – powiada do mnie – nie będziemy wybierać, dopiero wieczorem, gówno tu jest w tej wodzie. Zmiana rozłazi się ospale, jakby niechętnie. Alek, inżynier dyplomowany, ciągle gryzie swojego wielkiego gnata, a ja wykańczam ćwierćmetrową harmonię żeberek. – Źle zarobimy, panie kierowniku, na tej dogrywce – powiada Alek przez pęk żył w gębie. – Nie kracz, przecież szła ryba jako tako i jeszcze pójdzie. – Listy z Dakaru mieli przywieźć, ciekawe co napisały, jak dowiedziały się że my tu jeszcze zostajemy. – Co napisały? Zależy które i zależy komu – uśmiecham się chyba zupełnie szczerze. – Pana, panie kierowniku, zawsze trzyma się filozofia. – Alek, nie wierz babom. – Myślałby kto, że pan nie wierzy. – Masz fajną dziewczynę, będziesz się żenić czy poczekasz? – Zobaczy się, szefie. Chińczycy mówią: siedem razy odmierz, raz odetnij. – Mądre przysłowie. – Panie kierowniku, a ta pana, to też dziewczyna jak trzeba. – Która? – Ma się wiedzieć nie żona, chociaż żona też niczego. – Masz go, jaki zorientowany. – Wie pan co? Chyba żenić się i pływać nie ma sensu. – Boisz się? – Nie, co pan, na to nie ma rady, łatwiej sto pcheł upilnować niż jedną dziewczynę, która chce się kochać, niezależnie od tego, czy się pływa, czy nie. Nie o to chodzi, tylko w ogóle nie ma sensu. Parsknąłem śmiechem. – Ja też uważałem przez całe życie, że jak się z dziewczyną śpi, to nie ma sensu się żenić, no a jeżeli się nie śpi, to w ogóle o żeniaczce nie ma prawa być mowy. Teraz Alek parsknął śmiechem, wyrzucił do miski dokumentnie wycyckaną kość. – Dobrze to pan wygłówkował, tyle że się pan ożenił. – Ale się rozwodzę, Alek. Ty też tak myślisz? – Jak? – Że nie ma sensu się żenić, kiedy się śpi razem i kiedy się nie śpi? – Na jasny łeb to niby tak, tylko liczył pan, ile można by jeździć taksówkami za sto osiemdziesiąt tysięcy złotych? – Nie, a bo co? – A mój stary kupił sobie samochód, Fiata. Znowu parsknąłem śmiechem. – Jeszcze musisz doliczyć benzynę, garaż, naprawy, mandaty. – Właśnie, też nie ma sensu, a w Motozbycie kolejka. – Alek, a słyszałeś, że można zakochać się w jednej dziewczynie i nie chcieć już żadnej innej? – Pan gdzie kończył studia? Jeszcze w Olsztynie? – W Olsztynie. – A ja już w Szczecinie i widzi pan, tam była taka jedna, w której wszyscy się zakochali i nikt nie chciał już żadnej innej, co wtedy? – Alek, też ci się chce pofilozofować? – Serio, szefie, z tą miłością mocno teoretyczna sprawa. 42 – Masz, oto pogląd młodego pokolenia, stawiam swój part przeciwko twojemu, że tobie też chce się pofilozofować, Alek. – Serio pan tak myśli? – Serio. – No to zgadł pan. Coś takiego trafia się w jednej, że w innych tego nie ma, choć mogą być fajniejsze. – No widzisz i w tym radość życia. – A pan, szefie, zakochał się kiedy? – Czego nie, każdy chorował na odrę, jak był mały. – Teraz szef się zgrywa. – Kochałem się, tylko ani rusz tego wówczas nie wiedziałem, to był taki kurwiszonek, a może mi się tylko tak wydawało. Darka miała na imię, a jakie miała piersi, dzisiaj już nie ma takich dziewczyn, stawiam swój part przeciwko twojemu... – Jak pan to zrobi? – Co? – Z tym partem, bo może są. – Żeby były, to ja bym nie pływał. – Szefie, z pana fajny facet, jak z panem pogadać. Alek wstał z glazurownika, nachylił się, wyciągnął spod miski nie ruszonego niczyim pyskiem obficie obrośniętego mięsem gnata, który musiał upaść tam w ciżbie, kiedy rozchwytywano kości. – Cie pikuś, Alek, ale masz sokole oko. – Czekaj, szefie. Jak to rozwalić na pół? Bo o ile sam zjem, to nie będę miał czego szukać w przetwórni. – Widzę, że się znasz nie tylko na małżeństwie, ale i na organizacji pracy. – Mowa. Skoczył do kantorku, przyniósł siekierkę, położył kość na stole do tacowania, jednym uderzeniem przerąbał, położył oba kawałki na pergaminie do pakowania bloków ryby i, prawie z galanterią, podał mi do wyboru. – Wiesz co, Alek, zostaniesz ochmistrzem na tym statku, ja ci to załatwię. – Dziękuję, wolę w przetwórni, a niech szef powie, czy to koniecznie w każdym małżeństwie po paru latach trzeba się rozwodzić? – Nie, można wcześniej, w gruncie rzeczy to zależy od żony albo bywa też że od obojga razem. – A szefa dodatkowe dziewczyny zgubiły? – Ciekaw jesteś, to ci powiem, Alek. W małżeństwie o wiele ostrzej jak we wspólnej kabinie na statku. Trafisz w rejsie faceta i może być sto powodów do draki, a rejs minie bez żadnej, bo zawsze się jakoś tak ułoży. Na drugim rejsie trafisz innego i zaraz z jednego powodu będzie sto drak. Klimat się koło was zrobi, że o chwili odpoczynku będziesz mógł sobie najwyżej wspominać z poprzedniego rejsu. U mnie tak było dziesięć lat. Wiesz co to za życie? Trafiła się Joanna; ta, która była na statku. Z nią jest trochę odziapu, ale jakby się ożenić nic nie wiadomo. Alek gryzł swoją kość, ja swoją. Nasypałem za dużo soli i drapała mnie w gardle. – Wiesz, szef, co? – powiedział Alek z nagłym błyskiem w oczach – ja mam ostatnią, ruszoną już trochę, butelkę, szybko ryby nie będzie, jakby tak łyk pod tego gnata? – Dawaj! Skoczył Alek i przyniósł pół butelki, rozlaliśmy wszystko do dwóch szklanek po połowie od razu i wypili. Ryby nie było ani tego dnia, ani następnego. Sondy coś mazały po papierze, ale jak ruszyły kable, zaraz było widać, że za rufą wlecze się jedynie parę ton mokrego sznurka i nic więcej. Raz tylko Teodor wyciągnął z dwie paki makreli i tyle samo opasłych tuńczy 43 ków, całe wielkie stado drogich ryb wpadło między skrzydła. Poszliśmy na dół z nożami i przetwórnia na kilka godzin zamieniła się w rzeźnię. Stali ludzie przy stołach, machali nożami, rozpruwali pękate brzuchy, wywalali flaki mączkarzowi na taśmę. Steś, Czerwiński i paru innych przywiązywali tuszom sznurki do ogonów i wieszali ryby jak wieprzki na hakach w tunelu do mrożenia. Później znów roboty nie było, kundowałem więc po kabinach kolesiów. U docenta wypiłem piwko, przyszedł mechanik Czarnota i trzeci mechanik Jędrek. Ci też na „Murenie” wylądowali po praktyce na kutrach i lugrotrawlerach. Też chłopaki z osady. Były czasy, że oni dwaj mieli z sobą dobrze na pieńku. Z tego szczeniaka Andrzeja było kiedyś ziółko i zdrowo napsuł krwi Czarnocie, który wtedy także był jego szefem. Jędrek... „Tergalowa Spódnica”, wiadomo kto to był. Poznał córkę szypra i nie wiedząc przed kim łże, przedstawił się jako artysta malarz z Warszawy. Dziewczyna uwierzyła, dopiero gdy ich razem na ulicy spotkał stary Jazgacz, wytłumaczył córce, jakiego to poznała artystę. Córce w domu, a jemu na kutrze. Gdy był już asystentem na przetwórni, przyszły na statek dwie lale i zapowiedziały się do pierwszego oficera. Poproszono więc pierwszego, a potem pierwszego mechanika i jeszcze paru, ale żaden z oficerów nie poznał dziewczyn. Wybuchł zgiełk, na trap przyszedł kapitan. Stoją więc: ,,stary”, pierwszy oficer, pierwszy mechanik, drugi mechanik, intendent i drugi oficer. Na to zjawia się Andrzej, po wachcie, w jasnym garniturku, z płaszczem przewieszonym przez ramię. Dziewczyny uśmiechnęły się, on całuje obie w rączki, zwraca się do zebranego naczalstwa: – Przepraszam bardzo, panie do mnie – sprowadza panny z trapu. Kapitan oraz oficerowie stoją chwilę na miejscu, po czym kręcąc głowami w milczeniu rozchodzą się do kabin. – Bałwan! – powiada „pierwszy”, ale ani Jędrek, ani dziewczyny tego już nie słyszą i wszystko jest w porządku. ...Wówczas był motorzystą na kutrze, do obowiązków jego należało dbać o maszynę oraz wypełniać polecenia szefa lub mechanika, którym był właśnie Czarnota. Nie można było zarzucić motorzyście lenistwa. Pracowity, tyle że z szacunkiem dla władzy było u niego kiepsko. Gdy więc Czarnota znalazł w szufladzie ze śrubami pudełko różnokolorowej kredy – od razu mu się to nie spodobało. Jędrek był znany ze swoich plastycznych talentów. Biusty i uda malowane jego ręką na szarych kartonach po piwie zdobiły kabiny rybaków na wielu kutrach w przedsiębiorstwie. W tym rejsie był jednak wyjątkowo spokojny, z szefem zwady nie szukał. Zgoda panowała do czasu, gdy doszli do łowiska i rzucili sieć. Wiał silny, lodowaty wiatr, niósł z sobą drobniutkie kropelki wody, jedne były od morza, inne z ciężkich, niskich chmur, ale i te zacinały jak bicze po twarzach i mroziły ręce. Zimno pal diabli, nie takie ludzie wytrzymywali, ale ryba nie szła, to było najgorsze. – Do usranej śmierci będziemy się tu kiwać, nic nie złapiemy! – przeklinali rybacy. A gdy na jakimś paskudztwie porwali włok, lepiej było z nikim rozmowy nie zaczynać. Mechanik siedział ponury w maszynie, a Jędrek – jak nie miał swojej roboty – pracował przy rybie, biegał, ciągnął sieć i patroszył śledzia. Czarnota tymczasem przy każdym wyciągnięciu wora, ponoszony ciekawością, ile jest ryby, wtykał dużą twarz w bulaj, który wychodził z jego maszyny prosto na ów pełny lub pusty wór. Jędrek domalował do owego bulaja dużą, rudą brodę i rękę kłaniającą się czerwonym jak bydlęca krew cylindrem w stronę rybaków na pokładzie. Gdy następnym razem mechanik wyjrzał przez bulaj, zbiorowy rechot załogi speszył go, więc schował się z powrotem do maszyny. Wygrzebał lusterko i stwierdziwszy, że jest brudny jak diabeł, wytarł starannie twarz. Wyjrzał znowu, był czysty, do czerwonego cylindra pasował, co wywołało ponowny rechot załogi. Mechanik zaklął i mimo że do wieczora szły pełniejsze już wory z rybą, przez bulaj nie wyglądał. Nie był to koniec zabawy. Nazajutrz mechanikowa głowa w bulaju została przyozdobiona parą rozłożystych jelenich rogów. Jędrek był szybszy w nogach od Czarnoty, boby te rogi znikły z nadbudówki z pomocą jego kędzierzawej czupryny. Albo gdy mechanik drzemał w 44 mesie, kawalarz pukał lekko i szybko młotkiem w stalowy pokład, tuż nad maszyną. Czarnota wówczas zrywał się i biegł co tchu do silnika, patrzeć, co się stało sercu statku. Macał to i owo, przytykał ucho do głowicy, ale silnik pracował bez zarzutu. Szef uspokojony nieco wędrował z powrotem podrzemać, ale gdy zasypiał, ponownie odzywało się zagadkowe dudnienie. Przeganiał tak motorzysta mechanika z góry na dół, aż tamtemu podpadł spokój pomocnika i zaczął go obserwować. Obserwował i złapał dowcipnisia na gorącym uczynku, znowu zaczęła się gonitwa. Motorzysta wpadł w ręce szefa tuż przy sterówce. Stało tam ćwierć załogi, nie wyłączając szypra. Jędrek, zostawiwszy garść włosów w ręce szefa, wyrwał się i uciekł, a potem stanął przyzwoicie daleko i powiada: – Szefie, dlaczego szef krzyczy? Toż szef powinien odróżnić stukanie młotka od stukania maszyny. Przewalił się tuzin lat nad tamtą częścią życia. Andrzej zmężniał, spoważniał. Czarnota postarzał się, posiwiał. Obaj trafili na „Murenę”, chociaż każdy osobno, przypadkiem. Kundowałem z nimi już drugi wieczór, wspominali teraz stare czasy... i tę kredę, i ten młotek. 45 „Stary” z Gacpą doszli do wniosku, że trzeba iść wyżej, aż za Wyspy Kanaryjskie, bo nagle tam pojawiła się opasła, tłusta makrela. Od kilku zaś dni na łowisku koło Dakaru można było wyciągnąć z wody najwyżej kilka ton okrętowych śmieci. Ludzie odpoczęli trochę w przelocie, prognozy też się sprawdziły. ,,Murena” siedzi już głęboko w wodzie załadowana prawie na ful kartonami mrożonego koliasa. Rano przyszła z północy bryza, niemrawa, mała, ledwie wodę marszczyła. Nikt nie przeczuwał sensacji, kiedy „radio” złapał hiszpańską prognozę i narobił u „starego” wrzasku. Za bryzą dmuchnęło jak z piekła. Woda pociemniała, fale zrobiły się spiczaste z pianką na grzbietach. Pianka zamieniła się w pył, a wiatr ludziom na pokładzie wgniatał oczy do czaszek, że łzy leciały ciurkiem. Na statku zaczęto pospiesznie robić klar sztormowy. Sztorm na morzu to ostatecznie żadna sensacja, tyle że nie tutaj w Afryce. Zatrzymałem robotę w przetwórni, zniknęły ryby z taśmociągów, mistrzowie pozabezpieczali tace z szaf i tunelowych wózków, żeby nie rozleciały się i nie robiły hałasu, jak to już raz było. Na morzu był sztorm, na statku spokój. Nie dla wszystkich zresztą. Czarnota miał spoconą twarz. Leżał w koi, pod czaszką roiły mu się niedobre myśli. Zawieszony na ścianie w jego kabinie portret przesunął się w prawo, a potem leniwie powrócił do pionu. Czarnota w koi wytarł pot z czoła. Kabina wraz z całym statkiem przepadła w dół i zaraz wędrowała do góry, by na szczycie fali wibrować szotami aż do bólu zębów. W półmroku, na chwiejbie myśl jest oporna i leniwa. Portret zaczepił o chropowatość ściany, mimo gwałtownych skoków statku tkwił nieruchomo. Drgania kadłuba „Mureny” strząsały sen z powiek, drażniły w dołku. Takiej wibracji nie lubi nawet zdrowa maszyna. Lampa nad koją cedziła półmrok żółtym blaskiem. W kabinie panował sztormowy nieład. Kombinezon i kurtka spadły z fotela, suwały się po podłodze razem z butami. Były żywe, ruszały się, goniły za sobą. Czarnota łowił pośród łoskotu morza odgłos diesla. Między tysiącem zespołów i urządzeń silnika jeden dźwięk bolał jak drapana rana. Portret na ścianie zachwiał się gwałtownie, odskoczył dołem od szotu, klapnął. Cholerny świat, ale kiwa. Jak tak pójdzie, łożysko poleci. Może by iść do „starego” i powiedzieć, żeby popłynął na płyciznę, gdzie kotwice dosięgną dna? – myślał Czarnota. – Dookoła głębia, na wschód brzeg. Czyby nie dało się przetoczyć łożyska zapasowego? Gdzie? Na takiej chwiejbie? Chwiejba, nie chwiejba, nóż bierze. Tym razem rufa wyskoczyła wysoko, bo silnik wył, aż coś się rwało w człowieku. Przetoczyć łożysko trudna robota, ale kto ją zna lepiej? Cztery lata prześlęczał w stoczni... Śruba chlastała płaskimi jęzorami niesforne grzywy wody, statek przepadał w ruchome przełęcze. Drobne kropelki potu biegły jak koraliki po czole Czarnoty, za uszy, na kark. Były chłodne, łechtały złośliwie. Szczęknęła klamka, do kabiny wpadł, wepchnięty nagłym przechyłem, trzeci mechanik Andrzej. Odbił się od czegoś, wylądował w kącie obok zegara. Uczepił się stołu, na szeroko rozstawionych nogach przeczekał powrót podłogi z wielkiego przechyłu. – Kiwa kurewsko. Można komin zgubić! – Jak silnik? – Chodzi, a jak ma być? – Gdzie jesteśmy? – Tam, gdzie byliśmy. Stoimy w miejscu. 46 – Jaka prognoza? – Marna. Będzie tak dąć jeszcze dobę albo ze dwie. – Posoka czerwona. – Co, szefie? – Nic. Wicher uderzył w burtę, statek przechylił się i odpadł z dziesięć stopni od wiatru. Fale mełły się pod nim kotłując przy burtach. Przybyły ociekał, wodą. Obaj milczeli sporą chwilę, aż odezwał się Czarnota: – Łożysko nie stuka? – Co? Co szef mówi? – Pytałem, jak jest... czy na trzecim układzie cicho? Dwa przechyły panowało milczenie, potem Andrzej wytarł pot z czoła. – Wiktor coś wysłuchał i chciał właśnie budzić szefa. – Daj no papierosa – powiedział Czarnota. Andrzej podał mechanikowi paczkę Mocnych. Światło zapałki skoczyło na zielone ściany. Mechanik zaciągnął się dymem. – Co robi „stary”? – Sterczy na mostku. Ani do niego przystąp. Rozrzuca całe jatki mięsa. – No, żeby mu nie zabrakło w potrzebie. – Co? Co szef mówi? – Nic. Andrzej usiadł w fotelu, zaparł się nogami o stół. Czarnota w koi przygryzł wargi. – Jest zapasowe łożysko, ale trzeba przetoczyć... – Kalkulował szanse. Po jednej stronie statek i ludzie... w domu Magda, po drugiej milimetry skrawanego na chwiejbie metalu. Kiedyś, jeszcze na kulikach, które chętnie kładły się na burtę i niechętnie wstawały, gdy siedział w maszynie, patrzył na sufit zamieniający się w ścianę, wycierał posmoloną ręką pot z czoła i liczył: r a z , d w a . . . t r z y . . . wtedy sufit powinien wrócić na swoje miejsce. Wracał zawsze. Coś gniotło w dołku. Pilnował obrotów diesla, nie było czasu na głupie myśli. A teraz trzeba zatrzymać silnik. Stanie śruba, gdy on będzie zmieniał łożysko. Ile to potrwa? Jeżeli dobrze przypasuje robotę... niedługo. A jeżeli skrewi, nie poradzi? Kiedyś tyle miał Czarnota radości, co awantury na wiejskiej zabawie, wódki w butelce, dziewczyny w stogu siana za pegeerowskim lasem. Nie było innych światów. Gdy wylądował dwadzieścia lat temu na kutrze, dostał morską falą w cwaniacką gębę, zmulony przechylił się przez reling, splunął chwiejbie żółcią i zachłysnął się świeżym, jak źródlana woda, powietrzem, wiedział, że zostanie. Potem skończył pół tuzina kursów, dostał dyplom mechanika kutrowego. Pływał kilka lat. Po jakiejś drace z celnikami zabrali mu książeczkę. Wtedy nauczył się w stoczni tokarstwa i do dziewięciu klas dołożył jeszcze dwie, zdał maturę na wieczorowym kursie. Kiedy sprawę z celnikami zmazał czas, trafił na przetwórnię. On i jeszcze trzech z przedsiębiorstwa zapisali się do szkoły morskiej – zaocznie na wydział mechaniczny... Andrzej zwiesił głowę na ramieniu, siedząc usnął na chwiejbie. Dostał w maszynie do oporu. – Słuchaj no – obudził go Czarnota. – Nie rozbieraj się, zatrzymaj też Wiktora, obudź mechaników... wszystkich, ja zaraz do was przyjdę, tylko przedtem powiem coś „staremu”. No, ruszaj się! Portret na ścianie poleciał w lewo, statek powrócił do pionu i przepadł w prawo. Czarnota w koi mrugnął do kobiety na obrazku, wstał, pasował już swoje stalowe krawędzie. Klucze jak żywe, nakrętki też, podkładki, zawleczki toczyły się to na jedną, to na drugą burtę. Silnik jak silnik lubi być dokładnie złożony czy kiwa, czy nie. „Stary” co chwila dzwonił, a na górze było ponuro. Mechanicy mieli robotę, tamci prowadzili żeglugę bez silnika, bo 47 silnik był po trochu we wszystkich kątach siłowni. Grzegorz poszedł na dół pomagać, w mechanice doświadczony, umie trzymać jak trzeba. Mówi, że tam lewo... Na mostku zaczęli obliczać pozycję. „Radio” złapał piskliwy sygnał radiolatarni. Zasapał się, spocił, biegał oczami po papierze, szukał w spisie, mało sobie okularów o książkę nie zgniótł. Znalazł sygnał, zapisał, obliczył, posłuchał sygnału i jeszcze bardziej się spocił. Gacpa zabrał mu świstek, liczyli obaj, wyszło, że są sto mil od brzegu. Zmienili namiar, bo Gacpa twierdził, że skały blisko, nie można odebrać właściwego dźwięku. „Radio” zbladł – skalisty brzeg? – Nie ma cudów – upiera się Gacpa – sygnał dostajemy z przydźwiękiem, od czegoś się odbija. – Zaczęło być całkiem drętwo. „Stary” zachowuje spokój, bierze kartkę i pyta: – Jaki to skalisty brzeg, panowie? – sam przegląda zapis sygnałów radiolatarni. Oficerowie milczą, silnik też. Mechanikom pali się w rękach, zakładają korbowód, tłok na przechyłach waży pięć razy tyle co normalnie, w czeluść cylindra wpada klucz. Czarnota mówi spokojnie: – Cholera! – potem wywala wszystko, czym się bluźni na statku, trzeba natychmiast klucz wydostać – nowa robota. „Radio” szpera w eterze, szuka sygnałów, które załamują się i jest ich więcej niż potrzeba. Nawigatorzy doszli do wniosków, takie one były, że „stary” kazał włożyć kamizelki. Przyleciał któryś do maszyny, mówi, jaka jest sytuacja. Czarnota nie wytrzymał, skrzywdził go słowem, tamten się chyba obraził, ale prawie do końca roboty nikt mechanikom nie przeszkadzał. Po kilku godzinach przyleciał „stary”, patrzy, Czarnota nic nie mówi, inni też milczą. Nakrętki toczą się na burty, mechanicy zatrzymują je z uporem. Andrzej zagląda do cylindra, statek podskoczył, Andrzej dostał w twarz brzegiem żelaza, krew mu się leje z łuku brwiowego, miesza z potem i smarem, Andrzej wygląda jak diabeł, nie może się ruszyć, trzyma tłok. – Ile to potrwa? – pyta „stary”. Czarnota czuje, że kapitan chce pytać spokojnie, bez nuty popędzania, nie wychodzi mu to. Myśli chwilę. – Ile to może potrwać? Przelicza robotę na czas, optymistycznie, bez poprawek, netto, jak dobrze pójdzie, – Trzy godziny – powiada. – Dwadzieścia mil na zachód skaliste wybrzeże – mówi „stary” – tam nas niesie, za trzy godziny dobijemy. Czarnota nie odpowiada, bo co może odpowiedzieć, „stary” też nic nie mówi, powiedział wszystko. Korbowód z tłokiem zmontowany, teraz trzeba złożyć rozbebeszony silnik. Na górze jest coraz bardziej lewo. Zbliża się noc. Obok przepływa statek. Grek. Piłuje ciężko przeciw wiatrowi, widać jego stępkę i nic nie widać, przepada między falami. Omija nas daleko, niesiemy sygnał o nieodpowiadaniu za swoje ruchy, „Murenę” znosi na skaliste wybrzeże. Grek omija wrak łukiem, jak trupa, który już śmierdzi. Ktoś z naszych zaczyna skomleć, skomli jak kopnięty pies: – Smoluchy nie dadzą rady, trzeba wezwać pomoc, zanim się rozpieprzymy o brzeg... rakiety, SOS... – Inni przyłączyli się do niego... – Rakiety... SOS... „Stary” nie widzi powodu do wzywania ratunku. – Sygnał SOS nadaje się, gdy statek tonie – sepleni przez suchość w ustach. Nowy doktor żuje w szerokiej gębie przekleństwo. – Miałem pacjenta! – mruczy – przyszedł z grypą po zwolnienie. Wyglądał jak nieboszczyk, ale nie miał gorączki. Nie dałem zwolnienia, umarł na serce... pacjent umarł, ja byłem w porządku... – Ja też chcę być w porządku – ucina krótko „stary''. Nawigatorzy i moi z przetwórni siedzą w mesie ubrani w pomarańczowe korki, są bezczynni i bezradni, musi im być bardzo źle. Gacpa przybiega z mostku, patrzy na robotę. Światło latarni błyska z brzegu, do którego jest 48 coraz bliżej. „Stary” znów jest w maszynie, nic nie mówi, patrzy. Smoluchy usiłują spuścić tłok do cylindra, przeszkadzają przechyły. Już niby jest, a tu statek kładzie się na burtę, za nim leci tłok, przesuwa się w lewo, w prawo... ,,Stary'' stoi, widać, że ma sucho w ustach, nie wie co zrobić z rękami, tłok jest szczelnie oblepiony dłońmi mechaników, nie ma już miejsca na żadne. „Stary” sam ocenia, ile jeszcze roboty zostało, wychodzi z maszynowni. Teraz nie błyski, a pas światła przesuwa się nad statkiem. „Stary” woła radiooficera. „Radio” rozumie, o co idzie. – Poczekamy jeszcze, kapitanie – radzi – wszystko gotowe, ale poczekamy, może smoluchy zrobią... Stoję na mostku, patrzę w tamtą stronę, tłoczą się w mojej głowie wspomnienia kutrowych przygód z Michalikiem. Błyskająca na brzegu latarnia robi złe wrażenie. Coś chwyciło mnie za gardło, pewnie strach. Rzadki to gość na statku. Póki kadłub ma pół stopy wody pod kilem, wiadomo że złe minie, wytrzyma statek, poradzą ludzie. Kiedyś na lugrze u Michalika przeszedł po mnie podobny dreszcz, też chwyciło mnie za gardło, na moment tylko, nie było czasu na strach, potrzebny byłem do przemieszczania beczek, które zwaliły się na jedną burtę. Krótko trwał ten skurcz, puścił jak teraz. Zszedłem pod pokład, drzwi od kabiny mistrzów były otwarte, zajrzałem, Grzegorz nalewał kawę do butelki, wybierał się z powrotem do siłowni. – Siadaj, szefie – mruknął. – Co w maszynie? – zagadnąłem. – Już dobijają nakrętki na głowicy, tylko patrzeć ruszymy – odparł powoli. Rozejrzałem się, część książek zwalona z półki leżała na podłodze pod stolikiem. Szklanki, kubki, butelki z wymyślnego koszyka na hajpresie znikły skryte przed przechyłami. Tu i tam coś się walało nie na swoim miejscu, w sumie jednak jak na taki sztorm kabina wyglądała poprawnie. – A to co? – Na koi między kocem a deską spostrzegłem woreczek z plastykowej folii szczelnie zaklejony taśmą i mocno związany juzingiem. – Więc to tak? Zupełnie nieźle, cholera jasna – pomyślałem i znowu zrobiło mi się jakoś dziwnie. – Zabezpieczyłeś osobiste dokumenty? – zapytałem wskazując brodą woreczek. – Zabezpieczyłem. Już raz zamokły mi papiery – odparł Zaruba kończąc przelewanie kawy do butelki, co w tej sytuacji nie było łatwe. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale większa fala trafiła w dziób, statek przechylił się tak gwałtownie, że wypadłem z fotela i runąłem na drzwi. Grzegorz poleciał na umywalkę, butelka wyleciała mu z rąk, nie rozbiła się jednak trafiwszy w dywanik, zjechała z piskiem po stromej jak dach podłodze do drzwi pod moje nogi. Paleta z krabem wyrwała się z jednego haczyka, zawachlowała, klapnęła z rozmachem w szot, po czym znów dolną krawędzią zaczepiła o hak w starym miejscu. Spojrzeliśmy obaj na denne monstrum. Grzegorz skoczył w kierunku skorupiaka chcąc go uratować przed rozbiciem, ale krab sam sobie poradził, siedział już, sztywny, na szocie jak za najlepszych czasów. Patrzyliśmy na siebie obaj z Zarubą sporą chwilę, główkując czego ten skurczybyk chce. Jak się mogło stać, że on się tak odczepił i zaczepił? Po raz trzeci w tej godzinie zrobiło mi się nieswojo, patrzyłem na kraba, myślałem o Joannie... Na korytarzu podniósł się rumor, rozległo się trzaskanie drzwi. Zaruba powoli zakręcił schwytaną przed chwilą butelkę, odłożył ją na bok, wyjął pas ratunkowy ze schowka, położył go na koi obok woreczka z plastykowej folii, zrobił to takim gestem, jakby wyjmował bieliznę do prania. – Jeżeli teraz się utopimy, uwierzę w kraby – uśmiechnął się do mnie, zerkając na wytrzeszczone w smoczych kleszczach zęby dennego draństwa. – Odpieprz się – mruknąłem, bo właśnie teraz było dla mnie zupełnie jasne, że krab nie może mieć nic wspólnego z naszą sytuacją. Grzegorz też chyba tak myślał. Coś więc w tym było, kiedy obaj znowu myśleliśmy o krabie. – Idę do siłowni – powiedział. – Idziesz też, szefie? 49 – Idę. – W drzwiach jeszcze raz obejrzałem się na kraba. Przypomniały mi się błyski niedalekiej latarni na skalistym brzegu, pomyślałem znowu o Joannie. Nie czułem już uścisku w gardle, jakoś będzie. Wyleziemy z tego, nie może być inaczej. Tylko źle, jeżeli w takich chwilach staje przed oczami obraz kobiety, do której chce się wrócić, już lepiej niechby ten krab. Schodziliśmy po metalowych stopniach w mroczną, rozjaśnioną jedynie awaryjnymi światłami czeluść okrętowej maszynowni. Ręce mechaników pląsają w przechyłach statku, nakrętki jak żywe uciekają przed kluczem, klucz dopada je, dokręca, jedną, drugą, trzecią... – Skały! – przybiega wiadomość z mostka. Daleko w mroku przez niebieskie szkło lornety widać już teraz zupełnie wyraźnie płaską panoramę kamienia. „Murena” podnosi do góry dziób, cwałuje, indorzy się, prawie ujada na granitowy brzeg jak ratler na ciężarówkę. Na mostku „stary” patrzy na radiooficera, milczy. ,,Radio” wstaje z miejsca i wtedy kadłubem wstrząsa dreszcz, nierówny, tępy... Ludzie milczą. Jest cicho, turkot, który dobył się z głębi kadłuba, trwa. Stalowy dziób wypręża się i patrzy w pionową płaszczyznę kamienia, rusza w bok, kołuje. Czarnota posmolony, z podbitym okiem stoi przede mną, żyły wystąpiły na jego szyi, słucha maszyny, patrzy na zegary, wskazówki pną się w górę białych tarcz. Czarnota nie wytrzymuje, wybucha śmiechem, zanosi się od śmiechu, ja też wybucham śmiechem. Ktoś podaje mechanikowi ręcznik, mówi, by wytarł sobie twarz, on ciągle się śmieje... Dreszcz kadłuba przechodzi w wibrację, normalną wibrację statku, diesel postękuje, prycha, łapie głęboki oddech, toczy się równo jak fajerka na drucianym haku przed biegnącym chodnikiem urwisem. Latarnia na skalistym brzegu pluje jeszcze złym światłem, jest opodal, zatrzymuje się, oddala. 50 Spokój, cisza. Zrywam się z koi. Po dwustu kilkudziesięciu dniach wibracji, stukania windy, trzeszczenia mesingów, podzwaniania pływaków na slipie, po ostatnim sztormie – dziwna cisza. Nagle w ową ciszę wdziera się łomot, trwa chwilę. Kotwica poszła do wody. Wycieram pot z czoła, gorąco, hajpres zamknięty. W kabinie ciemno, zakręcona na sztormowo klapa bulaja nie przepuszcza okrucha światła. Po omacku zapalam kojówkę, spoglądam na zegarek, spałem szesnaście godzin, nieźle. Wyklarowało się jakoś. Gdy silnik ruszył, poszliśmy z Grzegorzem do przetwórni, wszystko tam trzymało się swoich miejsc i każdy z nas prysnął do łóżka, należało się nam to. „Staremu” i mechanikom też się należało, ale oni pewnie do tej pory na stanowiskach. Uciekli na spokojną wodę, rzucili żelazo i statek będzie tu lizał posztormowe rany dzień albo półtora. Niemrawe odblaski kojówki błąkały się po szotach. Najbardziej widoczne były w tym świetle różowo wylakierowane biodra i pełne bryły piersi królowej piękności z kalendarza. Z boku, na skręconym w rogach, poszarzałym papierze nieśmiało przez ten półmrok przebija się twarz Joanny. Leżę w koi, patrzę w sufit. Jest szary, poznaczony zaciekami wyłażącymi spod zbyt cienko położonej farby w ostatnim remoncie. Myślę, że trzeba skończyć z takim życiem, jeszcze rejs albo dwa... Przyszedłem tu, aby wygrzebać się z długów, stanąć po katastrofie rodzinnej, zarobić grosz na rozpoczęcie życia z Joanną. Jakoś się ułożyło, bez przepychu wprawdzie, ale jakoś. Joanna zarabia coraz lepiej, niepotrzebna już ta ciągła rozłąka. Przyrzekłem jej to przed tym rejsem, przed poprzednim też... Skończyć z tym. Tylko kiedy? Po tym rejsie niemożliwe, zupełnie niemożliwe, no więc jeszcze rejs albo dwa, może trzy... Rozległo się stukanie do drzwi. – Wejść – mruknąłem. Przez próg zajrzał Gacpa. – Co tak siedzisz jak mumia w katakumbie? – zapytał. – Już dawno po sztormie, przynajmniej tutaj, kawał na południe. – Właź, czego sterczysz w drzwiach. Gacpa wszedł, wziął się od razu do sztormklapy na bulaju, kabinę zalał blask słońca. Zmrużyłem oczy, zasłoniłem je ręką. – Mamy nowinę – powiedział Gacpa. – Co znowu? Chyba nie zostaniemy tu jeszcze na drugi rok? – Nie, Andrzej złamał rękę i to bardzo paskudnie złamał. – Który Andrzej, Kacperski? – Nie Kacperski, mechanik. Błaszczyk. – Kiedy złamał? W sztormie? Przecież go widziałem już po wszystkim. – Bo już po wszystkim złamał, trzy godziny temu, po harówie wybierał się spać, ale oni na pelengowym mają klub, Andrzej nie kładzie się spać bez wywinięcia kilku kozłów na drążkach. No i poszedł wywijać. Kiedy na tym cholerstwie sterczał do góry nogami, trafił się nagły przechył, coś było na kursie, zrobili zwrot, statek przepadł na burtę; nie bardzo, ale wystarczyło, aby Andrzej zleciał i złamał rękę w trzech miejscach, lekarz mówi, że poważna sprawa. – Cholerny rejs – mruknąłem – że jemu się chciało po takiej robocie wywijać koziołki. A ty ciągle na nogach? – Idę spać. Trzy doby roboty wystarczy, no nie? 51 Poszedł. Zbierałem się powoli z koi. Umyłem zęby, wsadziłem głowę pod kran, wyjąłem czystą koszulę z szafki. Poszedłem coś przekąsić do mesy. Czysto tu było jak zwykle, sztormu ani śladu. W szpitaliku na jednym z trzech metalowych łóżek leżał Andrzej, rękę miał w gipsie aż do pachy, trzymał ją na jakiejś wymyślnej konstrukcji. – Cóżeś znowu napajacował? – zapytałem, jak umiałem najdobroduszniej. – Napajacował, napajacował, cholera, każdy przychodzi robić głupie uwagi. Gdzie miałem ćwiczyć? Może w domu? Codziennie po wachcie w domu – odburknął chory. Przez drzwi zajrzał Grzegorz, za nim głowę wetknął Czarnota, weszli, patrzyli na Andrzeja z nie skrywanym politowaniem. – Tylko mu nie prawcie morałów – uprzedziłem przybyłych – już mnie opieprzył. – Cwaniak – mruknął Czarnota – myślę, jakby ci tu ulżyć, złociutki kawalarzu, smutno będzie bez ciebie w maszynie. – Obejdzie się szef. Ja urządziłem się na cacy. Żal było patrzeć na największego dowcipnisia w przedsiębiorstwie, gdy tak leżał ze złamanym i zagipsowanym kikutem, zielony jeszcze od bólu, jaki przeżył przy ustawianiu kości. Mnie z nim najbardziej kojarzyła się historyjka z milicjantem. Kawały, jakie kiedyś wyprawiał Czarnocie na kutrze u Michalika albo owa sprawa w Dakarze z poprzednim bosmanem gospodarczym Prokopem, zwanym także Agrawą, to ślepe szczeniaki naprzeciw tego numeru, kiedy Andrzej dobrze pijany otworzył drzwiczki i z gracją zasiadł za kierownicą swojego Fiata 600, którego kupił na giełdzie akurat dnia poprzedniego. Wstyd przyznać, ale opuściłem go wówczas w biedzie. Jakbym przewidywał nieszczęście, nie skorzystałem z odwiezienia do domu, chociaż do knajpy przyjechaliśmy wspólnie jakieś pięć godzin przedtem. Byłem jedynie świadkiem tego, gdy Andrzeja po przejechaniu kilku metrów zatrzymała władza. Sierżant na imię miał Metody i był postrachem kierowców lubiących od czasu do czasu strzelić setkę. Czatował przed knajpami i gdy zobaczył, że któryś samochód w sposób podejrzany rusza z parkingu, pozwalał przejechać mu te potrzebne do sprawy pięć metrów, po czym wyłuskiwał kierowcę na zewnątrz. Dalej rzecz toczyła się zgodnie z prawem bardzo szybko. Andrzej wiedząc w co wpadł, począł pertraktować z sierżantem przekonując go, jak to się zwykle robi w takich przypadkach, że wypił jedynie piwo i nie zamierzał nigdzie jechać, tylko przestawić wóz na parkingu. Sierżant, jak można było przewidzieć, był nieustępliwy. – Chuchnijcie, obywatelu. – Co? Do chuchania nikt mnie nie zmusi – upierał się Andrzej. – Pójdziecie ze mną na komisariat, proszę oddać kluczyki, dowód osobisty i prawo jazdy – zawyrokował milicjant, bo bez chuchania jechało od Andrzeja jak z gorzelni. Poszli. Śledziłem tę scenę zza zaparkowanego nie opodal autokaru i zrobiło mi się dziwnie przykro, że Andrzej trafił na Metodego. Wróciłem do towarzystwa, żeby wspólnymi siłami ratować kolegę, ale towarzystwo nadawało się już jedynie do tego, aby je ratować. Nie rozumieli, wszystko brali na wesoło. Była to dla nich tylko „ale draka”. Coś jeszcze zamówili, po pewnym czasie i mnie udzielił się beztroski nastrój, tylko muliło mnie wewnątrz, nie mogłem zapomnieć miny Andrzeja, gdy szedł do komisariatu taki zaaresztowany. Toteż kiedy w dobre trzy godziny później zobaczyłem go w barze z osławionym, nieustępliwym, nieprzekupnym sierżantem Metodym, kiedy zobaczyłem ich obydwu w komitywie pochylonych nad resztkami płynu w płaskiej butelce ze złoconą etykietką, zgłupiałem do tego stopnia, że zapragnąłem natychmiast złożyć Andrzejowi gratulacje. Podszedłem, odciągnąłem go na bok, uścisnąłem łapę, chociaż wydał mi się podejrzanie trzeźwy i dostojny. – Załatwiłeś Metodego? Zjadłeś ponuraka, gratuluję. Andrzej popatrzył na mnie jak nauczyciel na chłopca, który dowodzi czegoś, czego nie rozumie. 