Nelson Algren Ostatnia karuzela Zastanawiam się często, czy na tym bezludnym pasie ziemi przy granicy meksykańskiej stoi jeszcze zielona tablica zapraszająca mówiących po hiszpańsku kierowców do opuszczonej stacji benzynowej: SINCLAIR se habla espanol SINCLAIR Pod tym znakiem, między dżunglą gęstych zarośli porastających tę część Stanów Zjednoczonych a autostradą stanową, siedziałem kiedyś, rozłupując strączki sinej fasoli. Z jutowym workiem, rondlem i kieszonkowym słownikiem angielsko– hiszpańskim obok siebie, łuskałem tak przez całe suche lato 1932 roku. To zielone powitanie namalowałem sam. Było to trochę powyżej stacji, która stała się domem, magazynem i bazą operacyjną dla mnie oraz wysokiego, wiecznie pochylonego kombinatora imieniem Luther. Byłem dumny z tego, że jestem jego partnerem, a także z tego, że stacja jest na moje nazwisko. Ja podpisałem wszystkie dokumenty. Wynajęliśmy ją rzekomo po to, by sprzedawać benzynę Sinclaira. W rzeczywistości jednak magazynowaliśmy w niej miejscowe produkty, kupione lub wyżebrane, które chcieliśmy sprzedawać w pogranicznych miastach. Mieliśmy worki, wiadra, kubły, rondle, kamienne garnki oraz skrzynki wypełnione po brzegi siną fasolą. Zakładaliśmy, że kiedy po dolinie rozejdzie się wieść, iż można u nas kupić łuskaną fasolę, zaczną do nas zjeżdżać gospodynie domowe z całego południowo– wschodniego Teksasu. Przedstawiciel Sinclaira będzie myślał, że sprzedajemy im wyłącznie benzynę. Zanim się połapie, będziemy bogaci. Siedzący sztywno za kierownicą studebakera z 1919 roku Luther przywodził mi zawsze na myśl podpis, który widziałem na frontyspisie Zmotoryzowanych chłopców w Meksyku: “Gnamy z szybkością piętnastu mil na godzinę". Na głowie miał słomkowy kapelusz w odcieniu kłów starego psa i brakowało mu tylko prochowca oraz gogli. Bałem się o meksykańskich farmerów. – Bądź ostrożny i pilnuj się przez cały czas, synu – witał mnie Luther każdego ranka. – Dzięki temu sprawy posuwają się do przodu. Przez całe tygodnie nie widywałem gazety. Aby poznać wieści ze świata rozciągającego się poza zaroślami, musiałem czekać, aż Luther wróci wieczorem do domu. Ja łuskałem, on sprzedawał. W zaroślach żyły jelenie, na wiecznie błękitnym niebie latały myszołowy, a w rowach kumkały żaby. Pewnego razu prosto od strony słońca nadleciała chmara zupełnie białych motyli, które osiadły wokół mnie. Po chwili, jak na jakiś rozkaz, uniosły się znowu w powietrze i zniknęły. W te straszliwe upalne dni nad Rio Grande ja cały czas łuskałem i łuskałem. To Luther był tym człowiekiem, który odkrył nie wyeksploatowany jeszcze rynek łuskanej fasoli. W zamian zrobię go kiedyś zarządcą na moim ranczu. Moi meksykańscy robotnicy też będą mnie bardzo lubić. – Zbiłem cenę skrzynki na dwa dolce – oświadczył zadowolony z siebie Luther, chwaląc się, że znowu udało mu się przechytrzyć meksykańskiego farmera. Wrócił właśnie z kolejnym ładunkiem. W migoczącym blasku lampy naftowej zasiedliśmy do kolacji składającej się z zimnej kaszy i sinej fasoli. Zaczynało nam już brakować nafty. W zasadzie brakowało nam wszystkiego z wyjątkiem fasoli. – Kapusta i fasola na Nowy Rok oznacza srebro i złoto przez cały rok – zapewniał mnie Luther. Miał pełno informacji tego rodzaju. Najnowsze, sensacyjne wieści zaczął mi przekazywać dopiero po zjedzeniu posiłku. – Myśleli już, że mają Clyde'a, ale nie udało im się. Szeryf prawie osaczył Clayde'a Barrowa i Raya Hamiltona na małej farmie koło Carlsbad w Nowym Meksyku. Jednakże Bonnie powstrzymywała szeryfa wystarczająco długo, aby Clyde zdołał obejść domek i powalić go strzałem ze swojej strzelby. Policja stanowa przywiozła później ciało, znalezione w rowie przy autostradzie. Żadne ze znajdowanych przez nich ciał nigdy nie było ciałem Clyde'a Barrowa. – Nigdy nie wezmą Clyde'a żywcem – prorokowałem. Przedstawiciel Sinclaira zostawił nam sto galonów benzyny na kredyt. Oprócz tego przypadło nam wysokie, mosiężne łóżko z pordzewiałymi w wilgotne noce Alamo sprężynami. Naszymi krzesłami były skrzynki po pomarańczach, a pięciogalonowy pojemnik na wodę napełniałem każdego ranka w studni meksykańskiego farmera znajdującej się przy autostradzie, dwie mile dalej. Kiedy przedstawiciel Sinclaira przyjechał z dokumentami, starając się ustalić, który z nas weźmie na siebie zobowiązanie do zapłacenia za te sto galonów, Luther zaczął udawać analfabetę. – Psze pana, ja ledwie umiem napisać swoje imię, a już zupełnie nie potrafię przeczytać, co ktoś inny napisał. Ale ten chłopiec był w college'u. Jest naprawdę bystry. Ma więcej wiadomości w małym palcu niż ja w całej głowie. Naprawdę bystry chłopiec z całą tą wiedzą w małym palcu był bardzo dumny, podpisując dokumenty. – Kiedy odkujemy się na tyle, by móc otworzyć tu pakownię, będziesz prowadził rozmowy z naszymi klientami – zapewnił mnie Luther po odjeździe agenta. – Ja będę doglądał pakowania na zapleczu, a ty będziesz sobie siedział przy biurku z przodu. Jak ci to pasuje, synu? – Synowi pasowało to bardzo i jeśli nawet zauważyłem, że Luther, mówiąc to, odwraca wzrok, sądziłem, iż ukrywa w ten sposób swoją wdzięczność. Pewnego popołudnia przedstawiciel Sinclaira przyłapał mnie pośród tych wszystkich worków, słojów, stosów fasoli. – Zamierzamy zrobić z tego zaprawy na zimę – brzmiało moje wyjaśnienie. – No cóż, nigdy nie zostaniesz milionerem, prosząc o podwyżki – skomentował. Wiedziałem już, że aby zostać bogatym człowiekiem, należy najpierw ciężko pracować prawie za darmo. Wytrwałość znaczyła więcej niż pieniądze. Wszystko, co biedny chłopiec musiał zrobić, by wspiąć się w górę po drabinie sukcesu, to wdrapywać się szczebel po szczeblu, gdy inni, będący nad nim, spadali w dół. Wszystko to sprawiało, że awans od współdzierżawcy stacji benzynowej do właściciela rancza hodowlanego był tylko kwestią czasu i cierpliwości. Wszystko miałem zaplanowane, nawet to, że gdy nadejdzie wreszcie ten dzień, kiedy osiągnę najwyższy szczebel, kupię sobie parę hiszpańskich butów i kapelusz w stylu Johna Battersona Stetsona. Przyczyną, dla której przez całą jesień sprzedaliśmy tylko jeden galon benzyny, było to, jak mi się wówczas wydawało, że meksykańscy farmerzy woleli kupować u handlowców mówiących po hiszpańsku. – Quiere usted un poco de este asado? – zapraszałem głośno sam siebie, łuskając cały czas fasolę. A stwierdziwszy, że istniejący w mojej wyobraźni rostbef jest smaczny, prosiłem o dokładkę: – Dame usted un magro, yo le gusta. – Była to miła odmiana od tego, co naprawdę znajdowało się w naszym, pokrytym skorupą kaszy, rondlu. Tak więc wymalowałem znak, który zapraszał mówiący po hiszpańsku świat do naszych dwóch pomp z pięćdziesięcioma galonami benzyny pod każdą z nich. Dotarłem właśnie do “Acérquese usted tengo que de circle una cosa", gdy podjechał pierwszy Meksykanin, ciągnący swym samochodem przyczepę kempingową. Rzuciłem się do korby, licząc, że obrócę ją przynajmniej pięćdziesiąt razy, ale ten włóczęga nie chciał benzyny. Chciał kupić tequilę. Co my tu robimy w tych gąszczach, jeśli nie sprzedajemy whisky? Odwrócił swój płaszcz na drugą stronę, aby udowodnić mi, że nie jest z urzędu podatkowego. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę próbujemy sprzedawać siną fasolę. Śmiejąc się głośno, zatoczył ręką, wskazując ciągnące się aż po horyzont zarośla: fasola występowała tu równie powszechnie jak kaktusy. Musimy stroić sobie żarty. Ciągle przekonany, że mamy gdzieś schowaną tequilę, pokazał mi monetę równoważną ćwiartce amerykańskiego dolara, aby pokazać, iż może zapłacić. Była mniejsza od wszystkich ćwiartek, jakie do tej pory widziałem. Nie wziąłbym jej, nawet gdybyśmy mieli whisky na sprzedaż. Odjechał bardzo niezadowolony. Pewnej nocy obudziło mnie chrapanie. – Czy to ty, Luther? – zapytałem. – Nie – stęknął. – Myślałem, że to ty. Chrapanie rozległo się znowu. Dochodziło spod łóżka. – Kto tam? – zapytał Luther, zaglądając pod łóżko. W odpowiedzi usłyszał jeszcze jedno chrapnięcie. Wstał. Mimo upalnej, wilgotnej nocy, miał na sobie kalesony i podkoszulek. Sięgnął ręką pod łóżko, a następnie rozejrzał się po pokoju, przyświecając sobie lampą naftową. W końcu wstaliśmy obaj i wsunęliśmy lampę pod podłogę budynku stacji: tam, tuż pod naszymi nosami, ogromny dzik rył sobie spokojnie ziemię. – Wyyno–chaaa, wyyno–chaaa! Wyłaź stamtąd, ty cholerny, stary wieprzu! – ryknął Luther. Żadne jednak groźby ani prośby nie mogły nakłonić zwierzęcia do wyjścia. Ani powstrzymać jego chrząkania. Następnego dnia rano usiadłem obok Luthera na przednim siedzeniu studebakera. Też chciałem przejechać się do Harlingen. – Jeśli będziemy mieli wypadek – zwrócił mi uwagę Luther – i obaj będziemy siedzieć na przednich siedzeniach, to obaj możemy zginąć. Jeśli jednak jeden z nas będzie na tylnym siedzeniu, to przy odrobinie szczęścia zostanie tylko kaleką i wciąż będzie mógł prowadzić interes. Wdrapałem się na tylne siedzenia, a Luther uśmiechnął się do lusterka wstecznego z zadowoleniem i aprobatą. – Zapomniałeś, co ci mówiłem o pilnowaniu się przez cały czas, prawda, synu? W mieście kupiłem gazetę sprzed tygodnia. Czworo młodych ludzi przyjechało na tańce do Atoka w Oklahomie, kłócąc się między sobą. Dwóch policjantów próbowało ich uspokoić i obaj zostali postrzeleni. Inni młodzieńcy chwycili broń policjantów i rzucili się w pościg. Uciekinierzy porzucili swój wóz, kiedy