SŁAWOMIR RAWICZ DŁUGI MARSZ „Książka ta, wbrew pozorom, nie jest kolejnym peanem na cześć chwalebnej, ale nużącej już martyrologii Polaków nękanych zsyłką na Syberię. W księgarniach Londynu i Nowego Jorku - jako regularnie wznawiany bestseller - stoi na półce o tematyce: „przygoda”. W języku polskim ukazała się ona w całości tylko raz przechodząc bez echa.” CHARKÓW I ŁUBIANKA Któregoś bezbarwnego listopadowego ranka około godziny dziewiątej, klucz zgrzytnął w masywnym zamku mojej celi na Łubiance i do środka wkroczyło dwóch barczystych strażników. Przechadzałem się właśnie po celi podtrzymując spodnie, tak charakterystycznym dla wszystkich więźniów gestem lewej ręki. Pomysłowi Rosjanie wydawali je nam bez guzików czy choćby jakiegoś postronka, wychodząc ze słusznego założenia, że człowiek zajęty trzymaniem swych portek ma niewielkie szansę ucieczki. Na dźwięk otwieranych drzwi przestałem krążyć po celi i stanąłem pod ściana przeciwległy drzwiom wejściowym. Jeden ze strażników stanął w drzwiach, drugi wszedł do środka, postąpiwszy ze dwa, lub trzy długie kroki. — Chodź — powiedział — Ruszaj się! Po dwunastu miesiącach, które minęły od czasu mojego aresztowania w Pińsku — ten dzień miał się stać dla mnie szczególnie ważnym. Prowadzono mnie przed oblicze najwyższego sadu sowieckiego. Tu w Moskwie, idąc przez rozbrzmiewające echem naszych kroków korytarze więzienia na Łubiance i potykając się między dwoma strażnikami byłem człowiekiem prawie pozbawionym własnej osobowości, wygłodzonym, przerażająco samotnym, starającym się w otaczającej mnie zgniłej, pełnej nienawiści i nieufności atmosferze więzienia podtrzymać ostatnią iskrę oporu. A jednak przed rokiem, gdy enkawudziści weszli do naszego domu w Pińsku, właśnie podczas powitalnego przyjęcia, które urządziła mi moja matka, byłem kimś zupełnie innym. Dwudziestoczteroletni porucznik kawalerii Rawicz ubrany był w doskonale skrojony mundur, obcisłe bryczesy i nosił błyszczące wysokie buty. Mój obecny stan zawdzięczałem subtelnej, wyszukanej brutalności enkawudzistów podczas śledztwa w Mińsku i Charkowie. Żaden więzień nie zapomni Charkowa. Bólem, brudem i upokorzeniem starano tam się zmienić człowieka w skowyczące zwierzę. Powiało chłodem, gdy minąwszy ostatni zakręt korytarza po kilku schodkach zeszliśmy na wybrukowane podwórze. Podciągnąłem spodnie i przyspieszyłem kroku by nadążyć za moimi strażnikami, którzy od czasu opuszczenia celi nie odezwali się do mnie ani słowem. Po drugiej stronie podwórza zatrzymaliśmy się przed ciężkimi odrzwiami. Jeden ze strażników pociągnął mnie krok wstecz chwytając za luźna nie zapięta bluzę, która wraz ze spodniami stanowiła mój mundur więzienny. Gdy drzwi się otwarły — odstąpili, popychając mnie w ramiona dwóch umundurowanych ludzi, którzy zrewidowali mnie natychmiast, szukając ukrytej broni. Wszystko to odbyło się w zupełnym milczeniu. Odprowadzono mnie do następnych drzwi, wewnątrz budynku, które otworzyły się jakby przy pomocy tajemniczego znaku. Wepchnięto mnie do środka. Po drugiej stronie drzwi zwisała kotara. Ktoś popchnął mnie znowu, drzwi zamknęły się. Dwóch nowych strażników stanęło za mną na baczność. Duży i przyjemnie ciepły pokój otaczały pomalowane na biało, czy otynkowane ściany. Przepoławiał go masywny stół. Strona, po której stanąłem, pozbawiona jakichkolwiek mebli, przeznaczona była wyłącznie dla mnie i dla moich strażników. Po drugiej stronie stołu rozmieściło się około piętnastu ludzi. Mniej więcej dziesięciu z nich nosiło niebieskie mundury NKWD — reszta ubrana była po cywilnemu. Zachowywali się z całkowita swoboda, rozmawiając, śmiejąc się, paląc papierosy i gestykulując. Nikt z nich nawet nie spojrzał na mnie. Po jakichś dziesięciu minutach przestąpiłem z nogi na nogę poruszywszy wreszcie na drewnianej posadzce moje stopy odziane w płócienne trzewiki bez sznurowadeł. Zacząłem się zastanawiać czy nie popełniono jakiejś pomyłki. Ktoś coś przekręcił — pomyślałem i na pewno nie powinienem był się tu znaleźć. Wreszcie kapitan NKWD spojrzał w nasza stronę i dał strażnikom rozkaz, by stanęli na spocznij. Usłyszałem jak zastukały za mną ich buty. Stałem próbując nie kręcić się i nie rozglądać. Odkryłem ze zdziwieniem, że po raz pierwszy od wielu męczących miesięcy odczuwam coś w rodzaju przyjemności nowego przeżycia. Wszystko było tak czyste i ta pocieszająca atmosfera swobody wokół mnie. Prawie że ocierałem się o świat po drugiej stronie więziennych murów. Przez pokój przepływał strumień ludzi, którzy śmiali się, gawędzili z siedzącymi za stołem, wspierali łokciami o wspaniały obrus z czerwonego sukna. Ktoś zapytał majora NKWD, kiedy zamierza wyjechać na urlop. Kogoś innego wesoło pytano o liczny rodzinę. Jakiś mężczyzna ubrany bez zarzutu w garnitur skrojony na zachodnia modłę, wyglądał jak dyplomata o obiecującej karierze. Wydawało się, że każdy chce zamienić z nim kilka słów. Nazywali go — Misza. Tego Misze miałem wkrótce dobrze zapamiętać. Nie zapomnę go nigdy. Na przeciwległej ścianie wisiało godło państwowe wykonane z jakiegoś gatunku gipsu i barwnie pomalowane. Po obu stronach godła — portrety przywódców sowieckich, wśród których dominowała sroga twarz Stalina. Nikt się mną nie zajmował, zacząłem więc rozglądać się z żywym zainteresowaniem, przełożywszy uchwyt spodni z prawej do lewej ręki. Zauważyłem, że do pokoju prowadziły trzy pary drzwi zakrytych kotarami. Na długim stole dostrzegłem telefon. Na środku stołu naprzeciw głównego fotela położono ciężka, staroświecka, mosiężny podstawę na przybory do pisania, wykonana w kształcie kotwicy z dwoma skrzyżowanymi wiosłami. Podstawa oprawiona była w marmur czy alabaster. Przez cały ten czas naprzeciw mnie po drugiej stronie stołu toczyła się zwykła pogawędka o codziennych sprawach. Stanowiła ona dla mnie nie lada przeżycie, bo przecież od miesięcy nikt nie powiedział do mnie uprzejmego słowa i w ciszy nakazanej surowymi przepisami więziennymi zanurzałem się coraz głębiej w samotny depresję. Stojąc tak w brudnych, zwisających na mnie szmatach więziennych przed tymi dobrze ubranymi, wesołymi Rosjanami — nie zdawałem sobie sprawy z niedorzeczności całej tej sytuacji. Przed dziesięcioma miesiącami, jeszcze w więzieniu w Mińsku po raz pierwszy znieważono moja dumę polskiego oficera kawalerii. Otoczony porozwalanymi w krzesłach, uśmiechniętymi oficerami rosyjskimi musiałem zdjąć mundur, koszulę, buty, skarpetki i resztę bielizny. Stałem tak przed nimi obrabowany z mojej godności osobistej, rozpaczliwie zawstydzony. Z lękiem począłem sobie zdawać sprawę, że to jest już prawdziwy początek tych wszystkich obrzydliwości, które mnie czekają. Oficerowie śmiejąc się obejrzeli mnie dokładnie i wreszcie odwrócili się do mnie plecami. Dopiero wówczas rzucono mi moje spodnie więzienne i rubaszkę. Zacisnąwszy te przeklęte, znienawidzone spodnie i bacznie przyglądając się moim prześladowcom wysłuchałem wtedy po raz pierwszy listy pytań, która miała się stać treścią mego więziennego życia. „Nazwisko? Wiek? Data urodzenia? Miejsce urodzenia? Nazwisko ojca? Jego narodowość? Zawód ojca? Nazwisko panieńskie matki? Narodowość matki?" Wzór był zawsze ten sam. Od początku pytania zadawano zawsze w tej kolejności, w jakiej je ułożono w dokumentach, którymi posługiwali się prowadzący śledztwo. Podczas pierwszych dochodzeń zachowywali się dość przyzwoicie. Dali mi kawę i wydawało się, że nie widzą jak niezdarnie trzymam filiżankę jedną wolną ręką. Jeden z nich poczęstował mnie papierosem i grzecznie — udawszy zdziwienie widząc, że nie mogę zapalić go jedną ręką — podał mi ogień. A potem dalsze pytania. Niebezpieczne pytania. — Gdzie byłeś w dniu 2 sierpnia 1939? —W zachodniej Polsce w wojsku zmobilizowany do nadchodzącej wojny z Niemcami — brzmiała moja odpowiedź. A oni na to, że ja znam bardzo dobrze kresy wschodnie. Że moja rodzina mieszkała w Pińsku. Całkiem blisko granicy sowieckiej — prawda? Tak wykształconemu jak ty młodemu człowiekowi łatwo przedostać się na druga stronę — prawda? Zaprzeczałem ostrożnie, starając się wymazać z pamięci wspomnienia dziecinnych wycieczek do wsi po stronie sowieckiej. A potem przyspieszono tempo śledztwa. Dwóch z nich brało mnie w krzyżowy ogień pytań. Litania nazw rosyjskich wsi nadgranicznych. — Czy znasz tę miejscowość, tamta miejscowość. Czy znasz to nazwisko. Musiałeś spotkać, wiemy żeś go spotykał. Nasi komuniści śledzili twoje kroki i zawsze wiedzieliśmy, z kim się spotykasz i o czym mówisz. Czy pracowałeś dla „dwójki"? — A po rosyjsku mówisz płynnie? — Tak, moja matka jest Rosjanka. — Uczyła cię po rosyjsku? — Tak, od dzieciństwa. — No i „dwójka" była zadowolona, że ma oficera, który mówi tak dobrze po rosyjsku i może dla niej szpiegować. —Nie szpiegowałem. Przecież służyłem w kawalerii i walczyłem na zachodniej granicy nie na wschodniej. Wtedy następował decydujący chwyt. Podczas tego pierwszego śledztwa zastosowano go w sposób życzliwy. Ot tak „między nami przyjaciółmi". Położyli przede mną jakiś dokument i ktoś mi wsadził pióro do ręki. „To jest kwestionariusz — powiedział uśmiechnięty major NKWD — na który udzieliłeś nam odpowiedzi. Podpisz i damy ci spokój". Nie podpisałem. Powiedziałem im, że nie mogę podpisać dokumentu, którego treść ukryli przede mną. Major uśmiechnął się i wzruszył ramionami. —Podpiszesz to, nie dziś to jutro — wiesz, że podpiszesz. Bardzo żałuję, że nie chcesz podpisać dzisiaj. Bardzo żałuję. Z pewnością miał na myśli więzienie w Charkowie. Tak zaczęła się wojna charakterów między mną a NKWD. Dość wcześnie zdałem sobie sprawę z tego, że nie maja żadnych konkretnych informacji, które mogłyby mnie obciążyć. Znali tylko moje dossier wojskowe i mieli trochę uzbieranych w Pińsku wiadomości o moim pochodzeniu i mojej rodzinie. Cały akt oskarżenia opierał się wyłącznie na założeniu, że wszyscy Polacy ze średnim lub wyższym wykształceniem mieszkający nad rosyjską granica w sposób nieunikniony musieli być wpływowymi szpiegami, którzy tajnie działali przeciw Związkowi Sowieckiemu. Nie znałem żadnej z wymienionych przez nich miejscowości, ani nikogo z ludzi, których chcieli, bym uznał jako współ konspiratorów. Były momenty pokusy, by przerwać te fizyczne i psychiczne cierpienia i „przyznać się" do znajomości z obcymi ludźmi, których nazwiska mi podsuwano. Ale nie zrobiłem tego nigdy. Gdzieś w głębi duszy czułem, że takie przyznanie miałoby fatalne skutki. W kwietniu 1940 roku wielka kamienna forteca — więzienie w Charkowie otworzyła dla mnie swe posępne bramy. Choć nieco podćwiczyłem się w rygorze Mińska — nie byłem jednak przygotowany na okropności Charkowa. Tu panował nad wszystkim geniusz majora NKWD, którego przezywano Bykiem. Był to rudzielec wagi około stu kilogramów o włochatych piersiach i włochatych, potężnych łapach. Miał rozrośnięte barki, długie ramiona i krótkie, krzepkie nogi. Na wielkim napęczniałym karku spoczywała głowa z błyszcząca, czerwona twarzą. Swoje stanowisko głównego inkwizytora traktował ze śmiertelna powaga. Do więźnia, który nie chciał kapitulować, odnosił się z absolutny nienawiścią. Mnie szczególnie nienawidził. No a jeśli o mnie chodzi, to jeszcze dzisiaj zamordowałbym go nie tylko bez najmniejszych skrupułów, ale i z dużą satysfakcją Byk musiał być kimś wyjątkowym — nawet w NKWD. Śledztwo prowadził jak wybitny chirurg, wykazując się zawsze swą zręcznością wobec zmieniających się młodszych oficerów, którzy asystowali mu jak studenci chirurgowi podczas interesującej operacji. Jego metody były nikczemnie proste. Proces łamania opornego więźnia zaczynał się w wąskiej jak kiszka celi, umieszczonej o jakaś stopę poniżej poziomu korytarza. Wewnątrz człowiek mógł tylko stać — i to wszystko. Po obu stronach ściany gniotły jak stalowa trumna. Gdzieś w górze, na wysokości sześciu — siedmiu metrów znajdowało się niewidoczne okienko, z którego płynęło rozproszone światło. Drzwi otwierały się tylko po to, by wyprowadzić przez nie więźnia na spotkanie z Bykiem. Załatwialiśmy się stojąc. Staliśmy we własnych ekskrementach. Cela nigdy nie była czysta. W takie j to „kiszce" spędziłem w Charkowie sześć miesięcy. Przed spotkaniem z Bykiem prowadzono mnie do umywalni. W małym pokoiku, oprócz pompy nie było żadnych urządzeń, nie było nawet mydła. Rozbierałem się i pompowałem wodę na swa odzież. Tarłem te moje łachmany, deptałem, wykręcałem i wreszcie kładłem na siebie by wyschły na ciele. Pytania były zawsze te same. Spisane w tym samym pliku dokumentów, który podróżował ze mną z więzienia do więzienia. Tylko Byk zadawał je z większym naciskiem niż inni, pochłonięty chęcią zdobycia mojego podpisu. Zionął też potokiem odrażających przekleństw. Często i gwałtownie wybuchał wściekłością. Któregoś dnia po kilku godzinach nieprzerwanych wrzasków i gróźb nagle wyciągnął swój służbowy pistolet. Oczy mu płonęły, żyły nabrzmiały na karku, gdy przykładał pistolet do mojej skroni. Stał tak drżąc przez jakieś pół minuty. Przymknąłem oczy i czekałem. Potem cofnął się i trzasnął mnie w prawa szczękę rękojeścią rewolweru. Wyplułem zęby. Następnego dnia ze spuchnięta twarzą, pokaleczonymi od wewnątrz wargami i krwawiąc — spotkałem go znowu. Był uśmiechnięty. Grupka wielbicieli przyglądała się z zainteresowaniem jego arcydziełu. —Wyglądasz niesymetrycznie — zauważył. I uderzył mnie rękojeścią pistoletu z drugiej strony. Wyplułem jeszcze kilka zębów. —To ci wyrówna twarz — powiedział. Kiedyś znów wygolił mi na głowie tonsurę wielkości pół korony. Przez czterdzieści osiem godzin śledztwa siedziałem ledwo dotykając pośladkami brzegu krzesła, gdy żołnierze rosyjscy, stukający mnie dokładnie co dwie minuty w wygolone miejsce, zmieniali się kolejno przekazując sobie to zadanie. A Byk to wrzeszczał swoje pytania, to spoglądał na mnie przebiegle to z wdziękiem słonia próbował być miły, by tylko wyłudzić ode mnie podpis pod tym przeklętym dokumentem. A potem z powrotem do „kiszki", do lepkiego omdlewającego zaduchu i tych godzin półsnu. To była prawdziwa kiszka — odbytowa — ta moja cela. Gdy wracałem — próbując prostować uginające się pode mną kolana — mogłem myśleć tylko o Byku. Wypełniał moje życie całkowicie. Raz czy dwa strażnik na służbie podał mi zapalonego papierosa. Były to jedyne ludzkie objawy, z jakimi spotkałem się w Charkowie. Omalże nie płakałem z wdzięczności. Zdarzały się chwile, w których myślałem, że zostanę tam przez całe życie. Wydawało się, że Byk gotów jest zajmować się mną już zawsze. Po długich przesłuchaniach w świetle potężnych lamp łukowych z oczu obficie ciekły mi łzy. Leżąc na wąskiej ławce musiałem patrzeć wprost w światło, gdy on krążył w ponurym półmroku, poza zasięgiem lampy, nieustannie zarzucając mnie pytaniami, przekleństwami i wysyłając mnie do najgorszego piekła, przeznaczonego dla przeklętych, upartych a przebiegłych polskich szpiegów i wrogów Związku Sowieckiego. Było coś plugawego w tej jego niewyczerpanej energii i zwierzęcej sile. Gdy moje zamglone oczy poczynały się zamykać, podpierał mi małymi patyczkami powieki. Jedną z jego ulubionych specjalności była tortura przy pomocy kroplomierza. Ze zbiornika umieszczonego ponad ławką krople lodowato zimnej wody kapały na mą głowę zawsze w ściśle to samo miejsce w równych, odmierzonych odstępach. Trwało to nieraz całymi godzinami. Dzień czy noc — nie miało to żadnego znaczenia. Gdy mu przyszła na to ochota, Byk posyłał po mnie. Mogło się to zdarzyć równie dobrze o północy co o świcie, czy o jakiejkolwiek innej porze. Za każdym razem, z pewną dozą ciekawości próbowałem odgadnąć co nowego dla mnie wymyślił. Strażnicy prowadzili mnie poprzez więzienne korytarze, otwierali drzwi i wpychali mnie do środka. Któregoś dnia zastałem Byka czekającego na mnie w asyście swych sześciu uczniów z NKWD. Ci utworzyli dla mnie wąski szpaler, ustawiając się po trzech z każdej strony. U wylotu, w odległości kilku kroków od nich stanął sam mistrz. By dotrzeć do mistrza musiałem przejść między uczniami. Nikt nie wyrzekł ani słowa tylko nagle wymierzony gdzieś ponad uchem cios przerzucił mnie od jednego milczącego szeregu do drugiego. Bijać z ponura dokładnością podawali mnie sobie wzajemnie. Jeśli padałem na podłogę — kopaniem stawiali mnie na nogi. A gdy już było po wszystkim i nie mogąc się podnieść leżałem wyciągnięty na podłodze, podszedł do mnie sam Byk i wymierzył mi końcowe, paraliżujące kopnięcie w żebra. Potem podnieśli mnie, posadzili na brzegu tego samego co zawsze krzesła i zaczęły się znów pytania, machanie przed nosem plikiem dokumentów i podsuwanie mi pióra. Czasem zwracałem się do Byka: „Pozwólcie mi przeczytać te papiery. Przecież nie możecie ode mnie żądać bym podpisał coś, czego nie przeczytałem". Nigdy nie dał mi przeczytać tych dokumentów. Grubym palcem wskazywał tylko miejsce pozostawione na mój podpis: —Wszystko co masz zrobić to podpisać się tu twoim nazwiskiem. Potem zostawimy cię w spokoju. —Chcesz papierosa? — zapytał kiedyś zapalając jednego dla mnie i drugiego dla siebie. Po czym podszedł do mnie najspokojniej i przeznaczonego dla mnie papierosa z cała siła zdusił na mej ręce. Siedziałem tego dnia już dość długo na brzegu krzesła i — jak zwykle zresztą — chwycił mnie straszliwy kurcz w plecach i w nogach. Pocierałem właśnie sparzona rękę, gdy Byk zaszedł mnie z tylu i kopnięciem wybił spode mnie krzesło. Z hukiem spadłem na kamienna podłogę. Pod koniec mego pobytu w Charkowie Byk wynalazł nowa wesoła rozrywkę: zaprezentował mi nóż kozacki, z którego wydawał się być bardzo dumny. Doskonała stal i ostrość tego noża demonstrował na mojej piersi. Blizny, które mam do dziś przypominają mi o niewątpliwej sprawności i pomysłowości Byka. Kiedyś, już na krótko przed odjazdem, zastałem go samego. Był spokojny i jakoś obeszło się bez zwykłych powitalnych przekleństw. Gdy przemówił do mnie, jego zwykle ostry i skrzypiący glos brzmiał jakoś cicho i opanowanie. Słuchając go zdałem sobie nagle sprawę, że prosi mnie bym podpisał te papiery. Było to z jego strony prawie upodleniem. Myślałem, że zacznie beczeć. —O nie, ty opasła świnio — pomyślałem. — Nie teraz... Po tym wszystkim. Ale nie ufałem sobie i wolałem nie otwierać ust. Potrząsnąłem więc tylko głowa przecząco. Zarzucił mnie stekiem odrażających wyzwisk. Klął z gwałtowna, namiętna zaciekłością. Ile może wytrzymać człowiek osłabiony niedożywianiem i fizycznymi torturami? Doszedłem do wniosku, że do granic wytrzymałości daleko jest jeszcze od momentu, w którym storturowane ciało poczyna w męce wołać o ratunek. Nigdy świadomie nie osiągnąłem ostatecznego dna kapitulacji. Coś nieokreślonego, ale trwałego w moim mózgu trzymało się niezachwianie wiary, że poddanie się oznacza śmierć. Póki chciałem żyć — a przecież byłem młody — miałem tę ostateczna krańcowa siłę woli, która pozwalała mi stawiać im opór i odpychać ten dokument, który jednym pociągnięciem pióra mógł się przemienić w wyrok śmierci na mnie. Ale którejś nocy, przed odprowadzeniem na śledztwo, nakarmili mnie niespodziewanie suszona ryba. Zachowałem dość wyraźne wspomnienia wszystkich przesłuchań z wyjątkiem tego jednego. W głowie mi się kręciło, śliniłem się, nie mogłem zatrzymać oczu na żadnym przedmiocie. Szturchania i popychanie nie sprawiały na mnie żadnego wrażenia. Gdy próbowałem mówić, język stawał mi kołkiem w ustach. Niczym przez mgłę pamiętam, że podsuwali mi dokumenty i pióro, ale podobnie jak pijak po całonocnej libacji — nie przypominam sobie zakończenia tego śledztwa. Rano, gdy powróciwszy do życia oderwałem twarz od ściany celi — poczułem jakiś nowy i dziwny zapach. Na ścianie, o którą opierałem się twarzą dostrzegłem w miejscu, które dotykałem ustami duża, zielona plamę. Wówczas to, przygnieciony brzemieniem mojego nieszczęścia poczułem prawdziwy lęk. —Dali mi jakiś narkotyk — powtarzałem sobie. — Narkotyk był w rybie. Do czego się przyznałem? Przecież nie mogłem podpisać tego przeklętego dokumentu? Czułem się chory, złamany i zgnębiony. Wkrótce potem przeniesiono mnie do Moskwy na Łubiankę. Gdy odjeżdżałem strażnicy byli uśmiechnięci i rozmowni. To samo zaobserwowałem kolejno: w Pińsku, w Mińsku, w Charkowie i później w Moskwie. Ilekroć odjeżdżałem, strażnicy zawsze zachowywali się tak, jak gdyby byli zadowoleni, że się ze mną rozstaja. Rozmawiali swobodnie, nawet żartowali. Może to był ich sposób pokazania współczucia, na które przedtem nie mogli sobie pozwolić. Warunki na Łubiance były nieco lepsze. Opinia opornego widocznie poprzedziła moje przybycie, gdyż dostałem się znów do „kiszki". Ta „kiszka" była jednak czystsza i zamykano mnie w niej na krótsze okresy. Tym niemniej zespół śledczy na Łubiance próbował na mnie własnych metod perswazji. Chodziło pewnie o stołeczne dumę, która kazała im osiągnąć cel tam, gdzie nie udało się prowincjonalnym urzędnikom. Pytania były te same, to samo domaganie się mego podpisu, urozmaicone zwykła brutalnością i te same uwagi na temat nędznych polskich szpiegów. Ale na Łubiance mieli jeden sposób tortur, którego Byk by im pozazdrościł. Przytraczali mnie rzemieniami do „operacyjnego stołu" — nogi sztywno wyciągnięte pod stołem, ramiona rozpostarte na stole, obie ręce oddzielnie obwiązane rzemieniami. Moje ciało naciągniętym łukiem otaczało stół. W miarę jak podciągali napięte rzemienie, następowały paroksyzmy przeszywającego bólu. Ale to były dopiero wstępne zabiegi — tak jak siadanie z okropnym bólem zęba na fotel u dentysty. Potem dopiero następowała właściwa operacja. Nad stołem wisiał staroświecki kociołek z dzióbkiem. W kociołku — gorąca smoła. Zaczynało się od ponownych namów do złożenia podpisu i obietnicy, że gdy podpiszę puszcza mnie i pozwolą wrócić do celi. Mam wrażenie, że gdybym się zgodził podpisać w tej fazie, sprawiłbym im wielki zawód. Pierwsza kropla smoły była piekłem. Wściekle paliła moja rękę i długo piekła pomarszczona i zsiniała skórę. Ta pierwsza kropla była najgorsza — była szczytem bólu. Reszta stanowiła już pewne odprężenie. Starałem się nie stracić przytomności i zachować wolę oporu. Powiedzieli mi, że po skończonym zabiegu z radością podpiszę lewa ręka. Dowiodłem im, że się mylą. Byłem zahartowany w twardej szkole. Był to ostatni poważny atak. Po jakichś dwóch tygodniach wyprowadzono mnie znów z celi i tak po raz pierwszy w życiu — i ostatni, znalazłem się w sowieckim sądzie. PROCES I WYROK Gwar ożywionej rozmowy nagle zamarł. Misza wyróżniający się od reszty ubranej w mundury lub zwykłe cywilne bluzy zapięte pod szyję swym śnieżnobiałym kołnierzykiem i wytwornym, jedwabnym, szarym krawatem, powiedział wesoło: — Myślę, że chyba już zaczniemy. Choć stałem tam od pół godziny dopiero teraz sędziowie spojrzeli na mnie. Strażnicy stojący za mną poderwali się na baczność. Rozdano pliki papierów. Główne miejsce za długim stołem zajął siwowłosy Rosjanin w wieku około 60 lat. Ubrany był w zwykły długi surdut, który nosił na zapiętej pod szyję czarnej bluzie ozdobionej zielonymi i czerwonymi haftami. Po jego obu stronach zasiedli oficerowie NKWD w ciemnoniebieskich mundurach z czerwonymi wypustkami na kołnierzykach i z czerwonymi opaskami na szpiczastych, wojskowych czapkach. Misza zasiadł przy końcu stołu po mojej lewej ręce. Był on — jak się wkrótce przekonałem — głównym oskarżycielem. Gdy sad przygotowywał się do rozprawy, spoglądał na mnie chłodno. Podciągnąłem spodnie i skupiłem wzrok na jakimś punkcie tuż nad głowa przewodniczącego sadu. Po przeprowadzonej szeptem naradzie z siedzącymi obok niego oficerami przewodniczący rozpoczął rozprawę. Wstępne posunięcie, otwierające tę rozgrywkę, znałem na pamięć. „Nazwisko? Wiek? Data urodzenia? Gdzie urodzony? Imiona rodziców? Ich narodowość? Zawód ojca? Nazwisko panieńskie matki?" I tak dalej — według leżącego przed nim długiego kwestionariusza, w którym, nie wątpię, wypisane były wszystkie moje dawne odpowiedzi i przebieg wszystkich spotkań z NKWD od Pińska aż po moje przybycie do Moskwy. Jeśli powtarzając te Pytania liczyli na to, że pomylę się w odpowiedziach to rzeczywiście wykazywali słaba znajomość psychologii. Tyle razy zadawano mi je, że po prostu przestałem myśleć i każde z pytań mogło wywołać zawsze tę sama odpowiedź. Te same stare pytania, te same stare odpowiedzi... Przeczytano mi akt oskarżenia. Tym aktem oskarżenia przewodniczący (nie wiem czy to był jego tytuł oficjalny, ale spełniał funkcje przewodniczącego) zajmował się dość długo. Byt to dokument najeżony nazwami miejscowości, nazwiskami rzekomych polskich „reakcjonistów" i datami odnoszącymi się do okresów, w których, jak mi zarzucano, popełniłem określone czyny szpiegowskie przeciw Związkowi Sowieckiemu. Zasięg przestępstw objętych tym dokumentem był niezmiernie szeroki. Do dziś jeszcze nie mogę wyjść z podziwu, że pominięto w nim wydarzenia z mej młodości, kiedy to jako szukający przygód i niebezpieczeństw wyrostek rzeczywiście przekraczałem polsko-sowiecka granicę. Wszystkie te oskarżenia były całkowicie pozbawione jakichkolwiek podstaw. Z pewna też satysfakcją myślałem sobie, że jeśli nie zdołali wymusić na mnie przyznania się w dobrze wyekwipowanych celach śledczych całej serii więzień, to w tej stosunkowo przyjemnej i cywilizowanej atmosferze sali sadowej szansę ich były jeszcze mniejsze. Gdy badanie rozkręciło się wreszcie, począłem jednak — choć niechętnie — podziwiać, z jaka wytrwałością umysł sowieckiego urzędnika potrafi dążyć do nakreślonego celu. Przez wszystko to przeszedłem już przedtem w jakimś koszmarnym niekończącym się śnie. Teraz — wydostawszy się na dzienne światło z wijących się korytarzy, które tchnęły zgroza i rozpacza — stwierdziłem, że sen trwa z cała uporczywością. W skrócie można by całe oskarżenie ująć następująco: — Sławomirze Rawicz, jako Polak, wykształcony i pochodzenia burżuazyjnego, oficer antyrosyjskiej armii polskiej, zamieszkały w pobliżu sowieckiej granicy — jesteście ponad wszelka wątpliwość polskim szpiegiem i wrogiem Związku Sowieckich Socjalistycznych Republik. Właściwie sad powinien mnie był surowo zapytać, czemu traci czas przez to, że nie chcę przyznać się do winy. Po dwóch godzinach zmieniła się stojąca za mną straż. Ta zmiana warty odbywała się regularnie co dwie godziny w ciągu całej rozprawy. Pytania zadawane mi przez przewodniczącego nie nastręczały żadnych trudności, dotycząc wstępnej, formalnej części śledztwa. Nie osiągnęliśmy jeszcze stadium, w którym musiałem się zastanawiać, by rozpoznać przebłysk niebezpieczeństwa i uniknąć dobrze zastawionej pułapki. Chociaż w rozłożonych przed nim dokumentach wielokrotnie stwierdzono, że mówię płynnie po rosyjsku, przewodniczący, dbając o każdy szczegół śledztwa, zapytał czy rozumiem i mówię w języku rosyjskim. Potem cały przewód toczył się już po rosyjsku i wszystkie pytania zabarwione były oczywiście ta nieufnością, która Rosjanie żywią w stosunku do cudzoziemców, znających ich język. Podejrzliwość ta opiera się na przekonaniu, że żaden cudzoziemiec nie nauczyłby się rosyjskiego, gdyby nie chciał być szpiegiem. Stojąc przed sadem układałem plan mojej obrony. Postanowiłem nie zrażać do siebie sędziów. Chętnie potwierdzałem fakty, które były nie do zakwestionowania. Gdy jakieś oskarżenie było rażąco fałszywe, odpierałem je prosząc jednocześnie sad o pozwolenie wytłumaczenia mych motywów. Pozwalali mi mówić dość dużo. Zgadzałem się z niektórymi zarzutami całkowicie, z innymi częściowo — większość odpierałem, tłumacząc z zapałem dlaczego. Atmosfera była wroga, ale wyczuwałem lekkie zainteresowanie metoda mojej obrony. Sztywny charakter pytań nie pozostawiał złudzeń co do tego, że mogę rzeczywiście wpłynąć na stanowisko sędziów, ale czułem, że wykazując chęć współdziałania z sadem przynajmniej nie pogarszam mej sprawy. Pewne wrażenie zrobiła na mnie swoboda, z jaka sad się zachowywał. Członkowie kompletu sadzącego bez przerwy palili papierosy. Strumień gości, który zauważyłem jeszcze przed rozprawa, przepływał swobodnie przez salę w trakcie przewodu sadowego. Trwały też nieustannie: szmer rozmów toczonych na boku i prowadzona półgłosem wymiana zdań siedzących za stołem członków sadu, której towarzyszyły gesty przyjaźni i poufałości. Słuchając i mówiąc obserwowałem wszystko, co mogłem dojrzeć lub dosłyszeć. Jak widz w teatrze starałem się ocenić wagę i znaczenie każdej z postaci ukazujących się kolejno na scenie. Najbardziej pobudzał moja ciekawość wytwornie wyglądający mężczyzna w mundurze, wysoki, o włosach przyprószonych siwizna, który wszedł przez jedne z drzwi zasłoniętych kotara, gdy rozprawa toczyła się już od jakichś trzech godzin. Przewodniczący właśnie zaczynał zadawać mi jakieś pytanie, gdy jeden z siedzących obok oficerów porozumiewawczym znakiem skierował jego głowę w stronę drzwi. Nowy przybysz, trzymając jeszcze ręka kotarę, rozglądał się po sali sadowej. Wzrok jego prześlizgnął się po mnie, spoczął na chwilę na moich strażnikach, po czym skierował się na ławę sadowa. Przewodniczący skoczył na równe nogi i reszta dygnitarzy też zerwała się pospiesznie z miejsc. Salę wypełnił hałas odsuwanych krzeseł. Wytworny przybysz nierównym, nerwowym krokiem zbliżał się do rozpromienionego przewodniczącego. Gdy szedł wzdłuż stołu