52 – Spłycasz sprawę – powiedział wyniośle, kiwnął mi ręką i poszedł kontynuować najnowszą przyjaźń. Wyszedłem z lokalu, jego Fiat stał tam, gdzie zabezpieczył go sierżant. Dopiero na statku dowiedziałem się, jak było. Gdy tak we dwóch Andrzej z Metodym zagłębiali się w mrok nie oświetlonej uliczki, zza nie uprzątniętych gruzów usłyszeli krzyk wołającej o ratunek kobiety. Sierżant świadom, że kierowca nie ucieknie, gdyż jego prawo jazdy, dowód osobisty i kluczyki od samochodu tkwiły w kieszeni milicyjnego munduru, skoczył w stronę, skąd dobiegł krzyk. Andrzej nie pozostał w tyle. Plątania nóg i mowy pozbył się wcześniej z emocji, po spotkaniu z sierżantem, teraz wykorzystał latami uprawiany trening sportowy. Wyprzedził milicjanta i przed nim znalazł się na długiej prostej między starymi domami. Tu zobaczył dwie sylwetki. Wielki drab wyrywał z rąk kobiecie podróżną torbę. Ofiara broniła się podnosząc odpowiedni do takiej sytuacji krzyk. Drab wyrwał jej właśnie torbę i ruszył wielkimi susami w kierunku gruzów. Andrzej śmignął za nim. W tyle dudnił butami Metody wzywając złodzieja, aby się zatrzymał. Ten zmiarkowawszy, że cywil zaraz go dopadnie, rzucił torbę. Andrzejowi to nie wystarczyło, gonił nadal. Złapał złodzieja w gruzach, zaczęła się bójka. Wówczas nadbiegł sierżant. Do tej trójki dołączyła kobieta, dziękując wylewnie Andrzejowi za pomoc. – Idziemy na komisariat – zawyrokował po raz wtóry sierżant. Poszli. Kobieta, wygrażając pięścią bandycie, rozpływała się w podziękowaniach dla Andrzeja. Złodziej nie próbował uciekać, patrzył spode łba na cywila zmiarkowawszy, że ma do czynienia z zawodnikiem. – Panie władzo, chciałem babę nastraszyć, żeby między gruzami nie łaziła, a wy zaraz: złodziej. Ja zapłacę, panie władzo, grzywnę, karę zapłacę, kwitu nie potrzebuję, ale po co zaraz na komisariat? Do oficera dyżurnego pierwsza wpadła kobieta, wołając od drzwi, że ofiarny obywatel przy pomocy milicjanta uratował ją od napadu, rabunku, pewnie gwałtu. – Wampir! Wampir! – wykrzykiwała. Oficer dyżurny wstał od biurka, wyszedł zza balustrady. – Ten obywatel panią uratował? – zapytał. – Ten, ten, widzi pan? Uderzył go, wampir! Wampir! – Dziękuję serdecznie, obywatelu, dostaniecie list pochwalny za postawę, odwagę, ofiarność – oficer ściskał rękę Andrzeja, milicjanci zajęli się złodziejem, sierżant Metody patrzył na to jak na cyrk i wodził ręką przy kieszeni munduru, gdzie tkwiły dokumenty i kluczyki do Fiata. Andrzej, po uwolnieniu ręki od ciągle gratulującego mu oficera, pochylił się nad sierżantem. – No, już teraz mi pan świństwa nie zrobi. Całą hecę by pan popsuł. – Co bym popsuł? – podskoczył tamten. – Uroczystość by pan popsuł, z listem pochwalnym. Kogo pan woli w rewirze, bohatera czy przestępcę? Daj się lubieć, obywatelu Metody, zadziałaj wychowawczo, profilaktycznie... – Kto? Do kogo mówicie?! – Obywatelu sierżancie... Metody... – Andrzej usiłował przejść na mniej oficjalną stopę. Kapitan spisywał protokół; kiedy poprosił o dokumenty Andrzeja, wybuchła mała konsternacja, bo dokumenty tkwiły nadal w kieszeni sierżanta. Andrzej wyciągnął łapę pod stolikiem. Oficer, sporządzając protokół, nie spostrzegł tych manewrów, jedynie złodziej śledził scenę uważnie, minę miał głupią, bo chciałby coś zrozumieć, a nic nie rozumiał. Oficer jeszcze raz wyszedł zza biurka. – Jest pan wolny, obywatelu, dziękuję serdecznie W imieniu własnym i służby. Więcej nam takich trzeba. – Dziękuję – kłaniał się Andrzej, dając sierżantowi rozpaczliwe znaki, że zwrot dowodu nie urządza go, bo chce jeszcze prawo jazdy i kluczyki. 53 Chciałbym wówczas widzieć swoją minę, kiedy zobaczyłem w barze milicjanta Metodego z Andrzejem, gdy pochyleni nad stolikiem, kończyli butelkę pod rumsztyka z pieczarkami i Andrzej zapytany przeze mnie, jak mu się udało ugłaskać nieugiętego służbistę, popatrzył z wysoka; rzeczywiście spłycałem sprawę. Historyjka ta obrosła potem w różnobarwne pióra, na jednym statku można było usłyszeć, że Andrzej rozbił bandę rabusiów, na drugim, że pochwycił wampira, który gwałcił i wysysał krew, na innym, że nic takiego nie było i wszystko lipa, bujda... Tamto z Prokopem też widziałem osobiście. Prokop to była w ogóle postać, takich marynarzy już dzisiaj nie ma, był ostatnim mohikaninem rodzaju morskich romantyków. Pokiereszowali go Niemcy, gdy pływał w konwojach do Murmańska, powłóczył nogą, nosił opaskę na wypalonym oku, był rudy jak wiewiórka, do pełnej doskonałości obrazu brakowało mu jedynie złotego kolczyka w uchu. Należał do tych, którzy nie schodzili z burty w portach. Miał jeden świat... statek. Do jego cech szczególnych należała między innymi ta, że wzbudzał szacunek u Murzynów. Murzyni znajomi i nieznajomi kłaniali mu się z daleka. Andrzej natomiast posiadał w swej fizjonomii coś takiego, co ich rozśmieszało. Młody mechanik postanowił więc odgryźć się na starym bosmanie. Kiedy Prokop, zwany przez niektórych „Agrawą”, miał wracać z miasta – było to w Dakarze – Andrzej wybrał z grupy handlarzy dwóch młodych Senegalczyków, zaprowadził ich za magazyn, dał po jednym baltonowskim mydle i przystąpił do rzeczy: – Chcecie „Prastara”? – Si senior, chcemy pan, ojoj, „Prastara”. – No, to pozdrowicie formena, kiedy będzie wracał z miasta. – Si senior... dobra ty pan, „Prastara” chcemy, pozdrowimy. Andrzej szybko nauczył Murzynów, jak mają powitać Prokopa. Był wieczór, robiło się chłodno, pół załogi ,,Mureny” sterczało przy relingach gapiąc się na keję po stronie trapu, gdzie stali grupkami Senegalczycy z maszkaronami, popielnicami z mahoniu i innymi egzotycznymi towarami na biznes. Prokop z godnością, powłócząc nogą, zbliżał się do trapu. Gdy był już koło burty „Mureny”, dwaj Murzyni pokłonili się i wyrecytowali: – „Agrawa”, ty stary kutasie! Bosman stanął jak wryty. – Co???!!! – wrzasnął. – ”Agrawa”, ty stary ku-ku-tasie – powtórzyli prawie czystą polszczyzną czarni „poligloci”. „Murena” zatrzęsła się od śmiechu. Ryczeli wszyscy, nawet zrównoważony Gacpa i doktor docent habilitowany Andrzej Kacperski. W sumie jednak Andrzej nie miał szczęścia na „Murenie” do kawałów. Na tym statku poniósł raz sromotną klęskę, stał się ofiarą dowcipu paczki cwaniaków, której przewodniczył Sewer, poprzedni lekarz, ten który później zobaczył ciemny punkt w przestrzeni i zszedł z burty w tym właśnie rejsie. Wtedy „stary” powoływał się na powagę dorosłych ludzi i wzajemne zaufanie w statkowym kolektywie. Skutku nie było. Poszkodowani mieli zielone twarze. Pentra wypełniona była przekleństwami. Staliśmy na redzie Abidżanu. Gorąco, nawaliła klimatyzacja. Czarnota wyłowił z wody deskę trałową zgubioną przez japońską przetwórnię i skonstruował pułapkę. Piekielna maszyna stała gdzie trzeba, a rabuś działał. – A może to paruje? – rzucił intendent niedorzeczne przypuszczenie. Zebrani zastanowili się. Gacpa rozłożył na stole plan pentry z przyległościami. – Stefan, dzisiejszej nocy ty organizujesz wartę, masz czterech ludzi, wszyscy pewni. – Nie ma pewnych, panie „pierwszy” – zauważył sceptycznie Stefan. – Psiakrew! Ale są przypuszczalnie pewni – powiedział Gacpa. – No więc, masz czterech... – tu przerwał i rysim kroczkiem podbiegł do drzwi, otworzył je nagle, ale na progu nikt nie 54 podsłuchiwał. – Ludzi ukryjesz! Dobre miejsce jest za drzwiami, niewygodnie trochę, ale trudno. Będą się zmieniać co dwie godziny. – Okay, Teodor – powiedział Stefan – albo go dzisiaj złapiemy, albo ja jestem perski dywan. Warty zmieniały się według planu, noc przebiegała spokojnie. Spryciarz widocznie zwietrzył potrzask. Bomba pękła przed śniadaniem. Okazało się, że tej nocy poczynione zostały nowe spustoszenia. Gacpa pobiegł do Stefana i jego ludzi. – A więc to któryś z was, psubraty – wycedził. – Nie, nie! Żebym nie doczekał zejścia na ziemię – zaklinał się Stefan. Gacpa nie dał za wygraną, długo siedział nad listą załogi i ostatecznie wyselekcjonował trzech najbardziej poszkodowanych: mechanika Czarnotę, trzeciego oficera i Sewera, okrętowego lekarza, który później zobaczył ciemny punkt w przestrzeni. Na nową naradę zaprosił tylko ich. – Klęska, panowie – zagaił. Obecni ze zrozumieniem pokiwali głowami. – Konwencjonalnymi środkami nie damy rady, trzeba wymyślić coś zaskakującego – zaproponował Gacpa. – Mowa, ale co? – zasępił się Czarnota. – Ile to już trwa? – zapytał Gacpa wycierając pot z czoła. – Blisko dwa miesiące – odrzekł przygnębiony Czarnota. – A może to „stary”? – wypalił trzeci i powiódł po zebranych przerażonym spojrzeniem. Zapadło milczenie jeszcze głębsze niż przed chwilą. – Albo ochmistrz, a może elektryk? – zgadywali dalej. W oczach milczącego dotychczas Sewera pojawiły się złe błyski. Chrząknął. – Jest wyjście! Wszyscy zwrócili twarze w jego kierunku. – Ostatnia szansa – lekarz pochylił się nad stołem i wyłuszczał szeptem plan. – Fortel stary, już nieco wytarty, ale poskutkować musi – zakończył. Faktycznie plan miał szanse powodzenia. Sewera jeszcze tego samego dnia widziano jak studiował łapiduszy almanach, potem zaś jak oczekiwał przy trapie na motorówkę i popłynął do Abidżanu. Wrócił po czterech godzinach. Poszedł do kapitana, potem do Gacpy i zaraz po statku rozbiegła się wieść, że w mieście panuje afrykańska dyzenteria. Ci, którzy szykowali się do wyjścia, pozostali na statku. Sewer zaś na gazowej kuchence prażył zakupione w mieście egzotyczne zioła, przelewał je i mieszał, odmierzał, przyprawiał. Upał był większy niż kiedykolwiek. Ludzie radzi nie radzi wtykali swoje butelki do lodówki w pentrze. Czego tam nie było. W kącie Czarnoty stały w znakomitej symbiozie: Gin Gordon i Martini, z których mechanik zwykł był przygotować lodowaty koktajl. Nieco dalej Gacpa prezentował rewię znakomitej szkockiej whisky. Na środku pyszniła się galeria koniaków pana doktora, które później lekarz, zgodnie z dobrym obyczajem, podgrzewał ręką w kryształowych czarach i pociągał drobnymi łyczkami, jak przystało na tego rodzaju delicje. Po bokach głównego zbioru dodawały szyku i łechtały nawet najbardziej oporne podniebienie znakomite rumy. Ten róg obfitości był jednak zakłamany, lodówka była jedynie wspomnieniem świetności. Butelki stały puste. Najwyżej tu i tam na dnie szkła egzystowało kilka kropli płynu. Gdy więc wieczorem lekarz wstawił do kolorowego lamusa chiński flakon pełny egzotycznej wódki z korzenia życia żeńszeń, potraktowano to jako okrętową sensację. Żeńszeniówka miała wśród załogi ustaloną markę, podobno także chroniła przed azjatycką i afrykańską dyzenterią. W nocy na statku wybuchła panika. Zachorował Andrzej. Obudzony doktor stwierdził... zarazę. Chory siedział w koi i wył. Sewer przeniósł go natychmiast do izolatki, która została oznakowana wielkim czerwonym napisem: „Afrykańska dyzenteria”. Andrzejowi groziło pozostanie w Abidżanie na kwarantannę. Lekarz więc dwoił się i troił, aplikował 55 choremu coraz nowe specyfiki, nic jednak nie pomagało. Potem obaj z Gacpą popłynęli motorówką do miasta celem odbycia narady w polskiej placówce konsularnej, co należy zrobić z chorym. Wrócili wieczorem. Sewer w białym fartuchu, gumowych rękawiczkach, z tamponem na twarzy udał się do ofiary epidemii, za nim w podobnych strojach przyszli Gacpa i Czarnota. – Lepiej ci już? – zagadnął starszy mechanik pomocnika. – Co? – wybełkotał tamten blady i siny. – Nie martw się, Andrzej, zostaniesz tu na kwarantannę, ale zostawimy ci pełną lodówkę wódki – pastwił się nad chorym Gacpa. – I paczkę różnokolorowej kredy, będziesz mógł malować różne rzeczy – pomagał mu Czarnota. – Co? – rozdziawił wymęczoną gębę Andrzej. – Jest dla ciebie ratunek – powiedział z wielką powagą Sewer, wyjmując z apteczki butelkę żeńszeniówki – masz, napij się. Andrzej patrzył na flakon niczym na przekleństwo. – Skurwysyny – syknął. – Że co? – zapytał Sewer zdejmując tampon z twarzy – słucham, mówiłeś coś, Andrzej? – Otruliście mnie, dranie! – Nie martw się, nic ci nie będzie – pocieszył go Sewer – ktoś odlewał nam wódkę z butelek w lodówce, rady nie było, kupiłem więc w mieście tutejszy specyfik. Kiedy kobieta w jednym tutejszym szczepie spodziewa się dziecka, mąż dostaje z wódką takie coś. Raz się napije i pół roku kobiety nie ruszy. Chociażby chciał... klops. Nic z tego. Trochę pochoruje, potem jest zdrów, ale z babami spokój. A ty chciałbyś teraz dziewczynę, Andrzej? – Co?! Mordercy! Mordercy! – wił się Andrzej na koi, miał autentyczne łzy w oczach, bo prosto z Abidżanu, po usunięciu awarii wybieraliśmy się do kraju. – Jest ratunek – powiedział Sewer – ale musisz powiedzieć, jak to kradłeś. – Od strony agregatu zrobiłem lewe dojście... Przestańcie się wygłupiać, pomóżcie wreszcie, wódkę oddam – prosił kolegów największy kawalarz na statku. Sewer przesadził wówczas ze straszeniem, sprawa omal nie skończyła się autentyczną chorobą Andrzeja. Za dwa dni jeszcze podczas postoju „Mureny” w porcie Andrzej udał się. do knajpy ,,Atlantyda” znanej z działalności rozrywkowej, przyglądał się dziewczynom. Postanowił sprawdzić, czy lekarz miał rację. Koło północy zjawił się tam też Sewer i Czarnota. Urodziwych dziewczyn było kilka, gasły jednak przy urodzie śniadej Blanki. Smukła Mulatka prezentowała wyjątkową figurę i niezwykły seks. Najbardziej na spotkanie z Blanką zagrzał się Sewer. Ubiegł go Andrzej. Wyprowadzając dziewczynę z lokalu patrzył na lekarza w taki sposób, że ten poczuł się rzeczywiście mały. Po dwóch tygodniach, już w rejsie powrotnym, niedaleko kraju, drogi Andrzeja i Sewera zbiegły się znowu. Andrzej przyszedł do ambulatorium. – Zobacz, doktorze, co to jest – powiedział. Sewer obejrzał, zmarszczył czoło, umył ręce. – Marynarski, odmiana afrykańska – stwierdził Sewer z zawodową obojętnością. – Co?! – Mówię ci przecież. Czego chcesz więcej? To była piękna dziewczyna, ale choroba jest straszna – dodał już jak do przyjaciela, tonem zupełnie nieoficjalnym – można to jedynie wypalić, żelazem, spalić ze wszystkim dookoła. Rozumiesz? Antybiotyki tej odmiany nie biorą. Sewer patrzył jak doszczętnie zniszczony kawalarz zielenieje do reszty. Ale to też były jedynie kpiny, złośliwość Sewera, który później sam dostał kota, być może odrobinę dlatego że zniszczył wówczas kawalarza i w następnym rejsie dni stały się bardziej monotonne i jeszcze bardziej długie. Wówczas Andrzej nie miał wielkiego wrzodu, miał wielkiego stracha, jak każdy, kto przeskrobie w obcym porcie przed powrotem do domu. 56 Od tamtej pory przestał robić kawały i na „Murenie” zrobiło się jakoś smutno, założył klub sportowy na statku, ustawił te drążki, pajacował na tych drążkach, jak to mówili ci, którym urosły już brzuszki, no i wreszcie z nich zleciał. Nie miał Andrzej szczęścia na ,,Murenie”. Teraz leżał w szpitalnym łóżku z miną bardziej żałosną niż kiedykolwiek jakakolwiek jego ofiara. Przyszedł kapitan Cezary. – Nawojowałeś, Andrzej – mruknął. Andrzej udawał, że nie słyszy. Milczał. – Muszę cię odstawić do portu, do szpitala pójdziesz, rejs dla ciebie już skończony. – Ano, skończony – przytaknął Andrzej jakby płaczliwym głosem. A w nas wybuchła nadzieja, że wejdziemy do Casablanki. Złudzenia rozwiał radiooficer Zygmunt jeszcze przed obiadem. „Stary” porozumiał się z agentem, że przekaże chorego na redzie. Włok poszedł do morza, po trzech godzinach na slip wjechał zaciąg, około dwudziestu ton ostroboka. Zszedłem do przetwórni. Zaruba stał na sortowniku, pomagał rybakom w robocie. Wszyscy byli jak zwykle na stanowiskach, praca szła sprawnie, choć zaciąg nie był czysty, między ostrobokiem dużo było makreli, morszczuków, trafiały się pelamidy, rekiny, rekinki. Dwa następne zaciągi były podobne, ale trzeci i czwarty mniejsze, ryba jakby uciekła spod statku. „Stary” z Gacpą przywarli nosami do mapy, dumali; wydumali, że trzeba skoczyć dalej na południe, zaciągnąć pagrusa. Wielka siatka pelagiczna podzwaniając pływakami powędrowała przez slip na pokład prawie zupełnie pusta. Rybacy obsiedli ją jak pszczoły bryłę cukru, odpinając włok od kabli i mesingów. Potem zaczęła się robota przy zakładaniu sieci dennej na pagrusa. Pierwszy zaciąg posypał się do zbiorników około północy, tuż przed tym obudziły mnie poskrzypywania trałowej windy. Wstałem. W głowie miałem ołów, pod powiekami piasek. Winda stanęła, szoty obniżyły ton wibracji. W przetwórni taśmociągami jechały czerwone pagrusy, rybacy na stołach przy wagach segregowali kolorowe, płaskie ryby. Pagrus duże oko, pagrus małe oko, zwariowana sprawa, sam nieraz gubiłem się, „który pagrus jest, jakie oko”. Zaruba uwijał się między ludźmi. – Nie widzisz, że to jest pagrus duże oko? Gdzie go rzuciłeś do małego oka?! – krzyczał do któregoś z młodszych. Na sortowniku szum. – Panie mistrzu, ryby białe jak kreda! – drą się ludzie do Zaruby. Taśmą jadą białe jak śnieg pagrusy, nie widać czy duże, czy małe oko. Taśma pod nimi też nie czarna, lecz biała. – Zatrzymać! Zatrzymać ciągi! – krzyczy mistrz. Podchodzę tam, wszystko białe – kubełki w transporterze przy zbiorniku, taśma ze zbiornika na sortownik, taśma sortownika, ryby. Grzegorz z zaworowym gramolą się na zbiornik, patrzą do wnętrza jak sroki w gnat. – Biała farba – powiada Grzegorz. – Skąd farba? – Cholera jedna może wiedzieć skąd. – Trzeba spuścić wodę ze zbiornika – mówi Zaruba. Któryś z rybaków odkręca zawór spustowy. Przez okrągły bulaj widać, jak w wielkim pojemniku opada poziom ryb pół na pół zmieszanych z wodą białą jak śmietana. Grzegorz z zaworowym ciągle patrzą w głąb zbiornika. – Puszka z farbą – mówi Grzegorz – ktoś wrzucił puszkę farby. Cisza zalega przetwórnię, taki kawał wykracza poza dopuszczalne granice. Po dwustu kilkudziesięciu dniach ma prawo ludziom odbić, ale żeby aż tak? Grzegorz, zaworowy, Steś i jeszcze ze dwóch długo walczyli z farbą w zbiorniku. Kazałem wstrzymać robotę, wyczyścić taśmy, puściłem na sortownik rybę z innego zbiornika. Pomalowane na biało pagrusy wyjeż 57 dżały tymczasem do zaimprowizowanego ześlizgu, którym spływały za burtę. Zbiornik wymagał gruntowego czyszczenia od wewnątrz. Weszli tam ludzie. Co za idiotyczny kawał? Trzeszczą mesingi, pobrzękują bańki na slipie, na bębnie trałowej windy trzaskają kable, włok wypełza na pokład, wędruje do góry na bomie. Wrzask na pokładzie: – Farba! Biała farba! – Biegnę tam. Z włoka, z ryb leje się zmieszana z rybią posoką biała maziowata ciecz. Bosman przecina oczka siatki, na dek lecą białoczerwone pagrusy, między nimi spada kilka zgniecionych, przerdzewiałych puszek. – Niech szlag trafi – komentuje wydarzenie kapitan. – Rybę wywalić do morza, wymyć pokład i uciekamy stąd – dodaje Gacpa. Rybacy klnąc zwalają „mandolinami” przez slip do morza pobielone pagrusy. Równia pochyła przybiera kolor białoróżowy i oślepia w jasnych promieniach słońca. Nie trzeba prowadzić śledztwa, komu odbiło aż tak, że wrzucił puszkę farby do zbiornika, bo to już nie ocean, a podmiejski śmietnik. W przetwórni ludzie wykańczają zapas ryby z innych zbiorników. Szykuje się przelot, będzie chwila wytchnienia. Bończyk ze Stesiem kręcą się koło włazu do ładowni. – Czego szukacie? – pytam. W tej chwili otwiera się klapa i ktoś podaje karton. – Pokażcie, co tam macie. – Nic, panie kierowniku – ociąga się Steś. – Pokaż, Wojtek, co szabrujecie. – Przemyt, panie kierowniku – mówi odważnie Bończyk i wypina pierś jakby w obronie kartonu. Rozchylam tekturowe skrzydła, w środku z pięćdziesiąt butelek ,,Prastarej”. – Ilu was do tego? – pytam. – Pięciu – mówi Steś i zabiera karton. – Pięciu, w normie – myślę. – E, poczekaj bracie! – usiłuje zatrzymać cwaniaków. – Co? Czego pan chce, panie kierowniku? – Już zapomniałeś, Steś, o swojej przygodzie z „Prastarą” w ładowni? Zapomniałeś? Steś śmieje się, wyprostowuje palce u rąk, przygląda im się chwilę. – Nie, nie zapomniałem, panie kierowniku, nie zapomniałem, ale teraz dzwonki alarmowe działają; sprawdzałem, panie kierowniku, osobiście. Historyjka Wojtka z „Prastarą” w ładowni niewiele jest gorsza niż ta z jego wyjazdem do Ameryki i beczką soli na kutrze u Michalika. Można bez pudła stwierdzić, że ja jestem na tym statku właśnie dzięki tej historyjce, bo technolog, mój poprzednik, wyleciał z roboty przez Wojtkową „Prastarą”, jeżeli tak można uprościć sprawę. Kiedy się Steś, wbrew przewidywaniom Liwuta, rozwinął, zgubił dobroduszność, której nie oduczyło go wojsko, a która nie wytrzymała próby na rybackim statku. Wiadomo, że najmocniejszą pozycją w marynarskim handlu z czarnym lądem jest pakowana w wiklinowe koszyczki „Prastara”. – Stasiu, „Prastara” jest? – te trzy słowa zna każdy bywający w porcie obywatel Północnej, Południowej, Zachodniej i Wschodniej Afryki. Stasiu, który nie ma „Prastara” nie liczy się. Gorzej, jest intruzem nie tylko w mieście, ale nawet w porcie na nabrzeżu obok burty swojego statku. No, więc Steś do spółki z kabinowym kolesiem zamelinowali w ładowni kartonik „Prastarej”. Podczas przelotu do Dakaru, Steś skoczył na dół po ten kartonik. Technolog z mistrzem zarządzili tymczasem roboty porządkowe w przetwórni. Przestawili to i tamto, przywalili właz. Steś chce wyjść, a tu klops, właz ani drgnie. W ładowni jak w ładowni minus trzydzieści stopni Celsjusza, Wojtek dostał wielkich oczu, biegał po oblodzonych korytarzach między ładunkiem, tupał, krzyczał, nikt go nie usłyszał. Wziął się do przenoszenia z miejsca na miejsce kartonów z rybą. Biegał, układał kartony, biegał, układał. Śmierć zajrzała mu do oczu głęboko, bo zszedł w tę pułapkę w cienkich portkach, jedynie w kufajce, czapce uszatce i jakich takich rękawicach. Wspólnik od „Prastarej” spał w kabinie. 58 Gdy się obudził, patrzy – Stesia nie ma. Wybiegł do ludzi. – Gdzie Wojtek? – pyta. Ktoś Stesia widział kilka godzin temu w przetwórni koło włazu do ładowni. Szum się podniósł, krzyk, bieganina. – Gdzie Wojtek? – Technolog kazał odwalić właz i otworzyć pokrywę. Rybacy skoczyli w zimną czeluść, Wojtek ledwo żywy przenosił z miejsca na miejsce kartony. Leżał potem kilka dni i kiepsko z nim było, ale się wylizał, palce u rąk do dzisiaj ma odmrożone. Nie dało się ukryć sprawy. Była komisja powypadkowa, było dochodzenie karne. – Jak pan miał zabezpieczoną ładownię? – pytał później prokurator poprzedniego technologa. Technolog milczał. Gruby skandal był z tym zabezpieczeniem. W dochodzeniu wylazło, że właz nie był otwierany od środka, a przyciski sygnalizatorów alarmowych „człowiek w ładowni” zastawione tonami kartonów, po odwaleniu ładunku okazało się, że ta sygnalizacja jest zepsuta i nie działa. Nikt też między rybakami nie wiedział, że jest w ogóle taka sygnalizacja, bo nikt im tego nie powiedział. Wróciłem do kabiny, dzień był ciężki, przemijał wreszcie. Złamana ręka Andrzeja, białe ryby, mycie zbiornika, taśm. Zarobek żaden... a co teraz może robić Joanna? 59 Płaski ocean leży przed „Mureną” – gładki, ciemny, milczy. Niewielka mgła wlecze się po pokładzie, pokład mokry od afrykańskiej nocnej rosy jak po wielkim deszczu. Tuż przy relingu plamą na zielonym deku leżą białe kucharskie portki, koszula, trepy. Koło tratwy jedna skarpetka. ,,Stary” ma kamienną twarz, Gacpa przypala mu papierosa. Grupka ludzi rośnie. Przychodzi mechanik Czarnota, mistrz Grzegorz, starszy rybak Steś. „Murena” zatacza krąg na płaskim jak staw oceanie. Na niebieskiej wodzie widać olbrzymią pomarszczoną kolistą bruzdę. Gromada ludzi przechodzi na dziób, niektórzy zostają przy burtach. Wszyscy patrzą na daleką płaszczyznę aż do bólu wysilonych oczu. Czy coś zobaczą? Szansa jedna na tysiąc albo mniejsza. Milczenie. Z morza wyłazi słońce, strzeliło milionem blasków w białą burtę ,,Mureny”. Około południa, kiedy zaprzestano poszukiwań, spotkałem na rufie Grzegorza, patrzył na wodę. – Śmierdziało tu od dawna czymś takim – mówi mistrz nie spoglądając na mnie. Milczę. – „Stary” powinien wysłać Lebiodę na ląd razem z lekarzem – dodaje po chwili Zaruba. – Wiadomo zresztą kogo wysłać, kogo zostawić – rozmyśla głośno. Schodzimy do przetwórni, idziemy obok pustych taśmociągów. Stoi robota w przelocie. Cisza aż w uszach dudni. W wąskim korytarzu między kabinami też pusto. Grzegorz zatrzymuje się przy swoich drzwiach, otwiera je. Siadam na kanapie, Zaruba sięga do szafki, wyjmuje butelkę koniaku, czyści do połysku dwa kieliszki w kształcie świeżo rozkwitłych tulipanów, jest przy tym przesadnie dokładny. Na szocie wczepiony w nylonową siatkę waruje krab. Przyglądam się z uwagą dennemu monstrum. Mam ochotę zdjąć paletę ze ściany, chwycić obydwoma rękami za stalowe obrzeże, wyrżnąć krabem w stół, żeby jego strzaskana skorupa rozpierzchła się po kabinie jak stado ryb w wodzie, kiedy rzucić w nie kamieniem. – Nie bądź naiwny – mówi Grzegorz odgadując moje myśli. – Czego chcesz? – udaję nieświadomego. – O co ci chodzi? – O kraba. – Ponuro wyszło z Lebiodą – usiłuję zmienić temat. – Ty naprawdę myślisz, że można zauroczyć krabem? – Nonsens. Przyczepiony do palety krab jest nieruchomy, poza pancerzem nie ma w nim nic z istoty, która żyła; mięso z ogona i kleszczy zostało zjedzone pod litr wódki, którą tu piłem pięć miesięcy temu. Resztki tego co żyło wydmuchane kompresorem, skorupa dokładnie wysuszona, pomalowana bezbarwnym lakierem. Skorupa nic więcej! Z czego robić sensację? – Ciągle patrzę na skorupiaka. – Wątpliwa dekoracja, spreparowany krab – myślę. – Wiesz co, Grzegorz, jakbyś trafił we włoku jeszcze jednego skorupiaka, wyciągnij go dla mnie – mówię, chociaż nigdy przedtem nie przyszło mi do głowy coś takiego. – Wierzysz w cuda, dwadzieścia lat polowałem na takiego jak ten krab. – Wiem, ale gdyby się trafił... – Troje dzieci i nie pracująca baba – mówi Grzegorz. – Trzeba się było nim zaopiekować, to nasza wszystkich po trosze wina. 60 – Kim tu się opiekować, a kim nie, każdy po dwustu dniach ma trochę ćwira, ale żeby zaraz... Nie wiesz ty, może on miał jakieś kłopoty? Takich rzeczy mimo wszystko bez powodu się nie robi. – Cholera wie, z babą na pewno nie, sam wiesz. Głupia sprawa i tyle, rano było go wziąć za łeb, odstawić do roboty, przypilnować, ot i wszystko. Gdyby się znalazł taki, który z nim by pogadał o świcie, nie byłoby tego, chłop żyłby, potem by mu przeszło. – A nikt z nim nie pogadał, nie wypił? – Rano nie było amatora, choć przelot. Łaził Lebioda po kabinach od trzeciej przed świtem. Myszkował po kambuzie, obudził bajkoka, bajkok go oklął, że niby czego wariuje, jak ma ćwira to niech się sam nim cieszy, albo martwi, a innym da żyć. – Wypieprzaj, szefie, daj pospać personelowi – powiada bajkok. – Chodź, napijmy się – prosił Lebioda. Bajkok był twardy, pyskował: – Szef ocipiał, od rana? Ci z przetwórni mogą dzisiaj ciągnąć, przelot. Dla nas przelot, łowisko, port – zawsze otwierają pyski do żarcia i pyskowania, szef o tym nie wie?! – Poszedł Lebioda do Stesia, mówi, że ma atak swojej psychicznej choroby i musi wypić, bo inaczej zrobi jakieś głupstwo. Steś znowu do niego z wykładem: – Napijesz się za miesiąc, jak będzie po rejsie, parzygnacie zauroczony; potruć nas chcesz po pijaku, opanuj się, stary koniu. – I cześć, kamień w wodę, nikt więcej Lebiody nie widział. Gacpa w kabinie znalazł zakapslowaną jeszcze butelkę, z którą Lebioda chodził rano pod pachą jak z termometrem... Gacpa zmieniał się z trzecim na mostku, wyszedł na skrzydło, patrzy w rzednącą noc, zobaczył coś białego przy relingu koło trapu. Poszedł tam, widzi, ciuch kucharza leży i trepy. Tryknęło go to nieprzyjemnie, poszedł po cichu do kabiny Lebiody, kabina otwarta, Lebiody nie ma, na koi leży nie ruszona butelka. Już trochę szybciej skoczył tu i tam... Lebiody nie ma. Poszedł do bajkoka, bajkok mówi, że niedawno był i chciał pić wódkę, bo go znowu coś zaczęło jeść. – Źle z Lebiodą, panie „pierwszy” – powiada bajkok. Patrzy na zegarek – poszedł chyba do Stesia, bo to kolesie – dorzucił niechętnie, bo po co „pierwszy” ma wiedzieć, że szef kuchni pije wódkę od rana z starszym rybakiem Stesiem. Gacpa w skok do Stesia. Steś śpi, przeciera oczy, mówi, że Lebioda był, ale też poszedł spać. No i wiesz, jak było dalej. Gacpa do „starego”, „stary” w syrenę i w dzwonki, zwrot i z powrotem... Ja tak sobie myślę: Po co Lebioda się rozbierał? Nie znam przypadku, kiedy desperat skakałby do wody goły albo w slipach jak sportowiec. Co się Lebiodzie zakotłowało pod czerepem? – Głupia sprawa – mruknąłem. – Kilka lat temu, jeszcze na burtowcu, jeden starszy rybak też poszedł po papierosy, to było w sto czterdziestym dniu rejsu, niedługo mieliśmy wracać, tylko poszedł regularnie ubrany, widziałem wieczorem poprzedniego dnia jak sobie czyścił buty... – Wiesz co? – zastanawiam się głośno, patrząc na Grzegorza. – Czy jemu kto, aby nie pomógł? – W czym niby? – Rozumiesz chyba w czym. – Co ci przychodzi do głowy? Sensacji szukasz w zwykłej sprawie, człowieku... 61 Już teraz po dwustu kilkudziesięciu dniach rejsu ciężar leżący na statku złączył się z nim w jedną bryłę i zupełnie nie było można rozróżnić, czy to dobrze, czy źle, że dookoła tylko woda, te same gęby przy robocie i w mesie, a wspomnienie kobiet jest tak dalekie, że przestaje drażnić i nie tylko drażnić, ale także podniecać myśl, że kiedyś, nawet już niedługo, wróci się do nich. – Nic gorszego nie mógł Bóg wymyślić, jak to, że człowiekowi potrzebna jest baba, potrzebna, chociażby tego nie chciał – ciskał się Gacpa jeszcze czterdzieści dni temu. Teraz milczy, łapie ryby. Milczy, jak stary Grzegorz albo jak Andrzej – docent habilitowany. A ja? Ja się ciągle buntuję, że tu jestem. Tam mnie ciągnie, niech czort weźmie takie życie. Co mi się niepodoba? Czy mnie tu kto wsadził siłą? Kazał mi tyrać na tym wygnanym z normalnego świata statku za frajer? Nic z tych rzeczy. Forsa? Może właśnie forsa. Przypomina mi się Balzakowska historyjka o „Jaszczurze”. Jestem więc takim, który właśnie sprzedał swoje życie za jaszczurową skórkę, z której można wyczarować powóz z czwórką koni, przyjaciela do suto zastawionego stołu... Wszystko można wyczarować, ale za jaką cenę? Nie, jaszczurowa skórka lepsza by była od rybackiego życia, chociażby kurczyła się szybciej niż dni spędzone na ziemi między tym i następnym rejsem. Nic tu się nie wyfilozofuje. Nic człowiekowi tak na świecie nie dopiecze jak baba, chyba jedynie brak baby – dowodził kiedyś przy ruczy krając rybie łby rybak Tracz, Kowalczyk i chyba jeszcze ze trzech potakiwało mu kiwając głowami. Gacpa myśląc o kobietach myśli o swojej Hance, inne nie wchodzą w rachubę. Grzegorza jakoś nie podnieca ten problem. Andrzej docent? – zupełnie nie można się pokapować, jakie znaczenie przypisuje pięknej Izie i nie tylko jej, ale całemu rodowi istot tutaj nieobecnych. A ja? Ja siedzę w kabinie, zliczyłem na kręciołku rybę w ładowniach. Już niedługo popasamy na łowisku, ładownie prawie mają ful, może tydzień, może dziesięć dni jeszcze w tę i z powrotem od Senegalu do Mauretanii i od Mauretanii do Senegalu, w tę i z powrotem... Już niedługo, dwieście kilkadziesiąt dni wystarczy, nawet jak się to lubi. No właśnie, więc niedługo... tylko kucharza Lebiody szkoda. Grzegorz ma rację, gdyby ktoś z nim pogadał, Lebioda żyłby pewnie, musiałby udawać trzeźwego i wywiązać się z kucharskiej okrętowej roboty, a tak poszedł na trzeźwo po papierosy. Tylko dlaczego goły? Kto widział, aby samobójca topielec rozbierał się przed skokiem nawet z jednej skarpetki? Chociaż tu i tam w takich przypadkach znajdowano ciuchy na brzegu. Głupia sprawa, z ubraniem czy bez ubrania... Niesie się po ziemi uparta gadka, że my dostajemy kota dlatego, bo mamy przeczucie lub wiadomość, że tam nasza kobieta wyjęła z szafki osobiste nasze laczki i wlazł w nie bosymi stopami jakiś lepszy niż my, bo taki, który jest na ziemi, kiedy my jesteśmy na morzu. Uparta jest taka gadka. Głowę dam sobie uciąć, że Lebiodzie nie o babę poszło. Może nie miał czego wspominać i zaczął mu pękać po dwustu kilkudziesięciu dniach rejsu łeb do środka od pustki? Taki skok nie tylko Lebioda wykombinował, było przed nim dobrych kilku w rybackiej flocie, będą też i po nim... Kiedyś z nagle przerwanych studiów wylądowałem w rybackiej robocie na kutrze u starego Michalika. Jedno co miałem przed kolesiami rybakami do ukrycia, to były właśnie te studia. Nie, że mnie z nich wylali, ale że w ogóle na nich byłem. Po co drażnić ludzi delikatnymi rączkami, kiedy robota zapowiada się twarda. Wówczas też poznałem Darkę. Miała pokój na poddaszu i żelazne łóżko pod skośnym, mansardowym dachem koło małego okienka. Niech Bóg odpuści wszystkie grzechy Darce za to, co ja na tym łóżku z nią przeżyłem. Darka rozno 62 siła gorące talerze po zadymionej salce i wódkę w butelkach podstawiała pod rybackie zaczerwienione pyski. Mimo wszystko niełatwo się było dostać na to jej poddasze. Nie było takiego, co by tam nie chciał trafić, chociażby za dziesiątą część partu z miesięcznego rejsu na żółtym kutrze lub lugrotrawlerze. Nie mogłem zrozumieć, po co Darka biegała dziesięć godzin dziennie z talerzami po zadymionej knajpie i słuchała bełkotu, a nieraz przycinków tych, którym nie udało się wkręcić do tego żelaznego łóżka. Czemu tkwiła w tej robocie? Czemu nie kupiła sobie mieszkania z połyskującymi meblami, bo przecież „part” mogła mieć większy niż trzech najlepszych szyprów z trzech najlepszych korabi. Prawda, że mnie niewiele kosztowały rozkosze u Darki w jej żelaznym łóżku. Pierścionek złoty z rubinem kupiłem od łotewskiego szypra z Tallina. Ona w ogóle potraktowała całą sprawę bardzo serio. Więc raz przed kolejnym wyjściem w morze mówię, żeby nie robiła sobie obiekcji, jak się kto trafi inny, bo na mój nos to miłość się właśnie kończy i wypływam w rejs. Obróciła się przodem do golema, żelazno-glinianej kuchenki, tyłem do mnie, patrzyła chwilę w jakiś garnek. Ja patrzyłem na jej dorodny, ale smukły tyłeczek, strzeliste długie nogi, ramiona, kark... całą postać zaplątaną chyba przypadkiem między stoliki w rybackiej knajpie „Viking” na rogu dwóch największych ulic w tamtejszej osadzie. Darka długo patrzyła w ten garnek, potem odkręciła się, czerwona była na twarzy, aż szyję miała różową i przesmyk między pełnymi kulami piersi, których przedtem dotykając myślałem, że cóż przy nich takie same bryły złota... – Co ty, Zygmunt, uważasz, że ja miesiąca nie wytrzymam?! – Może i wytrzymasz, ale po co? – Cóż wygadujesz? Przecież ja od ciebie nic nie chcę. – A dlaczego nie chcesz? Spurpurowiała jeszcze bardziej. – Dlaczego?! Nie wiesz dlaczego?! Wynoś się, bydlaku! Wynoś się precz! Won, bo pysk oparzę! Złapała rondelek z gorącą wodą, a ja złapałem za czapkę, w pół sekundy później za klamkę. Wyszedłem na ulicę, od morza zacinał wściekły, lodowaty wiatr. Zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się dymem. – Co ona myśli, że mnie potrzebna jest dziwka taka, co ją miało przede mną może z tuzin chłopów? Na co drugim kutrze szwagier... zaraz, zaraz ja mam większe ambicje. Pysk ci oparzę, dziwka... Tyle że kochała jak żadna, no i głupio pomyśleć, że teraz będzie ją miał kto inny, chociażby ten tam szyper, który obładowany paczkami złazi właśnie z żółtego kutra. Niech sobie ją zresztą ma, jak Rudy Zenek z trzeciego roku miał Bożenę, kiedy ja mokry i przemarznięty po studenckiej zabawie łaziłem nocą w deszcz po mieście. Popłynąłem z Michalikiem w rejs. Darka została w knajpie „Viking” na rogu dwóch największych uliczek. Wróciłem po czterdziestu dniach, rybak był już ze mnie jak cacy albo jeszcze większy. Zacząłem pytać tu i tam, kto chodzi do Darki. Nic się nie dowiedziałem. Poszedłem do knajpy, siadam przy stoliku. Idzie Darka z tacą, ładniejsza niż kiedykolwiek. Cały rejs pod powiekami nosiłem taki jej obraz, tylko bez tacy i bez bluzki. Zobaczyła mnie, przystanęła, przygryzła białymi równymi zębami wargę, oczy jej błysnęły. Obsłużyła tych, którym niosła talerze na tacy, podeszła blisko. – Cześć, Zygmunt, wróciłeś z morza? – Cześć, Darka, wróciłem. – Co będziesz jadł? – Co dasz. Dała setkę zimnej wódki, sobie przyniosła mały kieliszek, też wypiła. A potem jadłem przy tym stoliku, a Darka nosiła i nosiła. – Wpuścisz wieczór, czy masz kogoś? – Głupiś, przyjdź... czekałam... 