Michał Witkowski Copyright Copyright 2001, by Michał Witkowski Copyright 2001, for the electronic edition by eBook.pl Baobab To był Baobab. Jedno, a właściwie cztery wrośnięte w ziemię drzewa, prawie łączące się u podstawy w jeden trzon. Wskutek tego w środku utworzył się mały domek, a domek - to było to! Uwielbiałem zabawę w domek, potrafiłem znaleźć go wszędzie, stworzyć z niczego; każda mała, zamknięta przestrzeń obdarzała mnie tą podniecającą powłoczką intymności, w której zaciszne szczeliny można się było schować wraz z jakąś zaimprowizowaną naprędce tajemnicą. Dziś zazdrośnie wspominam tamte metamorfozy materii. Pudełko od zapałek zamieniające się w sejf albo w więzienie chrabąszcza; długie zebrania, prawdziwe naukowe konferencje w szafie i, oczywiście, moje życie w Baobabie. Jesienią drzewo rozrzucało wokół trzepaka i śmietnika długie, bordowe, kwaśno pachnące strąki wypełnione wewnątrz dorodnymi, cętkowanymi pestkami. Kiedy się je położyło na betonie, z którego wyrastał trzepak i wysuszyło w gorącym słońcu, stawały się przedziwnie gładkie, błyszczące, nakrapiane niczym jajeczka przepiórcze. To było jakieś egzotyczne drzewo. Nie rozumiało po polsku, więc nie baliśmy się szeptać w jego wnętrzu najpoufniejszych tajemnic, spiskować, opowiadać o podpatrzonych erotycznych zwyczajach rodziców. Pokazywaliśmy sobie to i tamto. Na wszystko była cena (za pokazanie płaciło się kapslami, najlepiej zagranicznymi, używanymi gumami, papierkami po cukierkach). Wśród śmiechów i okrzyków zdumienia, westchnień i pojękiwań, dokonywały się w Baobabie zdziwione inicjacje, podpisywano pakty, a nawet wyroki śmierci. Mieliśmy po dziesięć lat, razem - dwadzieścia. Kredą kradzioną ze szkoły wypisywaliśmy najgorsze wyrazy na wszystkich drzewach i murach w okolicy. Oszczędziliśmy Baobab. Siedzieliśmy tam, kiedy spadł ulewny deszcz i zaraz potem zajechała brzydka Nyska, z której wysiadła gruba dziewczyna, co odtąd miała być niemym przedmiotem naszych prześladowań, a wtedy, jeszcze niczego nie przypuszczając, stawiała pierwsze kroki na podwórku, a za nią wysiadł jej stary ojciec, niosąc w ręku okropną, staroświecką lampę naftową. (Czy ty słyszałeś kiedyś, żeby ktoś miał siedem lat i sześćdziesięcioletniego ojca?) I kiedy spojrzeliśmy po sobie, aby po chwili milczenia wybuchnąć najdzikszym, najbardziej wyuzdanym śmiechem, do jakiego tylko zdolny jest dziesięciolatek. I kiedy pewnego razu w telewizji nie było Teleranka, tylko jakaś duża i brzydka głowa, a potem nie mogliśmy długo zostawać na dworze, bo była chyba jakaś wojna, czy coś takiego. Moje blokowisko nie znajdowało się na środku miasta, a co dopiero mówić o środku świata. Anteny na dachach powlekały przestrzeń niewidzialną siatką fal. Kiedy padał deszcz, szyby stawały się niebieskie od telewizorów i szklanka naciągała w oczach. Bałem się zagłębiać dalej. Kiedy nadchodziła burza, dachy jeżyły się antenami i kolcami piorunochronów jak czarne koty na kotłowni. W czerwonych autobusach pobrzmiewały piosenki Maanamu. Jeden z nich kursował od mojego blokowiska do drugiego na najbardziej oddalonych granicach miasta. To nie prawda, że bloki są brzydkie, brzydkie są tylko te niskie, czteropiętrowe, ale kto powie coś podobnego o moim dziesięciopiętrowym z powolnymi windami i zsypem? Betonowe miasteczko pełne było chłopaków z długimi, prostymi, czarnymi włosami i arogancko zadartymi nosami, z dużymi, zdziwionymi ustami, w skórach i czarnych jak włosy koszulkach z czerwonymi, kanciastymi napisami. To byli metale. Nie wiedziałem jeszcze, co to takiego metal, dlatego kojarzyli mi się z dachami najeżonymi szpicami anten i piorunochronów. Wydawali mi się ich kapłanami. Tak samo szpiczaste były napisy na ich koszulkach. Był grudniowy świt, niedziela. To pamiętam, bo zawsze oglądałem „Teleranek”. Nigdy nie zapomnę tego przyjemnego podniecenia (nareszcie coś zaczyna się dziać), kiedy cały dom wrzał jak mrowisko rozdeptane nogą olbrzyma. Olbrzym okazał się polityczny. Zamiast programu dla dzieci widziałem jego wielką głowę. Wypełniała sobą cały ekran. To właśnie on wyłączył nam telefon, pootwierał listy, zakazał wychodzenia i pozamykał wieczorami bramy. Kiedy zaczynało się ściemniać, opuszczaliśmy pachnące cynamonem wnętrze Baobabu. Na znak, że coś się zmieniło, coś politycznego zawisło w lodowatym powietrzu, podciągając się nawzajem wywiesiliśmy na wysokiej gałęzi drzewa biało - czerwoną chorągiewkę, papierową pozostałość z wiosny, pamiętającą jeszcze ciepłe, majowe uniesienia. Teraz nasze konferencje toczyliśmy na stopniach zimnej, zamkniętej klatki schodowej. Najżarliwiej omawiane zagadnienie: Jak to możliwe, że jest wojna, chociaż nie ma wojny? W tym wszystkim przerażało nas tylko jedno - temperatura. Zimno. Nie dało się wytrzymać na schodach w bramie. Mimo rękawiczek palce drętwiały błyskawicznie przeniknięte lodem aż do kości. Palce u nóg protestowały, uszy domagały się zmiany klimatu, policzki przechodziły na stronę czerwonych. Kości zaczynały istnieć intensywniej niż dotąd, mróz nam je uświadamiał. Ciało walczyło z tym szarym grudniem, nie godziło się na czas, w jakim przyszło mu cierpieć. Kałuże matowiały. Którejś nocy, nad ranem zmarł staruszek z sąsiedniej bramy. A potem jakoś wszystko rozeszło się po kościach. I kiedy innym razem, kilka lat później, z trzaskiem otwierały się kolejno wszystkie okna w bloku, i ukazywały się głowy matek, jak te, co gadały w telewizji, aby nam kazać natychmiast wracać do domu, bo w Rosji wybuchła jakaś wojna, czy jakaś bomba, a może elektrownia atomowa, i chociaż tego nie widać, to powietrze jest jednak zabójcze, i mogą mi urosnąć piersi, albo druga głowa. Co dwie głowy, to nie jedna, dobrze mieć drugą głowę, ale ja chciałem piersi. Więc nie wróciłem do domu, tylko włóczyłem się podwórkami głęboko wdychając przeistaczające powietrze, aby nareszcie wpaść na szukającą mnie po blokowiskach matkę. W kilka godzin później ojciec wręczył mi biało - czerwoną chorągiewkę, bo było jakoś tak koło pierwszego maja, a ja uwielbiałem pochody. Tymczasem wyruszyliśmy w niekończący się pochód po aptekach pełnych paniki i zapachu potu. Papier chorągiewki nie wytrzymał mojego agresywnego znudzenia kolejką. Dzieci piją płyn Lugola Bo to polska coca - cola! Baobab obserwował naszą panikę ze spokojem mutanta, któremu już nic nie zaszkodzi. Miał przecież cztery pnie i niespotykane strąki z koralami w środku - źródło biżuterii dziewczyn z podwórka. A przecież, któregoś ranka, znaleźliśmy u jego stóp strąk wielkości ramienia dojrzałego mężczyzny. Jego pestki jak piłki tenisowe zostały zgodnie uznane za największy skarb podwórka. W jego zacisznym dotąd wnętrzu wrzała teraz wielotygodniowa konferencja na tematy prawie polityczne, a w szczególności: Jeżeli ktoś ma dwie głowy, to czy musi w obydwu myć zęby? Nasza bezgraniczna chęć przeistoczenia się w potworki znane z okładek piórników, całkowity brak lęku czy obrzydzenia, marzenia o zmianie, jakiejkolwiek... Zobacz, jestem E. T. - powiedziałaś któregoś dnia, nałożywszy na głowę znalezioną na śmietniku brązową pończochę. Przede wszystkim - marzenia o zmianie płci. Od dawna, ustawiając taboret na krześle, kradłem z najwyższej szafki kuchennej amerykańskie witaminy znalezione w paczce żywnościowej, bo babcia, która przyjechała na święta ze wsi, powiedziała mi, że od tego mogą kobietom urosnąć wąsy, a mężczyznom piersi. Byliśmy wdzięczni Rosjanom za to, że zesłali nam niespodziewanie ten cudowny dar przemienienia, co jak manna spadł na nas z nieba zatrutym deszczem. Więc przyglądaliśmy się sobie z uwagą. Po kilku tygodniach moja dziesięcioletnia przyjaciółka zaaferowana stanęła w „drzwiach” Baobabu: Zaczęły mi rosnąć piersi, podaj rękę, czujesz? Rzeczywiście, pod naszytą kieszonką z łatką w kształcie Myszki Miki, wyczułem mały, miękki placek. Musiała mieć jakieś lepsze witaminy. Od tamtej pory z roku na rok jej piersi coraz wyraźniej rozpychały coraz bardziej kobiece bluzki. Aż w końcu stanęły zmęczone. Może powietrze już się oczyściło? Z biegiem lat towarzystwo zaczęło się przerzedzać: Gruba Zośka wyprowadziła się na inne blokowisko, o pięknych, seledynowo-pomarańczowych parawanach domów, podobnych do rzędów tabliczek jakichś nieznanych łakoci. Wojtek Szczerba zajął się maluchem swojego taty i od tego czasu nie wychodził już z pachnącego smarem garażu. Nawet nie wiedział, że na dachu tego niskiego budynku schowaliśmy nasz największy skarb; worek, obciążony kamieniem, wrzucony został na dach, żeby już nikt, choćby nawet chciał, nie mógł go z niego zdjąć.Tak samo wieczna miała być nasza przyjaźń. Symbolizowały ją spoczywające na dachu garażu taty Wojtka Szczerby dwa włosy przewleczone przez jedno ucho od igły, a także papierek z cyrografem, pomazany dwoma rodzajami krwi, wyciśniętej z żył tą samą igłą - wszystko upchane w pudełko po sportach. Odeszła Zytka z parteru, a Nowa nigdy nie śmiała pojawić się na podwórku, tak była przestraszona tym, co zobaczyła, kiedy raz zanurzyła się w konary starego Baobabu. Powoli zostawaliśmy sami. Siedzieliśmy w Baobabie, kiedy zajechała zabłocona ciężarówka i wysiadło kilku facetów w drelichach. Jak się miało okazać, przyjechali, aby wybudować dla nas raj. Wysiedli z wozu i rozłożyli się wokół trzepaka. Najpierw w ich grubych, żółtych paluchach błysnęły niezgrabnie zapałki. Szary, brudny dym dotarł do nas, ukrytych w Baobabie i przyjemnie połechtał nosy. Spluwali miarowo przekleństwami i śliną. Na zielonej ławce położyli biało-niebieską paczkę popularnych i termos. Do południa czekali na szefa i jakichś geodetów. Kiedy nie przyjeżdżali, faceci poszli szukać budki telefonicznej. Wtedy wzrok mojej przyjaciółki padł na odbijające się od zieleni ławki papierosy. Podglądaliśmy ich codziennie, kiedy mierzyli przestrzeń kilku metrów, aby wreszcie wylać fundamenty. Nie wiedzieliśmy wtedy, że te brzydkie, nierówne, wryte w ziemię labirynty staną się podstawą naszego prywatnego raju. Na razie musieliśmy zadowalać się niejasnym przedsmakiem. Tak, czuliśmy go codziennie: gorzki smak nikotyny, kilka nerwowych wdechów, a potem kręcenie się dookoła tak, że korona Baobabu stawała się młynkiem. Wdychać trzeba było szybko, mocno i co najmniej cztery razy pod rząd. Kiedy się wtedy siadało na uklepanej ziemi wewnątrz drzewa, czuło się jakąś pierwotną więź (z czym?), jakąś harmonię. Ale te więzi i harmonie kończyły się rzyganiem. Palce śmierdziały wtedy okropnie jeszcze bardzo długo, starannie myte gorącą wodą. Straszny smród nie chciał z nich zejść nawet godzinami tarty ścierką. Moja mała Lady Macbeth. Okazało się, że faceci w drelichach stawiają fundamenty pod warzywniak. W ciągu kilku lat na wszystkich otaczających Baobab osiedlach powyrastały podobne. Od niechcenia, ale uparcie wyznaczały przestrzeń z drzewem pośrodku. Nie byliśmy już sami w Baobabie; otoczeni zbiegowiskiem dzieci prowadziliśmy w drzewie nasz śmieszny sklep. Moja przyjaciółka, ubrana w wykradziony mamie beret, siedziała za ladą - starą dechą opartą o wystające sęki dwóch konarów. Wyżej, na wywleczonej z sąsiedniego śmietnika szmacie, wypisaliśmy: S K U P I S P R Z E D A Ż A R T Y K U Ł Ó W P O C H O D Z E N I A Z A G R A N I C Z N E G O Mieliśmy w ofercie żółto - czarne paski skórek od bananów, wszelkiego rodzaju pestki, łupinki - wszystko porządnie wysuszone, policzone i umieszczone w woreczkach zawieszonych na gałązkach. Oferowaliśmy wszelkiego rodzaju odpadki niezdarnie podrobionej zachodniej kultury masowej. W warzywniaku sprzedawano w woreczkach popcorn z odbitą na tanim powielaczu plakietką przedstawiającą Myszkę Miki. Czarno - białe kontury obrysowywały kształt, ale kolor, źle odbity, przesunął się o dwa centymetry w bok. Ten sam defekt miała twarz piosenkarza Limahla umieszczona w słonych paluszkach. A papierki od lizaków z zespołem Lombard? A dwie pedalskie twarzyczki kolesi z Modern Talking: zmysłowo mrużący oczy blondynek ze swoją czarnowłosą kicią wyglądali z wyprostowanej paznokciem nalepki dołączonej do gumy balonowej. A gumy - kulki? A kapsle, a komiksy z donaldówek? Każdy stawiał sobie za punkt honoru umiejętność strzelenia wielkim balonem. Pamiętam, jeszcze dawniej, jeszcze w przedszkolu, na samym początku mojej pamięci. Nosiłem wtedy fartuszek z kieszonką na brzuchu i przyszytą w środku na tasiemce chustką do nosa. Nosiłem rajtuzy, w które tamtego dnia strzeliłem kupę. Nie wiedziałem, co z nią zrobić, kiedy natknąłem się na szafkę koleżanki. Każdy miał taką samą na przybory do plastyki, na brązowe bryłki kasztanów, watę, plastelinę i łakocie. Otworzyłem ją i zajrzałem do środka - Donaldówka. Szybko i bez jakiejkolwiek wprawy rozerwałem papierek. Obejrzałem się, czy nikt nie idzie. Nie szedł. Gwałtownym ruchem, jakim Ewa musiała urwać jabłko z Drzewa, ułamałem maluteńki rożek białej sztabki, przypominającej plastelinę o zapachu nie do opisania!, Wlepiłem ten pachnący kawalątek w najniższy, najgłębszy rożek dna kieszonki w fartuszku. Obejrzałem się jeszcze raz i... drugą ręką szybko sięgnąłem do rajtuz. Wyciągnąłem twardą bryłkę kupy i szybko, z zamkniętymi oczami, wrzuciłem ją do szuflady koleżanki. A potem uciekłem. Całymi latami wąchałem ten rożek gumy, którego żadne pranie nie pozbawiło niebiańskiego zapachu. Wklejony na zawsze w materiał był mi ulgą w nudnych minutach stania w kącie, osładzał godziny przymusowego spania (czyli nudzenia się na leżakach), wrył się w te lata jak w materiał. Był talizmanem. Był przedmiotem zgubionym przez kosmitów. Tak, to był interes dla nas. Nad wejściem do drzewa, zrobionym ze szczeliny między konarami, umieściliśmy godło sklepu - olbrzymi strąk z czasów metamorfoz. Panowała u nas metoda wymiany, jakby pieniądz nie został jeszcze odkryty. I rzeczywiście - nie znaliśmy go jeszcze. Czasami było nam tak dobrze, że chcieliśmy, aby cztery wysokie korony zamknęły się nad nami, aby nas pochłonęły na zawsze z tymi wszystkimi skórkami od bananów i historyjkami z donaldówek. Chcieliśmy, żeby już tak zostało, tak bez pieniędzy. Można sobie pokazywać siusiaka za trzy kapsle i plakietkę z Ostrowską, można cieszyć się byle patykiem po lizaku. Można wszystko. Przyszedł jednak ten gorący czerwiec. Szare klatki kiosków powystawiały za brudnymi od deszczu kratami biało-czerwone pudełeczka z czarnymi napisami, kartoniki z kobietami, co jak madonny w kościele stały się celem nerwowych pielgrzymek chłopaków z osiedla, białe flaszki ze złotymi zawijasami francuskich nazw - sens życia naszych dziewczyn. I wtedy ogarnął wszystkich szał oryginalności. Oddzielania ciemności od światła. Certyfikaty mogły być podrobione, ale kiedy już zyskały naszą aprobatę - uświęcały produkty, zaświadczały o pochodzeniu z tamtego legendarnego świata. Motorynka zamieniała się w Harleya, gdy w ustach prowadzącego ją Wojtka Szczerby tkwił ogarek marlborasa. Więc brało się te produkty jako przedmioty, które nie raziłyby swoją jakością tamtych gości na Harleyach. Ale certyfikatów mało było jeszcze na świecie, więc prześwietlało się akcyzy cameli. Podwórze wydało nawet speców, co za (oryginalnego, rzecz jasna) szluga długo zwykli gnieść opalizujący w przylepionym nad blokami słońcu certyfikat. Drapali go brudnymi pazurami, aby z mądrą miną i powątpiewającym wydęciem ich młodych, pełnych warg, stwierdzić, że przy uprawie tytoniu tych papierosów nie pracowali oryginalni Murzyni, że czuć w tym raczej robotę poprzylepianych do taśmy produkcyjnej, spoconych pań z Radomska. Punkt zleceń znajdował się w Baobabie. Pewnej niedzieli wszystkie blokowiska rozbrzmiewały do rana pijanymi okrzykami radości. Starsi chłopcy, co zwykle demolowali nam sklep, teraz puszczali race, których pawie ogony coraz zatrzymywały się nad szczytem drzewa. Plakaty powiewały na murach, które miały runąć lada dzień. Od tamtej pory nasze przedmioty robiły z biegiem czasu coraz mniejsze wrażenie. Niektóre dzieci gardziły już nawet gumą, a co dopiero naszymi papierkami. Kiedy pewnego razu zobaczyliśmy pobliski śmietnik pełen kolorowych skarbów, zrozumieliśmy, że nasz sklep w starym drzewie stracił rację bytu. Tego dnia Baobab postradał wszystkie strąki i już nie rodził więcej. Stał się normalnym drzewem, dlaczego mielibyśmy w nim pozostawać? 1998 r. Donaldówki Miałem jakieś trzynaście lat. Samochód, coraz bardziej rozgrzany, piekł. Zapach plastiku mieszał się z oparami stacji benzynowej. Zamknięty od zewnątrz nie mogłem wyjść. Pamiętam, dwóch kolesiów coś kupowało (dzisiaj wiem, że musiał to być Playboy). Przyciskali do szyby samochodu kolorową okładkę, robili miny. Trwało to bardzo długo. Odwracałem się niespokojnie w stronę dalekiej sylwetki ojca kupującego Marlboro. Wreszcie wrócił. Przez resztę drogi skupiony wpatrywałem się w jego kark, cały w fantastycznych pręgach od upału. Co to byli za faceci? Eee... Jechałem z tyłu, klęcząc na siedzeniu i patrząc jak autostrada rozwija się za nami, jakby samochód był szpulą. Mijaliśmy motele i gigantyczne parkingi, lasy rosnące równo jak pułki żelaznych żołnierzy i ogrodzone stalowymi siatkami. Tak, byliśmy już na terenie tego kraju, o którym opowiadało się bajki na trzepaku i w piaskownicy. Kiedy jakieś dziecko stamtąd wracało, handlowało na podwórku skórkami od bananów i pomarańczy, zamieniało się za gumę „z buzi”, a nawet - w szczególnych transakcjach - za całkiem nową. Te gumy miały w środku maleńkie komiksy (my mówiliśmy na nie „historyjki”), które pachniały bardzo długo, dlatego wygładzało się je troskliwie paznokciem i wkładało do piórnika, gdzie z gumką - myszką tworzyły niepowtarzalny zapach. Można je było wygrać w klasy rysowane różową kredą na chodniku. Gumę można też było wygrać „w gumę”. Od tego kolekcjonowania wszystkie dziewczynki na podwórku kazały na siebie mówić „Miki”. Byłem pewien, że w kraju, w którym się nagle znalazłem, musiały mieszkać żywe stwory z komiksów. Walczyłem więc ze snem, przekonany, że lada moment mignie mi między drzewami głowa Kaczora Donalda. Sing, sing - Mi - sia - Be - la - Mi - sia - Ka - sia - Kon - fa - ce - la - Mi - sia - Ka - Mi - sia - Be - Mi - sia - Ka - sia - Kon - Fa - Ce! Ojciec kierował w skupieniu milczący jak szofer. Zdawał mi się trochę obcy. Wyrwany z kontekstu domu, oderwany od matki, niepełny. Teraz mówię: „ojciec”, ale wtedy to był „tato”, który nagle, przez to uporczywe milczenie, stał się niepostrzeżenie właśnie ojcem. Czasem próbował do mnie zagadywać, ale brzmiało to sztucznie, a ja, po uszy w swoich marzeniach, zbywałem te jego kokieteryjne uwagi: Kto jest najlepszym kierowcą świata? Ty... Pod wieczór upał zelżał i w naszym rozklekotanym Golfie zrobiło się przyjemnie. Mimo wentylacji z pól dochodził zapowiadający wczesną jesień zapach nawozu i dymu palonych liści. Radio nareszcie zaczęło nadawać jakieś ciche country. Tylko wciąż jeszcze ciepła butelka Pepsi sycząc poplamiła mi koszulkę, tak że cały się lepiłem, więc postanowiliśmy z ojcem zatrzymać się na jakimś wielkim parkingu. Mieliśmy spać w samochodzie, bo noclegi były dla nas za drogie. Perspektywa nocy obserwowanej przez szybę w obcym kraju. Tymczasem robiło się coraz ciemniej, coraz przyjemniej. Ogarniało mnie to dziwne podniecenie, które odczuwa dziecko, kiedy z jakichś nadzwyczajnych powodów nie musi iść spać o zwykłej porze. Wszystko się wtedy wydarzy, świat jest tajemniczy i kuszący. To „wszystko” zamykało się dla mnie w spodziewanym spotkaniu stworów z komiksów dołączanych do gum donaldówek. Wiedziałem, że nie zmrużę oka przez całą noc, zwyczajne obietnice. Nieznacznie ten zwykły w sensie kalendarzowym dzień wydał z siebie noc sylwestrową. Sing, sing!!! Ale jak na złość nie spotykaliśmy żadnych parkingów, których tyle dotąd mijaliśmy. Za to samochód wjechał w jakieś uśpione miasteczko. Musiało być około dwunastej w nocy, ulice były czyste i wymarłe, a w oknach nie paliły się światła. Ostatni goście jedynej miejscowej knajpy stali z kuflami przed drzwiami na chodniku. Długo obserwowałem jadący za nami autobus na dziwnej rejestracji (dzisiaj wydaje mi się, że szwajcarskiej). Widziałem niewyraźną twarz kierowcy, a kiedy ich wyprzedzaliśmy, zauważyłem, że jakaś siwiutka staruszka pomachała do mnie z uśmiechem. A może to nie był uśmiech? Może po prostu pokazała mi fuck off? Takie siwiutkie gołąbeczki bywają złośliwe jak wyrostki. Ale to teraz tak kombinuję. Potem miasteczko zaczęło się przerzedzać, a w jednym z ostatnich domów zobaczyłem zapalone światło. Pomyślałem wtedy, że to ja, że ja tam mieszkam. Mam wielkie, czarne uszy i czerwone ogrodniczki. Nie wiem, że jest nas dwóch, po prostu - nie wiemy o sobie. W końcu taka szalona odległość, przecież nie musieliśmy się dotąd spotkać. Potem znowu zjechaliśmy na autostradę. W samochodzie pachniało papierosami, uwielbiałem ten zapach. Cały czas nie mogłem się oprzeć chęci zagadania do ojca, ale bałem się przeciąć ciszę. Przekonanie, że jego tam nie ma, za kierownicą, że samochód jedzie sam i lada chwila rozwali się na pierwszym zakręcie, sprawiało, że zaczynałem się bać. Właśnie wtedy Golf miękko skręcił w odnogę autostrady. Zaparkowaliśmy. Sing, sing! Tysiące, wydawało mi się, tysiące i tysiące tirów, jeden obok drugiego, stało, wypełniając ten gigantyczny parking aż po horyzont. Światła, strasznie silne, tworzyły sztuczny dzień. Ale to była nieudolna imitacja, bo wszystko rozmazywało się snami drgającymi od cieni. Ojciec był jakby za szybą, a ja pogrążony w amoku wyczuwałem jego obecność niewyraźnie i mętnie. Nie ma nic bardziej dzikiego, nieoswojonego, nad nocną stację benzynową, z parkingiem sięgającym po horyzont, z restauracjami McDonald’s, prysznicami, myjniami, motelem, z podziemnymi garażami i setkami zaspanych ludzi. Grubi kierowcy tirów jedzą frytki, piją piwo, kopią puszki, drzemią za ogromnymi kierownicami w czerwonych baseballówkach nasuniętych na przekrwione oczy. Autobusy z różnych krajów zatrzymują się na postój i spragnieni podróżni nareszcie mogą zapalić. Każdy z nich ma w mniejszym lub większym stopniu przed oczami tamto miejsce, w którym się zastał, osadził, i z którego nagle od kilkunastu godzin jest stopniowo i boleśnie odrywany. Analogie dentystyczne, jakieś zaspane retrospekcje, oto podróżny palący przed autobusem. Piąta rano po nieprzespanej nocy - uporczywy wzwód swędzenie twarzy chorobliwy głód w płucach zgaga Więcej kawy!!! Ale o tym nie mogłem jeszcze wiedzieć, dla mnie to była dżungla. Obcość wszystkiego sprawiała, że otulałem się w mój domowy sweterek, który pachniał