stracili koło, porwali farmera wraz z jego samochodem, uwolnili go w Clayton, ukradli inny samochód w Seminle i zniknęli z pola widzenia. Jeden z policjantów przeżył. – To musieli być Ray Hamilton i Clyde Barrow – powiedziałem zdecydowanie. – I Bonnie Parker. – Luther był tego równie pewny jak ja. W oknie wystawowym jednego z tandetnych sklepów Harlingen Luther pokazał mi kamienny słój z siną fasolą, którą sam zapakowałem na sprzedaż. Nie mogłem być już bardziej dumny. – Jesteś praktycznie królem fasoli w całej dolinie Rio Grande – pogratulował mi Luther. Odczułem ciężar odpowiedzialności. Schowany w cieniu stacji, pozwoliwszy zapomnieć mym palcom o pracy, pogrążałem się w marzeniach, w których byłem kierownikiem luksusowej stacji Sinclaira i zawsze nosiłem kapelusz J. B. Stetsona. Nigdy słomkowy. – Nigdy nie byłem na północy – przekazał mi raz Luther zagadkową informację – ale i tak moją rodzinę dotknęła choroba Lincolna. – Co to za choroba, Lutherze? – Taka, która rozciąga ludziom kości. Moja ciotka Laverna miała więcej niż sześć stóp, zanim skończyła piętnaście lat. Tak samo jak Abe Lincoln. Jej stopy miały piętnaście i pięć ósmych cala długości. Podobnie jak stopy Lincolna. Przez to wszystko sutki zaczęły rosnąć jej do środka, co ją ogromnie zawstydzało. Później oślepła, ale odzyskała wzrok i spędziła resztę swych dni na błogosławieniu światła, które Bóg osobiście jej zesłał. Następnej nocy obudził mnie warkot silnika, który nie był silnikiem studebakera Luthera. Mimo to wyraźnie widziałem jego wysoką postać schyloną nad zbiornikiem paliwa. Ponieważ obie dłonie trzymał przy ustach, pomyślałem, że jest pijany i próbuje zwymiotować. Za kierownicą sportowego samochodu, którego silnik obudził mnie, siedział ktoś, kogo nie potrafiłem rozpoznać. Na jednej szybie samochodu napisano kredą “Llévame a casa", a na drugiej “Zabierz mnie do domu". – Źle się czujesz Luther? – zawołałem. Odpowiedział długim syknięciem, po czym wdrapał się do samochodu i odjechał z tajemniczym nieznajomym. Osuszył z benzyny zbiornik numer jeden do ostatniej kropelki. Tak więc, ostatecznie, nie było mi pisane zostać fasolowym królem doliny Rio Grande. Zatankowałem zatem studebakera z drugiego zbiornika, po czym wrzuciłem do niego buszel fasoli, dodałem pięć puszek mleka, dwa talerze wyschłej kaszy i puszkę tłuszczu wieprzowego. Następnie, zadowolony, wróciłem do łóżka. Nad ranem znowu usłyszałem warkot silnika tego sportowego samochodu. Miałem tylko nadzieję, że nie wzbogaciłem zbyt mocno zawartości zbiornika. Nie chciałem, by Luther, nalewając benzynę, zauważył coś podejrzanego. Nie zauważył. Kiedy skończył pompować, odjechał raz jeszcze. Przed południem wsiadłem do studebakera i pognałem nim piętnaście mil na godzinę. Dzień był wspaniały, a niebo tak błękitne i czyste, że aż zapierało dech w piersiach. Samochód “Llévame a casa – Zabierz mnie do domu" stał na poboczu drogi przy ostatnim skręcie do Harlingen. Luther wyskoczył z niego, machając rękami. Przycisnąłem pedał gazu, uzyskując imponującą szybkość osiemnastu mil na godzinę, i Luther musiał uskoczyć w bok. Zobaczyłem go w lusterku wstecznym. Stał ze zwisającymi po bokach rękami, w pozie zawiedzionego przedsiębiorcy pogrzebowego. Teraz pójdzie do miasta, aby zaoszczędzić pięć centów na telefonie. I złoży raport przedstawicielowi Sinclaira, że zniknąłem ze stu galonami bezyny w studebakerze, który także ukradłem. Czy agent zadzwoni potem do Dallas, by zaalarmować Rangersów? Czy będę musiał przebić się przez blokadę drogi w Texarkana? Czy moje zdjęcie z podpisem “POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY" znajdzie się w każdym posterunku policji w Teksasie? Clyde, Bonnie, Ray Hamilton i ja, ścigani przestępcy. Nigdy jeszcze w całym moim życiu nie byłem tak podniecony i tak dumny. Nie rozpoznany przez nikogo sprzedałem grata właścicielowi garażu w McAllen za jedenaście dolarów. Uraczyłem się tortillas i chili w prowadzonej przez pewną Meksykankę jadłodajni przy torach Southern Pacific. Ona także mnie nie rozpoznała. Ukryłem się za wieżą wodną i czekałem tam, aż ze stukotem kół nadjechał towarowy z południa. Wdrapałem się do jednego z wagonów, zamknąłem za sobą drzwi i zasnąłem w rogu. Spałem przez długi czas, budząc się tylko po to, by zanucić z zadowoleniem: Żywy lub martwy, chłopcy, żywy lub martwy Jak wyglądam, chłopcy, czy jestem żywy, czy też martwy ? Trwało tak do czasu, aż usłyszałem muzykę i coś jak dziecięce nawoływania, rozbrzmiewające pomiędzy kolejnymi stuknięciami kół. Pod drzwiami wagonu widziałem przesuwające się światła. W pewnym momencie rozległ się wysoki, przenikliwy gwizd parowych organów. Odsunąłem drzwi o cal. Jasne, srebrzyste światła diabelskiego koła wznosiły się w górę w swej podniebnej wędrówce. W dole rozciągało się miasto ozdobionych proporcami namiotów. W pewnej chwili podmuch wiatru zwiał wszystkie proporce w jedną stronę, przynosząc równocześnie krzyki dzieci wirujących na karuzeli. Zsunąłem się na ziemię, przesadziłem rów, przeskoczyłem płot i kryjąc się w zaroślach, przeczołgałem się pod tablicą. Następnie przelazłem niski ceglany murek, wmieszałem się w tłum Meksykanów i przeszedłszy pod łukiem z papier–mache, wkroczyłem wraz z nimi na teren wesołego miasteczka, które zjechało w to miejsce z okazji Okręgowych Targów Rolnych. Samo wesołe miasteczko nosiło nazwę Hebbronyille. Wielki, oświetlony węglowymi lampami transparent rozciągnięty między dwoma słupami przed namiotem pokazywał dwóch walczących bokserów. Ktoś zaczął bić w gong. Duża kobieta, śniada jak Cyganka, z żółtą chustką okrywającą włosy, wdrapała się na podium i szczekliwym głosem zaczęła wykrzykiwać: – Avanza! Avanzal Avanza! Spieszcie się! Spieszcie się! Spieszcie się! Zobaczcie dwóch najsilnieszych ludzi świata, toczących walkę na śmierć i życie! Zobaczcie Hannah, tajemniczą Półdziewczynę! Zobaczcie Ludzką Poduszkę na Szpilki! Około tuzina wiejskich prostaczków już się gapiło. Chudy chłopiec w białych, bokserskich szortach i zabłoconych tenisówkach wdrapał się na podium obok niej. – Przywitaj się z państwem, Melvin – poinstruowała go ciemnoskóra kobieta. Chłopiec wykrzywił się w głupim uśmiechu. – Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem! – wykrzyknął stojący obok mnie facet w farmerskich dżinsach, Twardziel. Ja nie widziałem w tym nic szczególnego. Chłopiec miał około piętnastu lat, był tak chudy jak głodujący od dawna ogar. Stał na patykowatych nogach i wydawało się, że zamiast kolan ma małe guzy. Jego ramiona były tak wąskie, że oprócz szyi z ogromnym wolem nic już między nimi nie mogło się zmieścić. Podbródek miał tak cofnięty, że gdyby chciał polizać loda, musiałby wsadzić wafel pod swoją górną wargę. Jego włosy wyglądały jak poodgryzane różowe nici i rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że szpilka wsadzona w jajowatą czaszkę Ludzkiej Poduszki nie sprawi bólu. Dwaj młodzi siłacze, jeden w wystrzępionym, czerwonym szlafroku, a drugi w podobnym, lecz w kolorze wyblakłego błękitu, wybiegli truchtem z wyjść po przeciwnych stronach namiotu i wdrapali się na podium. Jeden stanął obok kobiety, drugi obok chłopca. – Siłacz z Birmingham! – Ciemnoskóra kobieta podniosła rękę potwora w czerwonym szlafroku, który ponurym wzrokiem zerkał na widzów. – Grizzly z Okefenokee! – przedstawiła drugiego, podnosząc jego rękę. Grizzly tylko zmarszczył brwi. Obaj mężczyźni mieli wysokie kości policzkowe, byli nie ogoleni i tak podobni do siebie, że mogliby być braćmi. Drogą pomiędzy namiotami zbliżył się meksykański szeryf, sprawdzający, czy wszystko jest w porządku. – Idź dalej, blaszany glino – zagrzmiał Siłacz. – Idź dalej albo ja zejdę na dół i poprzetrącam ci kości! Grizzly, kobieta i Poduszka na Szpilki chwycili go, aby przeszkodzić mu w napadzie na policjanta. Szeryf przeszedł obok, uśmiechając się niepewnie. Wieśniacy zaczęli wymieniać znaczące spojrzenia. – Ten człowiek to zwierzę – szepnął do mnie Twardziel. – Musiałeś już widzieć to przedstawienie – zaryzykowałem twierdzenie. Grizzly zrzucił szlafrok i zaczął się walić pięściami w piersi, rycząc przy tym przeraźliwie. Siłacz natychmiast zrzucił swój szlafrok, walnął się w piersi i ryknął w odpowiedzi. Wywołało to taką wrzawę, że jeden z Meksykanów rzucił się biegiem do ucieczki, zostawiając na drodze żonę i dzieci. Melvin i kobieta wepchnęli się między te dwa potwory, a mój sąsiad wskoczył na podium, by pomóc im w powstrzymywaniu przeciwników przed wzajemnym rozszarpaniem się na krwawe strzępy. – Ci chłopcy załatwią teraz w środku swoje porachunki! – oświadczyła kobieta, gdy obaj się na chwilę uspokoili. – W górskim stylu! Wszystkie chwyty dozwolone! – Nie mogę tego przegapić! – zarechotał Twardziel, zwracając się do tłumu, i ruszył do środka namiotu, ciągnąc za sobą wieśniaków, którzy podążyli za nim jak owce za przewodniczką stada. Melvin zeskoczył na ziemię i zaczął zbierać dziesięciocentówki. Jego pierś, co zauważyłem, gdy sam płaciłem, wydawała się pogryziona przez moskity. Ktoś ozdobił obie ściany namiotu malunkami, które miały przedstawiać wizerunki uwodzicielskich kobiet, ale udało mu się stworzyć jedynie dwa rzędy obrazów wyuzdanych karlic. Ponieważ ściany namiotu były ustawione pod kątem, wyolbrzymiało to ich piersi, skracając równocześnie nogi, tak że wszystkie zdawały się pochylać groteskowo do