63 Przyszedłem. Jak to było z tymi bryłami złota? No właśnie. Gdzie te czasy? Wtedy był następny rejs i następny... Prawie rok pływałem z Michalikiem. To było, kiedy Michalik znowu został szyprem, a był okres, że zszedł między portowe kundy. Kobieta to sprawiła. Na przetwórni większy spokój jak w rybackiej osadzie, bab nie ma, może i lepiej. Chociaż gdyby człowiek po poprzednim i przed następnym rejsem przesiedział takie dwieście kilkadziesiąt dni na trawlerze ciągnącym włok dzień za dniem, dzień za dniem, w tę i z powrotem na szelfie, na przykład od Senegalu do Mauretanii i od Mauretanii do Senegalu i nie miał czego wspominać, pękłby mu pewnie łeb do środka od pustki. Niechże więc Bóg odpuści grzechy Darce, jeżeli je miała, bo teraz tego nie jestem pewny. Raz wróciłem z rejsu, poszedłem do kasy po part, a tam siedzi niebieskooka blondynka w różowym sweterku i płaci. Na brunatnych pięćsetkach paznokcie czerwone, wypielęgnowane w długie szpice. Dziewczyna patrzy na pieniądze, na listę, gdzie trzeba podpisać, sprawdza dowody, jest wyniosła, jak na taką urodę przystoi. Ten i ów strzela dowcipem, próbuje nawijać, po dziewczynie to spływa jak mała fala po burcie. Po godzinie szesnastej czekam przed budynkiem. Ona wychodzi podczesana, w granatowym płaszczyku, jeszcze ładniejsza niż w kasie. – Przepraszam bardzo, ja dla pani przywiozłem cacko z Danii, niech pani weźmie i nic więcej. Zawachlowała wielkimi rzęsami na jeszcze większych oczach. Wyciągnąłem złociutką karafkę w kształcie okrętowej latarni z pozytywką, która grała La Palomę. Młoteczki uderzyły w dzwonki, panna pokazała ząbki i potoczyła się rozmowa. W przerwie między tymi rejsami pełne piersi smukłej Darki nie były już wynoszone ponad bryły złota. Urszula miała piersi mniejsze, uda też nie tak pełne, kochała nie tak jak Darka, tyle że nikt jej przedtem nie miał, z wyjątkiem tej jednej przygody, której teraz, kiedy poznała mnie, szczerze żałowała. Urszula w tej kasie niewiele zarabiała, gdybym nie dał kilku tysięcy złotych, nie wyżyłaby pewnie, nie mówiąc c ciuszkach. Popłynąłem w rejs, wróciłem, Urszula czekała na kei. Znów nie była potrzebna mi Darka i jej pełne piersi, bo z taką jak Urszula można się nawet ożenić. Znowu zostawiłem kilka tysięcy. Po co mnie, kawalerowi w rybackim zawodzie forsa? Co innego dziewczynie, każdy to chyba rozumie. Po którymś z kolei rejsie zeszło się nas u Urszuli trzech: Benek z ,,132”, szyper z ,,128” i ja – tak wróciły kutry z morza. Każdy przyszedł od razu na całą noc, jak zwykle. Nic z tego nie wyszło. Urszula przegłówkowała szybko sytuację i jak skoczy. Obrzuciła nas epitetami i wyrzuciła za drzwi. Benek z ,,132” został pod jej progiem skomleć, żeby go wpuściła, bo co on teraz zrobi. Szyper z ,,128” nie mógł tak postąpić, bo kiedy Urszula nie wiadomo czego bluźniła, odwinął się i dał jej w tę pięknie wyróżowioną buzię strasznego klapsa. Co się zaś tyczy mnie, wyraziłem się bardzo głośno, zgodnie z nieoczekiwanym przekonaniem, że ona jest kurwa, a nie kasjerka. Też więc nie miałem co zostawać, chociaż było mi żal wychodzić tak nagle od dziewczyny, którą sobie upatrzyłem i z którą można się było nawet ożenić. Z wszystkich czworo, jak tam byliśmy, najbardziej podobało mi się zachowanie szypra i z nim to, z papierosami w zębach, wylądowaliśmy przed drzwiami restauracji „Viking” na rogu dwóch największych uliczek w niewielkiej osadzie. Tak mnie zabolała sprawa z Urszulą, że zapomniałem o istnieniu Darki, a ona przecież w restauracji „Viking”, gdzie poszliśmy na wódkę, roznosiła między stolikami dymiące talerze. Tym razem wyniosła była bardziej niż Urszula w kasie. No i piersi miała ładniejsze, co tam przy nich bryły złota... – tak sobie myślałem, kiedy Darka stawiała na naszym stoliku drugą półlitrówkę. Rozmowy jednak nie było. Dwa dni odczekałem i poszedłem do niej dla pewności zupełnie pijany. Oparłem się o drzwi, pukam. Otworzyła, padłem do środka. Darka próbowała mnie pozbierać, ale nie była to łatwa sprawa. Chciałem się wczołgać do pokoju, a ona nie puszcza. Wytrzeźwiałem na ten jeden moment. – Masz tam kogo? – pytam. 64 – Mam. – Suka jesteś. – Daj spokój, Zyga – maże się Darka. Znalazłem w sobie tyle siły, aby wstać, kopnąłem drzwi, wtoczyłem się do pokoju, w którym strop uciekał z góry na dół w kierunku żelaznego łóżka pod niewielkim oknem. Na tym łóżku siedział z portkami w ręku mój odrobinę znajomy studencik, przysłany do rybackiego przedsiębiorstwa na praktykę z uczelni w Olsztynie. No czekaj, ja ci dam praktykę. Takie byle co kochało moją Darkę... Moją, moją! Ruszyłem do przodu. Studencik wkładał szybko portki na tyłek. – Ani chybi zabiję – pomyślałem i zamierzyłem się do wielkiego ciosu. Byłbym upadł, gdyby mnie ten szczeniak nie podtrzymał i nie posadził w fotelu. – Sukinsyn, dobroduszniak – syknęło coś we mnie. Patrzyłem na niego jak na czyste przekleństwo. Darka zapinała szlafrok na gołym brzuchu. Rzuciła studencikowi koszulę, żeby włożył na siebie i nie prezentował gołego bez jednego włoska torsu, aż żal było patrzeć. – Tamci u Urszuli byli lepsi – pomyślałem i wzięła mnie żałość, że zapłakałbym chętnie po pijaku nawet przy tym bieluśkim jak opalona nad denaturatem kaczka studencie. Darka usiadła obok mnie na poręczy fotela. – Herbaty chcesz? – zapytała płaczliwie. – Daj, ale przedtem ubierz się trochę od spodu, bo dostaniesz kataru albo czego gorszego. – Zyga... – Co? – Daj spokój, proszę... Ani chybi ona mnie jeszcze kocha – pomyślałem i ten szczeniak ciepły jeszcze od jej brzucha i piersi w ogóle się tu nie liczy. – Wyrzuć go – powiedziałem wskazując brodą chłopca. – Zyga... – Co? – Daj spokój. – Wyrzuć go! Student wstał z łóżka, był już prawie ubrany. – Darka, mam go spuścić ze schodów? – zapytał wskazując na mnie butem. Sukinsyn – pomyślałem. – Idź już, Kazik – powiedziała Darka do studenta patrząc w kąt pokoju. Podskoczył jak oparzony, chwycił ją za rękę. Poderwałem się z fotela, żeby go zdzielić, usiadłem jednak z powrotem, bo pokój kręcił się dookoła jakiejś krzywej osi jak głupi i student razem z Darką uciekł mi w prawo. Darka szarpnęła się, wyrwała rękę z uścisku, odkryła przy tym okrągłą, dużą pierś. – Dziwka – warknął student. Znowu usiłowałem się poderwać, ale i tym razem nadaremnie. Wszystko było rozmazane, zamglone, niewyraźne, nawet ta odkryta przez moment pierś Darki była niekształtna. Czułem się jak nasiąknięta alkoholem ścierka, gdyby on ją teraz zdzielił, jak szyper Urszulę, też bym musiał siedzieć, patrzyć i nic więcej. Pod moim pijanym czerepem kotłowały się ospałe myśli, jak sobie młodość w takiej dziurze powinna ułożyć dziewczyna taka jak Darka. Postawić na kogoś jednego, upatrzonego? No, ona postawiła na mnie. Przez rok trzymała ten zakład. Kelnerka z knajpy na rogu... Ilu chłopców miało ją przede mną. Plus teraz ten studencik... Niech cholera weźmie, nie chciałbym być dziewczyną... Urszula kochała się za forsę to już wiadomo... He! he! kochane panny, już ja się szybko nie ożenię... Siedziałem w fotelu, pokój jak się kręcił, tak się kręcił. Darka pobekując wypędzała studenta, student zbierał manatki. Żal mi go było po pijaku, tak jak siebie, albo jeszcze bardziej. 65 Takie rybackie życie – pomyślałem wtedy po raz pierwszy – i moje, i tego Kazia, i Darki. Poszedł student, nawet „do widzenia” nie powiedział. Darka zrobiła herbaty z cytryną, postawiła przede mną. – Wódki daj, nie herbaty – pyskowałem zmiarkowawszy, że znowu tu rządzę. – Daj spokój, pijany jesteś. – Gówno pijany, wódki żałujesz? Przyniosła pół butelki winiaku i dwa kieliszki. – Z tym gołodupcem to piłaś przed kochaniem? – Daj spokój, Zyga. – Zabierz to! Zabrała. W nocy uciekała ode mnie, nie dała rady uciec. Rano każde z nas patrzyło w osobny kąt pokoju... Nie czekałem, aż Michalik wyjdzie w morze. Jeszcze tego samego dnia wkręciłem się do załogi Sawczyna. Był to mój przedostatni rejs na kutrze. Kiedy wróciłem, Darki nie było już w osadzie, a ja prysnąłem do Olsztyna na studia. Wtedy nie byłem pewny, o którą chodziło, dzisiaj wiem, o Darkę. Siedzę w kabinie, puściłem chłodniutkie powietrze z hajpresu, butelka koniaku przede mną i jeden kieliszek. Dookoła pełno Darki, kelnerki z restauracji „Viking” na rogu dwóch dużych uliczek w małej rybackiej osadzie. Nie było tu dzisiaj Joanny, Bożeny, a ta przyszła na całe przedpołudnie... Urwał się równy basowy ton silnika, przycichły na moment wibrujące szoty, strzeliły kable na slipie. Wybierają, trzeba zajrzeć na pokład, a potem do przetwórni. Połowa kolejnego dnia rejsu przewaliła się ospale na minioną część życia. Nie pękł mi w czasie tych godzin łeb do środka od pustki, bo kiedyś, dobre piętnaście lat temu, Darka z restauracji „Viking” była mi bliższa, niż wtedy myślałem. 66 Z „Pagrusa” dobiła szalupa, pocztę przywieźli. Styczeń minął, przyszły świąteczne życzenia z rodzinnych domów. Listy pisane zaraz po tym, jak kobiety dowiedziały się, że zostaniemy tu jeszcze dodatkowe dwa miesiące. Żeby się ludzie nie pozagniatali w ciżbie na pokładzie, „stary” zabrał listy do nawigacyjnej, rozdzielił na mesy i tam kazał wyłożyć. Sporo tego było, dostałem sześć sztuk. Pierwszy, jaki wyciągnąłem ze stosu, był od Joanny, drugi od matki, trzeci od Joanny, czwarty od Heleny, piąty znowu od Joanny, szósty zaś, ostatni, adresowany nie rozpoznanym przeze mnie w pierwszej chwili, niedbałym, pismem. Rzuciłem okiem na nadawcę: Melchior Borkowski, Warszawa. Któż mu dał adres? Czego chce ten stary, prawie zapomniany znajomy? Popatrzyłem na daty trzech listów od Joanny. Wszystkie były z grudnia, pisane co tydzień. Najpierw otworzyłem list od Heleny, w rogu widniała data, tytułu nie było, od razu tekst pisany drobnymi literkami: Sprawa jest wyznaczona na 15 stycznia, wiedziałeś o tym przecież. Dowiedziałam się, że zostajesz w Afryce. Jak zwykle jesteś niepoważny i nie można zrozumieć, czego chcesz. Czy będziesz na tej rozprawie, czy nie – w domu wymieniłam zamki. Twoje rzeczy przekazałam teściowej. Powiedz matce, żeby na drugi raz była grzeczniejsza. Helena Laskowska Uśmiechnąłem się – Helena Laskowska – już nie Brzezińska... wymieniłam zamki, rzeczy przekazałam teściowej... powiedz matce, żeby była grzeczniejsza... Być może, gdyby w ten szary popiół jeszcze dmuchnąć, pokazałby się płomyk i właśnie dlatego ona ma też swoją rację... ale to już stara sprawa. A w ogóle niech szlag trafi, nie tylko żyć normalnie, ale i rozwieść się nie można. Piętnasty stycznia też już po tamtej minionej stronie życia. List od matki był dłuższy, zatytułowany konwencjonalnie. Kochany Zygmusiu, Tak bardzo się martwię, że nie wrócisz na święta, spędzisz je znowu na morzu. Czy tej pracy nie można inaczej organizować? Każdy człowiek ma prawo do świętowania w domu. Nie pamiętam, kiedy byłeś na Wigilię z nami. Helena przyniosła twoje rzeczy, same osobiste. Wszystko inne zostało – nawet te nasze rodzinne zastawy stołowe, kilimy jeszcze po babci i porcelana. Powiedziała, że to stanowi własność Twojego syna Marka. Niech tam, nie kłóć się o to Zygmusiu. Czy tego między wami nie da się naprawić? Był u mnie Marek, przyjdzie, posiedzi, porozmawia, jakiś drobiazg pomoże, zrównoważony jest, poważny, może zbyt poważny jak na ten wiek. Wysyłam ci kawałek opłatka i kilka igiełek z gałązki świerkowej, przełam ten opłatek w Wigilię, jeżeli list dojdzie. Tyle mogę ci przesłać z matczynego domu na te święta. Zmartwiona jestem, że znowu nie ułożyło ci się życie, ale o zmartwieniach na morze nie piszę, tyle już się nauczyłam, synku. Całuję cię mocno i czekam na Ciebie. Twoja Mama 67 Listy od Joanny przeczytałem w kolejności według dat. Ostatni, świąteczny był nieco sensacyjny: Mój Kochany! Kochany Zyga! Szykuje się wielka sprawa. Bomba! Jak wrócisz, zobaczysz, co Twoja Joanna przygotowała. Już dziś mogę powiedzieć, że nasze życie zmieni się zupełnie... zupełnie. Rozumiesz? Nic nam wspólnego szczęścia nie zabierze i forsa będzie jak trzeba. Aż mnie ręka swędzi, żeby napisać o wszystkim, ale nie, powiem ci osobiście. Nie zdziw się, jeżeli mnie nie będzie w porcie, załatwiam wiele spraw związanych z organizacją naszego przyszłego wspólnego życia i wspólnej pracy. Teraz będziesz dopiero myślał, co Twoja Joanna zarządziła, prawda? Ja tę sprawę od dawna miałam na uwadze, tylko milczałam, nawet w poprzednim liście nic nie wspomniałam. Nie byłam jeszcze pewna, czy się uda. Pa! do zobaczenia. Całuję mocno, mocno! Twoja i tylko Twoja Joanna! Ki czort, co wymyśliła? Bomba... nie lubię dużych pocisków w rękach kobiety. Zmieni się zupełnie moje życie? Wspólna nasza – to znaczy moja i jej – praca? Forsa jak trzeba? Co by to było, dobrze że wystrzeliła z grubej rury – zawsze ciekawostka w tej cholernej ciszy, to już pewne. List od Melchiora był rzeczowy. Stary Rybołapie, Tak się układa, że potrzebna jest mi Twoja pomoc, czekałem na Ciebie, bo lepiej byłoby osobiście, ale zostajesz podobno na morzu dłużej. Zaproteguj mnie listownie kilku swoim starym znajomym rybakom i marynarzom, najlepiej takim, którzy podczas wojny byli w Anglii lub walczyli w partyzantce. Mnie wyślij ich adresy, bardzo Cię proszę. Kończę książkę, potrzebne mi takie znajomości. Najlepiej daj tego, co miał przygodę z kutrem na minie i wiesz z tym byłym esesmanem z Jugosławii, byłeś w Olsztynie na studiach, kiedy to się stało, opowiadałeś mi potem... temat dobry, stawiam litr za tego starego. Twój obecny adres dała mi Twoja nowa Pani. Nie żal Ci życia, kiedy te ryby łapiesz? Sto lat. Czekam na wiadomość. Melchior Borkowski Przeczytałem list dwa razy, spojrzałem na kalendarz, postanowiłem nie odpisywać. Jak wrócę i Melchior się zgłosi, pojadę z nim do Michalika, dlaczego nie. Wyszedłem na pokład. Koło relingu spotkałem Andrzeja Kacperskiego. Z kieszeni blezerka wystawały mu seledynowe koperty. Zobaczył mnie, uśmiechnął się, nic nie powiedział. – Jakie wieści od żony? – zagadnąłem, bo stosowniej było coś powiedzieć. – Chyba takie jak od dziewięćdziesięciu pięciu innych. Jest tylko jeden model rybackiego listu. Uśmiechnąłem się krzywo. – Ja dostałem od żony list nietypowy, chyba jeden taki przyszedł na statek. Podniósł oczy znad pieniącej się wody. – Cóż pisała twoja? – Że sprawa piętnastego, a ja nie zdążę. – Rzeczowy list, co byś chciał, dostałeś jeszcze inne, wszystkie były o rozwodzie? – Nie, akurat o czym innym, sam nie wiem o czym. Kacperski nadal gapił się w morską pianę, postałem jeszcze chwilę. Milczał. Zmiarkowałem, że Andrzej nad tą wodą kontempluje w cichości i moje towarzystwo jest zbyteczne. Mruknąłem coś, on coś mruknął, poszedłem 68 sobie. W drzwiach spotkałem Alka, trzymał w ręku kilka kopert z kolorowym szlaczkiem na brzegach. Pysk mu się śmiał od ucha do ucha, oczy miał błyszczące. – Cześć, szefie! – Cześć, Alek! Poleciał dalej. Bardzo był ze swoich listów zadowolony. Poszedłem na mostek. Gacpa siedział w fotelu, obok niego na stole leżały trzy lotnicze listy, mruczał pod nosem na trzy takty: – Wypijmy aż do dna, zatańczmy raz i dwa, bo taki walc może się zdarzyć tylko we śnie... – Też miał pysk wesoły. Widocznie ten jeden model rybackiego listu nie jest wcale zły – pomyślałem i poszedłem z nawigacyjnej nie nawiązując rozmowy. W kabinie przekręciłem gałkę radia, tu już można było złapać polską audycję dla tych, co na morzu. Złapałem. Nadawali wyniki międzynarodowej imprezy sportowej marynarzy i rybaków o ,,Puchar Bałtyku'', Przodowały w piłce nożnej i w zawodach szalupowych łeb w łeb dwie załogi jedna polska, druga radziecka. Potem w głośniku rozległa się sentymentalna piosenka, którą już gdzieś słyszałem. – ...Różnie bywało i tak i nie... serce Słowianki któż to wie... Zapaliłem papierosa, zrobiło mi się żal, że nie mam tu przynajmniej takiego kraba wczepionego w paletę z zielonej siatki, który kiedyś przelazł po morskim dnie z Pacyfiku na Atlantyk między Martyniką i Trynidad i teraz można by na niego patrzeć jak na coś zupełnie swojego... Rano zajrzał do mnie Grzegorz, wsunął się do kabiny, usiadł na kanapce. Od razu zmiarkowałem, że ma coś złego. – Śpisz, szefie, i nic nie wiesz – powiedział powoli. – A co mam wiedzieć? – W skandynawskim porcie nasz statek się rozbił... dziesięciu ludzi poszło... Uniosłem się na łokciu, coś chwyciło mnie za gardło. – Jaki statek? – Rybak... ,,Parsenta”... Siedemnastu zdjął śmigłowiec... tamtych zmyła fala, nie było ratunku, piętnaście metrów od falochronu, w porcie, na oczach tłumu. Wstałem, ubierałem się powoli. – Masz nazwiska? – rzuciłem przez nagłą suchość w ustach. – Jeszcze nie. O szóstej rano w dzienniku była wiadomość. Stefan kręci teraz gałki, nastawia uszu. Kilku naszych na „Parsencie” ma kolesiów. – Jak to było? – Niewiele wiemy. Weszli z chorym w czasie sztormu. Mieli awarię steru, rzucili kotwice za główkami awanportu, zerwało kotwice, rzuciło statek na falochron, przewróciło. Ludzie przeszli na burtę... tych dziesięciu zmyła fala. Przy śniadaniu było cicho, ten lub tamten rzucał jakąś refleksję, przypuszczenie, pytanie, które pozostawało bez odpowiedzi. O dwunastej w południe mieliśmy nazwiska tych, którzy zginęli. Przygryzłem usta, między innymi Kowalczyk i Bawarek... Moi znajomi. Bawarek ożenił się trzy lata temu, miał teraz roczne dziecko. Przed paroma miesiącami spotkaliśmy się i wypili z okazji tego spotkania i jego ojcostwa. Roztaczał plany przy restauracyjnym stoliku. Potem wylądowaliśmy u niego w domu, obudziliśmy dziecko, które miało dopiero z trzy miesiące. Wyciągnął drącego się dzieciaka z łóżeczka, podniósł go do góry, pokazywał mi jaki różowy tyłeczek ma niemowlak. Awantura zrobiła się w domu, młoda Bawarkowa zwymyślała nas obu. – Rozumu nie masz, stary koniu, gości po nocy sprowadzasz, po pijanemu dziecko bierzesz. – Zostaw, Anka, to co, że krzyczy, pojutrze wypływam... żałujesz mojego dzieciaka koledze pokazać, nie bądź zgaga. Wyciągnął butelkę z lodówki. 69 – No widzisz, kobieta nigdy cię nie zrozumie – marudził. Spojrzał na zegarek, potem na kalendarz. – To nie pojutrze, a już jutro wypływam, a dwa tygodnie ledwo jak wróciłem, a ona warczy; czekaj, ja ją sprowadzę, niech z nami wypije. – Daj spokój, noc jest – ledwo udało mi się go pohamować. Chciałem wyjść, nie wypuścił, ciągle o tym dzieciaku mówił. Widzę go przed sobą i rozzłoszczoną żonę widzę. A tamci? Kowalczyk? Był u mnie jeden rejs na przetwórni, potem przeniósł się. Co go podkusiło? Nikt nie rozumiał, czemu pchał się na małe kalosze, jak pływał na porządnym statku. Potopili się podobno w mazucie z rozprutych zbiorników, tuż przy brzegu, kamieniem by dorzucił... Cały dzień łapaliśmy komunikaty o dramacie, w różnych językach, z różnych stron świata. Dziesięć rybackich trupów – to się zgadzało wszędzie. Jak było? Dlaczego kotwice puściły? Dlaczego nie zeszli ze statku przed jego rozbiciem? Nic nie wiedzieliśmy. Przez wiele dni ludzie roztrząsali sprawę „Parsenty”. Później ucichło i znów na „Murenie” najważniejsza była jedynie ryba. 70 O świcie „stary” kazał wybierać. Szarpnęły kable, zatrzeszczały na rolkach, ruszył włok w wodzie. Metalowe pływaki zadzwoniły o pochyłą równię „Mureny”. O siatkę zaczepiły dwa spore rekiny, jeden oderwał się od skrzydła już na pokładzie za slipem, podskoczył na deskach, śmignął w kierunku rufy, zjechał po równi do kipieli oceanu. Wyskoczył wysoko z piany, poszybował prawie po powierzchni wody w kierunku widocznej już sieci pełnej ryby. Pędził na wystający z fal garb, odbił się od niego, poleciał skośnie w bok, wrócił, przeskoczył wór, jakby miał skrzydła, ślizgał się po wodzie, aż znikł w szarości niemrawego jeszcze świtu. Drugiego rekina zdjął z siatki Grzegorz. Poprawił na dłoniach rękawice. Oderwał żarłoka od siatki, ujął obydwoma rękami za ogon i choć rekin miotał się, Grzegorz machnął nim, jak drwal siekierą, łeb rekina runął w stalową ramę poręczy nad slipem, rura wygięła się nieznacznie ku dołowi. Rekin znieruchomiał na chwilę. Zaruba podniósł bestię do góry i zajrzał jej z daleka w mordę. Rekin drgnął i jął rzucać się z podwójną pasją. Gdyby Zaruba tego nie przewidział, bestia, szarpnąwszy, spadłaby za burtę do morza. Zaruba zamachnął się – raz, a potem drugi i trzeci. Łeb rekina zmienił kształt. Stalowa rura relingu nad slipem wygięła się wyraźnie ku dołowi. Gacpa z mostka podniósł wrzask, że mistrz demoluje statek. Zaruba zamachnął się jeszcze raz i szmyrgnął ścierwo za burtę. Rekin plusnął, zanurzył się, za chwilę wypłynął, leżał kilka sekund białym brzuchem do góry, po czym pokazał szary grzbiet i powoli poszedł prostopadle do dna. Zaciąg wjechał na slip, wolniutko pełzł do góry. Wór, jakby w prezencie od morza, na to pożegnanie między tym i następnym rejsem był pełny. Z trzydzieści pięć ton, nic mniej. Gacpa rządził z mostka podnoszeniem na bomie i pruciem tej kichy pełnej dostatku. Grzegorz pokazywał mu z dołu klapy zbiorników, które kolejno trzeba było otworzyć. Plon ostatniego zaciągu znikał powoli w czeluściach. Rybacy zwijali się w przetwórni. Nikt się nie oszczędzał. Ostatni zaciąg. W Las Palmas ludzie rozbiegli się po mieście, patrzyłem, jak sunęli po trapie. Trzeba by też kupić coś Joannie. Wyjrzałem na keję. Między rybakami z ,,Mureny” zobaczyłem rodaka z Tomaszowa, który o coś pytał wskazując na statek, pewnie o mnie. Krzyknąłem do niego, podniósł głowę, twarz rozjaśniła mu się w szerokim uśmiechu, ruszył w kierunku trapu, za chwilę witał się ze mną, jakby kilka lat oczekiwał na to spotkanie. – Zapraszam na Santa Catalina. Wypijemy koniak, porządny marynarz w porcie nie siedzi na statku... – prawie wykrzykiwał. Poszliśmy. W połowie butelki zaczął: – To był Lipka, nikt nie zaprzeczy, wiem na pewno. Ja ci nie powiedziałem wszystkiego... – dowodził Jan coś na stary temat. Na tarasie przy sąsiednim stoliku siedziało trzech nobliwych facetów racząc się chłodnym piwem, nieco dalej trzech marynarzy, najprawdopodobniej norweskich, popijało gin z lodem i jeszcze czymś do smaku. W rogu szeptała jakaś parka. Jan rozprawiał. Zaciągnąłem się papierosem z nowej paczki, rozejrzałem. Ale nie, tym razem nie przyszła żadna Mulatka o aksamitnej skórze, chociażby z drabem Szwedem w dżinsach. Nikt taki nie przyszedł. Jan pociągał częściej niż zwykle płyn z kryształowej czarki. Tylko palma przy niewielkim hotelu z markizą przy wejściu nad drzwiami była zielona, soczysta jak zwykle. Chociaż koniak smakował mi gorzej niż kiedykolwiek, nalałem sobie prawie pełną czarkę. 71 Po powrocie na statek siedziałem w kabinie, kręciłem gałkami radia i miałem świadomość, że tym razem pobyt w porcie był najpodlejszy ze wszystkich. Hiszpanka wydzierała się w radio. Melodia i głos dziewczyny były zbyt drażniące jak na taką samotność. Drażniła mnie ta muzyka, nie zmieniałem jednak stacji. Rozległo się lekkie pukanie, do kabiny zajrzał Teodor Gacpa. – Chodź do „starego”. – Po co? – Drinka robi. – Przed wyjściem? – Wcześniej jak jutro nie wyjdziemy, wiesz zresztą, jakie u niego bywają drinki. – Szkoda tam chodzić, bo ja bym się właśnie naprawdę czegoś napił. – Nie marudź, technolog, chodź, jak cię kapitan prosi. Poszliśmy. „Stary” to była swojego rodzaju osobliwość. Na ląd prawie nie schodził. Wojna pozbawiła go domu. Żony, dzieci. Gdy nie miał roboty, strugał patyki i budował statki w butelkach: szkunery, fregaty. Kadłuby, maszty, reje, takielunek – wszystko to przemycał przez wąskie szyjki butelek. On, Michalik, Sawczyn, stary Wiktor – to byli szyprowie z tamtych lat, generałowie rybaczenia z osady. Cezary poradził egzaminom, kiedy nowe czasy podrzuciły na brzeg dużą technikę. Chyba tylko on i Sawczyn przenieśli się z kutrów i lugrotrawlerów na trawlery i przetwórnie. Michalik też pewnie by poradził, tylko wiek u niego był już inny, został więc w osadzie. Z naszym jakoś tak się ułożyło, że mało kto znał jego nazwisko, do tego kapitana najlepiej pasowało jego imię – Cezary. Bywa, że statki miewają przygody, które łączą się później z nazwiskami kapitanów. Przygody statków naszego „starego” łączono z jego imieniem. A było parę zdarzeń, było, pamiętano je głównie z kutrów i później z lugrotrawlera, którym jakiś czas dowodził. Najbardziej łączyła się z nim historyjka, gdy w Nowy Rok, z piętnaście lat temu łapał do spółki z Wiktorem na Morzu Północnym śledzie w tukę. Kiedy w kierownictwie połowów pytali Cezarego: „Z kim łowi?” – Cezary odpowiadał: „Ma się wiedzieć z Wiktorem”. Pływali ze sobą po morzu jak para narzeczonych, takich co bez siebie ani rusz, nigdzie. To była udana para szyprów. Do tuki kutry dobierały się dobrowolnie, były jednak i takie, z którymi nikt nie chciał spółki i te żeniono administracyjnie. Cezarego i Wiktora śledź lubił. Nieraz jednym zaciągiem zapełniali pół kutra. Wyćwiczyli się pracując razem. Na wielkiej fali ich statki manewrowały koło siebie niczym nieforemne, pękate, ale zwinne baletnice. Wówczas kuter Wiktora był jak zwykle umówiony z Cezarym i on miał u siebie na burcie dla obydwu sieć. Na łowisku Cezary sprawnie podał rzutką liny od tuki Wiktorowi, zajął prawą pozycję, wydał morzu sieć i zaczęli łowić. Ziąb, morze skotłowane, wiatr prawie sztormowy. Kuter obmarznięty wyglądał jak bryła lodu. Śledź w nocy podszedł wysoko do wierzchu wody i trzeba było kutrami daleko rozejść się jeden od drugiego, żeby podciągnąć matnię ku górze i płytko utrzymać sieć. Cezary gapił się sam w sondę i coraz wyżej odczytywał rybę. Rozjeżdżali się na boki aż do napiętych lin, trzeszczały kozły na burcie. Pierwszy zaciąg trwał nie więcej niż trzy godziny, tukę wybrał Cezary i zapełnił od razu ćwierć kutra rybą. Potem podobny zaciąg zabrał Wiktor, wysypał śledzia do lasty, wydał sieć i zaczęli trałować ponownie dla Cezarego. Od samego początku sonda pokazywała wysoko idące ławice. Po trzech godzinach tuka była już ciężka i „stary” zdecydował, że trzeba ją wybrać. Dobiegała północ trzydziestego pierwszego grudnia. Wiatr tężał, fala rosła. Gdy Cezary ściągnął liny trałowe, fala była już prawie sztormowa, a kiedy odbierał rzutkę, statki rzucone ku sobie otarły się burtami. Wiktor uwolniony od tuki odszedł na przyzwoitą odległość, obserwował ze swoimi ludźmi zmagania naszego „starego” z pełnym worem ryby. Gdy matnia leżała na pokładzie, rybacy zauważyli, że tu i tam została solidnie poszarpana. Ktoś narobił krzyku: – W sieci jest żarłacz ludojad!!! Tymczasem rybacy, tańcząc po oblodzonym pokładzie, złapali od dziobu wór i wysypali pierwszą pakę połowu na pokład. Sieć faktycznie 72 była bardzo ciężka. Ludzie uporali się jakoś z tym ciężarem, do lasty buchnął nowy potok śledzia. Mimo że ryba była już na pokładzie, bom ciągle trzeszczał pod naciskiem sieci. Wtedy Cezary zobaczył kolczastą bryłę. Na kutrze zrobiło się cicho. Ludzie znieruchomieli, stali bez języków w gębach. Nowa fala poderwała statek, postawiła dęba, rzuciła w dół, między dwie pieniące się góry wodne. Wór szarpnął na bomie, zahuśtał w lewo, prawo, z jego wnętrza, rwąc oczka siatki, wyskoczyła stalowa kopuła... upadła na pokład, rozgniotła śledzie, przeleciała do nadbudówki... Ktoś wrzasnął: Mina na pokładzie!!! – Wraz z nowym przechyłem mina odbiła się o nadbudówkę, poleciała do burty rozwalając drewnianą skrzynkę przywiązaną tam chyba na to rybackie nie pisane szczęście. Kuter stanął jeszcze raz dęba. Pokład uniósł się skośnie do góry, mina wędrowała w dół, a gdy już biegła ku relingowi, któryś spośród stojących przy burcie rybaków uczepił się jej i usiłował zatrzymać diabelstwo. Nie poradził. Mina wraz z człowiekiem nabierała szybkości na zwiększającej się pochyłości pokładu. Rybak i mina nie dolecieli do relingu, statek obrócony przez sternika uniósł rufę na fali, zardzewiała śmierć z człowiekiem przystanęła na jeden moment. Wówczas skoczyli do nich inni. Nowy przechył rzucił minę wraz z kłębiącymi się wokół ludźmi ku dziobowi... Stalowa bryła naszpikowana zapalnikami, pokryta ludzkimi dłońmi wlokła za sobą tych, którzy ją trzymali, nie waliła już jednak o nadbudówkę i relingi. Ktoś pierwszy rzucił na pokład kufajkę, potem drugi, trzeci. Otulony waciakami diabeł przestał latać po statku. Któryś z rybaków, macając przez koce detonatory, omijał je przywiązując minę do relingu. Ludzie nie czuli mrozu, wiatru, nie przewracali się na chwiejnym, oblodzonym pokładzie. Dopiero potem ten i ów zauważył krew cieknącą z ręki lub głowy. Kucharz, który pierwszy skoczył na minę, miał twarz porozbijaną przez detonatory. Wzięli go pod ramiona, sprowadzili do mesy, inni zostali na pokładzie, oblizywali poranione ręce. Kuter Wiktora był daleko, ale Cezary poszedł do sterówki, przez radiotelefon wywołał Wiktora. – Mam minę na pokładzie. Jest zabezpieczona. Jak chcesz, możemy łowić dalej. A Wiktor na to: – Co??? Więc mu Cezary powtórzył wszystko jeszcze raz. – A jak masz zabezpieczoną tę minę? – zapytał tamten. – W kocach i kufajkach, osznurowana jak baleron. Nic jej nie powinno się stać. Wiktor nie odpowiedział, ale po niedługim czasie podszedł burtą i chwycił rzutkę z linami do tuki. Do świtu zrobili jeszcze dwa zaciągi, jeden dla Wiktora i jeden dla Cezarego. Rano wraz z rzutką ,,stary” podał tamtemu w nylonowym woreczku połowę świątecznego opłatka i dwie puszki szynki, a Wiktor Cezaremu trzy butelki „Żubrówki” na noworoczny toast. Około południa przyleciał norweski kuter patrolowy. Pirotechnicy zabrali minę, wypili piwo, życzyli Cezaremu pełnego kutra ryby i żeby nigdy na morzu nie było takich cholernych prezentów. Taki był kapitan Cezary, szyper starej daty, kiedy jeszcze diabły kołysały się między falami i w zagranicznym porcie można było spotkać miłość swojego życia, a nie wyłącznie portową dziwkę, którą można kochać za pięć dolarów całe dwadzieścia minut... Cezary... postać trochę z rybackiego mitu o odważnym „starym”, który jednak w życiu może zupełnie bezbłędnie dopiec załodze do szczerego przekleństwa morza, statku i kapitana. Teraz szliśmy z Gacpą do niego na drinka. Widać i jemu morze dopiekło po dwustu czterdziestu dniach, chociaż to brzmi śmiesznie, bo takiemu jak on dopiec jest w stanie jedynie ziemia. 