słychać było przyciszony wymianę uprzejmości, z której do moich uszu docierał co chwila zwrot: —Towarzyszu Pułkowniku. Przewodniczący uściskał wreszcie gorąco dłoń „Towarzysza Pułkownika" i „Towarzysz Pułkownik" dość obojętnie wysłuchał kilku uwag przewodniczącego. Potem odwrócił się, kiwnął z uśmiechem głowa w kierunku eleganckiego Miszy i stanął oparty plecami o ścianę w pobliżu drzwi, przez które wszedł na salę. Na znak towarzysza pułkownika sędziowie powrócili na swe miejsca. Wznowiono przewód, któremu przybysz przysłuchiwał się z wyraźnym znudzeniem. Patrzył w sufit i wydawał się pogrążony w myślach, zajęty sprawami znacznie ważniejszymi, niż proces jakiegoś zwykłego Polaka. Po jakichś dziesięciu minutach ulotnił się. Około drugiej po południu przewodniczący ustąpił miejsca jakiemuś młodszemu od siebie sędziemu i wyszedł, pewnie na obiad. Zmieniano się również w innych częściach długiego stołu. Widać było, że w tego rodzaju procesie ciągłość rozprawy nie jest bynajmniej potrzebna. Każdy kto czytał dotychczasowe zeznania mógł zastąpić udającego się na odpoczynek członka kompletu sędziowskiego. Zastępca wykazywał sprawność, której brakło dotychczasowemu przewodniczącemu. Zadawał pytania szybciej, pozostawiając mniej czasu do namysłu. Ku memu zdumieniu wkrótce po wznowieniu rozprawy poczęstował mnie papierosem. Nie było w tym żadnej zasadzki. Papierosa wraz z ogniem podał mi jakiś urzędnik. Zaciągnąłem się głęboko i poczułem się dobrze. Przed samym końcem rozprawy dali mi jeszcze jednego. Dwa papierosy dziennie. Czułem, że to może być dobry znak. Towarzysz pułkownik zajrzał znowu podczas popołudniowej rozprawy. Przeszedł się wzdłuż stołu, wziął do ręki akta, położył je z powrotem, wymienił nerwowo kilka zdań z najważniejszymi osobistościami i znów wyślizgnął się z sali. Dochodzenia trwały. Druga zmiana ustawionej za mną straży oznaczała, że minęły jeszcze dwie godziny. Teraz Misza zaczął badać mnie jakby od niechcenia, uśmiechając się od czasu do czasu. Odpowiadałem z wielka gorliwością. Cóż za przyjemna zmiana — myślałem sobie — mieć do czynienia z człowiekiem, który nawet swym po europejsku skrojonym ubraniem przypomina o istnieniu innej cywilizacji. Gdy pytali mnie o moja żonę wydawało mi się, że odczuwam u nich jakby lekką oznakę współczucia. Na nasz ślub z Wierą, który odbył się 5 lipca w Pińsku dostałem 48-godzinna przepustkę. Matka wywołała mnie od weselnego stołu pod pretekstem telefonu. Gdy wyszedłem z pokoju podała mi depeszę: rozkaz natychmiastowego stawienia się w pułku. Spakowałem walizki i pocałowałem na pożegnanie żonę, której łzy spływały po policzkach, gdy gładziła moja twarz i włosy. Większość gości weselnych nie wiedziała nawet, że wyjechałem. Po dwóch tygodniach mogłem sprowadzić ja do Ożarowa, gdzie — w okolicy — stał mój oddział. Wciągu czterech, czy pięciu dni mogłem ja widywać jakieś trzy godziny dziennie. Podczas tych wspaniałych, cudownych godzin mogliśmy się nawet pozbyć tego uczucia zbliżającego się przeznaczenia, które tak ciążyło wówczas nad Polska. To było całe moje małżeństwo z Wierą. Kiedy walczyłem na zachodzie Polski, Rosjanie weszli ze wschodu. W Pińsku, do którego wróciłem, NKWD działało szybko i sprawnie. Ledwo zdążyłem powiedzieć Wierze „dzień dobry" i odpowiedzieć na jej pierwsze skwapliwe pytania — wkroczyli do mego domu. To było nasze ostatnie widzenie. Już dobrze po południu, gdy odstałem w sadzie ponad cztery godziny, zastępca przewodniczącego zapytał, czy chciałbym się napić kawy. Odpowiedziałem: — Tak. Proszę. Wtedy to właśnie prócz kawy dostałem drugiego papierosa. Kawa była doskonała — gorąca, mocna i słodka. Gdy najpierw wypiłem kawę a następnie wypaliłem papierosa, mogąc się niezdarnie posługiwać tylko jedna ręka, zaczął mi zadawać pytania barczysty cywil siedzący naprzeciw Miszy. Był to — jak się zdołałem zorientować — mój obrońca. Okazywał częste oznaki niezadowolenia z roli, jaka mu kazano odgrywać i odnosiłem wrażenie, że z trudem ukrywa pogardę, jaka dla mnie żywi. W Procesie brał minimalny udział i jego rzadkie interwencje z pewnością nie pomagały mej sprawie. Był on, w najlepszym razie, jej bardzo niechętnym szermierzem. Tego dnia rozprawa skończyła się dość nagle około godziny czwartej. Jeden z dwóch oficerów siedzących przy głównej części stołu szepnął coś przewodniczącemu. Jakiś oficer wydał moim strażnikom rozkaz „baczność". Kazano mi zrobić w tył zwrot i pomaszerowałem z powrotem do celi. Dostałem jedzenie i zacząłem zastanawiać się nad wydarzeniami tego dnia. Doszedłem do wniosku, że proces już się skończył i pozostała już tylko formalność — ogłoszenie przez sad wyroku. Sadziłem, że przebieg rozprawy wypadł dla mnie nienajgorzej, miałem nawet lekka nadzieję, że wyrok będzie łagodny. Od wielu miesięcy nie spałem tak dobrze i tak nie wypocząłem, jak tej nocy. Następnego dnia o siódmej rano przyszli po mnie strażnicy. Było mglisto i wilgotny chłód przenikał przez moja odzież. Drżałem z zimna idąc przez wybrukowane podwórko do budynku sadu. Przed wejściem odbyła się formalna rewizja, po czym znów wepchnięto mnie przez osłonięte kotara drzwi na moje miejsce naprzeciw długiego stołu. Ale wewnątrz rzeczy miały się zgoła inaczej niż wczoraj. Członkowie trybunału mieli tego ranka wyraźnie skwaszone twarze. Byli gotowi i czekali na mnie. Najwyższy sad sowiecki pokazał mi się teraz od swej chłodnej, urzędowej strony. Komplet sadzący był ten sam, który zasiadał pod koniec wczorajszego dnia — ten sam młody wiceprzewodniczący i ci sami dwaj doradcy z NKWD po jego prawej i lewej ręce. —A więc zgadza się — pomyślałem — teraz odczytają wyrok. Stanąłem wyprostowany i czekałem. Panowie sędziowie przyglądali mi się. Po krótkim przerzucaniu papierów wznowiono rozprawę. Zastępca przewodniczącego zaczął rzucać pytania. — Nazwisko?... Wiek?... Gdzie urodzony?... — ta sama rutyna. Tak jakbym nigdy przedtem nie stał wśród tych białych ścian sali sadowej, jakby nie zdarzył się dzień wczorajszy. Litanię pytań powtórzono z nowym zwiększonym naciskiem. Wydawało mi się, że moje wczorajsze odpowiedzi zostały całkowicie puszczone w niepamięć. Przez pierwsze pół godziny walczyłem z pogrążająca mnie falę przygnębienia. Czułem się znękany, przybity, bliski załamania. Jakimże naiwnym głupcem byłem sadzać, że mnie tak łatwo puszcza. Musiałem znów walczyć, tym razem osłabiony wczorajszym przedwczesnym odprężeniem. Ci ludzie, podobnie jak i tamci, których spotkałem w Mińsku czy Charkowie byli Rosjanami kierującymi się tą samą nienawiścią i pracującymi według tych samych, ciasnych formułek. Pokrzykiwano na mnie, prawie nie słuchano moich odpowiedzi, walono pięściami w stół, aż podskakiwał na nim ciężki kałamarz. —Polski szpieg! Polski zdrajca! Polski bękart! Polski faszysta! Wraz z każdym pytaniem padały na mnie zniewagi. Misza już się nie uśmiechał, gdy wstał by kontynuować pytania. Wsadzie zapanowała przez chwilę cisza, gdy stał wbiwszy we mnie spojrzenie. Za stołem przewodniczącego stanęło trzech młodych cywilów, których nie widziałem przedtem. Mieli notesy w rękach i wyczekująco spoglądali na głównego prokuratora. Pamiętam, że pomyślałem wówczas o Byku i jego grupie czeladników. —Ty polski sukinsynie — zawołał Misza — dość cierpliwie słuchaliśmy twych głupstw. Wiesz, że jesteś nędznym szpiegiem i powiedz nam wszystko o twoim szpiegostwie. —Powiedziałem wszystko, co wiem — odparłem. — Nie ukryłem niczego i nie mam nic do dodania. Dramatycznym ruchem Misza zbliżył się do mnie zza stołu. Zrobił z dziesięć kroków i zatrzymał się przede mną. —Ty zawodowy łgarzu — zawołał i zamachnąwszy się uderzył mnie prosto w twarz — raz, dwa, trzy, cztery razy. Gdy wstrząsnąłem głowa dodał: —Ale ja cię zmuszę do mówienia prawdy. Odwrócił się gwałtownie i poszedł na swoje miejsce za stołem. Trzej młodzi obserwatorzy z zapałem skrobali coś w swoich notesach. Stałem drżąc, nienawidząc jego, wszystkich Rosjan i wszystkiego co rosyjskie. Przez następne piętnaście minut starałem się nie słyszeć kanonady zniewag i pytań. Zacisnąłem usta i odmawiałem wszelkich odpowiedzi. Policzki paliły mnie od otrzymanych ciosów. Rozcięta od wewnątrz warga krwawiła. W ustach czułem słony smak krwi. Wreszcie zdecydowałem się mówić, czując, że powinienem walczyć do końca. Misza wymienił właśnie trzy zupełnie obce mi nazwiska ludzi, którzy przyznali się do szpiegostwa przeciw Rosji i byli świadkami moich zdradzieckich czynów. Postanowiłem przerwać ciszę, jaka w tym momencie zapanowała. —Dlaczego nie sprowadziliście tych świadków, by mnie z nimi skonfrontować — zapytałem. — Może sprowadzimy, może sprowadzimy — odpowiedział Misza. Ale, oczywiście, nigdy nie przedstawiono żadnego świadka, który złożyłby przeciw mnie zeznanie. Niczym nie mogli uzasadnić aktu oskarżenia — poza jednym chyba punktem — byłem Polakiem. To jedno było niewątpliwie wielką zbrodnią przeciw Rosji. Nie mogę sobie przypomnieć wszystkich pytań, ale doskonale pamiętam prokuratorskie talenty Miszy. Prowadził mnie umiejętnie szlakiem, wzdłuż którego leżały znane mi miejscowości i na których napotykałem ludzi o znajomych nazwiskach. Mogłem prawie przewidzieć następne pytanie i mieć na nie na wpół przygotowana odpowiedź. Aż nagle — wszystko w tym samym tonie — padała nazwa jakiejś innej miejscowości i jakieś obce mi nazwisko. Moment ciszy z mojej strony, podczas którego starałem się przestawić na nowy tor — i już Misza wołał z triumfem: —Ach ty psie polski. Tym pytaniem nareszcie zatkałem ci gębę. To tam składałeś swoje raporty szpiegowskie. Potem następował potok wyzwisk i oskarżeń, wśród których starałem się wyjaśnić, że nie znam ani miejscowości ani ludzi wymienionych przez Misze. Poprzedniego dnia z przyjazny wylewnością opowiadałem im, jak chodziłem z ojcem strzelać kaczki na błotach poleskich, dziś posłużyło to Miszy do pełnych jadu ataków na mnie, jako na szpiega i sabotażystę. Za błotami poleskimi leży Rosja — przypomniał Misza z całym naciskiem sadowi. Wczoraj chwaliłem się, że nieźle obchodzę się ze strzelbą. Dziś okazało się, że jestem nie tylko najnikczemniejszym szpiegiem ale i strzelcem wyborowym na usługach polskiego wywiadu. I tak w kółko toczyła się ta rozprawa. Ten na pozór wariacki proces, prowadzony przez obłąkanych ludzi, zmienił się pod koniec w próbę sił między osłabionym, wygłodzonym, prześladowanym Polakiem, a potężne machina państwowa, mogące sobie pozwolić nawet na taką stratę czasu. Przyprowadzili mnie na czczo do sadu i nie dostałem nic do jedzenia podczas długiej rozprawy, która skończyła się dopiero o północy. W sumie stałem w sadzie siedemnaście godzin i tego dnia nie było już papierosów czy kawy. Ilekroć zaczynałem się słaniać lub stojąc popadać w drzemkę, Misza wstawał od stołu, by mnie szturchnąć, czy uderzyć. Wszyscy inni na sali sadowej, włączając w to Misze, wychodzili co jakiś czas by wypocząć. Inni podejmowali za nich badania i skład sadu zmieniał się nieustannie. Podczas popołudnia zjawił się nawet na kilka godzin stary przewodniczący, by dać możność wypoczynku swemu zastępcy. Regularnie co dwie godziny zmieniali się też moi strażnicy. Tylko ja jeden z wyschniętym gardłem i chwiejąc się na nogach, stałem wciąż, zastanawiając się posępnie czy ten dzień będzie miał wreszcie jakiś kres. Gdy potykając się powróciłem wreszcie do celi nie znalazłem w niej żadnego jedzenia. Następnego dnia o siódmej rano znów z wciąż pustym żołądkiem zaprowadzono mnie do sadu, gdzie głodny, obolały i śmiertelnie zmęczony przeżyłem jeszcze jedną maratońską sesję sowieckiego wymiaru sprawiedliwości. Zadawałem sobie wciąż jedno pytanie: po co to wszystko? Po co tracą tyle czasu na jednego Polaka? Dlaczego nie chcą skazać mnie po prostu, by skończyć tę komedię? Najchętniej przyznałbym się do zarzucanych mi zbrodni, by skończyć z tym wszystkim. Ale jednak nie chciałem umierać. Była to dla mnie walka na śmierć i życie. Nie zdołali mnie złamać. Próbowali nawet sztuczek charkowskich, trzymając mnie godzinami na brzegu krzesła. Bolało, ale pozycja siedząca była, bądź co bądź, zmianą po wielu godzinach stania na chwiejących się nogach. Nie potrzebowałem przynajmniej powstrzymywać wciąż uginających się pode mną kolan. Czwarty dzień był ostatnim dniem rozprawy. Na sali widać było znacznie więcej ludzi, niż w początkach procesu. Wydawało mi się, że wszyscy statyści, którzy od czasu do czasu zastępowali głównych aktorów, chcieli wziąć udział w ostatnim akcie. Nastrój był bardzo podobny do tego, który panował na sali pierwszego dnia rozprawy. Przewodniczący siedział znów na swym zwykłym miejscu, przerzucając arkusze papierów. Wszyscy pogrążeni byli w rozmowie: Misza prowadził ożywiony dialog z jakimś kapitanem NKWD. Przebrnęliśmy przez wstępną procedurę, podczas której znów zebrano moje personalia. Byłem zmęczony, chory i wciąż o pustym żołądku. Zadano mi dalsze pytania, na które odpowiadałem automatycznie. Były proste i bez zasadzek. Po tych pytaniach przewodniczący poprosił, bym przedstawił sądowi próbkę mojego podpisu. Zauważywszy, że się waham, wyjaśnił, że wcale nie chodzi o podpisanie jakiegoś dokumentu. Ktoś zbliżył się do mnie z mała karteczką papieru, na której akurat zmieścić się mógł mój podpis. Gdy obracałem ją niepewnie w ręku, ktoś inny powiedział: —Chcemy tylko zobaczyć, jak się podpisujesz nazwiskiem. Wziąłem podany mi ołówek i złożyłem mój podpis. Przewodniczący spojrzał na kartkę i podsunął ja obu enkawudzistom. Wszyscy trzej pochylili się nad nią. Trwało to kilka minut, po czym przewodniczący spojrzał na mnie, uniósł kartkę, zgniótł ja i wyrzucił. Wziął następnie ze stołu jakiś dokument i podał mi go przez woźnego. —Czy to wasz podpis? — zapytał przewodniczący. Sad czekał, gdy przez jakaś minutę dokładnie oglądałem kartkę. Tak, to był mój podpis. Chwiejny, niepewny, ale bez wątpienia mój. Charków — pomyślałem. Ta noc w Charkowie! —Czy to wasz podpis? — powtórzył przewodniczący. —Tak — odpowiedziałem. —Ale nie pamiętam, bym go składał i to wcale nie znaczy, że zgadzam się z treścią tego dokumentu. —Ten dokument — ciągnął przewodniczący — stanowi pełna listę wytoczonych przeciw wam oskarżeń. —Wiem o tym — odparłem. — Ale nigdy nie pozwolono mi go przeczytać i nigdy świadomie nie podpisywałem tego dokumentu. — Tym niemniej podpis jest wasz? —Tak, ale nie pamiętam bym go kiedykolwiek składał. Wzdłuż całego stołu rozpoczęła się narada szeptem. Przewodniczący powstał, a cały sad za nim, i począł odczytywać pełny akt oskarżenia. Skończywszy oświadczył, że sad uznał mnie winnym szpiegostwa i działania na szkodę Związku Sowieckiego. Wszystko to trwało dość długo i teraz czekałem tylko na wyrok. Wreszcie go ogłoszono. —Zostajecie przeto skazani na dwadzieścia pięć lat pracy przymusowej. —Wystarczy wam to — dodał major w niebieskim mundurze, siedzący po prawej ręce przewodniczącego — „na odświeżenie waszej fatalnej pamięci". Stałem przez chwilę przyglądając się stołowi. Skrzyżowałem spojrzenie z eleganckim, schludnym Misza. Odsunąwszy się nieco od stołu, stał z uśmiechem na ustach. Był to przyjazny uśmiech człowieka, który ma za chwilę zbliżyć się z wyciągniętą do uścisku ręka. Wyglądało to, jak gdyby dodawał mi otuchy i gratulował mojego zachowania się w sadzie. Patrzyłem na jego wciąż jeszcze uśmiechniętą twarz, aż jeden ze strażników szarpnięciem za bluzę obrócił mnie w tył. Poprzez osłonięte kotarą drzwi odprowadzono mnie do celi. Dostałem posiłek i to spory posiłek, jak na warunki więzienne. Dano mi też coś do picia. Strażnicy zaczęli znów rozmawiać ze mną. Czułem, że wielki ciężar spadł mi z piersi. Usnąłem. Z WIĘZIENIA — WAGONEM BYDLĘCYM Już następnego dnia stwierdziłem, że władze więzienne wzięły pod uwagę zmianę mojej pozycji. Przestałem być więźniem pod śledztwem — stałem się więźniem, na którego zapadł już wyrok. Przywrócono mi normalne wyżywienie — kawa i 100 gramów chleba o siódmej rano, znów 100 gramów chleba i miska zupy wieczorem. Zupa była co prawda gorąca woda, w której bez żadnych przypraw czy soli gotowała się rzepa — ale stanowiła przyjemna zmianę diety. Wynagrodzono mnie również pierwsza od czasu aresztowania gorąca kąpielą. Łaźnia, do której odprowadziło mnie dwóch strażników, znajdowała się w odległości kilkunastu metrów od mojej celi. Od innych, które używałem w więzieniach różniła się tylko tym, że na ścianie były dwa kurki zamiast jednego. Zdjąłem rubaszkę, spodnie, łapcie i stanąłem w wąskim ścieku wydrążonym w kamiennej posadzce. Odkręciłem prawy kurek i trysnęła gorąca woda. Choć bez ręcznika i mydła — był to luksus. Podskakiwałem, przechylałem się pod kurkiem, by woda spływała po mnie od głowy do stóp, nacierałem się, aż moja biała skóra poczęła się różowić. Dwaj strażnicy, jeden z naganem w rozpiętym futerale, rozsiedli się po obu stronach drzwi, przyglądając się mojej zabawie. — Teraz już ci będzie dobrze — wyjeżdżasz stad — odezwał się jeden z nich. — Dokąd? — zapytałem szybko. Obaj zignorowali jednak moje pytanie, postanowiłem więc kapać się jak najdłużej. Zakręciłem wreszcie kurek i by wyschnąć począłem tańczyć i poklepywać się koszula. Wyschnąwszy, zmoczyłem odzież i zacząłem wygniatać z niej brud więzienny, aż spłynął ściekiem do zlewu. Spłukałem ja następnie, wyżąłem i strzepnąłem resztki wody. Z ubrania szła jeszcze para, gdy wdziałem je na siebie. — Teraz wyglądasz elegancko i czysto — powiedział strażnik z karabinem. — Idziemy. Wróciwszy do celi dostałem papierosa. Skręcił go dla mnie jeden ze strażników, zapalił i położył na ziemi. Gdy opuszczał celę, zbliżyłem się i podniosłem papierosa. Ile razy dostawałem papierosa zawsze stosowano tę sama procedurę. Żaden strażnik nie podałby mi do ręki papierosa. Jeśli papieros zgasł nim zdążyłem się nim zaciągnąć — rzucano mi zapałkę. Wypalona zapałkę strażnik podnosił i usuwał z celi. Większość surowych zarządzeń bezpieczeństwa miała swoje uzasadnienie. Jakoś nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego dwóch uzbrojonych strażników w samym sercu Łubianki musi stosować tak skomplikowane sztuczki z powodu jednego papierosa. Mimo, że więzień nie miał najmniejszych szans ucieczki — zawsze podlegał tej samej musztrze. Wychodziło się lub wracało do celi pod eskorta dwóch strażników. Gdy więzień wychodził z celi, strażnicy ustawiali się po obu stronach drzwi. Trzeba było minąć ich i stanąć krok przed nimi. Wtedy otrzymywało się instrukcję. Oto typowy przykład: —Idź korytarzem w lewo, skręć w prawo na końcu i maszeruj, póki nie dostaniesz rozkazu, by się zatrzymać. Idź przez cały czas środkiem korytarza! Po instrukcji zwykle recytowano ostrzeżenie: —Krok w prawo, krok w lewo — to próba ucieczki! Podczas mego pobytu w więzieniu musiałem słyszeć to ostrzeżenie chyba setki razy. Używali go wszyscy strażnicy, znali je wszyscy więźniowie. Rosjanie bardzo starannie tłumaczyli eskortowanemu więźniowi, co ma robić i nie pozostawiali mu żadnych złudzeń co do tego, że wszelka zmiana kierunku w prawo czy w lewo oznacza śmierć od kuli karabinu czy pistoletu strażników, postępujących w odległości dwóch kroków za więźniem. Na Łubiance zarządzenia te wydawały się przesadne, prawie śmieszne. Później jednak, gdy tysiące więźniów poczęto przerzucać z 'jednego krańca Rosji na drugi i ucieczka stała się czymś przynajmniej realnym, te środki bezpieczeństwa były z punktu widzenia Rosjan uzasadnione. Rankiem, czwartego dnia po wyroku, do mojej celi wszedł porucznik NKWD. — Czy umiesz czytać po rosyjsku? — zapytał. Gdy odpowiedziałem, że tak, podał mi jakiś papier. Był to dokument podróży. Przekonałem się wówczas, że w Rosji nawet skazańcy musza mieć pozwolenie na zmianę miejsca pobytu, choćby się przeprowadzali tylko z więzienia do więzienia. Oficer dał mi pióro, którym podpisałem się na dokumencie. Schował papier do kieszeni i wyszedł. Któregoś listopadowego popołudnia, już o zmierzchu, opuściłem po raz ostatni moja celę na Łubiance. Wyprowadzono mnie na dziedziniec więzienny. Padał śnieg i było tak zimno, że aż zatykało oddech. Dziedziniec otoczony małymi budynkami zamykała z jednej strony masywna brama, obok której w zabudowaniach z czerwonej cegły, mieściły się magazyny. W jednym z nich, dostałem paczkę zawinięta w brązowy papier. Człowiek, który mi ja wręczał, uśmiechnął się i powiedział: —To na twoją podróż. Stojąc na dziedzińcu, paczka w jednej ręce, a opadające spodnie w drugiej — drżałem z zimna i z podniecenia. Opanowało mnie uczucie wolności. —To już pożegnanie z więzieniem — mówiłem sobie. — Gdziekolwiek cię teraz zabiorą — nie będziesz już w cuchnącym więzieniu. Cokolwiek mnie czeka — myślałem z pewna emocja — już wdycham świeże, czyste powietrze. Jadę gdzieś, ale już nie z celi do celi, z więzienia do więzienia, z jednego śledztwa na drugie. Czeka mnie nowe życie, możliwość pracy, posługiwania się znów mymi rękami, spotkania ludzi i rozmawiania z ludźmi... Już właśnie małymi grupkami sprowadzano na dziedziniec moich współwięźniów. Serce mi biło, gdy oglądałem kolejnych przybyszów. Patrzyliśmy z napięciem — ja na nich a oni na mnie. Wszyscy szukaliśmy znajomych. I tu zdałem sobie sprawę z dziwnego odkrycia: rozpoznać kogoś było niepodobieństwem. Uczestniczyliśmy w maskaradzie — wszyscy w tym samym przebraniu. Mieliśmy wszyscy długie włosy i długie brody. Nie strzygłem się przecież i nie goliłem od blisko roku, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że i inni byli traktowani w ten sam sposób. Ubrani byliśmy też jednakowo. Gdy już wszystkich zgoniono, dziedziniec wypełniło stu pięćdziesięciu mężczyzn podtrzymujących spodnie w ten sam, co ja sposób. Stu pięćdziesięciu straceńców, występujących w tych samych pożałowania godnych kostiumach na jakimś piekielnym balu maskowym — każdy ze schludnie zawinięta paczka z brązowego papieru w jednej ręce i ze spodniami w drugiej. W pewnej chwili byłem bliski śmiechu, lecz nagle opanowała mnie dławiąca fala współczucia dla nas wszystkich — uczestników tego idiotycznego widowiska. Po raz pierwszy spotkałem się z innymi więźniami. W Charkowie i na Łubiance docierały do mnie jakieś odgłosy. Słyszałem jak rozstrzeliwano ludzi, słyszałem okropne wycie człowieka, który traci zmysły. Przysłuchiwałem się też skrobaniu i pukaniu w ścianę, odnosząc wrażenie, że ktoś chce się ze mną porozumieć. Nigdy jednak nie pozwolono mi zetknąć się z innymi ofiarami. Spośród różnych metod śledztwa — izolację zastosowano do mnie w całej pełni. Zbiórka, odliczanie, sprawdzanie nazwisk i dokumentów — wszystko to zajęło ze dwie godziny. Cały ten czas urozmaicaliśmy przysiadami na śniegu. Dozorowały nas dwa zbrojne oddziały straży — każdy złożony z kilkunastu żołnierzy. Zapadał zmierzch, gdy wreszcie załadowano nas, na stojąco, do pięciu pokrytych brezentem wojskowych ciężarówek. Eskortowały nas dwie ciężarówki, wypełnione żołnierzami — jedna na czele konwoju, druga z tyłu. Trzęsąc się i przechylając to w jedna, to w druga stronę ujechaliśmy w zawrotnym tempie jakieś piętnaście kilometrów, aż wreszcie, ze zgrzytnięciem hamulców — runęliśmy cała masa do przodu. Konwój zatrzymał się. W czasie tej krótkiej, trzęsącej jazdy czułem jak wrzały wokół mnie emocje i podniecenie. Cóż za dziwne, oszałamiające przeżycie znaleźć się znów wśród ludzi, być popychanym cudzym ramieniem, otrzymywać łokciami szturchańce między żebra i słuchać okrzyków rzucanych w potocznej polskiej mowie. Nie były to jeszcze ożywione rozmowy, których należałoby się spodziewać. Rozmowy przyszły później. Tymczasem odzwyczajeni od rozmawiania, rzucaliśmy sobie tylko krótkie pytania i równie krótkie, ostre odpowiedzi. Nasz konwój zatrzymał się przed stacja na bocznej linii kolejowej położona — jak w przybliżeniu obliczyłem — o jakieś dziesięć kilometrów od Moskwy. Ktoś twierdził później, że znał tę miejscowość, podał nam nawet jej nazwę i wyjaśnił, że stanowi ona dzielnicę willowa Moskwy, zamieszkała przez zamożnych dygnitarzy sowieckich. Dobrze zbudowane i jasno oświetlone domy, które dostrzegłem wyskakując z ciężarówki, zdawały się potwierdzać tę teorię. Na peronie stał pociąg złożony z wagonów bydlęcych, w które zwykle ładuje się po osiem krów lub koni. Zwrócone do siebie łbami zwierzęta zajmują dwie przegrody, po cztery w każdej. W środku pozostawia się wąskie przejście łączące drzwi po obu stronach wagonu. Na przodzie pociągu i z tyłu stały dwie dymiące lokomotywy. Ładowano nas szybko. Na dźwięk swego nazwiska więzień zbliżał się do drzwi wagonu i dwóch żołnierzy wpychało go do środka. Wewnątrz dwaj inni żołnierze ustawiali więźniów wzdłuż ścian, stopniowo wypełniając wagon, aż wreszcie dla nich samych brakowało miejsca. Gdy wreszcie skończyło się ładowanie, w moim wagonie stanęło bez ruchu sześćdziesięciu ludzi. Wszystkie urządzenia dla zwierząt usunięto z wagonu z wyjątkiem kółek stalowych, do których przywiązywano je dla bezpieczeństwa. Cztery okratowane otwory wentylacyjne zostały od zewnątrz zabite płytami blachy. Dwóch żołnierzy ze specjalnymi opaskami na rękawach mundurów zajrzało do środka: —Jesteśmy sanitariuszami. Dajcie znać jeśli któryś będzie potrzebował pomocy, a już się nim zajmiemy. Zatrzaśnięto drzwi i zaryglowano je od zewnątrz w momencie kiedy zdawało się, że stojący najbliżej wejścia, pod wpływem naporu wyskoczą jak korki z butelek. W dusznych ciemnościach ktoś zaczął się śmiać z sanitariuszy: —Ciekawe jak mamy wzywać ich na pomoc. Telefonem, czy co? I rzeczywiście, w ciągu następnych kilku tygodni nikt z naszego wagonu nie widział, by ci spece z opaskami wykazywali się swą umiejętnością niesienia pierwszej pomocy. Organizacja rosyjska pełna jest tego rodzaju paradoksów. Trzymając wciąż pod pacha swą paczkę stałem wgnieciony w jeden z katów wagonu. O siedzeniu nie było mowy. Gdy chciałem podnieść rękę, musiałem prosić o pomoc sąsiada, który odpychając stojących najbliżej, dawał mi miejsce potrzebne do wykonania tej operacji. Ten to zresztą anonimowy przyjaciel poradził mi bym otworzył paczkę i zjadł przynajmniej część żywności nim mi ją ukradną. Posługując się węchem i dotykiem, zbadałem zawartość mojej paczki. Cóż za radosne odkrycie. W paczce znalazłem sporych rozmiarów owalny bochenek razowca, dwie smakowite suszone ryby, które Rosjanie nazywają taraniami, uncję machorki i kawałek gazety (później stwierdziłem, że z 1938 roku) do skręcania papierosów. Zjadłem pół bochenka i jedną rybę. Resztę zawinąłem znów w papier i wcisnąłem za bluzę. Dopiero gdy pociąg ruszył zaczęły się rozmowy. Zastanawiano się dokąd nas wiozą. Niektórzy wyrażali obawę, że skończymy na Nowej Ziemi, inni, że w kopalniach soli na Kamczatce. Wszyscy zgadzali się, że naszym miejscem przeznaczenia jest Sybir. Jedną z ostatnich instrukcji, udzielonych nam przed zatrzaśnięciem drzwi, było żeby nie hałasować. Gdy jednak pociąg nabrał pewnej szybkości i wzmógł się stukot kół, poczęliśmy wszyscy krzyczeć. —Czy jest tu ktoś ze Lwowa? — wołał jakiś głos z jednej części wagonu. —Ja ze Lwowa — odpowiadał ktoś z przeciwnej strony. Podobnie szukali się też koledzy z tych samych pułków. W tym ogólnym zamieszaniu nie można było podtrzymać jakiejś rozmowy. Dość nagle jednak ustały okrzyki i każdy zaczął skupiać uwagę na swym najbliższym sąsiedzie. Byłem wciąż jeszcze nieco podniecony tą nową sytuacją, ale jakoś nie potrafiłem się zdobyć na wzięcie udziału w tej hałaśliwej wymianie pytań i odpowiedzi. Oparty o zimną ścianę wagonu przysłuchiwałem się tym odgłosom, nie potrafiąc jeszcze przełamać wewnętrznych oporów i szukać przyjaciół, z którymi mógłbym podzielić się mymi myślami. Cieszyłem się jednak, że należę do tego tłumu i że nie jestem już sam. Nie trwało to długo i wkrótce sam zacząłem szukać znajomych z Pińska. —Ja znam Pińsk — zawołał z zapałem ktoś stojący po mojej lewej ręce. Poczęliśmy wymieniać nazwiska znajomych, nazwy ulic i okolicznych wiosek. Ale jego Pińsk nie był moim Pińskiem i nie zdołaliśmy znaleźć wspólnego języka. Ta nieudana próba pozostawiła we mnie uczucie zawodu. Mój rozmówca zirytował mnie tym, że nie znał tych ludzi, których ja znałem i nie wiedział tego, co ja wiedziałem o Pińsku. Zdaje się, że próbował wznowić naszą rozmowę, ale nie potrafiłem mu nawet odpowiedzieć. Wdałem się w tę rozmowę bez przekonania i teraz żałowałem, że w ogóle do niej doszło. Tej pierwszej nocy pociąg zatrzymał się kilka razy i na każdym przystanku słychać było glosy ludzi wyładowywanych z ciężarówek i setkami pakowanych do wagonów. Szczęśliwcy, którym przypadły miejsca wzdłuż bocznej ściany wagonu od strony stacji mogli poprzez szpary między deskami obserwować peron oświetlony reflektorami, umieszczonymi na obu lokomotywach. Od nich dowiadywaliśmy się, co się działo na stacjach. Ten pierwszy etap podróży na wschód stał się wkrótce koszmarem. Trzymano nas zamkniętych w wagonie przez cała pierwszą noc i cały następny dzień. Nie było oczywiście mowy o najprostszych urządzeniach sanitarnych; zgniecieni w bezruchu ludzie załatwiali się stojąc. Zaduch był okropny. Gdy pociąg zatrzymywał się na sygnałach świetlnych wołano o żywność i wodę. W odpowiedzi strażnicy tłukli kolbami w ściany wagonów, nakazując ciszę i obiecując, że wagony zostaną wkrótce otwarte. Więźniowie stojący