przodu, jakby ich kostki były przyszpilone do ziemi. Artysta użył za dużo czerwonej farby. Rezultat był naprawdę burdelowy. Mój znajomy, Twardziel, stanął przed zasłoniętą kurtyną szafką nie wyższą od niego samego. – Hannah, tajemnicza Półdziewczyna – ogłosił i odsunął kurtynę. W środku, na tle aksamitnej czerni, zobaczyliśmy dziewczynę w purpurowo– kremowym swetrze, która bujała się lekko na dziecięcej huśtawce i mierzyła nas z góry ospałym spojrzeniem swych ciemnych, skośnych, indiańskich oczu. Jej ciało najwyraźniej kończyło się w pasie. – Jak państwo widzą – powiedziała głosem cichym i matowym jak u dziecka – nie mam na czym stać, ale mimo to nie unikam nocnej pracy. Dziękuję wam, dziękuję, panie i panowie. Dziękuję wam wszystkim. Senoras y senores, gracias. Z tłumu wyrwało się potężne westchnienie współczucia i miłości. – Szybko się męczy – wyjaśnił Twardziel, zaciągając kurtynę. – Wierzysz w to? – zapytał mnie szarpany wątpliwościami wiejski prostaczek. – Może pociąg obciął jej obie nogi – zaryzykowałem. Popatrzył na mnie z oburzeniem niezbyt mądrego człowieka, który zetknął się z umysłem jeszcze prostszym od swojego. – Ty cholerny głupcze – rzucił oskarżająco. – Czy nie zauważyłeś nawet, że ta dziewczyna kończyła się na brzuchu? – Proszę tu podejść, panowie – rozkazał Twardziel i skinął głową w kierunku pogryzionego przez moskity chłopca. – Oto Melvin, Ludzka Poduszka na Szpilki! Melvin wskoczył na podium i z głupim wyrazem twarzy zaczął wpinać w ciało czerwono–biało–niebieskie guziki z różnych kampanii wyborczych. Niektóre z nich zachęcały do głosowania na Williama Gibbsa McAdoo. Kiedy zabrał się za znaczki Hoovera, pomyślałem, że na pewno zacznie krwawić. Nie krwawił jednak ani przy McAdoo, ani przy Hooverze. Był bardzo elastyczną poduszeczką. Kiedy wbił sobie w ramię wielką igłę kaletniczą, Twardziel zemdlał i padł na twarz. Siłacz i Grizzly, obaj w swoich strojach zapaśniczych, wynieśli go na zaplecze. Bardzo mnie ucieszyło, że w obliczu tak kryzysowej sytuacji, potrafili odłożyć na potem swoje porachunki. Ciemnoskóra kobieta podała Melvinowi kawałek kredy i małą, czarną tabliczkę. Narysował na niej kreskę – obok trzech już tam widniejących – i pokazał nam. – To liczba ludzi, którzy zemdleli dziś w czasie moich występów – oświadczył triumfalnie i zeskoczył z podium, nie czekając nawet na oklaski. Był to zresztą zupełnie dobry pomysł, żadnych bowiem oklasków nie było. – W tym narożniku – i oto znowu ujrzeliśmy naszego Twardziela, który, tym razem w białych spodniach sędziego, pojawił się właśnie na środku prowizorycznego ringu – w tym narożniku ważący dwieście pięćdziesiąt funtów mistrz Wybrzeża Florydy, Grizzly z Okefenokee! – Przerwa na niemrawe oklaski. – A w tym narożniku mistrz obszaru Kanału Panamskiego, Siłacz z Birmingham! – Równie niemrawe oklaski, wyraźnie tych samych rąk. – Ci chłopcy mają teraz zamiar załatwić swoje zadawnione urazy. Jeśli jest tu ktoś, kto łatwo mdleje, proszony jest uprzejmie o wyjście. Kiedy walka się rozpocznie, nie będzie żadnych zwrotów pieniędzy! – A co z tobą? – wypomniał mu ktoś jego słabowitą naturę, ale nie zwrócił na to żadnej uwagi. – To niezwykłe wydarzenie będziecie mogli obejrzeć bez żadnych dodatkowych opłat, gdyż wiem, że wy, panowie, jesteście wszyscy miłośnikami tego wspaniałego, czystego sportu, otoczonego patronatem Związku Zapaśniczego doliny Rio Grande. – Odwrócił się w stronę zawodników i dodał: – Chłopcy, pamiętajcie, że jesteście zawodowcami najwyższej klasy, że reprezentujecie honor Straży Wybrzeża Florydy oraz Amerykańskiej Floty w Panamie i że ja jestem tu po to, aby dopilnować przestrzegania przepisów. A teraz uściśnijcie sobie dłonie, powróćcie do swoich narożników i rozpocznijcie walkę. Niech zwycięży lepszy! Grizzly wyciągnął łapę, ale Siłacz, paskudny facet, zbił ją w dół. Następnie wrócił do swojego narożnika, podał swoją szatę ciemnoskórej kobiecie i napiął mięśnie, trzymając się lin. – Drogo za to zapłacisz, Siłaczu! – pogroził mu z narożnika Grizzly'ego Poduszka na Szpilki. – Uważaj, co mówisz, albo załatwię was obu! – odpowiedziała kobieta. Siłacz, wciąż trzymając się lin, plunął przez całą długość ringu dokładnie w drugi narożnik. Bardzo się to spodobało zebranym w namiocie kmiotkom. Siłacz i Grizzly zaczęli krążyć wokół siebie. Obaj robili groźne miny, ale wyraźnie unikali zbliżenia. Ktoś zagwizdał. Grizzly podszedł do lin i przyglądając się twarzom zebranych, usiłował w gęstej mgle tytoniowego dymu dostrzec niezadowolnego. – Czego chcecie za dziesięć centów? – zwrócił się w końcu z wyzwaniem do całego namiotu. – Krwi? – Uważaj! – ostrzegł go Poduszka na Szpilki. Niestety ostrzeżenie to przyszło za późno. Siłacz rzucił się od tyłu na Grizzly'ego i obaj padli na wyłożony płótnem ring. Zaczęli toczyć się od jednych lin do drugich, rycząc przy tym z wściekłości. Ściany namiotu falowały, słupy drżały, a węglowe lampy kołysały się. Siłacz założył Grizzly'emu taki chwyt, że żadna ludzka siła nie powinna go przełamać. Ale Grizzly – będąc najwyraźniej nadczłowiekiem – wyrwał się i odrzucił oszołomionego, zataczającego się Siłacza, który porażony bólem przesłonił dłońmi oczy. Grizzly zaparł się o liny, po czym odepchnął się od nich, przeskakując połowę ringu. Siłacz zrobił zręczny unik, złapał Grizzly'ego za kostki, gdy ten przelatywał obok, i rzucił go twarzą na ziemię. Siłacz tylko udawał, że był ranny! Założywszy szybko podwójne nożyce nogami i półnelsona jedną ręką, drugą zaczął wydłubywać oczy przeciwnika. – Załatw go, Siłacz! – zaryczał pełnym głosem tłum, zupełnie obojętny na to, który z tych dwóch brutali zostanie załatwiony, byle tylko jeden z nich poważnie ucierpiał. – Rozwal go, Birmingham! Żądni krwi widzowie nie wzięli jednak pod uwagę Ludzkiej Poduszki. Melvin przesunął się między linami z kawałkiem węża w ręce, więc teraz ciemnoskóra kobieta krzyknęła ostrzegawczo: – Uważaj, Siłacz! Tak jak i poprzednio, ostrzeżenie przyszło za późno i Melvin zdążył jeszcze walnąć Siłacza tuż za uchem i poprawić chlaśnięciem po twarzy. Sędzia wyrwał wąż z ręki chłopca i trzymając go wysoko w górze, zaczął biegać wokół ringu, krzycząc: – Jestem tu po to, aby wymusić przestrzeganie przepisów! Przestrzegać przepisy! Na dowód tego, że poważnie traktuje własne słowa, machał wężem. Oszołomiony Siłacz leżał tymczasem bezradny, z Melvinem na karku. Grizzly, zamiast pomóc Melvinowi, zaczął po prostu biegać za sędzią z rękami podniesionymi do góry w geście zwycięstwa. Na jego prawym bicepsie zauważyłem wytatuowaną głowę niedźwiedzia: grizzly'ego z małymi, czerwonymi oczkami. W tej chwili Siłacz zerwał się na nogi i zrzuciwszy Melvina, który potoczył się w narożnik ringu, zaczął biegać w kierunku przeciwnym do Grizzly'ego, także wzniósłszy ręce w geście zwycięstwa. Minęli się dwa razy, obaj roszcząc sobie prawo do tego samego trofeum, po czym zeszli z ringu, a za nimi podążył Melvin. Twardziel zastanawiał się przez chwilę, a następnie ogłosił wyniki: – Remis! Remis! Tak się skończyła druga runda mistrzostw świata w stylu wolnym. Ostatnia, finałowa runda odbędzie się za godzinę! Wykrzyczawszy to, także zszedł z ringu. – To była najbardziej oszukańcza walka ze wszystkich, jakie widziałem w życiu – wycedził ktoś za mną z rozczarowaniem w głosie. – Ale wrzeszczeliście zupełnie głośno – zauważyła jakaś kobieta. I rzeczywiście, niezależnie od tego, czy walka była oszukańcza, czy też nie, wrzask był na tyle donośny, by ściągnąć do namiotu dodatkowych widzów, z których część sprowadziła z sobą kobiety. – A teraz, jeśli panie pozwolą, porozmawiam sobie z dżentelmenami na osobności – odezwała się ciemnoskóra kobieta, po czym czekała w milczeniu na rezultat swych słów. Pół tuzina niewiast będących w tłumie wycofało się potulnie jak owce, podczas gdy ich śmiali i wspaniali partnerzy posunęli się do przodu. – Wiem z całą pewnością, że jesteście, panowie, dżentelmenami i że to, co zobaczycie, potraktujecie z właściwą powagą – podjęła ciemnoskóra kobieta, używając teraz bardziej intymnego tonu. – Czy widzicie ten mały dzwoneczek, który trzymam w ręce? – zapytała, podnosząc rękę i wymachując cynowym dzwoneczkiem, tak aby każdy z dżentelmenów mógł go zobaczyć. – Tak, widzę, że każdy z was jest prawdziwym mężczyzną. Sama kiedyś byłam młoda, cha, cha, cha!, i wiem, że chociaż jesteście dżentelmenami, jesteście także gorącokrwistymi Amerykanami. – Przesunęła wzrokiem po ich szarych, pozbawionych podbródków twarzach, po rozszerzonych w krzywych uśmiechach ustach, w których brakowało większości zębów. – Prawo miejskie zabrania pokazywania młodych kobiet w ekstremalnych sytuacjach w odległości mniejszej niż czterdzieści pięć stóp od centralnej alei... ale tam z tyłu, panowie, tam z tyłu są młode kobiety, które tylko czekają na dźwięk tego dzwoneczka, by rozpocząć zupełnie niewiarygodne rzeczy! Jeden dzwoneczek i pognalibyśmy tam wszyscy! Mężczyźni wyciągnęli szyje jak dróżnicy wypatrujący pociągu, ale ona opuściła rękę, jakby w ostatniej chwili ogarnęły ją wątpliwości. Następnie nagle wzniosła obie ręce, chcąc nas najwyraźniej o coś poprosić. – Na litość boską, panowie, nie opowiadajcie tylko nieznajomym o tym, co za chwilę zobaczycie! Moglibyście wszystko zepsuć! Odczekała jakiś czas z dzwoneczkiem wzniesionym do góry, upewniając się, że żaden z nas nic nie powie. Tymczasem z alei, przy