73 Przelot powrotny, wreszcie wracamy, chyba naprawdę. Wyczerpała się w ludziach siła, nawet Steś się przygarbił pod ciężarem morskich dni i morskich nocy, których w tym rejsie nie pożałował mu rybacki los, i Kacperski ma wyraźnie dość, chociaż on do końca pozostanie dla mnie zagadką, skąd u tego szczura lądowego taka pazerność do morskiej roboty, taka wytrzymałość na cholerną monotonię. Steś prawie spod Kasprowego Wierchu, jeszcze takich udanych podrzutków kilku można by tu naliczyć. Już nie raz zaobserwowałem – ci z dalekich stron jak się przyssą do statku, nie ma na nich siły, lepsi są od nadmorskich. Siedzę teraz u Grzegorza, patrzę na kraba, myślę o Joannie. Co ona robi? Co wykombinowała? Grzegorz znad samego morza, a lepszy rybak od wszystkich. Cezary też znad morza, nie ma widocznie na to reguły. Krab tkwi na palecie wczepiony małpio-pajęczymi łapami, szczerzy wilcze zęby w wielkich szczypcach, Grzegorz kręci się po kabinie, nie zwraca uwagi na poczwarę. Rozmowa utknęła na tym, co on będzie robić na emeryturze. Milczymy, ja gapię się na kraba, Grzegorz grzebie w szufladzie pod koją, czegoś szuka, coś mruczy. Ocean tu jak zwykle płaski. ,,Murena” załadowana pod dek kartonami z makrelą, zanurzona głęboko, ryje się mimo wszystko bardzo szybko... do domu. Przez bulaj widać długą, prędko uciekającą w skos od kadłuba bruzdę. Niebo błękitne, morze takiego samego koloru, „Murena” biała, w górze wściekłe, drapieżne, jasne słońce... Dobiega końca ósmy miesiąc życia w tym krajobrazie. Wydaje mi się, że nie ma na świecie leśnej zieleni, cienia, łąk, ogródków przed domami. Przepadła zieloność, przepadły kolory, została błękitność... błękitność nieba, błękitność wody, wściekła jasność słońca. Pytam Grzegorza, jak to jest, kiedy dostaje się kota. Grzegorz podnosi głowę, patrzy uważnie na mnie, ja patrzę na kraba, stwierdzam z ulgą, że jest jeszcze kolor pomarańczowy, jak pancerz skorupiaka. – Pytasz, jak to jest, gdy się dostaje kota? – mruczy Grzegorz. – Mnie pytasz? – dodaje jakby urażony. – Nie wiem – ciągnie dalej – nigdy nie dostałem kota, trzeba było zapytać Lebiody, zanim skoczył do wody, albo lepiej poprzedniego lekarza, zanim uciekł z „Mureny”, on by ci powiedział. Na burtowcu był rybak, który, zanim dostał kota, nie widział innych kolorów tylko błękitny, jak niebo i morze. – Ładne rzeczy, bo mnie cholera bierze od błękitności. – Nie skomlij, szefie, jeszcze dwa tygodnie wytrzymasz, ty kota nie dostaniesz, prędzej ja dostanę. – Dlaczego ty, Grzegorz? – Od braku tej błękitności. Tam, jak już będę na ziemi, do końca. Przyzwyczaiłem się do błękitności przez całe życie, co ty myślisz... – Zdaje ci się, Grzegorz, pożyjesz na lądzie między ludźmi, pożałujesz życia, które zmarnowałeś na wodzie. Grzegorz przerwał robienie porządku w szufladzie, popatrzył na mnie znowu bardzo uważnie. – Wiesz co, szefie – wycedził – nie pocieszaj mnie głupio. – Dobrze, Grzegorz, szkoda, że ci się nie udało złapać dla mnie drugiego kraba, powiesiłbym go na szocie, jakoś się przyzwyczaiłem do tego skurczybyka. – A widzisz, mówiłem, że w takim krabie coś jest – uśmiechnął się z zadowoleniem. – Złapiesz sobie sam kraba, może niejednego, jakbym nie schodził, dostałbyś tego, okazały jest, taki jak ten, co się utopił z kutrem. Jakbym nie schodził, dostałbyś tego, słowo. Pogadaliśmy jeszcze chwilę, wyszedłem z kabiny mistrza, miałem wpaść do Gacpy. Ostatni przelot, przelot do domu po ośmiu miesiącach rybackiego rejsu, kiedy każdy obrót śruby zbliża ten jedyny macierzysty port, jest zawsze niespokojny... nerwowy. 74 I oto port macierzysty po dwustu pięćdziesięciu dniach rejsu właśnie się zbliża. Na nabrzeżu będą czekać bliscy. Będzie Hanka Gacpy, Iza docenta Kacperskiego, dziewczyna Alka. Może przyjdzie żona kucharza Lebiody, tak z rozpędu, jak zwykle... – Oj, będzie, będzie zabawa... będzie kochanie, aż świt nastanie... – wyśpiewuje ktoś na wąskim korytarzyku między szotami. – Oj, będzie, będzie zabawa, będzie kochanie... Dostałem telegram, Joanna nie przyjdzie, w dniu powrotu „Mureny” organizuje tę wielką bombę. Nie ma gorszej na świecie samotności niż ta w macierzystym, porcie, kiedy wraca się z morza i nie ma nikogo bliskiego na kei. Holownik taszczy „Murenę” między główkami awanportu, zbliża się ziemia obiecana. W kabinach leżą brzuchate walizy, na statku świąteczny gwar. Siedzę sam w kabinie, palę dobrego papierosa. Moje rzeczy leżą jeszcze nie spakowane na półkach. Kanaryjski zakup zupełnie niewielki, zamszowa kurteczka i nylonowa pikowana podomka dla Joanny, ortalionowa kurtka oraz mały, dość podły, odbiornik tranzystorowy dla Marka. Za to butelek w kącie stoi z piętnaście. Podzwaniają o siebie, kiedy obok płynie przeciwnym kursem statek i „Murena” zakołysze się na jego fali. – Oj, będzie zabawa, będzie, będzie kochanie, aż świt nastanie... – drze się znowu tamten już teraz zupełnie ochrypłym głosem. Za bulajem przesuwały się główki portu, mignęła zielona latarnia. Kolorowo było na brzegu od damskich płaszczy, kurteczek, sweterków, bluzek, spódnic. Kobiety machały rękami, wykrzykiwały imiona swoich. Przyszło mi do głowy, że dobrze by było, gdyby tu teraz przyszedł Jan i opowiedział historyjkę o Hasan Saleh Rasmi Ali – ben Jose Senussi Mahmed Abdel Hamid Silwa Lima el-Hakim... cyruliku, stolarzu trumiennym z Tomaszowa. Zapaliłem nowego papierosa... Po kilku godzinach na statku opustoszało. Wymiotło rybaków z kabin, po pustej przetwórni snuł się Grzegorz Zaruba. Mistrz Raksa pojechał do domu, Zaruba został pilnować wyładunku. Mógł też jechać, ja bym został, bo i tak chciałem być przy klasyfikacji ryby, żeby nas nie zrobili w konia. Zresztą, co tu ukrywać, miałem w kącie ładowni ze dwie setki takich pokazowo zmrożonych kartonów, trzeba było zadyrygować, żeby któreś z nich trafiły do oceny. Przyglądam się boku, jak Zaruba maca taśmociągi, zagląda im od spodu między rolki, prawie pieści zamrażalnię. Ano, będzie się stary zbierał na emeryturę i żal mu podłego rybackiego życia. – Czego tam szukasz, Zaruba? Drgnął, obrócił się w moją stronę. – A to ty. Nie świętujesz? – Poświętowałem już trochę w kabinie sam jeden. – Żona żadna nie przyjechała? – Nie przyjechała ani jedna. Grzegorz wyprostował się, był w czyściutkim tropikalnym ubraniu, pod bluzą miał bielutką siatkową koszulkę, wyglądał prawie dostojnie. – A twoja gdzie? – zapytałem mimo woli. – Poszła do hotelu, zaraz też tam idę, chodź do nas na wieczór, ona zawsze przywozi kurczaki z takim nadzieniem, jakiego już dzisiaj, czort wie dlaczego, nigdzie nikt nie robi. – Nie, zostanę tu, też się z kimś umówiłem. – Próbuję wykręcić się, bo jak tam iść w pierwszy wieczór po powrocie z morza? – Nie łżyj, Zyga, nie wypada okłamywać emeryta – powiedział patrząc na mnie spode łba – nasiedzę ja się jeszcze ze swoją sam na sam aż do grobowej deski – omal nie poklepał mnie po ramieniu, takie widocznie były teraz nasze stosunki ze starym mistrzem, od dwóch chyba 75 miesięcy, kiedy to pogadaliśmy sobie o sile nieczystej kraba z Pacyfiku; albo może Zaruba nie uważał się już za podległego mi rybaka? Nie poszedłem do mistrza, poszedłem do baru niedaleko dworca, wypiłem na stojąco pięćdziesiątkę, potem setkę. Portowa samotność dokuczała jeszcze, ale czułem się jakby trochę weselej. W restauracji był wolny stolik, sięgnąłem po kartę. Medalion wieprzowy na grzankach, kotlet cielęcy po wiedeńsku, golonka z grochem. Zamówiłem wiedeński. Rozparty w fotelu kontemplowałem samotnie chyba godzinę. Czy całkiem samotnie? Od pewnego czasu towarzyszyła mi jedna z dwóch lal przy trzecim stoliku od wejścia. Spoglądała, robiła buzię w ciup, podnosiła rzęsy na wielkich oczach. Nie wiadomo kiedy też zacząłem jej się przyglądać. Uniosła kieliszek, jakby chciała się trącić ze mną szkiełkiem. Wypiła ona, wypiłem ja, uśmiechnęliśmy się, zupełnie naturalnie ona, ja chyba też. Zamówiłem dodatkową ćwiartkę, wszystkie dziewczyny w knajpie zrobiły się ładniejsze. „Moja” poprawiła się w fotelu, nobliwą, modną, sięgającą lekko za kolano spódnicę też poprawiła, pokazała udo. Ktoś podszedł do niej poprosił do tańca. Odmówiła. Pokazałem kciukiem na siebie, uśmiechnęła się. Oczy miała zielonkawe, długie, przyklejone rzęsy, cera jak płatek róży z daleka, teraz stała się wyraźną warstwą malowidła. Rozchylone w uśmiechu, pełne, dość duże, grubo wyszminkowane usta pozwalały widzieć rzędy białych ładnych zębów. Orkiestra marudziła stare niemodne tango. W lokalu było duszno, przez cienką tropikalną koszulę czułem ciężar kobiecego biustu. Patrzyłem w jej niewielki dekolt. Ciało miała śniade, czyste, jakby pokryte drobniutkim puszkiem. Poczułem ciepło, jakiego pragnie się nocami w brzęku stalowych szotów na nie kończącym się rejsie. Orkiestra przestała grać, odprowadziłem pannę do jej stolika, kiwnąłem głową, poszedłem na swoje miejsce. Rozglądała się po sali, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się niepewnie. Poczekałem na kelnera, zapłaciłem, wyszedłem z lokalu. Wlokłem się ulicą w przeciwną niż port i statek stronę. Stanąłem przed kinem, zamykano kasę, ostatni seans już się zaczął, wsadziłem coś w rękę kobiecie przy drzwiach, wpuściła mnie na widownię wskazując krzesło. Wódką musiało zionąć ode mnie na kilometr, bo parka siedząca tuż obok rozluźniła objęcia, dziewczyna zaczęła prychać, a chłopak burknął, że śmierdzi jak z browaru. Na ekranie chłop jak dąb w przebraniu kobiety wybierał się w poszukiwaniu taty do Ameryki. Szedłem w kierunku portu. W knajpie orkiestra grała smętne tango, które przedtem tańczyłem z lalą z trzeciego stolika od wejścia. Zajrzałem, moja ruda z zielonymi oczami tonęła w ramionach Szweda albo Duńczyka w dżinsach i teksasowej bluzie. Spostrzegła mnie przy drzwiach, uśmiechnęła się, kiwnęła ręką, kiwnąłem na nią w kierunku drzwi, skinęła głową. Wyszedłem, nie wiedziałem, czy poczekać, czy prysnąć w mrok, większą ochotę miałem na to drugie. Czekałem jednak, nawet dość długo. Paliłem papierosy, patrzyłem na ludzi, wódka wyparowała ze mnie do połowy i czułem senność. Pokazała się wreszcie. Wziąłem ją pod rękę, ruszyłem w ulicę. – Jestem tu na statku, zaprosisz mnie do siebie? – zapytałem. – Takiś prędki. Ani słowa jeszcze do mnie nie powiedziałeś... Głos miała jakby lekko chropawy, niezbyt przyjemny. – No, chodź – przyciągnąłem ją ku sobie. Zawróciła mnie i poszliśmy w przeciwnym kierunku. Powoli obracała klucz w zamku. Dość hałaśliwie przeszła przedpokój, któreś drzwi otworzyły się, wyjrzała starsza kobieta, pospiesznie cofnęła się, zatrzaskując drzwi. – Llyyy... – moja panna wywaliła za nią język. – Nie za głośno stukamy? – zapytałem. – Płacę jej trzy krajowe patyki miesięcznie, o widzisz, za ten pokój. Pokój był dość duży, z wielkim dywanem pośrodku, w rogu stał tapczan przykryty białą, zszywaną skórą, firany i ciężkie zasłony z polskiego lnu na oknach, nocna lampa, duża, obok tapczanu; stolik, foteliki, w rogu spory telewizor i radio zagraniczne stereo... – Trzy patyki z gratami? 76 – Nie, graty co do sztuki moje. – Mhhmmm. Przystawiła stolik do tapczanu, wyciągnęła kieliszki, poszła hałaśliwie jak przedtem po herbatę. Wyciągnąłem z barku puszkę solonych orzeszków. Postawiła szklanki, usiadła obok mnie, wypiliśmy po kieliszku, objąłem ją ramieniem. Popatrzyła na mnie uważnie, trzeźwo, wyswobodziła się. – Czekaj, powlokę. Kiedy układała białe poduszki, wypiłem jeszcze dwa kieliszki, zapaliłem papierosa, wyjęła mi go z ust, zgniotła w popielniczce. Zdjęła bluzkę, potem spódnicę, stała chwilę w krótkiej halce, którą też zaraz zdjęła, odpięła pończochy opuściła je po udach, zdjęła figi i pas, na końcu stanik, zupełnie naga wyprostowała się, przeciągnęła lekko, była smukła, ale kształty miała pełne. Duże piersi opadały nieco, łamiąc nieznacznie harmonię, młodego kobiecego ciała. Sięgnęła po szlafroczek za szafkę. Kiedy wróciła i położyła się obok, pachniała chłodną wodą. Zapomniałem, że to trochę inna dziewczyna i inna sytuacja niż zwykle w takich chwilach, ona jakby też zapomniała lub być może taka była zawsze, albo jedynie od czasu do czasu... była po prostu dziewczyną, której jeszcze przed wszystkim należą się pocałunki. Ułożyła się wygodnie w skos tapczanu, rozchyliła lekko nogi, uniosła biodra, czułem jak zapadam w jej kobiece ciało bardziej i bardziej, zespalam po prostu z kobietą, niezależnie od tego, kim ona jest. Ocknąłem się w środku nocy, nie spała. – Jak ci na imię? – zapytałem. – Darka... – mruknęła niewyraźnie. – Jak? Darka?! – prawie wrzasnąłem. – Jaka Darka, Danka, ale nazywają mnie Mariola. Ty mów do mnie Danka, zresztą jak chcesz. – Dawno się w to bawisz? – W co? – No, z obcymi mężczyznami. – Gówno cię obchodzi. Leżeliśmy przy sobie, teraz dawała się pieścić jakby mniej chętnie, niż gdy tu dopiero przyszliśmy. Kiedy ogarnąłem ją ponownie, odsunęła się lekko. – Daj już spokój. Nie dawałem za wygraną, dotykałem jej płaskiego brzucha, piersi. – Rok prawie nie miałem kobiety, na morzu same ryby, ryby i ryby, rozumiesz? – Prawie rok – parsknęła – to mnie zamęczysz do rana. Odwróciłem ją do siebie. Ułożyła się, teraz jakby nieco inaczej, rozchyliła usta, pokazała białe zęby... Słońce uderzyło mnie w oczy, jaskrawe promienie przedzierały się między lnianymi zasłonami, padały prosto na moją twarz, oświetlały kontrastowo szyję i rozchylone piersi dziewczyny, odkryłem ją niżej, przyglądałem się nagiej kobiecie jak wędrowiec w pustyni patrzy na źródło, z którego napił się do syta. Poruszyła się, okryła kołdrą przez sen. Patrzyłem w sufit, był nienagannie biały, matowy, czysty. Odkryłem znowu dziewczynę. Uśmiechnąłem się chyba. Leżała obok mnie naga z rozrzuconymi ramionami, zaróżowiona snem, zmęczona nocą z wygłodniałym kobiety rybakiem, zupełnie inna niż tamta na parkiecie. Zmyta warstwa makijażu odsłoniła na jej twarzy resztki autentycznej młodości i jeszcze dziewczęcej urody. Odkryte swobodnie leżące we śnie ciało dziewczyny, pozbawione jakiejkolwiek, chociażby podświadomej, pozy wydało mi się tu o wiele bardziej jej własne niż pod bluzką i długą spódnicą... w wylakierowanej knajpie, z której ją wyłuskałem. Zapaliłem papierosa. Dziewczyna ułożyła się obok mnie, zakryła kołdrą czubki piersi. – Stąd jesteś czy przyjezdna? – zapytałem. 77 – Z niedaleka. – Próbowałaś pracować w życiu? – A ty coś za jeden, glina może albo dziennikarz? Po coś przyszedł? Do kobiety czy po wiadomości? Pocałowałem ją znowu. – Daj spokój, już starczy. – Tobie może starczy. – A tobie? Do żony jedź, trochę stara już pewnie, co? – Stara mówisz, ta ostatnia prawie taka jak ty. – Żona? – Prawie że. – I nie przyjechała? – Nie przyjechała. – Czego nie przyjechała? Masz pewnie stracha, że... – Nie o to chodzi, jest zajęta czym innym. – Czym? – Sam nie wiem. A może to ty jesteś dziennikarką? – zapytałem prawie serio. Parsknęła śmiechem. – Może, mogłam być. – Czego nie, nic straconego, młoda jesteś. – Odpieprz się – warknęła. – Taka ładna buzia a bluźni. – Bluźni?! – parsknęła mi w nos – nie słyszałeś, jak takie dziewczyny bluźnią. – Jakie dziewczyny? – Takie jak ja... kurrwyy... – prawie wyskandowała ostatni wyraz. Milczeliśmy sporą chwilę. Mariola poruszyła się pod kołdrą, przylgnęła do mnie blisko. – Miałam chłopaka, wiesz dopiero zaczęłam się w życiu kochać – parsknęła. – Kiedy drugi raz oblałam „dojrzałość” w ogólniaku, stary zrobił drakę chłopakowi. Znalazł mnie na prywacie, gdzie oblewałam ten żal, postawiłam się, dał mi po pysku przy ludziach, poszło na udry... Tu miałam kumpelę, nawiała kiedyś z chaty i zaczęła do nas przyjeżdżać odstrychnięta jak stróż w Boże Ciało. Wszystkieśmy jej ciuchów zazdrościły. Przyjechałam do niej, wprawiła mnie w swoje najlepsze reklamowy i poszłyśmy razem... do budy. Ona miała swojego Szwedziaka, mnie skombinowała jeszcze ładniejszego. Zrobiłyśmy prywatę przez cały tydzień. Bojki znosili żarcie i butelki ze statku, bluzki i inne duperele też, co im się pokazało w komisie... Była prywata normalna jak z chłopakami, każda miała swojego... ot i wszystko, tak jest do dzisiaj, tyle że wynajęłam własny lokal. Ubierałem się powoli, Mariola podała herbatę i otworzyła puszkę z mielonką. – Zawsze robisz śniadanie? – Nie, nieraz śpię, jak chłopak wychodzi. Siedzieliśmy przy czysto nakrytym stole i jedli jak w dobrej, młodziutkiej jeszcze rodzinie. – Gdzie u siebie Szwedziak będzie miał usługę na tym poziomie, a jeżeli to za ile? – pomyślałem ze złością. – Raz i uciekaj, bo licznik bije, dziesięć dolarów za pół godziny... – Wypiliśmy z Mariolą po jednym kieliszku do tej mielonki i konserwowego ogórka. Wstałem, sięgnąłem do kieszeni, wczoraj w barze rozmieniłem tysiąc. Zostało z niego siedem setek, odliczyłem pięć i położyłem na stole. Dziewczyna skrzywiła się, – Za bogaty nie jesteś. – Dwie stówy sobie zostawiam, kiedy indziej dostaniesz patyka, warta jesteś pięciu, słowo daję. – Podobałam ci się? – robiła wrażenie szczerze uradowanej. – Bardzo, kochałaś jak narzeczona na udanej randce. 78 – Ciebie tak często baby kochają – uśmiechnęła się zupełnie fajnie. – Słuchaj, Mariola, nie spotkałaś takiego, z którym chciałabyś zostać, tylko jednym? – Może spotkałam. – I co? – Nic. Jak będę chciała, wyjdę za Szwedziaka i wyjadę za morze, co ładniejsza dziewczyna każda tak robi. Ale możesz przyjść jeszcze kiedy... i wcale nie musisz przynosić całego patyka. Wstałem, odprowadziła mnie do drzwi, uczesana, świeża. – Pa, Mariola. – Pa, a jak tobie na imię? – Mnie, Zygmunt. – Pa, Zygmunt. Pocałowałem ją, ona mnie, lekko, jak pierwszy raz na tapczanie. Trzasnęły drzwi. – Sielanka, kurwa mać... – syknęło coś we mnie na schodach. Na statku Zaruba uwijał się z wyładunkiem. W korytarzach pełno było kobiet i dzieci, egzotyczny to obrazek na „Murenie”. Ryba poszła do klasyfikacji, wynik był dobry, stary mistrz dopilnował. Krzątał się, biegał, rządził, zapomniał na dobre, że ma schodzić, że to jego ostatni rejs. Kapitan, okazało się, nie przepuścił rybakom, którzy odmówili pracy w ładowniach przy rozładunku w Las Palmas. Zrobił tak zwany użytek. Wystąpił o zwolnienie dyscyplinarne z pracy, jego zdaniem, winnych. Huczek wybuchł, bo ten i ów myślał, że sprawa rozeszła się, jak wiele statkowych burz rozwiewa pierwszy powiew wiatru w rodzinnym porcie. Wzywano mnie i delegata załogowego do kadr. Poszedłem. Biurowiec był rozgrzebany. Remont. W korytarzach tynku i farby po kostki. Biurka, szafy, regały pozakrywane gazetami i plastykową folią. Szukałem załogowego, czort mógł wiedzieć, gdzie w takiej sytuacji urzędował. Pytałem tu i tam. – W świetlicy, proszę pana, wszystkie biura z pierwszego piętra urzędują w świetlicy – poinformowała mnie niebieskooka brunetka z czarnym jak heban kokiem na głowie. Co za jedna – myślę – nowa pewnie, nigdy dotychczas jej nie widziałem, zauważyłbym przecież takie oczy. W świetlicy pełno było biurek, szum, ludzie kręcili się między tymi biurkami. Pielarza, kierownika załogowego znałem trochę lepiej niż z widzenia, znalazłem go w rogu sali przy oknie. Poruszył się za biurkiem. – Niech pan siada, jak to było? – zapytał wprost. – Co? – udawałem nieświadomego. – Jak to co? Z tym wyładunkiem w Las Palmas. Przecież pan wie, o co idzie? – Pan już też wie tyle co ja, panie kierowniku. – Wiem, że odmówili roboty. – Wie pan, że odmówili i wie pan, jakiej odmówili roboty, no i zna pan przepisy, to jest chyba oczywiste, ot i cała sprawa. Po co ja tu jestem potrzebny? – Prosto to pan widzi, panie kierowniku – mruknął jakby niezadowolony z mojej relacji Pielarz, lekko akcentując ostatni wyraz. – Bo sprawa prosta. Musicie powiedzieć „staremu”, że przepisy układają nie głupsi od niego i nie po to je układają, aby niszczyć lasy. Papier... – No to co, rację przyznać ludziom? A autorytet kapitana? Kadrowiec przypatrywał mi się z głupawym uśmieszkiem. Nie mogłem zmiarkować, czego chce. – Jak kapitan spieprzył, rację przyznajcie kapitanowi, będzie miał autorytet. No i wy też będziecie mieli... autorytet – wyrecytowałem. 79 – Opinię niech pan wyda, o tych, co nie robili, to pana ludzie. – Opinię? Rogulski dobry rybak, Tracz dobry rybak, Steś bardzo dobry rybak. Wszyscy zdyscyplinowani, nigdy nie odmówili roboty, nawet jeżeli trzeba było zasuwać osiemnaście godzin na dobę, przy rybie oczywiście, tam gdzie mają obowiązek robić. – Da pan to na piśmie? – Papieru arkusik można? Oni mają okresowe opinie, ale jeżeli trzeba dodatkową. Pielarz podał mi papier, usiadłem przy stoliku i wziąłem się do pisania. Na końcu wykaligrafowałem wyraźnie datę i machnąłem podpis. Kierownik załogowy przeczytał pismo uważnie, popatrzył na mnie znad krzaczastych brwi. – No to kapitan będzie panu wdzięczny – mruknął. – Myśli pan? Ja też tak myślę. „Stary” bardzo porządny chłop, nie darowałby mi, gdybym ludziom z jego załogi wystawił niezgodne z prawdą opinie. – Filozof z pana, panie inżynierze – mruknął kadrowiec – chyba dobrze, że się pan nie łamie – dodał po chwili. – Myśli pan? „Stary” też wie, że może na mnie liczyć... jak będzie trzeba poprzeć jego rację, jeżeli ją będzie miał, może liczyć, choćby się to nie podobało dyrektorowi albo nawet ludziom – rezonowałem przypominając sobie cierpkie uwagi Gacpy. Kierownik załogowy wyszedł zza biurka, wyciągnął do mnie wielką łapę. – Dziękuję, wiem przynajmniej, czego mam się trzymać. Delegat załogowy gadał podobnie. Miałem jeszcze do pogadania z głównym technologiem, rozpocząłem więc poszukiwania jego biurka. Znalazłem, ale niestety puste. Ustalenie, gdzie poszedł, zabrało mi sporo czasu. Nie było rady, musiałem czekać w tym bałaganie, aż technolog wróci. Obok, wokoło biurka siedziało kilka osób, poznałem między innymi zastępcę dyrektora do spraw technicznych, behapowca i Tokarczyka, zakładowego społecznego inspektora pracy. – Wypadek przy ćwiczeniach sportowych nie może być wypadkiem przy pracy – doszedł mnie głos dyrektora. Nastawiłem uszu zmiarkowawszy od razu, co się obok dzieje. Remont przygonił na tę salę zakładowy zespół powypadkowy, a z kilku zdań wywnioskowałem, że chodzi o sprawę Andrzeja. Już po przyjściu do kraju dowiedzieliśmy się, że jego wypadek okazał się rzeczywiście ciężki. Andrzej do tej pory leżał w szpitalu, wstyd, że nie znalazłem chwili, aby go odwiedzić. – Gdybyśmy chcieli wszystko, co wydarzy się w rejsie, traktować jako wypadek przy pracy, nie byłoby to w porządku wobec tych, którzy naprawdę ulegli takim wypadkom – dochodził mnie dalszy ciąg wywodu dyrektora. – Więc wnioskuje pan o nie uznanie zdarzenia za wypadek przy pracy? – pytał Tokarczyk. – Tak, tak wnioskuję. W trakcie tych ćwiczeń, czy wygłupiania się na drążku, on nie pracował. Rozumiecie, panowie, nie pracował! Został zatem przerwany związek przyczynowy wypadku z pracą i nasze orzeczenie musi być jednoznaczne... – To jest nieprawda! – powiedział bardzo głośno Tokarczyk. – Co jest nieprawda? – zapytał chłodno przewodniczący zespołowi wicedyrektor. – Że został przerwany związek przyczynowy wypadku z pracą. – Jak pan to rozumie? – Prosto, panie dyrektorze. Wymagacie od marynarza pełnej sprawności fizycznej? Wymagacie, prawda?! Trzeba w sztormie łazić po statku, biegać po siłowni, nie raz przełazić po sztormtrapie ze statku na statek, trzeba prawda? – Trzeba, co z tego, gdyby był wypadek przy takich czynnościach, nie sprzeciwiałbym się, że jest to wypadek przy pracy... – Panie dyrektorze – dowodził dalej spokojnie, ale stanowczo Tokarczyk – aby pozostawać sprawnym, trzeba odrobinę poćwiczyć, a poszkodowany mógł to robić jedynie na statku, gdyby pracodawca zapewnił odpowiednie warunki do tych ćwiczeń, nie byłoby wypadku. 80 – Co?! Warunki? Może specjalny salon sportowy? – podskoczył dyrektor. – Nie wiem, nie zgadzam się jednak z wnioskiem pana dyrektora i składam do protokołu zdanie odrębne. – Panie Tokarczyk, niech się pan zastanowi, pan chce stwarzać precedensy. Mnie też nie są obojętne sprawy ludzkie, ale nie mogę przeginać dlatego, że pan jest reprezentantem związku i ma fantazję być dobry. – Nie fantazję, a obowiązek, obowiązek, panie dyrektorze – powiedział Tokarczyk już łagodniejszym tonem. Gracz – pomyślałem – dobry gracz. – Spuściłem głowę, udawałem, że coś obliczam w zeszycie, interesowała mnie ta sprawa ze względu na Andrzeja, a także sam problem mnie interesował, wyczuwałem rację po jednej stronie, ciekaw byłem, co ostatecznie ustalą. – Przyczyną wypadku był przechył statku – dowodził dalej Tokarczyk – obecność poszkodowanego na statku miała bezpośredni związek z pracą, statek był miejscem pracy poszkodowanego. Mamy więc do czynienia ze skutkami zwiększonego ryzyka pracy. Każda czynność na statku związana jest ze zwiększonym ryzykiem, nie ma więc przerwy związku przyczynowego. Zwiększonego ryzyka pracy nie można przecież przerzucić wyłącznie na pracownika, panie dyrektorze. Jeżeli marynarz po wachcie będzie spał w koi, wypadnie z tej koi na skutek przechyłu statku i skręci kark albo utopi się w tej koi razem ze statkiem, też pan dyrektor podpisze protokół, że nie był to wypadek przy pracy, bo w czasie snu został zerwany związek przyczynowy z pracą? Przyszedł główny technolog, zobaczył mnie, ucieszył się. – Ja też mam do pana sprawę, przejdziemy do księgowości, dobrze? Poszliśmy. Koło burty „Mureny” spotkałem Tracza, stał z żoną przy trapie, oboje mieli miny średnio radosne, widocznie Tracz wiedział o dochodzeniu w kadrach. Ukłoniłem się Traczowej, uśmiechnęła się w sposób wymuszony, rybakowi źle patrzyło z oczu w moją stronę, wiedział, skąd wracam. Na statku spotkałem piękną Izę. Szła przede mną, oprawiona w ramy wąskiego korytarza między szotami, długonoga, smukła, w spływającym z góry strumieniu czarnych rozpuszczonych włosów, wyglądała jak zmaterializowana w postaci kobiety odwrotność twardego, statkowego krajobrazu. Odwróciła się powoli, spostrzegła mnie, w wielkich jej oczach jakby coś mignęło, po pełnych ustach przemknął ledwo widoczny uśmiech, zawsze była taka powściągliwa i dostojna. Z przyjemnością ucałowałem wyciągniętą rękę. – Andrzej gdzieś przepadł, szukam go już godzinę po statku – powiedziała powoli, jakby z namysłem, bez objawów zniecierpliwienia. – Proszę niech pan wejdzie – dodała otwierając drzwi kabiny elektryków. Usiadłem na kanapce. Naprzeciw mnie pod miękką suknią rysowały się jej biodra i uda, niewielki biust, płaski brzuch... Zorientowałem się, że patrzę na nią zbyt długo. – Jeszcze kilka rejsów i stanę się erotomanem – pomyślałem ze złością, przenosząc spojrzenie na twarz Izy. I w tej chwili po raz pierwszy spostrzegłem bardzo wyraźnie dziwny chłód w pięknych oczach, zarysie ust, których czerwień podkreślały rzędy białych zębów. Otworzyły się drzwi i wszedł Kacperski. Dźwigał butelki, talerzyki, puszki. Powiedział coś do mnie, ja do niego, postawił na stole dwa kieliszki, trzeciego nie było, więc postawił szklankę, wypiliśmy we troje po łyku i wyszedłem z ich kabiny. Iza niedawno przyjechała, Andrzej czekał na nią od rana... Na statku czekał... inaczej niż ja na Joannę. Zaruba w kabinie pił kawę. – Gdzie byłeś w nocy? – zapytał mnie bez zainteresowania. – U Marioli. – U kogo? – U Marioli czy Danki, jakoś jej tam było. 81 Podniósł na mnie oczy. – Coraz lepiej, panie kierowniku. – Daję słowo, że zupełnie dobrze. – Spodobało ci się? – Mhhmm... Jak mi ktoś teraz powie, że najlepszym naszym towarem na eksport jest węgiel, dam mu w pysk. – Uważaj, jeden na tym statku raz nie wytrzymał do przyjazdu żony i potem oboje biegali na zastrzyki. – Nie kracz, dziewczyna pachniała jak źródlana woda. – Uważaj, żebyś się nie zachłysnął. – Dobrze, będę uważał – parsknąłem. Wieczorem przyjechała Joanna. Trapowy przyniósł mi tę nowinę, kiedy była jeszcze daleko od statku. Poczułem dziwny skurcz pod gardłem. Chociaż w kabinie było posprzątane, począłem pospiesznie poprawiać przedmioty wokół siebie. W plastykowym wiaderku już od południa mroził się szampan i to nie byle jaki. W szafce był kawiorek zdobyty w Baltonie na okoliczność jej przyjazdu nie lada fortelem, polędwiczka była, kawałek łososia, świeże bułeczki, oliwki... cuda były. Zapukała, stanęła w progu... ...Na tarasie kawiarni w Las Palmas stary Polak z Tomaszowa nalewa piwo do kufli, piana burzy się, kipi, zalewa stolik, spływa na podłogę Widzę w niej czarne oczy Andrzejowej Izy, które zamieniają się w wielkie oczy różowych ośmiornic jadących na gumowych taśmach w przetwórni do wilka. Wyciągam rękę, chcę wyrwać Izę tym ośmiornicom, ale ona przemienia się w Mulatkę o złotawej karnacji aksamitnych ud, bierze mnie pod rękę i prowadzi do niewielkiego hoteliku tuż przy zielonej palmie rozchylonej do słońca. Idziemy po krętych schodach do góry... W pokoju dywan, ciężkie firany z polskiego lnu, tapczan nakryty białą zszywaną skórą. Mulatka rozbiera się powoli, staje zupełnie naga, zamieniona w Andrzejową Izę przeciąga się, unosi do góry śniade ramiona. Spogląda na mnie, patrzy długo, aż jej czarne oczy zmieniają się w zielone oczy Marioli. Czuję olbrzymi ciężar na piersiach, ktoś chwyta mnie za gardło, dusi... to rodak Jan z Tomaszowa, dlatego że źle słucham jego opowieści o Hasan Saleh Rasmi Ali – ben Jose... Zrywam się, przez okrągły bulaj wpada mgliste, chłodne światło brzasku. Ramię Joanny spadło z mojej szyi, leży bezwładnie obok na pościeli. Nagie piersi śpiącej dziewczyny falują spokojnym oddechem. W kabinie duszno. Joanna zrzuciła z siebie koc obleczony poszewką. Leży z lekko przechylonym ku mnie biodrem, wysuniętym do przodu udem, rozrzuconymi rudawymi włosami na poduszce... Przyglądam jej się uważnie. Zmaterializowała się dziewczyna, papierowa twarzyczka na pożółkłym od afrykańskiego słońca kartoniku ożyła, jest tu tak blisko... Joanna poruszyła się, mruknęła coś przez sen, okryłem ją. Patrzyłem w sufit kabiny, który wisiał nade mną znacznie niżej niż u Marioli, był chropowaty, nie tak czysty, pożółkły od afrykańskiego słońca, naznaczony niewyraźnymi zaciekami. Czułem w swojej świadomości strzępy snu, który mnie obudził. Cholerna Mariola... potrzebne mi to było, jeżeli to w Las Palmas, w hoteliku koło zielonej palmy... Tu przed przyjazdem Joanny... dlaczego? Pali mnie wściekłość, że nie mogę zapomnieć portowej dziewczyny, choć minął już dzień i noc minęła. Czuję zupełnie wyraźnie, że to nie była taka sobie najpodlejsza portowa sytuacyjka, lecz zdarzenie z kobietą, pierwszą po prawie roku wypełnionym gorączką nie spełnionych pragnień. Powiedział mi kiedyś przy butelce wódki radiooficer Zygmunt, że on po półrocznym rejsie, zanim pojedzie do domu, siada w knajpie i obserwuje salę, patrzy na kręcące się po lokalu lalówy i wybiera sobie którąś do łóżka. Nieładnie robi Zygmunt? Nieładnie. Tylko dlaczego? 