mamą. Idziemy siusiu. Wzięliśmy szczotki do zębów i wszystko. Najpierw trzeba było znaleźć wyjście z tego labiryntu tirów i autobusów. Daleki kompleks oferujący spragnionym coca colę po odrobinę wyższej cenie istniał na razie tylko jako daleka łuna świateł na horyzoncie. Zauważyłem, że w mojej głowie świta już od dawna jedna myśl. Początkowo niejasna i przestraszona nieśmiało majaczyła gdzieś na granicy świadomości, potem - na widok parkingu - zaczęła się przedzierać bezczelnie i chamsko, a teraz to już zupełnie tryumfowała. Sing, sing!!! Oderwać się od taty! Zgubić się! Uciec! Nie dzielić się, zajadać samemu ten zakazany owoc, tę nocną hybrydę. Ta myśl wypełniała całą moją głowę, kiedy trzymany kurczowo za rękę, szedłem posłusznie z ojcem w stronę spodziewanej restauracji. Ta myśl, myśl, myśl! To jest myśl! Nie zaglądaj do samochodów, nikt tego nie lubi. Dobra, dobra... Przede wszystkim drzwi same się otwierały, a potem woda sama leciała z kranów i pisuarów. Dziwiłem się wszystkiemu: połyskującym automatom z bajecznie kolorowymi plakietkami prezerwatyw, które brałem za takie same gumy do żucia, jakie widywałem na podwórku. Nieufnie przyglądałem się dwóm ogolonym na łyso facetom w czarnych, skórzanych kurtkach, majstrującym sobie przy rozporkach. Ich czarne i rude bokobrody coraz zbliżały się do siebie. Z zachwytem przyjąłem szklane pudło wypełnione kolorowymi maskotkami z rączką do ich wyławiania i szparą na monety. A automatyczna suszarka? Jak długo, bardzo długo bawiłem się nią, myśląc, jak by tu dobrać się do automatów, bo przecież tam są donaldówki! Co ci panowie tam robią? Bawią się w tatę i mamę. „Faceci skończyli swoją robotę, pocałowali się i długo myli ręce, tak, że w końcu musiałem jednemu ustąpić suszarki. Cholerne pedały!” - tak odebrałbym to teraz. Ale to „teraz” miesza mi się z „wtedy” - pojęcia walczą ze sobą. „Tato” bije się z „ojcem”, „panowie” usiłują załagodzić konflikt z „facetami”, którzy na nich nacierają. Już wyciągają noże, kiedy „pedały” pokazują, że są za „facetami”. Panowie będą musieli ustąpić. Verdammte Schwule! - mruknął w stronę kolesiów w skórach jakiś szczający w rogu grubas. Przeciągałem, jak mogłem, mycie zębów, bo coraz to wchodzili jacyś dziwni ludzie. Czekałem na stwory z komiksów dołączanych do donaldówek. Już prawie po uszy siedziałem w jakiejś zakazanej „historyjce”. Tutejsze gumy miały na opakowaniach inne monstra. Z zaciekawieniem oglądałem kolorowe plakietki w automacie: goła kobieta o nalanej twarzy, z przerażająco wielkimi cyckami i różowym futerkiem. Hi, hi, hi! Cycki wielkie jak uszy Myszki Miki! Dwa balony nadmuchane z donaldówki. „To oni mają prawdziwe gumy, a te, które docierają na nasze podwórko są widocznie jakimiś ocenzurowanymi podróbami, bublami - o właśnie - Bubble Gum” - myślałem zadzierając głowę pod automatem. Sing, sing!!! Nie ma go! Ojciec gdzieś się zapodział! Co za szczęśliwy zbieg okoliczności. Ale toaleta robi się obca i dzika, osacza mnie i chce wchłonąć w swoje śmierdzące dezynfekcją bebechy. Wchodzący mężczyźni wydają się podejrzani, moja fantazja pracuje jak suszarka, a chęć przeżycia czegoś (ale czego?) przechodzi w obsesję. Każdy najniewinniejszy nawet autostopowicz wydaje mi się narkomanem, albo parkingowym złodziejem. A może dziwką męską? Kierowcy tirów stają się tak monstrualnie grubi, że rozpoznaję w nich znajomych rzeźników o przekrwionych oczkach świń. Jaki Kaczor Donald? Jaka Myszka Miki? Ej, kolego... Lustro zajmujące całą ścianę nad umywalkami staje się krzywym zwierciadłem i w nim oglądam tę wielką, zautomatyzowaną toaletę, ogromny, półpłatny, półdarmowy kibel dla lepszej części świata. Trzydzieści marmurowych pisuarów eksploatowanych bez przerwy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, wszystkie non stop zajęte. Trzydzieści kabin na monety, w których Bóg wie co się odbywa. Tu nawet Myszka Miki zamieni się w gołą dziwkę. I ja w tym wszystkim - facet z tornistrem doświadczeń. W lustrze widzę moją twarz. Lewa górna warga podnosi się i opada. Kiedy jest w górze ukazuje ząb. Trzeba tylko zapanować nad drżeniem, skupić się na jednym kąciku. Tak robił Mussolini, teraz to wiem. Wtedy udawałem minę Rambo. Na moim elektronicznym zegarku, który zdjąłem aby umyć ręce i położyłem na mokrej umywalce, jest piąta rano, kiedy właśnie coś zaczyna się dziać w toalecie. Najpierw dobiegają mnie dalekie odgłosy, pokrzykiwania nasilają się, rosną. Naraz do kibla wpada około trzydziestu czy czterdziestu charakterystycznie umundurowanych, rosłych facetów. Blondyni i Murzyni Murzyni i blondyni. To ich były te rzędy ogromnych, opancerzonych ciężarówek wojskowych. Fuck you, you little deep shit man! To amerykańska armia wariuje po amerykańskiej stronie Niemiec. Piąta rano - czas się odlać. Kolejki do pisuarów, jak po mięso w Polsce. Wojna o miejsce. Prawdziwi żołnierze - prawdziwa wojna. Jechali całą noc, komu by się nie chciało. Kilku kupuje papierosy z automatu, bez przerwy palą. Cholera, mam ochotę spróbować. Żołnierze skrobią nad pisuarami inicjały swoich Sant, Sandr i Samant. Nawet gdy leją nie wyciągają fajki z gęby. Twardzi faceci, nie ma co, jak w westernach. Co będzie, gdy skończą i naraz zwalą się na umywalnię, gdzie nadal udaję, że coś robię? Ale nie, nie ma obawy - twardzi faceci nie myją rączek po siusianiu. Automaty - te przyciągają ich uwagę. To wiem od dawna - Amerykanie kochają blondynki i automaty. Może Amerykanie skonstruowali blondynki i automaty? Więc do automatów z blondynkami wypiętymi na plakietkach. Śmiechy, wypieki, poszturchiwania. Lolo Ferrari. Ktoś otwiera puszkę piwa. Pobekiwania. Ja w tym wszystkim. Huk pękających prezerwatyw. Najpierw nadmuchują je jak balonowe donaldówki, potem przypalają zapalniczkami i huk. I rechot. A ja robię duży wdech, duży krok i uciekam na stację. Plastikowy kubek z herbatą ogrzewa mi ręce jak przedtem automatyczna suszarka. W barze też mnóstwo żołnierzy amerykańskich. Piją piwo, a puszki rozgniatają jak August Mocny podkowy. Zawieszony u góry telewizor jest kolorowy! Oczywiście mecz. Murzyni kibicują wyłącznie Murzynom i nie zgniatają puszek. Barmanka obsługuje tu chyba od dzieciństwa. Ona mieszka na stacji. Tato na pewno mnie szuka, ale to wielki kompleks, no, to mu troszeczkę zajmie. Przede mną paczka czipsów - prezent od białego, otwieram ją, a w środku... Sing, sing!!! Kaczor Donald i Myszka Miki w rolach głównych! Więc komiks. Ja w nim, z żołnierzami w niemieckiej Ameryce. Murzyni są fajni, ale to biali zamawiają dla mnie piwo i frytki, częstują Camelem, a ja nie mówię nie. Okazuje się, że barmanka jest radziecką emigrantką, a co za tym idzie - umie tańczyć i zaraz dla nas wykona taniec brzucha na ladzie. Żołnierze są rozochoceni. Pożerają ją wzrokiem, częstują, częstują do znudzenia jej własnymi alkoholami. Ona sobie pije, a im nalicza. A ja zadzieram głowę na rozświetlony, lustrzany sufit i z chuderlawego Polaczka przemieniam się w tłuściutkiego, amerykańskiego pieguska o rumianych wypiekach i białych zębach. Takiego z czerwoną baseballówką nałożoną na bakier. Sing, sing! Szukaj mnie teraz, tato, do rana. Kiedy się budzę, atmosfera w barze zaczyna robić się nieświeża, kelnerka już nie tańczy (i chyba w ogóle nie było o tym mowy), Murzyni zacięcie kibicują, biali zacięcie puszczają ogromne balony i rozgniatają puszki. Pod blatami stolików coraz więcej poprzylepianych gum. Ale czy guma łagodzi obyczaje? Fuck, fuuuck, fuuuucccck! Uciekam od tego fuck, w panice, chcę przecież jeszcze przed świtem zwiedzić resztę tego ogromnego kompleksu. Wabią mnie podziemne garaże, prowokuje myjnia, ale najbardziej chcę wymknąć się do lasu graniczącego z zapleczem restauracji śmierdzącym zgniłym żarciem. Pierwsza trudność to siatka – metalowa, wysoka, połyskująca. Odgradza obrzeża lasu od tego specyficznego gatunku ludzi, którego rodzi stacja. Bo ich główną cechą jest jednorazowość. Widują się zawsze pierwszy i ostatni raz w życiu, więc bardzo intensywnie. Wszystko, co mają stałego pozostawiali gdzieś przy żonach wielorazowego użytku, przy domach na długie i nieruchome lata, o solidnych fundamentach wrośniętych w ziemię jak drzewa w lesie. Więc tu i teraz pozostali tylko oni, nadzy, jak talia kilku zaledwie zwietrzałych piosenek, kilku obejrzanych nie do końca filmów, jakiegoś zapachu kojarzącego się z. Tacy jesteśmy po odjęciu wszystkiego? Nie potrafiliby sobie, przyłapani w tej chwili, przypomnieć nawet koloru czajnika w pozostawionej daleko kuchni, a co dopiero twarzy tamtych żon. Kwintesencja przypadku, opatuleni w ciuchy przez przypadek te, a nie inne, zalegające szafy setki kilometrów stąd. Więc pożerają mnóstwo jednorazowych kubków, jednorazowych autostopowiczek, rzuciwszy w las, za siatkę, kolejną jednorazową chusteczkę i flak prezerwatywy. Więc wydalanie jest drugą cechą tych ludzi, dlatego sercem każdej stacji z przyległościami jest wielka i skomplikowana toaleta. Sranie, właśnie sranie to główny powód zatrzymania się na stacji. Sra się wszystkim i natychmiast, od ręki, sra się kobietami i mężczyznami, wysrywa każdy skrawek pożartej autostrady, a wszystkie odchody idą gdzie? Do lasu. Stacja też nie toleruje ich długo. A las? Ta najbardziej stała rzecz, źle: odwieczna i niezmienna partia smukłych, zachowawczych konserwatystów? Osiadłość, stałość, wielorazowość lasu atakowana tysiącami jednorazowych opakowań, miała na swoją obronę lśniące ogrodzenie. Ale czy takie dwie sąsiadujące ze sobą skrajności mogą się obyć bez antagonizmów? Dlaczego nie przedarłem się wtedy przez siatkę? Uciekam w stronę podziemnych parkingów. Wentylatory pracują pełną parą, ale i tak powietrze jest inne. Podziemna cisza, jeszcze uszy pełne tamtego FUCK, które narastało, narastało, żeby nareszcie pęknąć jak balon donaldówki. Zaglądałem właśnie przez szyby do samochodów, kiedy naraz potykam się o coś. Podnoszę - - gwizdek - - ciężki, podłużny, z czarnego metalu. Wkładam do kieszeni. Oglądam się dookoła. Cicho, mleczne światło neonówek. Echo. Moje kroki rozlewają się w wielkiej przestrzeni. W tle kręcone schody, obok winda na górę, na powierzchnię ziemi. Metal, wszędzie metal. Zielone światła, coś jak Exit, a może właśnie Exit? Nagle - oczywiście - ktoś nadchodzi i jestem coraz bardziej pewien, że to Murzyn. Murzyn z krótkofalówką. Czołgam się pod jakiegoś masywnego, czarnego Mercedesa. Jeśli ma psa to jestem załatwiony. Chyba nie ma. Tato tam śpi w samochodzie? Co ten Murzyn zrobi? Podchodzi do Mercedesa, pod którym leżę. Mógłbym go złapać za nogę. Chyba podniósł pokrywę bagażnika, idzie... Chyba do kogoś, jakaś kobieta? Zostawił otwarty bagażnik? Wychodzi, rozmawia z kimś przy windzie. Nie rozmawia, on... gwałci! Murzyn gwałci kobietę. Ja, z gwizdkiem, pod Mercedesem. Czy powinienem zagwizdać? Z całej siły, na cały parking? To solidny, policyjny gwizdek. Co się stanie jeśli zagwiżdżę? A jeśli nie? Tak nudno i tak nieciekawie. Przecież mnie tam zmasakrują, a co to za bohater? Ale lepsze, niż gdybym siedział cicho, bo tak nic się nie będzie działo. No Exit. Ale nie, ona się wyrwała, ucieka, on za nią. Wstaję, zaglądam do bagażnika. Sing! Sing! Pakuję sobie ile wlezie, pełne kieszenie spodni, do spodni, w rękawy, do butów! Sing, sing! Rządzę, od jutra to ja rządzę na podwórku! Ile historyjek, każda inna. Ale jaja, jak balony! Pakuję, pakuję, zgarniam i... już mnie nie ma. Ojciec śpi w samochodzie... Od jutra to ja rządzę - JA facet, co się odlewa z papierosem w gębie? zamerykanizowany gnojek z czterdziestej drugiej na Bielanach? koleś z komiksu znalezionego w paczce czipsów? polska wersja kreskówki o Myszce Miki? kochany syneczek mamusi, zdemoralizowany odrobinę zbyt długim myciem ząbków? Właściciel stu paczek donaldówek. 1997 r. Szyba Burdel. Za oknami przylepiona czarna tapeta przebita na wylot księżycem, jakby dźgnąć szablą w płótno. Kołysze miarowo więc rzygi brną z trudem po podłodze, to wte, to wewte. Piwo, jedyne lekarstwo na nudę, jest już ciepłe, zresztą nigdy nie było inne. Gorąco jak w kotłowni, czemu się dziwić, w końcu to lato. Tłok - też normalka. - Te chuje długo jeszcze będą grać? - pyta jakaś podejrzana czterdziestka. Grają, niestety, grają, hipisi się znaleźli, dziewięćdziesiąty ósmy, gdzie oni się uchowali? Stoi się tylko, pali, pije, krócej żyje. Aleś sobie buźkę rozkrwawił! Ale do kibla to się nie dostaniesz, bo tam już wojsko siedzi, ze czterech. O, widzisz, ale refleks. Siedzą. Pełno ich wszędzie. Gdzie jest miejsce, tam się jest. Przepustka - święta rzecz. Z dziewczyną się zobaczyć, czy się nie skurwiła przez te pół roku. Z kolegami półlitrówkę wypić, choćby i w bramie. Wywiedzieć się, a nawet pobić. Wiadomo - przyjemnie. W ogóle mało jest przyjemności na świecie. Jakby tak policzyć. Pieprzenie - raz. Wódka - dwa. Papierosy - trzy. Boks - cztery. Wozy - pięć. Przepustka - sześć. I co? Wszystko razem tak mieć - zwariowałbyś chłopie. Nie da się tak na raz. Owszem - można się pieprzyć w wozie (jadąc 150, jeśli ktoś prowadzi) i palić, będąc przy tym ujebanym, i jeśli to jest Rols, to w telewizorku może lecieć boks, i to wszystko na przepustce. Jest sześć rzeczy? Jest. A ilu tak ma? Forsę mieć i tyle. Tylko że zarobić, uczciwie człowiek nie zarobi, kraść - wpadniesz i diabli wzięli panienki, tylko skręty śmierdzące w pudle i walenie konia, albo cwela, wielka mi przyjemność. Tak sobie taki z przepustki musi rozumować. A ja? Niby wiele więcej od niego potrafię z tego życia wycisnąć. Mniej więcej to samo, troszkę podrobionej metafizyki (taki metafizyczny samogon). Przepis? Pij na upadłego jednej jesieni i słuchaj cały czas tego samego rzewnego kawałka, odczekaj ze trzy latka (proces destylacji), wreszcie którejś jesieni, kiedy tak samo pachnie i taki sam ziąb, nalej sobie znowu i puść tą samą muzykę. Zobaczysz, jak cię jebnie. Dobrze, że jestem wgnieciony w drzwi warsu, mogę po nowe piwo się przecisnąć. Jeszcze mi się z piwem podróż nie dłużyła nigdy. O suchym pysku jechać całą noc - porażka, a z piwem zaraz obserwujesz sobie ludzi, patrzysz przez okno, jak te zasrane prawiczki z pierwszej klasy. Tylko co oni tam widzą, te prawiczki? Jak wyobraźni nie mają i o suchym pysku? Marynareczkę sobie taki tatuś złoży równiutko, pod główkę i już zasypia. I tylko rękę na piersi trzyma, żeby mu komórki nie podjebali. A z piwem to choćby za tym oknem same tylko lasy i lasy były, to sobie człowiek wyobrazi. Powspomina. Zapali. Ktoś cię poprosi o fajkę, pogawędzisz o życiu, tak ogólniej. Filozoficznie. W nocy, w pociągu człowiek sam, to dystans ma. Chciałoby się podzielić. (I usiąść, bo tak całą noc na nogach, to się odechciewa filozofii). Usiadłbym na plecaku, tyle, że nie ma miejsca, żeby go na ziemi położyć. Ale tam się coś na wysokim stołku barowym zwolniło. Pchać się. Pchać. - Będziesz mi bekał w twarz, skurwysynu! To co innego, siedzieć. Tylko łyknąć, zapalić (cholera, tu nie wolno palić, w tym warsie). Ocho! Trzepnęło nagle stołem, że piwo zachwiało się niebezpiecznie. Przyćmione światło, piwo kołysze błogo. Siedzę obok szyby. Szyba jest pusta. (Śpiew Kory z głośnika: Mam w domu skrzynkę / skrzynka jest pusta). Za nią ktoś nalepił czarną planszę, więc choć nie widać tego, co za nią, to świetnie widać to, co przed nią. Czyli czyjąś twarz. Raz po raz przebijają przez nią fabryczne kominy, inne pociągi, szyby, twarze zaspanych ludzi. Jak się zaciągnąć i puścić dym nosem, to łączy się z dymem kominów. Po prostu to głębokie lustro naprawdę ma drugą stronę i zlewa mnie z tłem. Ty przystojniaczku, co szczerzysz miny? To zadumany, to ujebany. A naprawdę? Szyba ci na to nie odpowie. Szyba jest pusta. - Ale ręce won, kochany - krzyczy z sąsiedniego wagonu czterdziestka. - Proszę pani! - Panie to były za sanacji, a ty będziesz do mnie mówił obywatelko, jasne? Tu, w warsie, też tłok. Człowiek musi się bawić byle czym, ot - znalazłem sobie rozrywkę - wpatrywanie się w wypięte pośladki jakiegoś szeregowego, co śpi na brzuchu (u mych stóp ?) wtulony w kokon śpiwora. Drelich opina mięso, tylko zakipować w sam środek. A tam znowu taki jeden chudy blondynek gadał cały czas z jednym Łysoniem. Teraz Łysoń zaczął przedzierać się do wyjścia - pewnie będzie stacja. A ten do mnie mruga - i podchodzi z piwem. No, moje się właśnie kończy, nie ma co, mam frajerskie szczęście. Młody, włoski takie, no - blondynek. I czy można się dosiąść. Czemu nie? Bo tak sam siedzisz, pijesz, palisz, ja (on) rozumie (m), smutno, w nocy, w pociągu, jeszcze co smętniejsze kawałki przygrywają, człowiek by się wygadał. - No to gadaj pan... Kurwa, jak zaczął nawijać! Że z Krakowa, że chwilowo bezrobotny, ale to tylko chwilowo, bo już ma nakręconą robotę w Rajchu, że po medycynie (tu mi kaktus wyrośnie). - No to cyk - wódki dolał do puszki. - Za spotkanie. - Nasze! I dalej. Był z tych, co się na wszystkim znają. Lepiej od specjalistów. Więc o tym, że pociąg trzęsie, bo podwozie jest ruskie, a czy ja widziałem kiedyś amerykańskie podwozia, resory? I znowu cyk, i po Caro. I buźka. I Władzio jestem. Michał. A co robisz? Że w życiu? Piszę. To on po chwili w te słowa: - Z ciebie, cholera, nadzwyczajny gość, od razu sobie upatrzyłem, mądrze ci z gęby patrzy, ty ich tu wszystkich o głowę przerastasz, no tak! Co się śmiejesz? Ty sobie siedzisz tutaj, jak pan, (wieszcz?), a tamci ot - mierzwa ludzka. Jeden drugiemu w jajach buta trzyma. W gębę pierdzi. Panienkę by się zaprosiło, nie? Ech... Powiem ci, ale w tajemnicy. Lubię jak panienka akurat ciotkę ma. - Że co? - Ciotę. No - okres. Od razu mi staje. Mówi mi panienka „nie mogę, no bo mam akurat te trudne dni”. Człowieku! Już jej nie wypuszczę, zgwałcę! A moja stara miała taką chorobę, że od lat z okresem u niej ciężko było. Nie miała. A nie miała jeszcze klimakterium. Ja medycynę studiowałem. Jeździłem dla niej po leki do Rajchu, do Szwabów, nic nie pomagało. A takie to leki były, że jakby normalny (nie chory na to) człowiek spróbował, to by umarł. Aż tu raz, miesiąc jakiś temu, wchodzę do domu, w klatkę schodową. Otwieraj! Nie otworzę. Głos przez drzwi. Uchyliła tylko tak na odległość łańcucha, widzę - niewyraźną ma minę. Co się stało - ja na to. W końcu otwiera i ucieka. I w kuchni się zamkła. Ja przez szybę patrzę, nic nie widać, szyba jest pusta. Gacha sobie wziena, czy kurwa co jest grane w tym domu? A ona: idź do łazienki. I nic, tylko: idź i idź. Idę, patrzę: wanna cała obluzgana krwią, pełno waty. Jezu! Jak coś we mnie takiego wstąpiło, mówię ci! Biegnę do kuchni, drę się: uciekaj stara, bo nie ręczę za siebie! Tak mi stał, jak armata. A ona się skapnęła i: Jezu! Synuś, nie! A ja: szybę, kurwa, rozpierdolę! Nie wytrzymam! Rozjebię ci tą krwawą pizdrę! A ta się uciszyła, nasłuchuję - klękła, litanię do Najświętszej klepie. Jakby mnie kto zimną wodą oblał. Wzionem, wróciłem do łazienki, wlazłem do tej zakrwawionej wanny. Rozpinam dżinsy. Jak nie tryśnie! W tą krew! Biało - czerwono się zrobiło, nawet go dotknąć nie musiałem. Nic, od razu trysło. - Spierdalaj stąd. - Co ty, stary? - Powiedziałem. Pomarudził, w końcu zabrał swoje piwo, Caro, już go nie było. Ojczyznę będzie mi tu obrażał... Ludzie mają ostro pomieszane pod sufitem, nie ma co. Przy bufecie stoi kompletnie pijany facet. Blady, a właściwie żółty, w białej koszuli, spocony jak szczur, chory. Jak w febrze. Ale mimo to, a może właśnie dlatego, wciąż nalega, naciera na zniszczoną barmankę, która nie chce mu już sprzedać piwa. To chyba brzydko z jej strony? Kobieta jest męska, ogorzała, uwędzona latami spędzonymi w pociągu. Kobieta pachnie warsem. - Niestety, szef zakazał, proszę zamówić może kawę. Już niedługo stacja, to sobie pan kupisz - perswaduje jakby i jej było żal. - Dzisiaj święto obchodzę, to tak jednostkę ludzką szanują? Ty wiesz, ja dzisiaj wyszedłem! A wiesz, z którego paragrafu siedziałem? Za zabójstwo! - Tu kobieta z warsa nerwowo obejrzała się po wagonie i przyłożyła palec do ust - Za zabójstwo - wykrzyknął z tryumfem jeszcze głośniej mężczyzna, i tym razem on obejrzał się po sali z wyrazem satysfakcji - Za - mor - do - wa - łem - wrzasnął jak świr i opadł na wysoki, barowy stołek - I dzisiaj wyszedłem. To co, nie ma okazji do wypitki, jednego małego piwka wzbraniają. - Tych piwek to już chyba... - oponuje kobieta. - Ty wiesz, ile ja lat alkoholu nie piłem? Bo tam wszystko jest, tylko alkoholu i panienek nie ma. - Jak u nas - dodaje jeden z tych, co z przepustek. - Ee, u was panienki to chyba są? - powątpiewa barmanka. I do tego, co siedział - Ja wszystko rozumiem, ale szef zakazał. - To ja chcę z szefem. - Proszę bardzo - na twarzy barmanki pojawiła się złośliwa satysfakcja. Z ulgą pokazała drzwi na zapleczu, szarpnęła faceta za koszulę, zamknęła za nim drzwi. Powinienem się uczyć nie dopisywać historii do ludzi, wierzyć w informacje pewne, omijać wszystko, co się nadbudowuje. Nie słuchać tych natrętnych domysłów: kogo, czym, za co. Siekierą, jak Raskolnikow? A jak tam w puszce czaj pił, jak szlugi zdobywał, cwelów cwelił? A może jego cwelili, a może donosił? Chciałem mu za to kupić piwo, pięć, dziesięć piw, jakbym przepraszał za te domysły. Chciałem mu dać szluga, paczkę Marlboro, posadzić go naprzeciwko, uśmiechnąć się przyjaźnie (ale nie obleśnie, ach - czuję, że to by wyszło obleśnie), wypytać o wszystko (dramat układasz), opowiedzieć - gdzie teraz wojna, a gdzie pokój, jakie filmy zajebiste wyszły, ale wiem - dla niego już nie ma filmów. Albo i są? Zapytać, czy to prawda co ten Stasiuk wypisuje o pierdlu (dobrze wiesz, że tak, to co się pytasz). Albo chociaż powiedzieć mu, że ja go szanuję. Nie wiem, dać mu co? Coś zrobić. Tymczasem zagaduję do żołnierza z przepustki: - To nie ma panienek u was? - Nie. Trzy miesiące mi zostały, do końca życia w ten rejon kraju nie wrócę. Noga moja nie postanie - cieszy się ogolony chłopak i częstuje mnie Goldenem. Nagle od strony zaplecza nadchodzi szef warsu prowadząc za kołnierz tego, co wyszedł z pierdla. Przechodzą przez całą długość wagonu i przeciskają się do przeciwnego wyjścia. Daleko się nie przecisną. Po kilku minutach zabójca jest znowu wśród nas. Podchodzi do mnie i szepcze w ucho: - Kupisz, młody, piwo? - wciska mi w rękę 10 zł. - OK - staram się zignorować straszliwy smród ziejący mu z gęby. - Ale gdzie będziesz pił? Zołza zobaczy, będzie na mnie. - niepokoję się. - Masz problem? - No, nie... Kupuję dwie puszki, wręczam mu ukradkiem, wszyscy widzą. Po chwili już go nie ma. Udało się. Coś dla niego zrobiłem. Piwo pędzi, pociąg pędzi, lać się chce, nie bardzo jest jak, ani się dopchać do kibla, ani do środka, bo tam wtłoczyło się kilku i tak jadą. Po głowach to by się doszło, po głowach wszędzie się zajdzie. A do rana jeszcze tyle godzin. Jak się tak chce lać, to od razu się odechciewa filozofowania. I już moje pieprzone dwie puszki najwspanialszego czarnego piasta wróciły do mnie, jedna lekko ośliniona, nadpita. Zawiadowca, który mi je wręcza, ma minę szpicla albo chłopca oddającego staruszce zaginionego kundla, celem zainkasowania obiecanej przez ogłoszenie nagrody. Chuj ci w dupę - wszystko zepsułeś! - No odejdź pan, łapy precz od Kraju Rad! - awanturuje się skąpo ubrana obywatelka. - Jeeezu, żebyś w domu nie nocował. Cham! Tymczasem Stargard Szczeciński. Nareszcie względny chłód. Echa megafonów roznoszą po peronach monotonny głos jakiejś umęczonej kobiety. Tłok narasta. Chyba coś się stało, bo jakiś poborowy strącił mi piwo plecakiem, inny wtulił się głową w mojego papierosa. Zapachniało palącymi się włosami. - Odjazd pociągu osobowego z Wrocławia do Słupska, przez Poznań, Stargard Szczeciński, zostaje wstrzymany z uwagi na bezpieczeństwo pasażerów. Uprasza się o jak najszybsze opuszczenie pociągu i niepopadanie w panikę. Powtarzam... To znaczy, że bomba. Niby. Bardzo dobrze. Co tam się dzieje na korytarzu, chyba kogoś zadusili. Pijani z przepustek nie bardzo mają ochotę wychodzić, piwo tak miło kołysze. Prawiczki w garniturkach z pierwszej klasy na pewno już narobili w gacie. Mam dosyć pociągu, zanurzam się w chłodną noc. Pomorze... Stargard Szczeciński. Tu już powietrze pachnie morzem. Takie miłe, miłe złudzenie. 