której stał namiot, dołączyło do nas kilku dodatkowych widzów. – Panowie, dżentelmeni! Jeśli jest wśród was ktoś, kto nie potrafi kontrolować swoich namiętności, proszę go o to, by wystąpił i odebrał swoje pieniądze w kasie na zewnątrz! Nie będzie żadnych zwrotów pieniędzy po rozpoczęciu przedstawienia! Nikt nie wystąpił. Zadzwoniła wreszcie tym swoim dzwoneczkiem. – Okropne akty seksualne, panowie – zaintonował Twardziel–sędzia. – Idźcie tą drogą, panowie, jeśli chcecie obejrzeć okropnie wyuzdane akty seksualne! Trzymał przed sobą sombrero, do którego każdy z nas, wkraczając do osłoniętej kurtyną tylnej części namiotu, wrzucał dziesięć centów. – Wykonujesz tu sporo pracy – pochwaliłem Twardziela, płacąc. – Dlaczego nie – odpowiedział radośnie. – To mój namiot. W migoczącym świetle zobaczyłem topornie wykonaną drewnianą kabinę w kształcie ośmioboku. W jej ścianach, na wysokości oczu przeciętnego mężczyzny, wycięto kilka przesłoniętych żaluzjami otworów. Staliśmy wokół kabiny, słuchając chóru świerszczy, który śpiewał w takt warkotu generatora. Po chwili pojawił się Twardziel z woreczkiem monet na szyi. – Tu możecie dostać pięciocentówki, chłopcy – powiadomił nas. – Dwie za dziesięciocentówkę, pięć za ćwiartkę. Za to wszystko będziecie mogli zobaczyć te młode damy, które drżą z podniecenia, czekając na was. Musiałem ustawić się w kolejce, aby wymienić moją dziesięciocentówkę. W środku kabiny zaczął grać gramofon: Czyż ona nie jest slodka? Kiedy tak spaceruje po ulicy! Włożyłem pięciocentówkę, żaluzja podniosła się i skośne, ospałe oczy Hannah, tajemniczej Półdziewczyny, spojrzały prosto w moje. Jej biodra przesłaniała czerwona szarfa zawiązana w wielką kokardę. Podobną, tyle że zieloną szarfę miała na piersiach. Poruszała łagodnie biodrami i piersiami w takt monotonnego zawodzenia gramofonu: A teraz zapytam cię w zaufaniu Czyż ona nie jest slodka? Żaluzja zamknęła się. Pospiesznie wrzuciłem drugą pięciocentówkę. Tym razem przymknęła oczy i uśmiechała się nieznacznie. Gramofon rozpoczął następną serię pytań: Jak to się stalo, że mnie lubisz?... Przecież nic dla ciebie nie zrobiłem. I szczęk. Druga moneta stracona. – To bardzo krótko, jak na pięć centów – pożaliłem się eks–sędziemu. – To jeszcze nic w porównaniu z tym, co zaraz zobaczysz, synu – zapewnił mnie – i na dokładkę nie będziesz musiał dopłacać ani centa. Nie mów tylko nic, pochyl głowę i ruszaj tą drogą. Podniósł połę namiotu, a ja schyliłem się, aby nie uderzyć w nic głową i wyszedłem prosto w owianą tajemnicą ciemność spokojnej nocy. Potykając się o paliki namiotu, dotarłem do centralnej alei miasteczka. Nad horyzontem ukazała się właśnie pełna tarcza księżyca. W jego lekko miedzianym blasku cała sceneria wydawała się dziwnie zmieniona. Kurz, który wzniósł się nad długą aleją, rozpraszał to światło i wyglądał jak chmura metalicznych opiłków wirujących niespokojnie w powietrzu. Ściany namiotów, które za dnia były plamistoszare, teraz nabrały odcienia lekkomatowego brązu. Twarze mężczyzn i kobiet stojących przy kołach, w stoiskach i galeriach także wyglądały bardziej złowieszczo niż poprzednio. Nawoływania “Avanza!" ciemnoskórej kobiety brzmiały teraz bardziej błagalnie, a organy parowe wygrywały La Palomę szybciej i jakoś bardziej natarczywie. Podmuch wiatru poruszył ciemnymi proporcami, jakby zachęcając do przyspieszenia tempa zabawy. Wszyscy zaczęli poruszać się trochę szybciej, jakby kończył im się czas, jakby obawiali się, że wszystkie światła zaraz pogasną i nie zajaśnieją już nigdy więcej. – Zakręć nią, koleś! – Ktoś zaklinał koło w namiocie Koła Fortuny. – Podwójna stawka! Niech się kręci! To jest moja noc! Gotówka na stół! – Gdy zaraz potem rozległ się brzęk srebrnych dolarów, pobiegłem tam pospiesznie, aby popatrzeć. Jeśli dla podstarzałego mężczyzny w poplamionej farbą czapce była to rzeczywiście szczęśliwa noc, musiała to być pierwsza taka noc w jego życiu. Przynajmniej tak mi się wydało. – Obstawiam sześć! – oświadczył tak głośno, jak ktoś prowadzący aukcję. – I dziewięć! – Tylko jeden numer na jednego gracza – odparł krupier, odmawiając przyjęcia od Czapki podwójnego zakładu. – Boisz się, że trafię cię na dwa numery, koleś? – drwił wybraniec fortuny z krupiera, ale tamten ciągle nie chciał przyjąć jego zakładu. W pewnym momencie Czapka wsunął mi w dłoń srebrnego dolara i szepnął: – Postaw za mnie na dziewiątkę, synu. Od razu spodobał mi się jego plan przechytrzenia krupiera. Koło zawirowało, stukając lekko piórkiem, zwolniło, dotarło do 5???, zawahało się przy 9 i stanęło. Wszystko, co biedny krupier mógł zrobić, to pokręcić bezradnie głową, wypłacić mi dwanaście dolarów i pożalić się: – To najgorszy niefart, jaki kiedykolwiek mi się przydarzył. Kiedy oddałem wygraną Czapce, ten wsunął mi do ręki dolara jako dowód swej wdzięczności i wyszeptał: – Zagraj za to sam, synu. Zanim go położyłem, odczekałem, aż krupier odsunie się od koła. Nikt nie będzie robił mnie w konia. Postawiłem dolara na 7. Koło prawie zatrzymało się na 6, ale przeskoczyło na 7! – Wykańczamy go! – krzyknął radośnie Czapka. Krupier zgarnął dwanaście dolarów, które właśnie wygrałem i ustawił je w słupek poza zasięgiem mojej ręki. Następnie wyjął dwadzieścia swoich, ustawił je obok moich i zapytał obojętnym tonem: – Chcesz spróbować zagrać o główną nagrodę? – Bierz go! – zachęcał mnie chrapliwym szeptem Czapka. – Nie wiem, jak to się robi – wyznałem prawie równie chrapliwym szeptem. – Masz prawo do zagrania o dwadzieścia dolarów, ponieważ wygrałeś dwa razy pod rząd, synu. Nie musisz obstawiać numeru, wystarczy, że postawisz na kolor, a to daje ci jedną szansę na dwie, a nie jedną na trzynaście, jak było poprzednio. Ogólnie, jeśli obstawisz kolor i numer i trafisz w obu wypadkach, wygrywasz podwójnie i dodatkowo masz prawo do zagrania o złotą dwudziestodolarówkę... – Czerwony! – krzyknąłem. Ale krupier nawet nie drgnął. – Postawienie na kolor kosztuje dolara – wyjaśniał mi mój nowy przyjaciel – ponieważ układ pół na pół daje ci zbyt dużą przewagę nad kasynem. Takie są reguły gry, synu. Wyciągnąłem swojego dolara i położyłem go, a koło, co oczywiste, stanęło na czerwonej piątce. – Znowu trafił! Nigdy czegoś takiego nie widziałem! – rozdarł się Czapka, a ja naprawdę wolałbym, aby nie był taki głośny. Zwracał uwagę ludzi spacerujących po alei. – Ooo... rany! Ten dzieciak to prawdziwy gracz! Zapłać chłopcu, koleś! – zagroził krupierowi wystarczająco głośno, by wszyscy w wesołym miasteczku go usłyszeli. Nie trzeba było grozić, człowiek ten bowiem ustawiał już moją wygraną w trzy równe kupki. Postanowiłem nie nadużywać swojego szczęścia. – Wezmę swoje trzydzieści dwa dolary – powiedziałem mu. – Graj – syknął mi w ucho Czapka. – Nie możesz teraz przerwać. Tym razem już mi nie doradzał. Teraz mi nakazywał. Wyczułem, że za moimi plecami ktoś stanął, ale nie obejrzałem się, aby sprawdzić, czy był to jakiś mój znajomy. Uśmiechnąłem się tylko sztywno do Czapki, po czym zwróciłem się do krupiera, aby nie myślał, że lubię Czapkę bardziej niż jego. – Spróbujesz zagrać o sześćdziesiąt, szczęściarzu? – zapytał. – Jasna sprawa – zgodził się szczęściarz. – Na dwoje babka wróżyła. – Gra o sześćdziesiąt kosztuje pięć dolarów – poinformował mnie Czapka. – Takie są reguły. Całkiem możliwe, że wymyślał te reguły przez cały czas. – Nie mam piątki, mam tylko dwa – skłamałem, gdyż nie chciałem sięgać do prawego buta. – Niech spróbuje za dwójkę! – rozkazał głos zza moich pleców. Krupier zakręcił za dwa dolce. Postanowiłem, że gdy znowu wygram, zwinę wygraną i zwieję – ale koło stanęło na czerwonym zerze. Kasyno odegrało swoje straty i dodatkowo wygrało moje trzy dolary. Odwróciłem się, aby odejść. Nikogo za mną nie było. – Mały! – krupier przywołał mnie z powrotem i wręczył mi dwie ćwiartki. – Kup sobie coś do jedzenia i wróć. Jeśli chcesz popracować. Powędrowałem zatłoczoną aleją, pobrzękując moimi dwoma monetami pocieszenia. Jedna była mniejsza od drugiej. Dlaczego ktoś zawsze próbuje wcisnąć mi fałszywe pieniądze? Odwróciłem tę mniejszą monetę i zobaczyłem na niej głowę Waszyngtona. Aby potwierdzić swoje podejrzenia, dałem ją kobiecie sprzedającej tacos. Wydała mi piętnaście centów reszty. A niech mnie diabli! Okazuje się, że ten krupier był mimo wszystko uczciwy. Po krótkim namyśle uznałem, że z dziesięciodolarowym banknotem w bucie i czterdziestoma centami w ręce miałem wystarczająco dużo, by udać się w zaloty! Przepychając się przez ciżbę, ruszyłem w stronę namiotu Hannah Półdziewczyny. Były sędzia siedział na podium i żuł źdźbło trawy. Wyglądał teraz tak, jakby został zesztukowany drutem, a potem posypany piaskiem. Żylasty, piegowaty facecik o rudawoblond włosach, ze spiczastym nosem małego teriera. Trudno było określić jego wiek, mogło to być zarówno trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. – Wpadnij popatrzeć na dziewczynki, synu. – Mój widok sprawił, że wyraźnie się ożywił. – Jeszcze niczego takiego nie widziałeś. – Ja już widziałem ten pokaz, proszę pana – wyznałem. – Czy mogę pana o coś zapytać? – Pytaj. – Czy to koło w tamtym namiocie jest w porządku? – Wszystko tu jest całkowicie uczciwe – zapewnił mnie, patrząc mi przy tym prosto w oczy. – Pytam dlatego, że straciłem tam trzy dolary i ogarnęły mnie niejakie wątpliwości – wyjaśniłem. – Teraz czuję się lepiej. – Nikt nie wygrywa