82 – Słuchaj, stary – mówił do mnie wówczas „radio”– wiercisz się przez sto osiemdziesiąt nocy w pustej koi, przywołujesz obrazek gołej żony, myślisz, jak to będzie, kiedy wrócisz. No i wreszcie wracasz, a tu masz... koszulę zapiętą pod szyję z prawie kosmatego „brynylonu” i głupie uniki prawie do rana, a potem masz ochotę uszczypnąć gdzieś to swoje marzenie, żeby się wreszcie jakoś ruszyło. No to chcę tego uniknąć, tej łaski, tego zupełnie nic... Leżę przy żonie, zamykam oczy i myślę o tamtej, która chociaż za forsę to jednak kobieta. Pysk mi się śmieje na myśl, że kiedyś w taką noc wstanę, ubiorę się i powiem jej całą prawdę, wyjmę z szuflady pod bielizną jednego patyka, „bye-bye” – powiem, do jutra. Zostanę dziwkarzem w całej rodzinie, kurwiarzem zostanę, a ona bryłą chłodnego kamienia, kucharką i gospodynią jedynie, już nie tylko w mojej świadomości, ale i w swojej... No właśnie, „radio” na „Murenie” ma taką żonę, która powinna czym prędzej podać się do dymisji z tego odpowiedzialnego stanowiska. Ale ja? Joanna śpi zmęczona po tym, co było, ja nie mogę zmrużyć oka, żre mnie coś jakby refleksje po wybryku z Mariolą, no i wyjaśnienie niespodzianki, o której pisała Joanna. Bomby, którą mi przygotowała. Jeszcze teraz widzę jej oczy rozczarowane moim milczeniem, moim brakiem entuzjazmu z jej zrealizowanego zamysłu. – Kupiłam smażalnię ryb... mamy smażalnię ryb w Kuźnicy na Helu. Rzucisz tę parszywą robotę na statku, będziesz dowoził towar samochodem, ja z jedną taką, już mam ugadaną, będziemy robić produkcję, a PKO będzie nam gromadzić forsę na koncie. Głupi byłeś tyle czasu. Na tym smażeniu więcej zarobimy, niż ty na dwóch statkach jednocześnie byś zarobił albo na trzech innych inżynierskich posadach. Wszystko gotowe, w następny rejs nie popłyniesz, nie będę się więcej denerwowała... Nie miałam spokoju w dzień i w nocy od czasu tej nieszczęsnej „Parsenty”. To była właśnie ta superbomba. – Tak postanowiłaś? I ja będę zwoził towar? – No, w smażalni też pomożesz, będziesz wydawał porcje albo coś innego... – Słuchaj, Joanna, ile my jesteśmy razem? – Jak to ile? Trzy lata, wliczając twoje rejsy. – No tak... – Co: „no tak”? – Nie miałaś czasu w przerwach między tymi rejsami pokapować się, co ja bym chciał w życiu... – Zyga, coś ty? Nie podoba ci się? A ja się cieszyłam, tak się cieszyłam. To niemożliwe, żebyś nie chciał być ze mną. Zawsze powtarzałeś, że dość masz morza i cholernego statku, że to rzucisz i wymyślisz coś na lądzie, najchętniej z rybami, żebyśmy mogli być razem... każdego dnia, nocy... Wzięłam się za to sama, sama! – mówiła pospiesznie Joanna. W oczach jej, kiedy rozlewała chłodny szampan do kieliszków, spostrzegłem przerażenie, jakie można zobaczyć u nagle, zupełnie niespodziewanie, osaczonego człowieka. Chyba nawet między rejsami zdążyła poznać mnie na tyle, żeby wiedzieć, że nie zachowałbym się tak w dniu powrotu z morza, gdyby jej propozycja nie była dla mnie złym, zupełnie złym zaskoczeniem. Ręce Joanny biegały po bogato zastawionym stoliku, zrobiła sandwicza z kawiorem, podała mi go, nalała jeszcze raz do kieliszków szampana, który szumiał i wylewał się na biały obrus. Wstałem, objąłem ją ramieniem, pocałowałem... – Zostaw, Joanna, chodź... Minęły trzy dni pospiesznego wyładunku, podpisałem to i tamto, odebrałem plik forsy za cały rejs, nie liczą tego, co wysłali Markowi i na co dałem upoważnienie Joannie. Najpilniejsza portowa robota kończyła się wreszcie, należało pomyśleć o sobie. Ludzie z pokładu i maszyny też kończyli statkowe sprawy i wybierali się pożyć odrobinę na ziemi. Większość 83 mieszkała, podobnie jak ja, nie tutaj, a na drugim końcu Polski lub wybrzeża. Wybierałem się z Joanną do miasta, aby sprawdzić, o której odchodzi pociąg, kupić jakieś kuszetki albo miejsca sypialne, zjeść lody, popatrzyć na krajowe ulice. Przed trapem spotkaliśmy Gacpę z żoną. Panie przywitały się, zaczęły rozmawiać o znajomych wdowach po rybakach z „Parsenty”. Hanka na swoje lata wyglądała ciągle co najmniej dobrze, spostrzegłem to już nie po raz pierwszy. Poszliśmy razem w kierunku portowej bramy, od której wracał właśnie Andrzej Kacperski z żoną. Iza trzymała go za rękę, zasłuchana, zapatrzona, zauważyła nas dosłownie w ostatniej chwili, kiedy otarliśmy się o siebie na wąskim chodniku. Potem spotkaliśmy jeszcze mistrza Zarubę, także z żoną, kobieta tłumaczyła mu coś trochę gestykulując, Grzegorz kroczył koło niej i był uroczyście uśmiechnięty. Tu i tam mruknął „dzień dobry!” rybak obładowany pakami, które dzielnie pomagała mu taszczyć ku portowej bramie kobieta. Pod polskim, poprzetykanym gdzieniegdzie białymi chmurkami niebem owej prawie upalnej wczesnej wiosny roztaczał się właśnie taki obrazek rybackiego szczęścia, w przelocie między tym i następnym rejsem. Na ulicach w mieście te rybackie pary odstawały jakoś od tych, które wybrały się po zakupy lub na codzienny spacer nie przyozdobiony urokiem wytęsknionego spotkania i nie zmącony myślą o rychłym rozstaniu. Czułem pod ramieniem ciepłe, bardzo bliskie ramię Joanny i także to, że jestem w samym środku obrazka, którego niecodzienna barwa może warta była całych miesięcy morskiej szarości. Koło monopolowego sklepu mignęła mi postać pierwszego mechanika Edgara Kostrzewskiego. Zawsze był sam w porcie, przepadał gdzieś po pracy, czekał chwili, kiedy wsiądzie w pociąg i pojedzie na swój Śląsk, gdzie oczekuje go jego wspaniała Małgorzata. Nikt z załogi „Mureny” nie widział żony Kostrzewskiego. Legenda była jednak znana każdemu. Edgar rzadko mówił o Małgorzacie. Ja też mogłem przez ów bardzo długi rejs policzyć na palcach jednej ręki, kiedy powiedział o niej słowo lub dwa. Ale odkąd on zamustrował na statek, urok pięknej Izy, chociaż była to piękność realna, którą każdy widział, jakby zmalał. Wiadomym było, że ideałem kobiety jest właśnie Małgorzata. Nawet nie znalazł się dowcipniś, który by ten mit wykpił. Podobno byli tacy, którzy tę autentyczną doskonałość widzieli i oni to nadali osobistej Edgara sprawie ramy powszechnej statkowej legendy. Natura rzuca czasem w wybrany kąt świata wszystkie uroki ziemi... Skrawek lądu, otoczony czyściutkim jak łza oceanem, nad którym pod rozpaloną kulą złotego słońca bieleją ośnieżone szczyty gór, niżej zielenią się soczyście palmowe gaje, drzewa pomarańczowe, krzaki oliwne, chłodny powiew wiatru przynosi słonawy zapach morza, miesza go z cudownie orzeźwiającym zapachem piniowych lasów... Bywa, że natura, skąpiąc gdzie indziej wody i ziemi, stwarza gdzieś błękitnozielony raj, jak na wyspach Polinezji, Bahama lub Kanaryjskich. Bywa też, że los w podobny sposób zsyła wszystkie powaby na jedną kobietę. Postać, wyraz oczu, lekkość ruchu, profil twarzy, zarys ust, czoła, zarys brwi, kolor i miękkość włosów, ciepło głosu, smukłość dłoni... Taka właśnie była podobno Małgorzata. Jedyny raz podczas dwieście pięćdziesiąt dni trwającego rejsu mówił o niej Gacpie. Dlaczego nikt na „Murenie” jej nie widział? Edgar nie lubił spotkań na statku, nie lubił, aby Małgorzata przyjeżdżała go witać i żegnać. Mówił wtedy do Gacpy o jej urodzie i zaletach bez pasji, z jaką w takich morskich chwilach, przy butelce mówi się o swojej chociażby nie tak wspaniałej kobiecie. Nie używał wielkich słów, mówił do Gacpy o tym szczęściu, jak opowiada się o czymś, co, chociaż niezwykłe, nie wzbudza już powszechnego zainteresowania, bo jest oczywiste. Tego rodzaju opowieści zrodzone z tęsknoty i ukształtowane siłą pragnienia, aby tak było naprawdę, nie są nowe u autentycznych samotników. Opowieść mechanika nie nastręczała jednak podobno takich refleksji. Przeciwnie, w niewytłumaczony sposób było zupełnie jasne, że jego Małgorzata jest właśnie kobietą doskonałą. Wracaliśmy. Do portowej bramy ktoś biegł bardzo szybko, to Alek pędził jak oszalały, przy dyżurce stała ładna wysoka dziewczyna z bukietem czerwonych goździków. Alek minął nas, przeleciał jak na skrzydłach przez bramę, dziewczyna skoczyła mu na szyję, kątem oka 84 spostrzegłem łzy na jej policzku, płakała z tego wspólnego rybackiego szczęścia. Rozbłysła jaskrawym blaskiem szara statkowa codzienność, przepadły wypełnione robotą w wilgotnej przetwórni nie kończące się dni i nie kończące się noce. Pojawiły się w rybackiej rzeczywistości kobiety, ich kobiety we własnym kraju, różne jak różni są ludzie w jednej załodze. Śniada młodziutka dziewczyna Alka w długich kozaczkach i mini spódniczce, w powłóczystej do kostek spódnicy piękna Iza Kacperskiego, moja, także w długiej spódnicy, Joanna, w bezpretensjonalnej prostej sukni starsza pani, żona mistrza Zaruby... wszystkie jednakowo wyczekiwane, jednakowo szczęśliwe, chociaż pewnie nie tylko na mnie spadł nieoczekiwany problem i nie tylko pewnie mnie ten powrót, podobnie jak każdy inny po tak długim rejsie, przyniósł nową, dobrą albo zupełnie złą, wiadomość. W pociągu Joanna milczała na temat niefortunnej smażalni. Jeszcze na statku, gdy przy niej była mowa o morzu i moich obowiązkach związanych z wypłynięciem w następny półroczny rejs, opuszczała głowę, patrzyła w bok. Dom przywitał mnie zadbany, czysty, przygotowany na uroczystość powitania rybaka powracającego z morza. Awantura wybuchła dopiero na drugi dzień wieczorem. Joanna nie wytrzymała. – Nie, nie! Mnie nie wystarczą jedynie listy! Listy i wygłupianie się przez Gdynia Radio. Dzień dobry, Zygmusiu... Co u ciebie, Zygmusiu? Czy o mnie pamiętasz? Czekam, tęsknię... Czekam!... Czekam! Nie przespane noce, strach przed komunikatami jak o tych z „Parsenty”. Nie... nie, ja chcę mieć dom, męża... Młoda jestem! Nie widzisz tego? Zrobiłam wszystko, abyśmy byli razem, jak mówiłeś, a ty robisz uniki, że urażona ambicja... kręcisz, a ja już nie ustąpię, nie ustąpię... Zażegnałem jakoś tę awanturę, jednak problem nie został rozwiązany. Żal mi było Joanny. Faktycznie w przerwach między rejsami psioczyłem na rozstania, psioczyłem na takie życie, mówiłem o bliskiej jego przemianie na bardziej zwyczajne, wspólne... Czy mogłem przewidzieć, że Joanna weźmie to serio? Okaże się taka samodzielna w działaniu? Stworzy i zrealizuje taki plan, zainwestuje swoje i jeszcze pożyczone pieniądze... dużo pieniędzy... Chwilami widziałem siebie „robiącego forsę” za ladą smażalni ryb, wydającego porcje, przeliczającego i układającego w wysokie sztaple wyświechtane stare papierowe dwudziestozłotówki. Można przeżyć z kobietą trzy lata i tak się nie rozumieć? Taki raj chce mi stworzyć Joanna? Potem być może owa smażalnia rozwinie się, rozrośnie do rozmiarów restauracji, nie tylko rybnej, ale i z innymi daniami, piwem, wódką i forsa będzie większa jak nie z dwóch, ale już trzech albo czterech pensji inżynierskich... Joanna nie wie, że już na uczelni ,,imponował” nam kumpel, który przerwał studia na czwartym roku, bo poznał dziewczynę lubiącą jaki taki grosik przy duszy. Przerwał studia, a że miał nie byle znajomości w mieście, dostał koncesję na uliczny wózek z wodą sodową. Sprzedawał Czaruś Tokarski, prawie inżynier, wodę z saturatora tuż koło autobusowego dworca. Do tej roboty po roku zaczął przyjeżdżać własnym Spartakiem, a był to wówczas nie lada samochód. Miłość z dziewczyną, która lubiła grosik przy duszy, rozpadła się, tyle że Czaruś interes polubił. Przerzucił się na lody, potem kiełbaski z rusztu i prosperował jak się patrzy, obliczał dochody na suwaku logarytmicznym, zmienił samochód na zachodniej marki, bo to było wówczas modne między ludźmi ze sfery. Z dziewczynami podobno kłopotów nie miał, grosik dobra rzecz, jeżeli człowiek znajdzie się nawet w matrymonialnych opresjach.– Założyłbyś, Czaruś, jakiś poważniejszy interes – radzili mu koledzy inżynierowie już po dyplomie – samochody byś klepał albo robił pustaki. – Czaruś unosił wówczas powiekę kciukiem i robił oko... – A co, głupich szukają? Nie wiesz czasem, po co ja rzucałem studia przed dyplomem, po to żeby mieć gorsze kłopoty z dużym interesem? 85 Co innego Elek, inżynier konstruktor, jak mu był raz większy grosz potrzebny, nie wziął pożyczki z kasy zapomogowo-pożyczkowej w zakładzie, tylko urlop bezpłatny na całe cztery miesiące. Wydzierżawił wypożyczalnię kajaków na morskiej plaży. Oprócz kajaków wypożyczał plażowe kosze. – Panie kąpielowy! Panie kąpielowy! – krzyczała za nim poważna dama błyskając pięciozłotówką za przeniesienie nieco dalej od brzegu plażowego kosza. – Już się robi, proszę szanownej pani – kłaniał się Elek, taszcząc kosz według życzenia damy. Dostał piątaka, podziękował, dama też była zadowolona, pochwaliła go szczerze. – W moim zawodzie usługa musi być rzetelna, bo inaczej wszystko się wali – wyjaśnił rzecz z przekonaniem Elek damie. – No tak – pomyślałem sobie – trzydzieści kajaczków w gotowości eksploatacyjnej, dziesięć złotych za jedną godzinę od jednego kajaczka, powiedzmy tylko pięć godzin dziennie od trzydziestu kajaków, nie licząc nawet koszy i napiwków jak od starszej damy. Odkuł się Elek na wypożyczaniu kajaków i koszy, wrócił do konstrukcyjnej inżynierskiej roboty, bo taka była już jego natura. A Joanna myśli, że odkryła nowe prawo w rodzimej krajowej ekonomice, myśli, że odkryła rewelację i chce zaraz na tym zrobić dobry finansowy interes. Nie ona zresztą winna, że myśl techniczna na wewnętrznym krajowym rynku, tańsza jest od wody sodowej z saturatora i noszenia koszy po plaży za starszą panią. Był to zresztą dopiero początek naszej wojny. Joanna zmieniła się, można to w skrócie nazwać – straciła do mnie serce. Minęło kilka dni zimnych zmagań. Marzenia snute miesiącami na wodzie o lądowym szczęściu trzeba było teraz włożyć do lamusa, aby poczekały do lepszych czasów. Odwiedziłem Marka, dostałem za swoje od Heleny, poszedłem do sądu ustalić nowy termin rozprawy i począłem przygotowywać się do następnego rejsu. Na tydzień przed wyjściem w morze trzeba było skoczyć na „Murenę” – dojrzeć co z transporterem ślimakowym w mączkami i dwoma taśmociągami w zamrażalni. I ślimak, i obydwie taśmy powinny być wymienione. Joanna tymczasem znikała na całe dnie, pewnie jeździła na Hel doglądać wykończenia swojej inwestycji, sezon przecież się zbliżał. Zauważyłem, że rzeczy jej są zebrane razem i równiutko ułożone na dwóch półkach w szafce, w pawlaczu znalazłem nową walizkę, sprawa wyglądała więc poważnie. Zauważyłem także, że ilekroć zadzwoni telefon i ja go odbieram, aparat milczy, jeśli słuchawkę podnosi Joanna, rozmowa jej jest zdawkowa, lakoniczna, pełna niedomówień. Raz gdy podniosłem słuchawkę, męski głos zapytał mnie, czy to fabryka opakowań blaszanych, odpowiedziałem, że mieszkanie prywatne. Tamten przeprosił i sprawdził numer, końcówka była o jeden inna niż numer mojego aparatu. Podałem mu przebiegle inny numer, jednak po chwili zadzwonił znowu do mnie. Sprawdziłem numer fabryki opakowań blaszanych w informacji – nie było takiego numeru. Usiadłem w fotelu, w ustach mi jakoś wyschło, dookoła panowała wielka cisza, zapaliłem papierosa... Joanna wróciła do domu około dziesiątej wieczór, robiła wrażenie zmęczonej, nogi miała zakurzone, twarz szarą. Długo siedziała w łazience. Wziąłem się do przyrządzania kolacji. Wyciągnąłem biały obrus, wypolerowałem, jak stary Grzegorz, do połysku kieliszki, otworzyłem puszkę z oliwkami, zaparzyłem najlepszą angielską herbatę. Kiedy Joanna wyszła z mokrymi włosami, na stole była przygotowana mała uroczystość na dwie osoby. – Co to za święto? – zapytała. – Święto? Może i święto – uśmiechnąłem się najszczerzej, jak tylko mogłem. Rzuciła okiem na kalendarz, zmarszczyła brwi, myślała intensywnie, nic nie przypomniała sobie. Wyciągnęła suszarkę, przesuszyła włosy, uczesała je, ubrała się w mini sukienkę, którą bardzo lubiłem, włożyła pantofle. Przyglądałem jej się uważnie, chłodno. Obojętność moich obserwacji załamała się jednak szybko. Chciałem żyć na ziemi z tą kobietą, tego byłem już zupełnie pewny. Wypiliśmy po jednym koniaku, potem po drugim, atmosfera jakby się rozluźniła. Joanna zapomniała na moment o wielkiej pretensji, ja o jej spakowanych rzeczach, dziwnym telefonie i rodzącym się podejrzeniu. Potem przyszła noc. Gdy poczułem Joannę blisko siebie, dotykałem jej nagiego ciała, czułem zaciskające się na moich skroniach kleszcze. – Jak ona może – myślałem – być moją i chyba jeszcze kogoś? – Chciałem obudzić w niej dawną Joannę... Stała się taką na krótką chwilę, tylko raz w ciągu całej długiej nocy. Później patrzyła w 86 sufit, myślała o czymś dla mnie niedostępnym. Gdzieś pod moim gardłem rosła kula ołowiu. Więc to tak? Czyżby nie wytrzymała rybackiej rozłąki? Jest już ktoś inny i ona tak dzieli, jest dla niego, ale jeszcze i dla mnie? A przyjazd na statek? Co tam było z fałszu? Artystka Joanna. Artystka? Czy to tylko nieporozumienie? A moja przygoda z Mariolą? Mariola, noc w krajowym porcie z dziewczyną za pieniądze, w końcu głupstwo, ale odrobinę osłabiło radość spotkania z Joanną. Więc jeżeli ona? Leżała obok kobieta, do której każdego roku tęskniłem co najmniej trzysta dni i trzysta nocy... – Fabryka opakowań blaszanych... – swoją drogą mógł facet wymyślić coś bardziej ciekawego... – I kiedy tak się trułem, Joanna ułożyła głowę na moim ramieniu. – Ty mnie już nie kochasz – powiedziała głucho, nie do mnie, raczej do siebie, jedynie przy mnie. Jeżeli moje domysły miały być słuszne, rzeczywiście z niej aktorka, sposób, w jaki to powiedziała, wykluczał zwyczajne kłamstwo. To była w sumie zła noc. Rano w łazience przy goleniu przyglądałem się sobie uważnie w lustrze. Na młodzika, już nie wyglądałem. Może się więc zastanowić głębiej nad propozycją znacznie młodszej dziewczyny? Założyć z Joanną kiosk, smażyć ryby, rozwijać interes, kupić duży samochód, przyczepę campingową, bo i siwizna na skroniach, czółko zryte bruzdami, pod oczkami też jakby zmarszczeniami. Następny i następny dzień przewaliły się powoli na minioną część życia, nie szybciej jak na statku, kiedy nie ma ryby. 87 W środę wieczorem przyjechał Melchior z Warszawy. Przyniósł dla Joanny pęk czerwonych goździków, a dla mnie butelkę francuskiego koniaku dobrej marki. Dla siebie przywiózł dwa akademickie notatniki po dwieście kartek A-4 każdy i dwanaście ostro zatemperowanych ołówków. Miał widocznie zamiar zacząć i skończyć za jednym zamachem ową zbeletryzowaną biografię „Marynarzy, którzy walczyli...” Joanna wystrzeliła z pistoletowym obiadem, obnosiła się po domu w powłóczystych do kostek spódnicach i w ogóle miałem wrażenie, że Melchior interesuje się bardziej Joanną niż statkami weteranami drugiej wojny światowej i marynarzami biorącymi udział w wojnie. – Może to on? – strzeliła mi myśl do głowy. – Może to on dzwonił? Przyjechał tu, kiedy mnie nie było, zwąchali się z Joanną... i ten list do Dakaru, a teraz przyjazd niby po materiały to komedia, oni są głównymi bohaterami, a ja... śmiej się, pajacu... Kwiaty, prezenty? Nawet to, że Joanna szczerzyła zęby w promiennych uśmiechach bardziej do mnie niż do Melchiora, zdawało się potwierdzać podejrzenia. Siedziałem jednak cicho, byłem uprzejmy dla gościa, prawie uroczysty dla Joanny. Nieraz spływała na mnie myśl: Czy ty aby, stary, nie wpadasz w przesadę? Cóż znowu za przypuszczenia? A jak ma chodzić Joanna, kiedy modne są długie spódnice? Jak Melchior mógł nie przywieźć kwiatów, skoro tu się zwalił niespodziewanie? A czy może za nią nie kręcić łbem, nie przewracać oczami, skoro ona akurat tak wygląda, że każdy to robi? – I wtedy przypomniała mi się owa nieszczęsna historyjka z hotelem w małym miasteczku i żoną jednego takiego jak ja z „Mureny”. – Biłem się z myślami, śledziłem każdy jej ruch i każde jego spojrzenie i upewniałem się coraz bardziej, że jeśli robią ze mnie idiotę, to robią bardzo inteligentnie, bo ja nic, absolutnie nie takiego zauważyć między nimi nie mogę. Kiedy raz rozmowa wkroczyła na temat tych nieszczęśników z „Parsenty”, Joanna przyniosła plik gazet z relacjami katastrofy, zbieranych specjalnie dla mnie, dopiero teraz sobie o tych gazetach przypomniała. Wypiłem sporą miarkę koniaku. – Puknij się, stary, w łeb puknij – przywoływałem się do rozsądku, jak tylko umiałem, ale niewiele to pomagało. Wieczorem Melchior przedstawił mi plan książki, pokazał, co już ma, nie wyglądało to na mistyfikację przed głupim, rogatym mężem. Zebrał znaczny materiał dokumentalny dotyczący udziału marynarzy i statków w drugiej wojnie światowej, miał unikalne zdjęcia z wielu akcji „Batorego” – słynnego transportu dzieci brytyjskich do Australii, z transportu złota i desantu, z akcji załóg „Katowic”, ,,Oksywia”, „Rozewia”, „Poznania”; jednostek rybackich biorących udział w ewakuacji francuskich portów nad kanałem La Manche, zdjęcia i relacje z udziału załóg naszych statków w kampanii norweskiej, zdjęcia ucieczki po kapitulacji Francji z Sfaksu w Tunisie, „Wilna”, „Warszawy” z Bejrutu, „Rozewia” i „Stalowej Woli” z Dakaru. Wreszcie Melchior zaimponował mi świetnymi fotografiami i relacjami dotyczącymi inwazji w Normandii w roku 1944. Był to materiał usystematyzowany, przygotowany w sposób przejrzysty i interesujący. – Bracie, pięć lat nad tym pracuję. Teraz zabieram się do redagowania książki i potrzebny mi jest taki chuch. Nie wiem, czy kapujesz, co to jest? Iskra Boża... Dawaj tego Michalika, dawaj paru, co to przeżyli, chciałbym z nimi pogadać, pomieszkać, popić... kapujesz? Chwycić wątek, jak oni to czuli wtedy, jak czują teraz, kiedy to już historia. Ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć nikogo z wojny. Chociaż, jeden był... Prokop... bosman gospodarczy z „Parsenty”, dwa lata temu zszedł na ląd – na zawsze Zszedł, zdrowie mu się skończyło. Dziwili się ludzie, jak on w ogóle dostawał świadectwo, niektórzy twierdzili, że lekarz, który mu je dawał, też był z wojny, też pływał w konwojach do Murmańska. 88 Prokop zresztą ze względu na to świadectwo prysnął z PMH na rybaki, tu łatwiej było dostać papierek, że zdrówko jeszcze jakie takie, chociaż, jak u Prokopa, taki papierek przeczył wyraźnie temu, co bez badania można było zobaczyć gołym okiem. No i jeszcze coś miałem Melchiorowi do pokazania, poprzedniego dnia przeczytałem w gazecie, że na złomowym nabrzeżu zacumowany jest liberciak, który wysłużył się przez trzy lata wojaczki, a potem jeszcze prawie trzydzieści lat dla Polski Ludowej. Zdecydowaliśmy się więc w pierwszym rzędzie na tego liberciaka. Chciałem Melchiorowi pomóc, bo w końcu po trzeźwemu doszedłem do wniosku, że moje niepokoje związane z jego osobą i Joanną to oczywisty nonsens. – Chyba coś źle z tobą, stary, te ponad dwieście dni w morzu zaszkodziło ci, oj zaszkodziło – myślałem o sobie w skrytości. Na zawalonym żelaznym złomem nabrzeżu lawirowało kilka osobowych samochodów, omijały piramidy pordzewiałych blach. Mężczyźni w granatowych mundurach, ktoś w wizytowym garniturze, panie ostrożnie stawiające stopy między stertami żelaznego złomu. Towarzystwo znikło w samochodach. Przy nabrzeżu został opustoszały statek. Deszcz siąpił, od wody wiał wiatr i brzękliwie targał gdzieś metalowym strzępem. W kadłubie gasły światła. Na dnie dudnił agregat, sączył w miedziane żyły statku resztki energii elektrycznej, coś się tu jeszcze kołatało, wibrowało, kręciło... W maszynowni mechanicy rozgrzebują silnik, wskazówki manometrów wskazują zero, robią wrażenie, jakby nigdy nie wykonały ruchu. Patrzymy z Melchiorem na tych nad otwartym cylindrem parowej maszyny – przechyleni, skupieni, milczący, przypominają rybaków z wysp Pacyfiku grzebiących w sercu schwytanego na hak wieloryba. W wąskim korytarzu wzdłuż burty szczerzą paszcze otwory po zdemontowanych rurach, w hallu, gdzie była miedziana płaskorzeźba – cyzelowany rysunek starego miasta – plama, nie ma już miedzianej plakiety, na mostku nieruchome koło sterowe, dalej oczodół wydłubanego radaru... W saloniku spotykamy stewardów, sprzątają kieliszki po niewielkiej uroczystości na wraku. Melchior człapie przede mną na dół po klekoczącym trapie. Mrok przy żelaznej burcie tępi spojrzenie. Tuż za bramą człowiek z przyklejonym do wargi ogarkiem papierosa stoi na drodze, omijamy go, czerwony ogienek rzuca blask na postarzałą twarz. – Justyn?! Stary pluje na bok ogarkiem ćmika. – Ty też tu? – pyta. Ruszamy razem w kierunku miasta. – Co tu robisz? W domu ci za gorąco? – pytam, bo co też człowiek, który ćwierć tuzina lat je emerycki chleb może robić w środku tej cholernej sterty żelastwa? On patrzy na mnie spode łba, nie odpowiada. Dudnią nasze kroki po betonowym moście, w dole odnoga rzeki i złomowe nabrzeże. Coś sobie przypominam. On jakby zgadł moje myśli. – Ja na nim całe życie – powiedział oglądając się, gdzie za zasłoną wilgotnego mroku tkwił kadłub statku. – Jeszcze w stoczni pierwszy na nim byłem, nowy był, przyszedł z Ameryki uszkodzony. To ci było święto, my młode chłopy, myślało się – świat będzie nasz na takim okręcie, chociaż na obczyźnie, w Anglii podczas wojny... Idziemy w kierunku miasta, deszcz siąpi zimny, stawiam kołnierz, z owego odludzia do tramwajowego przystanku daleko. – Ja całe życie na nim – powtarza po chwili Justyn. Szukam w zakamarkach pamięci historii tego człowieka, znam go przecież, znam... w rozpalonym do białości afrykańskim Safi wyciągnął mnie z łap przekupnych marokańskich policjantów. Ile razy tam stawaliśmy z „Mureną” zawsze powtarzał się ten sam obrazek: Na nabrzeżu, tuż przy wielkim portowym magazynie ustawiał się rząd funkcjonariuszy porządku, między tym rzędem a statkiem – tłum arabskich handlarzy, na rufie zaś „Mureny” tłum ryba 89 ków z workami towarów. Językiem handlowym był język polski. Każdy Polak zjawiający się w Maroku nosił dla tamtejszych handlarzy nieodmiennie imię Stasiu. My zaś każdego Araba nazywaliśmy Ali. Trzeba zaznaczyć, że do Safi pływał szkolno-towarowy statek Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni ze stoma studentami na pokładzie. Ci, posługując się pomocami dydaktycznymi w postaci starych zegarków, starych butów, kurtek i tym podobnych „towarów”, nauczyli zupełnie nieźle safijskich handlarzy języka polskiego. – Stasiu, rzuć lewa buta – krzyczał Arab do rybaka na „Murenie”. Stasiu rzucał lewa buta i buta była oglądana, ustalano cenę, Ali rzucał pieniądze z nabrzeża na burtę, z burty na nabrzeże leciała prawa buta. Jeśli handlarz po zrealizowaniu transakcji wypłacał doraźnie bakszysz policjantowi, wszystko było w porządku, jeśli zaś chciał oszukać władzę, funkcjonariusz wkraczał do akcji i lewa buta wraz z prawą butą leciały do portowego basenu obok statku. Nie lubiłem handlować z rufy, wolałem swoje rzeczy wynosić do miasta. Złapali mnie Marokańczycy z dwoma starymi garniturami w torbie. Stał wtedy w Safi inny polski statek, właśnie ten liberciak. Justyn szedł z miasta na burtę, zajrzał do budki wartowniczej, zobaczył rodaka w opresji, błysnął Arabom przed oczami scyzorykiem made in Hongkong z tuzinem różnych urządzeń, jedynie bez wodotrysku. Scyzoryk spodobał się władzy. Stary Justyn znał zresztą strażników, a oni jego: nawet garnitury mi zostawili. Takie było nasze afrykańskie poznanie. Jak wszyscy, którzy mają coś do powiedzenia, Justyn gadał niechętnie. Pamiętał czasy, gdy głównym gmachem w Gdyni był udekorowany lipowo-bukowym zagajnikiem Dom Kuracyjny na przedłużeniu ulicy 10-Lutego, a na dzisiejszej Świętojańskiej szumiały łany żółciutkiego zboża, portem zaś było Molo Kuracyjne i nie byle egzotyką białe kaczkowate parowczyki odbywające z żądnymi dreszczyku turystami rejsy na Hel i z powrotem. Wówczas, wdzięczny rodakowi, tam w Safi rozpuszczałem jego powściągliwość w mowie podłym, ale mocnym, hiszpańskim koniakiem nalewanym do szklanek prosto ze skórzanego bukłaka. Koniak płynął gładko, Justynowe wynużenia opornie. Dzisiaj nie było klimatyzowanej kabiny na „Murenie” ani nie mieliśmy bukłaka koniaku. Był mrok i deszcz, Justyn wydał mi się jednak bardziej rozmowny. Wsadził na grzbiet brezentową, mocno wytartą sztormankę, która być może pamiętała wojenne konwoje do Murmańska, i przyjechał pół kopy kilometrów tutaj, czort wie po co. Człapaliśmy we trzech butami po pustym moście. – Dokąd był Maryś, lubiliśmy statek, a potem rufową ładownię omijałem, obchodziłem korytarzami przez maszynę i przez kuchnię, aby tamtędy nie iść, człowiek zdziwaczał... Zdziwaczał – powtórzył Justyn po chwili. Zeszliśmy właśnie z mostu na szeroką drogę, daleko mrugały światła miasta. – Dobre było koryto. Pierwszego roku na Atlantyku maszyna stanęła, śnieg, wiatr, lodu na burtach i masztach kożuch, relingów spod niego nie widać, chybocze się kadłub w lewo, prawo, zamiast po podłodze, po ścianach można chodzić, myślimy – koniec! Przekleństwa, modlitwy... W maszynie utytłani w smarach, z podrapanymi gębami o różne żelastwa wymieniamy łożysko w tunelu. Woda z lodem wlewa się na pokład i do luków, nie było takiego, co by się wówczas z rodziną nie żegnał. Kadłub ani nie pękł, ani się wywrócił. Zrobiliśmy co trzeba, maszyna poszła w ruch, koryto wyprostowało się. Bosman, stary chłop, który dziesięć lat pływał u Holendrów, pocałował pokład. Maryś jeszcze wtedy był gołowąs, przyciągnąłem go do marynarki rok przed wojną, dwadzieścia lat młodszy ode mnie, kawaler, pannę miał w Tczewie, marzyło mu się marynarskie życie... Przyjechał tramwaj, ale szliśmy dalej, bo do przystanku było daleko. – ...Ten statek niejedno pokazał, mówili, że pechowy, ale gdzie on pechowy, zadzierał dziób i wymykał się torpedom, bomby też go omijały. Nieraz dziw brał. – Ręka Boża albo diabelska ma nas w opiece – powiadali ludzie. Maryś nosa zadzierał, wierzył w ten statek. Ja na tym pudle każdy zakamarek znam, pomyśl: razem trzydzieści lat. Po wojnie przypłynąłem na nim do kraju... – Justyn rozkręcił się jak nigdy. – W roku 1943 szczury się nam zalęgły, co 90 myśmy mieli z tym paskudztwem, żywność wtedy woziliśmy, a cały czas piguły. Dwa tysiące ton piguł, jak się taki towar wiozło w towarzystwie Junkersów nad pokładem i U-botów pod stępką, różne rzeczy się śniły, kiedy przyszła chwila na sen. Mówię, szczęśliwy był statek. Jeden raz go bomba trafiła. W dziobową ładownię, przebiła pokład i wybuchła w ładunku. Przedtem w porcie okazało się, że amunicji jest za wiele i że na nasze pudło cały jej ładunek nie wejdzie, zmieniono więc decyzję i załadowano nas... mąką, no i ta bomba zamiast do trotylu wpadła do pszennej mąki. Na mostku, w kabinach, w tankach z wodą, z ropą, w maszynie, w kuchni, w pentrze – wszędzie mieliśmy pszenne placki... jak się to cholerstwo rozdmuchało po okręcie... biały słup wyskoczył ze statku po detonacji, długi czas nie mogliśmy zobaczyć własnych burt, co dopiero Junkersy. Mąka nas uratowała... Justyn urwał, szliśmy w milczeniu, wiatr zerwał się większy, zacinał kropelkami wody po twarzach, dął prosto w nas. – Ja na nim trzydzieści lat, nie ma tam kabiny, w której bym nie mieszkał, oprócz kapitańskiej i pierwszego mechanika. Maryś cztery lata był ze mną, młody, ale dobry mechanik. Dobry. Wtedy wieźliśmy amunicję w skrzynkach, dwa i pół tysiąca ton. Dużo. Prócz trotylu było kilkadziesiąt ton materiałów mundurowych w małej ładowni po lewej burcie na rufie. No i między tymi materiałami zaczęło się kopcić. Ktoś wywąchał dym. Wrzask się podniósł, to było dwadzieścia mil na północ od norweskiego brzegu. Chłopaki jeszcze nie odetchnęli po atakach samolotów, a tu: pożar w ładowni, alarm i jak na komendę nowy nalot. Szkopi walą w konwój, jakaś krypa obok znikła z powierzchni morza, jakby się rozpłynęła w powietrzu, trochę desek na falach i swąd w nosie został. Był statek, nie ma statku, też wiózł proch. Szyk się złamał, obok prawie burtami opierają się o nas dwa inne statki. Bosman z drugim oficerem otworzyli luk, patrzymy – błyska płomień. Trzech, między nimi Maryś, skoczyło z gaśnicami między wełniane sztaple, rozwaliło je bosakami i wtedy pudło skoczyło do góry. Obok wybuchła bomba. Baloty z wełną zwaliły się na bok i odcięły odwrót. Pożar dostał tlenu, buchnął płomieniem, po chwili pół ładowni było purpurowe. Na korytarzu zjawił się ,,stary”. – Zamknąć ładownię! – wrzasnął. – Ludzie, kapitanie, ludzie! – Justyn zwolnił, poprawił kołnierz, odsapnął. – Ty wiesz, że nieraz jedna chwila trwa rok albo dwa, albo dziesięć lat, pamiętasz z tej chwili więcej niż z całych dziesięciu lat... Ja wtedy jednocześnie widziałem starych, ojca, matkę, gębę Marysia, nawet piasek widziałem, w którym się bawił, i jego Tereskę widziałem, chociaż to trwało pewnie sekundę. Żeby ich uratować, trzeba było odwalić ze dwie tony pak, wpuścić dużo tlenu do ładowni. Czekały na to przytłumione języki ognia. Za cienkim szotem od tej ładowni było dwa tysiące ton amunicji. Ktoś wcisnął mi w rękę końcówkę węża podłączonego do zbiornika z gazem. W gębie mi wyschło, coś trzyma za grdykę. Nie wiem, kiedy zrobiłem z tym wężem, co trzeba było zrobić... Gaz syczał, drapał w gardło, ale szum ognia w ładowni cichł, cichły i łomotania w szot. Zgasł pożar, Junkersy odleciały. Dopłynęliśmy do Murmańska... Justyn umilkł. Szliśmy w tę deszczową zawieruchę w kierunku miasta. Melchior człapał obok, na przyczepkę. Także milczał. – Dostałem odznaczenie, nigdy go nie przypiąłem, zawsze myślałem, że to za Marysia – powiedział Justyn tuż przed tramwajowym przystankiem. Zwolnił, zasapał się jeszcze bardziej. – Przeczytałem w gazecie, że przycumowali ten statek na złomowym nabrzeżu, będzie pożegnanie i zaczną go krajać palnikami na szmelc... Coś mnie przygoniło, ale strażnik nie wpuścił. Pyta, co ja za jeden, mówię że emeryt, a on: – To czego pan szuka w porcie jak emeryt? – Kiwnął stary ręką, wspiął się na stopień tramwaju i pojechał do domu. Wiatr wzmagał się. Daleko między dwoma na pół rozebranymi wrakami okrętów czerniała sylwetka parowca, gasły w nim ostatnie światła. Melchior walczył z gasnącym płomykiem zapalniczki, który nie chciał przeskoczyć na mojego papierosa. W końcu każdy z nas zapalił sam sobie. Noc spędziłem u niego w hotelu. Butelka whisky starczyła nam do godziny drugiej, potem już gadaliśmy o suchym pysku. Melchior zainteresował się też tymi z „Parsenty”. Wertowaliśmy relacje prasowe, oglądaliśmy rysunki i zdjęcia. Miał z tej sprawy napisać spory reportaż. Kiedy już świtało, opowie 91 działem mu dla zmiany nastroju o Prokopie zwanym także Agrawą, który, gdy na statek mustrowali nowi, stał na burcie i przyglądał się każdemu z osobna. Miarkował, czy mają morską duszę. Nie lubił, gdy na „Murenę” zapędził się mądrala, niedowiarek. Historie jego były żywe, zmieniało się w nich raz to, raz owo. Gdy więc mędrek złapawszy Prokopa na łgarstwie robił oko, ten powiadał: – Jakiś ty, Felo, głupi, nic nie rozumiesz... – po czym kiwał z żalem głową i powracał do przerwanego wątku. Pod koniec każdego rejsu Prokop zerkał na zebranych, ciskał za siebie niedopałek papierosa i mówił: – Schodzę z tego pudła – nowi wybałuszali oczy – Prokop nigdy przedtem takich rzeczy nie mówił. – Schodzę – powtarzał, potem następowało milczenie, a on zaczynał nagle głosem mocnym, prawie zaczepnym: – O Santa Corso Tornado słyszeliście? – Nikt nie słyszał o Santa Corso Tornado. – Santa Corso Tornado leży na Pacyfiku... – wyjaśniał Prokop – rafy i... i coś jeszcze... – znacząco mrugał do najgłupszego praktykanta, po czym pytał: – Nie wypaplesz? – Nie! – brzmiała niezawodnie odpowiedź. – Rano