wzdłuż ścian wagonu — marzli. Ci, którzy stali w środku gotowi byli zamienić z nimi swe miejsca — nie można się jednak było ruszyć w tym ścisku. Po jakichś dwunastu godzinach podróży rozgrzałem ręce pod bluza i powoli zjadłem resztkę mojej ryby i chleba. Ci z nas, którzy zostali pierwsi załadowani, mieli za sobą już dwadzieścia cztery godziny podróży, gdy pociąg zatrzymał się wreszcie na jakiejś bocznicy i otwarto drzwi wagonów. W świetle późnego popołudnia widać było falisty, pokryty śniegiem krajobraz. Wzdłuż toru rozsiane w oddali rosły kępy drzew. Niektórzy moi towarzysze tak zesztywnieli w ciągu długiej podróży, że trzeba było im pomagać przy schodzeniu z wagonów, Zaczęliśmy się wszyscy prostować, przeciągać i masować zbolałe członki, by przywrócić obieg krwi. Stara rana w kostce od odłamka granatu zaczęła się otwierać, bolała mnie też spuchnięta lewa dłoń, na którą specjalista z Łubianki lał kroplami rozpaloną smołę. Byli jednak wśród nas żołnierze z nieopatrzonymi ranami znacznie gorszymi niż moje. Z podziwem obserwowałem jak dzielnie znosili ból. Rosyjscy sanitariusze oczywiście nie pomogli im nawet aspiryną. Przeszywający wschodni wiatr wył wokół pociągu. Gdy śnieg przestał padać wiatr wydał się jeszcze zimniejszy. Żołnierze rosyjscy zajęli strategiczne pozycje rozsiadłszy się łukiem wokół otwartej strony pociągu. Wzdłuż drugiej — zamkniętej, krążyły patrole. Nigdy nie zapominano o środkach bezpieczeństwa. Najpierw musieliśmy przycupnąć przed wagonem — potem rozdano nam chleb. Wydzielono również wodę, która smakowała smarami. Później mogliśmy się przechadzać w dokładnie wyznaczonym miejscu. Kilku ludziom pozwolono iść nieco dalej po gałęzie do oczyszczenia wagonu — pod warunkiem, że „krok w lewo, lub w prawo" zostanie uznany jako próba ucieczki. Marzliśmy siedząc w łachmanach na wietrze — nie brakło więc ochotników do czyszczenia wagonu. Wykonali swą pracę, po czym wyskoczyli z wagonu, by znów odetchnąć świeżym powietrzem. Nieco później, stojąc oparty o wagon, zauważyłem, że do sztaby żelaznej, która zamykała drzwi, przytwierdzona jest na pętli z drutu ołowiana pieczęć. Nie tylko zamknięci, ale i zapieczętowani — pomyślałem sobie. To dopiero są środki ostrożności. Odtąd zaczęliśmy rozumieć na czym polegał system naszej podróży. Chodziło przede wszystkim o to, by nas niezauważenie przewozić nocą przez uśpione miasta i za dnia zatrzymywać pociąg na bocznicach, w szczerym polu. Przystanki na sygnałach i długie niezamieszkałe przestrzenie, które trzeba było przebyć, opóźniały nas nieraz tak, że wbrew temu rozkładowi jazdy zbliżaliśmy się do miasta już dobrze za dnia. W takich wypadkach obsługa pociągu i żołnierze wpadali w panikę. Zastanawiałem się co sobie myślą ludzie stojący na peronie, gdy słyszą stłumiony pomruk płynący z zamkniętych bydlęcych wagonów długiego pociągu, który żółwim tempem przejeżdża przez stację. Pod koniec pierwszego tygodnia nasza sześćdziesiątka nabrała cech bardzo zorganizowanej społeczności. Przyjęliśmy system kolejnego zmieniania miejsc, tak aby każdy mógł się ogrzać w środku wagonu ciepłem ciasno otaczających go ciał. Każdy też, po kolei, przeżywał odrętwiające zimno przy ścianach wagonu. Temperatura wciąż spadała i te zewnętrzne miejsca stawały się coraz przykrzejsze. Dzięki temu systemowi każdemu też przypadały w kolejności ulubione przez wszystkich miejsca, punkty obserwacyjne przy drzwiach i szparach bocznych ścian wagonu. Dobry, obdarzony donośnym głosem obserwator stojąc z okiem przy szparze w desce mógł bardzo się przyczynić do rozproszenia powszechnej nudy. Niektórzy potrafili zająć nas naprawdę zabawnymi komentarzami. W tym ciemnym, zamkniętym pudle na kołach trudno było się zorientować w kierunku podróży. Z fragmentów opowiadań ludzi, którzy albo rzeczywiście znali drogę, albo twierdzili, że ją znają doszedłem do wniosku, że w podróży przez zachodnią Rosję zrobiliśmy wiele długich objazdów. Były one uzasadnione ogólnymi trudnościami komunikacyjnymi. Musieliśmy też pewnie podjeżdżać do miejsc, w których posuwające się szosami konwoje więźniów czekały na pociąg. Podczas drugiego tygodnia — gdy poczęliśmy zbliżać się do Uralu i do pociągu przyczepiono jeszcze jedną lokomotywę — stało się jasne, że jedziemy szlakiem kolei transsyberyjskiej, a że miejsce naszego przeznaczenia leży gdzieś na rozległych obszarach osławionej Syberii. Większe miasta i stacje węzłowe mijaliśmy prawie zawsze nocą. Skrzyżowania linii poznawaliśmy po załamaniu się rytmicznego stuku kół, gdy przeskakiwały one z jednych szyn na drugie. Słychać też było huk innych pociągów i gwizd lokomotyw. Jedno wydarzenie zapisało mi się żywo w pamięci, szczególnie że było to za dnia i stałem właśnie z okiem przy jednym z większych otworów w ścianie wagonu. Była to wyjątkowa okazja ponieważ nasz pociąg, znajdujący się już w ruchu od blisko dwóch tygodni, zatrzymywany był kilkakrotnie i w rezultacie nie zdążyliśmy dotrzeć przed świtem do wyznaczonego nam z góry miejsca ukrycia. Znaleźliśmy się na dużej węzłowej stacji. Miasto — pamiętam — odznaczało się tylko tym, że wszystkie domy zbudowane były z czerwonej cegły. Pociąg, który toczył się bardzo wolno — najwyżej jakieś piętnaście kilometrów na godzinę — nagle zahamował gwałtownie, szarpnął i stanął. Po jednej czy dwóch minutach wagony drgnęły znowu i pociąg — bardzo powoli — ruszył. Wtedy to właśnie ujrzałem, że na sąsiedni tor wjeżdża równie powoli taki sam jak nasz pociąg złożony z bydlęcych wagonów. Wraz z innymi więźniami stojącymi przy punktach obserwacyjnych zacząłem krzyczeć. —Pociąg taki sam jak nasz — wołałem. —Tylko okna nie są zakryte. W środku widać ludzi. Pociąg nasz zatrzymał się. Tamten stał już w bezruchu. —Kobiety. Kobiety. W tamtym pociągu są kobiety. I dzieci. Nie wiem czy tę wiadomość podał mój głos czy czyjś inny. Wrzeszczeliśmy wszyscy starając się jeden drugiego przekrzyczeć. W wagonie zapanował istny szał. Ludzie stojący w środku poczęli przeć przed siebie, przygniatając nas, obserwatorów, do ścian wagonu. Nawet nie zauważyliśmy tego w podnieceniu. Kobiety, które nie mogły niczego dojrzeć poza ścianami naszych wagonów — wyglądały przerażone. Tymczasem hałas w naszym pociągu zmienił się w jeden wielki ryk. —To Polki. To nasze kobiety — wrzasnął ktoś przeraźliwym głosem. Ludzie poczynali tracić zmysły. Może były to rzeczywiście Polki, a może Łotyszki, lub Estonki. Nie wiem. Jeśli nawet wołały do nas, nie mogłem ich usłyszeć wśród wrzasku otaczającego mnie tłumu. Żołnierze rosyjscy, jak oszalali, wybiegli ze swych kwater na czole i na końcu pociągu i tłukąc w ściany wagonów nakazywali spokój. Było to jednak beznadziejne. Nasz pociąg opanowała histeria. Cała ta scena trwała może siedem lub osiem minut. Gdy ruszyliśmy wreszcie rozległy się łkania ludzi, nie znających losu swych żon i rodzin. Przez szereg dni jeszcze pozostawaliśmy pod przygnębiającym wrażeniem tego spotkania. Ze strony Rosjan było to najgorsze potknięcie organizacyjne w ciągu całej podróży. Scena ta miała swój nie pozbawiony ironii epilog. Gdy wreszcie osiągnęliśmy położona na bezludziu bocznicę, która tego dnia miała być naszym przystankiem, przemówił do nas rosły, elokwentny i gładki dowódca pociągu. Kiwając strofująco głową mówił nam o konieczności zachowania ciszy podczas podróży. — Całe nieszczęście z wami polega na tym, że brak wam kultury — oświadczył, o ile zdołałem zauważyć, z całkowitą powagą. Żadne strofowanie nas za naruszenie dyscypliny nie odbyło się bez wytknięcia nam tych zaniedbań kulturalnych. Spod rozwianych bród i rozczochranych włosów zaczęliśmy rozpoznawać nasze twarze. Nazwiska nic oczywiście nie mówiły i nikt nie przywiązywał do nich żadnego znaczenia. Ludzi rozpoznawało się po właściwościach ich charakterów. Byli wśród nas przywódcy — organizatorzy, ludzie automatycznie przyjmujący kierownicze role, ustanawiający przepisy, które ułatwiały wielu innym przeżycie. Byli ludzie, którzy tak jak ja — pragnęli po prostu przetrwać. I byli inni w których iskra nadziei zgasła, z chwilą, gdy zapędzono ich do naszych ruchomych trumien. Umierali bez słowa podczas długich nocy, gdy przypadały im w udziale miejsca pod ścianami wagonu. Umierali stojąc i nawet nie wiedzieliśmy, że nie żyją, póki za dnia nie otwarto drzwi wagonu. Zamarznięta ziemia była zbyt twarda by można im było kopać groby. Byli tylko nazwiskami skreślonymi z listy konwojowanych więźniów. Osiem takich zesztywniałych zwłok usunięto z naszego wagonu. Najbardziej godni podziwu byli ci, którym do końca nie brakło poczucia humoru. Tych kilku rzeczywiście często ratowało nas w najtrudniejszych chwilach. Ich dowcip był nieraz makabryczny, wszystko potrafili obrócić w żart. Z wdzięcznością wspominam te wybuchy zdrowego śmiechu, jakie potrafili wywołać wśród nas naśladując dowódcę pociągu, strażników, a nade wszystko w ogóle Rosjan i kpiąc z wszystkiego co rosyjskie. Kiedy rozmowy zeszły na temat syberyjskich kopalń złota, do których, przypuszczano, że zostaniemy zesłani — jeden z nich — niski, potężnie zbudowany brodacz — oznajmił nam plan swej ucieczki. — Panowie — razem z razowcem będę jadł złoty piasek. Gdy się już najem dosyć zwieję na Kamczatkę a stamtąd do Japonii. W Japonii wy s... złoto i będę do końca życia milionerem. Godzinami, niepohamowanie śmieliśmy się z tego dowcipu, a tak mogą się śmiać tylko ludzie bliscy rozpaczy. Ludzie związani wspólnym nieszczęściem rozmawiali zupełnie swobodnie. Rezultat nie zawsze był szczęśliwy. Przy napiętych nerwach, gdy tylko rozmowa zeszła na niebezpieczny temat — następował gwałtowny wybuch. Polityka stanowiła w naszych rozmowach dynamit. Pamiętam spór dwóch ludzi na temat ministra Becka i wydarzeń politycznych, które doprowadziły do niemieckiego ataku na Polskę. W obu kipiała ledwo hamowana pasja — aż jeden z nich nazwał Becka zdrajca. Po chwili obaj wrzeszczeli z furia nieznajacą granic. Wśród ogólnych nawoływań do spokoju szarpali się bezsilnie, i nie mogąc uwolnić rąk lub nóg, rzucali się na siebie z zębami. Otaczający tłum zdołał ich wreszcie wzmożonym naporem rozdzielić. Jeden miał prawie odgryziony czubek ucha — drugi głębokie ślady zębów na policzku. Łzy bezsilności spływały im po twarzach. Przez jakiś czas jeszcze mełli w ustach groźby. Potem uspokoili się i zapomnieli o całej awanturze. Kiedyś pociąg zatrzymał się w ciemnościach. W pogrążonym w półśnie wagonie panowała cisza. Nagle odezwał się ktoś nieco wzniesionym, sennym głosem. Ludzie poruszyli się i, chcąc nie chcąc, zaczęli słuchać. —Moja żona — mówił ów głos — była zacna, kochana kobieta. Ona była szczęśliwa, maleńką panią. Dobrze nam było we dwoje. Dobra z niej była kucharka. Teściowa też świetnie gotowała i moja żona nauczyła się od swej matki. Opowiem wam jaki placek moja żona piekła na Święta. Wiedziała, że przepadam za ciastem. Słuchaliśmy zafascynowani dźwiękiem trochę gardłowego ale całkiem wyraźnego głosu człowieka, mówiącego przez sen. Opowiadał nam o tym placku ze szczegółami. Słuchaliśmy jak się miesi ciasto w wielkiej glinianej misie, ile się wbija jajek, ile się daje mąki i drożdży, ile trzeba dodać skórki pomarańczowej, rodzynków, Bóg wie czego. —Cóż za wspaniały placek piekła moja żona — ciągnął tym samym głosem. — I ten cudowny zapach pieczenia. Nagle czyjś przeraźliwy głos wyrwał nas z tych sennych marzeń: —Przestań! Na miłość Boską — przestań! Inni też poczęli krzyczeć. —Stul pysk, ty głupi durniu. Chcesz żebyśmy postradali zmysły? Człowiek, który śnił o placku — zamilkł. Ten przeklęty „cudowny placek" prześladował mnie potem przez kilka dni. Po prostu nie mogłem sobie przypomnieć jak smakuje ciasto. TRZY TYSIĄCE MIL POCIĄGIEM W trzecim tygodniu tej nie kończącej się podróży — już dobrze w głębi zachodniej Syberii — mieliśmy dość czasu na rozmyślania. Stopniowo przestaliśmy się interesować nazwami 7 stacji 8 ozdobionych wybielonymi popiersiami Stalina, ustawionymi na najbardziej widocznym miejscu. Miejscowości, w których zatrzymywaliśmy się wyglądały zawsze tak samo — posępne, śniegiem pokryte przestrzenie, czasem zalesione, czasem gołe. Urozmaicenie polegało tylko na tym, że na jednych przystankach było bardziej, na innych mniej zimno. Im dalej posuwaliśmy się na wschód — tym niżej spadała temperatura. Na niektórych przystankach kąsał nas nabrzmiały śniegiem, przejmujący wiatr północno-wschodni. Wracaliśmy wówczas bez żalu do względnego ciepła wagonu. Odkryłem, że w naszym wagonie nikt nie miał lżejszej kary, niż dziesięć lat ciężkich robót. Na większości ciążył wyrok taki, jak mój — dwadzieścia pięć lat. Niektórzy mieli jeszcze surowsze wyroki. Połowa moich towarzyszy podróży skazana była za tę sama zbrodnię: służyli w polskich siłach zbrojnych. Jak wszyscy żołnierze na całym świecie, rozmawiali o swych przeżyciach, o miejscowościach, w których odbywali służbę wojskowa, o swych pułkach i o wspólnych kolegach. Wszystko to sprawiło, że wbrew woli też zacząłem rozmyślać o mej przeszłości w Polsce. Było to ucieczka wstecz — do wspomnień o wolności. Na rozpamiętywanie przeszłości naprowadził mnie pewien Żyd. Przez niego stanąłem wobec skomplikowanego problemu. Gdy Niemcy posuwali się w głąb Polski, a Rosjanie uderzyli od wschodu ów Żyd, właściciel sklepu w Białymstoku, sprzedał wszystkie towary i za uzyskane pieniądze zakupił diamenty. Ukrył je w butach specjalnie uszytych przez znajomego szewca i postanowił uciekać. Dokąd? — Na zachód, do Żyrardowa, gdzie miał rodzinę, a więc pod okupację niemiecka. A dlaczego uciekał? — Bo nie ufał Rosjanom. — Ależ Niemcy zamordowaliby pana — spierałem się z nim. — Przecież wie pan jak Niemcy nienawidzą Żydów. — Być może, być może — odpowiadał. —Ale przynajmniej okazało się, że miałem rację, nie ufając Rosjanom. No proszę, co ze mną zrobili... Nie udało mu się wypróbować Niemców; pewnie to i lepiej dla niego. Rosjanie schwytali go, gdy próbował przekroczyć granicę. Za takie przestępstwo dostaje się prawie automatycznie dziesięć lat więzienia. Próba ucieczki od oswobodzicieli może być traktowana jako antyspołeczny uczynek. Udając się do Pińska po ostatecznym załamaniu się naszego zbrojnego oporu przeciw Niemcom dokonałem w gruncie rzeczy wyboru: sam się oddałem w ręce Rosjan. Czyż powiodłoby mi się lepiej gdybym został jeńcem wojennym u Niemców? Nie można było odpowiedzieć na to pytanie, ale naprowadziło mnie ono na rozmyślania o Niemcach, o beznadziejnych walkach polskiej kawalerii z niemieckimi czołgami, ogólnym chaosie i o bohaterstwie armii skazanej na zagładę, podczas tych desperackich dni września 1939 roku. Zostałem powołany do wojska w 1937 roku w trakcie studiów w Szkole Technicznej im. Wawelberga i Rotwanda w Warszawie, gdzie kształciłem się na architekta i geometrę. Służbę jednoroczna odbywałem w podchorążówce piechoty w Brześciu. Po siedmiu miesiącach jednak — jako dobry jeździec — zgłosiłem się na ochotnika do rozpoznawczego plutonu kawalerii przy piechocie. Po roku opuściłem szkołę jako sierżant-podchoraży. Powróciłem na studia, które ukończyłem w 1938 roku. W tym samym miesiącu powołano mnie na sześciotygodniowe ćwiczenia na Wołyniu. Zostałem mianowany podporucznikiem i powróciłem do domu w świetnej formie, opalony i bardzo zadowolony z siebie, by pomagać matce na gospodarstwie. Matka była w naszym domu osobę praktyczna. Ojciec natomiast uważał, że majątek jest po to, by mu umożliwić oddawanie się jego ulubionej rozrywce — malowaniu pejzaży. Dom pełen był płócien, których ojciec nie sprzedałby nigdy, choć wiem, że próbowano je od niego kupić. Zarządzałem majątkiem zaledwie przez kilka miesięcy. 1 marca 1939 roku zostałem powołany w ramach „nieoficjalnej mobilizacji". W sześć miesięcy później, 31 sierpnia — w przeddzień moich dwudziestych czwartych urodzin przebywałem w obozie kawalerii pod Ożarowem. Przeczytałem właśnie listy od żony i matki, i zabierałem się do otwarcia przysłanych mi przez nie paczek, gdy do obozu przybył goniec konny z wiadomością, że Niemcy ruszyli. Tak się zaczęła wojna. Brałem udział w akcji zaledwie przez trzy tygodnie, ale były to tygodnie pełne ruchu i wydarzeń. W trzęsącym się rosyjskim wagonie rozpamiętywałem znów me wrażenia z tych dni. Przypomniałem sobie, jak kryłem się wraz z koniem przed pikującymi „Sztukasami", myślałem o zatłoczonych szosach, przez które przedzierała się z mozołem nasza konna artyleria, by dostać nieprzyjaciela w zasięg swego ognia. Nikt naprawdę nie wiedział gdzie są Niemcy. Dopiero pod Kutnem znaleźliśmy wielkie zgrupowanie kawalerii — blisko 1000 koni. Główna drogę odwrotu na Modlin odcinali Niemcy, zajmując dobrze dobrane i umocnione pozycje. Tu wreszcie znaleźliśmy jakieś centralne dowództwo. „Po linii" przyszedł rozkaz przebicia się przez nieprzyjaciela. Od Niemców oddzielało nas pasmo lasu szerokości około dwu i pół kilometra. Ruszyliśmy naprzód na rozkaz podany trąbka od szwadronu do szwadronu. Ci, którzy pospadali z koni nie powstali już nigdy. Przez walące się pokotem konie skakali nacierający do przodu jeźdźcy. Wydostawszy się z zadrzewienia dojrzałem niezliczone trupy koni rozpostarte na kolczastych drutach. Z ich rozdartych brzuchów wypadały wnętrzności. Szarża kawaleryjska wywołuje pewnego rodzaju obłęd, który zaraża zarówno jeźdźców jak i konie. Furię, siłę i impet tej szarży powstrzymać może tylko najcięższy i najbardziej skoncentrowany ogień artyleryjski. Niemcy, którzy próbowali się poddać — zostali skoszeni. Szarżujący ułani nie biorą jeńców. Nękani przez nurkujące bombowce, przepychając się po zatłoczonych drogach, dotarliśmy wreszcie do Warszawy, by — jak nam powiedziano — zreorganizować się dla obrony stolicy. Napotykani w drodze piechurzy dosiadali naszych pozbawionych jeźdźców koni. Wjeżdżając na przedmieście Warszawy, mieliśmy nawet marynarza w siodle. W Warszawie nie znaleźliśmy miejsca w żadnej zorganizowanej obronie. Przez jakiś czas zajmowałem się transportowaniem magazynów z koszar na Pradze do zabudowań Szkoły Podchorążych. Dowiedziawszy się, że na drodze Warszawa — Piastów istnieje zorganizowana obrona, zaopatrzyłem się w żywność i dosiadłem konia. Przywitano mnie chętnie: zostałem dowódca patrolu, złożonego z ośmiu ułanów. W ten sposób dane mi było zobaczyć chyba ostatni atak kawaleryjski w nowoczesnej wojnie. Zostawiliśmy konie na skraju lasu pod strażą czterech ułanów i podczołgaliśmy się na szczyt małego pagórka, na którym rosła kępa niewielkich drzew. Roztaczał się stamtąd widok na szosę do Piastowa, przecięta skrzyżowaniem czterech dróg, odległym od nas o jakieś sto metrów. Przy głównej szosie i przy bocznej drodze widać było dwie barwnie pomalowane kawiarnie. Były opustoszałe, ale przed jedna z nich stal jeszcze stolik, ocieniony kolorowym parasolem. Potem dostrzegliśmy dwóch szperaczy niemieckich. Posuwając się po obu stronach szosy ostrożnie badali teren. Między nami, a miejscem, w którym ukryliśmy konie przeszedł patrol. Przywarliśmy do ziemi bacznie obserwując widoczny z naszego miejsca trzykilometrowy odcinek głównej szosy. Wkrótce dojrzeliśmy kogo wyprzedzają szperacze. Z dala zbliżał się pluton niemieckiej piechoty. Żołnierze szli z karabinami przewieszonymi na pasach przez ramię. Za nimi, na koniach, jechało sześciu oficerów. Dalej posuwały się: co najmniej kompania piechoty i działka ciągnione przez konie. Gdy kolumna niemiecka znalazła się w odległości pół kilometra od skrzyżowania dróg, z szosy za nami usłyszeliśmy tętent kopyt końskich. Z lasu na szosę wypadł oddział stu pięćdziesięciu polskich kawalerzystów. Jak się dowiedziałem później należeli oni do 12 Pułku Ułanów. Ułani sformowali się natychmiast na szosie i — nim Niemcy zrozumieli, co się stało — runęli wprzód z wydobytymi szablami. Ledwie zdołali Niemcy oddać kilka strzałów, a już konie przebiły się przez ich kolumnę. Wystraszone artyleryjskie konie wywróciły działa blokując nimi szosę. Na działa te wpadły niektóre konie zrzucając z siebie jeźdźców. To były jedyne straty odniesione przez naszych w tej szarży. Minąwszy kolumnę niemiecka ułani sformowali się znowu i uderzyli raz jeszcze, by dokończyć dzieła zniszczenia. Potem uskoczyli w bok szosy i to był koniec wszystkiego. Podczołgawszy się z powrotem do naszych koni, wróciliśmy do oddziału, by złożyć meldunek. Było to piętnastego lub szesnastego września. Wkrótce potem Warszawa padła. Doszedłem do wniosku, że nie potrafię rozwiązać problemu, wobec którego postawił mnie ów mały sklepikarz żydowski: Rosjanie, czy Niemcy. W 1939 roku Polacy, znajdujący się w mojej sytuacji nie mieli dużego wyboru. Ostatecznie w naszym pociągu było więcej takich, którzy tak jak ja sadzili, że walka z hitlerowskimi Niemcami zaskarbią sobie względy sowieckie. Ciągnęły się dni nieprzerwanej nudy. Spędzaliśmy je drzemiąc w odrętwieniu. Ze snów koszmarnych budziliśmy się do rzeczywistości, by zdać sobie sprawę, że znów jesteśmy w tym strasznym pociągu i by słuchać niekończącego się stuku kół wagonu. Rozmawialiśmy o naszych żonach i rodzinach. Niektórzy z czułością opowiadali o swych dzieciach. Wymyślaliśmy na Rosjan. Przeklinaliśmy Hitlera i jego Niemców. Nieraz spędzaliśmy całe godziny w milczeniu, przyciskając się tylko bliżej do siebie w obronie przed przejmującym zimnem. Czasem nie wypuszczano nas z wagonu przez 36 godzin. Ludzie jęczeli z rozpaczy, miotając przekleństwa na winnych naszego upodlenia. Jechaliśmy wciąż naprzód. Ludzie umierali i nazwiska ich skreślano z listy więźniów — ale waż złożony z sześćdziesięciu, lub więcej wagonów bydlęcych parł przed siebie, połykając coraz bardziej zawrotne odległości. Rozmiary Rosji są przerażające. Dojechaliśmy do ważnego centrum syberyjskiego. Rozpoznaliśmy, że był to Nowosybirsk, położony blisko 3000 kilometrów na wschód od Moskwy w prostej prawie linii, a pociąg wciąż jechał naprzód. Przejeżdżając powoli przez Krasnojarsk, mieliśmy za sobą prawie 4000 kilometrów podróży. Oglądaliśmy tam wysokie, nieosłonięte niczym sterty ziarna, które gniło i puszczało zielone pędy. Brakło widać albo ludzi, albo środków lokomocji, by ziarno przetransportować do magazynów. Wielkim miastem wydał nam się ten Krasnojarsk, oglądany przez szpary naszych drewnianych cel. Odznaczał się olbrzymimi spichrzami, budynkami z czerwonej cegły i ruchliwą stacją węzłową. Piętnaście kilometrów za Krasnojarskiem pociąg zatrzymał się na bocznicy, z której nie widać już było miasta, ani nie słychać jego odgłosów. Grupa zwinnych, ciepło odzianych robotników kolejowych poczęła się uwijać wzdłuż pociągu, obstukując koła wagonów. Byli to chyba najpilniejsi robotnicy kolejowi na świecie. Przy każdej okazji, nadarzającej się w czasie naszej podróży, obstukiwali oni koła. Wykonywali na pewno bardzo ważne funkcje. Na tych śnieżnych pustyniach oddzielających nieliczne miasta, każdy defekt pociągu mógł mieć katastrofalne skutki. Tym razem robotnicy znaleźli jakieś uszkodzenie w naszym wagonie i od późnego rana do zmierzchu czekaliśmy aż je usuną. Sytuacja nasza poprawiła się nieco, gdy jakiś geniusz nauczył nas, jak ze splecionych latorośli robić paski do podtrzymywania naszych spodni. Mając dzięki temu obie ręce wolne mogliśmy wymachiwać nimi by się ogrzać i pobudzić obieg krwi. Był to właśnie koniec trzeciego tygodnia naszej podróży i niektórzy poczęli się domyślać, że Krasnojarsk może stanowić jej kres. O zmierzchu załadowano nas jednak z powrotem, wagony zamknięto i zapieczętowano. Potoczyły się znów koła, wpadając wkrótce w stary rytm. Jechaliśmy jeszcze przez sześć nocy i sześć dni. Sześć przystanków, podczas których opuszczaliśmy wagony drepcząc w miejscu, by nie zamarznąć. Aż wreszcie po pięciu tysiącach kilometrów i po miesiącu jazdy, podróż nasza dobiegła końca. Dotarliśmy do Irkucka, blisko południowych brzegów Jeziora Bajkalskiego. Wzdłuż pociągu ruszyli żołnierze, zrywając pieczęcie, otwierając wagony i krzycząc: — Wysiadać! Koniec podróży! Potykając się zaczęliśmy wysiadać prosto w mróz i biczujący wiatr, który odbierał nam oddech, zmuszając do szukania wokół wagonów jakiejś wątpliwej osłony. Po kilku minutach uszy zmarzły nam jak kawałki lodu, nosy nabrały barwy fioletowo-czerwonej, z oczu płynęły łzy. W jakiś niepohamowany sposób dygotaliśmy wszyscy z zimna. Był to drugi tydzień grudnia. Syberię skuła zima, a my wciąż byliśmy ubrani w spodnie, bawełniane bluzy i płócienne łapcie. Żołnierze zaglądali do wagonów, by sprawdzić czy wszyscy wysiedli. Niektórych chorych lub poskręcanych kurczami trzeba było wynosić z wagonów. Zrobił się wreszcie jakiś ruch, poczęły padać rozkazy powtarzane od jednej grupy do drugiej i sformowano nas w długą, nieporządną kolumnę marszową, złożoną z blisko czterech tysięcy więźniów. Na czele, z tyłu i po obu stronach tej kolumny szli żołnierze. Ruszyliśmy niezdarnie naprzód, głowy w dół, by osłaniać od wiatru twarze, spodnie do kolan nasiąknięte na wpół stajałym śniegiem, rozbełtanym przez tych, którzy szli na przedzie. Maszerowaliśmy polami aż osiem kilometrów. Jak zawsze miejsce postoju dobrano tak, by nie było ono rajem dla opadających z sił wędrowców. Zatrzymaliśmy się na olbrzymim kartoflisku, po którym hulał wicher. Gdziekolwiek wzrok sięgał, nie widać było żadnych zabudowań. Pole pokryte było powłoką sypkiego śniegu grubości około pół metra. Stało na nim kilka kołchozowych ciężarówek o napędzie gazowym, używających drzewa jako paliwa i jedna kuchnia polowa, śmiesznie mała, jak na potrzeby takiej masy zgłodniałych więźniów. Wydawało mi się, że stoję nagi na wietrze — tak boleśnie kąsały jego ostre kły. Ludzie tkwili w śniegu, spoglądając na siebie ponuro. Nie wszystkie nasze łzy wywołane były mroźnym wiatrem. Niedługo staliśmy tak bezczynnie. Trzeba było coś robić i to szybko, by się osłonić przed paraliżującym podmuchem wiatru. W jednej z grup poczęto zgarniać śnieg i lepić z niego zaporę przeciw wiatrowi. Pomysł ten podchwycili inni. Wkrótce w gorączkowym pośpiechu wszyscy budowali małe zagrody otoczone ścianami ze śniegu. Zdrętwiałymi palcami ludzie zgarniali i zdrapywali śnieg aż do zmarzniętej grudy. Ukończywszy pracę kulili się w tych śnieżnych zagrodach. Za drutami kolczastymi, w odległości pół kilometra od skraju naszego kartofliska ciągnął się las. Gdy nieco później zjawił się wśród nas dowódca transportu — ów apostoł sowieckiej kultury — z niektórych grup poczęto go prosić, by pozwolił na zbieranie gałęzi dla pokrycia zmarzniętego gruntu. Zgodził się. Ci, którzy jechali wspólnymi wagonami potworzyli oddzielne grupy i każdy więzień trzymał się swej grupy automatycznie. Ochotnicy z tych grup odbyli pod zbrojna eskorta kilka wypraw do lasu, przynosząc za każdym razem naręcza gałęzi i chrustu, które starannie rozesłaliśmy na zmarzniętej ziemi. Wydano jedzenie — dzienna rację pół kilograma chleba na więźnia. Okazało się też, że nasza kuchnia polowa może „wyprodukować" po dwa kubki gorzkiej ale gorącej kawy na każdego więźnia. Podczas trzech dni spędzonych na kartoflisku dołączyły do nas setki nowych więźniów. Było wśród nich wielu Finów. Tych można było zawsze rozpoznać. Trzymali się stale razem, tworząc zwarta grupę narodowa. Gdy już wszystkich zebrano, było nas ponad pięć tysięcy. Pięć tysięcy ludzi zastanawiających się z lękiem, co ich czeka i co im los przyniesie. Największe straty poniosły na tym kartoflisku wszy — nieodłączne towarzyszki obozowe, które nie opuszczały nas i żywiły się nami od czasu pierwszych więzień w zachodniej Rosji. Ciepłe kryjówki na naszych ciałach nie chroniły ich teraz od gwałtownych podmuchów przenikającego wszędzie wiatru. Chwytaliśmy je i rozgniataliśmy bez trudu. Niektóre wszy padały same. Nie będąc w nastroju do okazywania gościnności — żegnaliśmy je bez żalu. A gdyby jednak przetrwały do trzeciego dnia — powiodłoby się im może lepiej. Bo cóż to był za pamiętny dzień. Pędzone gazem ciężarówki kołchozowe wjechały tego dnia na kartoflisko. Otoczyli je natychmiast żołnierze. Czuliśmy, że stać się ma coś niezwykłego, ale w najbardziej nawet optymistycznych marzeniach nie potrafiliśmy odgadnąć, co miało naprawdę nastąpić. W pewnym momencie stojący najbliżej ciężarówek wydali okrzyk: — Odzież! Nowa odzież! Tak — była to rzeczywiście nowa odzież. Wydawanie jej trwało wiele godzin, lecz gdy się wreszcie skończyło, każdy z nas miał zamiast rubaszki — zimowy strój Rosjanina: długa, zapięta pod szyję, wywatowana fufajkę. Prócz fufajki każdy otrzymał również wywatowane zimowe spodnie i brezentowe buty, których cholewki, po zasznurowaniu okrywały kostki. Buty zrobione były w trzech rozmiarach: duże, średnie i małe. Nie było mowy o dopasowywaniu. Gdy komuś służyło szczęście otrzymywał dobry rozmiar. Ci, którym się nie powiodło wymieniali buty między sobą, szukając odpowiednich dla siebie wielkości. Ja należałem do tych, którym wszystko jakoś pasowało. Otrzymawszy nowe rzeczy musieliśmy zdać stare bluzy i spodnie. Opanowało nas wszystkich podniecenie. Promieniejący radością ludzie biegli, by jak najszybciej przebrać się w swoje nowe stroje i pokazać się w nich swym towarzyszom. Nasi żartownisie, którzy prawie zamilkli od czasu, gdy znaleźliśmy się na kartoflisku, zorganizowali teraz cały pokaz mód, paradując z rękami na biodrach