przez cały czas, synu. Podeszła do nas ciemnoskóra kobieta, która poruszała się tak, jakby była zupełnie wykończona. Za jej plecami zauważyłem Półdziewczynę, która wystawiła z namiotu głowę i tors. Miałem nadzieję, że to naprawdę nie było wszystko. W chwilę później cała jej reszta wyłoniła się na dwóch mocnych nogach i ruszyła w naszą stronę. Zwróciłem wzrok ku mężczyźnie i kobiecie. Kiedy Hannah stanęła obok nas, poczułem lekki zapach goździków i lawendy. – Och, oni są naprawdę bardzo mili – zapewniłem ich pospiesznie – Jeden z nich pożyczył mi pół dolara i powiedział, że jeśli chcę popracować, mogę do niego wrócić. To to koło z kocem Navaho przybitym z tyłu. – Należy do Denver Dixona – poinformował mnie mężczyzna. – Jesteś w dobrych rękach, synu. – Tu zwrócił się do dziewczyny i dodał: – Dixon zaoferował temu młodzieńcowi posadę. – Cała trójka zaczęła mi się uważnie przyglądać, jakby nagle jedna myśl wpadła im wszystkim do głów. – Wydaje mi się, że wiem, w jaki sposób mógłby być przydatny – zadecydowała za nich wszystkich kobieta. – Zajmujemy się pensjonatem Dixona – włączyła się dziewczyna. – Tam właśnie będziesz spał, jeśli zaczniesz dla niego pracować. Jeśli wrócisz tu, kiedy będziemy zamykać, zawieziemy cię tam. – Doceniam waszą uprzejmość, panienko – zapewniłem ją. Mężczyzna wyciągnął rękę. – Nazywam się Bryan Tolliver – powiedział. – Moja żona, Jessie, i moja córka, Hannah. – Wymawia się to T–a–l–i–a–f–e–r–r–o – wyjaśniła dziewczyna. Jak taki mały rudzielec trzymający się kupy tylko dzięki drutom oraz kobieta tak zmęczona i ociężała mogli mieć tak piękną córkę? WITAMY W PENSJONACIE DIXONA DLA WYKONAWCÓW SPECJALNOŚĆ ZAKŁADU: KUCHNIA HISZPAŃSKA Wszystko było ustalone, a równocześnie nic nie było ustalone. Ciężkie czasy rozebrały ludzi na kawałki i te same ciężkie czasy poskładały ich z powrotem: niektórych niekompletnie, niektórych z częściami należącymi do innych. Byli tacy, którzy zostali najwyraźniej poskładani krzywo, i tacy z dodatkowymi częściami, którymi nie nauczyli się jeszcze posługiwać. Same czasy także rozpadły się i zostały krzywo złożone. Doggy Hooper, naganiacz w poplamionej farbą czapce, przez dwadzieścia lat był urzędnikiem kolejowym linii Atchison, Topeka & Santa Fe. Teraz pokazywał mi jak przy pomocy drucika przywiązanego do palca u nogi zatrzymał koło Denver Dixona na dziewiątce, jak potem zatrzymał je na siódemce i jak na koniec zatrzymał je na czerwonym zerze, kiedy ja postawiłem na czarną jedenastkę. Doggy opowiadał o tych swoich małych triumfach z miną człowieka, który właśnie odniósł wielki sukces na Wall Street. – I tak właśnie przekręcamy naiwniaczków! – Wyszczerzył zęby do mnie, a w zasadzie trochę obok mnie, zezował bowiem lekko na jedno oko. – Golimy tych wiejskich prostaczków na sucho. Powiedziawszy to, zatańczył radośnie. – Synu – nagle stał się poważny – czy masz choćby najmniejsze pojęcie, ile ludzie zapłacą za szansę przegrania ostatniej koszuli? Nie miałem najmniejszego pojęcia. Pokazał mi parę kości, których nie musiałem długo ważyć w dłoni, aby powiedzieć, że są fałszywe. – Nie zagrałbym nimi przeciwko tobie – oznajmiłem. – Nawet, gdybym ci z góry powiedział, że są podrobione i że mam zamiar cię oszukać? – Jasne, że nie. Dotknął palcem mojej piersi. – Teraz nie zagrałbyś. Ale zagrasz, synu. Zagrasz. Powiedziawszy to, odszedł. Pomyślałem sobie, że dyrekcja Atchison, Topeka & Santa Fe słusznie postąpiła, odsuwając tego starego człowieka od swojego taboru kolejowego. Gotów był jeszcze odłączyć część pociągu i zostawić go na bocznicy. Części, z których złożono Doggy'ego Hoopera, wyraźnie do siebie nie pasowały. Z drugiej jednak strony, prawie nic w tym starym, dziwnym domu nie pasowało do siebie. Tak na górze, jak i na dole. Na podwórku były kwoki, ale gdy rozglądałeś się w poszukiwaniu koguta, znajdowałeś kapłona. Sam Denyer Dixon należał do innego świata. Miał więcej niż sześć stóp wzrostu, był szczupły, wąski w biodrach i zawsze ubrany w doskonale wyprasowany, czarny garnitur. Poruszał się lekko w swoich hiszpańskich butach, a z kieszonki jego marynarki zwisał żółty sznureczek od kapciucha z tytoniem Buli Durham. Jego twarz prawie zawsze kryła się w półcieniu rzucanym przez rondo Stetsona, a mówiąc, zaciągał jak ktoś urodzony w Pecos. Nic w tym, co nosił lub mówił, nie wskazywało na to, że urodził się i wychował w Port Halibut w Massachusetts. Gdyby ten wielki czerwono–biało– niebieski szyld jego pensjonatu stał gdzieś w pobliżu autostrady stanowej, zamiast być wymalowany na ścianie walącej się stajni, byłoby to mniej dziwaczne. Druciana siatka przybita gwoździami do wejścia do stajni, aby przeszkodzić koniom w wyskoczeniu na zewnątrz, miałaby jakiś sens, gdyby w środku był choć jeden koń. Jedyne jednak, co można było tam zauważyć, to chwiejący się stół do domina, który stał na rozsypanej po podłodze słomie. Tam, gdzie powinny wisieć uprzęże i siodła, wisiał sprzęt do wędkowania. Laleczki z minionych dni, które kiedyś uśmiechały się do tłumów rzucających kolorowe konfetti, uśmiechały się nadal, chociaż ich uśmiechy były teraz zniekształcone pęknięciami, a całe konfetti dawno wyrzucono. Na półkach stały rzędy drewnianych kaczek i kotów z cyny, wspominających, pośród puszek z wyschniętą farbą, czasy spędzone na strzelnicach. Nad laleczkami wisiał parasol – co on tu robił? Jutowy worek z napisem “ŻYWNOŚĆ" nie zawierał niczego oprócz zakurzonych strojów wyrzuconych przez specjalistki od tańca brzucha, których brzuchy dawno już zamieniły się w kurz. Sprzęt do głębokiego, morskiego wędkowania należał do Doggy'ego, którego całe doświadczenie w obcowaniu ze stworzeniami z głębin sprowadzało się do łowienia raków w rozlewiskach strumieni. Mimo to widok tego starego mężczyzny ćwiczącego rzuty swoją wędką z kołowrotkiem w tej rolniczej krainie nie dziwił nikogo. Wcale nie uważano go za dziwaka. Pewnego razu, gdy pokazywał mi, jak łowi się okonie, zaczepił haczykiem o gałąź sosny. Stał potem osłupiały ze zdumienia, że coś takiego mogło mu się zdarzyć w tej ojczyźnie kaktusa i sosny. Gdyby w lucernie pławił się wieloryb, Doggy Hooper ze swoją przynętą, ciężarkami i żyłką na pewno wyciągnąłby tę przerażającą bestię na suchy ląd. Doggy lubił wygrywać. Lubił wygrywać ze mną. Lał mnie w domino, był lepszy w rzucaniu końskich podków – i zawsze, gdy ze mną wygrał, nazywał mnie szczęściarzem. Już nigdy jednak nie wygrał ode mnie pieniędzy. Kiedyś przed południem zastałem go przykucniętego przed skrzynką po pomarańczach przykrytą w połowie papą. Wokół odsłoniętej strony skrzynki walały się świeżo pogryzione kości kurczaków. W górnej części przykrytej papą ścianki zauważyłem otwór na tyle duży, by mogło przezeń wejść małe zwierzę. Wydało mi się, że słyszę odgłosy cichego drapania dochodzące stamtąd. – Co to jest, Doggy? – zapytałem. Był zbyt zajęty tym, co działo się wewnątrz skrzynki, aby mi odpowiedzieć. Cofnął się trochę, nie odrywając wzroku od tej dziury. – Złapałeś coś, Doggy? – powtórzyłem pytanie. Doggy kiwnął głową tak, jakby chciał powiedzieć, że coś złapał, ale wcale nie był z tego zadowolony. – Co złapałeś, Doggy? – zapytałem po minucie. – Co tam jest? – Co tam jest? Co tam jest? – odpowiedział, przedrzeźniając mnie. – To stworzenie walczące z wężami, ty głupcze! A teraz odsuń się, chcę je trochę podrażnić. Cofnąłem się, a on włożył parę płóciennych rękawic, naciągnął głębiej czapkę, aby zapewnić ochronę swoim oczom, i ponownie nachylił się nad skrzynką. Coś, co zobaczył, wielce go zdumiało. – Ten mały cholernik jest znowu głodny – zrelacjonował, kręcąc przy tym głową w zadumie. – To naprawdę zadziwiające – ciągnął, odwróciwszy wzrok od swej zdobyczy – że tak szybko chce jeszcze jednego grzechotnika. Dopiero co zaczął trawić pierwszego. Gdzie ja mu znajdę innego? – zapytał sam siebie, po czym odpowiedział: – Nie mam najmniejszego pojęcia. Jeszcze raz zerknął do środka, a następnie wyprostował się z wyraźną ulgą. – Śpi – wyjawił mi szeptem. Zachowując najwyższą ostrożność, pochyliłem się nad skrzynką. Wieko odskoczyło gwałtownie i srebrzysta kula, samo futro i kły, skoczyła mi z furią do twarzy. Odskoczyłem chwiejnie, machając rozpaczliwie rękami, aby zasłonić oczy, po czym odzyskałem równowagę i rozsunąwszy palce, spojrzałem w dół. Przy moich nogach leżała zwinięta w kłębek, wypatroszona wiewiórka. Jej futro było pomalowane srebrną farbą, do ogona miała przymocowaną sprężynę, a do pyska wciśnięto jej starą, sztuczną szczękę. Rozradowany udanym żartem Doggy zaczął podskakiwać wokół podwórka. Trzymał się z uciechy za brzuch, a jego śmiech brzęczał jak zastawa stołowa rozbijająca się na kamieniach. Pomyślałem sobie, że nie można zbyt wiele oczekiwać od półanalfabety spędzającego większość czasu z butelką, i ruszyłem w stronę domu. Jessie znalazłem na ganku. Siedziała na bujanym fotelu, z egzemplarzem “Yalley Morning Star" na kolanach. Przyciągnąłem inny fotel i usiadłem obok niej. Nad lokomotywą przetokową Southern Pacific, pracującą po przeciwnej stronie porytej koleinami drogi, widać było kolumnę czarnego, węglowego dymu, która unosiła się w górę bezchmurnego i bezwietrznego nieba. Głosy dochodzące z iglesia metodista, znajdującego się w pobliżu, wznosiły się w pochwale tego samego nieba: En la cruz, en la cruz Yo primera vi la luz Y las manchas de mi alma yo lavé Fue alli por feyo vi