1998 r. PLAYBOY W wypomadowanych włosach podstarzałych playboyów odbijają się kolorowe światełka. Ogródek pod wielkim, metalowym dachem z blachy falistej czy plastiku. Siedzę sam przy kawie w tekturowym kubku. Orkiestra gra, Metys-nie-Metys śpiewa ... besame, besame mucho... Rzewnie. Chłopcy jak w stołówce wydają przez okienko piwo. Młodsi rżną w automaty. - Są tu bydgoskie laski?! - łyknął piwa, łypnął okiem, odstawił. Zapalił szluga nerwowym ruchem i zaraz zupełnie przestał się nim interesować. Dalej, w centrum, stół bilardowy. Obity po bokach czarnym (materiałem?) z dwiema, trzema gwiazdkami. Czerwonymi. Albo złotymi. Może jedna złota. Z cyrku. Z szampana. Ze złotka od kawy. Przy stole bilardowym podstarzały playboy. W blond pasemkach, w czerwonych frakach, z błękitnymi wyłogami. W loku nad czołem. W złotych łańcuchach. W uszach. Złotych. Chwytając kij pogwizduje „besame mucho”, ledwo widocznie tańczy z kijem w rytm muzyki, trzyma go jak „laskę”, obejmuje ją. Chwyta kij obiema rękami za sobą. Przeciąga się. Wystające ze szkarłatów części ciała ma złoto brązowe, o jeden odcień ciemniejsze od prawdziwego złota kolczyka i bransolety. A włosy jeszcze jaśniejsze, z żółtymi kosmykami pasemek. Sam przy stole? „Hej, jak się w to gra, właściwie?” - zaczepiam go w myślach, ale jestem daleko, a nie chcę widzieć jego zdziwionego spojrzenia, gdy będę przeciskał się do niego przez całą salę. Bo w końcu to sala. Przepływają przeze mnie głosy i kolory. Staram się nie wypuszczać ich dalej. Ale na przykład zapachy nie zawsze chcą we mnie pozostać. Jestem wyczulony tylko na kilka najordynarniejszych barw - jak w Biblii i tych wszystkich Odysejach. Czerwony - złoty - czarny - błękitny. Reszta nie jest milczeniem, ale jednak królewskie kolory krzyczą. Królewskie? Cyrkowe? ... wróć do Sorrento... Wchodzi kilka podstarzałych kur(acjuszek). Te zawsze mają wielkie piersi. Opięte białymi bluzkami, na nich, na poduszkach biustu, jak na wystawie. Szafiry - brylanty. Budka z lodami cała w zapalających się i gasnących światełkach. Oczywiście w prakolorach. Na moje barbarzyńskie oczy. Sztuczny raik, sztuczny gaik, i światełka, i piekiełka. Jak z tymi lampkami kontrastuje brudne wiadro, którym kobieta w wyplamionym fartuchu wlewa (lody?) do pojemnika w budce. Banał - kolorowe światełka-świecidełka podszyte są brudnymi wiadrami. Miga odblaskowy blichtr. W wypomadowanych włosach podstarzałych playbojów miarowo pulsują kolorowe światełka. Żeby życie miało smaczek raz dziewczynka, raz chłopaczek. Obracam się. Kto to powiedział? A, siedzi obok mnie, cały na biało i pije campari w wysmukłym kieliszku. Dodać tylko palmę i reklama biura podróży gotowa. Do tego nie trzeba nawet pieniędzy: kilka plastikowych rekwizytów high-life'u, zakurzona palma odświeżana przed każdym aktem, lekko już sponiewierana parasolka w kieliszku. Wbita w śmierdzącą wodę ufarbowaną na campari. Człowiek składa się w siedemdziesięciu procentach z campari. Reszta to lód? Zgadało się, że oboje nie mamy nic, ale przecież pokazujemy więcej od tych tłustych tatusiów, oni mają swoje kamery wideo, dobre tylko do amatorskich pornosów, nie? - Pójdziemy? Na poszukiwanie szczęścia? - Zimno się robi... Nad całym uzdrowiskiem robi się ciemno. W naszym teatrzyku na wszystkie lampy rzucamy chusty naszych mam i cioć. Trzęsiemy kukiełkami, sypiemy z góry cukier i mąkę. - Coś ty tam mówił? - Że o tym chłopaczku? - wyciągnął w moją stronę rękę z tombakowym sygnetem. Ma niebieskie oczy, jak campari (reszta to lód?). „Na śniadanie kupimy chyba pomidora” - miga strzępek rozmowy staruszka ze staruszką. - Trzeba by cię na babę przerobić, pięęękna będzie z ciebie laska... Tylko to trochę potrwa, ale mamy czas, do wieczora daleko. A potem - na milionerów! - i mruga okiem, a na jego zimnej i rybiej twarzy pojawia się uśmiech, taki blady, mokrawy uśmiech człowieka o jasnej karnacji i wąskich ustach. Więc to tak? Pół żartem - pół serio? On w roli Marilyn Monroe, Marilyn w roli łowczyni milionerów? I w finale „Diamonds Are A Girl’s Best Friend”? Tylko tam było dwóch, czy i on ma się przebrać? - Z tym może być trochę kłopotu, to nie jest znowu tak einfach. Trzeba wytoczyć wojnę włosom, wydepilować wszystko, zarost, kupić szminki, kiecki, cały ten burdel. Masz na to szmal? Więc jednak cyrk, szampan i złotko od kawy. I gwiazdki. - Zapal sobie, stary, jak ty się nazywasz, właściwie? Więc burdel, powiadasz? Czekaj, czekaj, znam tu kobitkę z agencji, nieźle koszą zresztą. Pani Henia, ona nam pożyczy, ma tego cały karawan. Kiecek. Złotych, bracie. Przed nami ganze nacht! Nie wrócimy bez szmalu. A wtedy, do Szwecji! Promem. W czarnych okularach. - Do automatu „Mario. The Fisher” podchodzi mama z dziewczynką ze śmiesznymi kokardkami. Wrzucają kolejne monety i patrzą jak łapka ześlizguje się z maskotki. Ale nie wierzą. Ojciec, który właśnie do nich doszedł, wysupłuje kolejne pieniążki, idzie rozmienić do okienka. Kolejka do automatu narasta, każdy wierzy w swoją wygraną. - Albo, jak już, to od razu do Chicago. Tam w błękitną landarę, i aleją nadziewaną prawdziwymi palmami. Nie to, co tu - poprzycinali topole wzdłuż promenady, żeby wyglądały jak palmy. Wiesz, jest tu taki hotel, Amber Baltic. Tam pójdziemy, ale nie do drink baru, tylko na dancing, płatne za wstęp. Tam już hołota nie dochodzi, bo trzeba zapłacić. Sama tylko pieprzona finasjera i te wszystkie Kasie Figury, co to na promenadzie poodciskały swoje łapki w złocie. Oj, złotko, złotko, złota hołotko... - chmury zakrywają całe niebo. Zaczyna lać. Wiatr strąca ze stolika papierową tackę z resztką frytek. Po kimś. Łapię ją, zgniatam w kulę, ugniatam z serwetkami i rzucam w niego. Wiatr znosi, ale złapał. - Są ludzie, co mają kupę szmalu, a nie potrafią tak żyć. Tak jak my z byle stówką. Kupują w telewizji torby do pakowania starych szmat, kupują wieszaki, specjalne noże. Do krojenia mięsa. I drewna. Kupują całe wyposażenie do majsterkowania i potem wszystko naprawiają. Potem kupują specjalne torby, aby to wszystko poupychać na strychu - zapalił kulę z tektury. Może chciał mi ją rzucić, zapaloną? Żeby było trochę jak w „Popiele i diamencie”. Z tymi kieliszkami i rozrachunkami. Ale kula na szczęście nie chciała się palić. Rozleciała się tylko jeszcze bardziej. Automat piał zwycięsko elektronicznymi dźwiękami. Maskotka już, już u wylotu, ześlizguje się nagle miękko i opada na stos innych kolorowych szmatek. Coraz więcej gapiów chce spróbować szczęścia. - Bywają takie filmy, podłe, polskie. Dwóch kolesi spotyka się na dworcu w jakichś tam Koluszkach. Postanawiają podbić świat i wyjechać do jakiegoś tam Chicago. Wyruszają na poszukiwania szczęścia i spijają się w końcu jak dzikie świnie. Rano lądują w jakiejś knajpie i leczą kaca. Knajpa może nazywać się Chicago, choć to już nie do zniesienia... O ile nie nazywała się już wcześniej Rzym. Szum morza dochodzi aż do knajpki i przynosi ze sobą zapach. Razem z nim dociera czerwony, plastikowy kubek po coca-coli. Najbliższe budki, wystawiające kiczowate landszafty zaczynają moknąć. Sprzedawcy ochraniają swoje dzieła folią i workami. Przecieka, ale farba kładziona jest grubo, topornie. Nic jej nie zaszkodzi. - No, czas na nas. - podrywa się ze stolika. Teraz dopiero widać, że jego białe ubranie nie jest nieskazitelne, a spodnie wiszą na tyłku jak worek. - Tym razem kręcimy nie jakieś tam polskie smęty, tylko prawdziwego thrillera. Wychodzimy na mokrą promenadę. Deszcz padał może kilka minut, już wszystko, co mokre, lśni w słońcu. Palimy idąc. Nawzajem pokazujemy sobie to ten, to tamten drobiazg na straganach wzdłuż chodnika. Matki z drącymi się dziećmi, poobkładane reklamówkami z mnóstwem piasku na dnie. Ich odciski na palcach nóg. Kolejny automat do wyławiania maskotek „Mario. The Fisher”, jeszcze bardziej oblegany. Po lewej mijamy kilka kiosków i budek warzywnych. Tu jedno z wielu zejść do morza. Samo morze nie jest w centrum uwagi. Choć ciągnie. Ale jeszcze bardziej ciągną inne rzeczy. Morze działa, dopiero, gdy się je zobaczy, zejdzie. Wtedy trudno wrócić. Póki jednak jest przesłonięte budami i tarasami kawiarń, nie działa, bo nie obiecuje wydawania ani zarabiania szmalu. Nie zachęca migocącymi gwiazdkami, neonami. Nie jest ani czerwone, ani złote, ani czarne. Choć bywa każdym z tych kolorów. ^ - Jestem As! - mizdrzy się bardzo bogata i mocno umalowana kobieta, obejmując Adama na tarasie hotelu Amber - Ja jestem As, bo wszystko robię tyyyylko jeden raz! Hi, hi, hi! - Hi - hi - hi - co podać?! Lazzania! Adam otwiera jej buzię i obejmując wypudrowaną szczękę, wpycha do środka duży palec wysmarowany. Nie wiem czym, nie uważałem. - Ugryzę! Jakem As! - Ale... Tylko jeden raz! Hi hi! - taras jest rozświetlony, parasole z napisami „eduscho” drżą impresjonistycznie. - Więc mam mu pożyczyć moją kieckę?! Nie mogę... Hi hi! To dobre! A ile masz, mała, hi! hi! w biuście? Co? W cyckach, ile masz? - i prycha kawą w biały obrus. Szminka aż wypaćkała zęby, drobne kropelki świeżej kawy natychmiast wsiąkają w nieskazitelną biel nakrochmalonego obrusa. Znowu zanosi się na upał. Mewy kołują nad plażą. Nikt ze zgromadzonych nie wie, czy to na deszcz. - Zrób coś, żeby ona zapłaciła ten rachunek - szepczę do ucha Adama. - Co?! Hi! hi! - Rachunek, no, żeby zapłaciła. Ja jestem akurat spłukany. Wczoraj zgrałem się do nitki w kasynie... Tymczasem kobieta-As wyciąga z lakierowanej torebki lejącą się od złota puderniczkę Lancôma i zaczyna się grubo pudrować. Jej mała, lisia, jakby francuska twarz układa się przy tym w miny. Najgorzej ze skórą nad wargami. Trzeba ją napiąć, nie rozmazując przy tym szminki. Teraz coś chyba wpadło jej do oka, bo wielkim, srebrnym paznokciem usiłuje znaleźć luźną rzęsę w nawałnicy tuszu. Ma coś z pięćdziesiątkę. Bransoletek. - Pani Henryko, zamówimy jeszcze po kawce? Czy i to zamawia pani tylko jeden raz? - Ach, ja wiem, że to śmieszne, jak się kobiety malują, ale... ACZKOLWIEK! Hi! hi! Trza się poprawić, nie? - „Taka to z nią rozmowa” - ma wyrażać moje mrugnięcie do Adama. Wstaję i rozprostowuję się. Wchodzę do kawiarni, przecinam ją i idę teraz oszklonym korytarzem. Po lewej, u fryzjera, zielonowłosy chłopak, w butach na monstrualnie wysokich obcasach, podgala fantazyjnie jakiegoś Murzyna, tak, że włosy układają się we wzorki. W szafkach równo poukładane profesjonalne kosmetyki. Dalej, także za szkłem okulary GUCCI. Kreacje od Diora? Nie da się zauważyć firmy nie zatrzymując się. Wreszcie toaleta, ale z wielką klamką i szczeliną na dwuzłotówki! Więc nici... Mam nadzieję, że nie rozerwie mi pęcherza. Ale nie wracam do stolika. Zejdę na pobliską plażę, hotel w końcu ma wydzielony swój kawałek, ale obok jest już za friko. Nie umiem działać inaczej, jak tylko w pojedynkę, żadnych obcych wpływów. A niech to, wyciągnę już tę ostatnią stówkę ukrytą w dowodzie osobistym! Dzisiaj, albo nigdy! Jednym nerwowym ruchem zawracam i wchodzę prosto do najdroższego fryzjera na wybrzeżu. - Na dziś jeszcze się dostanę? Ale nie na teraz - dodaję szybko, bo przez szkło już widzę zaniepokojenie Adama na tarasie. No, może więcej się domyślam. - Na siódmą? - OK - imię rzucam krótko, nonszalancko, jak kluczyki do samochodu. Co ja robię? Ostatnią stówę wydaję na fryzjera i wstęp na najdroższy bankiet? Nikodem Dyzma zakichany? Więc jestem playboyem, muszę załatwić kasę, a potem zamieszkać sobie w tym całym Amberze. Wydłubuję z dżinsów pogiętego Marlboro, bo ostatnio myślenie sprawia mi coraz więcej trudności, szczególnie myślenie „na sucho”. Jak to ona mówiła? „Tylko jeden raz”? No dobra, może i tak. Może i tak... ^ Pensjonat, w którym mieszka pewien zubożały playboy, nie jest bynajmniej daczą, choć do jego okien dochodzi szum morza, więc gdyby ktoś się uparł, mógłby zamknąć ten pejzaż w kółku okładki Harlequina. Ale nie - mój pensjonat jest ruiną z czasów komuny. Od tamtego czasu nic tu się nie zmieniło, w pokoju mam radio „Narew”. Przedwojenny budynek nie był chyba nigdy odnawiany. „Błyskawica IX”. Pokój z głuchą pokojową, prysznicami na dole (tylko do 22:00), z umywalką i ciepłą wodą - dwudziestaka za noc. Umywalka od razu się zatkała i trzeba wybierać wodę butelkami po whisky, wlewać do blaszanego wiadra i potem, w nocy, gdy nikt nie widzi, z dziesięć razy obrócić do kibla na półpiętrze. Co gorsze - woda ta cuchnie szczyną i taki też ma kolor, bo w nocy playboyom nie zawsze chce się schodzić do kibla. Poza tym odkryłem, że pościel ma pluskwy! Zresztą łóżko jest najgorsze - wąskie i trzeszczy. Na drzwiach - dwie naklejki: samochodowy PL i reklama „Era. Świat bez granic”. Mam szafę z dwoma wieszakami, tackę z niepotrzebnym talerzem, stolik jak wszystkie powierzchnie zawalony rzeczami. Przez okno widać pranie na sznurkach, głównie kąpielówki i skarpety, widać też zaparkowanego malucha, dalej okna „Błyskawicy X”, w końcu wąską, boczną uliczkę. Boczną od promenady. Całe M wyglądają, jakby od upadku komuny tylko waliły się w gruzy, dopiero promenada łączy w sobie wszystkie czasy i odcienie. Najwięcej tu Ulicy Krokodyli. Najmniej już lat dwudziestych. Stosunkowo dużo prominenckich lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Te ich niby luksusowe hotele jak bloki, te niby wystawne restauracje z powystawianymi śledziami w oleju na wystawce za szkłem. To wszystko współistnieje. Szlachetna synchronia. Dworzec jak zwykle w Polsce jest poza czasem. Zawsze melancholijny i obskurny wychodek przestrzeni. Jak te obszczane bramy, które tak lubią umieszczać poeci na okładkach swoich tomików. U nas, w Pollenie. Nie ma rady, umywalka jest zapchana, a woda sięga aż do jej brzegu. Nie ogolę się nad nią. Biorę starą reklamówkę z piaskiem i potłuczonymi muszelkami na dnie, wtykam tam szampon, ręcznik i zwlekam się na dół, pod prysznic. Z półpiętra zawracam jeszcze raz. Znowu trzeba kluczem otwierać pokój. Klucz znowu się zacina. Zapomniałem golenia! Trzeba to zabrać pod prysznic. I znowu klucz. Docisnąć mocno drzwi, a czasem i to nie pomaga. Wtedy nie obejdzie się bez otwarcia ich, poruszenia zasuwką od wewnątrz i teraz powinno już się zamknąć. Nazywam to „rozruszać zasuwkę”. Na korytarzu zapaszki. Klapki klapią na schodach. Bąbelki - gwiazdki - pianki. ^ Ha - ha - ha. - Oglądacie swoje ulubione zwariowane rodzeństwo! Krooowa i kurczak! Rozdzieram cukier. Napakowanego barmana do reszty pochłonął mały telewizorek zawieszony nad niskim sufitem. Lato z krową i kurczakiem! Grzebię w pamięci i staram się wyłuskać z tego coś dla siebie, ale moja głowa jest pusta, jakbym nie miał żadnej przeszłości, jakbym narodził się właśnie teraz, tu, przy tej stygnącej kawie. - Zapnijcie pasy! Mam zamiar nadrobić stracony czas! Bywają takie momenty, że staję się jakby przeźroczysty. Nie mam żadnych gustów ani poglądów, mogę zaakceptować pierwsze z brzegu. Nie wiem, chociażby, czy lubię kreskówki. Mogę lubić. Barman zaśmiewa się w głos, rechoce oparty jedną ręką rzeźnika o połyskujący blat. Dłoń podpiera wygoloną na łyso czachę opiętą czerwoną siatką bejsbolówki. Błękitne oczy dziecka toną w nawałach różowego ciała. Uśmiecham się też pod nosem, bo w jego oczach dostrzegam zjednoczenia się z kimś w śmiechu. Zaraz będę się tu dla niego zarykiwał! Może pójdę na pobliską siłownię i też przerobię się na prawdziwego faceta. Miała być babka, będzie facet. Zawsze przebieranka. - Daarmowa przyczepa! Daarmowa przyczepa! Zwierzaki, na co czekacie?! Ha - ha - ha. Lewy kącik mięsistej wargi barmana unosi się w śmiechu, ukazuje białe zęby. Moje są oczywiście żółte od nikotyny, kaw, herbat, win. Mój rozbiegany po barze wzrok ślizga się po przedmiotach, a umysł po tematach. Ciągle tylko powtarzam: mój, moja. Moje zęby. I nagle uświadamiam sobie, że tę m o j ą cholerną przeźroczystość, brak jakiegokolwiek kośćca, da się usztywnić rzeczami mocnymi. Takimi jak czerwone Malborasy i wódka Absolut. Albo ciężkie żelastwo na siłowni. Że już po kilku chwilach takiej kuracji, nabiera się kręgosłupa. Wie się, kim się jest i co się lubi. Wie się też dokładnie, czego się właśnie nie lubi. - Można pięćdziesiąteczkę? Bez słowa rusza w kierunku wiszących denkami do góry butelek. Nie odrywa przy tym wzroku od ekranu. 18:50 Zostać tu, niech wszyscy wyjadą, zostać po sezonie, łowić ryby, z czasem wygrać przetarg na jedną z tych bud jarmarcznych, których tyle na promenadzie, sprzedawać podróby Zippo. Ale wcześniej dorobić się na bursztynach, tych znajdowanych o piątej rano, na które się chodzi, jak na grzyby, a potem sprzedaje w Szwecji. - Gdzie ja jestem?! - Jesteśmy w Afryce, synku. Twoja mama i ja pomyśleliśmy, że to będzie niezła zabawa wybrać się na Safari z bobrem Grisley! Tak więc się pewien ubogi playboy zanurza się w swoich marzeniach (może jeszcze jakaś dziewczyna na tej plaży, co?), robi to, bo po prostu jest ubogim playboyem, ma dobry gust, ceni malowniczość, jest romantyczny. Ten playboy to ja, ten playboy to ty - mówię do luster, których pełno wszędzie w tej knajpce. - W Afryce są nie tylko bobry Grisley, ale także żyrafy Ludożercy! Hi-hi-hi!!! - Co to?! O rety! To hieny! ^ Bąbelki - gwiazdki - pianki! Piękni chłopcy ubrani w białe mundurki z błękitnymi muszkami pilnują wejścia do hotelu, ale od razu widać, że to tylko ozdoba, prawdziwa ochrona pozostaje ukryta. Przed oświetlone drzwi, podjazdem, zajeżdżają białe, ogromne i długie samochody. Kobiety w białych futerkach wychodzą z nich z trudem, jakby nie mogły unieść stosów biżuterii. Rozświetlone niebo koloru campari zlewa się z morzem. Butelka szampana szczytuje. Na dancing „Plaża” tymi schodami w dół. - 40 zł. - Reszty nie trzeba. Przedzieram się przez tłum ochroniarzy stłoczony w drzwiach. Wpadam w sam środek zapachów. Ale nie bankietowych, o nie - tu pachnie różem, pudrami, migdałami, jak w teatralnej garderobie. Gruba forsa, od razu widać. Nie, to nie Victoria, ani nawet Marriott. Ubrałem się, jak mogłem najlepiej, może nikt nie wysonduje tej resztki ze stówki w kieszeni. Cecha definicyjna mężczyzn - bicepsy jak uda, jak bochny chleba. Rozciągnięte do pęknięcia rękawki drogich T-shirtów Kleina. Czarne lub białe. Taka perspektywa. A kobieta - wysoki patyk w złotej sukni, cały w złotych pudrach, brokatach, zapachach, lokach, o wydelikaconej twarzy, jakby nigdy nie opuściła hotelu. Żadnych, absolutnie żadnych niemieckich emerytów. Basen. Wokół niego stoły wyściełane szkarłatnym aksamitem. Dalej, w sali obok, parkiet, jak drugi, pusty basen, obudowany drewnem, wokół stoliki w „lożach”, wszystko wyściełane w kolorach pierwotnych. Chmary playboyów. Jak wielki zlot sobowtórów Elvisa Presleya. Kurtki ze skóry ufarbowanej w kształt flagi Stanów. Pomiędzy rękawem, a ręką - wiadomo, co. Wszędzie TO. - Uwaga! - Znany z telewizji DJ (głos typowo radiowy) przerwał swój nieprzerwany tok wypowiedzi. Na pewno jest na amfie, nikt nie potrafiłby się bez niej tak podniecić. - Uwaga! Pewna pani... Zgubiono pierścionek złoty... z brylantem wielkości kasztana... Sala nie wstrzymuje oddechu, ani nawet nie przerywa specjalnie rozmów. „Wiesz, Andrzej, ja tak samo zgubiłam, cośmy jechali do Bełchatowa, a potem byłam już pewna, że ta Jolka kradnie.” - Na znalazcę czeka tysiąc złotych nagrody! - Życzymy powodzenia - dodaje od siebie, jakby mruczy w mikrofon, nie - jakby chuchał w niego, sprawdzał, czy żyje, działa. Tylko jeden raz... Zaszumiały mi nagle w głowie słowa kobiety - lisa, asa, nie ważne, sprawa przestawienia liter. I tak ma lisią twarz. Więc raz. Ale oto przedarłem się już do barku (chyba półkilometrowego). Tu największy tłum, ręce ze stuzłotówkami wyrywają się, jedna przez drugą, w stronę kilku chłopaczków. W ich oczach, mimo bardzo młodego wieku, odbija się niesłychana wprost i nieco obrzydliwa znajomość życia. Błyskają złote zegarki Cartiera. Rękawy błękitnych, różowych, białych garniturów brudzą się o rozlane na blacie alkohole. Papierosy Davidoff wżerają się w pachnące liliami i pudrami włosy jakiejś królewny. Sypie się brokat, trzepoczą niebiesko - złote rzęsy. Latają pióra, pastelowe lotki pływają po powierzchni szampana. - Proszę pana! - Proszę pana! - Dwa razy ballantines! - Raz czysta! - Lufka z lodem! Trzy razy! - Lufka dla młodego! Powiedziałem! - Kurwa, młody, mówię do ciebie! To „kurwa” mówi facet ubrany w granitowy garnitur od Armaniego, z zegarkiem Cartiera, o długich, czarnych włosach spiętych w koński ogon. Mruga do mnie. Odgarniam czarny lok nad czołem. Uśmiecham się wszystkimi sztucznymi zębami. W brodzie robi mi się dołek. - Proszę pana! Paanie! - na jego twarzy pojawia się straszliwie pospolity, pijany uśmieszek przerwany przez czknięcie. I to „panie” wypada jak ze speluny. Co za połączenie pospolitości i najlepszego stylu. Ech, złotko, złotko, złota hołotko... - Paanie... - inni też dołączają się do nas. Może to poskutkuje, to pijackie, rozchwiane, zaakcentowane na końcu czkinięciem. I oczywiście - skutkuje. Faceci zarzucają chłopaka banknotami i zamówieniami. Też muszę coś zamówić. Większość jednak kupuje na kartę, na numer pokoju. A studolarówkę to tylko tak, do kieszeni, it’s for you, cholera jasna, it’s for you, a for me co?! ^ Dookoła basenu wyrastają marmurowe balustradki, o które opierają szklaneczki i popielniczki patrzący na wodę. To samo dzieje się z balustradkami dookoła parkietu. Można podsłuchiwać, łapać strzępki rozmów, jak confetti: „zrzucić jeszcze to pare kilo”, „mnie też już stuknęło, co miało stuknąć, trzeba będzie dać się odessać. Przynajmniej w udach”, „Nor Andro 19. 