i powiewającymi na wietrze brodami. Powiedzenie, że wszystkie przeżycia są względne, jest truizmem. W normalnych warunkach bylibyśmy wciąż jeszcze nie dość ciepło ubrani jak na syberyjska zimę — a jednak ten nowy przypływ ciepła, który zawdzięczaliśmy fufajkom był czymś nadzwyczajnym. Czwartego dnia naszego postoju na kartoflisku, zakończono wydawanie odzieży. Otrzymaliśmy też po dwa kawałki płótna na onuce. Ci, którzy umieli się nimi posługiwać uczyli innych, jak je należy delikatnie zawijać, by ochronić stopy przed odmrożeniem. Na całym kartoflisku odbywały się pokazy zawijania onuc. Nadjechał cały konwój potężnych ciężarówek, prowadzonych przez wojskowych kierowców. Były to wozy zarekwirowane w okolicznych gospodarstwach rolnych i miały z boku wymalowane nazwy różnych kołchozów. Za kabina kierowcy na każdej ciężarówce umieszczony był wysoki cylindrowy generator gazowy. Napęd dla generatorów stanowiły kostki z brzozy lub jesionu — drzew, których nie brak w bogato zalesionej Syberii. Ta dobra i tania namiastka benzyny rozwiązywała przynajmniej jeden z licznych problemów transportu i zaopatrzenia w Rosji. Wszystkie wozy były odkryte. Z wyjątkiem tych dziwnie wyglądających generatorów niczym nie różniły się od zwykłych trzytonówek. Gdy oglądaliśmy je jak podskakując toczyły się po kartoflisku, poczęły padać rozkazy. Zdaliśmy sobie sprawę, że zaczyna się dla nas ostatni etap podróży. Dla wielu była to ostatnia podróż ziemska. W KAJDANACH Tego dnia wśród pięciu tysięcy więźniów panował nastrój niepokoju, związanego z wielkim złowróżbnym wydarzeniem. Zapowiadała się wielka rosyjska operacja transportowa. Przymaszerował cały batalion wojska. Okapturzeni żołnierze w rękawicach ze skóry baraniej. Każdy z nich miał charakterystyczny brunatny worek przewieszony na sznurku przez ramię. Ciężarówki ustawiły się w równej linii. Były odkryte i na każdej znajdowała się podstawa karabinu maszynowego. Jeśli nowa, ciepła odzież nie była dla nas dostatecznym ostrzeżeniem przed tym, co nas czeka — to te masy wojska i samochodów rozwiały ostatnie wątpliwości. Zbliżało się jakieś nowe nieszczęście. Wojsko przybyło o jedenastej, gdy zakończono wydawać ranna kawę i chleb. Żołnierze zabrali się natychmiast do sprawdzania list więźniów. Odbywało się to dość chaotycznie. Nieraz trzeba było wywoływać ludzi po kilka razy, nim zdołali rozpoznać swe nazwiska, zniekształcone rosyjska wymowa. Po wywołaniu i zaznaczeniu na liście stu nazwisk — setka więźniów odchodziła w kierunku czekających ciężarówek. Nie wiem, czy rozmyślnie, czy też przypadkowo, ale grupy w których jechaliśmy wagonami zostały rozbite. Znalazłem się wśród zupełnie obcych ludzi. Ustawiono nas między siódma a ósma ciężarówka i tam czekaliśmy przez kilka godzin. Sprawdzanie list i grupowanie więźniów przeciągnęło się przez całe popołudnie. Zimny grudniowy dzień zaczynał już gasnąć, gdy wreszcie ukończono przygotowania. Żołnierzy podzielono na oddziały po dwudziestu, dowodzone przez podoficerów lub młodszych oficerów. Jeden oddział pilnował setki więźniów ustawionych za każda ciężarówka. Przyglądaliśmy się z zainteresowaniem tej operacji. Zmarznięci cieszyliśmy się, że już niedługo ruszymy. W całej wielkiej kolumnie więźniów słychać było przyciszony gwar rozmów. Nagle gwar umilkł — jakby zduszony wstrząsem przerażającego odkrycia: z ciężarówek poczęto rozwijać długie, ciężkie stalowe łańcuchy. Jeden z żołnierzy rozdzielił pierwsza dwójkę naszej kolumny i przeszedł między nami rozbijając zwarty dwurząd na dwa pojedyncze rzędy. Za nim postępowali inni żołnierze przeciągając łańcuch. Na okrzyk rozkazu podnieśliśmy łańcuch z ziemi. Stałem mniej więcej w połowie kolumny, lewa strona zwrócony do łańcucha i — pamiętam — pomyślałem sobie, że mam jednak trochę szczęścia. Nie musiałem posługiwać się prawa ręka, która bolała od niezagojonej wciąż rany. Łańcuch był nowiutki, pokryty ciemnym lepkim smarem, który miał go zabezpieczyć przed rdza. Był lodowato zimny. Wydawało się, że palił rękę. Potem, po pięćdziesięciu z każdej strony, przykuto nam ręce przegubami do łańcucha. Z obu stron kolumny stanęło po trzech strażników. Dowódca siadł koło kierowcy, pozostali żołnierze wdrapali się na ciężarówkę. Konwój był gotów do drogi. Wśród więźniów panowała kompletna cisza. Kolumna w kształcie olbrzymiego płaza ruszyła naprzód. Tempo marszu — jakieś sześć kilometrów na godzinę — nadawała ciężarówka jadąca na przedzie. Nasz łańcuch przypięty był sprężynowym zatrzaskiem do potężnego haka w rodzaju tych, które używa się zwykle do holowania. Gdy ciężarówka poczęła się toczyć — napinał się łańcuch. Ruszyliśmy, automatycznie wpadając w krok marszowy. Między więźniem, który kroczył przede mną, a więźniem za mną miałem akurat dość miejsca by iść, nie potykając się. Gdy czołowa ciężarówka wpadała w większa zaspę śniegu, cała kolumna zbijała się do przodu i konwój stawał. Potem wóz na przodzie ruszał i stopniowo znów wpadaliśmy w rytm marszu. Był to początek trzeciego tygodnia grudnia. Tej pierwszej nocy szliśmy bez przerwy przez dwanaście godzin. Czołowa ciężarówka oświetlała sobie drogę jasnym światłem lamp. My szliśmy w ciemnościach, kierowani szarpnięciami łańcucha — zastanawiając się wciąż z lękiem dokąd idziemy i jak długo trwać będzie ten marsz w zabójczym mrozie. Żołnierze najwyraźniej znali drogę. Nie miałem wątpliwości, że ciągną nas po nocy po to, by konwój jak najszybciej oddalić od zamieszkałych okolic Irkucka i by nas ukryć przed wzrokiem ludzi. Podczas następnych dni ustalił się program: marsz za dnia, postój nocą. Ale droga zawsze wiodła przez opustoszałe okolice — tak aby nas nikt nie widział. Nie było to trudne na tych bezkresnych, z rzadka zamieszkałych przestrzeniach syberyjskich. W całym okręgu Irkucka nigdy nie napotykaliśmy ludzi. O świcie zatrzymaliśmy się w zalesionym zagłębieniu między dwoma wzgórzami. Bolały nas członki, byliśmy zesztywniali, zmarznięci, głodni. Moja grupa składała się z ludzi w różnym wieku. Od siedemnastoletnich chłopców do sześćdziesięcioletnich mężczyzn z różnych klas społecznych. Niektórzy spośród starszych poczynali już okazywać objawy wyczerpania. Byli to przeważnie ludzie, którym dobrze powodziło się przed wojna — adwokaci, architekci nie przyzwyczajeni do fizycznego wysiłku i przeto dość bezbronni w tej walce z czyhająca śmiercią. Choć my młodsi staraliśmy się im wszelkimi sposobami dopomóc — w tej grupie starszych ofiary były najliczniejsze. Pierwszy przystanek trwał zaledwie dwie godziny. Zdążono nam jednak wydać gorąca kawę z kuchni polowej, towarzyszącej konwojowi. Żołnierze otrzymali swa rację chleba. Ciepło kawy tchnęło w nas znów życie i z wilczym apetytem rzucaliśmy się na resztki chleba. Nie rozkuto nas i wkrótce szliśmy znowu, tym razem przy dziennym świetle. Strażnicy kroczący z obu stron naszej kolumny zmieniali się regularnie. Co jakiś czas nowa szóstka zeskakiwała z ciężarówki a stara wdrapywała się na nią. Odbywało się to bez zatrzymywania konwoju. Na odkrytych wzniesieniach wiatr wył jak szatański chór. Stopy ślizgały się w zbitym śniegu. Na czubkach palców, uszu, nosów pojawiały się pierwsze oznaki odmrożenia. Już w samych początkach tego marszu ponieśliśmy pierwsze ofiary. Okrzyk, rzucony gdzieś z dala za mną, maszerujący strażnicy podali do przodu, aż dotarł do dowódcy transportu, jadącego na czele konwoju. Zatrzymała się pierwsza ciężarówka, a my wszyscy za nią. Od łańcucha odpięto zwłoki jakiegoś nieszczęsnego więźnia. Żołnierze pozbyli się trupa sposobem, który stosowali podczas podróży pociągiem. Po zdjęciu butów i odzieży przykryto zwłoki śniegiem. Był to pierwszy trup z wielu. Biorąc za przykład mój oddział, straty w ciągu tego długiego marszu musiały wynieść od dziesięciu do piętnastu procent. Trudno było się zorientować, czy rzeczywiście idziemy jakimś utartym szlakiem. Wszystko pokryte było grube powłoka śniegu. Co sto metrów jednak stały spore dwumetrowej wysokości kopce, do których czubków przytwierdzone były wiązki siana lub pęki gałęzi jakby miotły czarownicy. Te kopce — odgadywałem — miały wytyczać drogę. Towarzyszyły one nam kilometrami — przy wspinaniu się pod górę, przy schodzeniu w dół do zalesionych dolin i przy przekraczaniu brodów na zmarzniętych rzekach. Czasem nawet mimo łańcuchów ześlizgiwały się do rowu koła ciężarówek. Żołnierze zeskakiwali wówczas w śnieg i pchali wóz. Pomagali im w tym cała siła swego naporu więźniowie, opanowani tylko jedna myślą: by jak najszybciej dotrzeć do miejsca wypoczynku. Była to ciężka droga. A czym dalej szliśmy, tym stawała się gorsza. Niewielu więźniów miało wątpliwości, co do kierunku naszego marszu. Posuwaliśmy się na północ — prawie prosto na północ, w stronę rozległych obszarów prowincji jakuckiej. Sadzę, że szliśmy równolegle do zachodnich brzegów jeziora Bajkał — tej masy wód, która na południu zaczyna się koło Irkucka, położonego przy kolei transsyberyjskiej i ciągnie się ponad 600 kilometrów na północ. Zdążaliśmy na północ od 50 do 60 równoleżnika i dalej w kierunku koła podbiegunowego. Im dalej wysuwaliśmy się naprzód, tym sroższa stawała się syberyjska zima. Drugiego dnia marszu szliśmy aż do późnego popołudnia. Postój wypadłby pewnie wcześniej, gdybyśmy znaleźli jakieś osłonięte miejsce. Widać było, że dowódca transportu ma instrukcję wybierania na nasze postoje miejsc dających schronienie przed wiatrem i mrozem — zwykle pod osłona lasu. Było to zarządzenie raczej praktyczne niż humanitarne. Po wszystkich wysiłkach i wydatkach poniesionych dla przerzucenia bezpłatnej siły roboczej z jednego krańca Rosji na drugi, władze musiały wymagać od dowódcy transportu, by doprowadził na miejsce możliwie jak najwięcej ludzi zdolnych do pracy. Ponieważ konwój ostatecznie już oddalił się od zamieszkałych okolic Irkucka, rozkuto nas na noc i pozwolono rozpalić ogniska. Drzewo na opał zgrabiałymi i zmarzniętymi rękami zbieraliśmy w pobliskim lesie. I tu — jak i na kartoflisku okopaliśmy się w śniegu, by się jeszcze bardziej zabezpieczyć przed wiatrem. Zbici w zwarta masę drzemaliśmy przy świetle ognia. Podczas postoju wydano nam po drugim tego dnia kubku kawy. Ci, którzy rano zaoszczędzili trochę chleba, jedli go popijając kawa. Z wdzięcznością wspominam sprawność kuchni polowej. Piekła co rano chleb — jedyne pożywienie podczas całej drogi, a dwa razy dziennie zaopatrywała nas w gorący napój. Zepsuła się raz tylko po straszliwej zawiei śnieżnej, która miotała nami przez wiele godzin. Tego dnia wydano nam żelazna rację — pierniki, które stanowiły przyjemna zmianę w naszym jednostajnym pożywieniu. Muszę się nieraz wysilać, by przypomnieć sobie szczegóły niektórych przeżyć, a jednak pamiętam żywo wszystkie zmiany w więziennej diecie — od Pińska aż po północna Syberię. Wszystkie drobiazgi dotyczące jedzenia utkwiły mi mocno w pamięci. Nie byliśmy nigdy dostatecznie karmieni i myśl o jedzeniu prześladowała nas stale. Za dodatkowa kromkę chleba ludzie płaciliby garściami diamentów. Tylko jedzenie przedstawiało jakaś wartość. Było bezcenne. Podczas naszego marszu przeszliśmy przez trzy straszliwe burze śnieżne. Najgorsza z nich wydała się pierwsza, w którą wpadliśmy pod koniec pierwszego tygodnia. Może dlatego, że nigdy przedtem nie doświadczyliśmy całej furii tego mrożącego, huraganowego wiatru, miotającego masa skłębionego śniegu. Gdy tego dnia zaczynaliśmy marsz wkrótce po świcie, po zwisającym ciężko sklepieniu nieba płynęły szaro-ołowiane chmury. W dwie godziny później z wyciem wiatru uderzyła w nas zawieja. Konwój zwolnił natychmiast. Z opuszczonymi głowami ledwo posuwaliśmy się naprzód, z trudem wlokąc nogi. Śnieg oblepił nasze poczochrane włosy na głowach i brodach, pokrył ciężarówki i napięte łańcuchy, czapy z materiału przypominającego sierść wielbłądzia, które wolno im nosić tylko za pozwoleniem dowódcy. Burza trwała do końca dnia i przeciągnęła się dobrze w noc. Podczas zawiei nie mogliśmy rozpalić ognisk. Gdy wreszcie opadła nieco przed świtem — byliśmy wszyscy, włączając w to żołnierzy, u kresu naszych sił. O świcie wyglądaliśmy jak stado śnieżnych bałwanów. Wszystkie nasze nadzieje skupiły się na kuchni polowej. Niema prośba została spełniona. Wydano nam gorąca kawę i dzienna rację chleba. Niewiele było okazji do zawierania przyjaźni z towarzyszami wspólnego cierpienia. Każdy zajęty był własnymi troskami, na swój sposób borykał się i walczył by przetrwać. Zbliżyliśmy się jednak z jednym z więźniów. Był on moim towarzyszem przy łańcuchu: przykuci w tym samym miejscu szliśmy ramię w ramię. Był to silnie zbudowany młody człowiek o mocnych grubych nogach i muskularnych barkach. Choć od początku badaliśmy się wzajemnie, dopiero po kilku dniach zaczęliśmy rozmawiać ze sobą. To co w nim odkryłem podobało mi się i mam wrażenie, że on mnie też polubił. Zaczęliśmy rozmawiać podczas niespodziewanego przystanku, gdy konwój nagle zatrzymał się, ponieważ trzeba było usunąć trupa przykutego do łańcucha tuż przed nami. — Mnie tak nie zamordują — powiedział spokojnie. — Mnie też nie — odparłem. — Dojdziemy tam... gdziekolwiek nas wiodą. Powiedział mi, że nazywa się Greczynin. Był pochodzenia ukraińskiego, mieszkał na Lubelszczyźnie. Przed wojna był zawiadowca na maleńkiej stacji pod Lublinem. W praktyce był nie tylko zawiadowca, ale pełnił na swej stacji prawie wszystkie funkcje. Rosjanie przyszli i bez szczególnego uzasadnienia zwolnili go z tego stanowiska i kazali mu zająć się reperacja traktorów. Niektóre z traktorów — opowiadał mi — były już zupełnie nie do naprawienia. Tym niemniej kazano Greczyninowi i jego towarzyszom pracy doprowadzić je do użytku i odesłać do kołchozu. Po blisko tygodniu pracy nad jedna z takich maszyn Greczynin pełen złych przeczuć przyglądał się, jak uruchomiony przez niego traktor opuszczał warsztat. Któregoś dnia wezwano go do biura zarządu, gdzie surowo został poinformowany, że jego traktor popsuł się wkrótce po przybyciu do kołchozu. Greczynin, człowiek flegmatyczny, bynajmniej nie wybuchowy, wytłumaczył jednak swym przełożonym w sposób zdecydowany i ostry, że ze złomu nie robi się traktorów. Aresztowano go i oskarżono o sabotaż. Dla pewności dorzucono mu jeszcze kilka innych przestępstw. Jego niezbyt zawrotna kariera zawiadowcy stacji wzmocniła jeszcze akt oskarżenia: pracował z własnej woli dla polskiego państwa faszystowskiego, a więc był wrogiem ludu. Greczynin starał się tłumaczyć, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Zamilkł więc w pierwszym dniu śledztwa i już do końca nie powiedział ani słowa. — A cóż miałem mówić — zapytał mnie — bandzie durniów którzy zadaję pytania i wpadają w szał, jak nie odpowiadasz po ich myśli. Bili go ale milczał zawzięcie. Doszli wreszcie do wniosku, że maja do czynienia z półgłówkiem i postawili go przed sadem. Udało mu się: dostał zaledwie dziesięć lat ciężkich robót. Gdy ogłoszono wyrok, Greczynin był tak zdumiony, że zapomniał o swym ślubie milczenia. —Dziesięć lat! — wykrzyknął — Za co? Prokurator zerwał się na równe nogi: —Aha — zawołał groźnie. — To teraz zaczynasz mówić. Greczynin zamilkł znowu i nim spotkał ze mną nie rozmawiał już z nikim. —Gadanie w nieodpowiednich miejscach może przysporzyć człowiekowi wiele kłopotów — powiedział mi tonem ostrzeżenia. Uznałem to za dobra rade przyjaciela i podziękowałem mu. Do końca marszu łączyła nas silna więź przyjaźni. Lubiłem tego solidnego człowieka. W drugim tygodniu ktoś jakoś sprawdził daty: był to dzień 24 grudnia. Pewnie któryś z więźniów odgadł, że zbliżamy się do tej daty i zapytał strzegących nas żołnierzy. Jak płomień pełzający podczas pożaru lasu — wiadomość ta przeszła przez cała kolumnę prących przed siebie więźniów. —Dziś Wigilia — szeptał więzień więźniowi. — Dziś Wigilia — powiedziałem zwracając się do Greczynina. Na spękanych wargach Greczynina zjawił się półuśmiech. — Wigilia — powtórzył. Z dala za nami dał się słyszeć słaby drżący dźwięk. W miarę jak zbliżał się do nas — dziwny, zrazu jakby spłoszony — rósł na sile. Był to śpiew. Głos śpiewających ludzi brzmiał coraz silniej w tym syberyjskim pustkowiu. Myślałem, że każą żołnierzom nas uciszyć. Ale rosnąca na sile pieśń dotarła do nas bez przeszkód. Śpiewaliśmy obaj z Greczyninem. Śpiewał każdy, kto mógł jeszcze wydobyć jakiś dźwięk z krtani. Śpiewał maszerujący chór pięciu tysięcy ludzi, topiących swe nieszczęścia w pieśni ku chwale Dzieciątka, które miało się narodzić nazajutrz. Śpiewaliśmy „Cicha Noc", a ci którzy nie znali słów polskich, śpiewali w tych językach, w jakich uczono ich tej pieśni w dzieciństwie. Potem kilka głosów podjęło „Lulajże Jezuniu". Wzruszenie odebrało mi głos. Inni też załamali się wkrótce. Nim doszli do połowy tej kolędy, śpiew przemienił się w płacz. Zgasły dźwięki kołysanki i to był koniec śpiewania. Serca nasze wypełniły gorzkie, ale i szczęśliwe zarazem wspomnienia innych Wigilii. Wigilia przyszła i minęła jak każdy inny z tych ponurych dni marszowych. Wpadliśmy w druga zawieję, podczas której obaj z Greczyninem podtrzymywaliśmy idącego przed nami więźnia. Wzywaliśmy strażników, by mu jakoś pomogli. —Da sobie radę — odpowiedział jeden z nich. Zaledwie w pół godziny po jego śmierci dotarliśmy do wyznaczonego na tę noc postoju. Nie zawsze tak obojętnie odnosili się żołnierze do naszych próśb o pomoc. Widać jednak było jasno, że mają rozkaz rozróżniania między więźniami. Zdyszanym, oklapniętym, potykającym się starszym ludziom nie pomagali nigdy, mimo codziennych instrukcji przed rozpoczęciem marszu, by ci którzy się źle czują „dawali znać". Przypominano nam też, że towarzyszą nam specjalnie wyszkoleni sanitariusze, nigdy jednak nie widziałem, by wykonywali oni jakieś funkcje. Na punkcie zbornym pod Irkuckiem do jeńców przybyłych pociągiem dołączono niewielki kontyngent Rosjan. Byli to przeważnie raczej młodzi ludzie, podejrzewam, że nie tak jak my — przestępcy polityczni, lecz zwykli kryminaliści, zesłani na Syberię, by tam pracą okupić swe winy. Trzech czy czterech z nich szło przy naszym łańcuchu i tylko im żołnierze pomagali podczas marszu. Procedura była następująca: gdy któryś z więźniów zaczynał jęczeć, potykać się i padać, najbliższy jego towarzysz zawiadamiał o tym któregoś ze strażników. Nazwisko nieszczęśnika przekazywano wówczas żołnierzom siedzącym na ciężarówce, którzy sprawdzali je na liście więźniów. Zwykle więzień nie miał szczęścia. Kazano mu iść dalej i towarzysze musieli całym wysiłkiem podtrzymywać go na nogach aż do następnego przystanku. Widziałem ludzi, którzy padali w śnieg i błagali by ich odkuto i pozostawiono w spokoju. Byłoby to ratowanie się śmiercią, o którą żebrali. Ale żołnierze kopnięciami stawiali ich na nogi i pchali naprzód. Najbardziej zdumiało nas to, co nastąpiło gdy jeden z tych młodych nowoprzybyłych przewrócił się i zawisł ramionami na łańcuchu. Po zwykłej wymianie okrzyków między strażnikami maszerującymi a siedzącymi na ciężarówce i po sprawdzeniu listy jeden z żołnierzy podszedł do niego i podniósł go ze śniegu. Gdy zwalniano więźnia z łańcucha inny strażnik począł dowcipkować: —Ż ciebie jest dobry chłop — powiedział mu. — Damy ci trochę odpocząć, a potem będziesz mógł popracować dla nas. Więźniowi ułatwiono wdrapanie się na ciężarówkę, na której przez jakieś dwie godziny jechał wraz z żołnierzami. Potem wrócił na swoje miejsce w kolumnie marszowej. Przypuszczam, że cieszylibyśmy się gdyby w ten sposób ulżono któremuś z naszych ludzi, ale pamiętając tych, którzy zmarli nie otrzymawszy żadnej pomocy — znienawidziliśmy tego więźnia i nie ufaliśmy mu już nigdy. Z więźniem, który siadał na ciężarówce, lub otrzymywał jakąkolwiek inna łaskę, kończyły się wszelkie rozmowy. Podejrzewaliśmy nawet, że i do nas przydzielono donosicieli. Nieufność pewnie zbyt daleko posunięta, bo trudno sobie wyobrazić czym można by komuś wynagrodzić taką zimną wyprawę przez Syberię. Sadzę, że w rzeczywistości jedyną podstawę do rozróżniania między więźniami stanowił dla strażników nasz wiek. Kryterium czysto praktyczne, gdyż chodziło o to, by doprowadzić jak najwięcej młodych więźniów do miejsca przeznaczenia. Warunki, w których znajdowaliśmy się, nie sprzyjały logicznemu rozumowaniu. Jedno wiem, że nie widziałem nigdy, by któryś z Polaków jechał na ciężarówce. W styczniu dni płynęły też według tego samego wzoru. Coraz bardziej tęskniliśmy do nocnych postojów, do ognisk, chleba i gorącej kawy. Niektórzy, widać bardziej doświadczeni żołnierze, pocieszali nas, że i tak mieliśmy szczęście, bo nie była to najsroższa zima syberyjska. Dla mnie była to najokrutniejsza i najbardziej ponura zima, jaką kiedykolwiek przeżyłem. Zadymki śnieżne tworzyły na naszym szlaku zaspy, które coraz bardziej zwalniały pochód. Coraz częściej też trzeba było popychać wozy ciężarowe. Zastanawiałem się, jak długo jeszcze będziemy mogli w ogóle posuwać się naprzód. Zimna stal kajdanów paliła przegub mej ręki, marzłem i byłem głodny jak wilk. Flegmatyczny Greczynin kroczył obok mnie, spokojnie jak zawsze. Rozmawialiśmy niewiele, ale dodawaliśmy sobie wzajemnie siły naszą wspólną determinacją, by z tego wszystkiego uratować życie. Nieraz całymi dniami Greczynin szedł w milczeniu, od czasu do czasu tylko spoglądając na mnie z uśmiechem na swej brodatej twarzy. I ja uśmiechałem się do niego mymi zmarzniętymi ustami. KONIEC WYPRAWY Było to już chyba pod koniec stycznia 1941 roku, po przeszło czterdziestu dniach marszu, kiedy trzecia i najsroższa zawieja uderzyła na nas z północy, unieruchamiając wreszcie całkowicie konwój. Uszliśmy około tysiąca trzystu kilometrów od Irkucka, mijając dwie wielkie rzeki — Witim i przed kilku dniami potężna Lenę. Obie pokryte były gruba powłoka lodu i wyglądały jak szerokie, gładkie drogi, wijące się po olbrzymich przestrzeniach syberyjskich. Po tym wszystkim trudno było uwierzyć, że nasze ciężarówki utkną kiedykolwiek na dobre, przerywając ten powolny, ale stały marsz na północ. Kryjąc twarze przed ukłuciami suchego sypkiego śniegu, żołnierze i więźniowie wykopywali wciąż z zasp śnieżnych czołowa ciężarówkę, ale przyszedł wreszcie moment, kiedy już żaden ludzki wysiłek nie mógł zwyciężyć w tej walce z natura. Długi waż ludzi i wozów zbił się w zwarta masę i nagle znieruchomiał. Podczas całej podróży ciężarówki zmieniały się — kolejno zajmując miejsce na czele konwoju. Gdy padał rozkaz zmiany, kierowca pierwszego wozu zjeżdżał w bok pociągając za sobą przykutych do łańcucha więźniów i czekał aż minie go konwój, po czym zajmował miejsce za ostatnia ciężarówkę. Czas służby na czele konwoju zależał od rodzaju drogi i pogody. Znajdowaliśmy się właśnie na jakiejś głównej szosie. Biegły wzdłuż niej słupy telefoniczne, których druty uginały się od śniegu. Niewielka była dla nas korzyść z tej bitej szosy, gdyż prowadziła ona wzniesieniami, niczym nieosłoniętymi od wiatru. Nie mówiąc już o przeszkodach, jakimi były zaspy. Kierowcy nie mogli dojrzeć niczego poprzez biały mur wirujących płatków śniegu. Nasza grupa znajdowała się na czwartym, czy piątym miejscu od czoła i obok nas właśnie — tuż przy mnie, dowódca konwoju, zbadawszy warunki na przedzie — odbył naradę ze swymi oficerami. Nie wiem, czy kiedykolwiek przewidywano możliwość całkowitego zahamowania konwoju. Widziałem tylko, że naradzający się Rosjanie wyglądali na bardzo zaniepokojonych. Stojąc zwróceni plecami do wiatru rozmawiali przez kilka minut, po czym sygnalista wspiął się ostrożnie na słup telefoniczny i przyłączył do drutu swój przenośny aparat. Gdy zszedł oficerowie przyjęli jego meldunek kiwając głowami dla wyrażenia aprobaty i rozeszli się do swych zajęć. Stojąc na szosie obserwowaliśmy niewielki patrol, który ruszył naprzód w poszukiwaniu osłoniętego miejsca na obóz. Wpół godziny po utknięciu konwoju odpięto od ciężarówek nasze łańcuchy i więźniowie ruszyli naprzód szosa, brnąc w świeżym śniegu, depcząc go z wysiłkiem i wytyczając w nim trakt. Samochody ciężarowe pełzły za nami. Walczyliśmy tak ze śniegiem jeszcze przez jedna milę, aż pas lasów użyczył nam wreszcie błogosławionego schronienia. Zdołaliśmy jakoś rozpalić ogniska — setki ognisk i podsycaliśmy je przez cała noc, by nie zginać z zimna. Wydawało się, że zawieja chce na nas dokonać dzieła masowego zniszczenia. Więźniowie gnietli się i starali się przepchać do wewnętrznego pierścienia siedzących wokół płonącego ogniska. Niektórzy głupcy — wbrew ostrzeżeniom — zaczęli grzać nad ogniem skostniałe ręce. Skręcali się później i wyli z bólu, wywołanego nagłym przywróceniem obiegu krwi. Siedząc w zasięgu ognia trzeba się było wciąż obracać, bo choć płomienie grzały nam ręce, twarze i przód ciała — z tyłu zadymka mroziła plecy. Nie wolno było spać. Gdy ktoś z siedzących bliżej ognia poczynał drzemać — koledzy, szarpiąc gwałtownie, budzili go. Zasnąć — najprawdopodobniej znaczyło nie obudzić się już nigdy. Zawieja trwała przez 24 godziny. Tylko dzięki ogniskom i wciąż funkcjonującej kuchni polowej utrzymaliśmy się przy życiu. Kępy długiej ostrej trawy, które w ciągu całego marszu napotykaliśmy wzdłuż drogi, gięły się, huśtały i skręcały, biczowane wyjącym i świszczącym wiatrem. Śnieg syczał i skwierczał padając w ogień. Zagrzebawszy ręce w fufajkach dreptaliśmy w miejscu, by uchronić stopy przed odmrożeniem. Myśleliśmy tylko o jednym: czy i kiedy wydostaniemy się z tego miejsca. Gdy wiatr wreszcie opadł i śnieg przestał padać tak gęsto — uderzyło mnie wrażenie kompletnej ciszy. Do uszu docierały znów odgłosy obozu i gwar ściszonych rozmów. Wśród drzew słychać jeszcze było zawodzenie wiatru, ale ten dźwięk był niczym w porównaniu z przerażającym jękiem, którego słuchaliśmy w ciągu długich godzin śnieżycy. Nie pamiętam, na jak długo schroniliśmy się w tym lesie. Wydawało się nam, że na bardzo długo, ale pewnie nie staliśmy tam dłużej niż dwa dni. Wstał wreszcie ranek czysty i przejrzysty — tę nadzwyczajna przejrzystością, jaka zdarza się podczas pogodnego dnia syberyjskiej zimy. Przy takiej pogodzie oddech zamienia się w kłęby pary. Widoczność jest znakomita. Oficerowie rosyjscy pogrążeni byli w rozmowie. Od czasu do czasu spoglądali w kierunku, z którego przyszliśmy i sprawdzali czas na zegarkach. Panował nastrój oczekiwania czegoś, co miało wkrótce nastąpić. Ponieważ nie wiedzieliśmy co nas czeka, rosła ciekawość i wzmagało się podniecenie. Nim zdołaliśmy dojrzeć — usłyszeliśmy na co czekamy. Z dala doszły nas pokrzykiwania zbliżających się ludzi. Wszyscy zwrócili głowy w kierunku, z którego szły te odgłosy. Staliśmy wytężając wzrok aż pierwsze sylwetki ukazały się na wzniesieniu w odległości pół kilometra. —Renifery — poczęli wołać podnieceni i zdumieni więźniowie. — Renifery i sanki. Ukazały się nam nagle dziesiątki reniferów, zaprzężonych po dwa, trzy, a nawet cztery, do sanek, powożonych przez maleńkich ludzi o brązowych twarzach i gładkich mongolskich rysach. Byli to Ostiacy, prymitywni pasterze, koczujący na syberyjskich stepach. Widok ich był dla nas czymś tak nowym i ożywczym, że wyrwał nas z naszej apatii i pozwolił zapomnieć o troskach. —A niech ich diabli!... — pokrzykiwał ktoś obok mnie w podnieceniu. — No patrzcie tylko na nich. Nowe twarze, nowy widok, nowe dźwięki... Okrzyki Ostiaków, wyprzęganie reniferów, które zwolnione z uprzęży do karmienia poczęły od razu szukać mchu pod grubą powlokę śniegu — wszystko to całkowicie zaabsorbowało nasze uwagę. Była to zupełna nowość w otoczeniu, w warunkach, w których — zdawało nam się — nic nowego zdarzyć się już nie może. Mój sąsiad nadal prowadził swój monolog na temat „czegóż to oni nie wymyśla". Niewiele czasu zajęło Ostiakom wyprzęganie reniferów. Uprząż polegała na chomoncie z niewyprawionej reniferowej skóry, przymocowanym do dwóch długich wygiętych dyszli, które były przedłużeniem płóz prostych drewnianych sanek. Sanki wyściełały futra sobolowe i skóry. Przybysze wzięli swe torby z żywnością i zasiedli z nami wokół ognia, przy którym spożywaliśmy właśnie nasza poranne porcję chleba, popijając go kawa. Byli ubrani w ciepłe skóry. Spoglądali na nas ze współczuciem. Z jednym z nich wdałem się w rozmowę po rosyjsku. Mógł mieć około 60 lat, trudno zresztą odgadnąć wiek z tych mongolskich rysów. Opowiedział mi, że do ich zimowego obozowiska przybyli żołnierze Czerwonej Armii. Ostiacy nie mieli ochoty na tę wyprawę. 