a Jesús Y siempre feliz con él seré. – Gazety przypisują Clyde'owi i Bonnie każde zabójstwo w Teksasie – powiedziała z pretensją w głosie Jessie. – Wiem z całą pewnością, że Bonnie była w więzieniu wtedy, gdy obrabowano tę stację benzynową w Lufkin. I to nie oni postrzelili tego sprzedawcę w Sherman. To była robota Hollisa Hale'a i Franka Hardy'ego. Clyde i Bonnie byli wtedy w Kansas i brali ślub na razzle–dazzle. – Na czym? – zapytałem. – Na razzle–dazzle. Monotonna jazda. Karuzela. – Merry–go–round? – Nie. Merry–go–round to koło do gry, na którym pracujesz razem z Doggy. Czy jakaś para mogłaby wziąć ślub, jadąc na czymś takim? Będąc już tego dnia ofiarą jednego żartu – a jeszcze nie było nawet południa – zdecydowałem, że najlepiej będzie, jeśli przestanę drążyć tę sprawę. – To jeszcze jedno ze złudzeń mamy – uświadomiła mnie stojąca w drzwiach Hannah. Miała na sobie starą, rozdartą pod pachą suknię, która wyglądała na kostium z jakiejś burleski. Wciąż jeszcze zdobiło ją kilka cekinów, od których odbijały się promienie słońca. Dziewczyna podniosła rękę, aby zakryć oślepione blaskiem oczy i odsłoniła przy tym ciemną kępkę włosów w zagłębieniu pod pachą. Ponownie poczułem słabą woń goździków, lawendy, wzbogaconą obecnie odrobiną zapachu potu. – Jeśli sądzisz, że ja i twój tata pobraliśmy się w kościele – przypomniała jej ostrym tonem Jessie – zapytaj lepiej Billa Venable'a, który ma parową razzle– dazzle w Joplin. To właśnie tam połączyliśmy się z twoim ojcem więzami, świętymi albo i nie, i nie zapominaj o tym. W tym momencie nadszedł Doggy w czapce naciągniętej zbyt głęboko na oczy. No cóż, pomyślałem sobie, niech ten biedny frajer opowie swoją historię, a ja pośmieję się z wszystkimi. Jednakże stary nie bąknął ani słowa. Oparł się po prostu o nagrzaną promieniami słońca ścianę i stał tak z tą swoją czapką naciągniętą na czoło. Kiedy jednak zerknął w górę, mrugając powiekami, zauważyłem, że jego oczy są zapadnięte, jakby patrzyły do środka, a policzki szare jak popiół. Jessie przesłała mi przelotne, porozumiewawcze spojrzenie, jakby chciała powiedzieć, że rozumie coś, czego ja nie rozumiałem. – Ja wcale nie kwestionuję waszej historii, mamo – wyjaśniła dziewczyna. – Ja po prostu wątpię, by Bonnie Parker i Clyde Barrow pobrali się w ten sposób. Ostatecznie, oni nie pracują w wesołym miasteczku. – Nie byliby to pierwsi wyjęci spod prawa, którzy wybrali się na taką przejażdżkę, gdyż nie mogli sobie pozwolić na wizytę u sędziego pokoju – zasugerowała Jessie. – Ja nie jestem wyjęta spod prawa, mamo – przerwała jej dziewczyna. – Ale też żadna z ciebie wędrowna artystka – usadziła ją równie szybko Jessie. – W takim razie to jeszcze jeden powód, abym wzięła ślub w kościele, a nie na merry–go–round. – Nie nazywamy tego merry–go–round – wtrąciłem się autorytatywnie – nazywamy to monotonna jazda albo razzle–dazzle. Merry–go–round to koło do gry. – Widzisz – Jessie ucieszyła się kosztem Hannah – słyszałaś to? Masz tu chłopca z college'u, który w ciągu tygodnia zmienił się w starego wyjadacza i mówi lepiej niż ty, która urodziłaś się i wyrosłaś w namiocie. – Może nie chodziłam do college'u – odparła Hannah, siadając na fotelu obok matki – ale chcę ślubu kościelnego. Z pastorem. Nie uważam, że przejażdżka na jakimś głupim, drewnianym koniu przy wtórze wycia parowych organów może być nazwana ślubem. Twój tata i ja przejechaliśmy się na drewnianych koniach i nazwaliśmy to ślubem – odparła z wyrzutem Jessie. – Mogliśmy też siedzieć na zebrze albo lwie, gdybyśmy tego chcieli. Mieliśmy tam do dyspozycji cały zwierzyniec. Czy gdybyśmy znaleźli taką razzle–dazzle z zebrami, podobałoby ci się to bardziej, kochanie? – Mamo, bądź poważna. Odniosłem wrażenie, że ta dziwaczna dyskusja odbyła się już wiele razy i że zawsze jej tematem było miejsce ślubu, a nigdy osoba pana młodego. Musiał to być, oczywiście, jeden z dwóch półbraci, którzy zmieniali się co noc w rolach Siłacza i Grizzlyfego. Lon Bethea ze swymi 233 funtami przewyższał Vinniego wagą tylko o niecałe cztery funty. Ich łączne 462 funty mięśni i ścięgien nie mogły nie zrobić wrażenia na Hannah. Zwłaszcza że przedstawiali sobą atrakcyjną kombinację zdrowia, młodości i siły. Kiedy każdego wieczora wsiadała wraz z nimi do ich forda model A, wyglądało to tak, jakby otaczali ją czymś w rodzaju aresztu ochronnego. Ona zajmowała tylne miejsce i obojętnie przeglądała magazyny, podczas gdy oni siedzieli z przodu i zachowywali się równie obojętnie. – To sprawa Yinniego i Hannah – mawiał Lon, zbyt łatwo moim zdaniem rezygnując z dziewczyny. – Jeśli Hannah i Lon zdecydują się na przejażdżkę, zostanę ich drużbą. – Vinnie był równie rycerski. – Nie będę stał na drodze własnego brata. – Jeśli o mnie chodzi, możesz poślubić ich obu, siostrzyczko – podjął własną decyzję Melvin, za co zarobił w ucho od siostry. Bracia Bethea każdej nocy rzucali się do walki z sobą, wykonując salta i przewroty, zakładając sobie nawzajem najrozmaitsze chwyty i uderzając głowami jak byki. Co wieczór miażdżyli sobie stopy, wrzeszczeli jeden na drugiego, podduszali się, aż oczy wychodziły im na wierzch, ale w ciągu dnia byli istnym ucieleśnieniem dobra i życzliwości wobec innych ludzi. Maszynista Southern Pacific przetoczył wagon na boczny tor, po czym pognał z powrotem, gwiżdżąc przez całą drogę. – Z czego ten głupiec tak się cieszy? – zapytała Jessie z udawanym oburzeniem. – Z tego, że jeździ na podwórkowej świni? – Ci ludzie gwiżdżą najgłośniej właśnie wtedy, gdy wracają – doszedł do wniosku Doggy – albo wtedy, gdy nie muszą zabierać żadnej poczty. Czyż ja sam nie gwiżdżę prawie cały czas? – zadał sam sobie pytanie. – Aż jakiego powodu? Czyż nie jadę do tyłu od dnia, kiedy się urodziłem? – dodał, gotując się do tego, by użalać się nad sobą przez ten cały piękny dzień. – Czy nie oszukiwałem rodziców, chodząc na wagary – zaczął po chwili milczenia monotonnym tonem. – Oszukiwałem żonę, zdradzając ją z innymi kobietami. Oszukiwałem dzieci, chlejąc bez umiaru. Oszukiwałem nawet, licząc numery wagonów dla Atchison, Topeka & Santa Fe. – Przerwał dla lepszego efektu dramatycznego. – Ale co innego mógłbym robić? Byłem tylko dzieckiem. Podawanie Atchison, Topeka & Santa Fe złych obliczeń numerów wagonów nie było oszustwem – wyjaśnił po chwili, chcąc wyklarować ten punkt – to było podświadome działanie, którego przyczyn aż do teraz nie byłem w stanie zrozumieć. – Odczekał chwilę, by sprawdzić, czy jesteśmy zainteresowani wyjaśnieniem tej tajemnicy. Nie byliśmy. – Nie potrafiłem napisać trójki, jeśli liczyłem w środku – zaczął wspominać. – Musiałem wyjść na zewnątrz, aby to zrobić. Nie mogłem nakreślić tego numeru, gdy byłem wewnątrz pomieszczenia. Moje palce po prostu nie chciały tego zrobić. Musiałem napisać jakikolwiek inny numer i wyjść na deszcz. Mała lokomotywa gnała z pełną szybkością w naszą stronę, jakby maszynista słyszał naszą rozmowę i chciał zdążyć na czas, by dorzucić słówko od siebie. Prawdą jest, że nasze głosy niosły się daleko w tym rześkim, nieruchomym powietrzu i dochodziły do torów. Minął nas po chwili i pędząc w kierunku parowozowni, zniknął nam z oczu. Jessie zwróciła się do Hannah: – Jeśli planujesz zaszyć tę dziurę pod pachą, zanim rozedrze się aż do pępka, młoda damo, to pożyczę ci odpowiednią igłę. – Ale nie ma odpowiedniej nitki – mruknął Doggy, wystawiwszy swoją kunią twarz spod czapki. Następnie naciągnął znowu czapkę na oczy i zanucił: Jeśli jest wystarczająco dobry dla Lindy'ego Jest również dobry dla mnie. Herbert Hoover to jedyny człowiek Który może być przywódcą naszego narodu. – Fakt, że jest dobry dla Lindbergha, to dla mnie trochę za mało – parsknęła Jessie, wyśmiewając prezydenta, pilota, Doggy'ego i piosenkę. – Franklin D. Rooseyelt jest człowiekiem, który może uratować ten kraj. – Opowiem ci coś o Roosevelcie – zaofiarował się Doggy. – On jest jak zamknięty, ciśnieniowy garnek; wykonuje robotę, ale sam nie wie, co konkretnie się gotuje. I powiem ci jeszcze coś, szczęściarzu – zwrócił się do mnie. – Zawsze, gdy przyjedziesz do miasta, gdzie gliniarze nie mają mundurów, możesz być pewny, że żarcie będzie do chrzanu. – Doggy najwyraźniej szybko wychodził ze swego poprzedniego, ponurego nastroju. – Czy pan Dixon jest tu jeszcze, mamo – zapytała Hannah. – Pojechał do miasta, aby zabrać tego Żydka – odparła Jessie. – Wziął z sobą tych dwóch głupich zapaśników. – “Żydek" to był krupier Dixona, Mały Brytyjczyk. Hannah Taliaferro była silną dziewczyną, sprawiała jednak wrażenie kruchej i delikatnej. Miała bystry umysł i poruszała się szybko, ale to wrażenie związane było chyba z tym jej dziwnym, osobistym zapachem, będącym mieszaniną aromatów goździków i lawendy z wonią potu. Mężczyźni, którzy stojąc przed nią, wbijali osłupiałe spojrzenia w jakiś odległy punkt, wydawali mi się kompletnymi głupcami. Unikałem patrzenia na kompletnych głupców, zamykając po prostu oczy do czasu, aż jej matka odwoływała ją na bok. Prawdziwą tajemnicą Hannah Półdziewczyny nie było to, w jaki sposób w czasie pokazów w namiocie znikała dolna połowa jej ciała i potem pojawiała się z powrotem, co mogłem sprawdzić każdego następnego ranka, widząc ją, jak zamiata podłogi, ściele łóżka i odwraca gorące ciasteczka. Prawdziwie tajemnicze było to, że czy to schylając się, spacerując, odwracając, przeciągając, czy też po prostu