60 kapsułek.” „Ksenadryna”. „Stenadiol...” Wlepiam oczy w powierzchnię basenu, oświetloną lampami stylizowanymi na amerykańskie casino, co wystają z balustrad i odbijają się w wodzie. Nic nie widać, w każdym razie żadnych pierścionków. Choć właściwie źle mówię - gdy się tak wpatruje, to wszędzie widać całe zatrzęsienie pierścionków, każdy kamyczek w basenie, każdy śmieć na dywanach wygląda jak nabijane brylantami złoto. Ot, niedopałek, a z daleka jaka iluzja... Cena musi być o wiele wyższa, na pewno mocno nagrodę przewyższa... A może to tylko chwyt reklamowy? Nie tym tu imponować tysiączkiem... I kiedy tak wypatruję tego pierścionka, pod jednym ze stolików miga mi coś białego. Brylant?! Usiłuję nie zwrócić na siebie uwagi, choć po tej zapowiedzi o nagrodzie myszkowanie pod stołami raczej rzuca się w oczy. Nie, to jakaś tabletka, duża, biała. Chowam do kieszeni pomiędzy breloczek (obrzydliwy, z „Błyskawicy”) a złotą zapalniczkę. „Gdzie my położymy linoleum, na marmur?” „A chce ci się czyścić te schody”? „Natomiast gdyby wyłączyć serwer...” „Ale to trzeba by wszystkim użytkownikom wysłać maila...” Więc jeśli to chwyt, to może być obliczony tylko na takiego wynędzniałego playboya jak ja. Komu innemu imponować tysiączkiem, albo pierścionkiem? Ale nie - czyżby? No tak, biednemu zawsze wiatr - znalazła go właśnie jakaś wystrojona pizda, i tak po uszy w złocie, a na dodatek chyba trzynastoletnia. Blond loczki, brylanty na biuściku, otoczona mafiozami. Śmieje się, ale widać wyraźnie, że od paru lat nie jest to już najniewinniejszy uśmiech. Raczej niewinność spotyka się tu z jakimś młodziutkim kurestwem, jakby rodem z reklam, kiedy podlotek udaje, że mu pomógł krem przeciw zmarszczkom dla kobiet po czterdziestce. - Znalazł się pierścionek, znalazł się! Gratulujemy - w głosie wodzireja nie ma ani odrobiny zdziwienia. Coś tam szepcą wokół szczęśliwej trzynastolatki i w końcu któryś z jej mafiozów podchodzi do wodzireja, krokiem Lindy, jakby miał mu zaraz położyć ciężką rękę na ramieniu i chuchnąć w ucho krótkie - Przyjacielu... Ale widocznie wyszeptał coś mniej złowieszczego, bo DJ czulej objął mikrofon: - Panie i panowie! Pani była tak wspaniała, że... No - wzruszenie na chwilę odebrało mu mowę - SZAMPAN DLA WSZYYYYSTKICH Aż do wyczerpania tego tysiączka?! W każdym razie - będzie co pić! I z kim? Aż tu mnie dopadłaś, Nastazjo Filipowna? Biorę swój kieliszek i nareszcie krokiem osoby, która coś zamówiła, idę w kierunku królewny. Mam zamiar zapytać ją, czy nażarła się już życia, i jak to smakuje. Czy to gorąca sperma popita czarnym Johny Walkerem, czy wiatr obcego morza z jego wszystkimi atrakcjami? A może gorzki smak rzygów w ubabranych najdroższą szminką ustach? Albo wszystko na raz? Sytość. Czy sytość wszystkiego, czy o to warto? „Djeka-duraboljen” „Eta praharmon?” „Stjerid...” Ale, ale, drogi panie playboyu, idź pan lepiej do kafejek dla ludu, idź tam, gdzie grajkowie grają teraz bessame mucho, a malarczyki malują dzieci i podrywają ich mamy, idź lepiej napić się piwa na molo, popatrzyć na gwiazdy pływające w morzu. Idź, panie playbou, robić oczko do kuchcików, kręcących na uliczkach szaszłyki, idź krokiem lekkim, krokiem lekko rozkołysanym. Nie ma co tu zostawać, bo twoja królewna najwyraźniej bogata, lecz nieszczęśliwa, a to dla pana pióra konwencja zabójcza. Kiedy bowiem jesteś w ubikacji, aby nieznacznie popryskać się zabranym ze sobą przezornie Farenheitem, i dotknąć twardej od lakieru skorupy włosów, widzisz... - Ty skurwielu, wypchaj się nim - skamle śpiewnie królewna, i zezuje kapiącym tuszem okiem na jednego z napakowanych mafiozów, który usiłuje ściągnąć jej z palca wielki pierścionek z brylantem. - Więc nie oddała go wodzirejowi? - Spierdalaj! Żebyś mi więcej nie przychodził. Paszoł w chuj! Suka ty pasledniaja! Stojat kak chuji! Pizdjec jemu prisniłsa! - I tu mafiozo nie wytrzymuje i bach ją w papę - raz - bach - drugi raz, na odlew. Księżniczka wyrywa mu się i rzuca w kierunku kabiny. Goryl szarpnął ją za białe futerko. Poleciało. Trzasnęły drzwi (jak puderniczka?) i królowa balu znika w bezpiecznym wnętrzu, płakać w papierową koronę. Zgrzyt zamka. Mafiozo wypluwa do umywalki cygaro i podrzuca pierścionek. Jego mina mówi „sama tego chciała, głupia pinda”. A do mnie - Nu, czto? Jakby tego było mało, już przy samym wyjściu drogę zastępuje mi dwóch Jugoli. Też cali w złocie, wygląda na to, że to tu obowiązujące znaki rozpoznawcze. - Ej! Kurwów szukamy. Są tu kurwy? - szepnął do mnie poufale jeden z nich ani na chwilę nie przestając wodzić oczyma po sali. - Tam jedna taka siedzi zamknięta w klozecie - rzucam i w nogi. Nagle czuję na karku silny uścisk, odwracam się, Adam. W tym samym, co w dzień, białym, jeszcze mocniej wyplamionym kompleciku. Jeszcze bardziej wstawiony, z jeszcze większą parasolką w kieliszku z jeszcze zimniejszym campari. - A gdzie podziałeś swojego Asa? - Przykra sprawa, nawet nie uwierzysz - uwiesił się na mnie. - Zaraz jak uciekłeś, ona cię... ona się na ciebie szykowała. Nie na mnie. Poleciała Cię szukać, weszła tam do kibla, wrzuciła te pieprzone dwa złote i się zatrzasnęła w środku. A że weszła do męskiego, to się wstydziła wołać pomocy. W końcu załatwiłem jej jakąś pomoc. Myślałem, że mi coś za to skapnie, ale baba nie dla mnie trzyma kasę. Powinna tu być lada moment. Stroi się w pokoju, na trzecim piętrze. Ma cały pokój w manekinach, takich rozkładanych, podróżnych, a na nich - same boa z piór i suknie, peruki... Ona w ogóle jest psychiczna, bierze jakieś prochy, cholera ją wie. Jeśli nie chcesz kłopotów, zmykaj stąd. Albo lepiej - razem. Ale, ale, drogi panie, właśnie wtedy odechciało ci się ucieczki, zachciało się być prawdziwym, grzecznym playboyem, żigolakiem. Zanim jednak na naszej scenie pojawi się pani o wąskiej twarzy lisa, odsłońmy jeszcze tę najgłębszą kurtynę, otwórzmy nowe sale. Do roboty, panie playboyu! Sypiemy w naszym teatrzyku róże ze słoika, otulamy pudełko sceny starymi, koronkowymi firankami, rzucamy na to światło z latarki i lamp. W sali z basenem z nieba lecą płatki róż, jak w hollywoodzkiej adaptacji „Quo vadis”. Czy nie należałoby puścić na wodę kilku osrebrzonych łabędzi? Chwilowo jednak siadam przy jedynym wolnym stoliku (na innych pustych są tabliczki reserve). Obok mnie siedzi większe towarzystwo i rozmawia o mailach. Tyle do mnie dochodzi. Po prawej Niemcy, przede mną jakiś przerażająco napakowany sterydziaż w czarnej, skórzanej kamizelce bez rękawów, a za mną... Witaj, Nastia, Nastuszka... Nuovi Russi! Ich kartoflane twarze wystające z diorów i chanelów to ekstrakt sprzeczności, czyli - prawdziwe sprzeczności - prawdziwi Ruscy. Sprzeczności to ich specjalność, więc Nowi Ruscy ze swoimi gębusiami i cygarami w nich są chyba najbardziej rosyjscy. I właśnie Ruscy przyszli tu z dziećmi, tu, do tej świątyni rozpusty, w której na dodatek grasuje niebezpieczny wysłannik szatana, przebrany za playboya. Ten wysłannik ma tu swoje interesy, na pewno nie czyste. A że interesy Nowych Ruskich też do kryształowych nie należą, mam więc tu naturalnych sprzymierzeńców! Radio Narew mówiło że pięciu jednego zabiło! Ruscy mają ten sam kontrast pomiędzy twarzami, w które wpisane są wieloletnie męczarnie i liszaje miejskich szaletów, a świeżymi dekoracjami w postaci odwróconej piramidy brylantów na zniszczonym dekolcie. Ten sam, co ci przy barze, od „panie, panie”. Ach, Nastia, Nastuszka... Jest ich dużo, większość to mężczyźni w średnim wieku, wyraźnie nie-napakowani, mimo swojej trzydziestki z brzuchami, z zapadniętymi klatkami piersiowymi, lekko łysiejący. Tak, tak, ciała zmienić najtrudniej, a wyraz twarzy, w który wpisane jest wszystko, jeszcze sprzed okresu prosperity - tylko operacjami plastycznymi. Kobiety - te już trochę lepiej sobie radzą, poodsysały tłuszcz, porobiły liftingi. Ale widać, że są z innego, jakby gorszego materiału, niż np. Angielki. Zdradzają je jakieś krostki, pieprzyki, myszki. Za duże nosy, zbyt odstające uszy. Tak, tak, wtedy, w latach sześćdziesiątych, te nosy nawąchały się zbyt wielu smrodów liszajowatych kamienic, aby móc teraz być beztroskie i głupiutkie, jak u Amerykanek. Ach, Ruscy, Ruscy, niechby wnieśli tu trochę życia, rozpusty, rozrzutności i rozpasania! Sing! Sing! Nastia, Nastuszka, wrzucaj do pieca paczki z tysiączkami. Tylko jakby tu się do nich dosiąść? Mają kilku ochroniarzy i to najwyraźniej uzbrojonych, polskiej firmy ORION. To dobra firma i produkuje niezłych ochroniarzy. Można ich ładować przenośną ładowarką. Jedyne wyjście - upić ich. Jak? Szybki rachunek. Zostało 30 zł. Jeśli je wydam, nie opłacę sobie następnej nocy w „Błyskawicy”. Co tu można kupić za trzydziestaka? Coca colę! Puszka coli za jedną noc. No dobra, jak się chce być playboyem, to trzeba ostatnie pieniążki rzucać w casinie życia. Lekką ręką. W ogóle wszystko lekko. - Co, mały? Hi! Hi! Odnalazł się młody! A gdzieś ty cycki podziała? Co? - Pani Henryko! Z nieba mi pani spada! - Jakem As, mam spadochron... - pokazuje na wielki woal wieczorowej sukni. Ma spadochron, ale ma też to, co playboye lubią najbardziej. - Pani jest jak deus ex machina, pani musi wnieść tu trochę życia! Pani Heniu! Heńka! - Na co masz ochotę? - mrugnęła i skierowała ciężki wzrok w kierunku bufetu, do którego wciąż nie można było się dostać. - Zabieraj Adama i wsiadamy w samochód. Tu śmierdzi mafią! Ale Adam akurat gdzieś się zapodział. Szukałem go wszędzie, aż wreszcie wszedłem do tego operetkowego kibla z kolumienkami. Opieram się ciężko o marmur i w lustro. Ledwo dostrzegalnym ruchem przesuwam po włosach, oblizuję wargi. Postawiony obok kieliszek szampana upada mi na marmur podłogi. Staję się cielesny jak świnia w złotej klatce. Inni też - wchodzą i od razu zauważają, że mają ciało. Zaczynają się przypudrowywać, wkładać sobie koszulę w spodnie. W lustrze dopiero tu dociera do nich, że mają wypieki. Tu czujemy podniecenie. Oblizujemy wargi. Kobiety upychają sobie silikon, poprawiają protezy. Kieliszek szampana dopiero tu, gdy chybotliwie stoi na sedesie, uświadamia nam, że składamy się z kilu musujących substancji, z których większość prędzej czy później poczuje nagłą potrzebę eksplozji. Do tych eksplozji tu jest najlepsze miejsce. ^ I kiedy tak szukam Adama, ta myśl szalona, zabrać ją! Królewnę zabrać! I jej mafioza. Albo choć jedno z dwojga! Ach - tak - zabrać ich, wsiąść do tego jakiegoś tam Rolsa pani Heni i... Tak! Tylko zabrać dużo szampana, dużo wszystkiego! Ach, Nastia, Nastuszka, pal pieniądze, pal tysiączki! Pij szampana, choć za dużo już tego słowa tu, ale tak dobrze - ma być za dużo, pewien przesyt jest tu nawet na miejscu! Idę więc na poszukiwania księżniczki, tej od pierścionka, i nawet widzę, że siedzi przy barze, białą torebkę położyła na blacie, twarz na niej i leży. Rozglądam się za ochroniarzem, nie ma. Ale znajdź tu teraz kogoś: część już pływa w basenie, inni śpią nad kieliszkami, choć większość wciąż jeszcze przy barze i na parkiecie, a już wodzirej - ten to chyba jest na amfie: - Jeszcze raz Britney Spears od naszych przyjaciół z Poznania, którzy - przypomnijmy - świętowali wczoraj urodziny, przypominam, że bawimy się dzisiaj do godziny czwartej, o trzeciej kolejka absoluta gratis, dla wszystkich, a teraz już Britney Spears i jej OOOPS! I did it again!!! Zaczynają do mnie docierać jakieś hałasy, widzę tłumek przy drzwiach wyjściowych, a to pani Henia namówiła większą grupę do nocnej eskapady samochodami. I w Pollenę! Lokajczyki w białych mundurkach znoszą skrzynki szampana, wódek, inni - cukierki, kawior - wszystko z pobliskiego hotelowego sklepiku. Jeszcze inni, w równie białych mundurkach, niosą naręcza kartonów z paczkami papierosów. Z reklam powstają postaci i niosą nam swoje produkty. Napakowani faceci dźwigają pod pachami Cadillaki, jak kartony papierosów. W naszym teatrzyku wyciągamy teraz te najjaskrawsze efekty, które celowo trzymaliśmy na koniec - czerwoną lampkę, sztuczny śnieg, wiatr z wentylatora, resztki lamety. Gwizd, trzask i pięć gigantycznych samochodów jednocześnie trąbi. Trzask, gwizd i dziesięć reflektorów jednocześnie przecina mrok. Krzyżują się jak lasery. Zarzuciło i już mam czyjąś twarz na kolanach. Ludzie poupychani po sześciu, siedmiu do wozu, ale co to za wozy! W naszym Roverze pachnie fajką, perfumami, wio! Wjeżdżamy w promenadę. Co oni chcą zrobić? Zjeżdżają w ciemną plażę? Chcą jechać tymi landarami brzegiem morza?! Zjechać z przepaści wydm?! Bach! Samochody tną ciemność, wysokie krzaki tną po szybach, w ogóle wszystko tnie, hamulce cały czas włączone, ale i tak zarzuca. W samochodach wszyscy wstrzymują oddech, fikniemy kozła, ale już brodzimy w piachu, nasz Rover nieźle sobie radzi, może jest napędzany na cztery koła. Światła długie odbijają się w wodzie, morze lekko pofalowane, jedziemy pół brzegiem, pół wodą. We wszystkich samochodach dopiero teraz powłączali kasety, kompakty, co kto miał, pootwierali dachy. Widzę to przez szybę, bo naszego nie otworzysz. Paląc jakieś wielkie cygaro staram się teraz rozejrzeć, kto z nami jedzie w Roverze. I widzę, że i królewna i jej ochroniarz i nawet jedna z tych Ruskich, że są, a czuję, że i na dachu ktoś siedzi, stoi, nie wiem, podskakuje może? Ej, nie - przecież nikogo tam nie ma. Dach jest pusty. Chcę zapalić to cygaro, sięgam więc do kieszeni po zapalniczkę. Miga złota sztabka, ale w kieszeni wyczuwam coś jeszcze. Tabletka. Jak szaleć, to szaleć, bez namysłu wkładam dużą, białą kulkę do ust i popijam szampanem. Jednak tabletka jest tak wielka, że nie mogę jej przełknąć. - Nie pchaj w siebie tego gówna, masz tu coś lepszego - pani Henia ma chyba prawdziwe LSD. - Prawdziwe LSD - potwierdza na głos i sama też pakuje sobie do ust prostokątną sztabkę. Mewy kraczą, a raczej nie, mewy nie kraczą, kraczą to kruki kres i krach, kres i krach, a mewy piszczą. W sąsiednim samochodzie, z otwartym dachem, ustawili wewnątrz jakby wielką butlę szampana, ustawili się wokół niej. - Smatri, Wania, niebo w agniu... Więc to nie wielka butla szampana, tylko wyrzutnia dla rac i rakiet. Jadą powoli, a race (drogie, okazałe) wylatują i rzygają w niebo. Szum morza miesza się z hałasami wybuchów. Na to wszystko w sąsiednim samochodzie mają wielki magnetofon, czy inną maszynę grającą. Dudni techno. Ale nie wszystko tu już takie filmowe: już ktoś rzyga do wody, race w górę, gość w dół. Na to przy każdym wybuchu racy mewy podnoszą przeraźliwy krzyk i wzbijają w górę zupełnie jak ich ogniste sobowtóry. I nagle, czy może zwolna, bo to już jakoś tam podskórnie narastało, wszystkich ogarnia szał tańca. Ale techno nie daje wielkich możliwości, ogłupia, wszyscy podrygują monotonnie w rytm jednostajnego dudnienia. Bum - bum - bum - bum - bum - bum - bum... Ten taniec jakoś brzydko unieważnia wszystkie moje starania o zdobycie kasy, unieważnia właściwe radio Narew, butelki po whisky, Adama, wręcz każe dopatrywać się w nim postaci zmyślonej. Bum - raca leci w górę, rozbłyskuje na zielono, niebiesko, czerwono, aby rozsypać się w złoty pył. Bum - bum - bum - bum - dudnią już wszystkie samochody, bym - bum - bum - bum - bum - dudnią wysokie obcasy na dachach cadillaców. Niebo jest ciemnogranatowe - bum - gwiazdy są srebrne - bum - mewy są krzykliwe - bum - whisky jest droga. Ale, ale, co się dzieje? Coraz nowi, coraz dziwniejsi ludzie napływają od strony dalekiej plamy hotelu. Panki z zielonymi kogutami włosów, kobiety w butach na monstrualnie wysokich obcasach, w srebrnych kombinezonach. Jadą wśród fioletów świateł, wśród dudnień Jimiego Tenora. ^ Na plaży jest w tej chwili jasno jak w dzień, ale jesteśmy w części kupionej przez hotel. Z naszego samochodu widać oświetlony taras, tam też tańczą, ale coś zupełnie innego. Siadam za kierownicę. Włączam długie. Chcę ruszyć ku pobliskiej dzikiej już plaży, ale koła utykają w piasku. Tam jest zupełnie ciemno, nikt nie obserwuje. Ruszam w kocu, a samochody natychmiast też! Nie wyłączając świateł, muzyki. Nie przestając strzelać racami. Robię kilka metrów, zatrzymuję się. Ale i one już nie jadą. Wjeżdżamy więc razem w największa ciemność. Teraz dopiero te race mają tło, a dudnienie muzyki może w pełni zabrzmieć w ciszy ochlapywanej tylko falami! W pewnym momencie nasze reflektory wydobywają z ciemności jakąś parkę, która pośpiesznie chowa się w strefę nie objętą światłem. Z pełnym kieliszkiem wychodzę z Rovera, czy raczej wypadam na piasek, już szampan musuje w sypkim, żółtym piachu pośród tych wszystkich drewienek i korków, kamyczków, zaschniętych wodorostów. Czołgam się w kierunku wody, w której odbijają się race. Wszędzie zapach morza miesza się z siarką. Ta siarka nie od szatana, oczywiście. Buch - fala przypływa. Buch - znowu przypływa. Buch - i znowu. Odwracam się na plecy i patrzę w to niebo. Iiiiiiii! Leci fioletowa plama, rozpryskuje się na moim nosie. Uuuuuu... spada w wodę pomarańczowa galareta. Bum - bum - bum - bum - bum - pulsuje wszystko. - Chciałeś być baba to chodź tu, mały... - Na twarzy pani Heni i jeszcze kilku innych dziwnych kobiet miga czerwone światło. Jeden z samochodów ma policyjnego koguta, miga nim na czerwono i niebiesko, zastępując z powodzeniem dyskotekę. I my w naszym teatrzyku jakoś musimy uzyskać ten efekt. Koc rozpostarty na dwóch krzesłach zamieniamy niepostrzeżenie na żółte i niebieskie szmaty. Wygaszamy wszystkie światła. W pokoju szumi tylko wentyletor, wieje z całej siły w granatowy materiał. Morze musi szumieć. Przyglądam się twarzom tych dziwnych kobiet. Są bardzo duże, wysokie, czarne od solarium. Ich plastikowe paznokcie... Ich, tak! - peruki! I dopiero teraz, kiedy właśnie przestaję powoli kapować, teraz właśnie kapować zaczynam. Ta twarz lisa, te tony pudru... I już moja czarna, berlińska skóra poniewiera się pośród piachu, czarna podkoszulka zsuwa się z chudych ramion, głowę mam zadartą, a chłodny i wilgotny pędzelek muska karminem moje usta. Jedna z olbrzymek nakłada mi wielką perukę. Wiatr targa włosami, wciska mi kosmyki do oczu i buzi. Jimi Tenor chrypi piskliwie wśród przetworzonych komputerowo maszyn grających. Total devastation. 2000 r. Kurs Kiedy po raz pierwszy wszedłem do kolorowej sali, uderzył mnie zapach gum do żucia. Nie było jeszcze wywietrzone po poprzedniej grupie (level D), na tablicy widniał szczątek jakiegoś napisu z lekcji, w rodzaju: What is Teresa’s opinion about life in the 2200?, z tych co to straszą po nocach nic nie rozumiejące sprzątaczki, kawa w kubku z napisem Nescafe Classic dopita była tylko do połowy i ten szczegół, niczym jakiś nawiedzony Sherlock Holmes, zanotowałem w pamięci z obsesyjną wręcz dobitnością. Hi. Niestety - uśmiechnęła się nerwowo - mam już przekroczony limit. Bo nasza firma oferuje zajęcia w małych grupach, z native speaker’s, możliwość certyfikatu FCE, sprzęt, kolorowe sale... Właściwie chciała powiedzieć tylko o tych grupach, że niby psuję jej właśnie ten punkt programu, a dalej poszła już z rozmachu, wyuczoną ulotką. Reakcja łańcuchowa. I pewnie zrezygnowałbym wtedy, gdyby nie ten zapach gumy wrigley’s. Z piętnastego piętra nowoczesnego gmachu widać było Polskę panicznie standaryzującą się, bo i ona chciała zdobyć certyfikat. FCP. Spojrzałem na kobietę, która nazywała samą siebie „native speaker”. Była autentycznym strzępkiem dawno pożyczonego kumplowi komiksu. Nigdy go nie odzyskałem, ledwie zdążyłem rzucić okiem. Jakbym tylko naddarł go i ten ochłap obudził się teraz we mnie. Miałem ją przed sobą - Księżycowo srebrne buty po uda. Różowe, obcisłe pończochy. Połyskujący plastik czarnej, kusej kurteczki. Na odkrytym dekolcie srebrny medalion nie kryjący zapewne niczyich włosów ani zdjęć. Może jakiś certyfikat amerykańskiej organizacji - sekcja na UE. Jeszcze wyżej głowa. Tak - tak było w tamtym komiksie. Obcięte na jeżyka, farbowane na blond włosy, olbrzymie rzęsy jak u transwestyty. Przepaść czerwonych ust i wylatująca z nich biała chmurka słów. Welcome to my group. I hope you’ll enjoy it. I patrzy, patrzy mi w oczy, czy zrozumiałem. A jak gdyby patrzyła, czy ją poznaję z tamtego komiksu. Czy za chwilę nad moją głową pojawi się wielka, rozświetlona żarówka z napisem EUREKA. I - chyba mi się przywidziało - mrugnęła? Tak, ta długa rzęsa drgnęła i opadła ciężko jak bezwładne skrzydło, rzucając w świetle neonówek gigantyczny cień na upudrowany policzek. Zbliżenie - twarz na cały kadr. Thanks a lot. Yoy’re welcome. OK, nie zamierzam się zbytnio przemęczać, co to, to nie, i gdyby nie ten zapach gum do żucia i ta twoja transwestycka rzęsa, to pewnie wcale bym się nie pchał. Hello, my name’s Gabi. I składa długie, wychudzone palce jak do modlitwy rysując przy tym lakier paznokciem o paznokieć. Są długie, jak u porno gwiazdy. Gdy ucisza salę delikatnym „be quiet”, jej paznokieć przecinający krwiste usta tworzy czerwony krzyż, znak organizacji ratującej życie zaginionym w górach anglistkom, albo wywróconą na nice flagę szwajcarską. Gdy wskazującym palcem naciska przycisk magnetofonu, sztuczność paznokcia sprzymierza się z plastikiem sprzętu, czerwona płytka zawadza o płytkę czarną, i przez ułamek sekundy czerwień migoce zwielokrotniona w srebrnych lusterkach wystającego napisu SONY. W takich chwilach przypomina mi się, że w wielu językach słowo „sztuka” pochodzi od „sztuczny”, bo ciągle obraca tymi dwoma wyrazami: It was artificial food for the army. Do you like art? $ Terry Carter i Janet Snow przylecieli do Londynu równocześnie, tym samym samolotem, ale nie zauważyli się w tłumie. Co by to zresztą dało, nie znali się jeszcze, choć stali w tej samej kolejce do odprawy celnej. Janet jest z Nowego Jorku, Terry - z Liverpoolu. On uczesany w stylu lat siedemdziesiątych - półdługie, gęste włosy opadające na uszy, dżinsowa, wytarta kurtka, wysportowana sylwetka, obcisłe sztruksy szersze