150 kilometrów dzielących ich od nas przebyli bardzo szybko. Przywieźli ze sobą żołnierzy — po dwóch w sankach. Opowiadał mi również o reniferach. Nie można dosiadać ich grzbietów, bo są zbyt słabe. Maję za to bardzo silne szyje i zady. Ostiak potrafił wskoczyć na renifera i jechać na nim, nie meczeć zwierzęcia. Powiedział mi jak się nazywa, ale jego nazwisko brzmiało tak odmiennie od spotykanych przeze mnie nazwisk rosyjskich, że wyszło mi z pamięci. Miałem jeszcze kilka okazji do rozmawiania z tym człowiekiem. Sam dyskretnie szukał mego towarzystwa. Nie miał bardzo wiele do powiedzenia. Myślał z wysiłkiem i formułowanie zdań sprawiało mu wyraźną trudność. Nazywał nas — jak zresztą wszyscy Ostiacy — nieszczęśnikami. Tradycyjnie, od czasów carskich, byliśmy dla tego szczepu nieszczęśnikami — jeńcami reżymu, który zawsze próbował wydrzeć Syberii jej bogactwa przy pomocy bezpłatnej pracy więźniów politycznych — ludzi nie mogących się dostosować do norm narzucanych przez kolejne tyranie. — Byliśmy zawsze waszymi przyjaciółmi — powiedział mi raz. — Od bardzo dawnych czasów, w których nie żył jeszcze mój ojciec, ani ojciec mego ojca, wystawialiśmy zawsze na noc przed domami jedzenie dla wędrujących nieszczęśników, którzy zbiegli ze swych obozów i nie wiedzieli dokąd się udać. I ja też pamiętam ten zwyczaj wystawiania jedzenia na noc, ponieważ jestem już bardzo starym człowiekiem. — Czy ci ludzie, tacy jak my — zapytałem — zawsze próbowali uciekać od Rosjan? — Ludzie silni i młodzi, którzy nienawidzą niewoli, zawsze próbuję uciekać — odparł Ostiak. — Myślę, że ty pewnie też będziesz chciał uciec. Ucieczka. Powtarzałem sobie w kółko to słowo. Od czasu opuszczenia Łubianki nigdy nie porzuciłem myśli o ucieczce. Tak, stary Ostiak ma rację — myślałem sobie. Ludzie młodzi, silni, którzy nie chcą zginać musza myśleć o ucieczce. Krok w prawo, krok w lewo... Rosjanie także o tym wiedza. Ale tylko wariat mógł poważnie myśleć o ucieczce z tego szlaku wiodącego na północ. Zdoławszy nawet uniknąć kuli — co zresztą mogło się udać, gdyż dyscyplina osłabła i nasi rosyjscy strażnicy, jak wszyscy, zajęci byli tylko myślę jak ujść z życiem z tego marszu — czym żyłby osłabiony i wygłodniały człowiek w tym skutym zima kraju. Niemniej stary woźnica reniferów natchnął mnie myślą, do której miałem później powrócić: ludzie przed nami próbowali uciekać. Opowiadał mi też o życiu swego szczepu, o zwierzętach i ich cennych futrach, o reniferach, które Ostiacy otaczają taka troskliwą dbałością. — Dawniej — powiedział mi — mieliśmy strzelby i mogliśmy polować. Ale bolszewicy zabrali nam strzelby i musimy łapać zwierzynę w sidła. W dniu rozpoczęcia marszu za sankami ogólna wesołość wywołały protesty Ostiaka, do którego sanek zaprzężonych w cztery renifery postanowiono przyczepić kuchnię polowa. Składała się tylko z opalanego węglem kotła, połączonego z piecem i nie była zbyt ciężka. Ostiak przysięgał jednak, że jego zwierzęta nigdy nie uciągnę takiego ciężaru. Niewzruszeni kucharze rosyjscy przytwierdzili kuchnię do sanek, a my rozbawieni przyglądaliśmy się całej tej scenie. Raczej współczuliśmy Ostiakowi, niepokojąc się jednocześnie, że jego protesty mogły być uzasadnione. Wszystko jednak poszło dobrze i powlekliśmy się naprzód dźwigając łańcuch tym razem przytwierdzony do sanek. Kuchnia polowa też ruszyła z nami, co przyjęliśmy z uczuciem ulgi. Część żołnierzy pozostała przy ciężarówkach. Z pewnym żalem żegnałem te wielkie, budzące zaufanie wozy. Co się z nimi stało — nie wiem. Pewnie zdołały zawrócić, albo też przyszły im na pomoc kołchozowe traktory. Ten marsz za trzęsącymi się zadami reniferów i oglądanie ich rozkołysanych rogatych łbów nigdy właściwie nie przestały być pewna nowością. Nauczyliśmy się jak zwalniać tempo marszu, przechylając się lekko wstecz i ciągnąc w ten sposób łańcuch. Sztukę tę odkryliśmy podczas przekraczania niewielkiej rzeki obramowanej spadzistymi brzegami. Renifery poczęły szarżować wywołując powszechne zamieszanie. Żołnierze krzyczeli na woźniców, by przyhamowali swe zwierzęta a my, raczej zadowoleni z ogólnego bałaganu — całym naszym ciężarem zwalnialiśmy rozpędzone sanki. Zjechały one błyskawicznie w dół do koryta rzeki, ale przeprawa na drugi brzeg odbyła się już zwolnionym truchtem. Uporządkowanie w kolumnę marszowa tego rozszalałego cyrku zajęło blisko godzinę. Nie zmniejszyło się niebezpieczeństwo podróży i coraz więcej ludzi, nie wyłączając żołnierzy, padało z wyczerpania. Żołnierze musieli sobie teraz radzić z tymi samymi co my trudnościami, choć byli oczywiście cieplej od nas ubrani i lepiej żywieni, otrzymując oprócz chleba i kawy mięso konserwowe i kapuśniak. Ale prócz dowódcy i chorych — nikomu nie wolno było jechać na sankach. Ciągnące naprzód łańcuchy pomagały nam w marszu. Żołnierze musieli jednak wydeptywać własna drogę w śniegu. Był to wysiłek, którego z wyjątkiem kroczących za czołowymi sankami, unikali wszyscy inni więźniowie. Poza tym wielu żołnierzy pochodziło z południowych republik sowieckich. Ci po raz pierwszy przeżywali surowość północnej zimy. Najlepiej czuli się Ostiacy. Współczuli nam ale uważali, że pomóc mogą jedynie doprowadzając nas jak najszybciej do naszego miejsca przeznaczenia. Jakiekolwiek były warunki terenowe — utrzymywali swa przeciętne szybkość — prawie dwadzieścia pięć kilometrów dziennie. Żołnierzy traktowali z beztroskę obojętnością. Zazdrościli im jedynie puszek po konserwach, które wojsko, zgodnie z rozkazem, przechowywało starannie. W tym zamiłowaniu do metalu widać było cały prymitywizm Ostiaków. Metalu im brakowało, za to futer mieli pod dostatkiem. Kucharze wymieniali więc potajemnie z nimi puste puszki na futra. Wymiana puszki po konserwach na sobole była obustronnym interesem, dla nas także lekcja, jak względne są wszystkie wartości. Puszki te miały służyć jako naczynia kuchenne, cenny podarek dla kobiet po powrocie do domu. Nasz niesamowity pochód kluczył naprzód przez przeszło tydzień. Posuwaliśmy się przeważnie otwartym terenem — zawsze z dala od zamieszkałych okolic. Łańcuch wlokący się w śniegu za każde grupę więźniów mówił o tych, którzy padli w czasie marszu. Ilekroć ktoś umierał, więzień przed którym otwierało się puste miejsce przesuwany był naprzód, by je wypełnić. Długością wolnego łańcucha na końcu każdej grupy więźniów można było mierzyć poniesione przez nie straty. By zmniejszyć ciężar ostatnia dwójka dźwigała ten koniec łańcucha pod pachami. Z wyjątkiem chorych i starych, wszyscy kolejno zajmowaliśmy to najgorsze miejsce na końcu kolumny dwójkowej. Ósmego czy dziewiątego dnia od porzucenia ciężarówek dojrzeliśmy ze wzniesienia olbrzymi las, który, gdzie tylko oko zdołało sięgnąć ciągnął się na horyzoncie nieprzerwana linia. Gdy znaleźliśmy się w lesie, weszliśmy na dość szeroki trakt między drzewami, chroniącymi od ostrego wiatru i zapewniającymi na noc spokojny wypoczynek. Zauważyliśmy, że żołnierze poweseleli. Jak się wkrótce okazało, słusznie odgadli, że las ten oznacza bliski koniec naszej podróży. Lasem tym maszerowaliśmy dwa dni — od świtu do zmierzchu. Pod wieczór drugiego dnia wyszliśmy na wielka polanę wykarczowana w otaczającym lesie. Przed nami błyszczały światła, słychać było głosy ludzi. A więc to było miejsce naszego przeznaczenia — łagier 303 na północnym brzegu Leny i — jak obliczyłem, jakieś trzysta do czterystu kilometrów na południowy zachód od stolicy północnej Syberii — Jakucka. Było to w pierwszych dniach lutego 1941 r. Pamiętam jak — sanki za sankami, zbliżaliśmy się do masywnej, głównej bramy w palisadzie ociosanych kłód drewna, jak nam zdjęto kajdany, jak mnie opanowało dziwne uczucie bezpieczeństwa, gdy wraz z innymi więźniami kręciłem się w ogrodzeniu. Przypominam sobie też, że pierwszy posiłek urozmaicała „zupa" z rozgotowanej rzepy, i że zapalono ogniska w miejscu, które okazało się później naszym placem zbiórki. Siedząc przy trzaskającym ogniu ramię w ramię z Greczyninem rozmawiałem trochę, często wpadałem w drzemkę, wstawałem by rozprostować zbolałe nogi. Dotarliśmy na miejsce po przejściu spod Irkucka półtora tysiąca kilometrów. Podziwiałem samsiebie i mimo straszliwego fizycznego zmęczenia byłem prawie szczęśliwy. Skończył się najcięższy wysiłek dwóch miesięcy w drodze. Cokolwiek nas czekało dzień jutrzejszy nie mógł być gorszy. Zbolali, śpiący, wyczerpani — byliśmy jednak na nogach o świcie. Niektórzy ludzie byli tak chorzy, że trzeba ich było podnosić. Ostiacy z reniferami odjechali w ciągu nocy. Zaczynał się pierwszy dzień mego życia w sowieckim łagrze. ŻYCIE W ŁAGRZE 303 Rozeszła się poranna mgiełka i wstał mroźny pogodny dzień. W jego świetle zacząłem oglądać miejsce, które wyznaczono mi na spędzenie 25 lat mego życia. Ogrodzony obóz miał kształt prostokąta długości około kilometra i szerokości pół kilometra. Po rogach, wzniesione na potężnych słupach, stały wieże strażnicze, uzbrojone w karabiny maszynowe. Główna brama, wokół której stały baraki wojskowe, kuchnia, magazyny i budynki administracyjne — zwrócona była w kierunku zachodnim. Mniej więcej środkiem ogrodzonego terenu biegł pas ziemi niczyjej, który dla większego bezpieczeństwa, oddzielał więźniów od żołnierzy. Od otaczającego lasu oddzielały nas typowe umocnienia obronne więziennego obozu. Patrząc od wewnątrz pierwsza zaporę stanowił nieprzerwany pierścień zwojów drutu kolczastego. Za drutami biegła fosa głębokości prawie 2 metrów. Wewnętrzny jej brzeg opadał pod katem 30 stopni, zewnętrzny wznosił się ostro, prawie prostopadle aż do stóp pierwszej z dwóch palisad wysokości około czterech metrów. Z obu stron palisady uzbrojone były drutem kolczastym. Między palisadami biegła droga, łącząca główna bramę z wszystkimi czterema wieżami strażniczymi. Po drodze tej nocą krążyły zbrojne patrole, wyposażone w psy policyjne. Z naszym tłumem, blisko czterech i pól tysiąca ludzi, zmieszali się więźniowie już zainstalowani w łagrze. Było ich około tysiąca. Większość stanowili Finowie. Mieszkali w czterech wielkich barakach, stojących we wschodniej części obozu. Baraki te, długości 70 metrów i szerokości 10 metrów, zbudowane były z ociosanych pni drzewnych. Drzwi baraków wychodziły na zachód. Za drzwiami była sień, dla lepszej izolacji od wiatru i drugie drzwi otwierające się do wewnątrz. Widać było, że dla nowych przybyszów nie ma żadnego pomieszczenia. Nasze rozważania przerwał rozkaz by ustawiać się w kolejce po jedzenie. Długim ogonkiem zbliżaliśmy się do otwartego okna jednej z kuchni na lewo od bramy obozu. Dostaliśmy jak zwykle kawę zbożowa i chleb. Każdy starał się wypić kawę jak najszybciej i przez drugie okno zwracał blaszany kubek. Gorącego płynu było dosyć, ale zawsze brakowało naczyń — nie tylko kubków ale i drewnianych misek, używanych do zupy. Na środku placu zbiórki żołnierze ustawili przenośna drewniana trybunę i na rozkaz podoficerów otoczyli ja kołem. Zgoniono następnie więźniów i zwartym tłumem ustawiono ich również dokoła tej trybuny. Wkrótce nadeszło dwóch pułkowników, którym towarzyszyła uzbrojona straż. Jeden z nich wszedł na trybunę. Stojąc w pierwszym rzędzie mogłem go dokładnie obejrzeć. Był to szczupły elegancko prezentujący się mężczyzna o skroniach przyprószonych siwizna. Typowy wyższy oficer zawodowy, który pasowałby do każdego wojska. Miał starannie przystrzyżone siwe wąsiki. Na pociągłej twarzy odznaczały się dwie głębokie zmarszczki ciągnące się od ust do silnie zarysowanego podbródka. Z całej jego postawy biła chłodna obojętność, typowa dla wyższych dowódców przyzwyczajonych do wydawania rozkazów. Stał swobodnie, bez ruchu. Wśród więźniów słychać było szmer ściszonych rozmów. Gdy pułkownik powoli zwrócił głowę, by na nas spojrzeć — zapanowała kompletna cisza. Mówił po rosyjsku — wyraźnie i dość ostro. — Nazywam się pułkownik Uszakow — zaczął — i jestem dowódca tego obozu. Przybyliście tu by pracować i oczekuję od was wytężonej pracy oraz posłuszeństwa. Nie będę mówił o karach, ponieważ wiecie co was czeka, jeśli nie będziecie się odpowiednio sprawować. Przede wszystkim musimy wam dać jakieś schronienie. Waszym pierwszym zadaniem będzie więc zbudowanie sobie baraków. Od waszego wysiłku zależy jak szybko będziecie mieli dach nad głowa. Jest to całkowicie w waszych rękach. W każdej społeczności są ludzie, którzy chcieliby, by inni pracowali na nich. Opieszałości nie będę tolerował, a wy sami we własnym interesie też musicie pilnować, by każdy wziął udział w tym wysiłku. Nie przewiduję żadnych kłopotów z wami. Wysłucham każdego, kto będzie miał jakaś skargę i zrobię co zdołam, by mu pomóc. Nie ma tu lekarzy, ale są żołnierze wyszkoleni w udzielaniu pierwszej pomocy. Ci, którzy są po podróży zbyt chorzy, by móc pracować, zostaną umieszczeni w istniejących barakach — reszta zabierze się do budowy nowych. To wszystko, co miałem wam do powiedzenia. Gdy tylko zszedł na dół, jego miejsce na trybunie zajął natychmiast drugi pułkownik. Nie wszedł na nią lecz wskoczył z pospieszna gorliwością. Nie było w nim tego spokoju, który cechował tamtego. O ile u Uszakowa można tylko było wyczuć wewnętrzny autorytet, o tyle ten wyraźnie afiszował się swą władza. Ubrany był lepiej niż dowódca obozu. Nosił futrzana kurtkę i dobrze skrojone, błyszczące buty z cholewami. Był tak młody, że mógłby być synem Uszakowa. Nie przypominam sobie jego nazwiska, lecz musiałem je znać, gdyż był naszym politrukiem. Przyglądał nam się lekko uśmiechnięty, zarozumiały, zadowolony z siebie, arogancki. Więźniowie poruszyli się niespokojnie i czekali. Mówił ostro, surowo, obraźliwym tonem. —Spójrzcie na siebie — powiedział uniósłszy lekko ramiona i złożywszy na biodrach ręce odziane w rękawiczki. —Wyglądacie jak banda zwierzaków. Tylko spójrzcie na siebie. I to są ci cywilizowani ludzie, którym się zdawało, że mogą rządzić światem. Czy teraz zrozumieliście wreszcie jakich głupstw was uczono? Znalazł się zuchwalec, który korzystając z osłony jaka stwarzał niespokojny tłum więźniów, zdobył się na odwagę, by mu odpowiedzieć. —Jak możemy inaczej wyglądać? — zawołał. — Nie dajecie nam się ogolić, nie ma nawet mydła, czy czystej odzieży. Politruk zwrócił się w kierunku tego głosu: —Jeśli ktoś mi jeszcze przerwie, wstrzymam fasowanie żywności. Nikt mu już nie przerywał. —Potrzymawszy was tu przez jakiś czas — ciągnął dalej — i kierując się wytycznymi towarzysza Stalina, zrobimy z was jeszcze świadomych obywateli. Ci, którzy nie pracują — nie jedzą. Moim zadaniem jest pomóc wam w tym byście się poprawili. Życie w obozie nie jest wypełnione sama praca. Możecie słuchać wykładów, które naucza was poprawnego myślenia. Mamy też doskonała bibliotekę, z której można korzystać po zajęciach. W tym samym mniej więcej sensie nasz politruk przemawiał przez jakiś czas jeszcze, aż nagle przerwał: — Czy są jakieś pytania? Któryś z więźniów zapytał: — Kiedy tu się zaczyna wiosna? —Nie zadawaj głupich pytań — odparł politruk i na tym skończyło się zebranie. W ciągu pierwszych kilku dni budowy baraków panował chaos. Każdy brał się chętnie do pracy, trudno jednak było przydzielić ludzi do zadań odpowiadających ich kwalifikacjom. Po trzech dniach jakoś się ułożyło. Grupa architektów i mierniczych robiła plany i pomiary gruntu pod baraki. Młodzi robotnicy kopali w zmarzniętej ziemi doły dla osadzenia pali, o które oprzeć się miała cała konstrukcja. Ludzie zaprawieni w pracy siekiery ciosali surowe pnie. Ale główna siła robocza co dzień o ósmej rano pod zbrojną strażą opuszczała bramę obozu. Przyłączyłem się do tych robotników leśnych. Dzień zaczynał się o piątej rano: pobudka i procesja na pół śpiących ludzi do latryny. Potem następowała zbiórka do śniadania. Narzędzia wydawano nam z magazynu umieszczonego po lewej stronie głównej bramy obozu. Wydawanie narzędzi i zdawanie ich po skończonym dniu pracy odbywało się pod ścisłą kontrola. Gdy przechodziliśmy przez bramę, służbowy sprawdzał każde nazwisko na liście więźniów. Las był głównie sosnowy, nie brakło w nim jednak brzóz i modrzewi. Przydzielono mnie do grupy drwali. Pracowaliśmy po dwóch, posługując się ciężkimi piłami o zębach wyciętych w kształt krzyża. Czasem dla odmiany, dostawałem siekierę, którą odrąbywałem gałęzie od zwalonych pni. Od dzieciństwa na Polesiu umiałem posługiwać się siekierą i lubiłem tę pracę. Z każdym dniem powracałem zresztą do sił i praca fizyczna sprawiała mi satysfakcję. O pierwszej wracaliśmy do obozu niosąc zrąbane przez nas drzewo. Po zupie następował powrót do lasu, gdzie pracowaliśmy do zmierzchu. Co dzień powstawały nowe baraki. Budowę baraków zakończyliśmy w dwa tygodnie po naszym przybyciu do obozu. Postawiliśmy je szeregami, po dziesięć z każdej strony szerokiej „ulicy". Przydzielono mi pryczę w jednym z ostatnich ukończonych baraków i dobrze pamiętam to poczucie ciepła, bezpieczeństwa i wygody, jakie opanowało mnie, gdy po raz pierwszy w mroźną noc wszedłem do mojego nowego domu. Pamiętam też miły zapach świeżego drewna sosnowego. Nasze prycze, po trzy jedna nad drugą, ustawione były wzdłuż długich drewnianych ścian baraku. Z każdej strony stało po pięćdziesiąt trzypiętrowych prycz zbitych ze zwykłych desek w ciężkiej drewnianej ramie, W środku, w równych odstępach, zainstalowano żelazne piece. Rozgrzewaliśmy je do czerwoności, paląc drwami przynoszonymi co dzień z lasu. Za przykładem tych, którzy już mieszkali w baraku usłaliśmy twarde deski naszych prycz mchem, naznoszonym w rozpostartych fufajkach. Piece nie miały kominów tylko krótkie rury, z których dym kłębił się w górę i wychodził poprzez otwory w dachu. Zapach tego dymu mieszał się z aromatem sosnowej żywicy. Leżałem na górnej pryczy z rękami skrzyżowanymi pod głową i słuchałem toczonych wokół mnie rozmów. Obok mnie, również na górnej pryczy, leżał mężczyzna około pięćdziesiątki. Rozmawialiśmy o naszym baraku, o tym jak świetnie został zbudowany i jakie umiejętności wykazali jego konstruktorzy. Czuliśmy się tak wielkoduszni, że nawet chwaliliśmy Rosjan za ich doskonałe piece. Rozmawialiśmy też o sobie. Mój sąsiad był nauczycielem w Brześciu i sierżantem rezerwy. Gdy przyszli Rosjanie zastąpił go w szkole jakiś komunista, który przeszedł dwutygodniowy „skrócony" kurs nauczania systemem sowieckim. Ale matki nadal przyprowadzały dzieci do dawnego nauczyciela, aż ktoś go zadenuncjował. Nastąpiło aresztowanie, śledztwo i wyrok: dziesięć lat więzienia. Wyraziłem memu sąsiadowi współczucie, myśląc jednocześnie, że mu się udało, jeśli dostał tylko dziesięć lat. Coś jeszcze mi opowiadał, gdy po raz pierwszy od wielu miesięcy wpadłem w prawdziwy sen. W baraku spędzaliśmy wiele godzin. Po godzinie 6-ej po południu więźniowie musieli być wewnątrz zabudowań. Można było co prawda poruszać się między barakami, pod warunkiem jednak żeby się nie kręcić w większych grupach. Oba rzędy baraków znajdowały się pod ścisłą obserwacją załóg wież strażniczych we wschodniej stronie obozu — jak długo jednak, pamiętając o surowym zakazie, więźniowie nie zbliżali się zbytnio do drutów kolczastych, żołnierze nie zwracali na nich uwagi. Nie było co robić w baraku. Nie mieliśmy ani książek do czytania, ani światła, przy którym moglibyśmy czytać. Jedynym dozwolonym zajęciem po 6-ej po południu było pójście do biblioteki zarządzanej przez politruka albo — w środy — na jego pogadankę. Doszedłem do wniosku, że nic mi nie zaszkodzi, jeśli pogrzebię trochę w książkach, a skrócę sobie przez to wieczór. Któregoś dnia poprosiłem więc o pozwolenie pójścia do biblioteki. Otrzymałem je z łatwością. Biblioteka zajmowała część jednego z budynków administracyjnych w pobliżu głównej bramy. Na półkach ustawionych wzdłuż jednej ze ścian pokoju stało ze dwieście książek. Prócz poezji Majakowskiego znalazłem tam z pięćdziesiąt ilustrowanych pogadanek dla dzieci wydawnictwa Ruskaja Azbuka. Nad tym „rosyjskim abecadłem" spędziłem szereg wieczorów. Były to proste opowiadania, wykazujące wspaniałe zalety sowieckich samolotów i sowieckich lotników, sowieckich czołgów i sowieckich czołgistów, Armii Czerwonej, sowieckich bohaterów, jak Woroszyłow, sowieckich mężów stanu, jak Lenin i Stalin, sowieckich traktorzystów i sowieckich kołchoźników — no i w ogóle wszystkiego co sowieckie. Dumą całego zbioru była jednak dwutomowa, dobrze oprawiona historia partii bolszewickiej oraz konstytucja Związku Sowieckiego. Spędziwszy wiele godzin nad tymi dziełami doszedłem do wniosku, że nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa, bym w ciągu najbliższych 25-ciu lat w tym łagrze miał się przekonać do sowieckiego czy jakiegokolwiek innego komunizmu. Na środowa pogadankę politruka namówił mnie wesoły i cyniczny Czech, który zajmował jedną z sąsiednich prycz. Politruk nie ukrywał swego zadowolenia z naszej wizyty i nawet poświęcił nam bezpośrednio kilka zdań, nim zaczął swą pogadankę przeznaczoną dla żołnierzy. Mówił o potędze Rosji i o jej kierowniczej roli w świecie wplątawszy w to kilka uwag o zgniłym kapitalizmie skierowanych pod naszym adresem. Po prelekcji żołnierze zadawali pytania na które politruk odpowiadał dogmatami, zaczerpniętymi z Marksa oraz cytatami z Lenina i Stalina. Uśmiechnął się do nas gdy opuszczaliśmy świetlicę. Ten uśmiech znikłby jednak szybko z jego twarzy, gdyby w kilka minut później mógł zobaczyć jak mój Czech, ku uciesze całego baraku parodiował pogadankę politruka dla żołnierzy sowieckich. Czech był urodzonym aktorem i obserwując go zanosiliśmy się wszyscy ze śmiechu. Na zakończenie występu odpowiadał na pytania stawiane przez rozbawione audytorium, dowcipnie parodiując formułki marksizmu, leninizmu i stalinizmu. Cały barak zgodził się jednomyślnie, że nasza wycieczka do świetlicy opłaciła się sowicie. Kilka nocy później zgoła inne zdarzenie przykuło naszą uwagę. Był to późny wieczór. Siedzieliśmy lub leżeliśmy na pryczach nie mając nic do roboty, gdy jeden z tych księży katolickich idąc od pryczy do pryczy zaczął nas pytać ściszonym głosem czy się zgadzamy na to, że odprawi krótką mszę. Niektórzy nie odpowiedzieli — nikt nie zaoponował. Uklęknął w środku baraku. Pamiętam jak dziwnie w tym baraku brzmiały łacińskie słowa mszy świętej. Zszedłem z mej pryczy i padłem na kolana. Wielu innych uczyniło to samo. Ksiądz modlił się o nasze wyzwolenie, a potem błogosławił nas trzymając w rękach krucyfiks ze srebrzystej brzeziny. Był to mężczyzna chudy jak patyk, wysoki, nieco przygarbiony. Jego ciemne włosy przyprószyła siwizna, choć nie miał więcej niż 35 lat. Nie wiem za co zesłano go, bo nigdy nie mówił o sobie. Nazywał się ks. Gorycz, choć trudno byłoby znaleźć mu bardziej nieodpowiednie nazwisko. Pod koniec miesiąca życie w obozie toczyło się uporządkowanym trybem. Zgadzaliśmy się, że jakkolwiek zimą w tej zapadłej dziurze warunki naszej egzystencji były niezwykle ciężkie, to jednak mogły być jeszcze gorsze. Wszyscy pracujący więźniowie otrzymywali dziennie 400 gramów chleba, chorzy — 300 gramów. Część otrzymywanego co rano chleba zjadaliśmy wraz z kawą, drugą część w południe z zupą, resztę wieczorem po pracy, popijając gorącym wywarem. Od czasu do czasu otrzymywaliśmy suszoną rybę, ale chleb był naszym podstawowym pożywieniem i utrzymywał nas przy życiu. Choć w mniejszym stopniu, tytoń był jednak bardzo ważny. Raz w tygodniu otrzymywaliśmy przyzwoitą porcję tytoniu i kawałek starej gazety do kręcenia papierosów. Chleb i tytoń to były dwa artykuły przedstawiające w obozie jakąś wartość. Były one monetą obiegową przy pomocy której płaciło się za usługi. W ciągu tego pierwszego miesiąca w łagrze panowała nadal wysoka śmiertelność. Nasz marsz zniszczył znacznie wielu z tych, którzy zdołali go przeżyć. Po przybyciu do obozu chorym dano prycze w gotowych barakach. Leżeli w nich słabnąc z dnia na dzień, zbyt wyczerpani, by walczyć ze śmiercią. Pod nadzorem uzbrojonej eskorty przyjaciele wynosili ich zwłoki na niewielką polanę w pobliżu obozu i w zamarzniętej ziemi kopali płytkie groby — miejsca zasłużonego spoczynku. Biorąc dwukrotnie udział w takich pogrzebach odkryłem przy okazji, że dowódca naszego obozu miał do dyspozycji samolot. Droga nasza wiodła obok niedużego lądowiska. W ukryciu pod drzewami stal niewielki samolot typu szkoleniowego. Jeden z wartowników, z którym wdaliśmy się w rozmowę, poinformował nas, że Uszakow sam pilotuje samolot. Lata nim na konferencje w jakuckim dowództwie okręgu wojskowego. Poza godzinami pracy, Rosjanie rzadko mieszali się do naszego życia. Inspekcje baraków nie zdarzały się często i prowadzone były powierzchownie. Więźniowie zatrudnieni przy wyrębie lasu nawiązywali między sobą przyjaźnie. Ci, którzy chcieli dzielić wspólny barak, początkowo pytali o pozwolenie. Otrzymywali je i przy okazji Rosjanie wyjaśnili nam, że tego rodzaju sprawy, jak przeprowadzki z baraku do baraku, powinny być załatwiane między więźniami. Pożądane miejsce w baraku można było łatwo uzyskać przy pomocy łapówki w postaci tytoniu. Stad też w pierwszych tygodniach, gdy ludzie odnajdowali znajomych i zawierali nowe przyjaźnie — odbywały się nieustanne przeprowadzki z baraku do baraku. Nie poznałem bliżej nikogo z moich współwięźniów, choć od czasu do czasu spotykałem towarzysza marszu — Greczynina. Prócz Greczynina był jeszcze Czech. Podziwiałem jego dowcip i wesołość, ale nigdy nie zaprzyjaźniliśmy się. Istniała zresztą tendencja trzymania się w narodowych grupach. My Polacy, na przykład, zbieraliśmy się zawsze co rano, by odśpiewać wspólnie „Kiedy ranne wstają zorze". Rosjanie krzywili się na te nasze śpiewy, ale jakoś nie zabronili nam śpiewania. Leżąc wieczorami na mej pryczy, wpatrzony w otwory w suficie, którymi ulatniał się dym — oddawałem się rozmyślaniom. Wokół ludzie prowadzili półgłosem rozmowy, w których brali udział również i goście z innych baraków. Dochodziły mnie oderwane wyrazy i zdania, nazwy miejscowości, więzień, pułków. .. —A wtedy ona powiedziała: „Ukochany nie martw się. Wojna szybko się skończy i ja będę czekała na ciebie..." Urywek rozmowy o strażniku, który nie uskoczył w bok, by się uchronić przed padającym drzewem... —Miał drań pecha. W tych warunkach nigdy mu się nie zrośnie złamana noga. Mówiono też o jakimś więźniu, który potłukł sobie żebra... —Temu się dobrze powodzi. Dostał przydział do kasyna oficerskiego. Lekka praca i ile niedopałków może nazbierać!... Wszystkie te fragmenty rozmów płynęły wokół mnie stanowiąc jakiś ledwo dostrzegalny podkład do moich własnych myśli... Zapach sosny, ciepło i stale krzątanie się ludzi otwierających rozpalone piece i dorzucających drewno do ognia. I te na przemian zmieniające się w mojej myśli obrazy: to obóz, otoczony palisada, to Uszakow, to politruk z żołnierzami (ilu ich ginie na froncie). A także otaczający mnie ludzie — ci zawsze na pierwszym planie — młodzi i prężni jak ja, szybko odzyskujący siły, czterdziestoletni, którzy ku mojemu wówczas zdumieniu, poruszali się powoli, wykazując jednak wielkie zasoby odwagi i siły, i ci ponad pięćdziesiątkę, toczący nieustanna walkę, by podołać pracy i utrzymać się przy życiu — szczególnie ci, którzy żyli do wojny wygodnie i teraz tak dzielnie i z taka energia radzili sobie z okropnościami nowej sytuacji, w której się znaleźli. Zamiast opowiadać bajki swoim kochającym wnukom, ci staruszkowie musieli dźwigać ścięte drzewa i pracować ramię w ramię z ludźmi młodszymi od nich o połowę. Jest pewien nieefektowny typ odwagi, który się przejawia gdy przyjdzie walczyć z najgorszymi przeciwnościami. Tej właśnie odwagi im nie zbywało. Przeżywałem te wszystkie wrażenia, ale zawsze przed zapadnięciem w sen, rozciągnięty na wysłanych mchem deskach, zaczynałem się zastanawiać nad mymi własnymi problemami. Jedna myśl bez przerwy tłukła mi się po głowie: —Dwadzieścia pięć lat w tym strasznym miejscu. Ludzie, których znałem będą z czasem umierać. Ich miejsca zajmą inni, a ja będę się starzeć. Dwadzieścia pięć lat! Dwadzieścia pięć lat. Akurat tyle, ile dotychczas przeżyłem. Uciec — ale jak? I nawet jeśli zdołam się przedrzeć przez druty kolczaste, fosę i ten potężny płot drewniany — co zrobić dalej, dokąd się udać? I wtedy myśl moja zwykle schodziła na Ostiaka i jego opowieść o „nieszczęśnikach". Czy któryś z nich zdołał kiedykolwiek uciec z Syberii? Przy tych odległościach i w tych warunkach o samotnej ucieczce nikt nie mógłby marzyć. Ale nawet przygotowawszy plan ucieczki, gdzie znaleźć ludzi zdecydowanych na jej ryzyko. To były pytania, na które nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi. Któregoś wieczoru, w drodze do latryny wpadłem na Greczynina. —Słuchaj, gdybym tak wymyślił plan ucieczki, przyłączyłbyś się do mnie? —Czy mówisz poważnie? — zapytał zmarszczywszy czoło. —Tak — odpowiedziałem. Greczynin w zamyśleniu gładził swa brodę: —Zastanowię się w nocy i dam ci jutro odpowiedź. Ostrożny Greczynin! Spotkałem go następnego dnia między barakami. —Nie — odpowiedział mi na powitanie. — Poszedłbym z tobą, gdyby była jakaś szansa. Ale nie ma żadnej. Nawet jeśli nie schwytają nas bolszewicy — zginiemy w śniegu. Nie chciałbym jeszcze umrzeć. Wzruszyłem tylko ramionami. To samo pytanie zadałem Czechowi. W pierwszej chwili myślał, że żartuję. Usiadł potem na brzegu pryczy, dając mi znak bym zajął miejsce obok niego. —Tak, uciekłbym z tobą — szepnął, kładąc mi rękę na ramieniu — ale do takiej wyprawy trzeba zdrowych, silnych ludzi. Mój żołądek i tak zabija mnie. Po co mam przyspieszać śmierć? Miałbyś ze mną kłopoty. Siedzieliśmy przez jakiś czas w milczeniu, po czym Czech znów przemówił. — Jak ci się uda — uciekaj, przyjacielu. Miej szeroko otwarte oczy i dobierz dobrze towarzyszy. Życzę ci powodzenia. Przez sześć dni pracowaliśmy ciężko, odpoczywając siódmego. Dowódca obozu przemawiał do nas zwykle w niedzielę. Dawał nam zadania, które mieliśmy wykonać w ciągu następnego tygodnia, zwracał uwagę na wszystkie naruszenia obozowej dyscypliny i informował nas o sprawach związanych z więziennym życiem. Gdzieś w drugim miesiącu po naszym przybyciu do obozu zapytał