już było – zaczynał Prokop, ociągając się, jakby z oporem – woda kotłowała się po nocnym sztormie, fala biegła od południa, pełna, tłusta i jeszcze mocna. Na kutrze byłem za szypra, przesztormowałem noc, nadbudówkę miałem skrzywioną, grzywacze ją ruszyły. Dźwigarek w rogu pękł, deski dębowe postrzępiły się na brzegach, szkła wybite. Kuter kaczkował tyłkiem na falach, rył się w morzu głęboko. Dwóch ludzi miałem pokiereszowanych, maszyna dostała wody; prychała, jakby miała stanąć. Wyszedłem na dek, patrzę, z wody wyłazi czerwona kula słońca, fale płaszczą się pod jej brzuchem, wiatr puchnie – zupełnie ładny ranek, niedaleko dryfuje wrak. Czarny szkuner z porwanym żaglem na grotmaszcie. Wyrósł jak z dna i dryfuje prosto na moją burtę. Powiadam wam, widziałem Latającego Holendra, ale ten szkuner wyglądał lepiej. O „ D o n n a C z e c z y l i a ” słyszeliście? – Nikt nie słyszał o „ D o n n a C z e c z y l i a ” , odpowiadało więc milczenie. Bosman gospodarczy marszczył czoło, z rozczarowaną miną zakręcał w archaicznej maszynce papierosa, zapalał, zaciągał się i zgubiwszy niespodziewanie zniechęcenie do towarzystwa, które nie słyszało o czarnym szkunerze, wyznawał: – To była... „ D o n n a C z e c z y l i a ” . Dobiłem do niej, wrak miał wysmukły kadłub, czarny pokład, czarne maszty. Na rufie opuszczony, wygięty w koci kark rumpel. Statki na fali ocierały się, trzeszczały burtami. Zmobilizowałem ludzi, nabiliśmy rakietnice i przeskoczyli na tamtego. Drzwi od nadbudówki ustąpiły lekko, zaglądamy do środka. Mahonie, hebany, kryształy, brokaty. Schodzimy w dół po schodach z czarnego drewna. Salonik francuski – złote „Ludwiki”. Na rufie kiwa się kryształowy pająk. W szklanej kuli skaczą żywe rybki... – Prokop zdejmował z oczu okulary, przecierał, wkładał na nos. – Było tam razem, czekajcie, niech policzę: raz, dwa trzy... cztery kabiny, nie licząc kapitańskiej, i dwa salony klubowe... a nawigacyjna... ha! ha! ha! – zanosił się śmiechem – rumpel na pokładzie to bluff, oszustwo! Grotmaszt z podartym żaglem też oszustwo! Pod dekiem dwa diesle, oba jak smoki, po trzysta koni każdy. Z boku kość słoniowa, tablica i parę klawiszy. Naciśniesz na kość i aż dziób wyłaził z wody, trzydzieści, czterdzieści węzłów, ile chcecie. Myszkujemy po statku, a w każdym kącie nowe cudo i wszystko znalezione na morzu!... – Toście się, szyper, obłowili – powiada do mnie jeden z moich, oczy ma okrągłe z podziwu. – Ano, jasne że się obłowiłem – odpowiadam, bo co ukrywać takie bogactwo. I wtedy znaleźliśmy człowieka. Mógł mieć na oko ze sto dwadzieścia lat. Maluśki, pomarszczony jak rajskie jabłko. Zipał jeszcze. – Kto pana wpuścił na mój okręt?! – pyta pobielany trup i robi minę, jakby się miał rozsypać. – Uratowałem ten statek! – gruchnąłem mu nad uchem. Starzec poruszył się i zaczął pełzać w górę po śliskiej ścianie kabiny, oparł się plecami o brzeg koi. – Hi! hi! hi! – parsknął papuzim śmiechem. – Uratował mój statek! – spoważniał, świdrując mnie oczkami. – Przeklęty jesteś, synu, przerwałeś mój samotny rejs na tamten brzeg, zapłacisz za to. – Milczał chwilę, po czym zapytał: – Wiesz, gdzie leży Santa Corso Tornado? – Tu Pro 92 kop wycierał pot z czoła, myślał chwilę w skupieniu i powiadał: – Doprowadziłem jacht do Santa Corso i co tam spotkałem? Nie wiecie i nie będziecie wiedzieć! Nie mogę. Rozumiecie, nie mogę! – rozkładał bezradnie ręce. Sięgał do kieszeni i wyciągał nieokreślonego koloru kopertę oklejoną zagranicznymi znaczkami. – O! – okrężnym ruchem przesuwał ją przed oczami słuchaczy – widzicie, schodzę z tego pudła i wracam na Santa Corso, już postanowione! – Nikt nie pytał, co jest w poczerniałej kopercie, wszystko było jasne... Prokop wracał na Santa Corso. Rok temu faktycznie zmustrował... Odnaleźliśmy go z Melchiorem w Orłowie. Otworzył drzwi, zdjął okulary, przetarł je i patrzył na mnie uważnie. – A, to ty – mruknął. Weszliśmy do mieszkania. W małym łóżeczku leżał różowy dzieciak. – Wnuczka – powiedział Prokop. – Wróciłeś z Santa Corso Tornado? – zagadnąłem. – Skąd? – zapytał. – Z Santa Corso Tornado – powtórzyłem. Stary popatrzył na mnie spode łba. Napijesz się? – zapytał. Wyjął z barku butelkę rumu i wziął się do parzenia herbaty, szło mu to opornie, niewiele już widział, rum do kieliszków nalał jednak sprawnie. Milczeliśmy chwilę. – Bawię wnuczkę, widzisz, córka w pracy, zięć w morzu, kto zajmie się dzieckiem? – wsadził zabawkę w ręce niemowlęcia, mała przewracała oczami i śmiała się pociesznie. Celebrowałem herbatę. Zapadło milczenie. Nie czekałem dłużej i przystąpiłem do rzeczy. – Słuchaj – zagadnąłem – kolega dziennikarz zbiera materiał do książki o konwojach do Murmańska – postawiłem butelkę ginu na stole, taką jak kilka lat temu w kabinie – opowiedz nam, jak to było – wskazałem na jego wykrzywioną nogę. Stary oglądał etykietę na szkle, macał korek i plombę, była nie naruszona, uśmiechnął się do swej ulubionej wódki. – O wojnę na morzu pytasz, o konwoje? O to? – wskazał nogę. – Stare dzieje, nie warto ruszać. – Jak to nie warto?! – oburzyłem się. Patrzył na wykrzywiony piszczel. Patrzył długo, aż wreszcie mruknął: – Chcecie pisać o wojnie... Zostawcie, niech przepadnie pamięć. Nie umiecie wymyślić jakiejś wesołej historyjki? Melchior jeszcze dwa razy jeździł do Prokopa, ale niewiele z niego wyciągnął, może jedynie nieco więcej szczegółów o wyspie Santa Corso Tornado i starym szkunerze „ D o n n i e C z e c z y l i i ” . Stary podobał mu się bardzo, mówił, że jego sylwetka jest modelowa dla jego postaci, właśnie o takiego starego mu chodziło. Nie dowiedział się, jak było ze spalonym piszczelem i poparzonymi oczami Prokopa. Jedynie Grzegorz wiedział coś o tamtej sprawie. Puścił raz nieco pary z gęby o przygodach bosmana z czasów wojny na Atlantyku. Po storpedowaniu statku w konwoju ropa paliła się na morzu, Prokop wraz z innymi opuścił się w szalupie na to morze ognia. Jakiś niemiec podpłynął blisko, mógł ich wziąć na pokład. Wrzucił granat do szalupy. Upiekli się wszyscy w palącej ropie, Prokopa uratował inny statek, jedynie cudem chyba, bo i cuda wtedy były. Melchior pojechał do Warszawy po tygodniu, zostawił ołówki, miał wrócić. Zainteresowany był Michalikiem, nie dawała mu spokoju przygoda, którą mu kiedyś opowiedziałem w kilku zdaniach – historia na łodzi, kiedy obok płynął wielki żarłacz ludojad. Umówiliśmy się więc, że pojedziemy do osady, Melchior chciał poznać szypra. 93 W Izbie Morskiej rozpoczęła się rozprawa kapitana nieszczęsnej „Parsenty”. Już od wczesnych godzin rannych hall w sądzie wypełniał się rybakami z różnych statków. Tuż przed drzwiami sali rozpraw sejmikowała grupa dziennikarzy. Niedługo przed rozpoczęciem rozprawy w tłumie pojawiły się kobiety w czerni, dużo ich było. Młode i zupełnie młodziutkie, starsze i całkiem starusieńkie – żony, córki, matki dziesięciu ludzi, którzy nie wrócili z morza. Siedziały w niewielkich grupkach, stały w hallu, w jego kątach, pod drzwiami Izby, dużo ich było razem, bardzo dużo. Szukałem wzrokiem Bawarkowej, znalazłem. Podszedłem blisko, nie poznała mnie, dałem spokój z rozmową i tak byłem wstrząśnięty tym obrazem. Otworzyły się drzwi, wyszła sekretarka Izby w kolorowej spódnicy, czerwonym sweterku, białych pantofelkach, młoda jak wiele tych w czerni, odznaczała się na ich tle niczym kolorowy kamyk w popiele. Żony-wdowy, matki, córki zgrupowały się przy wejściu do sali rozpraw. Sekretarka usadowiła je w dwóch długich rzędach od ściany do ściany. Dziennikarze zajęli ławę prasową naprzeciw ławy zainteresowanych, na której siedział dyrektor przedsiębiorstwa i kapitan ,,Parsenty”. Gruchnęła lawina rybaków do środka sali, ostatni stanęli pod ścianami, miejsc nie starczyło. Cisza przedłużała się, świeciły pustką wysokie fotele, wreszcie wszedł Sąd Morski. Wysoka Izba. Sędzia w todze z orłem na piersiach rozpoczął ceremonię, przedstawił znany tu każdemu przedmiot rozprawy, później szesnaście problemów, na które w tej sali miano znaleźć odpowiedź, szesnaście zawiłych pytań pod adresem człowieka, który siedział na ławie zainteresowanych i przyciskał skronie dłońmi. Patrzyły na niego kobiety w czerni, patrzyły bez przerwy od chwili, kiedy usiadł. – Dlaczego nastąpiło uszkodzenie steru? Czy wejście w tych warunkach stwarzało ryzyko? Czy kapitan uzgodnił to wejście z kapitanem portu? Czy statek wchodząc utrzymywał się w linii nabieżnika? Czy zakotwiczenie jedną kotwicą po stwierdzeniu uszkodzenia płetwy sterowej było prawidłowe? A kiedy statek dryfował w ostatnich chwilach istnienia, kiedy dryfował z obydwoma kotwicami przez ostatnich kilkanaście minut na śmiercionośne gwiazdobloki nabrzeża, dlaczego kapitan nie użył sprawnego jeszcze silnika? Dlaczego nie zarządził ewakuacji ludzi na eskortujący statek, helikopter ratowniczy? Dlaczego? Dlaczego?... Dlaczego?... – padały w ciszy sądowej pytania jak uderzenia dzwonu. Wdowy, matki, córki siedziały wyprostowane, kamienne, nie płakały, patrzyły na zgarbionego pod tym olbrzymim ciężarem człowieka na ławie zainteresowanych. – Dlaczego kapitanowi „Parsenty'' nie udzielono pomocy w holowaniu statku do portu? Dlaczego takiej pomocy nie udzielili Duńczycy? Dlaczego udzielenia pomocy odmówił kapitan największego statku, jaki się w tym porcie wówczas znajdował, a był to... statek polski, statek tego samego armatora? Na sali zaszumiało, kobiety w czerni poruszyły się, ludzie szukali spojrzeniami kapitana owego statku, człowieka, który w tej chwili miał przejąć na siebie ciężar wdowich spojrzeń. Znaleźli, patrzyli z ław publiczności, patrzyły wdowy ze swoich dwóch szerokich rzędów. Kapitan „Łagowa” patrzył na Przewodniczącego Izby i na ławników, wiercił się w miejscu, był tutaj zaproszony jako świadek, ale spojrzenia wdów na sali przeczyły temu. Szmer trwał długo. Sędzia podniósł rękę, uciszył salę. Przed Izbą stanął kapitan „Parsenty”, wziął do ręki drewniany okręcik, ustawił go daleko przed główkami awanportu, skierował dziobem ku wejściu. Wrócił teraz, na sali wypełnionej rybakami, kobietami w czerni, do chwil, których pewnie nie zapomni nigdy. Oto zbliża się do 94 świateł na portowych główkach, czerwonego z lewej i zielonego z prawej burty, jak zawsze przy wejściu. Na pokładzie dwóch chorych, potrzebna jest lekarska pomoc. Woda jak woda, kotłuje się przy portowych główkach. Wiatr nord west, nie taki znów duży, najwyżej z sześć stopni w skali Beauforta... Stateczek w ręce kapitana, drewniany, mniejszy od pudełka zapałek, zbliża się do portowych główek na płaskiej zielonej tafli plastyku z wyrysowanym białą linią planem portu Koben. Zbliża się powoli okręcik do dwóch punktów z lewej i prawej strony. Zatrzymuje w miejscu. Sędzia i ławnicy, doświadczeni kapitanowie, śledzą manewr, mają skupione twarze. Czy na pewno tak było wtedy, gdy rozległ się zgrzyt i zaczął dramat? Stateczek ustawia się w linii nabrzeża, przewodniczący i przysięgli szperają w notatkach. Tamtego mrocznego wieczoru w Koben ich nie było, był sam kapitan... Statek zbliża się burtą do lewej betonowej główki awanportu, jego diametralna wypada z linii nabieżnika, odchodzi w lewo, statek obraca się lekko dziobem także w lewo. Uderza fala większa niż inne, trawler ucieka jeszcze bardziej w lewo. – Ster prawo na burtę! – pada rozkaz kapitana, statek unosi dziób do góry, jego diametralna wraca do linii prawie równoległej z linią nabieżnika, krzyżuje i przecina ją... rozlega się chrzęst. Statek zmienia kurs, linia nabieżnika ucieka w bok. Dziób zbliża się do betonowej ściany falochronu między zatoką i awanportem. Próby wyrównania steru nie dają rezultatu, płetwa wychylona jest ciągle na prawą burtę. – Maszyna stop, wstecz! kotwica do wody! – pada rozkaz z mostka. Grzechot grubego łańcucha przerywa ciszę, żelazo rozcina skotłowaną powierzchnię wody. Mechanicy pospiesznie sprawdzają prowadnice sterowe. Rybacy z lewej strony na rufie oglądają burtę, jest gładka, nie ma śladu tarcia, a więc jakby zaczyna być jasne, czym, jakim nerwem spotkał się trawler z kamieniem. Z mostka porozumiano się z „Łagowem”, powiadomiono o wypadku. Nie ma paniki na „Parsencie”. Statek stoi ukryty za falochronem, trzyma go kotwica. Tylko łańcuch wydany krótko, zaledwie na półtorej szakli. Mało! Czy wytrzyma? W porcie jest już jego kapitan ściągnięty z domu. Przyszedł na „Łagów”, prosi kapitana polskiego statku o pomoc, o przeholowanie do portu bratniego trawlera, zbliża się noc, załogi na portowym holowniku nie ma. Kapitan „Łagowa” widzi niebezpieczeństwo, nie chce przeciskać się w wąskim pasie między rufą „Parsenty” a najeżonym gwiazdoblokami falochronem. Nie ma obowiązku ponoszenia tego ryzyka. Nie ma?! „Łagów” stoi na cumach i szpringach wewnątrz portowego basenu, w kabinach świąteczny nastrój, ludzie odpoczywają po morderczej pracy w dzień i noc na łowisku. „Parsenta” tkwi na jednej kotwicy z półtorej szakli łańcucha w wodzie, czy utrzyma się długo? Kapitan skandynawskiego portu pali nerwowo papierosa, kręci głową, podaje przez krótkofalówkę ostrzeżenia. Wreszcie na własną rękę wysyła do odległego o sto kilometrów miasta wiadomość o niebezpieczeństwie grożącym trawlerowi. Nad portem zjawia się ratowniczy helikopter. Do „Parsenty” podpływa łódź, być może chce zabrać załogę. Rybacy pokazują hol, nie chcą schodzić ze statku, proponują holowanie. Łódź odpływa. Jak ma holować, jaką maszyną? Do czego przywiązać hol? Kruszyną płynie zaledwie przy „Parsencie”. Zakotwiczony w awanporcie statek drgał, zgrzytnęła kotwica, kadłub ruszył rufą do przodu na palisadę betonowych gwiazdobloków. Niedaleko do nich było. Rybacy widzą bryzgi wody na kamieniach. Coś zaczyna się dziać wokół statku, coś bardzo złego... Druga kotwica do wody! – pada komenda z mostka. Czy nie za późno? – pytają doświadczeni kapitanowie w Izbie. Wdowy milczą, tłum rybaków w sądowej sali milczy, wielu z tych tu ludzi wraca do podobnych sytuacji w swoim życiu, było ich dużo, coraz więcej w miarę upływania lat pracy na morzu. Udało się, udało wtedy albo wtedy, no nie? Dzięki przytomności i wiedzy kapitana, oficerów, rybaków. Było źle niejeden raz, może gorzej niż tym na ,,Parsencie”, ale był też ten przysłowiowy łut szczęścia, bez którego niemożliwy jest powrót nawet z jednego rejsu. Padała odpowiednia komenda do maszyny, do rybaków obsługujących kotwiczne windy, zmienił się wiatr, ominęła statek ta największa dziewiąta fala, złapała kotwica kamienną chropowatość dna, przytrzymała statek... Czekali ludzie na łut szczęścia dla „Parsenty”. Czekali. Był tuż, na holowniku, zbierała się pospiesznie ściągana z miasta załoga, statek grzał diesle... Już miał odbić od 95 kei, wyjść z portu, podać cumy zagrożonym. Wtedy właśnie zadrżały grube kotwiczne łańcuchy, mruknęły zatopione na dnie żelaza. W tej chwili dziesięciu ludziom na pokładzie okaleczonego trawlera rybacki los zamienił lata życia na minuty... minuty na tarczach pod tymi wirującymi wskazówkami. „Parsenta” dryfowała wlokąc obydwie kotwice rufą prosto na palisadę sterczących z kipieli betonowych gwiazdobloków. Ratowniczy helikopter zniżył lot nad antenami już prawie wraka. – Dlaczego pan nie ratował się manewrami silnika? – pytają sędziowie. Kapitan milczy, zbiera myśli, podnosi głowę do góry, patrzy na sędziów, patrzy na wdowy, na salę wypełnioną po brzegi rybakami z różnych statków, różnych przedsiębiorstw. Każdy jest dla niego sędzią, każdy pyta spojrzeniem. Garbi się stary rybak pod tym ciężarem. Nie pada jasna odpowiedź na to pytanie ani w tym dniu, ani w dniach następnych... Każdy wie sam, że w Koben nie było jak tu gładkiej plastykowej planszy i pięciu doświadczonych kapitanów za stołem. Była noc, bełtało statkiem w piekielnej pułapce, minuty pędziły po zegarowych tarczach zupełnie oszalałe... Dlaczego kapitan nie wykonał manewru maszyną? Dlaczego nie kazał zdjąć ludzi przed uderzeniem rufy o falochron? – Na to drugie pytanie padła najdramatyczniejsza odpowiedź, jaką można usłyszeć na morskiej rozprawie. Nie przyszła od razu... dopiero w którymś kolejnym dniu... A na pierwsze? Może tam z mostka w nocy widać było, że taki manewr obróci statek jedynie burtą do owych zębatych jak piła gwiazdobloków i śmierć trawlera będzie bardziej nagła, taka, że nie sposób by nawet uratować ludzi. Teraz wiadomo, że nie pozwoliłyby na to kotwice, ale czy wiadomo na pewno? Trwają długie godziny rozprawy. Dla tego tam zgarbionego kapitana każda jak wiek prawie. Wracają minuty, sekundy... wracają, stają w miejscu, cofają się, rosną, pęcznieją... każde słowo, decyzja... A przecież są to chwile, które chciałoby się odwrócić! Za oknami Izby Morskiej zapada mrok, sekretarka w kolorowej spódnicy, czerwonym sweterku, białych pantofelkach zapala światło, jest zmęczona ciągłym ustawianiem magnetofonów. Kapitan „Parsenty”, oparł się o pulpit z planszą portu Koben. Ma zupełnie szarą, papierową twarz po dziesięciu godzinach wiwisekcji, sędzia po dwa razy powtarza mu pytania. Wydaje się, że ten rybak, który przeżył tamtą najbardziej tragiczną w życiu noc i trzymał się na nogach, stojąc na burcie swojego przewróconego na falochron trawlera, trzymał się na nogach i liczył na tej burcie ludzi, teraz padnie w owej ciszy na mocno stojącą w posadach podłogę Morskiego Sądu. Sędzia zarządził przerwę do dnia następnego. Wracałem do domu powoli, nie mogłem się wyrwać z owej jasnej a przecież ponurej sali, oderwać myśli od czarno ubranych kobiet, które tym razem zajęły aż dwa pełne rzędy od ściany. Jutro i pojutrze, potem przez trzy następne dni, aż do końca tygodnia będzie dalej rozgrywał się ten dramat dziesięciu rybaków, dramat wdów, matek, ojców, dzieci... oraz jednego kapitana, któremu los pozwolił przeżyć śmierć swego statku. Czy dramat jednego kapitana? A tamten z „Łagowa”? Co powie, gdy przyjdzie jego kolej stanąć przed sądem, wdowami, tłumem rybaków, którzy tym razem będą sędziami? Powoli wracałem do domu. Z refleksjami z sądowej sali mieszały mi się refleksje z ostatniego rejsu, sztormu i awarii silnika – wysiłek mechaników, spokój Cezarego, spokój ludzi... Tam podczas przewracania się statku i już później, na płaskiej burcie, też panował spokój. Kiedy zmyło tamtych, kiedy potopili się w mazucie z rozprutych zbiorników i wygniótł ich zanurzoną burtą przewrócony statek, ci jeszcze żywi oddawali słabszym zbawienny pas z krzesełkiem spuszczany po każdego z osobna przez wiszący tuż helikopter... Powoli wracałem do domu, odrywałem się od ciężkiej atmosfery tamtej sali. Wracałem do siebie i do Joanny... Joanna szła właśnie wzdłuż wielkiego sklepu. Obserwowałem jej smukłą sylwetkę. Czyżbym ją kochał naprawdę? Często na morzu zastanawiałem się nad rodzajem uczucia do tej kobiety. Czy gdyby zamiast Joanny w macierzystym porcie oczekiwała mnie inna, równie młoda kobieta, bardzo byłbym rozczarowany? Odpowiedź przychodziła powoli, kształtowała 96 się w czasie długich morskich dni i nieskończenie długich morskich nocy. Zmagała z chorobliwymi w tej marynarskiej samotności wizjami obnażonych, nagich, zaledwie znajomych kobiet. Izy Kacperskiego, śniadej Mulatki z Las Palmas, niebieskookiej kasjerki w Baltonie... Z uporem robiłem wszystko, aby Joanna była dla mnie kobietą, której pragnę tylko tak, jak innych... Gdyby ona chciała odejść i aby ją zatrzymać trzeba by mojego działania, wysiłku... nie zdobyłbym się pewnie na ten wysiłek. Dziwiłem się temu... Więc czy ją kochałem naprawdę? I wówczas kiedy szła przede mną, smukła, prosta, młoda, mimo wszystko jeszcze ciągle moja, zobaczyłem młodego człowieka, który na jej widok uśmiechnął się i prawie podbiegł do niej. Zrównywałem się z nią właśnie, zobaczyłem że ona temu mężczyźnie daje niemal rozpaczliwe znaki, aby nie podchodził, aby się nie ujawniał. Było za późno. Nieznajomy powiedział: dzień dobry! Joanna bąknęła coś, uśmiechnęła się głupio. Nieznajomy znikł w tłumie. Przez jeden moment przyjrzałem mu się uważnie. Kiedyś, podczas krótkiego postoju „Mureny” w Hawrze, kupiłem kupon męskiego materiału na garnitur. Później wypłynąłem w kolejny długi rejs, kiedy przypłynąłem, zanosiło się na zimę, znowu popłynąłem, zapomniałem o tym kuponie. Młody człowiek, któremu Joanna dawała pospieszne znaki, był w ubraniu z tego materiału... Przystanąłem, zapaliłem papierosa, zaciągnąłem się dymem, raz i drugi, czytałem przed sobą napisy na kolorowych puszkach obok stoiska z południowymi owocami. Puszki były różnej wielkości, barwne, niektóre zupełnie takie jak na Wyspach Kanaryjskich... Więc jednak... nie jestem głupcem, który na podstawie jednego telefonu traci zaufanie do kobiety nigdy nie dającej powodów do podejrzeń. Więc sprawa wyjaśniła się sama, bez napastliwych pytań i wykrętnych odpowiedzi, bez grzebania w damskiej torebce i otwierania nie do mnie adresowanych listów. A jaka jest odpowiedź na pytanie, które sobie zadałem? Tego jeszcze nie wiedziałem. Papieros oparzył mi palce, rzuciłem niedopałek. Joanna czekała na ulicy. Spojrzałem na jej twarz, nie wydawała się zakłopotana. Przyspieszyłem kroku, wracaliśmy do domu. Ona szła obok mnie, milcząca, daleka, nie miała widocznie zamiaru tłumaczyć się z czegokolwiek. W domu zrobiła kolację, postawiła talerzyki, filiżanki, ja układałem pierwsze zdania rozmowy, układałem pierwsze pytanie. Kiedy miałem otworzyć usta, rozległo się pukanie do drzwi, przyjechała przyjaciółka Joanny z mężem. Diabli ich przynieśli z wizytą. Joanna postawiła nowe talerzyki i poczęła myszkować po lodówce i spiżarni za czymś dodatkowym. Sięgnęła po butelkę wytrawnego wina, które kupiłem dwa dni temu, myśląc, że nieporozumienie wyjaśni się i trzeba będzie oblać powrót szczęścia do naszego domu. Poszli późno wieczór, potem pełzła noc cały wiek. Kiedy to się mogło stać? Jak do tego doszło? Chwilowa słabość? Mała przygoda, w którą się potem zaplątała do reszty. A jej bliskość na statku po tym rejsie? Kula w moim gardle rosła do rozmiarów bryły ugniatającej piersi i rozsadzającej skronie. Leżałem obok Joanny, która po prostu spała, i piłem swój kubeł goryczy, jaki przygotował mi rybacki los. Przegrała Joanna walkę z samą sobą, a potem zrobiła wszystko, by ratować nie wygasłą jeszcze zupełnie naszą miłość. Działała, stworzyła realne podstawy przyszłego wspólnego życia, w którym ona będzie bardziej zabezpieczona przed pułapką, w jaką się dostała i z jakiej sama szukała wyjścia, a ja ją wyśmiałem, nie rozumiejąc niczego... Trzeba uregulować sprawy z Heleną, wziąć ślub z Joanną... Ona zapomni o zdradzie, będę przy niej, zgniecie tamto w sobie, wyrzuci z serca. Zarobimy więcej w jej smażalni niż z moich dwóch pensji inżynierskich... Wargi miałem suche, w ustach też sucho. Trzeba podjąć decyzję, jeszcze może czas, jeszcze może nie za późno... Nie późno? Więc po to, aby po piętnastu latach pracy w zawodzie, wylądować za ladą rybackiego baru musiałem dostać w pysk... właśnie w ten sposób? Aby mieć z powrotem swoją Joannę, musiałbym wybaczyć jej, że kiedy ja tam w dzień i w nocy, w dzień i w nocy, całymi miesiącami tyrałem otoczony jedynie milionami kolorowych chłodnych ryb, ona tutaj... Wybaczyć jej tę chwilę zapomnienia właśnie wtedy... Wybaczyć? Nie, wybaczyć nie wystarczy, jeśli ma być jak kiedyś, trzeba zapomnieć. Więc jeszcze na to pora? Jeszcze nie za późno?... Wstałem rozbity, z piaskiem pod powiekami, wielką bryłą ołowiu w głowie i ciężarem na piersi. Była godzina szósta, Jo 97 anna spała. Ubrałem się. Wyszedłem. Ulice były puste, śmieciarze tłukli metalowymi pojemnikami koło mechanicznego slipu olbrzymiej ciężarówki. Szedłem chłodną ulicą, słońce wyłaziło zza bryły wielkiego domu od strony morza. Mleczarze rozwozili na wózkach białe butelki. Wstawał wiosenny, słoneczny dzień, dzień między długim jak wiek tym i następnym rejsem. Wszystko dookoła było dalekie, jakby we śnie lub tylko przez kogoś opowiadane. Spostrzegłem, że rozbieranie na cząsteczki, rozdrapywanie od wewnątrz sytuacji, w jakich znajdowała się pewnie Joanna, gdy ja byłem daleko na morzu... że świadomość tego co najgorsze bolała teraz też przez jakąś izolację, jakby niezupełnie bezpośrednio. Miałem wrażenie, że to wszystko dotyczy nie mnie i jej, lecz kogoś innego, a mnie boli zupełnie nie wiadomo dlaczego. Za mną szła jakaś całująca się parka, dziewczyna przystawała co chwila wieszała się na szyi chłopcu. Począłem oglądać się coraz częściej do tyłu. Nie wyglądała na kurwiszonka. Ot, dziewczyna, która powiedziała matce, że idzie do koleżanki uczyć się do matury i poszła z chłopakiem do parku na całą noc, bo przecież już teraz w niczym to nie poniża jej młodej, kształtującej się kobiecej godności. Czego nie poniża? Dziewczyna może mieć najwyżej dziewiętnaście lat, przyglądam jej się ukradkiem. Ej, chyba nawet mniej. Chłopak tak koło dwudziestki, obejmuje ją jedną ręką, drugą ściska dwa ciągle rozpadające się koce... Myślę – ciekawe, ile takich spontanicznych miłości przeżyje ta dziewczyna, zanim zostanie żoną, matką? Ale czy potrzebna jest taka filozofia? Bożena zaczęła ze mną, potem bez żadnych tajemnic z Zenkiem z trzeciego roku, później z łysawym asystentem, u którego dwa razy oblała zaliczenie. Przed skończeniem studiów wyszła za mąż za kolegę jednego z tych asystentów, lekarza z prowincji, który przyjeżdżał po nią pod budę najpierw Warszawą, a potem zgrabnym Opelkiem kupionym podobno ze względu na Bożenę. Rok czy dwa temu spotkałem kogoś ze starej paczki, powiedział, że widuje Bożenę, obecnie mamę dwojga dzieci. Córka ma już paręnaście lat, jeździ z mamą Fiatem. Mama zaokrągliła się, nosi na co dzień długie spódnice do kostek, mimo skończonych studiów nie pracuje, prowadzi szerokie powiatowe życie towarzyskie. A mnie się coś śni, że niby pannie, która niedługo przysięgać będzie przy dźwiękach organów wybranemu mężczyźnie wierność, nie wypada wyjść tak o świcie z parku w bardzo pogniecionej spódnicy, z chłopakiem taszczącym pod pachą dwa koce i paradować przez miasto, demonstrując tę wolność publicznie, ulicznymi pocałunkami. Takie to nowe czasy nastały... Nowe? A Urszula? Darka? A Joanna? Joanna?... Zaraz, zaraz, nie wpadajmy w panikę, przecież jeszcze na pewno nic nie wiadomo, wszystko głupie, nie sprawdzone poszlaki. Poszlaki? Czy ich nie za wiele? Przystanąłem, parka wyprzedziła mnie, szli oboje przytuleni do siebie, dziewczyna obejmowała chłopaka, chłopiec jedną ręką obejmował dziewczynę, drugą uparcie rozpadające się koce. Na ulicach pojaśniało, ruch stawał się większy z każdą minutą. Gdy wróciłem, Joanna czekała ze śniadaniem. – Co ty wyprawiasz, gdzie rano znikasz? – była nadąsana. – Wyszedłem na spacer, popatrzeć jak żyją ludzie. – No i co zobaczyłeś? – Nic szczególnego, wszystko normalne, jak w domu. – Co w domu? Słuchaj, Zygmunt – zaczęła Joanna. – Z tobą coś się dzieje niedobrego. Masz kłopoty? – popatrzyła mi w oczy. – Dlaczego nic nie mówisz? – Widzisz to? – zapytałem. – Co? – Że mam kłopoty? – Od początku, a właściwie od czasu jak wróciliśmy do domu. Chyba nie tylko o tę smażalnię ci idzie. – A o co? – Ty powinieneś wiedzieć najlepiej o co? – Racja, wiem już, ale jeszcze nie wszystko. – Co wiesz, nie rozumiem – powiedziała ze zdziwieniem. 98 Poczułem ukrop na twarzy i łomotanie w skroniach. Więc teraz, teraz się wyjaśni, trzeba zapytać wprost. Tylko jak? Od początku, przez całe trzy lata wszystkim byłem ja, liczyły się tylko moje decyzje, w ogóle niedopuszczalna była myśl, że mogę czegoś nie wiedzieć, że nie stoję na szczycie cokołu dla siebie i dla Joanny, a teraz trzeba zacząć rozmowę o tym, czy aby nie byłem rogatym durniem, który przywiózł już dawno z Hawru materiał na garnitur kochankowi swojej kobiety, i to tej, do której nie miał najmniejszych zastrzeżeń. – Daj spokój, Joanna – usłyszałem swój mocno zmieniony głos. – Nie chcesz ze mną porozmawiać? Nie chcesz powiedzieć, co cię gryzie? Zygmunt, powiedz, dlaczego po tym rejsie stałeś się obcy? Dlaczego?! Patrzyłem w białą płaszczyznę talerza, grzebałem widelcem w kawałku wystygłej już kiełbasy, podniosłem oczy na twarz Joanny. Głowę miała uniesioną wysoko, włosy rozpuszczone i uczesane jak bardzo jeszcze młoda dziewczyna. Patrzyła na mnie. Zmagaliśmy się spojrzeniem jak kiedyś w szkole między chłopakami. Kto wytrzyma dłużej, komu nie drgnie powieka, kto okaże się silniejszy? Inny to był jednak pojedynek, rzęsy Joanny zadrgały, potem przysłoniły pozbawione zaczepnej siły oczy, w ich kącikach pojawiła się perlista kropla, potem druga. Ścisnęło mnie coś za gardło, chciałbym podejść do niej bardzo blisko, przygarnąć ją do siebie mocno, mocno. Jeżeli nawet stało się coś złego, przebaczyć, zapomnieć. Bardzo bym tego chciał. Zapomnieć? Ale ona miała być tylko moja. Moja! – Daj spokój, Joanna! – powtórzyłem sucho. Joanna zgniotła kułakiem łzy. Pochyliła się nad talerzem, trwała tak chwilę, podniosła oczy z innym już wyrazem. – Dobrze, dobrze, Zygmunt – powiedziała powoli z wielkim namysłem, jakby zamiast tych słów mówiła zupełnie co innego. Wieczorem przeczytałem w gazecie nekrolog. Dyrekcja przedsiębiorstwa i rada zakładowa zawiadamia, że w dniu wczorajszym zmarł stary zasłużony emeryt – szyper Józef Michalik. Pogrzeb miał odbyć się za dwa dni w osadzie. Wiadomość ta spadła na mnie kamieniem. Chciałem się przecież jeszcze zobaczyć z szyprem, który nauczył mnie chodzenia po chwiejnym pokładzie. Chciałem, aby Melchior napisał coś o nim, żeby nie przepadła pamięć o człowieku, któremu ziemia nie była łaskawa, a jedynie morze szanowało go zawsze. Joanna wiadomość, że wyjeżdżam, przyjęła skinieniem głowy. Prosto z osady postanowiłem wpaść na „Murenę”, dopilnować przed wyjściem w nowy rejs, aby przetwórnia była odpowiednio przygotowana. Nie wiedziałem, kiedy wrócę. Joanna patrzyła na mnie, gdy pakowałem podróżną torbę. Milczała. Przestała znikać z domu, przestała wyjeżdżać na Hel do swojej smażalni, przestały nas odwiedzać jej koleżanki z mężami i dni były przeraźliwie długie. Moje podejrzenia po zachwianiu ową rozmową powracały i zajmowały dawne miejsce między myślami. Udawałem spokój, niemal obojętność, choć czułem, że to było gorsze od wyjaśnienia sprawy, podjęcia wreszcie decyzji... Ostatecznie wyruszyłem z torbą w ręku bez rozmowy z Joanną. Na dworcu puste perony. Nocny pociąg też prawie pusty. Naprzeciw mnie w przedziale siedzi dziewczyna o ładnej, niby dobrym dłutem rzeźbionej twarzy, oczy ma duże, ciemne, patrzy w ciemny i zadeszczony krajobraz. Mam wrażenie, że jest skrępowana naszą tylko we dwoje obecnością. Spostrzegam wreszcie, że przyglądam się jej prawie natrętnie już dobrą chwilę. Coś w niej jest za głębokimi oczami, może jak u Izy Kacperskiego? Lat chyba ma dwadzieścia pięć, sześć, albo odrobinę mniej, gęste czarne włosy, niewielki, ale wyraźnie rysujący się pod niebieskim swetrem biust, kształtne długie uda. Pociąg tłucze się na wielkim moście, ciemny świat za oknem ucieka wstecz pokreślony rysunkiem przesuwających się kratownic. Tuż za mostem jakieś światło rzuciło refleksy na jej aż do wyrafinowania ładne rysy. Myślę, że takiej kobiety pragnie się zawsze. A Joanna? Joanna też jest taką dziewczyną, 99 której pragnie się zawsze. Męczy mnie, że o czymkolwiek myślę, myślę też o Joannie, a właściwie nie tyle o niej, ile o sobie i o tym, że ją chyba straciłem, że nie chcę jej, bo tak się stało... Dziewczyna odwróciła twarz ku drzwiom przedziału, pokazała profil, zwiesiła głowę na ramieniu, próbowała usnąć. Też przymknąłem oczy, ciekaw byłem, jak wygląda osada, restauracja „Viking” na rogu dwóch największych ulic, rybaccy kolesie sprzed dwudziestu lat. Przed wyjazdem dzwoniłem do Melchiora, chciałem go zabrać na ten pogrzeb. Jak on to mówi – złapałby na pewno coś na papier z nastroju osady, kutrów, małego cmentarzyka zagrzebanego w słonym morskim piasku. Melchior już historyjki z rekinem nie usłyszy w oryginale od Michalika. Gdybym wówczas nie wyjechał do Olsztyna na studia, może ja mógłbym tę historyjkę opowiadać w oryginale... jeżeli nie podzieliłbym losu tych, co byli w kubryku albo może losu Szulca. Michalik nie puścił pary z gęby, jak to było, nie pisnął słowa, żyła jeszcze żona i córka Szulca przecież dopiero dwudziestoletnia, ani jej się śniło, że takie rzeczy w ogóle były na świecie. Urban rozwlókł sprawę po osadzie i dopiero później Michalik opowiedział mi całą rzecz. Przez lata wracała do mnie ta sprawa, jakbym tam był wtedy z nimi... Pociąg sterczy już z piętnaście minut na stacyjce żywcem z westernu. Drewniany budyneczek z gankiem, w mroku konie na ledwo zielonej łące, na bocznicy wagoniki z antresolkami. Rusza wreszcie pociąg, powoli rusza, jakby to była jazda donikąd, znowu przymykam oczy, oddalam się z tego przedziału z tego pociągu... ...Urban siedzi na burcie łodzi, patrzy w greting. – Daj tę wodę, sukinsynie, widzisz, że mam ręce zajęte – syczy Michalik, stoi na szeroko rozstawionych nogach, pochylony trzyma za kark leżącego bezwładnie Szulca. Szulc otworzył oczy, patrzy przytomnie na Urbana i stojącą za nim blaszankę. – Pić... – sepleni przez suchość w ustach. Usiłuje usiąść, wyciąga rękę, podpiera się łokciem. Michalik podtrzymuje go w