u dołu. Kiedy kupuje bilet, jego profil, podobny trochę do Paula McCartneya, znamionuje Anglika. W tej twarzy jest wiele godzin słuchania Beatlesów. Janet jest inna: twarz amerykańskiej gwiazdy filmowej, długie, czarne włosy, ostre, wzorcowe rysy, prochowiec. Istotą Janet jest wysmukłość, ostrość, zgrabność wszystkiego - długich palców, paznokci, brwi. Istotą Terr’ego jest krępość, krągłość, bryłowatość. Kennedy Airport wchłonął ich bez przeszkód. W Londynie, na lotnisku Janet oddała walizki bagażowemu i wyszła na pogrążony w mroku i zalany deszczem parking, gdzie już czekała na nią przyjaciółka - Anna Parker - zadbana blondynka o krótko przyciętych włosach, w dużych, okrągłych okularach. Uściskały się i pewnie chciały powiedzieć sobie coś bardzo ważnego, ale z ich ust zaczęły się wydobywać tylko chmurki słów: - Masz walizkę, Janet? - Mam. Bagażowy niesie. - Dobra! Mam tu samochód. Jest na parkingu. Chodź. Podrzucę cię do hotelu. - Och, dobra! Dzięki! Bagażowy! Idziemy do samochodu. Przynieś moje walizki, proszę. - Pada, a ja nie mam parasola. Masz? - Nie mam... Tymczasem Terry Carter z plecakiem w szkocką kratę na plecach wsiadał do metra. On też spędzi tę noc w hotelu. $ Siedzimy niedbale rozkraczeni przeżuwając spokojnie. Od tego spody ławek nabrały falującej, gumowej faktury. Pachną miętą. Ławki, ustawione w podkowę, ukazują uda i łydki ciasno skrępowane jeansem, zakończone wspaniałymi butami. Kiedy siedzący naprzeciwko ma wyprostowane przed siebie nogi, mogę kontemplować ich zygzakowate, bajecznie kolorowe podeszwy. Przynoszą wspomnienie tych wszystkich boisk, wystarczy spojrzeć przez okno na dół, aby dojrzeć jedno z nich. Jesteśmy w Polsce, ale mnie ogarnia niejasne przeczucie tych wszystkich brooklińskich podwórek niezdarnie pozamienianych na boiska. Skąd są ci kolesie, nie mogą być tutejsi. Ot, ten naprzeciwko, to musi być z tych twardszych. Siedzi rozkraczony w wielkich najkach i miarowo porusza szeroką, kwadratową szczeną. Dużo bym dał, żeby sobie przypomnieć, z którego filmu go znam. I żuje. Są faceci, dla których dobra guma to podstawa. Kompletne świry. To dzięki takim jak oni producenci gumy robią kokosy. Ja ogólnie uważam, że guma to gówno. Ale guma jest dobra na wszystko. Duże miasta i małe dziury Ameryki i Europy pełne są samotnych kolesi, co nie potrafią bez niej żyć. Nawet kiedy palą, nie wypluwają, a swoje kobiety całują, robiąc im do ust balona. Guma pęcznieje, rośnie krąg fetyszystów. Kiedyś umarłym wkładało się do ust monety i teraz też się je wkłada, tyle, że już starannie rozmienione, tak, żeby truposz miał akurat na niebieski automat. Niektórym potrzebny specjalny kurs żucia gumy, udzielają go starzy znawcy. Z niektórych gum po prostu nie da rady zrobić balona, są małe i twarde, zbijają się w ustach w żółte, sztywne gówno. Bo przecież zrobienie balona wymaga podjęcia pewnych kroków. Należy przede wszystkim uformować za pomocą języka i zębów zwarty prostokąt, równomiernie sztywny i gruby. Następnie bez użycia rąk, samymi tylko wargami, obracamy prostokącik w buźce tak, aby zatkał ewentualny otwór. Robimy przy tym dzióbek, a krawędzie prostokąta wciskamy w kierunku dziąseł. Kiedy okazuje się, że masz trafną gumę, już w tym punkcie wypadłeś z gry. Gdyby jednak na razie ci się udało, nie znaczy to jeszcze, że dzieło zostanie ukończone wybuchem. Aby osiągnąć orgazm, musisz jeszcze najpierw, koleś, tak, tak - zacząć czubkiem języka napierać na błonę, uważasz, zrobić w niej wybrzuszenie w kierunku rzeczywistości pozajęzykowej, ale nie przebijaj jej jeszcze. Nie tak prędko, przyjemności też trzeba dozować. Musisz więc zabrać się za pracę językiem. Wiem, że to lubisz. Guma nie jest przykra w dotyku, jest wilgotna, gładka, ciepła. W twoich ustach gorące czterdzieści stopni. Napieraj pracowicie na gumową błonę, pamiętaj - to ona oddziela twój język od świata. Potem, nie przerywając tej pracy, wyobraź sobie gorące, pęcherzykowate wnętrze swoich płuc. Połóż nawet rękę na koszuli, rozchyl ją lekko, dotknij tam, gdzie pod spodem buchają parą twoje młode płuca. Powietrze zaczniesz czerpać nosem, pamiętaj - usta masz zajęte. Powoli i jak najgłębiej wdychaj w płuca powietrze. Widzisz, jak wchodzi nosem, penetruje twoje ciało i napełnia te niezliczone pęcherzyki? Kiedy poczujesz, że już prawie pękają, zatrzymaj wszystko. Pozwól ciału zamrzeć na kilka sekund. I dmuchaj! $ Wszyscy w końcu zaczynają robić postępy, a ten koleś z naprzeciwka - nie. Stąd nikogo nie wywalą, tu się płaci, ale czy ona nie widzi tego wzroku, jakim on odprowadza jej spacer wzdłuż klasy? Jest rudawy i piegowaty, tak jak jego rzęsa, spod której ją obserwuje. Siedzę i patrzę, jak wychyla się, aby zobaczyć jej nogi kiedy podnosi markera. Nogi. Dwie sztaby dużych i masywnych, ciasno obciągniętych futerałem wytartego dżinsu. Jej chude, jak u Barbie, on - myślę - nie nadaje się na Kena. Jest z innej historyjki. Z takiej? $ - Banda McCarthy’ch górą! Ciotka Rose uparcie dzierga na drutach sweter z flagą na plecach. Ostatni miał z przodu wielką, czerwoną czternastkę. Gruby Bobby jak zwykle żre chipsy, kosze zrobione są z kawałków starego, pordzewiałego drutu przyczepionego z jednej strony do garażu, z drugiej do samotnego słupa. Za każdym uderzeniem piłki drut wygina się i trzeba wchodzić na pordzewiałą skrzynię, aby znów przypominał kosz. Na tej pustyni, gdzie straszą tylko wypalone fabryki, cmentarzyska samochodów, jakby bomba spadła na miasto, ten plac jest ostatnią ostoją życia. Z jednej strony ciągną się rzędy baraków i garaży, z drugiej - mur z jaskrawą pacyfą, a dalej to już tylko samotne słupy i wraki, wraki, po horyzont. - McCarthy! Wpierdol im! - Bobby niecierpliwie zgniótł torebkę. ON powinien pilnować piłki, zaraz będzie mógł ją przejąć, a tymczasem uparcie powraca kwestia pacyfy: co to za prawiczki mogły ją wymalować, bo przecież nie ci od ciotki Anderson? Przeciwnie, bo jak oni coś walną to równo, jak od linijki, a tu ot - rysuneczek małego Donalda. Nie ma co, była nocna inwazja prawiczków, trzeba im będzie wytoczyć wojnę, zrobić obławę. - Nie było! Nie było kosza! Słońce krzywo wycięte z żółtego papieru nalepione na szare niebo, którego kawałek odlepił się nad długim ciągiem garaży i zwisa teraz nad ziemią, dotyka popołudniowego Brooklynu, slamsów, i nikomu się nie chce wlec drabiny z warsztatu wuja Tobiego, aby przylepić tę hałdę szarego nieba, niech sobie wisi, let it be, i tak zanosi się na deszcz. - Booobby, człowieku! Przestań żreć i choć pomóc! W całej dzielnicy koty prężą czarne ogony, resztki działających jeszcze fabryk snują po ziemi czarne dymy, bo nie ma wiatru i panuje gładka cisza porysowana tylko rzadkimi okrzykami grających w kosza, wyrostki kupią się przy garażach, powietrze pachnie ozonem, ciotka Rose zrzędzi, że będzie padać, jej reumatyzm jest nieomylny, wilgoć napełnia srebrne powietrze tak, że od niej szary papier nieba jeszcze bardziej osuwa się nad garażami, aż wreszcie spada na plac ciężkim deszczem. Kto jest z cukru, niech się chowa. Grają dalej, błoto tak przyjemnie szoruje kolana i pięści; żółte, niebieskie i czerwone buty kontrastują z jego szarością, a słońce uparcie prześwituje nalepione, aż wreszcie spada na nich razem z płachtą nieba, pieeerdu, leży w błocie. - Do domu! Kto to będzie prał?! Tere - fere, a od czego te proszkowe giganty zasypują codziennie świat biało - błękitno - różowym pyłem? W wielkich halach wrzucają do stalowych gardeł różne rzeczy - kurze mózgi kur domowych i żon z ambicjami i mielą, mielą - wszystko gotowi zamienić na proszek. Grają dalej tym słońcem, aby do kosza, aby choć trochę wyrównać, choć pokozłować. - Niech się ciocia nie martwi, nie cioci interes. Deszcz na wargach, na plecach miesza się z potem, kontenery rdzewieją powoli, niezauważalnie, koty się gżą aż skowycze, niebo zdeptane drapuje się w błocie, słońce w rękach tych przeklętych McCarthy’ch, potem nagle ON je przejmuje, kozłuje, kozłuje i trafione. Odgiął się drut, trzeba się wdrapywać, poprawiać. Dwa kosze po przeciwległych stronach boiska łączą się jaskrawą tęczą. To łuk triumfalny na cześć jego drużyny. Ciotka Rose niecierpliwie woła do domu, ale w końcu sama wybiega ujrzawszy, że kolor słońca, butów i deszczu pomieszał się w tęczy. Dzielne chłopaki, dzisiaj wyrównali z tymi od starej McCarthy, a jutro im pokażą, jak grają ci od Rose! Ciociu Różo - teraz - gdybym mógł ujrzeć ciebie z twoją wychudłą twarzą zębem sterczącym w uśmiechu i reumatycznymi bólami - i wysoki ciężki czarny but na kościstej lewej nodze... A potem do późna siedzą na blaszanych beczkach, wypełnionych smołą z deszczówką, wcinają chipsy Bobbiego i gadają o wozach, o ich wspaniałych sylwetkach, łagodnych kształtach, i o tym, jakby urządzić nocną obławę na tamtych prawiczków od pacyfy. Pogoda powinna być niezła, bo ciotce ustały bóle. $ „Standard Version” - tak ją nazywam. Dziś przebrana za chłopaka: koszula, włosy na bok, żadnego lakieru, spodnie niby wojskowe, ciężki, czarny kubek w ręku. Okulary na Woody Alena. Temat: „Do you like art?” Otwieram podręcznik na wyznaczonej stronie. U góry malutkie reprodukcje Van Gogha, kolor nie ten, i na dodatek trochę większe od paznokcia. No pewnie - jak Niemcy to wojna, jak Francuzi to żaby, jak Amerykanie to coca cola, jak Australia to Aborygeni, a jak art to Van Gogh! Więc o cenach, jakie osiągają jego obrazy na światowych giełdach sztuki, i czy ty dałbyś tyle, gdybyś miał, nikt by nie dał, wszyscy mówią, że by dali, a długopisami skrobią ozdobne ramki w róże. Ja obramowuję moje słoneczniki słonecznikową ramką, gwóźdź u góry, tapeta, czy lubię? Wyrwała mnie do odpowiedzi. Czy kupiłbym, gdybym miał te miliony (tu przypomina mi się porwana milionerka). Zatkało mnie. Widziałem w Amsterdamie, wisiały oryginalne Van Goghi, całe muzeum pełne tylko Van Gogha i w Szwajcarii, pełno, w każdym miasteczku jest muzeum z dwoma, pięcioma landszaftami. Ten Van Gogh ponury, miał coś z główką, nos sobie obciął, ucho, cholera wie, szalony, nie szalony, a nawet kto wie, czy nie popełnił samobójstwa, szukam w panice, tu tego nie ma, artysta prezentowany jest w odcięciu od biografii, bo zbyt ponura, obrazy też wyraźnie rozjaśnione, jaśniejsze. NO, wyobraź sobie - wygrałeś miliard w toto - lotka, aukcja, elegancki świat, dziennikarze z kroniki obyczajowej jakiegoś szmatławego pisma pstrykają cię, wszyscy czekają, kto da więcej. Po raz pierwszy, drugi, i co - krzyknąbyś - ja! ja daję więcej? Mnie zatkało, to szantaż, wyłudzanie wyznań, co tu powiedzieć? To ona mi chce przyjść z pomocą, ręce składa jak do modlitwy, zerka na portreciki do podręcznika, i zachodzi w głowę, a ja jak wandal dorysowuję ramkę w słoneczniki. Jak wandal, co nawet podręcznika zwykłego nie umie uszanować, co dopiero gadać z nim o sztuce. Z tego wandalstwa robię już dziurę w podręczniku, tak że widzę nawet kawałek kurtki Janet na następnej kartce, a ona myśli, jakby mi tu pomóc, co w czymś takim może się podobać. - Nice colours! - szepnęła nagle, bo stała blisko mnie. Tak! Nice colours. Lubię, bo ma miłe kolory, pogodne, jak słoneczko! Bo kwiatki, bo pola i łąki miło, przyjemnie mi ukazuje, jak żywe. Jakby żywe przede mną stanęły. Miłe. Przyjemne. Pogodne, letnie widoczki, o to chodziło. A już myślałem, że na tym się skończy, kiedy nagle ni z tego ni z owego ON odezwał się z naprzeciwka gumę żując bluźnierczo, nogi rozkraczył, splunął i zapytał: - To czemu koleś ucho sobie uciął, skoro mu tak pogodnie było? Standard Version twarz schowała w kubek czarny, ciężki, jakby pokazać, że jednoczy się w smutku, że i jej ciężko i czarno na myśl o mękach artysty, że zrozumienie ten fakt u niej znajduje, bo przecież i ona trochę jakby artystyczna dusza. - Bo był artystą, artysta cierpi męki twórcze (tu wprowadziła nowe słówko i zapisała na tablicy, odnotowując w nawiasie kwadratowym wymowę w transkrypcji). I dyskusja została ucięta. Ze złości cały obrazek przerobiłem na tapetę, aż całkiem znikł pod długopisem. $ Otwieram kolorową książkę na śliskim papierze. Kosztowała majątek, ale było warto: historia kryminalna - porwanie milionerki, czy szympanse mogą prowadzić samochody, napad na jubilera i długi, ciągnący się przez wszystkie lekcje komiks o przybyszach z UFO. A jeszcze sprawa przyjazdu Janet do Londynu. Na początku (UNIT ONE) była grzeczna i standardowa, mówiła, że pochodzi z porządnej rodziny, na śniadanie jadała jajka na bekonie, parzyła ręce herbatą, w wolnych chwilach lubiła słuchać muzyki i interesowało ją malarstwo holenderskie. Nie miała zwyczaju jadania pomiędzy posiłkami, w ogóle nie miała złych zwyczajów. Z biegiem czasu, proporcjonalnie do przypływu nowych słówek, zwrotów, a szczególnie nowych, coraz groźniejszych czasowników, zaczął w nią wstępować jakiś diabeł: już nie tylko muzyka, ale i nocne wyprawy, a jeśli Holendrzy, to już nie na płótnie. I tak w miarę jak rozwijało się nasze słownictwo, ewoluowała też Janet. Wyzwalała się. Było coś niezwykłego w tym rozrastaniu się języka i świata książki. Na początku podręcznik wyraźnie przeżywał swoje dzieciństwo, niewielki zasób słów nie pozwalał na zbyt wiele ekscesów. Język był infantylny, a my - całkowicie od niego zależni. Więc słuchaliśmy pani, jakby prowadziła nas na wycieczkę uczepionych spódnicy swojego słownictwa. Kiedy znienacka wyrywała któregoś z nas do odpowiedzi, czerwieniliśmy się jak na spowiedzi przed pierwszą komunią. Nikt jeszcze nie umiał zmyślać. Więc narażaliśmy się na oczywistą śmieszność obnażając nasze prawdziwe zainteresowania, nasze ukrywane pod dywanem kolekcje historyjek dołączanych do donaldowych gum, talie pocztówek, pudełek po pastylkach. Kiedy zapytała mnie, gdzie byłem na wakacjach, nie umiałem jeszcze zmyślić błyskotliwej odpowiedzi. A przecież w miarę upływu czasu wycwaniliśmy się, nasz rosnący zasób słownictwa niósł coraz szersze możliwości, budowaliśmy w nim całe labirynty narracji, piętrzyliśmy stosy fikcji, brnęliśmy w kłamstwach jak w stertach pokruszonego styropianu, tylko ON wciąż nie kapował z tego nic. $ Janet Snow zatrzymała się w ekskluzywnym „The Park Hotel”, niedaleko Hyde Parku. Z dwustu oferowanych pokoi wybrano dla niej wspaniały apartament. Janet nie czuła się tu dobrze, nie oszałamiał jej przepych, była już przyzwyczajona. W głowie miała jeszcze chmury i deszcz nad Londynem. Anna Parker uściskała ją i ulotniła się, jakby zażenowana konwencjonalnością rozmowy. Janet podeszła do wyfraczonego mężczyzny w recepcji. - Jak długo pani zostanie, pani Snow? - zapytał. - Trzy noce - odpowiedziała przyglądając się jego czarnej muszce i wysmarowanym brylantyną włosom. - Trzy noce. Dziękuję. Czy to są pani walizki? - jego uprzejmy głos z każdym słowem stawał się coraz bardziej rzeczowy i obowiązkowy. Było w nim słychać, że oto rozmawiamy jak ludzie trzeźwi i kulturalni, wstający wcześnie, pijący herbatę z mlekiem, jak ludzie o uregulowanym trybie życia, i za to się nawzajem szanujemy, wiemy, czego możemy się po sobie spodziewać i cieszymy się z tego, bo nie zawsze wszystko tak łatwo, z ludźmi nigdy nic, ale tu trafił swój na swego. - Tak, to moje walizki. - Portier! - clerk lekko podniósł głos - To są walizki Miss Snow. Zabierz je do pokoju 404. - Thank you - powiedziała Janet starając się za wszelką cenę ukryć amerykański akcent. - Thank you, Miss Snow - odrzekł clerk wniebowzięty, podkreślając to „you” i napawając się uprzejmością, kulturalnością i dostatkiem tej cudownej osoby. „Full of charm, full of charm, she is full of charm” - myślał jeszcze długo po jej odejściu patrząc w okno na noc i deszcz londyńskiej ulicy, na czarne bryły drzew Hyde Parku. $ CAN I GO TO AMERICA?! Tu, na wysokości dwunastego piętra, świat staje się nagle prosty, jak past simple. Rzeczywistość oferuje tych kilkanaście czasów, w których można sobie przebierać wedle własnego uznania. Szczególnie selekcjonujemy te przeszłe - przebieramy jak w koszach z ciuchami w lumpeksie, przymierzamy, odrzucamy, wiercimy doły w pamięci. Nie wszystkie czasy przeszłe nadają się, żeby tak z nimi (w nich) wyjść na forum. Niektóre, zupełnie już dziurawe, łatać trzeba drobnymi ściegami kłamstw, tylko ostrożnie - żeby nikt nie zauważył. Tu wszystko jest takie proste, tak łatwo oddzielić prawdę od fałszu. Kłamstwa szyte grubymi nićmi nie przejdą, testy są bezlitosne, tu ciągle toczy się gra w „true or false?”. A gra się tak: COMPREHENSION 3 True or false? Ace wants to go to America. True. 1. Debbie can’t go to America. False. 2. Ace’s mum thinks that America is expensive. True. 3. Ace has a lot of money. False. 4. Ace promises to do more housework. True. Proste twierdzenia - proste wnioski. Jeśli Ace chce do Ameryki, Ace musi mieć a lot of money. Jeśli Ace nie ma ich a lot, Ace musi do more housework. Ale jedno jest pewne - Ace weźmie dodatkowe godziny, dużo dodatkowych godzin, cholernie dużo godzin, bo tu idzie o Amerykę. Ace żyły sobie wypruje, ale Ace zdobędzie tę forsę. Jest nadzieja. Wszędzie jest nadzieja. Dzisiaj Bóg daje mleko, a ja mam wiaderko. Would you like to go to America? Yes, I would. If you want to go there, you should practis Englisch! This is New York. New York is a city. It isn’t in England. It is in America. Dallas is in America. San Francisco is a city in America, too. Where is Chicago? $ Ameryka. Nie chce mi się o tym myśleć. Gdybym już musiał coś napisać (a muszę, bo Standard Version zadała) napisałbym, że to taki kontynent. Pewnie im idzie o Amerykę Północną? Tam jest mnóstwo samotnych, zwariowanych staruszek, które hodują białe pudelki, przyklejają im sztuczne rzęsy, nakładają peruczki, psikają płynem odświeżającym w gardła. Że starzeją się tam faceci kompletnie świrnięci na punkcie Jezusa z Nazaretu i innych młodych blondynków. Że wszyscy spacerują siedząc za pulpitami telewizorów i kupują nowe wynalazki przez wykonanie telefonu. Słowem - gdybym już musiał pisać o Ameryce, wydałoby się, że istnieje już jasno ustalona konwencja mówienia o Ameryce. Pewnie nikt tak nie umie o niej mówić, tak barwnie i poetycko, jak my, którzy nigdy tam nie byliśmy, ale dokładnie wiemy, o co chodzi, łapiemy klimat. Aleje, zakłady farbiarskie, zadymiona Mill Street, melancholia barów, smutek nie kończących się autostrad, Murzyni wspinający się nad rzeką na zardzewiały dźwigar, kąpielowy basen ukryty za przędzalnią jedwabiu, zasilany fabrycznymi rurami; wszystkie te obrazy nosimy w sobie. $ Buty. Kiedy Standard Version przynudza, obserwuję buty. Kiedy byłem mały i na dworze było jeszcze szaro nie tylko wieczorami, nie mogłem nawet marzyć o adidasach. „Adidasy” – tak mówiło się wtedy na wszystko, co nie było kaloszem, lakierkiem, kozakiem czy butem wizytowym. Siedząc na enerdowskim nocniku w korytarzu obserwowałem niedbale nagromadzoną stertę tych wszystkich „papci” i „kapci” mojej rodziny. W końcu jednak kiedyś dostałem jakieś zadośćuczynienie, bo na urodzinowych butach widniał napis: „addidasch”. Czym była ta lekka modyfikacja nazwy, przecież nawet jej wtedy nie zauważyłem. Nie były wcale bajecznie kolorowe – brudnobordowe, ale za to z secesyjną, niespokojną linią po bokach. Ten czarny zygzak był ich wizytówką, przepustką do świata kolorowych, sportowych butów, jakie widywałem, a owszem, na nalepkach z piłkarzami. Żyły życiem jakiegoś podziemnego zwierzątka – może kreta. Zresztą mogły się przecież upodobnić, bo często ryłem ich czubkami szczyty kretowisk. Od kiedy pamiętam, były brudne właśnie jak krety, ale pewnego dnia, po kilku latach, mama wyprała je i wystawiła na słońce. Smutny, patrzyłem jak wyjaśniały, nieśmiało patyczkiem dotykałem ich szorstkich powierzchni i sztywnych teraz sznurowadeł. Zdechły. Właśnie jakby utopiły się w praniu, albo jak kret brutalnie wyciągnięty z wilgotnych i ciemnych, waginalnych labiryntów ziemi na patelnię słońca balkonu. Są więc i takie zwierzątka, których się nie kąpie. Dziś w podręczniku kolorowa ilustracja przedstawia kilka przedmiotów: zapalniczka, skrzypce, książka, kaseta, zegar, obraz, telefon, but i coś tam jeszcze. Ten telefon. Przypomniał mi się film o Doors’ach: Jim Morrison idzie wąskim korytarzem do Warhola. Po drodze spotyka najdziwniejszych ludzi, swojego sobowtóra, jakiegoś transwestytę ze świty mistrza. Bo boski Andy miał swoją świtę, barwną jak jego obrazy. Kłębiło się to w jakiejś piwnicy, w dymie kadzideł, Warhol jak zwykle w swojej peruczce, wąskie okulary w grubej, czarnej ramce, łagodna twarz o nieskazitelnie błękitnych oczach. Transwestyci, artyści, pedały. Słowem - cudowna atmosfera, wczesny amerykański high life. I kiedy Morrison staje przed mistrzem kompletnie ućpany, a boski Andy daje mu plastikowy, zabawkowy telefon: Żebyś mógł porozmawiać z Bogiem... Chciałbym tak pisać, jak boski Andy malował. Chciałbym to umieć, posiąść taką umiejętność. Nie zdawałem sobie sprawy, że mi wolno wyzyskać słowo do własnej przyjemności. Maluję to, co lubię, lubię pieniądze - mówił i tapetował nimi wielkie połacie kartonu. Chciałbym kiedyś oddać nocny pościg w deszczu, kontury policyjnego wozu, faceta z papierosem za kierownicą forda powoli jadącego za prostytutką mknącą wzdłuż oświetlonych wystaw. To tylko takie niejasne obrazy, przebłyski. Wszystko zaczyna się od estetyki, od obrazu, przeczucia, klimatu. Potem reszta dopasowuje się sama. Chciałbym zostać wielkim pisarzem, żeby mieć kupę forsy i móc podróżować do Tybetu i do Stanów, rozbijać się po świecie i wszystkim stawiać whisky i deprawować, deprawować. Który z przedstawionych na obrazku przedmiotów wysłałbyś w kosmos? Chodziło o to, że jak nasza cywilizacja zginie, to w przyszłości Istoty Inteligentne miałyby ten przedmiot znaleźć. Jakieś przesłanie zza grobu, coś w tym stylu. Jakieś posłowie do tego, co ludzie napisali na Ziemi. To się nazywa „kapsuła czasu”. Zresztą, co za szalona pokusa, tak streścić całą tę pieprzoną cywilizację w jednym przedmiocie. I za dziesięć milionów lat znajdź sobie ufoludku z zielonymi antenkami takie np. jeansy. I domyśl się najpierw do czego to było, że faceci nosili to na tyłkach, a większość bab dostawała cieczki na widok rozporka. A może kasetę wideo? Tylko że ufoludki będą mogły ją sobie za przeproszeniem wsadzić. Na pewno będą miały inne modele, jeśli w ogóle Bozia obdarzy ich naszymi zmysłami. O ile w ogóle czymkolwiek ich obdarzy. Standard Version patrzy w konspekt lekcji i jest pewna, że podobieństwo będzie uderzające. I pyta wszystkich, co byś zabrał. Telefon? Książkę z baśniami Braci