o ochotników do nowej pracy. Potrzebni byli ludzie znający się na wyrobie nart. W pierwszej chwili nikt się nie zgłosił, wobec czego dowódca poinformował nas, że dzienny przydział chleba dla ochotników będzie zwiększony o sto gramów. Otrzymamy jeszcze więcej chleba jeśli narty okażą się dobre. Zgłosiło się natychmiast sześćdziesięciu ludzi — a ja wśród nich. Sporządziłem sobie kiedyś parę nart, na pewno jednak nie znalem się na ich wyrobie. Dla kilku dodatkowych gramów chleba, gotów jednak byłem podjąć się wszystkiego. Warsztat narciarski mieścił się w drugiej połowie budynku przeznaczonego na bibliotekę. Wśród ochotników rzeczywiście znalazło się kilku specjalistów. Podzielili oni nas na dwie grupy. Jedna stanowili pomocnicy "zatrudnieni w samym warsztacie przy wyrobie nart. Druga grupa wychodziła co rano do lasu, by ścinać brzozy i piłować odpowiednich rozmiarów deski, tak by warsztat miał zapewniona stalą dostawę surowca. Dzięki doświadczeniu, jakiego nabyłem, zrobiwszy sobie kiedyś narty, zostałem zatrudniony w warsztacie. Już pierwszego dnia, nim wyprodukowaliśmy jakieś narty, nasz przydział chleba został zwiększony do 500 gramów. Po dwóch dniach pracy pierwsza para nart była gotowa. Sam Uszakow badał ich giętkość, zginając je w kształt litery „U". Potem żołnierze wypróbowali je w lesie. Nasze narty zdały oba egzaminy, a pod koniec tygodnia odwiedził nas Uszakow, by nam powiedzieć, że próbki wysłane do Jakucka zostały przyjęte jako odpowiadające wymaganiom Czerwonej Armii. W nagrodę nasz przydział chleba miał zostać natychmiast zwiększony do kilograma dziennie, czyli ponad dwa razy więcej niż normalna racja. Przyznano nam również więcej tytoniu. Po dwóch tygodniach wyrabialiśmy ponad 160 par nart dziennie. Nasze przywileje wywołały wiele zawiści wśród więźniów zatrudnionych w lesie. Pytano mnie wielokrotnie, jak się nie wstydzę robić narty dla sowieckich żołnierzy. Nie pozwoliłem się nigdy wciągnąć w sprzeczkę, mając w tej sprawie wyrobiona opinię. Uważałem, że każda nasza praca w łagrze syberyjskim przynosi w pewnym stopniu korzyść Sowietom — dlaczegoż więc, jeśli ma się wybór, nie wybrać sobie bardziej interesującego zajęcia. Interesującego — to znaczy oczywiście, lepiej płatnego. Ponieważ zapłata był chleb, który miał podstawowe znaczenie w naszym życiu — trudno się dziwić, że mniej uprzywilejowana większość więźniów wyrażała się o nas z zawiścią. Podobnie jak wszyscy więźniowie zatrudnieni przy wyrobie nart, dzieliłem się z innymi moim dodatkowym tytoniem, a cześć dodatkowego chleba zanosiłem chorym. Ale traktowano nas nadal niechętnie. Zabawne jak udało się sowieckim obrońcom zasady bezklasowego społeczeństwa podzielić nas od razu na dwie klasy robotników, przyznając jednej tak sowite wynagrodzenie. Pracując cały dzień w cieple warsztatu, obok wielkiego, huczącego pieca, czułem, że wracam całkowicie do sił. W tych warunkach mogłem się właściwie pogodzić z moim wyrokiem. Zamiast tego jednak, coraz bardziej myślałem o ucieczce. Zacząłem też się zastanawiać, jak przechować nadmiar mego chleba. Nie miałem jeszcze żadnego praktycznego planu ucieczki i nie mogłem wiedzieć, że otrzymam pomoc ze strony, z której najmniej bym się jej spodziewał. Ponieważ raz mi się udało — któregoś niedzielnego ranka postanowiłem znów zgłosić się na ochotnika. Było to w połowie marca. Skuleni z zimna staliśmy wśród zadymki śnieżnej na cotygodniowym przeglądzie. —Mam na mojej kwaterze aparat radiowy firmy „Telefunken" — powiedział Uszakow. — Czy ktoś się zna na tych aparatach i mógłby mi mój naprawić? Znałem „Telefunkeny", niemieckie aparaty, które dla Polski produkowane były bodajże w Wilnie. Miałem nawet taki aparat w domu. Czy jednak potrafiłbym go naprawić? Ludzie zaczęli się rozglądać, patrząc kto się zgłosi. Minęła minuta zupełnej ciszy i nikt nie drgnął. —Jeśli zdołam zreperować aparat — myślałem — to będę mógł usłyszeć, co się dzieje na świecie, od którego byłem odcięty od osiemnastu miesięcy. Nagle opanowało mnie przerażenie, że ktoś inny dorwie się do tego aparatu. Podniosłem rękę do góry. Zbliżył się do mnie podoficer, i zapisał moje nazwisko oraz przydział pracy. —Zawezwę cię, gdy będziesz potrzebny — powiedział Uszakow. Była to brzemienna w skutki decyzja, od której zaczęła się ostatnia, najdziwniejsza faza mego pobytu w łagrze 303. W całej naszej odizolowanej od świata społeczności, złożonej z blisko sześciu tysięcy skazańców i batalionu wojska — żyła tylko jedna kobieta. Spotkałem ja dzięki zepsutemu „Telefunkenowi" i, o ile wiem, żaden inny więzień nigdy z nią nie rozmawiał. Następnego dnia do warsztatu narciarskiego przyszedł po mnie goniec dowódcy obozu. Miał na imię Igor i pamiętam jego okrągłą twarz. — Dowódca obozu cię wzywa — powiedział. — Chodź. — Poszukaj jakichś wiadomości z Polski. — Dowiedz się, jak idzie wojna — wołali za mną koledzy, gdy opuszczałem warsztat. Przyznam, że czułem się nieco podenerwowany w drodze z warsztatu do kwatery dowódcy położonej po drugiej stronie placu zbiórki, za kasynem oficerskim. Barak, w którym mieszkał pułkownik, wyglądał z zewnątrz jak wszystkie inne. Zbudowany był z okrąglaków, wychodzące na południe drzwi wiodły do przedsionka, który chronił mieszkanie przed wiatrem. Dopiero gdy wszedłem do środka, zauważyłem różnice w porównaniu z innymi barakami. Deski stanowiące ściany były gładko wyheblowane; barak miał drewniana podłogę i drewniany sufit, przez który przechodziła długa rura pieca. Tylko w oknach też nie było szyb, tylko jakaś dziwna trwała rybia łuska, która zastępowała szkło we wszystkich budynkach obozu. Choć nie była ona przezroczysta, trzeba przyznać, że chroniła przed wiatrem i przepuszczała światło. W drzwiach ukazał się Uszakow. Odesłał Igora i dał mi znak, bym wszedł do środka. — Panie pułkowniku — zameldowałem się używając słowa „gospodin" — przyszedłem by obejrzeć radio. — Tak, tak. Oczywiście — odpowiedział Uszakow, po czym minął mnie, wyszedł drzwiami, przez które właśnie wszedłem, rozejrzał się dokoła i wrócił do środka. Przy piecu, wbudowanym w przepierzenie dzielące barak na dwa pokoje siedziała kobieta. Pułkownik mruknął coś do niej, wskazując na mnie. Skłoniłem się, wymieniając jakiś zwrot powitalny, na co odpowiedziała uśmiechem i lekkim skinieniem głowy. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Była to przecież pierwsza kobieta, jaka napotkałem od czasu rozstania się z żoną i matkę w Pińsku. Czułem, że zachowuję się niezdarnie i nie bardzo wiedziałem, co z sobą zrobić. Boleśnie odczuwałem moje łachmany, długa brodę, włosy spływające po szyi aż na ramiona. Ale nie mogłem oderwać od niej wzroku. Wstała i zauważyłem, że jak na kobietę jest dość wysoka. Ubrana była w długa, gruba spódnicę i ciemny wełniany sweter, spod którego widać było białą bawełniana bluzkę, wyszywaną w kwiaty. Brunatne włosy splecione miała na rosyjską modłę i upięte wokół głowy. Uderzyła mnie bladość jej skóry. Nigdy nie znałem się na wieku kobiet, ale mam wrażenie, że zbliżała się do czterdziestki. Nie była pięknością, ale jej kobiecość wyrażająca się w całej postawie, w ruchach, w spojrzeniu — zawsze i wszędzie zwróciłaby na siebie uwagę. Z tego krótkotrwałego odurzenia wyrwało mnie spojrzenie jej niebieskich oczu, w których wyczytałem współczucie i sympatię. Odwróciłem głowę i ujrzałem Uszakowa, stojącego w drzwiach, wiodących do drugiego pokoju. Spojrzał na mnie tym nieco roztargnionym wzrokiem człowieka, który zajęty jest innymi myślami. —Chodźmy obejrzeć radio — powiedział. Pokój do którego weszliśmy był jednocześnie sypialnia i biurem. Wzdłuż ściany najbliższej pieca stała ciężka, drewniana prycza, u jej wezgłowia szafa, w której widać było rozwieszone mundury. Przy ścianie przeciwległej, koło drzwi stała potężna komoda. Gdy wszedłem przez drzwi w przepierzeniu, łóżko znajdowało się po mojej lewej ręce, komoda tuż naprzeciw. Część pokoju po prawej stronie stanowiła biuro Uszakowa. Na ścianie wisiała wielka mapa wschodniej Syberii. Wyróżniała się tym, że nazwy miejscowości oznaczone były cyframi. Obok mapy — plan obozu i kolorowy portret Stalina. Na ławce pod wizerunkiem Stalina stało radio: nowiutki „Telefunken" z przyłączonymi bateriami. Uszakow poczęstował mnie papierosem, wziął lampę naftowa i ustawił ja na ławce przy radiu. Zdjąłem tylna ścianę aparatu i zacząłem badać druty, podejrzewając, że brak jest gdzieś połączenia. W trakcie tego Uszakow pytał mnie o aparat: gdzie był zrobiony, ile kosztuje i jak działa. W pewnym momencie, wahając się nieco zapytałem, skąd ma tego „Telefunkena". — W 1939 roku znalazłem się, niestety, z mym pułkiem w Polsce i tam nabyłem ten aparat — odparł Uszakow. To słowo „niestety" przykuło moja uwagę i zacząłem się nad nim zastanawiać. Wśród więźniów krążyła teoria, że w łagrach nawet dowódca obozu odbywa jakaś karę. Odniosłem wówczas wrażenie, które pogłębiło się zresztą później, że Uszakow zawdzięcza swój przydział na Syberię temu, że w czasie kampanii w Polsce popełnił jakiś błąd. Uszakow powrócił do pieca i usiadł na ławce obok żony. Pracowałem bez pośpiechu, starając się sprawdzić obwód. Po pół godzinie dosłyszałem, że żona komendanta krząta się w sąsiednim pokoju. Chwilę później pułkownik wezwał mnie, bym się zbliżył do ognia. Uszakowa rozlała w dwa dzbanki herbatę osłodzoną sacharyną. Pułkownik pił pierwszy, po czym podał mi swój dzbanek. Wróciwszy do radia doszedłem nagle do wniosku, że nie mam najmniejszego zamiaru spieszyć się z moją pracą i że to jedyne przyjemne przeżycie od czasu aresztowania musi trwać jak najdłużej. Gdy Igor wrócił po mnie, wytłumaczyłem im, jak powoli trwa badanie połączeń i lamp w aparacie radiowym. — Nie szkodzi — powiedział Uszakow — Przyjdziesz znowu. — Co się dzieje na świecie? — zaczęli mnie wszyscy pytać, gdy tylko wróciłem do warsztatu. —Jeszcze nie wiem, ale jak tylko naprawię radio, to wam wszystko opowiem. Igor przyszedł po mnie następnego dnia. Gdy dłubałem przy aparacie oboje zadawali mi pytania. Uszakowa najbardziej interesowała moja rodzina. Ciekawiło ją też skąd tak płynnie mówię po rosyjsku. Wyjaśniłem jej, że moja matka była Rosjanką. — Za co cię tu zesłano? — zapytał pułkownik. — Za nic — odpowiedziałem. — Dostałeś dwadzieścia pięć lat? — Tak. Nastąpiła dłuższa chwila ciszy, którą przerwała Uszakowa. —Dwadzieścia pięć lat, to bardzo długo. Ile pan ma lat? Powiedziałem jej, że właśnie dwadzieścia pięć. Ta rozmowa we troje przerywana była dłuższymi chwilami zagadkowego milczenia. W pewnym momencie Uszakow zapytał mnie, ku memu zdziwieniu, czy sądzę, że Rosja znów zostanie wciągnięta do wojny. Ostatnią wojną była dla niego wojna 1914 roku. —A co z Polską i Finlandią? — zapytałem. —To nie była wojna — odpowiedział — tylko wyzwalanie. Zastanowiłem się, czy rzeczywiście w to wierzy i oparłszy się o aparat spojrzałem na niego uważnie. Na twarzy Uszakowa nie malowało się żadne uczucie, patrzył obojętnie w sufit. Po chwili powrócił znów do sprawy udziału Rosji w przyszłej wojnie. —Wiedzieliśmy wszyscy w Polsce — powiedziałem mu, że Goering szuka u nas pomocy w ataku na Rosję. Niemcy są gotowe i wojna jest nieunikniona. Ulżyłem sobie wypowiedziawszy tę opinię. Teraz tylko czekałem, aż mi zwrócą uwagę, że za dużo gadam. Ale ani Uszakow, ani jego żona nie odezwali się słowem. —Czy wojna w Polsce była bardzo straszna? — przerwała wreszcie milczenie Uszakowa. Zacząłem opowiadać o szosach zapchanych tłumami uciekających kobiet, dzieci i starców i o niemieckich „Sztukasach", jak pikowały z wyciem atakując bezbronnych ludzi. —To jest wojna — odezwał się pułkownik. — Gdzie drwa rąbią, tam drzazgi lecą. Przyszło mi do głowy, że im też wcale nie zależy na tym, bym szybko zreperował radio. Odkryłem na czym polegało uszkodzenie, po prostu rozluźniły się styki z baterią. Ale nie spieszyłem się z włączeniem radia, wiedząc, że położyłoby to kres moim wizytom. Uszakowa pytała mnie o życie w Polsce przed wojna i jak ubierały się kobiety. Powiedziałem, że bardzo elegancko, często według mód paryskich i że były przystojne. — A czy nosiły buty na wysokich obcasach? —Tak. Wezwali mnie ponownie dopiero po dwóch dniach, podczas których koledzy śmiali się ze mnie, że nigdy nie zreperuję tego radia i że pułkownikowi znudzi się wreszcie czekanie. Podczas tej wizyty postanowiłem naprawić „Telefunkena". Pułkownik siedział przy biurku, a ona zabawiała mnie rozmowa. Pytała właśnie o filmy w Polsce, gdy nagle włączyłem kontakt i radio wróciło do życia. Zacząłem kręcić gałka. Uszakow porzucił swa pracę i stanął obok mnie. Usłyszeliśmy koncert z Moskwy, a potem, skacząc ze stacji na stację — fragmenty komunikatów radiowych. W pewny m momencie pokój wypełnił łatwy do rozpoznania ryk Hitlera. Przemawiał na zlocie młodzieży w Zagłębiu Ruhry, O ile pamiętam w Diisseldorfie. Uszakow dał mi cała paczkę machorki i kawałek starej gazety. Gdy Igor czekał już na mnie przed drzwiami — powiedział na pożegnanie: —Nie znam się na tym aparacie, więc jeśli zajdzie potrzeba zawezwę cię znowu. Wróciwszy do warsztatu opowiedziałem kolegom, co usłyszałem przez radio. Najwięcej zainteresowała ich mowa Hitlera. Chcieli wiedzieć, kiedy będę znów słuchał radia. —Jak się zepsuje — odpowiedziałem. Zbliżał się koniec marca. Od szeregu dni pracowałem regularnie w warsztacie, martwiąc się coraz bardziej, że epizod z „Telefunkenem" nigdy się nie powtórzy. Wtedy to poznałem niezwykłego człowieka o nazwisku Anastazy Kolemanos. Widywałem go przedtem, gdy przychodził ogrzać się przy naszym piecu. Był to potężnych rozmiarów mężczyzna, dwumetrowego wzrostu, o jasnych blond włosach, jasnej brodzie i dziwnych szarozielonych oczach. Mimo wszystkich przeżyć więziennych musiał ważyć ze sto kilogramów. Robił wrażenie sympatycznego, uczynnego olbrzyma. Praca jego polegała na znoszeniu z lasu zrąbanej brzeziny i ociosywaniu jej na użytek warsztatu narciarskiego. Pewnego dnia chciałem podnieść jedną z naznoszonych przez Kolemanosa kłód drzewa. Chwyciłem ja za koniec i nie wydała mi się zbyt ciężka. Gdy jednak spróbowałem unieść ja trzymając bliżej środka, ciężar okazał się ponad moje siły. W tej samej chwili Kolemanos znalazł się koło mnie. —Pomogę ci, przyjacielu — powiedział, nachylił się, chwycił kłodę i jednym zamachem przerzucił ją sobie przez ramię. Nie byłem nigdy słabeuszem, ale siła tego człowieka wydała mi się fenomenalna. Wówczas to poinformował mnie, że się nazywa Kolemanos, że mieszkał przed wojną na Łotwie, gdzie był właścicielem gospodarstwa rolnego i że ma dwadzieścia siedem lat. Ja też opowiedziałem mu wiele o sobie. Myśl o ucieczce nie dawała mi spokoju, ale nie byliśmy w miejscu odpowiednim do poruszania tego rodzaju tematów. — Musimy znów kiedyś pogadać — powiedziałem. — Z przyjemnością — odparł olbrzym. Z pracującego pełna para warsztatu dosłyszałem głos: —Twój przyjaciel przyszedł znów po ciebie. Stojący w drzwiach Igor skinął na mnie ręka. Złożyłem narty, których giętkość miałem właśnie sprawdzić, strzepnąłem z siebie kurz i ruszyłem z nim. Oboje byli w domu. Uszakow powiedział mi, że radio nie działa tak dobrze jak powinno. Zacząłem badać aparat. Działał dobrze, tylko baterie były już nieco wyczerpane, powiedziałem więc pułkownikowi, by się postarał o zapasowe. Stwierdził, że się tym zajmie, włożył płaszcz, mruknął do żony, że idzie na odprawę oficerską — i wyszedł. Oboje rozumieli się doskonale i byli do siebie głęboko przywiązani. —Zrobię panu herbatę — powiedziała z uśmiechem — a pan poszuka mi jakiejś dobrej muzyki. Zaczęliśmy rozmawiać o muzyce. Powiedziała mi, jaki rodzaj najbardziej jej odpowiada, chwaliła Chopina, ale jej ulubionym kompozytorem był Czajkowski. Grała na fortepianie i brak pianina, którego nie mogła przywieźć z sobą, był dla niej jedną z największych przykrości życia na Syberii. Oglądałem jej białe, wąskie ręce i długie wypielęgnowane palce. — Ma pani artystyczne ręce — zdobyłem się na odwagę. — Rysowanie — wyznała — jest poza muzyką moim ulubionym zajęciem. Znalazłem jej taką muzykę, jaką chciała i snuła teraz swą opowieść przy ściszonym akompaniamencie orkiestry symfonicznej. Mówiła, by wciągnąć mnie w rozmowę, by mi ułatwić zwierzenia. Tak, jak gdyby mi chciała powiedzieć: — Oto moje życie. Możesz mi ufać i powiedzieć o swoim. Nie bardzo wiem dlaczego, ale począłem nabierać przekonania, że mimo wybitnej pozycji Uszakowa, oboje są w obozie para wyrzutków i zbiegów. Szczególnie ona — myślałem — jest prawie tak samo więźniem, jak ja. Znalazła się tu tylko ze względu na męża. Prawdziwym władca obozu musi być politruk. Pijać herbatę słuchałem jej ściszonego głosu. Opowiedziała mi cała swa przeszłość. Pochodziła z rodziny, w której mężczyźni od pokoleń obierali sobie wojsko, jako karierę. Jej ojciec, pułkownik carskiej gwardii, został zamordowany przez bolszewików. Młodszy brat, który był w szkole kadetów, gdy wybuchła rewolucja — zginał w obronie Instytutu Smolnego. Po śmierci matki, która wywiozła ja z rodzinnego domu pod Niżnym Nowogrodem, zaczęła się stopniowo przystosowywać do nowego życia. Znalazła pracę, wyróżniła się i w nagrodę, wraz z innymi uprzywilejowanymi robotnicami pojechała kiedyś na wczasy do Jałty. Tam poznała Uszakowa. Wywnioskowałem z rozmowy, że był on jedynym mężczyzną w jej życiu. W stosunku do męża była bardzo lojalna. Nie powiedziała mi dlaczego tak nagle odwołano go z Polski. Dowiedziałem się tylko, że został wysłany do Władywostoku i przez sześć miesięcy nie dostała od niego żadnej wiadomości. Mając stosunki w partii zaczęła go poszukiwać. Powiedziano jej, że ma być przydzielony do jakiegoś obozu na Syberii. Starała się tak długo, aż uzyskała pozwolenie na podróż do męża. Słuchając jej opowiadania próbowałem sobie wytłumaczyć, że mam do czynienia z kobietą, która mi niewątpliwie współczuje, ale rozmawia ze mną, bo nie ma nikogo przed kim mogłaby się zwierzyć. A jednak, mimo tych przypływów zwątpienia, byłem w gruncie rzeczy przekonany, że jej wyrozumiałość jest szczera a jej inteligencja i subtelność są naturalne. Ten obóz, w którym z tak widocznym okrucieństwem niszczono życia ludzkie, musiał wstrząsnąć nią do głębi. Nasz łagier nie był odpowiednim miejscem dla kobiety. Uszakowa była Rosjanką i z pewnością głęboko wierzyła we wspaniałą przyszłość Rosji. Ale była też kobietą i nie sądzę by jej się podobało to, co musiała oglądać w obozie z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc. Nie wiem, dlaczego zacząłem nagle mówić o Ostiakach. Pewnie speszony tym, że mnie tak dobrze rozumie chciałem przerwać rozmowę o nas samych i znaleźć jakiś inny obojętny temat. Dość, że powiedziałem Uszakowej o Ostiakach i o tym, jak wystawiali na noc jedzenie dla „nieszczęśników". Jej przejrzyste, niebieskie oczy zatrzymały się na moich: —Czy myśli pan kiedykolwiek o ucieczce?. Przeraziło mnie to pytanie i wyczułem w nim wielkie niebezpieczeństwo. Otworzyłem usta, ale nie mogłem wymówić ani słowa. Niezgrabnie, z hałasem postawiłem filiżankę na stole. A ona wciąż patrzyła na mnie swymi szeroko otwartymi, niebieskimi oczami, w których malowała się szczerość. —Nie odpowiada mi pan. Nie ma pan do mnie zaufania — ciągnęła tym samym spokojnym głosem. — Myślałam, że chce mi pan powiedzieć, ze mną może pan mówić o tym swobodnie... Ucieczka, ucieczka... Dostrzegła tę myśl w moim umyśle i wydarła ze mnie to słowo pełne niebezpieczeństwa, przepojone tęsknotą i nadzieją. Tak chciałem jej opowiedzieć o mych niebezpiecznych snach. Ale spłoszyła mnie i zmusiła do ciszy. Nie mogłem mówić... Wszedł Igor i wstałem by wyjść, zmieszany, nieszczęśliwy, czując się jak człowiek, który nie przyjął wyciągniętej do niego ręki przyjaciela. Chłodno i oficjalnie powiedziała, że mam przyjść znowu, jeśli aparat wymagać będzie naprawy. —Tak, tak. Oczywiście. Jak najchętniej — odrzekłem pospiesznie. Przez kilka następnych dni czekałem w podnieceniu wezwania do Uszakowych. W tym okresie poznałem Zygmunta Makowskiego, trzydziestosiedmioletniego kapitana Korpusu Ochrony Pogranicza. Był to człowiek z jasną otwartą głową, czynny i w dobrej kondycji fizycznej. Posiadał wiele cech charakterystycznych dla zawodowego oficera. Zanotowałem go sobie w pamięci tak, jak zanotowałem sobie Kolemanosa, ale nie powiedziałem mu jeszcze nic o moich planach. Nie bardzo wiedziałem czego mam oczekiwać od Uszakowej, ale w każdym bądź razie liczyłem co najmniej na jej dobre rady. Wezwała mnie wkrótce znowu i gdy kręciłem gałką aparatu w poszukiwaniu wiadomości dla moich przyjaciół zaczęła od niechcenia mówić o krótkiej syberyjskiej zimie. Wtedy się zdecydowałem: —Przepraszam za moje zachowanie podczas ostatniej wizyty — powiedziałem jej wprost. — Oczywiście, że myślę o tych sprawach, ale przy tych olbrzymich odległościach i przy trudnościach terenowych tego kraju — z czym mam wyruszyć na taką wyprawę? — Ma pan tylko dwadzieścia pięć lat — odpowiedziała — i niepotrzebnie wstydził się pan przyznać, że nie ma pan ochoty na dalsze dwadzieścia pięć lat w tym obozie. Powinniśmy o tym mówić. Mnie tu się nie dzieje najgorzej. Mamy wygodne mieszkanie, dużo lepsze jedzenie niż więźniowie i nieograniczona ilość papierosów. Ale nie umiałabym przeżyć tu dwudziestu pięciu lat. Na pewno więc myśli pan o ucieczce. Czemuż więc nie zrzucić tego ciężaru z serca i nie opowiedzieć mi o pańskich zamiarach? I tak zaczęliśmy rozmawiać o ucieczce, jak o czymś zupełnie abstrakcyjnym, jak gdyby dotyczyć ona miała jakiejś trzeciej osoby. — Załóżmy, że więzień zdołał uciec z obozu — co robi dalej? Jedyna możliwością — rozumowałem — dla niego byłoby uciekać na wschód, jakieś tysiąc kilometrów na Kamczatkę i stamtąd szukać drogi do Japonii. Ten plan — jej zdaniem — nie miał szans powodzenia. Cały rejon Kamczatki jest bardzo strzeżony. Lepiej byłoby już przemycić się do jakiegoś pociągu idącego na zachód, znaleźć pracę w kopalniach uralskich i potem pchać się do Rosji. Oczywiście, że będą wielkie trudności z podróżą, z dostaniem zezwolenia na pracę i innych dokumentów. W ten sposób rozważaliśmy tego dnia te i inne możliwości. Dopiero jednak leżąc wieczorem na mej pryczy zdałem sobie sprawę z tego, że jedyna droga ucieczki, o której Uszakowa jak gdyby umyślnie nie wspomniała wiodła na południe przez Jezioro Bajkalskie. A dokąd potem? Afganistan. Ta nazwa brzmiała dla mnie neutralnie i bezpiecznie. Następnym razem zawezwał mnie sam pułkownik. Rzeczywiście nie potrafił sobie poradzić z tym prostym aparatem, co mnie raczej dziwiło, bo był człowiekiem inteligentnym. Odnosiłem wrażenie, że radio napawa go jakimś lękiem i wolał, bym za niego kręcił gałką aparatu, szukając różnych stacji. Chciał się dowiedzieć, co słychać na świecie i powiedział mi przy okazji, że nie wątpi już w przystąpienie Rosji do wojny. Nie sadzę, by mu specjalnie na wojnie zależało, ale widział w niej oczywiście najlepsza dla siebie szansę wydostania się z Syberii i powrotu do swego rzemiosła — żołnierki. W obecności pułkownika nie toczyliśmy oczywiście fantastycznych rozmów o ucieczce. Wyobrażam sobie, że byłby przerażony, gdyby dowiedział się, że jego żona w rozmowie z więźniem poruszyła kiedyś taki temat. Gdy wychodziłem pułkownik stał przy radiu a ona odprowadziła mnie do sieni: —Niech pan się nie martwi — powiedziała. — Wszystko będzie dobrze. Tego wieczora zdecydowałem się zabrać Makowskiego na rozmowę do latryny. — Co byś sadził o ucieczce? — Zwariowałeś? Nie mamy z czym uciekać nawet gdyby nam się udało wydostać z obozu. — Mam nadzieję na pewna pomoc. — Jeśli tak, to uciekam z tobą. Niech szlag trafi ten obóz. Rola szefa konspiracji sprawiała Uszakowej wyraźna przyjemność. Do dziś nie wiem, czy naprawdę wierzyła, że kiedyś rzeczywiście spróbuję uciec. Być może, że wszystko to stanowiło interesująca rozrywkę dla inteligentnej kobiety znudzonej życiem obozowym. Pewnych rzeczy nawet z tej perspektywy czasu nie potrafię sobie wytłumaczyć. Abstrakcyjny projekt zaczynał się przyoblekać w realne kształty. Uszakowa przedstawiła mi swój plan przy dźwiękach jej ulubionej symfonii Czajkowskiego. —W ucieczce powinna wziąć udział niewielka grupa najsilniejszych i najbardziej zaradnych ludzi. Z dodatkowej racji chleba może pan zaoszczędzić ćwierć kilograma dziennie. Chleb ten należy suszyć na suchary za piecem w warsztacie, a potem składać w odpowiednim ukryciu. Ja się zajmę uszyciem worków. Będziecie też potrzebowali skóry na odzież i obuwie. Oficerowie polują na sobole, a żołnierze łapią je w sidła. Futra wieszają na drutach od strony lasu. Ci, którzy pracują w lesie, musza brać jedna skórę dziennie. Nikt nie zauważy jej braku. Niech pan planuje ucieczkę na południe. Uciekajcie nocą, najlepiej gdy śnieg pada, to zakryje ślady. A potem dodała, jakby sobie nagle przypomniała: —Mój maż wyjeżdża niedługo do Jakucka na jakiś kurs dla wyższych oficerów. Nie chciałabym, by się coś zdarzyło, gdy obóz jest pod jego dowództwem. Poszedłem natychmiast do Makowskiego: —Uciekamy — powiedziałem mu. — Możemy liczyć na pomoc. — Ilu chcesz zabrać ludzi? — Ze sześciu — odpowiedziałem. —Dobrze. Znajdziemy ich. Mam zresztą już jednego, którego mogę osobiście polecić. Pomyślałem o Kolemanosie: —Ja też mam jednego. Zaczniemy ich zbierać od jutra. PLANY UCIECZKI Oto on. — Stojąc obok mnie podczas południowej przerwy Makowski wskazał na więźnia trzymającego się nieco z dala od reszty. Był to barczysty mężczyzna. Nawet w bezkształtnym i obwisłym stroju widać było, jak prosto się trzyma. —Kto to taki? —Sam jesteś ułan, powinieneś poznać typa. Wachmistrz Antoni Paluchowicz. Ma już po czterdziestce, ale jest silny, zdrowy, wygimnastykowany i zaradny, doświadczony pod każdym względem. Poszedłbym z nim na koniec świata. Zapytamy go? Zbliżyliśmy się do Paluchowicza, który od razu mi się spodobał. Do projektu ucieczki odniósł się jak żołnierz do powierzonego mu zadania. Ucieszył się przy tym, że też jestem kawalerzysta. —Nie będzie łatwo, ale razem damy sobie radę — powiedział. Tegoż wieczoru zaszedłem z tyłu Kolemanosa i dotknąłem ręką jego ramienia. Odwrócił się i uśmiechnął: —A, to ty znowu. —Kolemanos. Uciekam stad wraz z grupa przyjaciół. Chcesz się dołączyć do nas? Położył mi swe ciężka rękę na ramieniu: —Naprawdę? Mówisz poważnie? Kiwnąłem potakująco głowa. —Jak najpoważniej. I to prawdopodobnie już bardzo nie długo. Olbrzym uśmiechnął się radośnie. — Idę z wami — powiedział i zaśmiał się głośno, po czym klepnął mnie po ramieniu. — Mógłbym cię nawet nieść, gdyby zaszła potrzeba. Jeśli mogliśmy przejść cała tę drogę z Irkucka, wisząc na tych przeklętych łańcuchach, to bez nich możemy zajść znacznie dalej. Było nas więc już czterech. Poczęliśmy robić plany w przekonaniu, że należy się śpieszyć. Kończył się marzec i czułem, że nie zostało nam wiele czasu. Zaczęliśmy wszystko bacznie obserwować. Zauważyliśmy na przykład, że wyruszenie patrolu z psami policyjnymi poprzedza zawsze zazdrosne szczekanie i wycie trzymanych w tej samej psiarni psów używanych do sanek. Ten sygnał rozlegał się co dwie godziny. Odkryliśmy również, że patrole krążą wokół obozu w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, rozpoczynając swa trasę od południowej części obozu. Postanowiliśmy więc uciekać przez zasieki otaczające obóz od południa — trzeba się więc było przeprowadzić do ostatniego baraku, położonego w tej części obozu. Przy pomocy łapówek zaczęliśmy wyłudzać prycze w tym baraku. Paluchowicz wynalazł Eugeniusza Zaro. Był to trzydziestoletni mężczyzna, urzędnik z zawodu, pochodzenia — o ile pamiętam — jugosłowiańskiego. —Trochę śmiechu nie zawadzi w takiej wyprawie — powiedział nam wachmistrz. —Jak weźmiemy Zarę, będzie nam przynajmniej wesoło. Obaj z Makowskim postanowiliśmy obejrzeć tego nowego kandydata. Stojąc z boku obserwowaliśmy go jak posuwał się w ogonku po jedzenie. Był to dobrze zbudowany, ale raczej niski mężczyzna o czarnych, roześmianych oczach. Opowiadał coś swoim towarzyszom, którzy zanosili się od śmiechu. —Ten mi się podoba — zawyrokowałem. —Zabierzemy go. —Bardzo dobry pomysł. Zawsze lubiłem podróże— oświadczył Zaro, gdy mu wyłożyłem nasz plan. — To nie będzie taka łatwa podróż, jak się panu wydaje. —Wiem — odpowiedział — ale idę z wami. I dodał po chwili zastanowienia: —Rosjanie nie maja poczucia humoru. Czym prędzej się od nich wydostanę tym lepiej dla mnie. Tak więc Eugeniusz Zaro przystał do konspiracji i razem z nim było nas już pięciu. Zaczęliśmy się zastanawiać czyby nie uciekać w dziesięciu, rozbić się na dwie grupy i w ten sposób utrudnić pościg. Ale nie było to takie łatwe. Dwóch — jak mi się wydawało odpowiednich kandydatów, do których zbliżyłem się w warsztacie narciarskim, przeraziło się samego słowa „ucieczka". Po co poruszać takie niebezpieczne tematy, kiedy wiadomo, że próba ucieczki byłaby samobójstwem. Byli zadowoleni ze swej nowej sytuacji w obozie. Kilogram chleba dziennie i dodatkowa porcja tytoniu wydawały im się bogactwem, którego nie chcieli ryzykować. Przyznałem im rację, dodając, że ta ucieczka to po prostu głupi pomysł, który nagle przyszedł mi do głowy. Niezrażony niepowodzeniem nadal suszyłem chleb za piecem i odkładałem gotowe suchary do skrytki pod stosem nie nadających