stojąc bez ruchu, stawała się z każdą taką reinkarnacją coraz bardziej zmysłowa. Jej beztroski stosunek do własnych wdzięków sprawiał, że była jeszcze bardziej pociągająca. Chodziła boso, ubrana tylko w tę starą szatę z jakiejś burleski, która, niegdyś czerwona, nabrała obecnie odcienia wypłowiałego brązu. Jej sutki, zawsze stojące, jakby urągając całemu światu, naciągały cienki materiał jej sukni. Kiedy pochylała się nad stołem, podając jedzenie, widziałem skórę tak śniadą, że kręgi wokół sutków były tylko odrobinę ciemniejsze od samych piersi. Po zobaczeniu czegoś takiego musiałem iść na górę, aby odpocząć. Doggy tak się upił gdzieś między stajnią a miastem, że jak sparaliżowany przeleżał całą niedzielę na kanapie na poddaszu. W poniedziałek około południa odzyskał już siły na tyle, że gryziony wyrzutami sumienia zwlókł się na dół. – Nie, nie zapalisz papierosa – usłyszałem, jak wymyśla sobie różne kary – napaliłeś się w sobotę. Nie, nie zjesz dziś żadnego lunchu. Nażarłeś się w sobotę. Odmawiał tak sobie różnych rzeczy przez cały poniedziałek, a także i przez część wtorku. Wieczorem we wtorek zaczął sobie trochę odpuszczać. W sobotę, jak to wszyscy dobrze wiedzieliśmy, będzie znowu gotowy do całonocnej hulanki. * * * Pierwszego września 1932 roku tarcza księżyca przesunęła się przez tarczę słońca i tuż przed południem usłyszałem w stajni Dixona pohukiwanie sowy. Było jaśniej niż w nocy, ale ciemniej niż za dnia. Nigdy jeszcze nie widziałem sowy. Tak więc w nadziei, że zobaczę tego zagadkowego ptaka, zacząłem przeszukiwać stajnię z latarką w ręce. Znalazłem jednak tylko skulonego w rogu Doggy'ego Hoopera, który wbił we mnie nieruchomy wzrok. Zacząłem zastanawiać się, czy on przypadkiem nie pohukiwał w mroku i świecąc mu latarką w twarz, zapytałem: – Udajesz sowę, Doggy? – Wydrą nam pieniądze! Będą zwolnienia i przetasowania! – wrzasnął, patrząc bez zmrużenia powiek prosto w strumień światła. – Związek wyrzuci starego Doggy'ego! Rzymskie, czarne węże ścigają starego Doggy'ego! Otwarta butelka leżała obok, a jej ciemna zawartość wylewała się na słomę. – Marnujesz dobrą whisky, Doggy – powiedziałem. Jego głowa zachwiała się, po czym ponownie zesztywniał, usiłując skupić wzrok na sylwetce majaczącej za latarką. – W porządku, Dixon – wymruczał – przyszedłeś odebrać swoje. – Podniósł się z wysiłkiem na nogi i ciągnął. – To jest wymuszenie! Zagrajmy w otwarte karty. Nigdy więcej nie pożyczę od ciebie nawet pięć centów. Nigdy, do końca życia! Będę twoim zaprzysięgłym wrogiem! Musiałem złapać mojego zaprzysięgłego wroga, gdyż leciał już na ziemię i podpierając go, wyprowadziłem na podwórko. Hannah podeszła do nas i pomogła mi. Wspólnym wysiłkiem wciągnęliśmy go po wąskich stopniach do małego pokoiku na poddaszu stajni. Kanapa Doggy'ego była przykryta podartym, poplamionym sokiem z tytoniu i whisky kocem. Tani budzik tykał na podłodze. Doggy jednak nie chciał się położyć. Siedział uparcie na krawędzi kanapy, a po jakimś czasie zaśpiewał z uczuciem. Jego głos brzmiał jak krakanie wrony: W kuchni nie slychać już głosu matki. Uczy teraz śpiewać anioły... – Spróbuj zasnąć, Doggy – prosiła go Hannah, wlewając mu do ust kolejne łyżeczki czarnej kawy. – Zrobię wszystko, do czego zdołacie mnie zmusić – ustąpił w końcu. – Przełknę wszystko, co mi dacie, pod warunkiem, że nie będę musiał tego lubić. – Przełknął kilka łyżeczek kawy, które podała mu dziewczyna i spojrzał na nią mętnym wzrokiem. – Jeśli nie zaczniesz zachowywać się przyzwoicie – ostrzegł ją – przestanę brać od ciebie pieniądze. – I wraz z tą groźbą padł na plecy, przekręcił się na brzuch, po czym zasnął, głośno przy tym chrapiąc. Poszedłem później na spacer drogą równoległą do torów Southern Pacific. Zawędrowałem aż do iglesia metodista. Drzwi były otwarte, chociaż w środku nie odbywało się żadne nabożeństwo. Ponury mrok kościoła rozpraszały palące się świece. Usiadłem na stopniach i czekałem na pociąg, który jechałby w jakimkolwiek kierunku. Nie doczekałem się. Nie było widać żadnego pociągu, który zbliżałby się po błyszczących szynach. Powędrowałem z powrotem do domu, a potem obszedłszy go, dotarłem do stajni, zastanawiając się cały czas, czy w porzuconej przez Doggy'ego butelce nie zostało jeszcze trochę whisky. Było może z pół tuzina kropel, nie więcej. Wypiłem je, zostawiłem butelkę w narożniku stajni i w tym momencie zauważyłem skrzynkę, w której było stworzenie walczące z wężami. Leżało wciąż w środku, zwinięte w kłębek. Pobawiłem się przez jakiś czas sprężyną, aż w końcu udało mi się ją tak umocować, że stworzenie wyskakiwało po otworzeniu wieka. Zrobiwszy to, ustawiłem klatkę w ten sposób, że było ją widać z okna kuchni. – Jaki był ruch w sobotę, szczęściarzu? – zapytała Hannah, wystawiając głowę przez okno. Odwrócony do niej plecami, kontemplowałem klatkę i nic nie odpowiedziałem. – Czy w sobotę był duży ruch? – powtórzyła pytanie, tym razem nieco głośniej. Ciągle milczałem i nie zmieniałem pozycji. Po chwili usłyszałem z tyłu klapanie jej nagich stóp. – Czy coś się stało? – zapytała miękko. – Ciii... – uciszyłem ją – jeszcze nie skończyło jeść. – Co je co? – Podeszła do pudełka. Najwidoczniej ten wynalazek Doggy'ego był dla niej czymś nowym. – Co nie skończyło jeszcze jeść czego? – Ciii... może będę musiał to nieco poirytować. – Poirytować co, na litość boską? Co ty tam masz? Wyciągnęła rękę, aby dotknąć klatki, ale powstrzymałem ją, krzycząc: – Stworzenie walczące z wężami, głupia! Cofnij się! Stań z tyłu! Ta dziewczyna nie cofnęłaby się nawet przed tygrysem. Pochyliła się, aby zajrzeć do otworu. Zwolniłem sprężynę. Stworzenie, samo futro, pazury i posrebrzone zęby, skoczyło prosto do jej twarzy. Odskoczyła do tyłu, machając rękami, ale nawet nie pisnęła. Przez chwilę stała nieruchomo, patrząc pod nogi. Później, gdy nieco szalony wyraz, który pojawił się w jej oczach, zanikł, obróciła stworzenie nagą stopą. A kiedy obróciła je jeszcze raz, jej usta rozszerzyły się w uśmiechu. Nieco zbyt chytrym, jak na mój gust. I wtedy rzuciła się na mnie. Uciekając przed jej furią, okrążyłem kilka razy stajnię. Miałem zamiar tak biec do czasu, aż zabraknie jej tchu albo przejdzie jej złość, albo nastąpi nagą stopą na gwóźdź lub też zdarzą się te wszystkie trzy rzeczy naraz. W pewnym momencie złapała mnie za koszulę, ale wyrwałem się jej, zrobiłem unik, jakbym chciał gwałtownie zawrócić, po czym skoczyłem do przodu, zyskując w ten sposób wystarczającą przewagę, by znaleźć się po drugiej stronie stajni. Tam stanąłem i odwróciłem się. Uderzyła mnie głową tak mocno, że poleciałem do tyłu i przygnieciony jej ciężarem, upadłem na stolik do domina, który przewrócił się razem z nami, rozsypując wkoło deszcz kostek. Złapałem ją za pośladki i wygiąłem się w łuk, wciskając moje biodra w jej brzuch. Rozerwała mój chwyt, rozszerzając uda, po czym leżeliśmy przez dłuższy czas bez ruchu, starając się złapać oddech. Ona doszła do siebie prędzej niż ja, a to z tego prostego powodu, że cały jej ciężar przygniatał mi piersi. Próbowałem ją odepchnąć, ale ona unieruchomiła mi ręce i wcisnęła język głęboko w moje usta. Ten pocałunek pozbawił mnie reszty sił. – Twoja sprzączka od paska uwiera mnie – pożaliła się, po czym uwolniła moje ręce, abym go odpiął. Zamiast to zrobić, znowu dorwałem się do jej pośladków. Były okrągłe i jędrne jak melony. Ściągnąłem jej majtki prawie do kolan. Odchyliła się lekko w bok i zsunęła je niżej; kiedy zaczepiły się na kostkach, kopnęła gwałtownie, wysyłając je wielkim łukiem w stronę ściany stajni. To dało mi szansę, aby się spod niej wydostać. Udało mi się to w połowie, po czym zacząłem odpychać ją z całą siłą, jaka mi jeszcze pozostała. Zanim odzyskała siły, już prawie przygwoździłem ją do ziemi. Później jednak poczułem, że cal po calu tracę przewagę. W błysku olśnienia zrozumiałem, dlaczego unikała tych ciężkich braci. Ta dziewczyna nie będzie przygważdżana przez nikogo: nie zniesie tego. Albo to ona będzie górą, albo nic z tego nie będzie. Objęła mnie udami. Pchnąłem biodra w górę w tym samym momencie, kiedy ona opuściła się w dół. Westchnęła głośno z bólu, który szybko zmienił się w rozkosz. Za jej plecami dojrzałem błysk światła i zrozumiałem, że drzwi stajni są otwarte. Potem usłyszałem ochrypły krzyk dochodzący gdzieś z daleka i pociemniało mi w oczach. Odzyskałem świadomość, słysząc własny krzyk, zamierający chrapliwie w gardle. Chwilę później, całkowicie wykończony, z zamkniętymi oczami, poczułem, że przygniatający mnie ciężar wreszcie lżeje. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem Hannah, której sylwetka wyraźnie rysowała się na tle otwartych drzwi. Szukała czegoś, grzebiąc w słomie. – Zgubiłaś coś? – zapytałem. – Majtki. – Jaki miały kolor? Zerknęła na mnie ze zdziwieniem. – A cóż to za pytanie? – Jeśli bowiem były różowe, to te białe majtki, które leżą na puszce z farbą nad twoją głową, muszą należeć do kogoś innego. Z miejsca, gdzie leżałem, widać było jaśniejący w promieniach słońca rąbek białych majtek udrapowanych na stojącej na półce tuż nad jej głową puszce, z której ciągle jeszcze wystawał pędzel. Szybkim ruchem ściągnęła je, a następnie, na wpół zirytowana i na wpół rozbawiona, pokazała mi je. – Popatrz, co ten Doggy Hooper zrobił! Majtki ociekały srebrną farbą do metalu. Wygląda na to, że Doggy zwlókł się w półśnie ze swej kanapy i zszedł na dół, aby nieco upiększyć nasze otoczenie. Poszedł już, ale zanim to zrobił, popaćkał wszystko w zasięgu swojej ręki. Gdy o tym myślałem, ogarnęła mnie nagle obawa, a raczej strach. – Daj mi kilka minut, abym mógł dostać się do domu – poprosiłem ją. – Nie chcę ci popsuć małżeńskich planów. – Ci chłopcy nie zrobiliby ci krzywdy, nawet gdyby dowiedzieli się o wszystkim – odparła uspokajającym tonem. Ja nie byłem tego wcale taki pewny. Zrobiłem zatem wielkie koło wokół domu, tak bym mógł podejść do niego od frontu. Jessie i Lon relaksowali się na ganku w bujanych fotelach. Fotel, na którym siedział Lon, wyglądał tak, jakby miał w każdej chwili rozlecieć się pod tą masą mięśni. Lon nie miał na sobie koszuli; głowa niedźwiedzia wytatuowana na jego prawym bicepsie zaczęła studiować mnie uważnie swoimi czerwonymi oczkami. – Myślę, że Doggy przyszedł tu i opowiedział wam o tym, jak sobie ze mnie zażartował – zagadnąłem w chwili, gdy dotarłem do schodów. Taki właśnie miałem plan: zacząć zadawać pytania, zanim oni zapytają mnie o cokolwiek. – Wypuścił raz na mnie martwą wiewiórkę z pudełka – wspomniał Lon. – Walnąłem go tym pudełkiem. Nigdy więcej tego nie próbował. Ale gdzie był Vinnie? Czy obserwował ze swego okna na piętrze zapasy w stajni? Czy zszedł cicho tylnymi schodami, aby sprawdzić, co się właściwie dzieje? Czy naradził się potem z Lonem? Czy postanowili dorwać mnie dziś wieczorem na terenie wesołego miasteczka? Czy wciągnęli do spisku Jessie i Bryana? Czy jeśli skonsultowali się w tej sprawie z Denverem Dixonem, on powiedział choć słowo w mojej obronie? – Clyde Barrow i Bonnie Parker porwali policjanta – powiedziała Jessie. – Wozili go przez cały dzień po Nowym Meksyku, a potem uwolnili. Nic nie mogło mnie mniej obchodzić niż fakt, że prawo zostało znowu wyprowadzone w pole. – Myślę, że dziś pojadę do miasta z panem Dixonem – powiedziałem, wyprzedzając zwykłą ofertę Lona. – Jak chcesz, chłopcze – rzekł pogodnie. – Dziś nie będzie zbyt dużego ruchu – zaryzykowała przepowiednię Jessie. – Zaczyna wiać i piasek podnosi się nad drogami. Wspiąłem się po wydeptanych schodach do pokoiku na poddaszu. W tym zamkniętym pomieszczeniu upał był jeszcze większy. Mały zegar wydawał z siebie stłumione tykanie. Brzmiało to niczym znaki zagubionego czasu, zbyt cennego, by go po prostu tracić. Pięćdziesiąt kilka lat po opuszczeniu łona matki, zadłużony na dwadzieścia dwa dolary u Dixona, z jedną dłonią odwróconą do góry, jakby chciał powiedzieć “Wszystko stracone!", Doggy Hooper odsypiał pijaństwo na swojej kanapie. Jak zwykle leżał twarzą w dół i był całkowicie ubrany. Wyciągnąłem się na swojej kanapce i zacząłem się wsłuchiwać w głosy dochodzące z ganku. Zasnąłem, myśląc, że słyszę Lona wymawiającego w rozmowie z Vinniem moje imię. A może to Vinnie mówił do Lona? We śnie wyczułem coś groźnego i bardzo bliskiego. Walczyłem z całych sił, aby się obudzić. Nie udawało mi się. W moim otumanionym umyśle pojawiała się całkiem wyraźna, aczkolwiek lekko zamglona wizja dwóch potężnych psów, które siedziały obok mnie, czekając, aż się obudzę. Kiedy w końcu obudziłem się, Doggy'ego już nie było. Niesiony wiatrem piasek tłukł w poddasze. Nasłuchiwałem przez chwilę jakichś odgłosów, ale wokół panowała całkowita cisza. Mały zegar przestał tykać i tylko wiatr wiał coraz mocniej. Cały personel wesołego miasteczka zebrał się przed tablicą pensjonatu Dixona; ja jednak wyszedłem, jakbym musiał iść zupełnie gdzie indziej. Zatrzymałem się na ganku i zacząłem obserwować wirujące chmury piasku wznoszone przez wiatr między podkładami torów Southern Pacific. Podjechali Dixon i Mały Brytyjczyk; Brytyjczyk prowadził. Wcisnąłem się na tylne siedzenie i powiedziałem: – Doggy wybrał się na popijawę. Brytyjczyk zawrócił samochód i ruszył w stronę autostrady stanowej. Kiedy odjeżdżaliśmy sprzed domu, zerknąłem za siebie i zauważyłem pomalowane na srebrno majtki, które wisiały nad drzwiami stajni niczym wyzwanie. Niczym wyzwanie? To było wyzwanie. Wyzwanie dla Jessie i Bryna, a także dla braci Bethea. Ta dziewczyna najzupełniej świadomie prowokowała rodzinną awanturę. Po to, by nie musiała wychodzić za żadnego z braci? A może po to, aby zerwać z rolą Półdziewczyny? To musiała być jedna z tych dwóch możliwości, Hannah bowiem nie była tak bezmyślną dziewczyną, by przez niedopatrzenie powiesić swoje posrebrzone majtki na drucie nad drzwiami stajni, dokładnie naprzeciw okna kuchni. Nie było po prostu żadnego innego sposobu, by wytłumaczyć fakt obecności w tym miejscu ociekającego farbą do metalu fragmentu jej bielizny. Miała zamiar rozbić spokój kręgu rodzinnego. A że ja w rezultacie nieuniknionej awantury mogę skończyć ze złamanym karkiem, było jej, co dosyć oczywiste, całkowicie obojętne. Tej nocy moje serce nie kręciło się razem z kołem. Wszystko, miałem wrażenie, stanęło wraz z zegarkiem Doggy'ego Hoopera. Coś się skończyło, ale nic nowego jeszcze się nie zaczęło. Na dokładkę musiałem być bardziej uważny niż zwykle, pracowałem bowiem z Dixonem zamiast z Doggym. Z uwagi na nieobecność Doggy'ego, Dixon był tym, który operował drucikiem, podczas gdy ja ściągałem mu naiwniaków, jednego po drugim. – Niech pan wykorzysta swoje szczęście – zachęcałem Meksykanina, starego na tyle, że powinien być mądrzejszy. – Musi pan tylko trafić czerwone, by wygrać trzydzieści dolarów! Próba wygrania tej nagrody kosztowała go dwa dolary; Dixon i Brytyjczyk przesyłali sobie przez cały czas najrozmaitsze sygnały. Kiedy wyciągnęli już od tego człowieka osiem dolarów, Brytyjczyk chciał się go pozbyć, ale Dixon uważał, że głupiec da się przewalić na jeszcze więcej. Zręcznie powiększając stawki, doprowadzili do tego, że główna nagroda na kole urosła do stu dolarów. Ja w tym czasie pomagałem im, to rozpraszając uwagę ich ofiary, to znowu zachęcając ją do gry, aż w końcu Meksykanin wyciągnął z kieszeni trzydzieści własnych dolarów. Przegrał je, oczywiście, po czym z przekręconym kołnierzykiem, spoconym czołem i błędnym wyrazem w oczach odszedł główną aleją wesołego miasteczka. Zgodnie z tym, co przewidziała Jessie, ruch tego wieczoru był słaby. Poły niektórych namiotów były już opuszczone, mimo że do zamknięcia zostały jeszcze dwie godziny. Tylko razzle–dazzle zdawała się nadal cieszyć powodzeniem, co wywnioskowałem z faktu, że jej parowe organy wygrywały La Paloma właściwie bez przerwy. Kiedy powiedziałem Dixonowi, że chcę iść coś zjeść, gdyż przegapiłem kolację, kiwnął przyzwalająco głową. Gdy później, żując taco, przechadzałem się między różnymi stoiskami, wiatr wzmógł się do tego stopnia, że patrząc na światła dolnej części diabelskiego koła, miało się wrażenie, iż obserwuje się je przez warstwę mętnej wody. W chwili gdy zobaczyłem nad drzwiami stajni majtki tej dziewczyny, wiedziałem już, że był to mój ostatni wieczór spędzony w wesołym miasteczku Hebbronville. Jednakże mój umysł był tak otumaniony upałem i przeżyciami tego dnia, że nie mogłem wymyślić sposobu wydostania się stamtąd. Kiedy wróciłem do naszego stoiska, zastałem tam starą kobietę w mantyli z czarnej koronki. Stała przed kołem i wygrażała Dixonowi oraz Brytyjczykowi. Właściwie to jej łzy i jej hiszpańskie przekleństwa sprawiły, że wydawała się stara, gdy podszedłem bowiem bliżej, zorientowałem się, że nie ma więcej niż trzydzieści lat. Trzymałem się przez chwilę z boku i wykorzystując moją nikłą znajomość hiszpańskiego, usiłowałem zrozumieć przyczyny jej wściekłości. Wychwyciłem jedynie słowa “złodzieje" i “mąż". To wyjaśniło sprawę. Była, najpewniej, żoną Meksykanina, którego właśnie obłupiliśmy ze skóry. Właściwie, jako jeden z tych, którzy brali udział w łupieniu, powinienem stanąć wraz z nimi i przyjąć na siebie część tego ognia, ale z drugiej strony, co ja tu właściwie robiłem, nabierając różnych głupców? Moje miejsce było gdzie indziej. Nie należałem do żadnego wesołego miasteczka. Kobieta wskazywała właśnie palcem Małego Brytyjczyka, uważając go najwyraźniej za głównego złoczyńcę. Dixon położył jej jedną rękę na barku, a drugą wyciągnął swój portfel. Nie chciał ryzykować tego, że szeryf zamknie mu interes. A może i całe miasteczko. Zrobiłem dwa kroki do tyłu, powoli odwróciłem się i zacząłem iść poprzez burzę piaskową jak człowiek brnący przez podnoszącą się wodę. Zakryłem chustką usta i nos, by osłonić się od piasku, ale także i dlatego, że jak sądziłem, trudniej było mnie dzięki temu rozpoznać. Trzymałem ją w ten sposób, idąc pod prąd tłumu klientów, którzy, mimo wszechobecnego kurzu, przechodzili wciąż pod łukiem z papier–maché opatrzonym napisem: OKRĘGOWE TARGI ROLNE. Potem zacząłem biec. Dotarłem do tego samego płotu, który przesadziłem tydzień wcześniej, i wdrapawszy się na obmurowanie, spojrzałem za siebie. Podczas tych kilku chwili, gdy uciekałem, całe niebo pociemniało. Głęboki mrok ogarnął namioty. Mimo to parowe organy ciągle grały. A karuzela kręciła się i kręciła, chociaż jej czerwone, żółte, niebieskie i zielone światła powoli zanikały, zasłaniane narastającą wciąż warstwą wszechobecnego kurzu. W końcu i organy zaczęły cichnąć. Karuzela miała zakręcić się po raz ostatni. Muzyka ucichła zupełnie, a proporce, namioty, stoiska, galerie, laleczki, ludzie, koła do gry i wszystko inne, zniknęły w tumanach piasku wzniesionych przez wiatr. Odpychający mnie wciąż dalej i dalej od domu. Przełożył Jan Pyka 1