Grimm? Kasetę wideo? Kalkulator? Zegarek elektroniczny? Obrazek? Puszkę coca coli? Jeansy? Gierkę komputerową? Skrzypce? Telewizor? Nasiona kwiatów? Paczkę chipsów? CO?! A tam głupoty jej odpowiadają: plecak, pralkę, diodę. Wreszcie i na niego padło, odpowiedział bez namysłu: Paczkę gum do żucia. Brawo! Myślę sobie, równy gość, niech sobie ufoludki pożują i tak pewnie mało mają uciech, co to za życie zresztą, jak się ma zielone antenki i wygląda jak tandetna zabawka z nadmorskiego kiosku z pamiątkami. Więc kiedy na mnie kolej, ciągnę dalej w ten sam deseń: - Gumy i buteleczkę whisky! Standard Version zamrugała rzęsami transwestyty. Czuła się wyraźnie zagrożona, lekcja jej się wymyka, miało być standardowo, a tu jakiś obcy, wrogi element zaczyna się wkradać, ferment, anarchia. Więc sama mówi, że ona to wysłałaby w przyszłość nasiona roślin, kwiatów. Piękne przesłanie. Ale tu on gumą strzelił balona, beknął i mówi, że wtedy, to już po klęsce ekologicznej nic się nie przyjmie, pustynia, pani, i smród, ścieki, widziałem taki film, Delikatessen, ohyda. Chciał jej zrobić na złość, a tylko przyszedł z pomocą, bo jak S.V. usłyszała hasło „ekologia” to uśmiech szeroki i rzęsy do góry, oczy jej się otworzyły i już wygląda jak gwiazda filmowa. Klasnęła rękami uradowana, zajrzała w kubek, ale zaraz go odstawiła, bo pusty i obróciła się do nas tyłem, przodem do tablicy. A chuda, zgrabna, on spogląda spod rzęsy. I sprzymierzyły się te ich rzęsy. Tylko, że jakieś pedalstwo w tym było, bo jej rzęsa transwestycka i paznokieć transwestyty, a jego też męska, ruda. S.V. na tablicy zapisała nowe słowo, a w kwadratowym nawiasie zaznaczyła wymowę w transkrypcji. I zaraz do niego z wdzięcznością, a on uradowany. - Tak, ekologia, klęska ekologiczna (natural disaster), świat ginie, na stronie 64 jest nawet obrazek, mieliśmy to przerabiać w przyszłym tygodniu, ale skoro tak, to niech to... - To co z tymi pani nasionami? - naciskam, bo widzę, że i tym razem wygrała - wyrosną? - Och, to było tak metaforycznie, ja duszą trochę jestem artystką, jak to po filologii... Nasiona, nowe życie (i zagląda w konspekt, jakby tam czytała propozycję odpowiedzi), odrodzenie gatunku na ruinach cywilizacji. Patrzę na niego, co zrobi? Baba na wszystko ma odpowiedź, widocznie do każdego z przedmiotów na obrazku ma w konspekcie gotowe uzasadnienie. A on w zachwycie! I jakby tym wzrokiem gwałcił. Co tu robić, myślę, na szczęście jakaś koleżanka w porę się odezwała, że ona to by w przyszłość wysłała igłę z nitką. $ „Zakręcić się jakoś, znaleźć jakąś robotę, nie można ciągle grać na gitarze po barach, zresztą, z tego i tak się nie wyżyje, cholera by wzięła ten deszcz” - myślał Terry, kierując się w stronę tej speluny - hotelu York House. „Niektórym to się powodzi, trzeba nieźle kantować” myślał przechodząc obok hotelu Park, gdzie nieznana mu jeszcze piękna Amerykanka w wielkim łożu przewracała się właśnie na drugi bok. York House był zapluskwiony i odrapany, mieścił się w jednym ciągu pomiędzy barem „The Bell” a stacja benzynową i warsztatem. Za wątpliwą rozkosz wiercenia się na jego skrzypiącym i wąskim łóżku Terry zapłacił 8 funtów. Miał więc jeszcze 42 drobniakami i musiały mu starczyć do czasu aż znajdzie jakąś robotę, aż „się zakręci”. Janet była wściekła na tą Parkerową, sama nie wiedziała za co, jednak pisząc w nocy list do ojca siliła się na konwencjonalną grzeczność. Tak, mam piękny apartament, podróż taka sobie, ani zła ani dobra (napiszę, że dobra - pomyślała i skreśliła kilka słów). Podróż świetna, Parkerowa czekała na lotnisku, ścisk, deszcz, jak to w Londynie, pełno Żółtków i Tajwanek. Od jutra zajęcia w London School of Dance, cieszę się, wynajmę apartament w Camden Town, cztery pokoje z kuchnią i łazienką (po co mi tyle?). I jeszcze krem na noc Elizabeth Arden, trzask - zgasła lampka, w pokoju tylko niedobitki świateł z latarń Hyde Parku. Kiedy następnego dnia po długich poszukiwaniach i udrękach, ale za to bez cienia targowania się, walizki Janet wydały ciężki dźwięk upadając na podłogę jej nowego mieszkania, dla ich bogatej właścicielki zaczęło się życie ustabilizowane, dni podobne do siebie jak nauczycielki angielskiego. Są to te uprzykrzone dni, przy których opisie najłatwiej wprowadzić nowe słówka „always” i „usually”, a też „sometimes”. Więc zgroza codziennego wstawania o 6:30, jak tydzień długi i szeroki, zawsze 6:30, i to mając taką forsę. A też jedzenie tej samej bułki i kawy popijanie przeklęte, przez piętnaście minut. Potem bieganie w Regent’s Parku przez pół godziny, piątek, świątek czy sobota. Czasami przy śniadaniu słuchanie audycji radiowej Marty Davisa, a czasami listening to the music. Potem London School of Dance, lunch w stołówce, znowu zajęcia, powrót, kawa, relaks, listening to the radio, lub listening to the music, krem Elizabeth Arden, albo Estee Lauder, gimnastyka i spać. Rano Marty Davis ze swoim programem, zapach świeżo parzonej kawy, świeża bułka (a jakby nieświeża), Regent’s Park - pół godziny dla zdrowia, London School od Dance (per aspera ad astra), niezbyt dobry lunch w szkolnej stołówce, a sometimes, w ramach szaleństwa, w restauracji obok szkoły. $ Ta mała miała zwyczaj wpadania czasami do jednej knajpki na rogu Camden High Street i Crownaled. Był to porządny pub, kolorowi raczej się tam nie pokazywali od czasu rozróby ze starym Joe. Tego wieczoru był tłok, jak to w weekend. Mike Sutton, Anna Parker i Janet Snow siedzieli w kącie i wyglądali jak paczka zagubionych turystów, którzy niechcący natknęli się akurat na Statuę Wolności. Na podwyższeniu, przy rozklekotanym i kompletnie rozstrojonym pianinie siedział podejrzany typek i grał jakiś rzewny kawałek. Kiedy ucichły rzadkie oklaski, Anna zauważyła, że grał świetnie. A kto to jest - dopytywała się Janet. Anna nie wiedziała, ale Mike Sutton wyjaśnił, że to Terry Carter, niezły muzyk, zwykle grywa w tym barze w weekendy. I skinął na niego zapraszającym gestem. - Po piwku? Terry nie miał zwyczaju odmawiać. Kiedy barman przyniósł cztery piwa, Mike przedstawił go reszcie stolika. Janet od początku nie spuszczała z niego wzroku, a on czuł wzbierającą falę uczucia. Kiedy przedstawili ich sobie, po kilku kolejkach, Terry jeszcze raz usiadł do rozstrojonego pianina. Od jego ust zaczęła odchodzić komiksowa chmurka w kształcie serca: ALTHOUGH SHE HOLDS HER BRUSH AND PALETTE IN HER HANDS, I KNOW HER HEART IS ALWAYS WITH ME... A na belce podpierającej dach siedziała para całujących się słowików. Te pieprzone prawiczki zakradały się nocą, kiedy wymarłe fabryki ożywają i na pustyni pełnej złomu pojawiają się siwe duchy dymów ze zrujnowanych kominów. Gruby Bobbi od razu zapowiedział, że w jego żyłach nie płynie nawet najmniejsza kropla murzyńskiej krwi, co oznacza, że nie jest zabobonny. Co do niego uważał, jeśli ktoś maluje nocami po murach pacyfy, to chyba nie ma się czego bać. Zebrali więc całą paczkę, uzbroili się w to, co kto miał pod ręką, to znaczy w kije basebolowe, drągi, których tyle walało się wokół garaży, w noże kuchenne. Co do tych noży, to już przesada. I właśnie wszystko poszło o te noże. Gdyby nie one, nie skończyłoby się tak. Wyszli gdzieś tak około jedenastej, aby się wygodnie ukryć za garażami, w pobliskich krzakach, każdy na swoim stanowisku. Mimo, że Ciotce Rose ustały bóle, zaczął popadywać deszcz. Siedzieli wpatrując się w to, co za dnia było boiskiem, a teraz przybrało postać wielkiej kałuży, w której odbijało się światło. Noc była ciepła. Drapali się po udach i chciało im się palić, ale bali się zdradzać ognikami papierosów. Nad nimi chmury układały się w coś co Bobiemu przypominało hamburgera, a JEMU flagę amerykańską. Pewnie przez te gwiazdy – pomyślał i poczuł, że chce mu się lać, więc ruszył się kilka metrów dalej i zrobił swoje. 00:15 Prawiczki mają dzisiaj wychodne? Grzeczni chłopcy już śpią? Posuwają dziewczynki-kwiatki po kinie? Tylko w ciemności świeci wyzywająco ta pacyfa na murze, trzeba było ją zamazać, może wtedy by przyszli walnąć na nowo. Siedzieli zasłuchani w świerszcze, deszcz w końcu przestał padać, ale nikt się nie ukazał. Około pierwszej ruszyli więc przed siebie, bo nie było tam żadnych określonych kierunków, tylko slumsy i slumsy. I wtedy zauważyli tamtego pedała, co włóczył się czasami po ulicach w nocy, a najczęściej przesiadywał w spelunie Arizona. Wracał widocznie do swojej rudery po jakimś kolejnym nieudanym wypadzie. Jego wypady już z natury miały to do siebie, że zawsze były nieudane, ale on był już tak skonstruowany, że nie było tak nieudanego wypadu, żeby następnej nocy nie wyruszył znowu. - Ej, Bobbi, niech mnie drzwi ścisną... Widzisz to samo, co ja? $ Dziś temat: Do you like shopping? Pieniądze szczęścia nie dają, szczęście dają dopiero zakupy - powiedziała Marylin Monroe i miała cholerną rację. Ta sama co śpiewała, że diamenty są najlepszymi przyjaciółmi kobiety. Zakupy. Panika planowania. Rozkosz tworzenia siebie w przyszłości. Już z. Z tym płaszczem, z tym kompaktem, z tymi perfumami, z tą książką. Jaki będę? Jaka? Lepsza, piękniejsza. Gdyby kupić tamte nowoczesne meble, czy ja mieszkający w takich meblach? Ależ oczywiście! Będę kimś innym, kimś, kto mieszka w taaakim wnętrzu. Stan posiadania przedłużeniem ciała! Najdroższe ciuchy przylegają do niego i stają się nami. Stajemy się drodzy, stajemy się produktami! Żyjcie pięknie i bogaćcie się! Łatwość, cholerna łatwość manipulacji. Wyrzucić wszystko, wszystko do śmieci, przez okno, wynieść przed dom, dla biednych. To jeszcze całkiem dobre. Już nie w moim stylu. Zmieniam. Częste, coraz częstsze zmiany. Chcesz być kimś innym - wypieprz te kompakty, te ciuchy, książki, filmy. Supermarkety oferują sto tysięcy stylów do wyboru! Nie musisz ciągle ubierać się na czarno słuchając Nicka Cave’a, jeden ruch i za okno. Syndrom supermarketu, koszmar wyboru, mozaika, z której musisz ułożyć własny styl, wrzucić do koszyka odpowiednie klocki, (czy tożsamość składa się z klocków?). Koszmar ciągłej konieczności posiadania jasno określonego image. Na czarno czy na kolorowo? Na ostro czy na łagodnie? Rock czy jazz? Marynarka czy skóra? Krawat czy trampki? Nie mam pojęcia, co kupić. Właściwie nic o sobie nie wiem. Właściwie jestem bez stylu. W szafie mam wszystkiego po trochu, a zresztą - nie zastanawiałem się. Ludzie sami wiedzą o sobie tyle co nic. Zakupy to pisanie tekstu, który staje się na moich oczach. Ale jak zwykle słowa, tak i zakupy mogą ułożyć się źle, osaczyć. Wtedy szybko gubi się zakupione rzeczy, oddaje za bezcen, zamienia siekierkę na kijek. Wielkie fantazje, wielkie narracje w panice księgarń i supermarketów. Piętrzenie znaczeń i przedmiotów. Dopasowywanie. Chciała kupić coś czarnego, ale akurat znalazła tanie czerwone, więc już i resztę kupiła czerwoną. Dzisiaj S.V. ubrana jest na czarno. S.V. się zmienia, jak kameleon. Wszystko czarne. Buty wysokie, czarne spodnie, bluzka, włosy ufarbowane na czarno, paznokcie czarne. Walizeczka. Okulary a’la Andy. Kubek czarny. Musiała zrobić większy schopping. Ciekawe ile jej płaci ta firma? Pewnie jest tu tylko pionkiem, a wszystko wysysają grube ryby. Ma bogatego męża? Jeszcze jeden przycisk w tej maszynie indoktrynacji. Narzędzie systemu. - Co kupił(a)byś, gdybyś wygrał(a) milion dolarów? - postawiła sprawę na ostrzu noża. Od razu zrobił się szmer wśród dziewczyn, bo chłopcy nie mieli złudzeń, od lat cierpliwie wypełniali kupony, a zanim zaczęli, patrzyli spod oka, jak wypełniają je ich starzy, klnąc w deszczowe wieczory, jak nawet w najgorszy deszcz wlekli do pobliskich kiosków totalizatora sportowego swoje czterdzieści lat, swoje złudzenia, początki łysiny, zadyszkę od papierosów, swoją starą Skodę, cieknące krany, przepalony ekspres do kawy, grube żony, ciągnęli wszystko, całą tę nędzę, aby tam, choć na chwilę, utopić to wszystko w chwili nadziei. Żeby tam, w kiosku, w ten deszczowy wieczór móc być przez chwilę panem swego losu i wedle własnego widzimisię, wedle fantazji zakreślić krzyżyki w taki właśnie a nie inny fantazyjny wzorek, bo ja tak chcę, bo jeszcze na to mnie stać, bo nikt mi nie powie, że w kształt kwiatka, kiedy ja chcę w kształt oczu tamtej nieznajomej ze schroniska. Oni więc nie dali się tak łatwo nabrać na tę wygraną. Więc przeszło na pieniądze. Money. Nowe słówko na tablicy, też wymowa. I czy dają szczęście? Ja zatykam uszy, udaję chorego. Kiedyś, jeszcze w szkole podstawowej miałem niezawodny sposób na wymioty i drugi na bladość. Kiedy nie chciałem iść do szkoły, patrzyć na smutne, szare kamienie korytarzy, na komunistyczne kible, na wynędzniałe, wystrojone na bazarach nauczycielki. Na dyrektorkę - ubeczkę. Na syf ocharkanych kibli. Na deszcz za oknami klasy i wykrzywioną w filantropijnej cieczce twarz jakiejś pozytywistycznej wariatki. Kiedy nie chciałem patrzyć na Mickiewicza, ani na matematyczkę. W takie ranki szedłem do łazienki i brałem stojący tam puder dla niemowląt (miałem malutkiego braciszka). Smarowałem sobie tym pudrem twarz i byłem biały jak drzwi do gabinetu fizycznego. A kiedy i to nie pomagało, trudna rada, trzeba było robić wymioty. Petroniuszowi wystarczały wiersze Nerona, mi dziś też wystarczyłyby wiersze większości młodych poetów, ale wtedy nie robiło to na mnie większego wrażenia. Musiałem więc uciekać się do innych sposobów: śledzie z octu popijałem ajerkoniakiem! - Czy szczęście, czy pieniądze? Nie mam akurat śledzi, a nawet najkrótszego wierszyka, ani na lekarstwo, co mówić o pudrze dla niemowląt. Więc osuwam się lekko, patrzę - nikt nie zwrócił uwagi, wszyscy tylko liczą i liczą tę forsę bez końca. Budują z niej góry, brodzą w stosach papierków, są najzwyczajniej szczęśliwi. Szczęśliwi. Szczęście to umiejętność zapomnienia o tym co było i co będzie, zapomnienia się w chwili, boskiego zapamiętania. Tak jak w tańcu. Wszelkie plany i wspomnienia są zaprzeczeniem szczęścia, wybieganiem wprzód, lub wstecz. Nic tak nie przeszkadza zapomnieniu jak pieniądze. No problem. S.V. też już patrząc w konspekt zdąża do wniosków końcowych, a tam musi mieć wypisane, że nie dają i kropka. Tak jak jeże nie dają mleka, tak szmal nie daje szczęścia, ona o tym wie, ma wypisane na karteczce, dzierży ją w czarnych pazurach. Dziewczyny też już zauważyły, do czego ma zmierzać lekcja, panicznie się wycofują z wcześniejszego zachwytu, chyłkiem, milczkiem zmierzają do wniosków, rezygnują z tych wszystkich willi i podjazdów. Nie dają! Jakże by mogły dawać, są ważniejsze wartości, ot - miłość. I przyjaźń - dodają zaraz, żeby sobie ktoś nie pomyślał, że romantyczne, to niemodne, nietwarzowe. Tak, wartości, wiedziałem. I choć i ja wiem, że nie dają, ale wolę szmal od wartości. A już szczególnie te z górnej półki, typu miłość, przyjaźń sprzedałbym po dolcu od sztuki. I jakby jakiś zły diabeł mnie opętał, wstałem i głośno, wyraźnie mówię: - Wolę szmal od tych waszych wartości. A już szczególnie te z górnej półki... $ Co za szum, gwar, nienawiść, gwizdy. S.V. zaraz na ten „szmal” się rzuciła, że to słówko ze slangu amerykańskiego, że ona nam elementy slangu dawno już chciała wprowadzać, bo angielskiego uczymy się przecież nie dla Anglików... - Szmal - dough - już zielonym markerem chciała napisać, cóż kiedy zorientowała się, że jej nie pod kolor będzie, nie do twarzy, wiec za czarnego złapała, a czarny akurat wypisany. Tego MU tylko było trzeba. Kiedy S.V. traci kontrolę, o te kilka sekund za długo, nie interweniuje, ON puszcza balona, aż cały się oblepił i z nosa sobie paluchem gumę skrobie. A skrobiąc tak mówi: - Przyjaźń, miłość możecie sobie wsadzić, ja chodzę na dziwki, na to trzeba forsy. - I ja na dziwki! - krzyknął inny z rogu sali. Na to ja już udaję chorego, mdleję, on z tamtym z rogu wynoszą mnie z gabinetu, a za drzwiami w śmiech! Długo potem siedzieliśmy w takiej jednej knajpce na piwie, paliliśmy papierosy i o dziwkach, o dziwkach była mowa! $ Kiedy przymknę oczy, uporczywie powraca ten obraz. Jest noc. Na dwunastym piętrze nowoczesnej wieży Babel panuje ta złudna ciemność, składająca się z samych świateł przefiltrowanych przez przyciemnione szyby okien. Kogel - mogel z księżyca, neonów, świateł taksówek wiozących pierwsze dziwki do pracy, ogników zapałek w niezgrabnych dłoniach samotnych mężczyzn, światełek w elektronicznych zegarkach kujących w akademikach studentów politechniki, przygasających świeczek pod pomnikiem Zwycięstwa, przygasającej łuny nad kinem Wolność, fosforyzujących oczu kotów, i tych najmętniejszych odblasków, co z trudem przedzierają się przez brudne okna nocnych pociągów, zdychają na nasypach i nikną pod wiaduktami. Bezruch opuszczonej sali z napisem „lektoraty” zakłóca nagłe przekręcenie klucza w drzwiach. Bez zapalania natrętnych neonówek, do środka leniwie wchodzi kobieta. Jest otyła, a gdyby było jaśniej, można by dojrzeć jej tureckie rysy. Podłoga, na której stawia ciężkie wiadro, wydaje jęk tłumiony plastikiem paneli. Ma nowoczesne, wielofunkcyjne szczotki, świetne płyny Amawy i dwunastokońcówkowy odkurzacz. Podchodzi do białej tablicy zapisanej częściowo kolorowymi markerami, zadziera głowę w chustce czy turbanie i literuje niezgrabnie do połowy starty napis: What is Teresa’s opinion about life in the 2200? W kobiecie jest zmęczenie, dużo zmęczenia, jak w naczyniu. Podnosi ciężką dłoń i z rezygnacją ściera napis gąbką. 1999 r. Black Cat Pierwszy raz wpadł mi w oko w bramie. Szliśmy szybko, ja i Szwajcar, jedną z głównych ulic i idąc tak lewym okiem cały czas przejeżdżałem po uciekających za mnie wystawach pozamykanych sklepów. Sklepy pozamykane w taką noc kuszą o wiele bardziej. Był w bramie pomiędzy jednym a drugim sklepem i był w nim jakiś ruch. Wchodził czy wychodził – nie wiem – pamiętam jednak, że ta sekunda, kiedy mignął, to było raczej poruszone zdjęcie niż długo pozowany portret. Może sikał albo właśnie wychodził na łowy. W każdym razie Szwajcar nie wiedział o jego istnieniu nic, więc ucieszyłem się, że w tym ciągłym połączeniu z nim mam chociaż jedną, choć tak nędzną tajemnicę. Szwajcar przyleciał tu z Zürychu samolotem kilka godzin temu i gigantyczność tego miasta w porównaniu z malutkimi, krętymi uliczkami tamtego, miał jeszcze wciąż odbitą w szarych oczach socrealistycznym kamieniem. Ale był intelektualistą, udawał, że wcale go to nie dziwi, znamy to, panie, z historii. Piećdziesięcioletni bogaty facet z całym bagażem swoich śmiesznostek i chusteczek wraz z etui na okulary. André Breton? Jean Paul Sartre? Idziemy razem, ale jakby osobno, więc idę raczej, a obok ten obcy facet, którego jednak znam od pięciu lat. Sylwestrowa iluminacja odbija się w śniegu, śnieg we włosach i pod nogami. Papierosy nie smakują na wietrze. Chusteczka ligninowa w kieszeni zamieniła się w mokry sznureczek. Na wystawie mignął but na szklanym sześcianie, jakby na modelu kryształka lodu. Dochodzimy wreszcie do Poloneza zaparkowanego wzdłuż ulicy i skupiony obserwuję, jak w samochodzie stopniowo robi się cieplej. Do you wont a cigarette? – Szwajcar wyciągnął w moim kierunku rękę z paczką Carmenów. Yes, please. On chyba ma znowu te swoje teorie. Będzie palił to świństwo tylko po to, żeby pokazać, że się nie brzydzi. Jak się jest w Polsce, należy zamawiać barszcz i bigos. Nie izolować się, nie przywozić ze sobą zapasów. Szwajcar. Jego fanaberie, bratanie się z babciami klozetowymi i szatniarzami polegające na przymilnym uśmiechaniu się i mówieniu tego całego dziecinnie brzmiącego psieplasiam, co w połączeniu z jego wiekiem, łysiną i habilitacją sprawia wrażenie Alzheimera. Od trzech lat zwiedzamy muzea. Wiem, że nie ma ochoty na zabawę bo to takie ludyczne, głupie. Koniec roku, no to co? Był dziewięćdziesiąty, będzie dziewięćdziesiąty pierwszy. No pewnie, jak ktoś neguje granice krajów, neguje też granice czasu, płci itd. Ale cicho. Ani słowa o płci! Kluczymy ulicami paląc jego carmeny i kłócąc się o to, jak spędzić noc. On chce spacerować po mieście, to ma być symbol, przejście z jednego roku w drugi. Ale deszcz nie przestaje padać, jest mróz, w Polonezie ogrzewanie włączone do dechy. Nagle stanąłem. Chcesz spacerować, proszę – i otworzyłem mu drzwi z jego strony. Nieprzyjemnie się zrobiło. Dotąd byliśmy tacy kulturalni, tacy correct. Zakipował Carmena. W radio zaczęła lecieć jakaś wyskokowa chała. Papierowy księżyc z nieba spadł, skończył się wideo film Może to był romans, może żart, dziś już nie martwię się tym... Odruchowo spojrzałem na księżyc. Przez mokrą szybę wyglądał jak rozmazany pieróg. Na chwilę krople na szybie pomieszały mi się z gwiazdami. Nagle poczułem, jak pod wpływem tej wyskokowej sylwestrowej szmiry chcę się zabawić jak pierwszy lepszy dyskotekowy bubek, że, po prostu, mam w głowie zwykłe disco wraz z całą jego sałatką kolorów. Nie chcę już rozmawiać o katolicyzmie, Żydach i feminizmie, raczej jestem już z góry przeciw wszystkiemu, co na te tematy ma do powiedzenia profesor. A na co masz ochotę, skoro nie chcesz spacerować? – zapytał z nadzieją w głosie Szwajcar. Jego twarz już, na zasadzie prostej antycypacji, rozjaśniła się, a mięśnie ułożyły się do intelektualnego grymasu. I wtedy zobaczyłem go po raz drugi. Jego czarne cielsko wyolbrzymiała i zniekształcała rozmazana szyba. Podszedł bardzo blisko Poloneza i chyba wlazł pod auto. Gdybym w tej chwili ruszył, mógłbym go przejechać, pewnie skulił się tam w kłębek. „Zobacz, to znowu on” – chciałem powiedzieć, ale w porę przypomniałem sobie, że Szwajcar nie wie nic o jego istnieniu, więc ugryzłem się w język. Przez sekundę znowu mignęło mi coś w szybie. Zobaczyłem wysoką kobietę w złotej sukni odsłaniającej jedno ramię, z szopą żółtych włosów troskliwie chronioną czarnym parasolem trzymanym przez rosłego faceta we fraku. Szli jedną z głównych ulic i wyglądali jakby tańczyli tango. Przez ten ułamek sekundy, kiedy zerknąłem w szybę, ona miała nogę wysuniętą do przodu, on też. I jeszcze jakieś dziwne wygięcie ramienia na tle wysokościowca z napisem Lot. - Chcę tańczyć, tak jak wszyscy. I żeby z nieba spadało confetti, a kobiece twarze niech lśnią srebrnym i złotym brokatem. Wracam do hotelu. Jedziesz? Ruszyliśmy i wycieraczki natychmiast zlikwidowały wszystkie sztuczne gwiazdy z przedniej szyby. Kiedy kluczyliśmy tak ulicami, zastanawiałem się panicznie, jakby tu pozbyć się Szwajcara, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Bez niego, a raczej bez jego forsy, byłem niczym. Właśnie zapaliłem kolejnego Carmena i pomyślałem, że warto by zaopatrzyć się w jakieś trzy paczki w hotelowym kiosku, bo na balu będą przeraźliwie drogie, gdy on zaczął się kręcić na swoim siedzeniu. Kiedy zerknąłem w jego stronę okazało się, że papieros wypadł mu z ręki i tli się pewnie teraz gdzieś na podłodze samochodu. Ale już byliśmy przed rozświetloną Victorią. Kiedy znalazł wreszcie to, co miał znaleźć odzyskał pewność siebie. - Chodźmy do hotelu. Trzeba się przebrać, napić czegoś gorącego, a potem pomyślimy. – W końcu to on dyktował tu warunki, regulował należności. On wymyślił ten wyjazd, zrobił rezerwacje, kupił plan miasta i przewodnik po muzeach, informator teatralny też leżał na jego nocnym stoliku obok popielniczki i świetnego zegarka. On wreszcie przyleciał tu w ciągu godziny z miejsca, skąd autobusem jedzie się dwadzieścia godzin. Gdzie na uliczkach grają i sprzedają gorące kasztany. A ja? Ja jechałem tu z pobliskiego miasta pięć godzin i nie miałem na papierosy. Dzisiaj w południe przechodziliśmy koło tego czegoś, co przed wojną było Adrią. Niewiele z tego zostało. Tam też go widziałem. Tego wieczoru Victoria szalała. Wielka choinka jak na Tytaniku, wszędzie iluminacje, znani ludzie, kamery, toalety. W windzie perfumeria, ale na piętrze już narzygane. Przypomniał mi się film „Wielka majówka” i może dlatego cały wieczór majaczyły mi piosenki Manamu. Na dole, w tłumie mignęła mi Krystyna Janda. Chciałem jak najszybciej wykorzystać tę wyzierającą z każdego kąta polskość na swoją obronę, przeciwko obcemu Szwajcarowi, któremu trzeba ciągle tłumaczyć, kto to Janda, kto to Kora. Jak dziecku. Kupiliśmy wiele, wiele paczek papierosów i wódkę. Umówiliśmy się za piętnaście minut, na korytarzu, bo mieliśmy osobne pokoje. Jak tylko zamknęły się za mną drzwi, oparłem się o nie i odetchnąłem. Pozapalałem wszędzie światła, puściłem wodę do wanny i rzuciłem się na łóżko. 