takiej pozycji. Urbanowi wykrzywiła się twarz, kiedy do kubka nalał od razu setkę wody. Podał naczynie Michalikowi. – On sam wszystko wypije, zdechniemy przez niego – syczał. Michalik przyłożył kubek do ust Szulca, tamten mimo gorączki pił małymi łyczkami, szanował ten smak. Przymknął oczy, rozpełzł mu się wyraz ulgi po twarzy. – Zdrowyś, pij z morza – odwrócił się Michalik w stronę Urbana – pij już, bo kiedy cię wysuszy i wtedy zaczniesz pić, padniesz. Urban wie, że kiedyś szyper przez pięć dni błąkał się na łodzi bez wody, ale to było na Bałtyku, morze jak jezioro, a tu usta słone od samego wiatru, wszystko białe, cholerna sól skrzy wszędzie. – Daj, Urban, tę wodę – powtarza Michalik, bo Szulc znowu zaczyna rzęzić. Urban siedzi na burcie, trzyma głowę w dłoniach, patrzy w greting. – Daj bańkę, nie kap po kropelce... Urban wstaje z burty, podnosi bańkę do ust, usiłuje się napić. Michalik gwałtownie kładzie głowę Szulca na greting, robi krok wzdłuż szalupy. Urban odejmuje bańkę od ust, rzuca ją prawie pod nogi szypra. Na lewej burcie blisko dziobu siedzi Urban, na prawej blisko rufy Michalik, za nim stoi bańka z wodą. Michalik małym kubkiem sięga za burtę, nabiera wodę, przykłada naczynie do ust, pije zaledwie łyk, może dwa, resztę na powrót wylewa. – Wiesz co, Urban, pij z morza, póki jest jeszcze woda w bańce, mówię ci, Urban, jak cię wysuszy i dopiero wtedy napijesz się z morza, koniec z tobą. – Nie mogę, pali jak smoła, daj z bańki, szyper. – Zostaw dla rannego, pij z morza, jak ci mówię. Urban oblizuje suchym językiem białe, słone wargi, spod pochylonej głowy błyskają białka jego oczu, jest coś z obłędu w tym spojrzeniu. Słońce spadło z nieba, wisi tuż nad burtami, spala żywcem wysuszonych białym pyłem ludzi. Kilka dni temu zawadzili burtą o powojenną minę przygnaną wiatrem nie wiadomo skąd na szlak znany w dzień i noc jak własne pięć pal 100 ców. Michalik i Urban byli w sterówce, trzech rybaków spało w kojach. Szulc był na pokładzie, dostał kawałkiem żelaza. Kuter rozwaliło. Kadłub przepadł na bok, żłopał morze całą burtą. Nie więcej jak cztery minuty i nie było już kutra. Szyper miał w sterówce bańkę słodkiej wody, popijał, bo go suszyło po wódce wypitej poprzedniego dnia w Ostendzie. Na burcie, na którą zwalił się statek, była szalupa, sama dotknęła morza. Wrzucili do niej jęczącego Szulca. Szyper złapał ze sterówki bańkę. Tamtych pod pokładem nie było, bo nie było burty. Michalik miał prawie całą paczkę papierosów i zapałki, nie zamokły nawet, morze było spokojne. Do tej pory wypalili papierosy, wypili sporo wody. Wiatr, chociaż niewielki, ciągle gnał łódź na zachód w głąb morza, ratunek nie nadchodził. Chrapanie Szulca przeszło w rzężenie. Michalik walczył z opadającymi powiekami. Słońce wbiło się już do połowy w płaską wodę, płynęło obok łodzi. Szła noc, tu i tam wodę marszczyła wieczorna bryza. Szulc mamrotał i wybuchał śmiechem. Śmiał się długo. A teraz wrzeszczy: – Alle aufhangen! Michalik przytomnieje podnosi się z miejsca, przysuwa bliżej. Szulc ma wykrzywioną twarz, chwilę rzęzi, wreszcie cichnie i znowu zaczyna mamrotać. Michalik rozumie tę mowę. – Madhen... Madhen... – powtarza to samo słowo Szulc. Szarpie się, jakby chciał wstać, już nie mówi, a krzyczy, wreszcie chrypi, oddycha głęboko i przez ten oddech świszcze: – Z każdej wsi i miasteczek... Rogatka... Višegrad... Podromanija zabrać dorosłe dziewczyny, zabrać... dziewczyny... oślepić i puścić... Ha! ha! ha!... – Śmieje się Szulc. – Niech ślepe noszą żarcie do lasu... Rogatka... Podromanija... Višegrad... Słońce utonęło w tej stronie morza, w którą wiatr dryfuje łódź. Tu i tam po ciemnej płaszczyźnie włóczą się ostatnie czerwone refleksy. Michalik dopiero teraz czuje, że ma sucho w ustach aż do bólu. Szulc leży na gretingu, otworzył oczy pełne obłędu. – Rogatka, Podromanija... Višegrad... – powtarza. Michalik skupia się, zaczyna rozumieć, przez pragnienie, głód i napadającą gorączkę zaczyna rozumieć.... Szulc! Szulc!... przyszedł do osady, jak w Berlinie umilkły działa. Niewiele umiał po polsku. Minęło dwadzieścia lat... – Alle aufhängen! – krzyczy przez trawiącą go gorączkę, posiniałymi ustami Szulc. Michalik rozumie tę mowę, kto ma rozumieć jak nie on rodem z chałup rzuconych jak garść kamieni na zielony mech, między lasy i morze... – Alle polnische Banditen aufhängen! – krzyczał Kurt Muller komendant z tamtych stron. Michalik słyszał Mullera. Kto może rozumieć lepiej, co wykrzykuje Erwin Szulc? Michalik wypluł zęby po uderzeniu kolbą. Uciekł, kiedy z lasu sypnęły serie po domu nad rzeką, gdzie o świcie miał się spełnić rozkaz Kurta Mullera. Księżyc wypełzł z morza jak echo zatopionego słońca, toczy się obok łodzi podobny do porzuconej tarczy po bitwie. Zagląda do środka, oświetla pokracznie rozrzucone ludzkie sylwetki i blaszaną bańkę. Kurt Muller złapał dziewczynę, kazał przyprowadzić jej ojca i matkę, i dwie siostry, małe siostry, dopiero dzieci, też kazał przyprowadzić. Ustawił wszystkich pod ścianą, kazał patrzyć. – Gdzie partyzant? – pyta. Wziął pochodnię do ręki. – No gdzie? – podszedł do dziewczyny, świecił w oczy, blisko świecił. Dziewczyna nie wiedziała, spalił Kurt Muller młodziutką twarz pochodnią. Palił długo, aż dostała obłędu matka. – Rogatica... Podromanija... Višegrad... – mruczy Szulc coraz ciszej. Księżyc pochylił się na drugą stronę sklepienia, ruszył z miejsca ku dołowi jakby szybciej, morze błyszczało pożogą planktonowych iskierek. Michalik ugryzł się w chropowatą niczym bryła soli wargę. To wszystko nie jest snem, chociaż cholera wie, kto tu jest na tej łodzi, dziewczyna ze spaloną twarzą czy on, który kiedyś miał wykonać wyrok na Mullerze i nie wykonał... Kto tam leży z rozwalonym, cuchnącym zdechłą rybą brzuchem, Kurt Muller czy Erwin Szulc? Kto?! Mi 101 chalik na kolanach posuwa się powoli wzdłuż szalupy, chwyta za sweter leżącego bezwładnie człowieka, potrząsa nim, wali głową o burtę, Szulc otwiera oczy, Michalik widzi w nich przerażenie. – Co ja mówiłem? – świszczę suchymi wargami Szulc. – Rogatica, Podromanija, Višegrad, kanalio! – Szyper, zostaw, dwadzieścia lat byłem człowiekiem. – Mordowałeś w Jugosławii?! – Mordowałem. Michalik zaciska palce na szyi Erwina Szulca, rybaka, z którym żył na jednym drewnianym pokładzie prawie ćwierć wieku. Księżyc pobladł i posiniał, blady i zimny pcha się do morza. Na białkach oczu Szulca pokazały się czerwone żyłki. Michalik puścił kanalię, dyszy ciężko. Bierze kubek, pije odrobinę wody z morza. Urban zrywa się z dna łodzi. – Ja nie chcę tutaj zdychać! Nie chcę! – usiłuje krzyczeć, ale tylko chrypi. Michalik sięga po blaszankę, nalewa z niej pełen kubek. – Wypij – podaje Urbanowi. Tamten bierze naczynie, ręce mu się trzęsą. Szulc skręca się, wyciąga rękę. – Wody, wody... – rzęzi. Michalik nalewa drugi kubek. Szulc siorbie wodę, przytomnieje, patrzy na Michalika. – Co ja mówiłem? – powtarza pytanie. Michalik patrzy na leżącego przymrużonymi oczami, milczy. Noc powoli pełznie nad szalupą. Z morza niemrawo wyłażą promienie słońca. Szulc stracił przytomność, leży długi, bezwładny jak rozpruta hakiem barrakuda. Szyper obserwuje wschodzące słońce i w jego blasku spostrzega przesuwający się punkt. Budzi Urbana z drętwoty. – Ptak! – krzyczy Urban. – Ptak, o tam drugi – mówi Michalik, jakby właśnie tu na tego ptaka czekał. – Szyper... blisko ziemia! – Blisko... Michalik ma przed oczami stado ptaków, dwa stada, trzy, cały rój czarnych ptaków. Kiedy się budzi, sięga po bańkę. Nie upilnował, pusta bańka. Odrętwiały zagląda w wodę koło burty, woda czysta, daleko w jej głębi widać różowe meduzy. Tam z boku mniej niż ćwierć kabla przed dziobem leży prawie nieruchomo pod nagrzaną warstwą wody rekin, rusza leniwie ogonem, płetwami, patrzy na szalupę, czeka. Szyper znowu zapada w półsen, gdy się budzi, widzi nadal koło burty długie cielsko rekina. Zna ten gatunek. Szulc oddycha chrapliwie wysuszony gorączką w promieniach wściekłego słońca. Michalik nigdy nie zapomni jak uciekł mu Kurt Muller, który zanim powiesił człowieka, obcinał mu rękę. Uciekł Muller i pewnie gdzieś żyje do dzisiaj jak człowiek. Chociaż zbliża się śmierć, Michalik chce, żeby mu ktoś dał Kurta Mullera żywego tu na tę łódź... Patrzy na Szulca, potem na rekina za burtą, myśli, że nawet jeżeli Erwin przeżyje, sąd nie zrobi z nim tego, co zrobiliby ludzie tam, gdzie oślepiał dziewczyny. Wie też, że gdy nieprzytomny, najbardziej nawet ranny rybak zobaczy w wodzie rekina, oprzytomnieje. No i Michalik wie, że minęło dwadzieścia lat i on przez te dwadzieścia lat w ogóle niczego nie zapomniał. Gdyby ktoś powiedział, że własnymi rękami udusił Kurta Mullera, jemu byłoby lżej... Chciałby pojechać do Rogaticy, Višegradu i powiedzieć, że tymi rękami... rzucił rekinowi do morza Erwina Szulca... Michalik oprzytomniał zupełnie. Szulc budzi się z maligny, patrzy na szypra, szyper patrzy na rannego. – Wody... – charczy Szulc. Michalik bierze pustą bańkę, strząsa do naczynia parę ostatnich kropli. Szulc dzwoni zębami o kubek, zwala się twarzą na greting. Z daleka słychać dudnienie. Szyper zna ten ton. W stronę szalupy pełznie ciemny kształt. Oczy Michalika niewiele już widzą, słońce tonie w morzu, minął chyba jeszcze jeden dzień. Urban napił się wody morskiej i krzyczy, pewnie dostał obłędu. Erwin Szulc leży cicho, dawno nie wrzeszczy, żeby oślepiać dziewczyny, mil 102 czy, nawet nie oddycha. Rekin znikł. Za burtą leży jedynie morze, które można pić małymi łyczkami, zanim dostanie się obłędu... Urban przestał krzyczeć, zamilkł, potrząsa Michalikiem, ma ogromne oczy, pokazuje coś palcem, ręką, obydwoma rękami... Dziewczyna naprzeciw mnie śpi ze zwieszoną głową, przyglądam jej się uważnie, już nie wydaje się tak bardzo piękna. Pociąg znowu stoi, z peronu wpada światło do przedziału, oświetla jej postać. Rozchylone usta ukazują z boku brak jednego zęba, dłonie leżące na udach nie są tak smukłe, jak mi się wydawało. Dziwne, ale stwierdzenia te sprawiają mi przyjemność, wolę, że ona nie jest taka piękna. Dlaczego? Może dlatego że to nie moja dziewczyna? – Nonsens – myślę – co ona mnie wreszcie obchodzi. – Ale wiem, że mnie obchodzi, chciałbym odezwać się do niej, może też jest zagubiona jak ja? Gdzie może jechać z walizką i torbą o tej porze roku taka dziewczyna? Drzwi przedziału z trzaskiem rozsuwają się, wsiada dwoje młodych ludzi z dzieckiem może trzy-, może pięcioletnim, układają walizki na półkach, przesuwają bagaż dziewczyny, dziewczyna budzi się, jest znowu bardzo ładna. Decyduję się wreszcie na rozpoczęcie z nią rozmowy, ale ona wychodzi z przedziału, ci, którzy weszli, zapalają światło. Przymykam oczy, chce mi się spać, staram się nie myśleć więcej o dziewczynie z przedziału, o Joannie, Michaliku, rekinie, Erwinie Szulcu. Kiedy otworzyłem oczy, dziewczyny już nie było, znikła wraz z bagażem, nie było też dwojga młodych ludzi z dzieckiem. Na peron w osadzie wysiadłem zaspany i rozbity. Pochmurno się zrobiło, siąpił deszcz. Wypiłem herbatę na dworcu, do czasu pogrzebu Michalika przełaziłem po osadzie. Chciałem pozaglądać w stare kąty, ale wszystko było nowe, inne, a jeżeli coś było nie zmienione, też było inne, jakby mniejsze. Czułem się jak stary człowiek, który znalazł się na strychu rodzinnego domu i wygrzebuje z kurzu niemodne dziś cacka z czasów, gdy bawił się drewnianym samochodem, blaszanym korkowcem, dziwacznym koniem na biegunach... O godzinie piętnastej ruszyłem na cmentarz. Niedaleko metalowej bramy, tuż obok dębu, grupka ludzi otaczała dół. Kilku mężczyzn zdejmowało z ramion trumnę. – Wieczne odpoczywanie racz mu dać Panie – mówi ksiądz ni to do Boga, ni, do zebranych – a światłość wiekuista niechaj świeci na wieki wieków... odpowiadają ludzie. Zimno, deszcz zacina coraz większy, uroczystość staje się jakby pospieszna. Ksiądz szybciej zawodzi po łacinie, ci z łopatami w rękach przestępują z nogi na nogę, radzi prędzej przystąpić do roboty. Kobieta, stara, z różańcem w palcach, emerytka, Michalikowa sąsiadka, szepcze modlitwy, mruży oczy, spogląda z myślą o Bożej łasce w chmury nad cmentarzem. Pod drzewem, z czapką w ręku, stoi Kasprzak, dziesięć lat pływał z Michalikiem... Ci dwaj też rybacy, z żonami przyszli oddać staremu ostatnią posługę. Obok księdza także Michalikowi ludzie, sterczą jak słupy powbijane w ziemię, pomarszczyli czoła, nie może być inaczej, wspominają czasy, kiedy z szyprem pływali na Północne. Nikogo obcego, wszyscy zeszli z żółtych kutrów, tutaj przyszli, bo Michalik umarł. Kobiet mało w tym tłumku, stara sąsiadka, kilka żon rybaków ze swoimi, kilka samotnie, bo mężowie na morzu, więc one za nich odpowiadają pospiesznie księdzu – a światłość wiekuista niechaj świeci na wieki wieków... Z uporem patrzę na tę, która tkwi nieruchomo, daleko od trumny, daleko od dołu. Inna jej twarz, inna postawa, to w ogóle inna, zupełnie nie ta kobieta, którą pamiętam. Michalik też nie chce być dla mnie samotnym starym człowiekiem, którego tu chowają. Kiedyś miał żonę o połowę młodszą, ładną jak wszystkie młode żony starszych już mężów. Chociaż był mocno siwy, pierwsza była to jego miłość, zwoził więc z duńskich wysp pięknej Jolce nylony i moherowe szale. Odeszła nagle, później ludzie zmiarkowali, że on mieszka sam, a ona z Koleniem, młodym szyprem z innego kutra. Przyjaciele dowcipkowali – Michalik sprawił Jolce posag. – Od tej pory omijał ludzi, a jak ktoś niby przypadkiem przypaskudził, udawał, że nie słyszy. Trzymał się aż do dnia, kiedy holowniki ściągnęły z mielizny jego statek. Potem? – Pij wódkę, skończysz jak Michalik – mówiło się tu i tam, a Michaliko 103 wi zła była samotność w pustym domu. Mówił, że mu się przykrzy za... rybą. Widywali go też w lecie i zimą na brzegu – pokazywali na głowę... Michalik całkiem zwariował. Morza z ziemi było mu mało, wrócił na kuter nie jako szyper, lecz rybak. Gdy schodził z burty, pił. Teraz kobieta stojąca po drugiej stronie dołu poruszyła się, ludzie wzięli trumnę na grube powrozy i poczęli spuszczać między cztery ściany ziemi. Szmer obiegł tłumek. Dwaj starzy szyprowie miętosili w rękach czapki. Myśleli chyba o tamtym, wówczas – dawno, gdy Michalik wszedł do restauracji „Viking” na rogu dwu największych ulic. Byli tam, Michalik udawał, że ich nie widzi. Zajął miejsce na drugim końcu sali. Zamówił wódkę. Jolka uciekła, Koleń został. Potem Michalik poszedł do bufetu coś zamówić. Przechodząc obok stolika tamtych, spotkał wzrok Kolonia. Patrzyli na siebie przez chwilę i Michalik splunął na podłogę. Wtedy Koleń zatarasował drogę wystawionymi na salę nogami. – Panie szyper – odezwał się – to nie pański dom, żebyś pan pluł. – Do mojego domu ty naplułeś, ścierwo! Ci dwaj, którzy teraz stoją tam i miętoszą czapki, wówczas parsknęli śmiechem. Przy ich stoliku stało jedno wolne nakrycie – talerz Jolki. Michalik złapał ten talerz, uniósł do góry, trzasnął o stół. Kawałki porcelany, butelek, kieliszków, rój szklanych okruchów pierzchł na salę. Koleń wstał, zamierzył się na Michalika, lecz ten go uprzedził i wyrżnął zaciśniętą pięścią. Koleń znów zamierzył się, ale znów dostał, odskoczył, wrócił i wreszcie zdzielił tamtego z dołu w podbródek. Uderzony zrobił unik, ale poślizgnął się i upadł. Koleń kopnął go z rozmachem w głowę raz, drugi, trzeci. Michalik stracił przytomność. Jego koledzy poderwali się od stolika, uprzedzili ich ci dwaj, co siedzieli z Koleniem, złapali oszalałego Kolenia pod ręce i odciągnęli na bok. Wyrywał się i krzyczał: – Zapijaczony Alfons, do końca życia nie podniesie się jak przewrócony kuter. Zawsze pracować będzie za ciecia! Michalik leżał potem w szpitalu. Gdy wyzdrowiał, wrócił na kuter. W przerwach między rejsami nikt go w osadzie nie widział, co robił – nie wiadomo. Został drugim szyprem, a po przeminięciu dyskwalifikacji znowu szyprem. Któregoś lata morze sypnęło śledziem, potem przyszła burzliwa sztormowa zima, a po niej chude lato, ryba uciekła ze starych łowisk i kutry jak trampy, grasowały z pustymi ładowniami po nie znanych wodach. Nowe przychodziło, stare przemijało. Zapomnieli ludzie o zabranej żonie i rozbitym kutrze. Sprawa Michalika i Kolenia ożyła dopiero owej jesieni, kiedy morze zjadło znowu jeden statek. Tego dnia wieczorem, radio Reykjavik nadało ostrzeżenie o silnym sztormie. Inni szyprowie wcześniej schronili się do portów. Gdy Michalik zdecydował zakończyć połów, morze było dobrze rozbujane. Poszedł ku wybrzeżu, znalazł port i przymierzył się do wejścia. Statek skakał po falach jak urwana z łańcucha bójka. Zawrócił więc szyper na morze, kazał powzmacniać zabezpieczenia przed przesunięciem się ładunku i po znalezieniu zatoki za niewielkim przylądkiem, stanął do sztormowania. Mieli tam jak u Pana Boga za piecem. Późno w nocy przez szum, trzaski i strzęp urwanej w połowie melodii złapali krzyk o ratunek. Dwadzieścia mil na północny zachód topił się kuter. W chwilę później w pomieszczeniach sztormującego statku rozległy się alarmowe dzwonki, ludzie poderwani z koi, rozespani, z pasami ratunkowymi w rękach wyskakiwali na pokład. Za przylądkiem wichura chwyciła ich za sztormowe bluzy, targała, ciemna i wściekła, pluła bryzgami, czepiała się drzwi i pokryw na lukach. Na północny zachód – zwariowany kurs, prawie prosto z wiatrem. Mijały powoli godziny. Szyper z dwoma rybakami i reflektorem stał na dziobie. Co chwila kąpali się w lodowatej wodzie. Nagle, obok z prawej strony oderwała się od czarnego morza rakieta. W jej blasku widać było kołyszącą się na falach ciemną górę i przyklejone do niej ludzkie sylwetki. – Trzymają się stępki – powiedział ktoś, Szyper liczy rybaków na przewróconym kutrze: jeden, dwóch, trzech... sześciu, siedmiu... 104 Tamci machają rękami, krzyczą. Zbyt bliskie podejście grozi Michalikowi rozbiciem przez przewrócony kadłub, którym fala pomiata jak pustym kartonem. Za burtę poszły pontony dla rozbitków i porwane falami uciekły w noc, zaledwie jeden złapał ktoś z tamtych. I od nowa manewry na oszalałych falach. Jedno podejście, drugie, trzecie... Tamci zsuwają się z przewróconego kutra, chwytają się wyrzuconych lin, łapią jeden drugiego. Michalik stoi z rączką telegrafu maszynowego w garści i szarpie nią to do przodu, to do tyłu. Kadłub zdaje się rozsypywać od wibracji – cała wstecz! cała naprzód! – Człowiek przed dziobem! – ktoś wrzeszczy. Znowu cała wstecz. Fale walą się na głowy. – Jeżeli jest piekło, to nie ognia lecz wody – mówi do kogoś młodszy rybak z dyplomem magistra filologii, który tutaj trafił w poszukiwaniu przygody lub lepszego zarobku, nie wiadomo. Jeżeli jest piekło... myśli Michalik i w tej chwili widzi, jak rybacy wyciągają na pokład pierwszego rozbitka. Blady człowiek chwyta z trudem powietrze, powtarza jedno słowo: – Ludzie... ludzie... ludzie... Szyper zostawia zastępcy telegraf, biegnie do relingu, teraz wyciągają drugiego, trzeciego, szóstego... Ostatni czepia się wyrzuconej za burtę sieci i sznurowej drabinki. Koleń. Wyłazi wyżej i wyżej, gdy już ma dosięgnąć wyciągniętych do niego dłoni, nowa fala uderza statek, ale rozbitek przytrzymany za kark z pokładu zawisa nad wodą, czepia się sieci i wreszcie zwala na pokład. Woda buszuje między uczepionymi czego się da ludźmi, porywa Kolonia, uderza nim o sterówkę, łapie Michalika, jeszcze kogoś, niesie ich na rufę. Nowy przechył burtą do góry, na dół, wreszcie chwila jakby ciszy... Podniósł się Michalik, Koleń z zapadłymi oczami, uczepiony czegoś, też wstał, dyszy ciężko, patrzy nieprzytomnie dokoła. – Gdzie masz resztę ludzi? – pyta Michalik. – Zginęli – odpowiada tamten. – Zginęli – powtarza. Przesunęły się beczki, przewracaliśmy się powoli, pół godziny czy pół wieku... nie wiem. Na stępkę po burcie przeleźli wszyscy, dopiero potem zmyło, trzech, każdego osobno, po jednym... Rybacy sprowadzili Kolenia do mesy, rozcięli na nim ubranie, miał połamane żebra. Dostał gorączki i wyrywał się na pokład. Michalik tymczasem krążył w miejscu, świecił reflektorami po morzu, strzelał rakiety, szukał tych, po których przypłynął za późno. Nie znalazł, napotkał tylko przed dziobem wystający z piany jak wielorybi kark, przewrócony kuter... Patrzył na opuszczony wrak, w jego głowie tłukło się wspomnienie. Przewrócony kuter jest łupem morza – mruczał pod nosem – bywa, że przewrócony wrak druga fala stawia na stępce, człowiek też może podnieść się jak przewrócony kuter, igranie morza... życia... Dzień przyniósł nowe podmuchy i wypełzłe z ciemności morze wydało się jeszcze groźniejsze. Huragan nadal tężał. Szyper ustawił telegraf maszynowy wolno naprzód, sztormował pod wiatr w kierunku wyspy. Teraz na trumnę spadły pierwsze bryły ziemi, zadudniły po wieku, jakby pod nim nie było człowieka. Ludzie stali na wietrze z czapkami w rękach. Kobieta po drugiej stronie mogiły patrzyła na wypełniający się piachem dół. Jej mąż był na łowisku, może przyszła, jak zwyczaj każe, za niego? Przyszła sama bez dorosłej córki i dwóch synów też już prawie dorosłych. Tkwiła nieruchoma, jakby nieobecna. Chociaż od tamtych zdarzeń minęło dwadzieścia lat, ona pewnie do nich wróciła... 105 Ot, perspektywa podróży przez ćwierć polskiego wybrzeża podmiejskim obdrapanym autobusem... San stoi na przystanku. Brudnobrązowy skaj na siedzeniach, bagaż w wiklinowych koszykach i zniszczonych walizkach nad głowami pasażerów, tu i tam jeszcze wolne miejsce. Usiadłem z tyłu przy oknie. Kierowca włączył rozklekotany diesel. Drgania pełzły po blachach, trzęsło się wszystko. Autobus ruszył wreszcie, ulice miasteczka uciekały do tyłu, oto zakręt, jeszcze jeden zakręt i róg, na którym pyszni się restauracja już nie „Viking”, lecz „Współczesna”, gdzie śladu nie zostało po starej wykafelkowanej posadzce, metalowych stolikach. Darce kelnerce, co to mogła zarobić więcej niż trzech najlepszych szyprów z trzech najlepszych korabi, a pojechała podobno się uczyć do większego miasta, bo jej to było potrzebne. Klekotał autobus na wybojach asfaltu, głowa podskakiwała mi we wszystkie strony, czułem coraz większe znużenie i senność. Na dalszym przystanku przysiadł obok mnie pijany brudas, od którego jechał zapach czosnku, zmieszany z zapachem wódki, aż mi się płakać chciało. Autobus przechylał się na zakrętach, trąbił na ludzi, krowy i trząsł się na wybojach. W ciężkim powietrzu rozmazywała się przestrzeń, w głowie miałem coraz więcej ołowiu. Myśli moje krążyły uparcie koło Joanny i napotykając ciągle na ten sam opór wracały do pogrzebu Michalika, kraba mistrza Zaruby, pięknej Izy Kacperskiego... ...Na sali rozpraw w Izbie Morskiej siedziała w czerni żona kucharza Lebiody, po bokach żony tych z „Parsenty”, dalej Hanka Gacpy, żony rybaków, którzy odmówili wyładunku w Las Palmas... Sędzia oskarżał naszego „starego”, że nadużył władzy, na sali podniósł się szum, rybacy protestowali. Sędzia zamienił się w Pielarza, kierownika załogowego i wyciągał do mnie przez salę wielką łapę, jakby mi chciał gratulować, że wystawiłem dobre opinie ludziom naszego kapitana. Jedna z kobiet zamieniła się w Joannę i ta Joanna mówiła coś zupełnie bez sensu do sędziego. Sędzia niespodziewanie zamienił się w młodego człowieka ubranego w togę z materiału, który przywiozłem z Hawru... Autobus zgrzytnął hamulcami, moja ociężała głowa poleciała do przodu, obudziłem się nagle, jak zasnąłem. – A kysz, maro, przepadnij... – W ustach miałem osad, jak po wypalonej na czczo paczce papierosów. Spojrzałem na zegarek, minęła godzina jazdy. Śmierdzący brudas znikł na szczęście. Zbierałem myśli. – Co za głupi sen... Źle układa się przerwa między tymi rejsami. Rozprawa w Izbie, pogrzeb Michalika... Warto jakoś otrząsnąć się z tego. Ale obrazki z morskiego sądu trzymały mnie się uparcie. Przesiedziałem tam prawie tydzień, gdyby nie ten pogrzeb siedziałbym do końca przewodu. Kapitan „Łagowa” plątał się, ludzie jego nic nie wiedzieli, nic nie widzieli, wyłom zrobił radiooficer, który rozpłakał się przed Izbą i salą pełną rybaków z różnych statków, różnych przedsiębiorstw... Wyrwało mu się ludzkie słowo, jakby wbrew woli, jakby wbrew zakazom. Sędzia posłał kapitana po dziennik okrętowy, w tym dzienniku zapisane było, że dwaj rybacy z „Łagowa” poszli na falochron samorzutnie... – Dlaczego pan zrobił ten zapis? – pytał sędzia. – Musiałem rozliczyć ubrania służbowe zniszczone przez tych dwóch mazutem... – padła odpowiedź. Wdowy na swoich ławach poruszyły się, po sali przeszedł pomruk. – Czy coś innego jeszcze pan zrobił w sprawie „Parsenty”? – pytał sędzia. – Poza udostępnieniem krótkofalówki – nie. 106 – Czy był pan na miejscu katastrofy? – Nie. – Dlaczego? – Było daleko, między basenami z półtora kilometra... Wtedy właśnie sędzia wyjął Kodeks Morski, przeczytał tekst odpowiedniego artykułu i wygłosił formułę oskarżenia, polecając kapitanowi „Łagowa” przesiąść na ławę zainteresowanych. Tak zaczęła się druga sprawa. Kapitan odmawiając holowania „Parsenty”, kiedy stała jeszcze na kotwicy, miał swoje racje, podejście do uszkodzonego statku było rzeczywiście ryzykowne, mogli też znaleźć się na gwiazdoblokach, ale później, kiedy zdryfowana na obydwu kotwicach „Parsenta” leżała rozbita tuż za portowym falochronem i topili się zmyci z niej ludzie w rozlanym mazucie, kiedy tłum pobiegł na falochron, z „Łagowa” wybrało się dwóch ludzi... Dwóch ludzi... samorzutnie, co kapitan odnotował w okrętowym dzienniku, aby rozliczyć zniszczone mazutem kufajki. Czy tu jest wszystko w porządku? Czy to może być prawda?! Jakie będzie orzeczenie dla kapitana, który nie znalazł czasu, nie widział potrzeby udania się z załogą na odległe o kilkanaście minut miejsce w obcym porcie, gdzie ginęli rybacy? Ludzie, których pewnie znał, z którymi się spotykał... Po dwóch miesiącach morza w lodach, kiedy wreszcie znalazł się w porcie, mógł zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności za statek, za ludzi, za rybę, mógł się odprężyć... Czy mógł przewidzieć, że stanie się ta tragedia, że może być bardziej potrzebny niż kiedykolwiek? Czy mógł to przewidzieć? – Zadawałem sobie ciągle to samo pytanie. – Ludzie po dobiciu do kei poszli do miasta. Kto siedział dwa miesiące dzień za dniem w żelaznym dudniącym wibracjami pudle i pochylony rżnął osiemnaście godzin każdej doby żywe jeszcze ryby, kiedy dotknie nogą twardej ziemi, nie biegnie do teatru, kina... Nie do teatru... Taka jest prawda niezależnie od regulaminu... Za oknem autobusu przesuwał się wczesnowiosenny krajobraz, patrzyłem na szarą ziemię, pociętą już zielenią ozimin i nie mogłem odczepić się od ponurych myśli... W Izbie mówiło się o wielu powodach martwicy na „Łagowie”, tylko o jednym nie padło ani słowo. – O stanie, w jakim znajdowała się załoga... Bo jeżeli w tym mieście lub na statku... jeżeli wypił i jeden, i drugi, i trzeci... wolno było puścić kapitanowi taką załogę w kipiel morza zmieszanego z mazutem między betonowe gwiazdobloki, dwa metry poniżej linii falochronu? Ile wtedy siedziałoby wdów na sądowej sali? Ale czy tak było? Czy naprawdę kapitan nie mógł puścić rybaków, by ratowali ginących kolegów? Naprawdę nie mógł? Dlaczego milczał? Dlaczego nie powiedział prawdy, na którą czekali i sędzia, i wdowy, i sala pełna ludzi z różnych statków różnych przedsiębiorstw? Gdyby powiedział przed sądem, że tak było, gdyby przyznał, że został naruszony regulamin, musiałby ponieść odpowiednią karę... a tak po prostu nie ratował ludzi, bo nie musiał... Nie musiał! Nie jego robota ratować ludzi, jego robota łapać ryby, za to mu płacą... Kara przykra rzecz... niech więc będzie, po prostu nikt nic nie widział, nikt nic nie wie... Nie będzie kary, najwyżej upomnienie... upomnienie, no i ta plama... Lepsza taka plama niż regulaminowa kara w przedsiębiorstwie?! Może więc tak było? Czy rozprawa da odpowiedź na wszystkie pytania, czy jej moralne wyroki mogą być zupełnie sprawiedliwe? Autobus wtoczył się na lepszą drogę, nie podskakiwał już tak obłędnie. Stanął w małym miasteczku. Opustoszało na żelaznych, pokrytych podartym skajem ławkach, nowi ludzie cisnęli się do wnętrza. Kierowca wyszedł, zapalił papierosa, odpoczywał przed nowym wysiłkiem. A kapitan „Parsenty”? Kapitan „Parsenty”, kiedy przewróconym statkiem tłukła fala w awanporcie o gwiazdobloki nabrzeża i kiedy ludzie siedząc na burcie czepiali się pazurami stalowej płaszczyzny, stał przy burcie i liczył... Doliczył się ostatniego. Byli wszyscy. Potem przyszła jedna, jedyna fala... woda zmieszana z mazutem przewaliła się przez wrak i na burcie zrobiło się przeraźliwie pusto, znowu stał i liczył... Nie było dziesięciu. Za chwilę zobaczył własnymi oczami, jak morze rzuciło ich na betonowe gwiazdobloki daleko, aż pod sam falochron, a potem zabrało z powrotem pod wiercący się na kamieniach wrak. Czy wszystkich? 107 Kiedy jako ostatni chwycił linę opuszczoną ze śmigłowca i po kilku godzinach przyjechał ze szpitala do hotelu, gdzie byli rozbitkowie, długo patrzył na żywych. Potem zapytał: – Ilu zostało? – Siedemnastu – padła odpowiedź. Stał kapitan „Parsenty” pośród tych siedemnastu i płakał. ...Wówczas, kiedy fala dryfowała jego statek w kierunku śmiercionośnych gwiazdobloków i było jasne, że trawler rozbije się z trzaskiem, nie ściął anten, nie dał załodze rozkazu opuszczenia statku na helikopter. Gdy wczoraj sędzia zapytał po raz drugi i trzeci dlaczego? Kapitan milczał... aż wreszcie powiedział wolno, jakby z wielkim namysłem: – Nie wierzyłem, że to się może stać... że stracę statek... nie wierzyłem, do dziś zadaję sobie pytanie... dlaczego? Wreszcie za szybami autobusu przesunęły się do tyłu rogatki znajomego miasta, znajome ulice, wystawy, knajpa niedaleko kina... Niewielki tłumek zmęczonych jazdą ludzi wysypał się z żelaznego pudła na przystanek. Ruszyłem w kierunku portu. A to co? Przede mną szedł lekko zataczając się mechanik Kostrzewski. Dopędziłem go. – Ty co tu, Edgar, robisz, nie wyjechałeś? – Nie wyjechałem, a bo co? – Żona przyjechała? – zapytałem uradowany, że wreszcie zobaczę legendarną Małgorzatę. – A co tobie do mojej żony? – Widzę, że pysk umaczałeś, Edgar? – Umaczałem. Chciałem zrobić aluzję, że: Jak wróci w takim stanie na statek, kiedy w macierzystym porcie jest rzadkie święto i ślubna kobieta w kabinie? Nawet jeżeli ona jest aniołem, lepiej podobnych numerów nie robić. Ale uwzględniając uwagę, która przed chwilą padła, dałem spokój. – Na statek wracasz? – zapytał Kostrzewski. – Wracam. – Nie napiłbyś się czegoś? Spieszy ci się? – Nie masz już dość picia? – Gówno mam dosyć. No śpieszy ci się? Na dejmankę wracasz? – Nie na dejmankę, z pogrzebu wracam – mruknąłem. – Z pogrzebu na statek? – Ano widzisz, na statek. – Żona puściła cię w trąbę? Przystanąłem, popatrzyłem na niego spode łba. – A co tobie do mojej żony? – Phi, ale masz rogi, przez siwiznę widać. – Odpieprz się, nie truj mi tyłka – warknąłem, przyspieszyłem kroku chcąc zostawić dowcipnisia w tyle. – Czekaj, co tak pędzisz, od losu nie uciekniesz, nawet na morze. – Ty też idź lepiej na statek, zająć się swoim aniołem, zobacz przy okazji do lustra, może też masz rogi. – Ja? – Ty! – Że niby Małgorzata? – Małgorzata. – Bracie, sądzisz, to jest zupełnie niemożliwe. – Wszystko jest możliwe – rzuciłem byle co na odczepnego. Edgar zaśmiał się naturalnie i wesoło. 108 – Nudzisz – mruknąłem. – Nie masz zbyt dużego poczucia humoru – śmiał się dalej mechanik. – A ty masz? – kontynuowałem dialog zupełnie na odwal się. – Żebyś wiedział, jakie ja mam poczucie humoru, nawet nie przypuszczasz, stary, zdechłbyś ze śmiechu. Zadziwił mnie Kostrzewski; jak to się zmieniają ludzie na ziemi. – Chodź, wypijemy po jednym, pogadamy o rogach. – Odczep się. – Chodź, stary – nalegał mechanik i wciągał mnie do knajpy, obok której właśnie przechodziliśmy. Wszedłem, choć nie miałem na to ochoty. Siedzieliśmy przy stoliku i gapiliśmy się na wnętrze pustego jeszcze lokalu. Wódka stała przed nami w kieliszkach i śmierdziała z daleka. Jakoś nam nie szło picie. – A ciebie, tak serio, co przyniosło na ten zawszony statek w porcie? – zapytał. – Co? Rogi! – Gadasz. – Bo ja wiem. – Masz kłopoty z babą na serio? – Coś ty się, Edgar, tak przyczepił do mnie i mojej baby. Ty tak na serio ze swoją kłopotu nie masz? – Mówiłem ci, naprawdę nie mam. – To chyba zdechnąć można od takiego szczęścia? – Czasami można. Rozmowa nie kleiła się, żałowałem, że tu przyszedłem. – A wiesz, dlaczego ja nie mam kłopotów ze swoją babą? – znów szczerzył te swoje zęby. – Wiem, bo masz anioła. – Ha! ha! Gówno wiesz, zupełne gówno... ja nie mam w ogóle baby. Jakby przeszedł mnie prąd. – A Małgorzata? – Cap jesteś i capy jesteście dokoła, nie ma żadnej Małgorzaty. – Nie ma?! – Nie ma. Teraz ja śmiałem się szczerze. – Nie ma Małgorzaty, no to zdrowie Małgorzaty – podniosłem wreszcie kieliszek. Mechanik też podniósł kieliszek, patrzył na mnie uważnie, zmrużył oczy, jakby patrzył pod słońce. – Nie, nie Małgorzaty. Zdrowie... zdrowie, Izy Kacperskiego, Gacpowej Hanki... twojej Joanny, one przynajmniej są... rozumiesz... – Zdrowie. Uśmiechnąłem się. Ostatecznie zaimponował mi Edgar. Kiedy wyszliśmy z knajpy, nie poszedł ze mną na statek, wybierał się jeszcze gdzieś w siną dal. Szedłem w kierunku portu sam, obejrzałem się, szarzało już, mechanik znikł w tym mroku. – Nie ma Małgorzaty... zdrowie Joanny... – słyszałem ciągle jego śmiech jakby już z daleka. 