21:30 Ładny wieczór. Chwyciłem stojący na stoliku flakonik perfum Calvina Kleina i nacisnąłem rozpylacz. Pstryknąłem pilotem na kanał porno. Jakiś nabrzmiały chuj wypełnił cały ekran. Z minibarku wyciągnąłem szczeniaczka z koniakiem i wypiłem z buteleczki. Teraz dopiero te Carmeny zaczynają smakować! No, to się zabawimy! W łazience nałożyłem na głowę ten idiotyczny hotelowy czepek z worka nylonowego i nie wyciągając papierosa z ust wlazłem w gęstą pianę. Z pokoju dochodziły stękania jakiejś cheblowanej cipy. Nie ma co, szczeniaczek nie poszedł na marne. Otwieram mały szamponik. Pukanie do drzwi, czy mi się zdawało? Tak, chyba już minęło to piętnaście minut. Trzeba szybko wyłączyć ten kanał porno, bo co sobie o mnie pomyśli! Wybiegam z wanny goły znacząc ślad pianą po podłodze, a tu jak na złość nie chce się wyłączyć. W panice naciskam wszystkie klawisze pilota, a sperma wciąż pryska na wydatny biust. Twarzy nie widać. Pukanie nasila się, słychać, pieprzy coś po angielsku. Biorę więc kabel i wyrywam z kontaktu. Narzucam na siebie biały szlafrok frotte i otwieram. Usiadł na rozgrzebanym wielkim łóżku i objął wzrokiem mokre ślady wiodące z łazienki do telewizora, wyrwany z kontaktu kabel, butelkę po szczeniaczku. Chyba trzeba było się zapytać o pozwolenie, w końcu to on będzie płacił za ten koniaczek, a także za płatny kanał – 1$ od minuty. Zejdziemy na dół? OK Rzygi na korytarzu jak leżały tak leżą. Usiedliśmy w kawiarni i obserwując jakąś doraźnie skleconą wystawę malarstwa (kobiecego) zaczęliśmy rzucać ironiczne uwagi na temat toalet i fryzur. W końcu oboje byliśmy światowcami, a przynajmniej Europejczykami, a tam tlenione tapiry już dawno zostały zastąpione prostymi, półdługimi o grafitowych odcieniach. Kiedy wreszcie dostaliśmy kartę i natychmiast wybraliśmy brandy, ale nie powiedzieliśmy o tym ani słowa kelnerowi, który uciekł, powróciliśmy do naszych zwykłych rozmów. Znowu więc wzajemne przypalanie papierosów. Złośliwe komentarze o malarstwie kobiecym wiszącym na ścianie (pierroty płaczące złotymi łzami oraz różowe, pomarańczowe skrzypki w ramie ze skóry) sprowadziły rozmowę na temat sztuki. Jednym okiem patrzę na gestykulację jego ręki uzbrojonej w okulary w grubych, kościanych oprawkach, drugim przenikam przez szklaną ścianę, za którą widać korytarz i napływające wciąż do Victorii pary. I znowu jakby tańczyły tango. Przy tym ich zgrabnym wkraczaniu, noga w nogę, ramię w ramię, ja zdaję się siedzieć niezgrabnie przywalony szklanym blatem okrągłego stolika, wylewający brandy za każdym przełożeniu nogi na nogę, osaczony kiczowatymi obrazkami i podniecany do ucieczki najtandetniejszą, najbardziej rozanielająca muzyka zespołu Modern Talking. Spojrzałem na Szwajcara: mimo swoich milionów ubrany był w zwykły, stary sweter, dżinsy i tanie kamasze. O nie – on nie wybierał się nigdzie tego wieczora! Na co mam ochotę? Na fryzjera! Tak, jako zwykły, dyskotekowy bubek chcę przed imprezą zrobić sobie zajebisty uczes. A dzisiaj jest w Victorii czynne do dwudziestej trzeciej. Ale nie mówię mu o tym. Cholera, zgadzam się na ten jego debilny spacer pomiędzy latami. Przed Victorią stoi sznur taksówek ale, niestety, Szwajcar obrzuca je pogardliwym spojrzeniem i chcąc nie chcąc muszę iść za nim w ciemne i mokre ulice. O Polonezie już nie ma mowy, jesteśmy podpici. Mam na sobie czarny płaszcz do ziemi i ciemnogranatowy, bardzo długi szal. Ten szal ma chyba ze dwa metry, można go wiele razy zawinąć dookoła szyi i jeszcze wisi aż do ziemi. W przypływie wymuszonej fantazji Szwajcar zdejmuje go ze mnie i podaje jeden koniec, a sam chwyta za drugi. I tak idziemy – on pierwszy, potem szal, a po dwóch metrach ja. Potem zaczynamy się okręcać. Jakby na zawołanie z nieba zaczyna spadać tandetna, biała dekoracja. Przed Zachętą kładę się na śniegu, zapalam papierosa i mówię, że nie ruszę się stąd na krok. Papierowy księżyc wisi nad nami jak w piosence. Zza szyby galerii wyzierają jakieś koszmarne puste płótna. Wiem już, że ta noc jest skazana na kicz, że zaraziła się nim już dawno, ale dotąd kicz trwał ukryty, płynął podskórnie, a teraz eksplodował. Sing! Sing! Leżę twarzą do śniegu i czuję, jak alkohol przyjemnie grzeje. Chcę się śmiać, cieszyć, jeść ten śnieg. Dobrze mi się, psia krew, leży. Czuję, jak moknę, jak wilgoć dobiera mi się do szyi, przenika przez białą koszulę, ale wilgoć jest ciepła, miło łechce rozpalone ciało. O szoł as de łej to de next whisky bar O dont esk łaj, o dont esk łaj... Natomiast Szwajcara zainteresowały właśnie te beznadziejne puste płótna eksponowane za szybami. Zaczyna coś o nich pierdolić po angielsku, ale uszy mam pełne szumu i śniegu. Ja też przed nosem widzę białe płótno, tak – ciągnie się w górę ulicy. Dlaczego właściwie ludzie nie turlają się ulicami? Kiedy otwieram jedno oko, Szwajcar już nie kontempluje sztuki z wystawy. Poszedł sobie. Ale w pokoju hotelowym wręczył mi solidny banknot, fajki są, klucze – wszystko na swoim miejscu. Nie zmieniając pozycji wracam do mojego problemu: dlaczego mianowicie ludzie chodzą zamiast się turlać? Ale po chwili robi mi się zimno, więc postanawiam wreszcie oficjalnie zacząć sylwestrowa noc, tym bardziej, że właśnie w całym mieście rozhisteryzowały się race. Jak wtedy, w 89. Już dwa lata minęły i ciągle nic się takiego nie zmieniło. Czyli chyba już północ. Teraz wszystko musi ułożyć się ciekawie, jak najciekawiej. I właśnie wtedy, leżąc w śniegu, zobaczyłem go po raz trzeci. Był czarny i zaśnieżony, przebiegł ulicę i skrył się w bramę czy pod samochód. Merry Hristmas and Happy New Yer, myster Black Cat! Wstaję, otrzepuję się i zaczynam szukać tego długiego szala, ale jakoś nie mogę go znaleźć. Acha, jest tam, gdzie nie sięgają już światła Zachęty. Więc wracam wolno ulicą ciągnąc go po ziemi. Dla większości przechodniów wieczór już powoli się kończy, ich ruchy stają się leniwe, jakby poruszali się nie w ciemności, ale w wodzie. Plac Zamkowy wciąż rzyga racami, taksówki szaleją – tej nocy mają swój dzień, coś jak urodziny. Wsiadam do jednej z nich i po chwili jestem już przed Victorią. Nie chcą mnie wpuścić, myślą sobie nie wiadomo co, ale znajdują się w końcu jakieś dowody i znowu ląduję w moim pokoju. Zrzucam z siebie przemoczone ubranie, nakładam jakieś kolorowe ciuchy, musi być wesoło, a przynajmniej dziwnie. W windzie naciskam najniższy guzik i ląduję w basenie. Hurrra! Basen w Wiktorii jest malutki i płyciutki, przypomina raczej błękitną sadzawkę z bardzo ciepłą wodą. Znowu przypomina mi się „Wielka majówka”. Z wielkim trudem opieram się chęci skoczenia w ubraniu do wody, ale perspektywa kolejnego przebierania się w pokoju przegrywa z planami uzupełnienia promili. Obrzucam więc pożegnalnym spojrzeniem taflę niebiesko – przeźroczystej wody, w której coś tam się odbija, nie wiem – może sufit. Co dziwniejsze, w suficie odbija się woda! A może powinienem pozostać na basenie, może wypadki potoczą się ciekawiej na basenie? Może sceneria okaże się bardziej malownicza? Ale co wtedy z tamtym? Może potem wrócić na basen, na przykład nad ranem? W końcu to dopiero pierwsza? Już w windzie dochodzi mnie pogłos mikrofonu, zaraz po wyjściu z niej dołączają do niego bankietowe zapaszki – wódeczka, śledziki, rzygi, szampanik, kawiorek, koniaczek, taksóweczka, perfumiki z paszką, lakier do włosów, a potem także i inne wydzieliny. To wszystko wraz z pogłosem jakiejś rzewnej piosenki wykonywanej przez Alicję Majewską działa na mnie jak afrodyzjak. Mrużę oczy do lustra windy i robię minę pod tytułem dancingowy bubek (określenie Witkacego). Jakoś uroczyście wyszło to rozsuwanie się drzwi, zapachy i dźwięki wzmagają się i słychać, że dochodzą spod ziemi, a pod ziemię wiodły kręcone schody. Tam właśnie znajdował się Night Club „Black Cat”. Bilet na dwie osoby kosztuje trzy miliony i dostaną swoje. Jak wcześniej drzwi windy, teraz rozchylają się przede mną drzwi klubu i oczom moim ukazuje się Alicja Majewska stojąca na podwyższeniu w długiej, złotej sukni i śpiewająca o miłości. Nutki wylatują z jej uszminkowanych ust i natykają się na zepsuty mikrofon, który rzęzi, wyje, piszczy. Na parkiecie tańczą pary, o tej porze już jak leci – mężczyzna z mężczyzną, kobieta z kobietą, albo sam na sam. Śpiewaczka zaczyna kolejną piosenkę, tym razem po angielsku, pomiędzy utworami składa uczestnikom kolejne życzenia: żeby ten dziewięćdziesiąty pierwszy był lepszy... I miłości, bo czymże życie bez miłości... Gwar, szum, gęsto od dymu papierosów. Ze wszystkich ścian zwisa błękitne płótno, a do niego organizatorzy poprzyczepiali gwiazdki wycięte z celofanu i z tego złotego tworzywa, w który opakowana jest kawa. A nad samą głową Alicji – tak – papierowy księżyc. Na sali dostrzegam jeszcze kilka innych gwiazd. Czy księżyc powinien spaść z nieba, tak jak w piosence? Wszystko w moich rękach. Tymczasem siadam na wysokim, barowym stołku przy bufecie i zamawiam butelkę szampana za milion. Zapalam papierosa, nalewam sobie łyk szampana i zaczynam kontemplować salę. Od razu orientuję się, że usiadłem koło Niemców, na zasadzie prostego skojarzenia zaczynam więc w myślach wertować mój stosunek do problemu niemieckiego, Żydów i w ogóle, ale przeszkadza mi w tym wyjątkowej urody gentelman, bo uśmiecha się do mnie spod rzęs. A trzeba tu dodać, że jest to jeden z moich największych kompleksów, że w problem niemiecki mówiąc po prostu wikłam się od lat coraz bardziej, w ogóle kocham Szwabów i nie cierpię ich , gubię się w stereotypach i na to wszystko pochodzę z Wrocławia, a ładni chłopcy to jest coś równie powikłanego, więc w ogóle nie sposób obu tych problemów rozpatrywać jednocześnie, bo razem dają taki mniej więcej koktajl jak szampan z ajerkoniakiem. Hi! Warsaw by night good? – pyta łamaną angielszczyzną gentelmen. Gud, oj, gud – myślę sobie i zastanawiam się, co tu zrobić, żeby Niemcy zwolnili miejsce koło mnie. Żeby zwolnili miejsce w mojej głowie. Tymczasem Alicja Majewska drżącym głosem zaczyna zapewniać wszystkich o tym, że sława, pieniądze, władza to nic bez miłości. Tonie w sztucznych dymach, po których błądzą kolorowe pajączki świateł. Zatańczymy? Jego nordycka twarz z okładki Harlekina. Zaprasowany, stojący kołnierzyk. Czerwony frak. Pachnie Niemcem, czyżby więc oba problemy kulminowały w nim jak dwa strumyki łączą się w rzekę? Tu, w Victorii w ogóle dużo Niemców. Kiedy byłem mały i jechałem z tatą... Wo kommst du? Ich komme aus Breslau, und du? Unwichtig... Du tanztst sehr gut. Quatsch. Nordyk jest najprawdopodobniej synem państwa, którzy siedzieli obok mnie przy barze, bo staruszkowie nie spuszczają z niego wzroku. Ale nie jestem w stanie się tym przejąć. Za to Alicja Majewska – ta trzyma moją stronę, bo właśnie z powrotem wchodzi na podest i z jej ust zaczyna wylatywać komiksowa chmurka słów: Mein blondes Baby... Robi się trochę niemiecko, trochę ckliwie, trochę nawet faszystowsko, jak na jednym filmie. Za oknami Berlin gotuje się do ewakuacji, a tu, w pałacu tańczą zdegenerowani arystokraci. Kiedyś przez całą noc, do białego rana oglądaliśmy z koleżanką przy wódce filmy o Hitlerze. Pięć kaset wideo. Fascynowały nas, wabiły, nie dawały odejść od telewizora. Nad ranem darliśmy się po niemiecku z balkonu, kompletnie pijani. Mój balkon na dziesiątym piętrze przeistaczał się w taki jeden balkon z Monachium. Rozbita butelka zagrzmiała w ciemnościach jak wystrzał. A potem przyszedł dzień, papierowy księżyc z nieba spadł, skończył się wideo film. Blondyn przyciska mnie mocniej. Staruszka marszczy siwe brwi. Ten naród miał tak wielu pisarzy, tak wielu filozofów... On ma niebieskie oczy i tańczy tak dobrze. Tak niewiele zostało z dawnej Adrii. Kto, do cholery, zapłaci za tego szampana?! Ciekawe, co teraz robi mój André Breton. Pewnie spaceruje po deszczu od jednego roku do drugiego. Przy takiej forsie rozbijałbym się taksówkami, niekoniecznie w Polsce. Ale czy jeszcze jesteśmy w Polsce? Albo siedzi w pokoju i czyta po niemiecku przekłady najnowszej polskiej prozy. Sam go do tego zmuszam. No właśnie, po niemiecku... Sag mir, wo die Blumen sind... Alicja Majewska postanowiła przerobić całą tę knajpę tak, abym nie musiał wybierać pomiędzy problemem niemieckim a moim niemieckim tancerzem. W Szwajcarii, w Zürychu jest taki jeden bar w średniowiecznej dzielnicy Niederdorf, a w nim, poza obowiązkowym barmanem – Murzynem, jest stara szafa grająca, w której piosenki nie były wymieniane od lat trzydziestych. W Polsce jakoś nie ma szaf grających. Co zrobić dalej z tą nocą? I naraz, tańcząc z nordykiem jakieś wariacko – pijackie tango, dostrzegam go po raz czwarty już tego wieczoru: wisi na sznurkach, nad barem, wielki wypchany, czarny. Oczy zrobione z celofanu po kawie, a na czole wypisane ma: Merry Christmas And Chappy New Yer! Jego długi, czarny ogon zwisa jak sznur, którego można się chwycić, po którym można podciągnąć się i uciec z tej akcji jak z płonącego domu. Kiedy po chwili zmęczony znowu siedzę przy barze, mogę uważniej przyjrzeć się tej partackiej robocie organizatorów. I na takiej kupie trocin, jak to wypchane ścierwo, ja mam budować opowiadanie? W barze jest duszno, ale dopiero teraz zbiera mi się na wymioty. Nie zważając na to staram się zapić tę chwilową słabość szampanem, piję, piję do upadłego. Na śmierć się tu dzisiaj zapiję, zapalę! Kelner! Czerwone Marlborasy! Nie dostrzegam już siedzących koło mnie Niemców, coraz mniej kapuję z całej sytuacji. Ciekawi mnie tylko ten czarny kot; dlaczego mnie tak prześladuje? Otwieram podaną na talerzyku wraz z rachunkiem paczkę czerwonych Marlboro. O czym to ja myślałem? 04:45 Tymczasem nordyk gdzieś się zapodział, a ja poczułem się lepiej, to znaczy przestaje mi się chcieć rzygać. To jednak dobry sposób – zapić ten krytyczny moment. Przez moją głowę znowu twórczo upitą zaczynają przepływać rzeką alkoholu poprzednie myśli. Niemcy i chłopcy Chłopcy i Niemcy W Berlinie to są chłopcy! Ich mięśnie ciasno owinięte w skórzane futerały, ich chropowate, twarde słowa, podkute buty, piszczące oponami, masywne wozy. Szwajcar, mimo swoich pieniędzy, nie ma nawet samochodu, Polonez jest oczywiście mój. Stary gruchot! Szwajcar jest „zielony”, w jego domu pełno moli, ale nie pozwala ich zabić. Jego starzy dorobili się na wojnie, mieli fabrykę chemikaliów i sprzedawali to na lewo i prawo. Gdzie jest nordyk? Może ty mi to powiesz, głupia kukło? I nagle w knajpie robi się wesoło. Alicja Majewska ściąga ten rozklekotany mikrofon ze stojaka i wymachując zamaszyście posklejanym plastrem kablem schodzi po osrebrzonych lametą schodach aby spacerując wśród gości rozsiewać wokół srebrne nutki. Ich hab’ noch einen Koffer in Berlin... Ale właśnie otarł się o mnie nordyk. Jest czerwony i spocony od tańca. Patrzę uważnie, nie – nie na jego twarz – wlepiam oczy w plamy na białej koszuli, na początki rannego zarostu, na swastykę, co jak czarny pająk w białym kółku osiadła na czerwonej opasce jego ramienia. Właśnie podchodzi do nas Alicja Majewska, kładzie mu rękę na tym faszystowskim ramieniu i śpiewa rzewnym głosem. Jej fioletowe paznokcie wyglądają na jego czerwonym fraku jak dziwne klejnoty na wystawie. Ale ja nie lubię rzewności. Czekam cierpliwie do końca piosenki, aby podczas oklasków chwycić nordyka mocno za poły fraka. Komm. Blondyn przedziera się do wyjścia Staruszka marszczy siwe brwi. Już w windzie pijemy szampana, którego jakże przezornie zabrałem z baru, a jest to wielka butla. Rachunek kazałem zapisać na numer pokoju. Wnętrzem ręki wyczuwam klucze w kieszeni spodni. Brelok jest duży i piękny. Ale nie idziemy do pokoju. Lustro jak głupie odbija nasze miny. Chucham w nie dymem, niech idzie do cholery! Naciskam najniższy guzik. Winda szarpnęła, szampan się polał, nordyk wpadł na mnie. Ale oto majestatycznie rozsuwają się właśnie drzwi i przed nami ukazuje się rozmigotana monotonnie tafla zielonej wody. Czy na dnie powinno leżeć martwe, napompowane ciało Szwajcara? Niekoniecznie - 1999 r. C o p y r i g h t Rozlana pepsi zastygła na siedzeniu. Unieruchomione okruchy podskakują miarowo w szparach. Mam zbyt niezgrabne palce, aby rozwiązać sznurowadło i zbyt ciasny jest pas, aby się schylić do buta. Jadę zbyt szybko, aby rozpoznać twarze mężczyzn idących raz po raz wzdłuż drogi. Jest zbyt późno, aby się jeszcze zatrzymywać na postojach. Zbyt daleko do celu, aby dało się dojechać bez zatrzymywania. Zbyt późno. Ot, choćby na to, żeby wyciągnąć przed siebie rękę, zakasać rękaw dobrej, berlińskiej skóry wyświechtanej na wszystkich kontynentach, do których tylko sięga sieć supermarketów BILLA, żeby po prostu wyciągnąć ją przed siebie i sięgnąć. Pamiętam, kiedy byłem mały, jechałem z tatą do Niemiec po raz pierwszy. Wtedy. Wtedy właśnie nie było jeszcze za późno. Starczyło wyciągnąć rękę odzianą w rękaw maminego sweterka. Kiedy miałem wyjechać, ostatniego popołudnia patrzyłem przez okno swojego pokoju i myślałem o tym, że ten widok nie będzie już za chwilę moim widokiem, przynależnym tej malutkiej psychofizyce, albo po prostu temu małemu gnojkowi. Byłem kolesiem, chciałem być kolesiem, a nie chłopcem. I kiedy teraz wspominam tamtego kolesia na pięć minut przed opuszczeniem domu, wiem, że jest już za późno, ale dobry, mocny papieros, łyk piwa i przyciśnięcie gazu do dechy sprawiają, że przestaje to być takie oczywiste. $ Co ja wtedy zabrałem ze sobą w tamtą podróż? Okulary przeciwsłoneczne w stylu lat osiemdziesiątych, czyli wąskie i czarne, ostro zakończone. Odgradzały mnie od świata i dlatego wszystko wydawało mi się filmem. Zabrałem sweterek mamy, pachniał domem i był zupełnie wyrwany z kontekstu. Cały byłem wyrwany i wrzucony w przestrzeń. Jakby ktoś wyrwał ząb i wyrzucił przez okno. Kiedy schodziłem do samochodu, liszaje ścian nie wydawały mi się jeszcze niczym dziwnym, jak to miało być przy powrocie. A jednak już na wszystko patrzyłem jako na coś obcego, co należy oswoić. Skrzynka na listy – brama – trzepak - baobab. Napotkana sąsiadka, jej trwała na barana, jej parcie w odwrotną stronę, do bloku, na górę, właściwie też ruch, ale w odwrotną stronę, wpychający. I samochód – czerwony, rozklekotany Golf z lat siedemdziesiątych. Myślę o tym i wiem, że jest już zbyt późno. Naciskam gaz do dechy, zapalam Marlboro. Albo Davidofa, tak, Davidofa. I nagle, jak wariat, jak pojebany, z piskiem opon zatrzymuję się na poboczu. Wyłączam ryczącego na cały regulator Nicka Cave’a. Jakie za późno? Ej, kolego... Ich hab’ noch einen Koffer in Berlin. Ojciec, siwy, nie – jeszcze nie siwy, jeszcze z brodą otwiera drzwi kluczykami od strony kierowcy, unosi przednie siedzenie i wpuszcza mnie, matka macha z okna, a niechby już nie machała, niechby się odkleiła. I najbliższy zakręt niweczy ją, a miasto staje się obce. A przecież miałem nie wrócić już nigdy, przynajmniej nie w tej formie. Pamiętam, na kilka godzin przed wyjazdem bawiłem się na podwórku i dostałem od przyjaciółki z Baobabu procę na skoble. Była wystrugana z rozwidlającego się patyka, owinięta w materiał o niespokojnych indiańskich wzorach, zwisała z niej kieszonka na te wspaniałe skoble zrobione z pociętego i wygiętego przewodu elektrycznego. Pełno tego walało się wokół nowych bloków, bo wciąż tam trwała budowa. Miałem jakieś trzynaście lat. $ W Zgorzelcu dziwki stały w bramach i popadywał deszcz. Ludzie w czarnych i burych kurtkach z połyskliwego plastiku sprzedawali na ulicy różne rzeczy. Wtedy – magiczne, dzisiaj, ach - czy mogę się dzisiaj zachwycać starymi budzikami i żelastwem? Ojciec powiedział, że to Ruscy i splunął przez uchylone okno. Twarze Ruskich były parchate, nosy kartoflane i pełne wągrów, a zapytani o drogę nie potrafią dać odpowiedzi. W grubych paluchach ćmili pety bez filtra, kto by tam palił takie słabe? Od tamtej pory spotykałem ich często w poczekalniach i zakładach pracy i wszędzie tam, gdzie ludzie mają parchate twarze i chciwe spojrzenia. Widziałem też Ruskie kobiety o rozbieganych oczkach ulicznic i zapadniętych w trójkąt policzkach. Ale to nie byli prawdziwi Ruscy, tylko Polacy, którzy się upodobnili. Ich komme aus Breslau. Mam dwadzieścia cztery lata. Ich bin vierundzwianzig Jahre alt. Twarze Rosjan nie zdawały się zastanawiać nad tym, czy jest już zbyt późno, choć co to za życie, tak sprzedawać na zadeszczonej ulicy stare samowary, kawior w zardzewiałych puszkach i śrubokręty? W końcu ruszyliśmy z tamtego Zgorzelca, a Ruscy długo jeszcze stali mi w oczach. Przyklejeni do ściany zachodniej, najdalej jak mogą od swojego kraju, jak włosy osadzone na dnie wanny. Wjeżdżam w aufszlag, na autostradę. Tu już muszę uważać, a jak na złość jakieś cholerne muszki (skąd tu muszki? Z wywietrznika?) sypią mi się w twarz. Na szczęście odbijają się od okularów. Tych samych? W skos? Jadę chyba za szybko, a jestem po piwie. Byle dojechać, a tym razem w Berlinie zatrzymam się na dłużej. Tymczasem jest za późno, żeby zatrzymać się na parkingu, nie zdążyłbym dojechać na wczesny ranek. I tak pewnie się zatrzymam, mam tu, na jednym z tych gigantycznych parkingów interes do załatwienia. Ich habe hier ein Dienge zu erledigen. Radio nareszcie zaczęło nadawać jakieś ciche country i w naszym rozklekotanym golfie zrobiło się całkiem znośnie, tym bardziej, że noc zapowiadała się ciekawie. Wszystko było takie nowe, inne, straszne. W środku samochodu, siedząc z tyłu pod fotelem na drgającej w pędzie podłodze, zrobiłem sobie mały domek pod kocem. Zapaliłem latarkę. Czułem, jak golf sunie w uśpiony kraj. Była więc obcość rozległej przestrzeni, potem pudełko samochodu, już bliższe, potem domek pod fotelem z dachem koca i latarką, a na koniec – domek procy, dokładnie – dużej, szmacianej kieszeni ze skoblami, do której włożyłem biało – niebieskiego smurfa. I dopiero tam, w tej intymnej kieszeni, z tym smurfem, z latarką, poczułem to dziwne podniecenie, jakie ogarnia dziecko, kiedy z jakichś sylwestrowych względów ma spędzić noc poza domem, a na dodatek nie musi iść spać o normalnej porze. Bo domek, to było to! Sing! Sing! $ Sing! Sing! I ja też nie muszę iść spać, ale muszę sam, sam być, spać, za późno. Na co ja wtedy liczyłem, że mianowicie zdarzy się co? Jak człowiek może robić co chce, to właśnie nie zdarzy się nic, tylko ząbki, paciorek i spać. Albo wyjdą z tego jakieś banalne pijacko – erotyczne ekscesy z taksówką, hotelem, łóżkiem, niedbale rzuconym ręcznikiem, papierosem i gudbaj. Jadą sobie Szwajcarzy, jadą. Dzieci machają, machają. Choć nie ma się z czego cieszyć, jak się jest takim dzieckiem. Ubrani na kolorowo, wszystko kolorowe: tornistry, kredki, nawet smutne rzeczy, takie jak podręczniki i zeszyty. Niedługo będą chować w plastikowych trumnach w Myszkę – Miki. Trumny z IKEI. Będą zabijać kolorowymi pistoletami, jak te na wodę, a nawet te najsmutniejsze rzeczy, takie jak bary dworcowe, czysta melancholia, też mają jaskrawe i czyste, że nawet nie można się na dobre zdołować, a czasem przyjemnie. A jedźcie w cholerę, bachory do waszych domków, gdzie dzień i noc grają pozytywki w kształcie biedronek, gdzie palą się lampki – muchomorki. Jak mój mały braciszek. Pamiętam – przychodził przed snem do mojego pokoju, w pidżamie, z pastą do zębów i z białym, żywym królikiem drapiącym lekko błękitną kanapę i kant Procesu. W azylu kaloryferów i lamp sączyliśmy zmierzch jak kakao, gdy nawet kanty stołu pluszowieją. Gdy próbowałem chyłkiem dostać się do okna, gdzie szalała wichura roznosząc swoje jesienne smutki, on szybko włączał telewizor, podawał mi królika, aby odejść myć zęby w wesołej łazience. A teraz jestem dorosły i królik już nie żyje, i nie mam ani domu, ani domku. Ale wtedy nie było za późno, miałem, zrobiłem sobie domek z dziesięciu światów. Dorosłość to bezdomność i to ma swoje zalety, kiedy nie jest zbyt późno i wszystko może się jeszcze ułożyć w każdy możliwy sposób. Konkretyzacja zabija wszystko. Ale, jak mówią Amerykanie, dopóki benzyny w baku, tyle nadziei. Jest nadzieja, wszędzie jest nadzieja. Dzisiaj Bóg daje mleko. A ja mam wiaderko. Czy każdy ma prawa autorskie na kreowanie własnej rzeczywistości? Znajomość flory i fauny, tego, co ludzkie i nieludzkie. Zgłębianie struktury pyłu i poznawanie facetów na wszystkich dworcach świata. Wyprzedzam autobus i od razu robi się mniej kolorowo. Tymczasem się ściemnia, a ja czuję się coraz bardziej zmęczony. Mijam jakieś pogrążone w mroku, biedne, niemieckie miasteczko z dawnego Enerdówka. Długo jeszcze będę jechał zanim przejadę dawną granicę wewnątrz Niemiec. Puszczam coś niemieckiego, szkoda, że nie zabrałem Marleny Dietrich. Ostatni goście miejscowej knajpy stoją na dworze i dopijają swoje piwo po pięć DM za sztangę. Napiłbym się piwa, zapaliłbym, a przede wszystkim – piekielnie chce mi się lać, więc zatrzymuję się w tej otwartej knajpce. 00:45 $ To chyba jakaś knajpa dla kibiców piłki nożnej, bo wszystkie ściany zaklejone są kolorowymi plakatami. Zawodnicy ustawieni w ciasnych i równych rzędach, albo osobno, na przykład sama głowa uwieńczona autografem. Ale grupowo częściej. Kapłanką tej świątyni sportu jest otyła barmanka ubrana w ludowy strój niemiecki. Takie same występują w pornosach, sam widziałem. Ich opalone tyłki królują pośród białych, koronkowych halek i mają pryszcze. Tak, w niemieckich aktorkach, w niższym personelu artystycznym, zawsze są jakieś skazy. Ta na przykład ma wąsy, na których osadza się biała jak sperma piana. Niemcy są brzydcy. Niemcy ze wsi są brzydcy po stokroć. Lubią tę swoją tandetną muzykę ludową, grubi faceci ślinią się patrząc na wielką barmankę. Ale political corectnest nie pozwala mówić źle o żadnych narodach. Ten naród, co siedzi w knajpie poubierany jest w dresy. Mężczyźni mają tlenione grzywki i długie, kręcone loki. Kobiet już nie ma, poszły do swoich nowocześnie urządzonych, wiejskich chałup, z okna widzę całą kolonię białych, stylizowanych domków o dachach krytych tworzywem imitującym czerwoną dachówkę. (Na oknie krasnal i automat z orzaszkami.) Cała ta nędza białych kuchni z leżącymi na stole kolorowymi programami telewizyjnymi. To jest teraz ich udziałem. A potem będą leżeć w łóżkach pachnąc szamponem welli i czekając na swoich bekających piwem grubasów, aby w mroku łóżka oświetlonego tylko monotonnymi żarówkami latarń na zewnątrz kłócić się o gatunek proszku do prania, rozliczać z każdego grosza. Będą jeździć do supermarketu ALDI w sąsiednim miasteczku, żeby sąsiadka nie zobaczyła, że kupują w tak podłym sklepie. Będą. Więc będą robić wszystkie te podłe, małe i obrzydliwe rzeczy, a ja nie. I nawet zaczyna mi się wydawać, że jeszcze nie jest ze mną tak najgorzej, choć może trochę późno uświadamiam sobie te prawdę. Wyciągnąć rękę i... chwycić. $ I jak ja teraz po tym kolejnym piwie wsiądę do samochodu – pytam, choć w przyjemnym rozleniwieniu i rozmarzeniu nie jestem w stanie przejąć się czymkolwiek na dłużej niż pół minuty. W kłębach tych wymyślonych davidofów, z którymi tak do twarzy pisarzowi, co to sławny, bogaty, a nieszczęśliwy. Z wiekiem dochodzę do tego, że trzeba mieć trochę luksusu w nieszczęściu, że przyjemnie się czasem zdołować, kiedy można wyładowywać stres na dobrych papierosach i alkoholu, albo, jak na filmach, wsiąść do samochodu i wariować nim w nocy po pustym mieście. I ja tak mam. Jechałem z tyłu, klęcząc na siedzeniu i patrząc, jak autostrada rozwija się, jakby auto było szpulką nici. Widziałem kiedyś taki film o Doorsach i to była czołówka. Morrison jako dziecko jedzie staroświeckim samochodem i patrzy na drogę z tyłu, a tam ukazują mu się szamani i węże, i w ogóle cuda. Potem to wszystko miało wejść do jego piosenek. Nie było jeszcze za późno i wtedy, gdy zatrzymaliśmy się na kosmicznej stacji benzynowej. Jeszcze wcześniej, zaraz po przejechaniu granicy. Siedziałem zamknięty od wewnątrz i patrzyłem na tatę. Coś tam kupował, dziś już nie pamiętam, może kanapkę z serem, listkiem sałaty i salami, a może w Enerdówku nie było wtedy jeszcze takich kanapek. Nie wiem. I było niejakich dwóch kolesiów. Ich blond czupryny połyskiwały w świetle czerwonych neonów, jakby nie było za późno, ich piękne blond czupryny były z obrazów Andiego, niebieskie oczy bohaterów kreskówek, długie rzęsy. A w tych oczach odbijały się napisy MARLBORO, ARAL, MARS. Człowiek składa się w 70% z Fanty. Sing! Sing! Welcome to California! Tak więc kolesie stali oglądali kolorowe gazety na śliskim papierze, które właśnie podwędzili z dwudziestoczterogodzinnego sklepiku. Musiał on obsłużyć wszystkie najpilniejsze potrzeby, a więc też i te. Przyciskali do szyby naszego starego Golfa kolorowe okładki playboya. Już wtedy czułem dziwny niepokój. Teraz bym zwariował. Ruszam. Byle do najbliższej stacji benzynowej, już nie chcę dojechać do Berlina, niech tam sobie poczekają. Tamta stacja z dwoma blondynami. Ich włosy, tylekroć wspomniane zabarwione w świetle neonów to na czerwono, to na błękitno. Ich kiczowate, białe zęby. Ich złośliwe spojrzenia. Brak ojca uwalniający mnie od wszystkich barier. Wystarczyło, że oddalił się tylko na chwilę. A teraz od dawna go nie ma i wciąż ta bezradność. Ta całkowita obcość i, przede wszystkim, zawód. Bo tak naprawdę nie stało się nic. Żadna z przeczuwanych przygód nie doszła do skutku. Te wszystkie przeczucia, co do bogactwa mojego przyszłego życia już bez ojca pryskały kolejno. Kończyło się na podpisaniu kolejnego kontraktu z firma wydawniczą, na kolejnym bankiecie pełnym snobistycznych polonistek i aktorek, oficjalnych żon wydawców i krytyków. Chcę ruszyć w świat incognito, chcę ruszyć w świat autostopem, tak, to śmieszne w tym wieku. Chcę się kochać we wszystkich hotelach świata, być ścigany przez mafię, uratowany przez supermana, zawieziony na pustynię, porzucony w China Town, zimą, kiedy jest pusto, kiedy pada śnieg i China Town jest złożone wyłącznie z wyblakłych tekstów piosenek. $ Jest parking! A właściwie – zapowiedź, bo mam jeszcze kilometr. I to taki jak w tamtej historyjce. Historyjki z Kaczorem Donaldem i Myszką Miki dołączali do gum donaldowych. Można było strzelać balony. Wtedy w ogóle można było wszystko. Teraz jeszcze pół godziny na poszukiwanie miejsca do parkowania i będzie można zacząć to całe śmieszne w gruncie przedstawienie pod tytułem pisarz w konfrontacji z rzeczywistością. Jest zjazd. Stacja benzynowa, wszystko tak, jak lubię. Orgia świateł. Podziemne parkingi, tiry po horyzont, Sing! Sing! 02:00 Nad zegarkiem elektronicznym przyssanym gumką do przedniej szyby dynda złoty króliczek z długimi uszami. Ten króliczek to pamiątka z czasów, gdy zabawialiśmy się w playboya. Popielniczka napełnia się miarowo, a grająca od godziny Janis Joplin wyraźnie zmierza ku końcowi. Słuchałem już „Piece of my heart” i „Try”, i jej wersji standardu „Summertime”. A wtedy nadszedł ojciec. Przez resztę drogi patrzyłem na jego kark, na którym od upału pojawiły się jakieś czerwone pręgi. Nie bardzo mieliśmy wtedy forsę na nocowanie w motelu, lepiej było umyć zęby na stacji i przespać się rozłożywszy fotele w Golfie. Co z tego, kiedy jak na złość nie mogliśmy napotkać żadnej stacji. Wydawało mi się, że tato chyba zaśnie za kierownicą. Miewałem takie sny, że nie umiem prowadzić, ale zabrałem mu samochód i teraz jadę niepewnie ulicami, a wszyscy już domyślają się, że prowadzę po raz pierwszy. A teraz czuję się tak samo, mimo że już od pewnego czasu radzę sobie za kierownicą całkiem nieźle. Teraz parkuję w świetle wielu, wielu wysokich latarń i neonów. O to mi właśnie chodziło, żeby światło zabarwiało tę moją nikłą i rozsypującą się co krok w proszek rzeczywistość to błękitnym, to czerwonym światłem. Taki na zmianę to zimny to ciepły prysznic. Wysiadam więc i zaraz dopada mnie to wesołe miasteczko, ten Mulin Rouge świateł wariujących w nocy. Z takich klimatów można wyssać ekstrakt i pluć tym potem w papier. Albo na odwrót, to już wydaje mi się fikcją. Chociażby ten facet w kowbojkach i kapeluszu z jasnej skóry – wysoki blondyn. Stoi oparty o konstrukcję żelazną, pod billboardem wielkości domu, którego podstawy stanowią jakby bramę wjazdową do tego dziwnego miasteczka snów. Stoi więc pod billboardem z reklamą Marlboro. Come to Marlboro Country. Mijam go z udaną obojętnością, a trudno się nie oglądnąć, ale nic, prę do stacji. Tam mieszka taka barmanka, żona niejakiego Brunona Stroszka, rozdaje wszystkim kawę i uśmiecha się tłustym, kurewskim uśmiechem. W automacie chcę kupić paczkę tych cameli, niech coś się wreszcie zacznie wiązać w sensowną całość, ale nie mam pięciomarkówki. Dlaczego jednak automat działa na monety dolarowe? $ Otwieram dwudrzwiowe wejście z drewna, jak w „salonach” na dzikim zachodzie i bucha mi w twarz wielka chmura dymu i zapach alkoholu, a nie jest to ani wino, ani tym bardziej piwo. One bottle of whisky 10 $ Barman stawia przede mną dużą półlitrówkę, inkasuje gotówkę i... zabiera butelkę! Zanim zdążam wyciągnąć zaciśnięte już pięści z kieszeni mojej skóry wyświechtanej na wszystkich kontynentach, do których tylko dociera sieć supermarketów BILLA, facet stawia przede mną inną butelkę, szczeniaczka, maleństwo, ale nie zdążam jej nawet dotknąć bo już jakaś ręka zabiera mi ją z przed nosa i unosi do ust. Hi – poznaję faceta w kowbojkach. Hi – czy mógłby pan wytłumaczyć mi w przybliżeniu, na jakiej szerokości geograficznej się znajdujemy? – pytam, bo lubię, kiedy wszystko jest jasne, ale zaraz zaczynam żałować, bo akurat tu było lepiej bez jasności sytuacji. Niejasność była, żeby tak rzec, nieco bardziej malownicza. - Ta knajpa należy do Wielkiego Billa. – Mówi o Ameryce? Bill Clinton? Facet zmrużył oko opatrzone szczeciną rudych rzęs. Tak samo rude są piegi nakrapiające jego powieki, nos, policzki, a nawet uszy. Na tych uszach osadzają się ciemnożółte włosy. Facet ma chyba ze dwa metry, jego nogi są za długie na wysoki barowy stołek. Żeby jakoś go oswoić, złączyć w sensowniejszą całość z rzeczywistością, częstuję go Marlboro. Puszcza wielkiego balona gumą i wypluwa ją do wielkiej jak talerz na zupę popielniczki. - Wielki Bill mieć dziś... – zaczął i nie skończył, bo znałem już ten film, byłem w domu i tym bardziej trudno było pozwolić mu na wkopanie mnie w kolejne kłopoty. Pociągnąłem mocno nadwerężoną buteleczkę whisky, po czym odstawiłem ją na bezpieczną odległość. Ktoś podszedł do szafy grającej, wrzucił monetę i w sali rozległ się przytłumiony głos jakiejś starej, trzeciorzędnej gwiazdki, choć może jestem niesprawiedliwy, może to była to sama boska Marylin? - A ty? Opowiesz mi swoją historię? - No problem. $ Każdy nosi na karku swoją historię i to jest banał. Ale najważniejsze, jak z nią postępuje. Czy rzuca gdzieś, niczym niewygodną kurtkę do plecaka w upalny dzień, zostawia na boku dorzucając tylko od święta kolejne niepotrzebne elementy, takie jak awans, zbyt wysoki rachunek za komórkę, śmierć matki? Czy, przeciwnie, traktuje swoją osobistą historię jak jajko, które należy pielęgnować? A może to dla niego krzyż, co trzeba ponieść, albo obraz wart ciągłego domalowywania, ubarwiania? Czy w pewnym momencie nasze historie nie zaczynają odrywać się od nas, istnieć samodzielnie, wbrew nam? Niektórzy mają wiele różnych historii, dla jednych tę, dla innych zupełnie inną. Są handlarzami opowiadań, noszą siebie jak ciągle nową, potencjalną historię, ciągle niezdefiniowane naczynie, które można napełniać zmyśleniami, aby upajać kolejnych słuchaczy na wszystkich kontynentach, gdzie tylko sięga ta cholerna sieć supermarketów BILLA. Są przeźroczyści, a raczej nabierają koloru w zależności od otoczenia. Noszą wytarte kapelusze, skórzane kurtki, wygodne buty i instrumenty muzyczne. Z ramion zwisają im szczurze ogony. Przemierzają świat pieszo, konno, albo starymi, amerykańskimi gruchotami ze złotymi króliczkami dyndającymi zaczepionymi o lusterko wsteczne. Pozostawiają po sobie grzechotki, koraliki, pióra, jak dzieci. Kiedyś nazywali się jokulatorami, wiłami, i nie wolno ich było grzebać w poświęconej ziemi. Muszą tylko dużo żyć i pięknie kłamać. $ Nazywał się Toby i mieszkał ze starą, zdziwaczałą babcią w domu na kółkach za stacją. Na pytanie o narodowość, powiedział, że jest Niemcem. - Jestem Polakiem – odparłem, myśląc, że to może mieć dla niego jakieś znaczenie. Zapytał, czego słucham. Powiedziałem mu. Wyszło na to, że lubimy mniej więcej to samo. Bo też co z niego za Niemiec, nie pasował, tak samo jak ta knajpa, whisky, ja na koniec. Zresztą, ze mnie też nie Polak, choć Polak. Kiedy powiedział, że jest Niemcem, coś z tej misternie budowanej przez tę noc atmosfery prysło. Czyli jednak film nie dzieje się w Ameryce? Toby nosił swoją historię jako krzyż. W jego opowieści o dzieciństwie spędzonym w ubogiej dzielnicy Berlina Wschodniego pełno było wzdychania i zwietrzałych już z biegiem lat pretensji. Nie chciałem, żeby opowiadał, wszystko tym zepsuł. To już nie był tamten koleś spod rozświetlonej reklamy Marlboro, tylko kolejny zawiedziony facet, z którym można było zrobić najwyżej jedno. I tego właśnie nie chciało mi się już robić. Zostawiłem faceta z jego niedopalonym ogarkiem papierosa i bez czegokolwiek do picia, a sam wyszedłem do kibla. Jak powinien wyglądać kibel w takiej knajpie z westernu? Chyba nie powinno go w ogóle być, może jakaś dziura w ziemi? Wychodzę więc z knajpy i czuję na twarzy ukłucia deszczu. O czym to będzie? Sam już nie wiem, idę więc zasięgnąć języka do sali gier. Jednoręki bandyta, kręgle, bilardy. Ale wszystko stare, brudne i jakby zakurzone. Nawet powleczone pajęczyną. Czerwienie, fiolety i wszystkie te odpustowe jaskrawości wszystkich salonów gier tym razem już wytarte i wyblakłe, jak przeboje lecące z szafy.A przy maszynach sami blondyni o niebieskich oczach i śniadych skórach. Siadam przy jednorękim bandycie i zaczynam powoli, ale systematycznie karmić go dolarami. Jabłuszko – gruszka – wisienka. Nagle jeden z tych śniadych blondynów pod kolor neonów, bo o niebieskich oczach i w jaskrawoczerwonych kurtkach, podrywa się z wysokiego barowego stołka i podchodzi rozkołysanym krokiem, na szeroko rozstawionych nogach, a przy boku kołysze mu się miarowo spluwa. Hej, idzie, idzie do mnie, nachyla się do ucha i mówiąc chucha mi w twarz dymem i zapachem jakiejś amerykańskiej wódy. Przejdziemy się... Na zaplecze... Wiódł tam długi korytarz. Koleś poszedł przodem nie oglądając się za siebie. Cały czas miałem przed sobą jego wąską dupę i szerokie bary pod czerwoną kurtką. Idąc spluwał miarowo. Nie wiem nawet, dokąd mnie prowadzi, ale fikcyjność, pewna nawet stylizacja całej sytuacji nie pozwala mi się bać. Tu także kurz i zaduch, ale inny niż tam, w sali gier. Idąc zapaliłem Davidofa. Na dźwięk zapalniczki obrócił się niespokojnie. Nerwowo przywarłem do ściany, a on podszedł i przywarł tak, że znowu poczułem jego oddech. W jego ręku też błysnęła zapalniczka, którą oświetlił moją twarz. Wtedy zobaczyłem jego zacięte usta i złe oczy, ale nagle, zupełnie niespodziewanie, wyszczerzył zęby w uśmiechu i przywarł do mnie jeszcze mocniej, tak, że czułem już całą sylwetkę. - Spodobasz się szefowi... $ Pokój Wielkiego Billa znajdował się u wylotu korytarza. Kiedy wysoki blondyn zapukał, z początku nikt nie odpowiadał, aby w końcu odburknąć jakieś przekleństwo. Wtedy facet w czerwonej kurtce położył swoją wielką dłoń na solidnej, mosiężnej klamce. W pokoju nie było nikogo, a nawet nie dało się poczuć dymu z cygar czy papierosów, na stole panował idealny porządek, a wiszący nad nim portret w złotych ramach przedstawiał zapewne Wielkiego Billa, bo kogóż by innego? On sam musiał się znajdować w drugim pokoju, przylegającym do tego. Stał tam plecami do nas, a kiedy się odwrócił, zobaczyłem wysuszonego staruszka ubranego w stylizowany na indiański komplecik, z pistoletem wymierzonym przed siebie, z pistoletem, który jednak robił wrażenie plastikowego. Ręce do góry, okularniku! Dla utrzymania konwencji uniosłem ręce w górę, za to facet w czerwieni olał zarządzenie szefa i od razu przeszedł do rzeczy. Grać przy pańskim automacie, Wielki Bill. Siedział na pańskim stołku, Wielki Bill... Czy bandyta wypłacił mu gotówkę? Przeciwnie, Wielki Bill, to on nakarmił bandyta... Podejdź do mnie, młodzieńcze, niech ci się przyjrzę – szef najwyraźniej miał ochotę powtórzyć scenę z korytarza. I nagle, znowu bez żadnego uprzedzenia, szepnął mi w ucho: Zaśpiewać? – i zanim zdążyłem wymyślić jakąkolwiek wymówkę, już, oczywiście, czułem na szyi zimny metal. Kątem oka zauważyłem, że faceci są pijani i sam poczułem się podobnie. Ale wiedziałem już, o który film chodzi, miałem więc tę przewagę, choć może i oni kapowali z tego więcej, niż mi się zdawało. W pokoju była mała scenka na podwyższeniu zasłaniana dwiema kotarami w lewo i w prawo. Na środku stał staroświecki mikrofon w metalowym kółku, a od niego odchodził pozlepiany plastrem kabel. I wtedy potwierdziły się moje najgorsze przypuszczenia: - She weares blue velvet... – poleciało z playbecku, zanim zdążyłem otworzyć usta. A dwaj faceci - rosły blondyn i siwiutki, zasuszony staruszek, zaczęli tańczyć ze sobą wolnego na środku pokoju. Zaczęli tańczyć i śpiewać, jak jakieś miniaturowe Mazowsze. Pozostawało mi tylko miarowo poruszać ustami i robić słodkie minki imitujące te, jakie mogła stroić śpiewająca tę piosenkę aktorka. $ W pewnym momencie faceci jakby o mnie zapomnieli, więc stałem na tej scenie z głupią miną , piosenka dawno się skończyła, a oni tańczą i coraz bardziej się obejmują. Ręce spuściłem wzdłuż ciała, nie wiedziałem, co z nimi robić, jak dziecko w szkolnym teatrzyku. Te, frajer... Frajer byłeś, żeś się tu dał przyprowadzić! Taka duża chłopiec... - Ściągnij mu gacie, Frank, bo coś z nim nie w porządku, zobaczymy, co jest. Ale Wielki Bill nie miał już nigdy tego sprawdzić, nie było mu po prostu dane dowiedzieć się, co noszę w gaciach, bo ja przypomniałem sobie właśnie na zasadzie prostego skojarzenia, że mam mianowicie coś takiego w gaciach, dokładniej mówiąc - zatkniętego za dżinsy, co mogłoby go zainteresować. Pif – paf. Pif – paf. Przez dobrą chwilę stoję na tej idiotycznej scenie jak jakaś naturalistyczna dekoracja, nie wiem, namalowane drzewo? Dwaj kolesie się znaleźli, cholera, dosyć już tego kina. Zejść z tego stanowiska, wyciągnąć im broń poutykaną w szczeliny ubrań i ciał, zebrać przede wszystkim ten głupi plastikowy pistolet na wodę. Pochyliłem się nad Frankiem, bo Wielki Bill jakoś przestał mnie obchodzić i znowu zacząłem się zastanawiać, co robić. Rozpinam mu więc jego czerwony kubraczek, nie kusi mnie złoty łańcuch na szyi Franka, tylko wewnętrzne kieszenie. Chyba powinna tam być paczuszka żółtego proszku, może nawet kilka woreczków, tak, piękny, żółty proszek, sprasowany od ciągłego przylegania do ciała, folia zamknięta zgrzewem. Roztrzęsionymi rękami (bo już gonią, ktoś mógł usłyszeć strzały) macam ciało, macam bluzę, a czerwień krwi zlała się z czerwienią bluzy. Co on tam ma? Gwizdek? Gwizdek. Zgłupiałem. A jeszcze, jak na złość – chyba z nerwów potrąciłem nogą adapter czy jakąś wajchę i znowu na cały głos włączyło się wszystko. She wore blu velvet, vel - vet - vel - vet - zacięła się płyta, jakby to już miały być końcowe napisy. 1999 r.