109 „Murena” drzemała zacumowana przy kei macierzystego portu. Długie, pokratowane ramiona dźwigów szerokim gestem przenosiły pękate hiwy sprasowanych kartonów z nabrzeża do przepastnych ładowni. Rybak przy trapie czytał gazetę, koło burty było pusto, na pokładach, oprócz ludzi pilnujących załadunku, też nikogo. Piąłem się powoli po aluminiowych schodkach. W wąskim korytarzu spotkałem Izę Kacperskiego. – Dzień dobry! Pani tutaj? – Tak, Andrzej musiał przyjechać, bo są jakieś kłopoty z instalacją na mostku, przyjechałam z nim. No, proszę – pomyślałem – to jest małżeństwo. – Wojtek Steś też był na burcie, żona wróciła do domu, a on został. Powiedział mi rewelację, że w przetwórni już taśmociągi i ślimak u mączkarzy zrobione. Mistrz Zaruba dopilnował, siedzi na statku, przedłużyli mu pływanie o jeden albo dwa rejsy, bo miał odchodzić na emeryturę. Poszedłem szybko do Grzegorza. Siedział w kabinie i pił kawę, uśmiechnął się szeroko na mój widok. Wyciągnąłem do niego rękę. – Gratuluję, widzisz, stary, zmarnowaliśmy tę butelkę koło Mauretanii, miała być ostatnia na rybackim rejsie. – Zmarnowali, mówisz, szefie? Przydała się ta butelka jak żadna, przedtem mruk byłeś, do manszaftu miałeś daleko... – Ja byłem mruk, czy ty? – Obaśmy byli. Ale dobrze jest, Zygmunt, popływamy jeszcze, popływamy. – A jak to było? – Dowiedziałem się, że na letni rejs mają kłopoty kadrowe, mistrzów brak i paru technologów, walę do Pielarza, mówię, że jeszcze bym skoczył w ze dwa rejsy. Pogrzebał w papierach, kazał przyjść za trzy dni, przyszedłem, no i sprawa była załatwiona, zostałem na statku. Chodź, szefie, do przetwórni, pokażę ci, trochę spieprzyli taśmociągi, ale wytrzymać można. Obejrzałem taśmociągi, obejrzałem ślimaka w mączkami, wszystko grało bez zastrzeżeń. Byłem szczerze uradowany, że Grzegorz zostaje. W mesie spotkałem Gacpę. – Ty też tu, co u diabła pełny statek ludzi, przecież miałeś jechać z rodziną na wczasy, co cię przygnało do roboty, Teodor? – Mnie? Tak, uważasz, przyjechałem – mruknął Gacpa. Nie spodobało mi się to wyraźnie, ale Gacpa znikł w drzwiach wiodących na korytarz, nie miał ochoty na rozmowę. – A tego co znowu ugryzło – myślałem intensywnie. – Zupełnie źle, jeżeli rybak zaczyna być bardziej rozdrażniony po dwóch tygodniach lądu niż po połowie roku na morzu. Poszedłem do swojej kabiny, pusto w niej było, smutno, tu i tam dostrzegłem ślad niedawnego pobytu Joanny. Ustawione w szafeczce talerzyki i kieliszki, filiżaneczki, szklanki... wszystkiego po dwa, nad umywalką wisiał, jakby się jeszcze suszył, kostium kąpielowy bikini, który został, bo przed wyjazdem był jeszcze mokry, koło lustra pozostawiona w pośpiechu szminka w złoconej oprawce. Zebrałem szminkę i kostium, włożyłem do nylonowego woreczka i wrzuciłem do szafki, jeden komplet nakryć odniosłem do pentry, tak było lepiej. Pogrzebałem w butelkach, w tej i tamtej coś jeszcze było, nalałem sobie pół szklanki koniaku, wypiłem duszkiem. – No i po co ja właściwie przyjechałem na ten cholerny statek, nie wystarczyło zadzwonić, dowiedzieć się, czy przyjazd jest konieczny? Siedziałem na kanapce, paliłem papierosa, za bulajem zapadał powoli mrok, ze statkowej koi szczerzyła do mnie pysk noc jak dwieście pięćdziesiąt 110 tamtych. Taka? Znów dolałem koniaku, zapaliłem następnego papierosa. Nie taka noc, inna. W każdej z tamtych zjawiała się Joanna, schodziła z pożółkłego kartonika i obiecywała, że kiedyś przyjdzie naprawdę. Wstałem, wyszedłem z kabiny, przekręciłem klucz w zamku. Idąc wąskim korytarzem natknąłem się na Grzegorza wchodzącego do kabiny, przez uchylone drzwi zobaczyłem rozpłaszczonego na szocie kraba, wydał mi się jakiś mniejszy i bardziej wylakierowany, jakby jarmarczny. Grzegorz miał roześmianą twarz. – Zajdziesz na piwo, szefie? – zapytał przytrzymując otwarte drzwi. – Może później albo jutro – uśmiechnąłem się sztucznie, nie miałem ochoty na rozmowę ani o statku, ani o przyszłym rejsie, ani o krabie. Zajrzałem do mesy, byli tam prawie wszyscy. Po ekranie telewizora sunęły się mętne obrazy turnieju miast, lepiej lub gorzej posprzątane place, podejmujący na wyścigi zobowiązania prezydenci. Wokół telewizora dyskutowano o katastrofie „Parsenty”. Ludzie skakali sobie do oczu, było widać, że nie każdy myślał jednakowo, nie dla każdego wszystko było jasne. – Nie wiadomo, jakie będzie orzeczenie Izby, nie podniecajcie się, najłatwiej jest sądzić – hamuje najimpulsywniejszych Czarnota. – Nie masz racji – przerywa mu Gacpa – sądzić też trudno. Ci z „Łagowa” nic by nie zrobili, ale ile akcji beznadziejnych pozwoliło uratować ludzi? I oto chodzi... o to chodzi! – gorączkuje się Gacpa – jest odpowiedzialność za statek i odpowiedzialność za tych, których można ratować... i można nie ratować... ta druga nawet się specjalnie nazywa... – Ponura sprawa, nie wiadomo w końcu, w jakim stanie była załoga „Łagowa”, że pijana, tylko domysły – rzuca ktoś z kąta mesy. – A słyszeliście, że kapitan „Parsenty” dostaje anonimy, życzenia wszystkiego najgorszego, śmierci? – pyta Czarnota. Milczę, też to słyszałem, przychodzi mi do głowy, że katastrofa nie skończyła się w Koben, trwa jeszcze, jeszcze ludzie rozbijają się o falochrony. We wdowich pytaniach na sali Izby można było odczytać pretensje nie tylko o to, że zginęli bliscy, ale o to, że żyje kapitan, zdawało się chwilami, że przede wszystkim o to, chociaż z przewróconej burty zszedł ostatni... Jak zeznają żywi, nie myślał wtedy o sobie. A kapitan „Łagowa”? Kapitan „Łagowa” niczym nie zawinił... Był daleko. Nie zbliżał się, myślał, że ta decyzja to tylko jego sprawa, okazało się, że nie. – Gdybym był „starym” na „Łagowie”, być może zachowałbym się inaczej, ale winy tu nie widzę – mówi Czarnota – on miał prawo decydować, oceniać ryzyko, szanse powodzenia, jeżeli ruszy tamtym na ratunek. – Nie, nie tak jest! – prawie podskakuje Gacpa – cholera jasna – prawie krzyczy. – Coś tu nie gra. W tym samym porcie jedni ludzie się topią, drudzy wiedzą o tym, najpierw, że statek dryfuje, potem, że ten statek przewróciło i ludzie siedzą na burcie... wiedzą i nic, zupełnie nic... – powtarza Gacpa. – I tu nie ma sprawy?! Solidarność, honor kapitański?! – strzela z grubej rury Gacpa. – Co honor? – pyta ten z kąta mesy. Gacpa patrzy spode łba, nie umie wyjaśnić. – Honor... śmieje się ten z kąta i jeszcze dwóch, coś złego jest w tym śmiechu. Gacpa purpurowieje. – Są rzeczy, których nie da się wytłumaczyć, widzieliście w gabinecie dyrektora plansze, na tych planszach słupki, te słupki to wyniki połowowe kapitanów w kwartale. Widać z nich, który lepszy, który gorszy kapitan, tyle że nie wszystko da się napisać takimi słupkami i zgubiły się między nimi inne pojęcia. Bardzo potrzebne pojęcia... teraz nie wiadomo, czy kapitan, który nie ratował tonących, zrobił źle... nawet tego nie wiadomo... Siedzę pod ścianą koło telewizora, na ekranie spiker wykłóca się z kimś o minuty potrzebne jeszcze któremuś prezydentowi do zbiórki złomu w turnieju miast. Myślę, że pyskować bez namysłu łatwo, oskarżać bez zastanowienia łatwo – to prawda. Starzy marynarze w Izbie 111 nie będą mieli prostej sprawy, jeżeli tego, co się stało, nie potępią, znaczyć będzie, że w porządku, że tak można, jeżeli potępią, jeżeli krzykną: ten człowiek zawinił, zawinił obojętnością wobec potrzebujących pomocy na morzu! – czy będą mieli rację? Nie koniec katastrofy... jeszcze jacyś ludzie rozbijają się o falochrony... Wstałem, wyszedłem z mesy. Zszedłem po klekoczącym trapie, minąłem portową bramę, wlokłem się noga za nogą w kierunku miasta. Zapaliły się właśnie uliczne latarnie. Droga i dalej ulica były prawie puste. Zajrzałem do hallu kina, na film nie miałem ochoty. Starałem się otrząsnąć z myśli o Joannie, myślałem więc o nieszczęśnikach z „Parsenty” i sprawie dwóch kapitanów; albo jedno, albo drugie wracało do mnie jak weksel, którego nie można się pozbyć tylko dlatego, ż« ma się na to ochotę. Snułem się z tymi myślami jeszcze godzinę albo półtorej tu i tam, wylądowałem wreszcie w knajpie, gdzie tym razem orkiestra zachłystywała się kozaczokiem. Lustrowałem uważnie salę. Mariola podskakiwała na parkiecie w rytm muzyki z typem w sztruksowych spodniach i grubym swetrze. Czekałem, aż mnie zobaczy, zobaczyła, uśmiechnęła się nieznacznie, tańczyła dalej lgnąc do partnera. Czekałem na przerwę. Gdy wracała do stolika, podszedłem blisko, otarła się prawie o mnie. – Dzień dobry, Mariola. – Dzień dobry... urwała, zapomniała jak mi na imię. – Zatańczysz ze mną następnego? – zapytałem. – Dziś nie, jestem zajęta, ale przyjdź jutro, czekaj, jutro też nie, najlepiej pojutrze, cześć! – Cześć, Mariola. – Typ ciągnął ją za rękę w kierunku stolika. Wyszedłem z knajpy, zastanawiałem się, czy iść na dworzec i jechać do domu, czy wrócić na statek. Poszedłem w kierunku portu. Koło portowej bramy mimo późnej pory panował ruch, dalej przy nabrzeżu obok chłodni wręcz tłok. Tłumek kolorowo ubranych kobiet kotłował się w miejscu. W głębi kanału rysowała się masywna sylwetka rzęsiście oświetlonego statku. „Pelamida” wracała z rejsu, po stu osiemdziesięciu dniach lodów koło Saint Pierre i Saint John's, zbliżali się teraz rybacy do swoich kobiet, które przyjechały tu z różnych stron Polski i machały zawzięcie chusteczkami, chociaż z tej odległości nikt ich na statku rozpoznać nie mógł. Przystanąłem. „Pelamida” podeszła bliżej, obdrapany, wymęczony krą, spłukany gęstą od soli wodą dziób statku jakby zawisł nad keją i czekającymi swoich kobietami. Holownik pchał burtę statku do kei. Stuknął trap o beton nabrzeża. Tłumek kobiet zafalował i ruszył do przodu. Na pokładach rybacy machali rękami, wykrzykiwali imiona swoich, przez to dzielące ich, teraz już tylko wąziutkie, pasemko wody pytali o zdrowie dzieci. Poszedłem w kierunku „Mureny”, idąc po trapie postanowiłem upić się w kabinie. Na to jedno miałem niemrawą ochotę. Kierując się do korytarza, spostrzegłem pochylonego przez reling Teodora Gacpę. Podszedłem do niego. Obrócił się w moją stronę. – Ty Zygmunt? – zapytał. – Ja, skończyłeś dyskusję w mesie, wodę oglądasz, dawno jej nie widziałeś? – rzuciłem z drwiną. Skończyłem dyskusję, oglądam wodę, wymyśliłeś coś lepszego? – Tak, tamtym życia nie wrócisz, kapitanów będzie sądził kto inny, ja napiłbym się wódki... – Ja już się napiłem, więc nie chcę. Rzeczywiście Gacpa trochę seplenił i oczy miał mocno mętne. Dziwne to było, w portach krajowych nigdy nie pił. – A co, uroczystość samotnie obchodzisz? – Obchodzę! – Nie podobasz mi się dzisiaj, Teodor, rozklejony jesteś? Co cię ugryzło, można wiedzieć? Teodor milczał sporą chwilę, patrzył na stada śmieci pływające koło burty, na zaolejoną, mieniącą się jak tęcza wodę w portowym basenie. Obrócił się do mnie, uśmiechnął jakoś dziwnie, prawie po pijacku. Nic nie powiedział. Tkwiłem oparty o reling obok niego. 112 – Wiesz, kto ja jestem? – zapytał wreszcie walcząc z suchością w ustach. – Gadaj, Teodor, co cię gryzie, ja też dostałem w pysk od kochanej ziemi, dlatego tu jestem. – Też dostałeś? – ucieszył się prawie. – Dostałem... – Każdy dostał... W morzu większy spokój, żeby dało się żyć tylko w morzu i żeby nie było ziemi, byłoby lepiej. – Przesadzasz, stary. – Przesadzam? Najlepiej jak jestem na morzu, wtedy spokój w domu. Cap jestem, który czasem zapomina, gdzie jego miejsce, że na statku, tylko tam, a ja dwa razy w roku po dwa tygodnie zjawiam się w domu. No i pytam, dlaczego moja dziewiętnastoletnia córka nie wraca na noce? Dlaczego nie wraca? – pytam. Nie otrzymuję odpowiedzi, zamykam drzwi na klucz i klucz trzymam w kieszeni... Jemy śniadanie, obiad, kolację, dzieci się uczą, wieczór oglądamy telewizję... no, to jestem nietoperz i oni skreślają dni w kalendarzu, kiedy ja jestem w domu... Wykreślają dni jak tknięte zarazą. A człowiek tyra na wodzie i oszczędza, tyra i oszczędza. Gówniara, dżinsy z Baltony, kozaki z Peweksu... Kochany tatusiu, przywieź mi z Las Palmas zamszową kurteczkę, tylko taką wiesz... i rysunek w liście, biegałem jak głupi z tym rysunkiem przez dwa dni postoju od Araba do Hiszpana, od Hiszpana do Araba, znalazłem kurtkę, za czwartą część dodatku dewizowego z rejsu, jeszcze nosem kręciła... – Córka ci podpadła widzę – uśmiechnąłem się najpogodniej, jak umiałem. – Podpadła? Podpadła, bracie? Nic nie rozumiesz, nikt mi nie podpadł, tylko ja zrozumiałem, że to nie ma sensu, że wszystko trzeba zmienić. Zmienić! I to już, zaraz, od dzisiaj. – Co chcesz zmienić, Teodor? – Swoje życie chcę zmienić, już nie będę dla nich nawozem... automatem do łapania ryb zainstalowanym daleko na morzu, maszynką do robienia pieniędzy, Murzynem, który dobrowolnie sprzedaje życie w kawałkach po pół roku, a gdy mu pomiędzy tymi kawałkami zostanie jakieś dwa tygodnie, dostaje kopa w dupę od własnej córki za to, że przystanął w biegu i obejrzał się przez jedną chwilę. – Jak, Teodor, zmienisz to życie? Teodor oparł się mocniej o reling, podniósł głowę, obrócił do mnie, popatrzył z nie ukrywaną złością. – E, głupio gadasz dzisiaj. Czego właściwie ode mnie chcesz? – warknął prawie. Położyłem mu rękę na ramieniu, potrząsnąłem nim lekko. – Wiesz co, stary, ja mam gorszy kłopot, jeżeli cię to urządza... znacznie gorszy... i żyję, przyjechałem tu, żałuję, że jutro nie wychodzimy w rejs. Gacpa patrzył na mnie uważnie, twarz miał skupioną, jakby wytrzeźwiał do reszty. – Aż tak? Z Markiem kłopoty? – zapytał. – E tam, z Markiem... A ty z córką nie przesadzasz? – uciekłem od tematu o mnie. Teodor sięgnął do kieszeni, wyciągnął białą kopertę, podał mi ją. – Masz, czytaj! Przyjrzałem się pismu. List był adresowany do jakiejś Magdy czy Marty, w każdym razie nie do mnie i nie do Teodora. – Czyj to list? – zapytałem. – Czytaj, pozwalam ci, mojej córki do koleżanki. Ciekawe rzeczy tam napisane, dlatego tu jestem... Niechętnie otworzyłem kopertę, wyjąłem list. Podszedłem do oświetlonego okna w nadbudówce. Żółte światło przelało się z plamy na pokładzie na papier usiany równymi, niemal precyzyjnie wyrysowanymi literami. 113 Cześć Marta, ty stara Krowo! Nie przyjadę w sobotę, bo przypłynął ojciec, z morza, czort z nim, kiedy odpłynie, wróci się do życia. Wiesz, jakiego miałam stracha po tej wycieczce? Dopiero wczoraj się wyjaśniło, rozumiesz... Ucieszyłam się... Mieliśmy z Czarkiem kłopot. A tej prywaty żałuję, poplotkowałybyśmy, popiły. Jeszcze jedno, stary przywiózł mi zamszową kurtkę z Kanarów, bomba, wściekniecie się wszystkie, chociaż niezupełnie taka, jak mu narysowałam. Tęsknię za wami, kiedy ten mój nietoperz (nic nie widzi, a czepia się wszystkiego) odpłynie, odbijemy sobie, na razie muszę udawać pół kretynka, głupawą panienkę, bo inaczej koniec zagranicznych dostaw. Mówię ci, on od tego morza i tych ryb ma zupełnie wyprany mózg. Stanął w miejscu po pierwszym rejsie z dwadzieścia lat temu i tak stoi. Wciska życie w stare ramy, nie widzi, że urosło. Nie zejdzie, żeby złapać wątek, ty nadajesz, on nadaje... ty na innym zakresie, on na innym... Gdyby takiemu powiedzieć normalkę, że ciąża... w jego stare ramy nie wlezie. Skoczyłam na faterka, co? Jak dostaniesz list, złap parę książek dla zmyłki i przywal do mnie, pogadamy, pokażę ci tę kurteczkę i tyle mojego będzie, jak zobaczę, że ci pysk zzielenieje. Podnieś na duchu Czarka, bo przerwa w romansie, rzuć okiem na tę małpę Teresę. Do zobaczenia u mnie. Baśka Przebiegłem list oczami pospiesznie, potem przeczytałem uważnie, niemal zastanawiając się nad każdym zdaniem. Teodor obserwował leniwie poruszające się śmieci przy burcie „Mureny” w portowym basenie. Oddałem list, schował go do kieszeni nie spoglądając na mnie, patrzył ciągle na wodę. – Bardzo poważnie to wziąłeś? – zapytałem podtykając mu pod nos paczkę papierosów. Zapalił, podał mi ogień. – A ty uważasz, że to żarty? – Jak dostałeś ten list? – Wychodziła do sklepu, zobaczyła mnie, stanęła, coś chowa. – Daj no to – powiadam. – Nic nie mam, tatusiu. – No zobaczymy, czy nie masz. – Ona do drzwi, ja też. Przekręciłem klucz, schowałem do kieszeni. – Daj to – powtarzam. Ona w płacz i ucieka, coś schowała pod bluzkę, w oczach ma strach. – Poważna sprawa – myślę – nie popuszczę. – Mówię do Hanki: – Zabierz jej albo ja zabiorę. – Hanka zabrała, ale mnie nie chciała dać. Poradziłem sobie, wyłuskałem list z łapy. Poszedłem do pokoju, zamknąłem się, czytam. Nie rozmawiałem z nimi, spakowałem manele i przyjechałem tutaj, po drodze oddałem wczasy rodzinne w Radzie Zakładowej, ucieszyli się, była kolejka po zwroty, następnego dnia mieliśmy wyjeżdżać. Przyjechałem tu. Drugi oficer skomli, że ma świeżą narzeczoną, chciałby pojechać. – Jedź, bracie, na całe trzy tygodnie, przyjedź na tablicę. Będę na statku do końca postoju. – Ucieszył się, pojechał. Za dwa dni przyjechały Hanka z Baśką, obie zryczane, ta gówniara beczy w kabinie na rufie, aż ją słychać na dziobie. – Tatusiu, to nieporozumienie, to taki styl, kto lepiej wybrzydza na budę, na belfra, na ojca... kto lepiej... – Przywiozła kurtkę, rzuca na koję. – Jak nie wrócisz, nie chce kurtki, nic nie chcę! – No to ja wyjmuję ten list i pokazuję Hance, jakie to jej córka ma kłopoty po wycieczkach. Pytam: – Tak upilnowałaś dziewczynę? Po to siedzisz w domu na lądzie, kiedy ja odwalam morskie miesiące rok za rokiem? – Płaczą obie. Patrzę na tę gówniarę, schudła przez trzy dni jak szczapa, żal mi się jej zrobiło, żal mi się ich obu zrobiło. Mówię, że wrócić nie mogę, bo dejmankę wziąłem do końca rejsu za „drugiego”. Pojechały zapłakane do domu, kurtkę zostawiły. I tyle się nażarłem portowego szczęścia w przerwie między rejsami – westchnął Gacpa. Cóż mu miałem powiedzieć? Milczałem. Księżyc wylazł wysoko na niebo, jego odbicie pełzło po smarach w zabrudzonym portowym basenie. Tu i tam mieszały się połyskujące w tej poświacie śmieci i pływające do góry brzuchami ryby. – Słuchaj, Teodor, czy ty gadałeś kiedy z córką tak, jak kiedyś gadało się z dziewczyną, albo jak... z facetem z innej załogi? Próbowałeś tego? 114 – Córka to córka, ojciec to ojciec – powiedział powoli Gacpa patrząc ciągle w wodę. – To raz na jedną rozmowę zmień ten układ. Gacpa milczał. Odezwał się po długiej chwili: – Myślę o Hance, czy ona wiedziała o wszystkim? Dlaczego mi nic nie powiedziała? Dlaczego? Ja jej tak wierzę, wiesz, jak w nią wierzę... jak w Boga... – Wierzysz w kobietę jak w Boga? Ja nie wierzę... – To źle, w coś trzeba wierzyć... na morzu najlepiej w kobietę i w Boga. – Nie wiem, nie wierzę ani w jedno, ani w drugie. – Dlaczego? – Dlaczego? Dlatego że to błąd. Wierzyć kobiecie nie można, lepiej chyba w Boga, Joanna ma kogoś... Teodor poderwał głowę pochyloną nad brudną wodą za okrętowym relingiem. – Wiesz na pewno, powiedziała ci to? – Nie. – Pytałeś? – Nie pytałem. – Chcesz, żeby miała? – Nie. – Nic nie rozumiem – Gacpa przypatrywał mi się ż wyraźnym zainteresowaniem. Teraz ja patrzyłem na mieniącą się tłustymi olejami wodę. – Telefon dzwoni, odbieram, milczy, ona odbiera, rozmawia prawie szyfrem, idzie ze mną, spotykam faceta w garniturze z materiału, który ja kiedyś przywiozłem z Hawru, ona daje mu rozpaczliwe znaki, żeby nie podchodził, żeby udawał, że jej nie zna... nazbierało się tuzin takich drobiazgów... – Kochasz ją? – Nie wiem. – Głupia sprawa. – Jeszcze głupsza niż twoja? – Chyba głupsza... nie jestem przesądny, ale obcy w domu rybaka to koniec wszystkiego... – Czego koniec? – Porządku... morza, roboty, oczekiwania na macierzysty port... – Nie przesadzasz, Teodor? – Nie wiem, dla mnie byłby koniec, zostałbym na lądzie i się rozpił, z morza trzeba mieć do kogo wrócić na te dwa tygodnie, nie zauważyłeś tego? Jeżeli takie coś mówisz, powinieneś wiedzieć na pewno albo nie mówić, rozumiesz? Nie można tak sobie... ma kogoś i nic więcej nie wiem... – Nie można? – Nie można. O świcie siadaj w pociąg i jedź do domu, jak wyjaśnisz, zostań albo wracaj na statek i nie kracz... Ja swojej Hance wierzę. Wiesz dlaczego? Bo czy kobieta jest tylko twoja, jeżeli ją znasz, czuje się bez słów, bez gadania. Zamyśliłem się. Prostolinijny, szczery jak bryła bursztynu rybak, Teodor Gacpa, kierował się najprostszą filozofią życia. Tyle że życie na ziemi kierowało się filozofią bardziej złożoną, więc przegrał z dziewiętnastoletnią córką przez prostą filozofię... ojciec to ojciec, córka to córka... Dużo teraz będzie musiał włożyć wysiłku, żeby zostać naprawdę ojcem córki, której zabrał siłą ten list... Ale czy z Joanną nie ma racji? Czy nie ma racji? Czerń w górze nad statkiem przecierała się, szarzała, bystre oczka gwiazd traciły jasność, od wschodu niebo poczerwieniało lekko. Przegadaliśmy z Gacpą noc tak o suchym pysku, dopiero teraz spostrzegłem, że jest mi cholernie zimno. – O której masz pociąg? – zapytał Teodor. – Rano, podły, z przesiadkami; dopiero wieczór dobry. 115 – Jedź podłym, wcześniej lepiej, kiedyś ci opowiem o jednym, który zupełnie niepotrzebnie wyskoczył z kulika za burtę, a wystarczyłoby mu tylko przed wyjściem w morze z babą pogadać. Nie pogadał, wyskoczył. – A ty, Teodor, z córką pogadasz? – Zobaczę, może pogadam. – No to cześć, pójdę się jeszcze zdrzemnąć, powiem trapowemu, żeby mnie za dwie godziny obudził. – Cześć, Zygmunt – uśmiechnął się Gacpa. 116 Dom przywitał mnie pustką. W kuchni leżały nie umyte po obiedzie talerze, otworzyłem drzwi na korytarz, stały tam dwie butelki mleka, których przedtem nie zauważyłem, zabrałem je do domu, jedno mleko było wczorajsze, już prawie zsiadłe. Budzik w pokoju stał nie nakręcony, chyba już od dwóch dni... Usiadłem w kuchni na stołku, zbierałem myśli. Wstałem ociężale, poszedłem do pokoju, rzeczy Joanny leżały zebrane na dwóch półkach jak przedtem. W pawlaczu tkwiła na starym miejscu nowa walizka. Przeglądałem w szafie ciuszek za ciuszkiem, sprawdziłem, w czym wyszła, co zabrała z sobą. Niewiele ustaliłem. Wpadając co pół roku na dwa tygodnie do domu nie wiedziałem, co ona w ogóle ma. Wędrowiec w pustyni, który przekona się, że oaza, do której zdążał, była mirażem, że obudzona nadzieja, która pozwoliła na wyeksploatowanie do końca sił, była złudzeniem, nie czułby się gorzej, niż ja czułem się w tej chwili, kiedy znowu siadłem na stołku w kuchni swojego mieszkania. Tkwiłem tak sporą chwilę w drętwocie, zanim zacząłem zbierać i formować myśli na kształt zbierania do ucieczki resztek wojsk po generalnej klęsce. Postanowiłem nie poddawać się, nie wpadać w panikę. Po pierwsze – nie wiadomo, gdzie jest Joanna, najprawdopodobniej na Helu i tam trzeba pojechać... Już dawno trzeba było obejrzeć tę jej inwestycję, nawet przez grzeczność... A po drugie – chociażby było to najgorsze, ale się wreszcie wyjaśni, jak powiedział Gacpa. Potrzebny będzie czas na znalezienie innej kobiety... kalkulowałem zimno. Mimo nadziei, jaka wstąpiła we mnie po rozmowie z Gacpą, byłem prawie pewny, że z Joanną stało się coś złego dla mnie... Jak to się stało, wolałem nie myśleć. Postanowiłem zmienić taktykę, nie jesteśmy parką randkujących szczeniaków z powszechnej szkoły... Koniec niedomówień i naiwnych ambicyjek. Odszukam ją, jutro albo dzisiaj jeszcze, odszukam i sprawę wyjaśnię. Ktoś zapukał do drzwi, otworzyłem, przede mną stała Czerwińska, sąsiadka z przeciwka. – To pan przyjechał? Myślałam, że pani wróciła. – Pani wróciła, skąd miała wrócić?! – Jak to skąd? Od pana. To nie spotkaliście się państwo? – Nie, a gdzie mieliśmy się spotkać?! Niechże pani mówi wyraźniej do cholery... Patrzyła na mnie mocno zdziwiona, uniosła do góry okulary i patrzyła. – Przepraszam panią, ale nic nie wiem o wyjeździe Joanny. – No przecież pojechała do pana, nie wiedziała gdzie, boście się chyba nie dogadali, więc pojechała najpierw do mamusi, a potem miała jechać na statek, było widocznie coś pilnego, bo taka była podenerwowana, prosiła, żebym, jakby pan w międzyczasie wrócił, żebym powiedziała... znaczy się, gdzie pojechała... Znowu zbierałem pospiesznie myśli, coś bardzo szybko zaczęło się zmieniać. Ale dlaczego Joanna nie zostawiła kartki w domu? Co teraz zrobić, gdzie jej szukać? Czerwińska kiwnęła głową i poszła. Zostałem sam, wziąłem do rąk dwie butelki mleka i przestawiłem je w inne miejsce. Podszedłem do telefonu w przedpokoju, wykręciłem numer informacji kolejowej, numer był zajęty. Po co zresztą? Wszystkie pociągi znałem na pamięć. Rzuciłem słuchawkę. Co teraz? Pociąg był za trzy godziny, znowu mogę się minąć z Joanną. Jest rada, chwyciłem słuchawkę, wykręciłem numer telegrafu, nadałem krótką depeszę na statek, żeby Joanna czekała. Potem biegałem po domu i ulicach. Czas jakoś minął. Na statek trafiłem wieczorem. Trapowy machał do mnie, gdy byłem jeszcze na kei. – Żonka na pana czeka od wczoraj! 117 Nie wiem, kiedy znalazłem się przed kabiną. Zapukałem raz, drugi. Cisza. Wyjąłem klucz, przekręciłem w zamku. Obok biurka neseserek, w kabinie czyściutko. Koja posłana nie po mojemu. Odchyliłem koc, pod nim nocna koszulka Joanny. Poleciałem jak kamień z procy do Gacpy. U niego stolik nakryty, dwie panie pociągają koniaczek, Hanka i moja Joanna... Palą jej się ślepia... Sen to czy prawda? Skoczyła mi na szyję, jakbyśmy się dopiero teraz spotkali po rejsie. Coś zaczęło cwałować we mnie... więc może wszystko pomyłka? Nigdy dotychczas nie zależało mi tak na Joannie. Panie były lekko zaróżowione, butelka koniaku do połowy wypróżniona. – Zabawiacie się nieźle – zauważyłem, udając, że nic się we mnie nie dzieje. – Żebyś wiedział, mamy swoje babskie sprawy, Teodor poszedł z Baśką do miasta, a my gadamy, suchej nitki na was nie zostało... Przyglądałem się ukradkiem Joannie, uczesana w kok, W wiosennej sukience, jasnych pantofelkach, uśmiechnięta, zaróżowiona, jakby znowu szczęśliwa, wyglądała jak kiedyś, bardzo po mojemu. – Spędziłam dzisiaj samotną noc w twojej koi, wiem już teraz, jak to jest... wcale nie tak źle... – Joanna chciała wracać, Teodor ją zatrzymał jakimiś sztuczkami, zmienił jej pościel, posłał koję w twojej kabinie, za rączkę zaprowadził, tiu, tiu, tiu, bu, bu, bu... Uważaj na niego, radzę ci, jeszcze go takiego nie widziałam... – mówiła Hanka ze śmiechem. – Wystarczy jak ty będziesz uważać! Przecież on jest Święty, dziewczyno, nie zauważyłaś tego? – No i chce, żeby wszyscy byli święci, córka, syn, ja. Ja owszem mogę być, ale z młodymi gorzej, no jeszcze po jednym. Wyjąłem jej butelkę z ręki, rozlałem po odrobinie złotawego płynu do kieliszków. Kiedy znalazłem się z Joanną sam na sam w kabinie i przekręciłem za nami klucz w zamku, byłem dziwnie spokojny. Stała przy szocie koło bulaja i patrzyła na mnie. Podszedłem blisko, poczułem jej ciepłe ramiona, stała tak chwilę i rozpłakała się. – Czego płaczesz... Joanna?... – Ja nie płaczę. – Śmiejesz się? – Śmieję się... – uśmiechnęła się przez łzy naprawdę. Jakby jasny promyk słońca przedarł się przez zadeszczone od wieków niebo. Trzymałem ją mocno. Mój malutki świat, ten, o który tyle razy pytałem, bo nie wiedziałem, że jest i że jest właśnie taki, podnosił się z gruzów, odbudowywał pospiesznie, nienaturalnie, jego elementy stawały wyżej i wyżej na swoich miejscach, zupełnie jak na filmie z kataklizmu, puszczonym w odwrotną stronę... Tylko gdzieś na dnie tkwiła drzazga, w którejś warstwie świadomości, głęboko... A jeżeli mimo wszystko tamten zły sen to prawda? Jeżeli ona... właśnie ona? Później miałem ciągle w pamięci słowa Teodora... Wiesz dlaczego? Bo czy kobieta jest twoja, czuje się bez słów... I taka była chwila, że nie sposób było pytać o cokolwiek, aby jej nie zauroczyć. A potem Joanna zaczęła sama. – Myślałam, że skończyło się wszystko, przez ten Hel, przez ryby... Dlaczego taki jesteś, powiedz? Znam ludzi też niegłupich, hodują pieczarki, uprawiają kwiaty w cieplarniach, żyją ze swoimi rodzinami, są razem, kochają się, kłócą, godzą, żyją... Andrzej naukowiec, a nie hańbi go praca elektryka na statku, a tyś nafukany, inżynier i już... zresztą nie ma o czym mówić, likwiduję smażalnię, odsprzedaję ją, będzie jak dawniej... – I godzisz się na to, Joanna? Wytrzymasz sama przez długie następne miesiące? – Nie wiem, chyba tak... – Inaczej mówiłaś tu przed trzema laty... – Ty też inaczej mówiłeś... W tej chwili stać mnie jeszcze na to, by zrobić jak chcesz, bo bez ciebie, nie wiem, czy rozumiesz, jak to jest, bo ty... 118 – Co, bo ja? – Ty nie potrafisz kochać jak ja, nie wiem, czy ty w ogóle potrafisz... czasami myślę, że nie... Za okrągłym bulajem przez noc przedzierał się świt, podobnie jak kilka dni temu, kiedy Joanna leżała koło mnie, jak teraz, w mojej koi samotnika, choć wydaje się, że przez te kilka dni minął wiek. Wtuliłem twarz w jej włosy na poduszce, gładziłem długie palce smukłej dłoni. – Joanna, miałaś kogoś, kiedy ja byłem w rejsach? Drgnęła. Odsunęła się, popatrzyła na mnie z daleka, z wysoka. Milczała. Cisza była długa, dzwoniła w uszach. Przysunęła się Joanna, przytuliła, ciepło, blisko. Milczała. – A gdyby? – powiedziała jakby znowu z daleka – myślałeś o tym, że nigdy, nigdy nie powiedziałeś, że mnie... kochasz? Byłeś śmiesznie uczciwy, nie wiedziałeś, nie chciałeś skłamać. Wydawało ci się śmieszne to. słowo... czy prawda? – Co do słowa prawda... Joanna. – A teraz wiesz? – Wiem... – Powiesz? – Powiem, ale to może być już bez znaczenia. – Aż tak? – Aż tak... kocham. Stała się wichrem, który porwał w ciszy skazanych na śmierć z pragnienia żeglarzy do portu, gdzie zielenią się palmy i pachną piniowe drzewa, błyszczy upragniona przejrzysta woda bez soli... może czymś więcej, stała się Joanna, jedyną wytęsknioną w surowym krajobrazie rozpalonego słońcem Afryki statku... kobietą... Potem kiedy promienie słońca omijając firanki w okrągłych bulajach pełzły po metalowych szotach, Joanna powiedziała: – Dzieją się rzeczy, o jakich myślałeś i świat nie przepada... Jest też siła, która każe przetrwać, bo ma przyjść chwila jak ta... rozumiesz... Zygmunt? Wiesz, dlaczego przyjechałam? Kiedy zostawiłeś mnie samą, leżałam w nocy i patrzyłam w sufit. Przypomniałam sobie scenkę w Delikatesach. Sprzedając co się da na tę przeklętą smażalnię, sprzedałam także twój materiał, który leżał tyle czasu w szafie. Ten chłopak, któremu winna jestem pieniądze... zauważyłeś pewnie... materiał... dzwonił szereg razy... po te pieniądze... pomyślałam wtedy, że możesz inaczej zrozumieć... zwątpić... a tego nie chciałam. Nie chciałam! Wpadłam w panikę, nawet kartki nie zostawiłam. Na schodach spotkałam sąsiadkę... Czerwińską, powiedziałam jej, żeby, gdy się miniemy... rozumiesz... Milczałem. Słoneczne blaski połyskiwały na szotach jakby nigdy nie było nocy, jakby nigdy nie było ciemno, a przecież potrzebna jest noc, żeby później wzeszło słońce, żeby je zobaczyć jak jasne... Teodor Gacpa siedział w swojej kabinie, dłubał wykałaczką w zębie, miał mocno głupią minę. Usiadłem przy nim. – Zjadły mnie moje baby – mruknął. – Przegrałeś? – Mhhm. – Ja też przegrałem z Joanną. – Widziałem was, koło południa, nie musisz gadać, wszystko można było zobaczyć gołym okiem, bez wytrzeszczania. – Nie idę w ten rejs – rzuciłem. – Co?! – Kiedyś trzeba przynajmniej wziąć wolne dni i urlop. Tak trzeba, Teodor, co? 119 – Chyba trzeba, Zygmunt, są chwile, których nie wrócisz... nigdy... Schodzisz z burty? W kadrach załatwiłeś? Technologów nie mają... – A ja mogę nie mieć dziewczyny, też ważne, nie? Wrócę na następny rejs. Na kei, w powodzi wiosennego słońca, kotłował się tłumek kolorowych jak kwiaty na łące kobiet. Biała od świeżej farby „Murena” zadzierała dziób. Kobiety machały chusteczkami, krzyczały ostatnie, zawsze takie same słowa. Pokłady pełne były ludzi. Zastukało na trapie, schodzili goście, potem celnicy i oficerowie WOP. Piękna Iza Kacperskiego przygryzła usta, Hanka Gacpy, córka rybaka z trzeciego pokolenia, zachowywała kamienny spokój, dziewiętnastoletnia Baśka stała koło matki, rozmazała chustką wymalowane oczy, wyglądała pociesznie. Joanna trzymała mnie za rękę. – Zygmunt, naprawdę zostałeś... dla mnie? – Dla ciebie. Trap na „Murenie” drgnął, począł dźwigać się do góry. W tej chwili na międzypokładzie u jego nasady zakotłowało się. Na chwiejnych stopniach pokazał się mistrz Zaruba. Trap stuknął o beton nabrzeża. Mistrz schodził na dół. Taszczył paletę, na niej swojego kraba z Pacyfiku, zszedł na keję, walił prosto w moim kierunku. Kobiety rozstąpiły się widząc denne monstrum. Mistrz był już przy mnie i przy Joannie. – Przyrzekłem ci kraba – wetknął w moje ręce paletę. – Dziękuję, stary. Joanna patrzyła na potwora szeroko otwartymi oczami. – Co to jest? – zapytała niemal przerażona. – Krab... ale też siła, która każe przetrwać... to tam, Joanna, rozumiesz? Ściskałem łapę mistrza, rybacy machali nam z międzypokładów. – Do następnego rejsu... szefie – mruknął Zaruba – poczekam na ciebie... bez ryb nie pożyjesz, pamiętaj, że morze bez kraba to pół morza. Reda portu Santurce – Bilbao, 7 lipca 1975 roku