się do użytku nart. Szóstego kandydata do ucieczki przyprowadził Kolemanos. Był to Zachariasz Marcinkovas, dwudziestoośmioletni Litwin, architekt z zawodu, rosły mężczyzna o żywych, piwnych oczach. Zaimponowało mi jego stanowisko. Rozważywszy na zimno wszystkie możliwości naszej ucieczki doszedł do wniosku, że jeśli istnieje nawet najmniejsza szansa powodzenia, to też warto zaryzykować. Gdy raz szeptem naradzaliśmy się nad dalszymi kandydatami, Paluchowicz wspomniał o jakimś Schmidtcie. —To pewnie Niemiec nadwołżański — pomyślałem sobie, pamiętając o osadnikach, sprowadzonych jeszcze przez Piotra Wielkiego. — Nazywa się Schmidt, ale nie wiem, czy jest Niemcem — powiedział wachmistrz Paluchowicz. — Mówi płynnie po rosyjsku. Ciągle o czymś myśli i trzyma się z daleka od innych. Spotkałem go parę razy i bardzo mi się spodobał. Postanowiliśmy z Makowskim obejrzeć tego Schmidta. —Pokażę go jutro panom — powiedział wachmistrz z uśmiechem. Następnego wieczoru, gdy ów Schmidt zbliżał się do okna, przez które wydawano kawę, Paluchowicz wskazał go nam skinieniem głowy. Na pierwszy rzut oka wydał mi się zbyt starym na to, by mógł przetrzymać trudy naszej wyprawy. —Co najmniej pięćdziesiątka — pomyślałem sobie patrząc na jego włosy, choć gęste ale dobrze już przyprószone siwizna. Paluchowicz musiał go uprzedzić o spotkaniu, gdyż nie okazał żadnego zdziwienia gdy zbliżywszy się powiedziałem, że chcemy z nim porozmawiać. Zagadnąłem go po rosyjsku i odpowiedział w tym samym języku. —Idźcie w stronę baraku, ja pójdę za wami. Ruszyliśmy naprzód. Trzymając dzbanek kawy przyłączył się do nas, gdy już byliśmy dostatecznie oddaleni od tłumu więźniów. —Nazywam się Smith — powiedział, spojrzawszy na nas z uśmiechem. — O ile mi wiadomo, panowie chcą mi coś zaproponować. Obaj z Makowskim otworzyliśmy szeroko usta ze zdziwienia. —Smith? — powtórzyliśmy jednocześnie jego nazwisko. —Tak. Mister Smith — odpowiedział. — Jestem Amerykaninem. Czy panów to dziwi? — dodał wyraźnie ubawiony naszym zdumieniem. Nie mogliśmy uwierzyć naszym uszom, szczególnie, że po rosyjsku mówił doskonale, bez śladu cudzoziemskiego akcentu. —Przepraszam — powiedziałem wreszcie — ale jakim sposobem pan się tu dostał? Mówił spokojnie, może trochę nauczycielskim tonem. —Jak już panom wspomniałem, jestem Amerykaninem. Jako inżynier z zawodu zostałem wraz z grupa pięćdziesięciu specjalistów amerykańskich zaangażowany przez rząd sowiecki do budowy moskiewskiej kolejki podziemnej. Było to przed dziewięciu, czy dziesięciu laty. W1936 roku Rosjanie doszli do] wniosku, że jestem zawodowym szpiegiem, aresztowali mnie i skazali na dwadzieścia lat. Przerwał w tym miejscu swa opowieść, skończył kawę. —Odniosę dzbanek, a potem wrócimy razem do baraku — powiedział i odszedł w kierunku kuchni, pozostawiając nas w kompletnym osłupieniu. Cała lawa wyrzucona z europejskiego wulkanu: Polacy, Ukraińcy, Łotysze, Estończycy, Czesi, Finowie — tych wszystkich można było spotkać w sowieckim łagrze. Ale Amerykanin... —Jeśli się pokręcimy po obozie to pewnie znajdziemy Anglików i Francuzów — zażartował wreszcie Makowski, Zbliżył się Paluchowicz: —No co panowie o nim myślą? Makowski wzruszył ramionami wciąż obserwując Smitha, który oddawszy dzbanek powracał właśnie w nasza stronę: —Okazuje się, że to nie Herr Schmidt, tylko Mister Smith. Paluchowicz zmarszczył brwi ze zdziwienia. —A ten Mister Smith — panie wachmistrzu — jest Amerykaninem. Tego było już za dużo biednemu Paluchowiczowi. Otworzył usta by coś powiedzieć, ale zamilkł. Idąc we czterech powoli w stronę baraków poinformowaliśmy się wzajemnie o ciążących na nas wyrokach. Etykieta obozowa wymagała, by przy przedstawianiu się pytać nowego znajomego: —A ile lat pan dostał? — Smith przestrzegając obowiązujących manier zadał nam po kolei to pytanie. Był to początek kwietnia i obaj z Makowskim mieliśmy już prycze blisko drzwi w ostatnim baraku. Kolemanos też zdobył miejsce w tym baraku, a pozostali mieli nadzieję, że przeprowadzą się wkrótce. Pożegnawszy Paluchowicza zaprosiliśmy do naszego baraku Smitha. Siedząc razem na dolnej pryczy Makowskiego ostrożnie wyłuszczyłem mu nasz plan. Powiedziałem, że mam podstawy do tego, by wierzyć, że tylko daleka droga na południe daje jakieś szansę ucieczki, choć są inni, którzy nie chcą się rozstać z myślą o Kamczatce. Nie spieszył się z odpowiedzią. Zadał mi kilka rozsądnych pytań i pogrążył się w rozmyślaniach. —Proszę panów — odezwał się wreszcie. — Chętnie wezmę udział w waszej wyprawie i zgadzam się, że droga na południe jest najlepsza. Możecie na mnie liczyć. Tego wieczora siedzieliśmy długo ze Smithem. Wszystkie nasze przeżycia i doświadczenia z Rosjanami były mniej więcej podobne, jego były inne. Powiedział nam wiele, prócz jednego szczegółu: ani wtedy ani potem nie powiedział nam jak ma na imię. W naszych rozmowach bardzo szybko zaczęliśmy się posługiwać imieniem — Amerykanin pozostał dla nas zawsze Smithem, czasem Mister Smithem, przy czym to „Mister" było jakby namiastka imienia. Twarz miał przeciętą długa sina blizna, która z prawa do lewa szła od wierzchołka głowy aż po szyję. Była to, jak nam powiedział, pamiątka po wypadku, gdy przy budowie moskiewskiego metra zawaliło się rusztowanie. —Pomijając ten wypadek, przez kilka lat dobrze mi się wiodło w Moskwie. Praca była ciekawa, wynagrodzenie wysokie i z Rosjanami pracowało mi się dobrze. Mieli sami wykwalifikowanych inżynierów, ale kluczowe stanowiska oddawali cudzoziemcom. Sadzę, że budowa metra była dla nich kwestia prestiżu. Zatrudniając cudzoziemców mogli, w razie niepowodzenia, zwalić na nich winę. Nie zastanawiałem się jednak wówczas nad tym. Byłem w Rosji, która zawsze chciałem zobaczyć i miałem dużo pieniędzy. W Moskwie opanowanej mania „piatiletek" Smith i jego towarzysze mieszkający w wygodnych apartamentach i z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi, za które mogli kupować najbardziej luksusowe artykuły w sklepach niedostępnych dla zwykłych obywateli — musieli zwracać na siebie uwagę. Smith miał poza tym samochód, którym jeździł, co na pewno skrzętnie notowane było w policyjnej kartotece. Żył z Rosjanka, co również nie mogło się podobać policji. Ale pozwalali mu pracować i bawić się po pracy. —Nigdy nie czułem zbliżającego się ciosu — ciągnął swa opowieść. — Po roku Rosjanie bez żadnych z mojej strony o to zabiegów, podnieśli mi pensję, której wysokość ustalona była kontraktem. ·Miał to być dowód uznania za stałe postępy budowy metra. Od tego momentu poczułem się zupełnie bezpieczny. Kiedyś późną nocą — było to w 1936 roku — do mieszkania Smitha przybyło NKWD, zastało go w domu z przyjaciółka. Funkcjonariusze zachowali się spokojnie i cicho, by nie zwracać uwagi innych mieszkańców domu. Oboje zostali aresztowani i Smith nie ujrzał już nigdy swej przyjaciółki. Świt zastał go w celi na Łubiance, która na następne sześć miesięcy stała się jego domem. Nikt nie zwracał żadnej uwagi na jego ciągłe żądania, by mu pozwolono skomunikować się z ambasada amerykańska. —Co za przemiana — ciągnął Smith. — Jednego dnia cieszący się uznaniem inżynier, drugiego — zawodowy szpieg. Okazało się, że nie tylko mnie śledzili ale i otwierali moja korespondencję. Oskarżono mnie głównie o to, że w listach do rodziny w Stanach przekazywałem informacje o tym, co się dzieje w Rosji. Tajna rozprawa była farsa. Jak wam już powiedziałem, dali mi dwadzieścia lat. Skonfiskowali samochód i wszystkie moje rzeczy. W ten sposób wyrównali sobie pewnie straty poniesione przez podwyżkę mojej pensji. Zostałem wysłany na Ural do kopalni diamentów. Chciałem przy pomocy nowoczesnych metod zwiększyć wydobycie i sprawność kopalni, ale mój projekt bynajmniej nie zainteresował Rosjan. Woleli używać mnie do pracy fizycznej. — Czy myślał pan kiedyś o ucieczce — przerwał Makowski Smithowi. — Od chwili, gdy się znalazłem na Uralu, myślałem o tym jakby uciec. Doszedłem jednak do wniosku, że sam nie poradzę. Począł nas potem pytać o najdrobniejsze szczegóły planu, chcąc mieć dokładny obraz naszych zamierzeń. Chciał też wiedzieć, czy się orientujemy w odległościach, czy sobie zdajemy sprawę, że do samej granicy Mongolii trzeba będzie iść na piechotę jakieś półtora tysiąca kilometrów. Podczas całej naszej rozmowy prowadzonej prawie szeptem w baraku trwał ruch, ludzie wchodzili i wychodzili, strzepywali śnieg z butów, wołali kolegów stojących grupami wokół trzech rozgrzanych do czerwoności pieców. Powiedziałem, że pomożemy mu w przeprowadzce do naszego baraku i ostrzegłem go, że należy się spieszyć. Smith zgodził się ze mną, że ucieczka na południe wydaje się najrozsądniejsza, pożegnał się w zamyśleniu i wyszedł. Nasi koledzy chętnie przyjęli tego siódmego i ostatniego uczestnika spisku. Braliśmy pod uwagę i praktyczne względy, wiedząc, że jego język angielski może się nam przydać. —Chciałbym pojechać z panem do Ameryki, gdy znajdziemy się już na wolności — powiedział mu Zaro. —Chętnie bym was wszystkich zobaczył w Ameryce — odparł Smith. Pod koniec pierwszego tygodnia kwietnia mieszkaliśmy już wszyscy w tym samym baraku, co stanowiło wstępny triumf organizacyjny. Przygotowaliśmy duży zapas skór. Większość tych skór zawdzięczaliśmy Kolemanosowi. Nosząc z lasu drzewo brzozowe do warsztatu narciarskiego zrywał je z drutów, na których się suszyły. Na kamieniu w warsztacie spłaszczyłem i wyostrzyłem piętnastocentymetrowy gwóźdź, w ten sposób przerobiłem go na narzędzie do krajania skór i przekłuwania w nich dziur. Nasza kolekcja futer składała się z soboli, gronostajów, lisów syberyjskich i — rzecz najcenniejsza — ze skóry jelenia, którego w poszukiwaniu mięsa ustrzelił jakiś oficer sowiecki. Skórę pocięliśmy na rzemienie do sznurowania prostych mokasynów zrobionych z odpowiednio przyciętych futer. Ze splecionych rzemieni porobiliśmy sobie paski. Zrobiliśmy też sobie futrzane kamizelki, które, włosiem do wewnątrz, nosiliśmy pod fufajkami. Dla ochrony nóg mieliśmy coś w rodzaju futrzanych sztylp. W tym okresie opanował nas lęk przed zdrada. Nasze gorączkowe przygotowania poczęły zwracać uwagę. Ewentualny donosiciel zostałby sowicie wynagrodzony przez Rosjan chlebem i tytoniem ale nie znalazł się żaden Judasz. Ci, którzy podejrzewali nasze zamiary, uważali nas prawdopodobnie za głupców, którzy sami się pakują w nieuniknione nieszczęście. Mniej baczni obserwatorzy uważali ubieranie się w skóry kradzione Rosjanom za rzecz całkiem naturalna. W baraku trzymaliśmy się zresztą osobno i cale poważne planowanie ucieczki odbywało się w drodze do latryny. Powiedziałem Uszakowej, że znalazłem sześciu przyjaciół. Nie pytała kim są i mam wrażenie, że nie chciała wiedzieć. Dała mi podarunek, który stał się dla nas czymś nieocenionym: głowicę siekiery. — Będę to miała zawsze na sumieniu — powiedziała. — Pierwsza kradzież w moim życiu. Dorobiłem rękojeść i gotowa siekierę dałem Kolemanosowi, który dla bezpieczeństwa nosił je stale pod ubraniem. Inne bezcenne narzędzie zrobiłem w warsztacie. Był to solidny, długi nóż o ostrzu szerokości ośmiu centymetrów. Zrobiłem go z kawałka złamanej piły, który rozgrzałem w warsztatowym piecu i wykułem w kształcie noża, a potem wyostrzyłem na kamieniu. Rękojeść stanowiły dwa kawałki drzewa bardzo silnie związane rzemieniem z jeleniej skóry. Tak jak Kolemanos siekiera, ja zaopiekowałem się nożem. Posiadanie w obozie noża, czy siekiery było rzeczą bardzo niebezpieczna. Odkrycie któregoś z tych przedmiotów zniszczyłoby cały nasz plan. Zapalenie ognia nie stanowiło dla nas problemu. Zapałki były oczywiście luksusem, ale w lesie pełno było hubki, która całymi płatami można było zdzierać z drzew. Świeża hubkę gotowało się i suszyło. Prócz hubki, która wypchaliśmy sobie kieszenie, zaopatrzyliśmy się jeszcze w kawałek krzemienia i zgięty gwóźdź. Hubka łatwo chwytała skrzesana iskrę i poczynała się tlić. Wszyscy wyspecjalizowali się w tym sposobie zapalania ognia. Dowiedzieliśmy się w obozie o zbliżającej się Wielkanocy, która w 1941 roku — co oczywiście sprawdziłem znacznie później — przypadała na 13 kwietnia. W Niedzielę Palmowa, czyli 6 kwietnia, ukończyliśmy ostatecznie wszystkie przygotowania. Nasz strój dopełniło siedem futrzanych czap, których długie klapy zakrywające karki można było wcisnąć pod bluzy. Gotowi do drogi, podnieceni, martwiliśmy się tylko, że ktoś może nam ukraść któryś z naszych cennych nabytków — siekierę, nóż, zapas sucharów, skóry. Tego dnia wezwała mnie do siebie Uszakowa. — Maż nie był dziś rano na przeglądzie — powiedziała — bo wyjechał do Jakucka. Uszyłam siedem worków, które musi pan stad zabrać — po jednym za każdym razem. Była całkowicie spokojna i opanowana, ale mnie serce biło z niepokoju. Gdy podała mi pierwszy worek zauważyłem, że jest wypełniony i zacząłem się z przerażeniem zastanawiać jak zdołamy go ukryć. Wepchnąłem go pod bluzę, zgniotłem pod pacha, wcisnąłem ręce głęboko w kieszenie i zgarbiwszy się jak człowiek pogrążony w myślach, poszedłem do baraku. Tę niebezpieczna i ryzykowna operację musiałem w ciągu kilku dni powtórzyć sześciokrotnie, wiedząc za każdym razem, że odkrycie mnie przez Rosjan stanie się dla nas zupełna katastrofa. Worki ułożyliśmy na pryczach na kształt poduszek, pokrywając je kawałkami skóry i mchem. W ciągu godzin spędzanych za barakiem pociliśmy się ze strachu, że je ktoś odkryje. W ciągu tych ostatnich dni zdobyliśmy też stara, zniszczona wojskowa baranicę. Opowiedziałem kolegom o znanej sztuczce kłusowników, którzy wloką za sobą skórę barania, by zmylić psy gajowego. Postanowiliśmy sami spróbować tego zabiegu. Obserwowaliśmy też bacznie warunki atmosferyczne, które w naszych planach odgrywały tak wielka rolę. Pragnęliśmy oczywiście śniegu, wielkich płatów gęsto padającego śniegu, który ukryłby nasze ruchy. Poniedziałek był zimny i pogodny. We wtorek wiatr dmuchał śniegiem, pomieszanym z lodowatym deszczem. W południe w środę ołowiane chmury zwisające z niskiego pułapu nieba napełniły nasze serca nadzieja. Zaczął padać coraz gęstszy śnieg tworząc zaspy na ziemi niczyjej między dwoma pierścieniami zasieków z drutu kolczastego. Wczesnym popołudniem nasza siódemka odbyła krótka naradę. Padło słowo „dziś". Około czwartej po południu wyszedłem, już po raz ostatni z warsztatu. Moja fufajka pękała od ukrytych pod nią zapasów chleba. Nóż miałem zatknięty za cholewka prawego buta. Wypiliśmy wieczorna kawę, przegryzając chlebem i pojedynczo, lub parami udaliśmy się do baraku. Wciąż wychodziliśmy do latryny, by omówić ostatecznie szczegóły. Smith namawiał, by się nie spieszyć, lecz czekać aż się obóz uspokoi i ułoży do spoczynku. Jeśli mamy postępować rozsądnie wyruszymy o północy. Tymczasem zachowajmy absolutny spokój. Tak radził Smith, a na zewnątrz padały wielkie płatki błogosławionego śniegu pokrywając wszystko gęsta wata. Tylko Zaro mógł wpaść na ten nieprzytomny pomysł, by akurat tego wieczoru iść na cotygodniowa pogadankę politruka. W pierwszej chwili zaczęliśmy się śmiać, ale Makowski ni stąd ni zowąd zauważył: —Właściwie dlaczego nie mamy iść na tę pogadankę? W rezultacie poszliśmy całą siódemka, zostawiając w baraku nasze cenne worki ukryte na pryczach pod mchem i głęboko przekonani, że tej nocy wszystko musi się udać. Rozsiedliśmy się w ostatnim rzędzie odpowiadając uśmiechami na lekko zdziwione ale życzliwe powitanie politruka. Nigdy na żadnym zebraniu politycznym nie byłem tak podniecony jak tego wieczoru, choć oczywiście prelegent nie miał z tym moim stanem nic wspólnego. Politruk — pod nieobecność Uszakowa najwyższy stopniem oficer w obozie — był w doskonałej formie. Wysłuchaliśmy całej tyrady o tym, jak wspaniałym tworem jest państwo sowieckie, o pracy jako jedynym mierniku zasług, o samodyscyplinie, współczynniku dyscypliny społecznej i o szlachetnych ideałach międzynarodowego komunizmu. A co powiedział towarzysz Stalin, przyjmując delegację kołchoźników w 1938 roku? Jakiś pilny żołnierz zerwał się na równe nogi i zacytował dosłownie ze dwa lub trzy zdania z tej wiekopomnej mowy. Ku naszej uciesze politruk dał nam na pożegnanie wszystko — i zastrzyk sowieckiej kultury, i cały wykład na temat kapitalistycznej dekadencji i rozkładu zachodniego świata. Odsiedzieliśmy na pogadance dobre półtorej godziny. —Dobranoc towarzyszu pułkowniku — zawołaliśmy chórem, —Dobranoc — odpowiedział politruk. Gdy wróciliśmy, w naszym baraku ludzie zaczynali się układać do snu. Smith i Zaro, którzy zajmowali miejsca najbliższe drzwi mieli nam dać sygnał. Rozeszliśmy się — każdy do swej pryczy, by się położyć i czekać. Oczywiście nikt nie usnął, z wyjątkiem Kolemanosa, który na pryczy tuż pode mną zaczął spokojnie chrapać. Leżałem pogrążony w myślach i wsłuchany w bicie mego serca. Myślałem o Uszakowej i o tym, że się z nią nie pożegnałem. Ale na pewno nie chciała żadnych pożegnań. W miarę jak czas się dłużył, barak coraz bardziej pogrążał się we śnie. Niedaleko mnie ktoś chrapał straszliwie, ktoś inny bełkotał coś przez sen. Jakiś więzień z pryczy najbliżej pieca wstał w półśnie i dorzucił drzewa do ognia. Smith wziął mnie delikatnie za ramię: — Ruszamy — szepnął. Łagodnie poruszyłem Kolemanosa: — Ruszamy — powtórzyłem. SIÓDEMKA PRZEKRACZA LENĘ Pościągaliśmy z prycz nasze worki; dzięki przyszytym do nich rzemieniom mogliśmy używać ich jak plecaków. Mech, pod którym worki były ukryte, usłaliśmy u wezgłowia prycz na kształt poduszek. — Wszystko w porządku? — zapytałem ściszonym głosem. — Tak — odpowiedzieli wszyscy szeptem. — Czy ktoś chce się wycofać? — Nie było odpowiedzi. — No, chodźmy już — zniecierpliwił się Makowski. Położyłem mój worek tuż obok drzwi i wyszedłem na dwór. Obóz był pogrążony w ciszy. Śnieg sypał gęsto i nie mogłem dojrzeć nawet najbliższych drutów. Widoczność z południowo-wschodniej wieży strażniczej, która stanowiła dla nas największe niebezpieczeństwo nie mogła przekraczać dwudziestu metrów. Co za szczęście, że nasz obóz pozbawiony wodociągów i elektryczności nie mógł posiadać reflektorów. Od drzwi baraku do wewnętrznych zasieków z drutu kolczastego dzieliło nas jakieś sto metrów. Zauważyliśmy przedtem, że pod wpływem mrozu zwoje drutu sztywnieją i przez to nie przylegają do falistego terenu tak, jak powinny. Naprzeciw naszego baraku utworzyła się między drutem a pokrytym śniegiem płytkim zagłębieniem półmetrowa wyrwa. Trzeba się było tylko przez nią przeczołgać w śniegu. Od tego zależało powodzenie pierwszej fazy naszej operacji. Jeden po drugim w odstępach jednej minuty ruszaliśmy w stronę zasieków. Pierwszy pobiegł Zaro i modliłem się tylko, by przy tej próbie znalazł właściwe miejsce. Drugi był Litwin. Po nim Mister Smith. Następni — Makowski i Paluchowicz. —Mam nadzieję, że wypchali dla mnie dostatecznie dużą dziurę — szepnął do mnie Kolemanos i znikł w ciemnościach, dźwigając worek, który zgodnie z planem miał pchać przed sobą, czołgając się przez wyrwę pod drutem. Teraz przyszła kolej na mnie. Poczułem, że na dłoniach występują mi krople potu. Rozejrzałem się szybko dokoła. Barak był pogrążony we śnie. Pobiegłem naprzód. Gdy dopadłem zasieków, dwóch z naszych było już po tamtej stronie, Smith czołgał się właśnie powoli pod drutem. Pozostali skulili się i czekali swojej kolejki. Mijały minuty straszliwego napięcia podczas którego wachmistrz i Makowski, wijąc się i stękając płaszczyli swoje brzuchy pod drutem. Wstrzymałem oddech gdy Kolemanos, czołgając się głową w przód, powiększył wyrwę cała olbrzymią masą swego ciała. Był już w pół drogi, gdy bluza między łopatkami zaczepił się o kolce drutów. Szarpnął plecami raz i drugi. Z napiętych zwojów drutu posypały się małe sople dźwięczeć jak dzwonki. — Leż spokojnie — szepnąłem. — Nie ruszaj się. — Ktoś z przeciwnej strony zasieków wyciągnął plecak Kolemanosa i starał się dosięgnąć jego pleców, by uwolnić go z drutów. Upływała minuta za minuta. Czułem, że mam mocno zaciśnięte szczęki, starałem się liczyć na palcach sekundy. Kolemanos leżał bez ruchu, gdy czyjaś ręka próbowała go odczepić. Usłyszałem wreszcie jakiś głos z drugiej strony. Kolemanos drgnął i poczołgał się naprzód. Odetchnąłem głęboko i ruszyłem za nim. Pierwsza przeszkoda była za nami. Zajęła nam ona pełne dwadzieścia minut. Klęknęliśmy nad brzegiem fosy patrząc na pierwsza wysoka palisadę, która wyrosła przed nami. Kolemanos ześliznął się w dół głębokiego rowu i rozpostarł w poprzek swe potężne ciało. Przekraczaliśmy fosę po nim jak po ludzkim moście. Każdy opierał stopę o jego splecione ręce, którymi dźwigał nas w górę na druga stronę rowu. Znów kilka minut straciliśmy na wyciąganie Kolemanosa z fosy. Wreszcie jednak stanęliśmy wszyscy u stóp blisko czterometrowej palisady. Stojąc na ramionach Kolemanosa mogliśmy sięgnąć wierzchołka palisady. Wciągnąwszy się na wierzchołek, każdy stawał mocno na jej poprzecznych palach i pomagał następnemu. Wciągnięcie naszego olbrzyma było najtrudniejszym problemem. Usiedliśmy z Makowskim okrakiem na palisadzie. Przechyliliśmy się całym ciężarem naszych ciał w stronę Kolemanosa, próbując podciągnąć go w górę. Trzy razy dosięgał już czubkami palców wierzchołka palisady i trzy razy wysunął nam się z rąk. Bliscy rozpaczy i drżąc z wyczerpania, po chwili przerwy spróbowaliśmy znowu. Tym razem drapiąc palcami drzewo znalazł wreszcie jakiś uchwyt. Nasz wysiłek, by go wywindować w górę, wsparł swa potężna siła. Po chwili był już na szczycie palisady. Poprzez zewnętrzne zasieki z drutu kolczastego skakaliśmy z palisady w dół padając w głęboki śnieg na ręce i nogi. Jeden czy dwóch zawadziło o kolce drutu lądując na drugiej stronie. Znaleźliśmy się teraz w korytarzu między dwiema palisadami, którymi krążyły patrole. Czułem, że jeśli usłyszę szczekanie psów używanych do sanek — zacznę wymiotować. Przebiegliśmy kilka metrów dzielących nas od następnego ogrodzenia i tym razem pomogliśmy najpierw wydźwigać się Kolemanosowi. Zachowywaliśmy się prawdopodobnie dość cicho, ale wydawało mi się, że nasz hałas jest ogłuszający. Tym razem wspinałem się ostatni, a Kolemanos uchwycił mnie i wciągnął na palisadę. Jak oszalali skakaliśmy, jeden przez drugiego poprzez ostatnie zasieki u stóp drugiej palisady. Powstawaliśmy ze śniegu prawie bez tchu i sprawdziwszy, że wszyscy są po drugiej stronie, poczęliśmy biec. Do pasa miałem przytwierdzona baranicę umocowany na długim sznurku, którego koniec przywiązany był do przegubu ręki. Rzuciłem ją i posłyszałem jak sunie za mną po śniegu. Dysząc, krztusząc się i sapiąc biegliśmy w stronę majaczącej przed nami, pokrytej białą szatą puszczy. Ktoś potknął się i musieliśmy podnieść go na nogi. Z tego pierwszego biegu na łeb na szyję przeszliśmy stopniowo w wolnego kłusa. Minął świt i nastał dzień, a my wciąż kłusowaliśmy na południe. Gdy tylko ktoś stawał dla odzyskania oddechu — zmuszałem go do dalszego biegu. Zatrzymaliśmy się dopiero około jedenastej rano, gdy nikt już nie mógł zrobić następnego kroku. Spojrzeliśmy na siebie. Paluchowicz zgiął się w pół, oparł ręce na kolanach i dyszał ciężko próbując odzyskać oddech. Dwóch skulonych przycupnęło w śniegu. Wszyscy mieli szeroko otwarte usta i jak zwierzęta dyszeli wysunąwszy wyschnięte języki. Znajdowaliśmy się w płytkim zagłębieniu z rzadka zarośniętym drzewami. Potykając się zbiegliśmy w dół, ale bez odpoczynku nie mogliśmy się dostać na drugą stronę tego łagodnego wzniesienia. Staliśmy tam z dziesięć minut zbyt zdyszani, by móc rozmawiać i mimo silnego mrozu — pokryci potem. Śnieg wciąż sypał, choć już nie tak gęsto. Od wyjącego wśród drzew wiatru uginały się trzeszcząc gałęzie. Jak zaszczute zwierzęta wytężaliśmy słuch, starając się dosłyszeć odgłosy pościgu. Jedna myśl nas prześladowała: psy. Ale słychać było tylko wiatr i szum drzew. Przed nami z lewej strony na wzniesieniu rosły gęściej drzewa. —Chodźmy tam — odezwałem się wreszcie. — Znajdziemy schronienie przed wiatrem i będziemy lepiej ukryci. Wszyscy z wyjątkiem Smitha zaczęli stękać i protestować. —Rawicz ma rację — orzekł Smith. Zaczęliśmy więc mozolić się w górę i wkrótce znaleźliśmy schronienie pod potężnym drzewem. Tuż koło pnia drzewa oczyściliśmy ze śniegu mała przestrzeń i otoczyliśmy ją niska solidny ściana ze śniegu. Kolemanos narąbał siekiery gałęzi, którymi pokryliśmy z wierzchu tę ścianę. Gałęzie przysypaliśmy śniegiem i dach był gotów. W surowych warunkach syberyjskiego życia nauczyliśmy się, że pierwsza zasada jest chronić się przed morderczym wiatrem. Powiedział mi kiedyś mój stary Ostiak: —Śnieg? A któżby się martwił śniegiem. Wystarczy się nim tylko dobrze otulić i iść spać. Ciepło jak pod pierzyną. Podczas tego postoju zajrzeliśmy po raz pierwszy do naszych worków. Każdy z nas znalazł płaski bochenek chleba, trochę maki, trzy kilo kaszy, trochę soli, spora porcję tytoniu i starą gazetę. Prócz tego mieliśmy jeszcze chleb suszony przeze mnie. Do worka każdy miał przypięte zapasowe mokasyny i nieużyte kawałki skóry. Wczołgaliśmy się do naszego śnieżnego szałasu i zaczęliśmy półgłosem rozmawiać. Odbyliśmy naradę na temat palenia. Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że ryzyko palenia jest minimalne, a papierosy na pewno uspokoją nasze nerwy. Zapaliliśmy więc i szałas wypełniły ciepłe, niebieskie kłęby dymu. O ognisku nie mogło być mowy, bo byliśmy jeszcze zbyt blisko obozu. Zgłodniali, zabraliśmy się więc do chleba. Wtedy to właśnie odkryłem, że biedny wachmistrz Paluchowicz nie miał ani jednego zęba. Jedzenie suchego chleba byłoby dla niego zbyt bolesna operacja. Nie mając wody, by w niej chleb namoczyć — długo ugniatał go w śniegu. — Miałem nowiutkie sztuczne szczęki — mówił — gdy mnie schwytali pod Białymstokiem. Potem te dranie z NKWD wybili mi je z ust i stłukli o podłogę. Śmieli się ze swego dowcipu, ale mnie nie było wesoło jeść więzienny chleb gołymi dziąsłami. Jak tylko znajdziemy się na wolności, to pierwsza rzecz — sprawię sobie nowe zęby. Postanowiliśmy przespać te kilka godzin, które pozostały do zmierzchu, pozostawiając, na zmianę, jednego na straży. Kolemanos usnął jak zmęczone dziecko, chrapał łagodnie i melodyjnie. Gdy przyszła na niego kolej, nie mieliśmy serca go budzić. Tuż po zapadnięciu zmierzchu obudził nas Litwin, Marcinkovas. Każdy zjadł trochę chleba, wypalił papierosa i kolejno wyczołgaliśmy się z szałasu. Śnieg prawie przestał sypać, ale wzmógł się wiatr. Zdrętwiali i obolali odczuwaliśmy dotkliwie zimno. Każdy z nas rozumiał, że przede wszystkim musimy się jak najszybciej oddalić od obozu. Przez cała tę druga noc ucieczki biegliśmy i szliśmy na przemian. Po jakiejś godzinie, przeszło mi zdrętwienie, ale dla odmiany odezwał się nowy ból, wywołany podskakiwaniem worka na plecach. Zacząłem go więc przerzucać, od czasu do czasu, na piersi. Kolemanos odkrył, że zatknięta za pasem siekiera ściera mu skórę na biodrach, wsadził je więc sobie pod pachę. Nigdy nie było zupełnie ciemno, ale posuwanie się naprzód utrudniały zaspy śnieżne, nieraz metrowej wysokości, oraz falistość terenu, pokrytego rosnącymi gęsto drzewami. Nad ranem przeszliśmy zmarznięty strumień o spadzistych brzegach i dostawszy się do ciągnącego się po drugiej stronie lasu, rozbiliśmy biwak. Przez pierwsze cztery czy pięć dni posuwaliśmy się stale nocą wypoczywając w ciągu dnia. Nie dostrzegliśmy żadnych znaków pościgu. Śnieg pierwszej nocy musiał przykryć zupełnie ślady. Doszliśmy więc do wniosku, że Rosjanie zorganizowali pościg w kierunku wschodnim, który wydawał się najłatwiejsza i najprawdopodobniejsza droga ucieczki. Toteż gratulowaliśmy sobie, jeszcze dość ostrożnie, decyzji ucieczki na południe.. Odtąd posuwaliśmy się za dnia, idąc rozwinięta tyraliera i robiąc jakieś pięćdziesiąt kilometrów dziennie. Kierunku południowego trzymaliśmy się obserwując wyblakłe słońce, które ukazywało się od czasu do czasu i mech rosnący po osłoniętej stronie drzew. Przeszliśmy jeszcze kilka zamarzniętych strumieni, które jak sadziłem płynęły na południe, by wpaść do potężnej Leny. Marsz wymagał wielkiego wysiłku, był ciągła bitwa z mrozem i wyczerpaniem, ale byliśmy w doskonałych nastrojach. Poza tym wszyscy tęskniliśmy do ognia i by dodać sobie bodźca do szybszego marszu umówiliśmy się, że zapalimy ognisko, jak tylko ujrzymy Lenę. Gdzieś po tygodniu potworzyły się wśród nas mniejsze grupki. Dwóch zawodowych wojskowych, Makowski i Paluchowicz, trzymali się razem. Poważnym i powściągliwym Marcinkovasem zajął się Kolemanos. Smith, którego już wszyscy uznali za pewnego rodzaju sędziwego doradcę, zaprzyjaźnił się ze mną. Wesoły i beztroski Zaro przyjaźnił się ze wszystkimi i trzymał się kolejno każdej grupy. Był on wyjątkowym kompanem. Po wyczerpującym dniu, kiedy trzeba było reszta sił naszych obolałych mięśni budować schronienie na noc, Zaro potrafił kpić z własnego i naszego zmęczenia. Pamiętam, jak raz odtańczył parodię treptaka rozśmieszając Kolemanosa do łez. Ze wszystkich wesołków, których spotkałem, Zaro był największym. Uczył nas, że w najbardziej ponurych sytuacjach można się doszukać elementów humoru. Podczas tego wyścigu do Leny odnieśliśmy pierwszy sukces myśliwski. Upolowaliśmy brnącego w śniegu sobola. Zwierzak podobny do łasicy i jej rozmiarów próbował uciec z pierścienia, którym otoczyliśmy go. Może zresztą był ranny. Nie wiem. Sobola zabił Makowski uderzeniem kija. Obdarliśmy go ze skóry, ale nie osiągnęliśmy jeszcze tego stopnia głodu, by się zmusić do zjedzenia jego mięsa. Ósmego czy dziewiątego dnia droga stała się łatwiejsza. Szliśmy w dół lekka pochyłością. Na gołej ziemi wokół drzew poczęły się ukazywać kępy ostrej syberyjskiej trawy, na pniach widać było coraz więcej mchu. Wczesnym popołudniem las nagle się przerzedził i ujrzeliśmy przed nami łożysko skutej lodem Leny. Choć Lenę dzieliło jeszcze ponad 2000 kilometrów od jej ujścia do Morza Łaptiewów, już w tym miejscu koryto tej olbrzymiej rzeki miało co najmniej kilometr szerokości. Wciąż jeszcze ukryci stanęliśmy patrząc bacznie i nasłuchując. Dzień był pogodny i wszelkie odgłosy słychać byłoby na duża odległość. Panowała jednak zupełna cisza. Od brzegów dzieliło nas jeszcze półtora kilometra płaskiego terenu, który podczas odwilży zmieniał się prawdopodobnie w bagna. — Sadzę, że powinniśmy zostać na noc po tej stronie rzeki — odezwał się spokojnie Amerykanin — i przeprawić się o świcie. — Zgodziłem się z nim i dałem znak pozostałym, by zawrócili. Po jakichś dwudziestu minutach odwrotu własnymi śladami zatrzymaliśmy się, by zbudować szałas. Już się ściemniało, gdy przystąpiliśmy do zapalania ogniska przy pomocy hubki i nazbieranych w drodze gałązek, które od kilku dni suszyliśmy pod kamizelkami. Dystans dotychczas przebyty był niczym w porównaniu z tym, co nas jeszcze czekało. Mieliśmy jednak satysfakcję z pokonania wstępnych trudności i osiągnięcia pierwszego celu, jaki sobie nakreśliliśmy. Uczciliśmy ten dzień gorąca, osoloną kasza — naszym pierwszym gorącym posiłkiem. Ugotowaliśmy ją nad ogniskiem, z którego kłęby dymu wzbijały się w górę i rozpływały w ciemnościach nocy. Jedynym naszym naczyniem był garnek aluminiowy pojemności litra. Prócz garnka mieliśmy jeszcze dwie proste drewniane łyżki, którymi każdy po kolei jadł z garnka krążącego wokół ogniska. Gdy pierwsza porcja kaszy znikła, co nastąpiło bardzo szybko — ugotowaliśmy druga. Wachmistrzowi wolno było moczyć chleb w kaszy. W ciągu nocy czuwaliśmy na przemian; ten kto był na straży dorzucał drewna do ognia. I tak nad ranem — nim jeszcze wstał dzień przekroczyliśmy Lenę, tę największe rzekę kraju wielkich rzek. Stanąwszy na jej drugim spadzistym brzegu spojrzeliśmy za siebie. Nerwowe napięcie ostatnich dni poczynało już mijać. Wszystkich nas prześladowała myśl, że nigdy nie dotrzemy do Leny — i oto znaleźliśmy się po jej drugiej stronie, bezpiecznie i bez przeszkód. Z nowe wiara myśleliśmy o następnym etapie naszej wyprawy. Bez związku z nasza rozmowa, ktoś zaczął nagle mówić o rybach. Przypomniało mi to jak łowiłem ryby w Polsce, wykuwając przeręble w lodzie. — No a jak wykujemy przeręble, to co? — zapytał Zaro. — Będziemy gwizdać na ryby, by przyszły? Zacząłem im tłumaczyć, że dzięki zmianie ciśnienia powietrza w momencie wybicia dziury w lodzie woda sama wyrzuca ogłuszone ryby. Ponieważ wszyscy myśleli, że żartuję, zaproponowałem byśmy wypróbowali moja teorię. Kolemanos przyniósł więc z lasu potężnych rozmiarów kłodę. Wybraliśmy miejsce w odległości dwudziestu metrów od brzegu. Kolemanos uchwycił pionowo stojąca kłodę od góry, Zaro i ją od dołu, by kierować jego uderzeniami i poczęliśmy bić jak młotem powierzchnię lodu. Pękł wreszcie lód i z wyrąbanej przerębli, jak lawa z wulkanu trysnęła lodowata woda a z nią — ryby. Cztery ryby, każda wielkości śledzia. Schwytaliśmy je natychmiast, zachwyceni i szczęśliwi jak dzieci. Wśród ogólnych pochwał, klepania mnie po ramieniu i gratulacji odezwał się wreszcie Smith, który już od pewnego czasu rozglądał się z niepokojem dokoła. Zwrócił nam uwagę, że nie powinniśmy nadto igrać z dopisującym nam dotychczas szczęściem i że byłoby bezpieczniej ukryć się znów w lesie. Ruszyliśmy więc naprzód, napiwszy się przedtem czystej lodowatej wody z Leny. Szliśmy wciąż na południe w kierunku jeziora Bajkał, następnego etapu naszej wyprawy. Pierwszą noc po przekroczeniu Leny spędziliśmy na zarośniętym drzewami pagórku. Upiekliśmy ryby nad ogniem trzymając je na patykach przekłutych przez skrzela. To smakowite, pierwsze świeże danie dopełniliśmy kaszą. Rano Marcinkovas, który poszedł się załatwić za szałasem zaczai nas znakami przyzywać do siebie. Ruszyliśmy w jego stronę, zastanawiając się o co mu chodzi. Poprowadził nas do małej przesieki i nic nie mówiąc wskazał ręką przed siebie. W cieniu drzewa, przed nami, stał krzyż dębowy metrowej wysokości. Zbliżywszy się zacząłem zeskrobywać z ramion krzyża pleśń i mech. W pewnym momencie wyczułem pod palcami zarys wydrążonych liter. Skrobiąc dalej odkryłem dwie rosyjskie litery: WP, skrót od „wiecznaja pamiat" — na wieczną pamiątkę. Zdołałem jeszcze oczyścić z pleśni pierwsze trzy litery nazwiska i datę: 1846 rok. Upewniwszy się, że krzyż był rzeczywiście dębowy, zaczęliśmy się zastanawiać, skąd wzięła się dębina w sosnowym lesie. — Pewnie jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy widzą ten krzyż od czasu, gdy go tu postawiono — zauważył Marcinkovas. Wachmistrz Paluchowicz podniósł rękę, dotknął swej futrzanej czapy, zdjął ją powolnym ruchem i opuścił głowę na piersi. Spojrzeliśmy na niego, spojrzeliśmy po sobie i nagle obnażyły się wszystkie głowy. Zmówiłem krótką modlitwę za tego, komu ten krzyż wystawiono i za pomyślność naszej ucieczki. Obuwie, które dostaliśmy w Irkucku zużyło się już kompletnie. Z rosyjskiego fasunku zostały nam tylko onuce. Nosiliśmy już wszyscy nasze mokasyny i spięte rzemieniami futrzane sztylpy. Maszerowaliśmy wciąż na południe regularnie dziesięć godzin dziennie, robiąc co dzień około pięćdziesięciu kilometrów. Choć nigdzie nie napotkaliśmy żadnych śladów ludzi, szliśmy wciąż szeroko rozciągniętą tyralierą, uważając, że idąc w tym szyku, nawet jeśli jeden czy dwóch wpadnie, reszta może się jeszcze ratować ucieczką. Stosunki między nami stawały się coraz bardziej zażyłe i coraz więcej, coraz otwarciej rozmawialiśmy podczas wieczornych postojów. W tych rozmowach zarzucaliśmy zawsze Smitha pytaniami o Amerykę. Z jego odpowiedzi wynikało, że wiele podróżował. Pamiętam, jakie wrażenie wywarła na mnie jego opowieść o Meksyku i o zdobionym srebrem siodle, które tam kupił. Opowiedział nam też, że na Uralu w kopalni, do której został zesłany, spotkał innego Amerykanina, znajomego z Moskwy. Wynikało z tego, że nie był jedynym obywatelem Stanów Zjednoczonych, którego upatrzyło sobie NKWD. Jeden szczęśliwy rzut kijem, trochę szamotania, pył wzbitego w górę śniegu i — smakowita kolacja z syberyjskiego zająca dla wszystkich oraz białe futro do wspólnego zapasu skór. Ale nasze myśliwskie zdobycze były zupełnie przypadkowe. Przy pomocy noża, siekiery i kijów nie łatwo było zdobywać mięso. Ze znacznie lepszym skutkiem można się oczywiście posługiwać sidłami, tak jak żołnierze w obozie, ale posuwając się ciągle naprzód nie mieliśmy czasu na zastawianie i oglądanie pułapek. Pocieszaliśmy się tylko tym, że póki starczało kaszy i chleba — dzięki dodatkowej rybie, czy zającowi, odżywialiśmy się nieporównanie lepiej niż w obozie. Widywaliśmy też świstaki, które ciekawie wysuwały głowy ze swych nor, rozglądając się dokoła. Nie udało nam się jednak upolować żadnego. Zaro zawsze odpowiadał im gwizdem, robiąc śmieszne miny. Moi towarzysze byli w gruncie rzeczy mieszczuchami. Byłem jedynym, który czuł się swojsko w zetknięciu z przyrodą i moje szczęśliwe dzieciństwo na Polesiu dawało mi teraz praktyczne korzyści. Wiedziałem, że spojrzawszy od czasu do czasu na słońce i obserwując znaki na drzewach mogę dość dokładnie trzymać się obranego kursu naszego marszu. Miałem też w głowie dość dokładny obraz mapy południowej Syberii, nad którą dominuje rzeka Lena i jezioro Bajkał. Obyśmy tylko trafili do północnych krańców — pocieszałem mych kolegów — a już wzdłuż jego długich wschodnich brzegów znajdziemy drogę, która wyprowadzi nas z Syberii. Myśl o tym jeziorze, jako naturalnym drogowskazie, kierującym nas do wolności, stała się bodźcem, dzięki któremu w ciągu kilku tygodni szliśmy szybko i uporczywie naprzód. BAJKAŁ I KRYSTYNA Nie potrafię sobie przypomnieć, jak stopniowo zmieniała się topografia kraju, przez który szliśmy. Jak dekoracje w sztuce, pozostały mi w pamięci oderwane sceny syberyjskiego krajobrazu, które przypominam sobie jako tło do różnych wydarzeń. Z zadrzewionego pagórka spoglądaliśmy na równinę ciągnąca się przed nami na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów. Równinę, która w dali stapiała się z ledwie widoczny linią zalesionych wzgórz, przecinała szeroka rzeka. Przez kilka ostatnich dni szliśmy wśród drzew. Tego dnia od świtu otoczyła nas poranna mgła. Po raz pierwszy przestaliśmy zachowywać odległość i w tej mgle posuwaliśmy się naprzód, idąc bardzo blisko siebie. W pewnym momencie ktoś syknął, by nas uciszyć. Stanęliśmy jak wryci, nadsłuchując. Przed nami, bardzo blisko, rozległ się gardłowy, konwulsyjny kaszel, potem gwałtowne tupanie i trzask łamanych gałęzi, jak gdyby jakieś ciężkie cielsko miało wyskoczyć na nas z otaczających krzaków. Staliśmy jeszcze chwilę, bez ruchu, aż zdecydowałem się sięgnąć po nóż. Kolemanos jednym ruchem wydobył siekierę — inni unieśli kije. Wściekłe szamotanie ustało. Po jakiejś minucie czekania dało się słyszeć coś, co brzmiało jak ciężki zdyszany oddech. Minęła jeszcze minuta aż nagle znów rozległ się zgiełk i tupanie. Zadrżała wokół nas ziemia. Kolemanos przysunął się do mnie. —Co to jest? — zapytał szeptem. —Musi być jakieś zwierzę — odpowiedziałem. —Nie chce się zbliżyć do nas, to chodźmy zobaczyć je sami — zadecydował olbrzym. Rozsypawszy się w tyralierę ruszyliśmy naprzód. Poprzez mgłę dojrzałem w odległości kilku metrów zarys jakiegoś zwierzęcia szarpiącego się z boku na bok. Łeb miało spuszczony w dół i ukryty przed moim wzrokiem. Skuliłem się i podbiegłem bliżej. Przede mną stał kopiąc, chrapiąc, szarpiąc się i dysząc para ze spienionego pyska — jeleń. Gdy tylko zwietrzył ludzi oczy zbielały mu przeraźliwym strachem. Przednimi kopytami wymłócił zagłębienie w twardej, zmarzniętej ziemi. Ale biec nie mógł, wczepiwszy rozłożyste rogi w splatane korzenie zwalonego drzewa. Sadzać ze spustoszenia wokół, z ubitej ziemi i jego krańcowego już wyczerpania, jeleń musiał tkwić w tym potrzasku od kilku godzin. W śmiertelnym strachu przed nami, zadudnił jeszcze raz kopytami, spienił się i zacharczał, aż osłabł i tylko widać było jak nerwowo drżały mu przednie nogi. Spojrzeliśmy na Kolemanosa, a Kolemanos spojrzał na przerażone zwierzę; kiwnął głową i postąpił naprzód. Obszedł powoli jelenia, wstąpił na powalone drzewo, ustawił się tak by dobrze zachować równowagę i świsnął siekiera trafiając w miejsce gdzie szyja łączy się z łopatkami. Jeleń osunął się nieżywy na ziemię. Nasze próby uwolnienia wplatanych w korzenie rogów nie dały rezultatu. Nie pomogły nawet wysiłki Kolemanosa, który też zaczął szamotać się z korzeniem. Wziął wreszcie swe siekierę i odrąbał łeb jelenia. Resztę wyciągnęliśmy z krzaków. Mnie przypadło zadanie oczyszczenia zwierzęcia z wnętrzności i zdarcia skóry. Wszystko to odbyło się tak szybko, że nie było czasu na rozmowę. Pierwszy Makowski, zwracając się do nas wszystkich, ale zerkając na Smitha zapytał: —Dobrze, ale co zrobimy z ta masa mięsa? Krajałem je właśnie i miałem ręce po łokcie unurzane we krwi, ale — zaskoczony tym pytaniem przerwałem pracę. —Sadzę, że powinniśmy odbyć naradę — odpowiedział Amerykanin. Naradę otworzył Smith stwierdzając, że w żaden sposób nie zdołamy zabrać ze sobą całego mięsa. Z drugiej jednak strony nie możemy sobie pozwolić na to, by je zostawić. Pamiętając, że dla wypełnienia programu tego dnia mieliśmy do przebycia jeszcze ze trzydzieści kilometrów, zaczęliśmy się zastanawiać ile mięsa zdołamy unieść. Ze wszystkich obliczeń wynikało, że nie zabierzemy wszystkiego, wobec czego Marcinkovas zaproponował jedyne logiczne rozwiązanie: —Nie wolno nam zmarnować tego mięsa. Ponieważ wszystkiego nie uniesiemy powinniśmy tu zostać przez całą dobę, zjeść ile zdołamy i zabrać resztę. Oblizując wargi Zaro odrzekł, że chętnie ulży nam ciężaru. —Czy wszyscy się zgadzają? — zapytał Smith. Zgodziliśmy się jednogłośnie. Opowiedziałem mym towarzyszom historie zasłyszane w dzieciństwie od wuja, który z oddziałami białych Rosjan walczył na Syberii. Mówił mi on o klęsce, jaką poniosły niedobitki armii antybolszewickiej próbując przekroczyć zamarznięty Bajkał. Jezioro nie było zamarznięte w środku i w jego odmętach potonęły setki żołnierzy. Przypomniałem też sobie z jakiejś przeczytanej kiedyś książki, że to olbrzymie rozlewisko wód pełne prądów wywołanych przez wpadające do jeziora rzeki, nie zamarza nigdy całkowicie. Tę nasza pogawędkę przerwał wreszcie Smith: —Zejdźmy w dół, trzeba się trochę rozejrzeć — zaproponował. Do szosy było dalej, niż nam się wydawało. Zniszczony drogowskaz wskazywał kierunek i odległość do wsi, czy miasteczka o nazwie Czyczówka. Była to pewnie miejscowość, której kominy fabryczne widzieliśmy. Przebiegliśmy szybko przez drogę — w zarośla po drugiej stronie. Między nami a jeziorem ciągnął się dwukilometrowy pas równiny, na którym wśród dębów, jesionów, brzóz, lip i topoli gęsto rosły krzaki jałowca. Przebiegliśmy pas niskich drzew, by nagle znaleźć się nad brzegiem rzeki. Dałem znak ręką i wszyscy zatrzymali się po obu moich stronach. Musieliśmy się zastanowić, czy przekraczać rzekę. Miała zaledwie jakieś 150 metrów szerokości, ale w środku lód pękł i brunatna woda tryskała wartkim strumieniem. Nad ta rzeka dopiero stwierdziliśmy, że wszyscy umiemy pływać. Wiedzieliśmy, że odtąd będziemy musieli forsować wiele rzek, przeważyła więc opinia, że nie należy odkładać pierwszej próby. Zgłosiłem się pierwszy na ochotnika. Związawszy razem rzemienie, którymi każdy z nas był wielokrotnie opasany, zrobiliśmy długa linę do zabezpieczenia przeprawy. Wszyscy przyglądali mi się, jak stanąwszy na zamarzniętym brzegu rzeki zacząłem stąpać ostrożnie naprzód. Nagle lód pękł z trzaskiem i wpadłem do wody. Z trudem starając się odzyskać oddech przebrnąłem przez wąski strumień płynący środkiem zamarzniętej po obu stronach rzeki, i zacząłem wspinać się na lód. Pękł, ale próbowałem znowu. Trwało to bardzo długo nim wreszcie zdołałem się wyciągnąć z wody. Na powierzchni lodu, przez pierwszych kilka metrów czołgałem się na brzuchu. Dopiero blisko brzegu odważyłem się stanąć na nogach. Przemoczony do nitki i zmarznięty, dałem znak moim towarzyszom, by podążyli za mną. Ich przeprawa, choć łatwiejsza, była równie przykra. Szli po kolei trzymając się liny. Smith, który był ostatni, przewiązał się \v pasie lina i prawie przeciągnęliśmy go na druga stronę. Przy następnych przeprawach przez pół zamarznięte rzeki posługiwałem się zawsze siekiera. Dobrze wbita w lód, ułatwiała mi wydobycie się z wody. Ukryci w zaroślach, staraliśmy się biec jak najszybciej. Potem pozdejmowaliśmy nasze wy watowane spodnie, bluzy i futrzane kamizelki, by je wyżąć z wody. Włożywszy je z powrotem na siebie, by wyschły na naszych ciałach, szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę jeziora. Wzięliśmy się wszyscy do pracy. Paluchowicz zajął się zbieraniem drzewa i rozpalaniem ogniska, reszta krajaniem mięsa i budową szałasu. Wciągu godziny piekliśmy nad ogniem najlepsze kawałki sarniny nadziane na drewniane szpikulce. Z zawieszonego nad ogniem garnka rozchodził się smakowity zapach kaszy duszonej z kawałkami wątroby i mięsa. Nie mogliśmy się doczekać, aż się mięso upiecze. Było trochę twarde, ale doskonałe. Biedny, bezzębny Paluchowicz pożyczył ode mnie noża i posiekał swoją porcję na drobne kawałki. Gdy tylko ugotowała się kasza, dostał pierwszą porcję. Tłuszcz kapał nam po brodach, odbijało nam się z przejedzenia, ale wciąż pochłanialiśmy nowe kawałki sarniny, śmiejąc się i ciesząc z tej uczty. Po papierosie i dwugodzinnej drzemce zabraliśmy się do wyprawiania jeleniej skóry. Zajęło nam to dużo czasu. Uzbrojeni w kawałki drewna mozolnie zeskrobywaliśmy ze skóry płaty tłuszczu, trąc ją potem piaszczystą ziemią. Noszenie wielkiej i ciężkiej skóry utrudniłoby nasz marsz. Pocięliśmy ją więc na kawałki, z których zrobiliśmy sobie dodatkowych czternaście par mokasynów. Rozdzieliliśmy je między sobą i dla każdego zostało jeszcze po kawałku niezużytej skóry. Robienie butów przerwaliśmy, by ugotować sobie i zjeść jeszcze jeden olbrzymi posiłek. W nocy znów najedliśmy się sarniny aż nam omal nie popękały brzuchy, już z mniejszym zapałem, ale wciąż jeszcze chętnie, jedliśmy mięso o świcie. Co zostało, rozdzieliliśmy między siebie i każdy schował w swym worku sporą porcję mięsa. Gdzieś w połowie drogi między Leną, a jeziorem Bajkał natrafiliśmy na łańcuch wzgórz. Wspiąwszy się na nie z trudem znaleźliśmy się na bardziej zalesionym terenie. Ponieważ na wzniesieniu dał huraganowy wiatr, zaczęliśmy gorączkowo szukać jakiegoś schronienia. Znaleźliśmy coś, czego nie można było przewidzieć w najśmielszych nawet marzeniach: opuszczona i nieużywana od dawna zagrodę myśliwska, zbudowana z okrąglaków. Zbadaliśmy uważnie teren, ale ostrożność była zbyteczna. Rozpadającej się budowli nikt nie używał od bard/o dawna. Wewnątrz była podłoga z ubitej ziemi, pokrywał ją mech i grzyb. Dach był częściowo zwalony. Naprawiwszy pobieżnie dach zapaliliśmy ogień i poszliśmy spać. Jeden strażnik zmieniał się co godzinę. Rano Zaro, któremu przypadła ostatnia zmiana, wpadł z hałasem do naszej chaty. —Ktoś gra na skrzypcach — zawołał. Odpowiedzieliśmy śmiechem pytając, co to za nowy dowcip. Biedny Zaro, którego nigdy nie traktowaliśmy poważnie, starał się nas przekonać, że tym razem nie żartuje: —Mówię wam, że ktoś próbuje grać na skrzypcach. Jak nie wierzycie, chodźcie posłuchać. Pożartowaliśmy z niego jeszcze trochę, Smith mu zaproponował by do tej muzyki zatańczył treptaka, aż wreszcie wachmistrz patrząc na Zarę nieco podejrzliwie, zdecydował się wyjść na dwór. Ostatecznie poszliśmy wszyscy. Gdy uszliśmy jakieś dwadzieścia metrów, Zaro dał nam znak ręka byśmy się uciszyli. Rzeczywiście Zaro miał rację. Był to jakiś zadziwiający dźwięk, choć nazwanie go gra na skrzypcach było z pewnością przesada. Przypominało to raczej, jakby ktoś co minutę uderzał jedna strunę basetli. Spojrzeliśmy po sobie ze zdziwieniem i powoli, ostrożnie ruszyliśmy w kierunku miejsca, z którego płynęły te dźwięki. Zbliżywszy się do niego, na szczęście od strony wiatru, zamarliśmy w bezruchu. Znajdowaliśmy się na brzegu przesieki. Po jej drugiej stronie widać było na wpół zwalone piorunem drzewo. W miejscu, gdzie pień pękł, na wysokości półtora metra od ziemi sterczała w górę potężnych rozmiarów zadra. Obok stał na tylnych łapach wielki, czarny niedźwiedź syberyjski, który napinał ją jak łuk i zwalniał, wsłuchując się w komicznym zdumieniu w dźwięki wywołane wibracja drzewa. Obserwowaliśmy to przedstawienie przez kilka minut, aż wreszcie niedźwiedź znudził się i niezdarnie odszedł w gęstwinę. Długo jeszcze śmialiśmy się z tej przygody z niedźwiedziem, Zaro występujący jako „rosyjski skrzypek" był niezastąpiony. \V posługiwaniu się tym instrumentem niedźwiedź miał zresztą wielka przewagę nad nami. Był to jedyny niedźwiedź, jakiego napotkaliśmy, chociaż słyszałem w obozie, że wiele ich żyje w puszczach syberyjskich. Są podobno dość niebezpieczne — szczególnie na wiosnę. Nie widzieliśmy również innych drapieżników — wilków, choć po nocach słychać było ich wycie i dość często natrafialiśmy na ich ślady. Szliśmy zbyt liczna grupa, by odważyły się nas atakować. Minęło znów kilka tygodni, zaczai się maj, a wraz z nim poczuliśmy pierwsze oznaki krótkiej wiosny syberyjskiej. Wiatr złagodniał, na drzewach ukazały się pierwsze paczki. Usłyszawszy w górze szum ujrzeliśmy stada gęsi i kaczek. Ale strumienie, które przekraczaliśmy wciąż były skute lodem, a ziemię pokrywała gruba warstwa śniegu. Mimo to warunki marszu stawały się łatwiejsze i czuliśmy, że najsurowszy zimę mamy już za sobą. Jak dotąd udało nam się uniknąć spotkania z ludźmi. Gdy zdarzało się, że trzeba było przekroczyć uczęszczaną przez ludzi drogę — zawsze ktoś najpierw wyruszał na zwiady. Nieraz nocą widywaliśmy odległe światła jakiejś wsi czy miasteczka. Za dnia zdarzało nam się widzieć odległe zarysy budynków czy dymiących kominów fabrycznych. W takich okolicach posuwaliśmy się ze szczególna ostrożnością. Czasem zdarzały się wśród nas krótkotrwałe zresztą wybuchy gniewu, zwykle pod wieczór, po całodziennym wyczerpującym marszu. Prawie zawsze powodem był spór przy podziale funkcji przed przygotowaniem nocnego spoczynku. W całej naszej siódemce nie było jednak szczęśliwie indywidualności, które by się wzajemnie nie znosiły. Nikt też nie potrzebował narzucać swego kierownictwa. Dobry pomysł, niezależnie od kogo pochodził, przyjmowany był przez wszystkich i wykonywany. Jeśli nie można było osiągnąć porozumienia w jakiejś sprawie — za ogólna zgoda rozstrzygał „sędziwy doradca" Smith. Raz powziętej decyzji nikt później już nie kwestionował. Spory o pracę przy zakładaniu biwaku zwykle przerywał Kolemanos, który nie kłócił się nigdy z nikim, tylko po prostu szedł zrobić co było do zrobienia. Był on niezmiernie uczynny, niewyczerpany w swej dobroci. Bez zastanawiania się wykonywał zawsze więcej pracy niż mu przypadało w udziale. W jakiś niewytłumaczalny sposób wiedzieliśmy, że się zbliżamy do jeziora Bajkał na dwa dni, nim zdołaliśmy je dojrzeć. Czuliśmy dziwny i trudny do opisania zapach wody oraz leciutką woń wodorostów. Przed dojściem do jeziora natrafiliśmy na śmietnisko ości ryb. Ponieważ w okolicy nie było żadnej wody — zastanawialiśmy się, skąd mogły się tam wziąć. Schodząc w dół w stronę jeziora zobaczyliśmy pierwsze drogi bite — prawdopodobnie o podrzędnym znaczeniu — o wiele bardziej przypominające prawdziwe drogi, niż wszystko co zdarzyło nam się dotychczas widzieć. Od strony jeziora wiatr przyniósł dźwięk: syreny fabrycznej. Ze wzgórza ujrzeliśmy dolinę, która niewątpliwie prowadziła już do brzegów jeziora. W odległości wielu jeszcze kilometrów na zachód widać było zabudowania fabryczne. Bliżej wyrastały żółte urwiste skały, porośnięte kępami sosen. Nad wodą, która wydała nam się początkiem jeziora stały solidne drewniane domy; wśród nich widać było łodzie rybackie poprzewracane dnami do góry i porozstawiane w równych odstępach słupy, jakich rybacy używają do suszenia sieci. Widoczność była doskonała, w powietrzu panowała zupełna cisza i dym z kominów, fabrycznych wzbijał się prosto w górę. W osadzie rybackiej nie było żadnego ruchu. Wyglądało na to, że te domy używane były i tylko latem. W dole, między nami a wodą, wiła się droga, i wzdłuż której stały słupy telefoniczne. Z ilości drutów i bielejących z dala izolatorów, można było sadzić, że trafiliśmy na jakaś ważna szosę. Próbując określić nasze położenie doszliśmy do wniosku, że uszedłszy zbyt daleko na zachód dotarliśmy do północno-wschodnich brzegów jeziora. Wynikało z tego, że by iść w kierunku południowej Syberii powinniśmy obejść jezioro trzymając się najpierw kierunku północnego, a potem skręcając na zachód. Siedzieliśmy przeszło godzinę obserwując wszystko z zainteresowaniem. Raz zdawało nam się, że słyszymy syrenę statku. Byliśmy wszyscy w doskonałych humorach, ciesząc się, że osiągnęliśmy jeszcze jeden etap w naszym długim marszu na południe. Omawialiśmy nasze położenie, zdając sobie przede wszystkim sprawę z tego, że nasze zapasy żywności stopniały do resztek. Ostatnie kawałki sarniny poczynały już cuchnąć. Rozmawialiśmy też o jeziorze Bajkał, które uważane jest za jedno z najgłębszych jezior na świecie. Późnym popołudniem skupiliśmy się na naradę. Zdrowy rozsądek mówił nam, że jeśli będziemy się trzymać zbyt blisko brzegów jeziora zostaniemy odkryci przez ludność osad rybackich lub uprzemysłowionych miasteczek — tu jeszcze rozsianych z rzadka, ale zagęszczających się w pobliżu kolei transsyberyjskiej. Stad wszyscy zgodzili się z wnioskiem, by iść równolegle do brzegów jeziora, ale w dostatecznej od nich odległości, trzymając się jak najdalej od wszelkich osiedli. Ruszyliśmy więc na północny wschód wiedząc, że niedługo będziemy znów musieli przekroczyć szosę. Po blisko dziesięciu kilometrach dojrzeliśmy linię drzew oznaczających brzegi jeszcze jednej rzeki. Idący z prawa Zaro dał podniesiona ręką znak, byśmy się zatrzymali. Powtórzyłem ten znak i wszyscy stanęli. Wytężając wzrok w kierunku wskazanym przez Zarę dostrzegłem, że coś się rusza między drzewami nad rzeka. Mogło to być zwierzę lub człowiek. Na odległość kilkuset metrów i w świetle gasnącego dnia trudno było rozstrzygnąć. Zbliżyłem się do Żary pytając, co o tym myśli. —Człowiek, czy zwierzę — nie wiem co to jest — odpowiedział. —W każdym razie zachowuje się tak, jakby nas widziało i stara się ukryć przed nami. Inni przyczołgali się też do nas. —Jeśli to jest człowiek — powiedział Makowski — to trzeba go dobrze rąbnąć w głowę i wrzucić do rzeki. Nie możemy sobie pozwolić na to, by nas ktoś wydał. Rozsypaliśmy się znowu — Smith i Zaro po mojej lewej ręce, Paluchowicz, Makowski, Marcinkovas i Kolemanos po prawej. Schyleni posuwaliśmy się naprzód od krzaka do krzaka, aż poprzez drzewa dojrzeliśmy wodę rzeki. Na jakieś dziesięć metrów przed pierwszym pasem drzew zatrzymałem się, nasłuchując. Pozostali, patrząc bacznie przed siebie zbliżyli się do mnie. Nagle jakaś postać, która kryła się dotąd bez ruchu za pniem drzewa rzuciła się głową w dół w kępę krzaków. Trwało to sekundę, ale zdążyłem dojrzeć spodnie i ciężkie buty. Zerwawszy się na równe nogi skoczyliśmy naprzód. Uderzył nas śmieszny widok sterczącej z krzaków pary butów na gumowych podeszwach, z wojłokowymi cholewkami. Chwyciwszy je, szarpnąłem z całej siły, by wyciągnąć na światło dzienne ich właściciela i po chwili leżałem rozciągnięty na ziemi i z parą butów w rękach. Tuż nade mną, dysząc ciężko, klęczał Kolemanos wpatrzony w parę nieprawdopodobnie małych stóp, zawiniętych w białe szmatki. Z głębi krzaków dało się słyszeć rozdzierające łkanie. Wciąż gotowi na wszystko, zdyszani, spójrzeliśmy po sobie w nagłym zakłopotaniu. —To musi być kobieta — ktoś szepnął zduszonym głosem. Kolemanos zagłębił się ramionami w krzaki i uniósł coś delikatnie. Stłoczyliśmy się wszyscy wokół niego. Tak, była to dziewczyna, drobna dziewczynka o przerażonych, okrągłych oczach, z których łzy ciekły strumyczkami po zasmolonej twarzy. Przed chwila byliśmy banda straceńców, gotowych popełnić zabójstwo, byle się tylko uchronić przed wy kryciem. Teraz pełni skruchy staliśmy jak chłopcy schwytani na psocie. Dziewczyna spojrzała na mnie przez łzy i zaraz spuściła oczy —Proszę się nas nie bać — powiedziałem po rosyjsku. Spojrzawszy na mnie, znowu powiodła wzrokiem po pozostałych sześciu poważnych, zaniepokojonych brodatych twarzach i rozpłakała się na dobre. Trudno jej się było dziwić, bo przecież musieliśmy wyglądać jak banda najgorszych zbójów. —No przestań płakać maleńka — powiedział Paluchowicz. Wciąż przerażona, próbowała opanować płacz. —Nie skrzywdzimy cię — starałem się ją pocieszyć. — Wszyscy mamy siostry, narzeczone. Moi towarzysze potakiwali z zapałem. Cały jej strój był na wyrost. Drobne ramiona wydęła garbem długa wywatowana fufajka; z ciężkich, też wywatowanych spodni sterczała para niedorzecznie małych, cienkich w kostkach stóp. Zarówno fufajka jak i spodnie były z tego samego materiału co nasz strój i tego samego koloru. Tylko że spod jej fufajki wystawała znoszona fioletowa sukienka, której końce zatknęła w spodnie. Szyję, jak szalikiem, zawinęła rękawami zielonego swetra. Jej łzami nabrzmiałe oczy były niebieskie. Spod futrzanej, dobrze znoszonej i nadjedzonej przez mole czapki wystawały kosmyki brunatnych włosów. Wyglądała jak pensjonarka przebrana za dorosłego mężczyznę. Ogarnięci żalem i współczuciem staliśmy wokół niej nie mogąc wymówić słowa. Podniosła rękę w której zauważyłem mały krzyżyk, rękawem bluzy otarła twarz z łez i spojrzała znów na mnie. Stała w śniegu prawie boso, a ją trzymałem jej buty. Nachyliłem się więc, by pomóc jej obuć nogi. Odezwała się wreszcie dziwna mieszanina polskiego i rosyjskiego. Zgubiłam drogę do kołchozu, w którym pracuję. Jestem i zostałam tu zesłana. Temu wyznaniu towarzyszyło zalęknione spojrzenie. Paluchowicz i Makowski rzucili się ku niej. W podnieceniu zaczęliśmy mówić jeden przez drugiego. Zdołała jednak zrozumieć, że jesteśmy Polakami i że zbiegliśmy z łagru. Wiedziona jakimś impulsem rzuciła mi się w ramiona i zaczęła płakać ze szczęścia. — Bóg jest dla mnie miłosierny! Bóg jest dla mnie miłosierny — powtarzała w kółko. Paluchowicz i Makowski niezgrabnie próbowali gładzić ją po głowie. Była to wzruszająca scena. Zbyt wzruszająca i zbyt hałaśliwa dla jedynego spośród nas, który zachował zimna krew. Smith stał z boku bacznie obserwując okolicę. W pewnym momencie zawołał — Dosyć tego. Zapomnieliście gdzie jesteśmy? Trzeba się jak najszybciej ukryć. Rozproszywszy się, ruszyliśmy w poszukiwaniu kryjówki. KRYSTYNA PRZYŁĄCZA SIĘ DO NAS Nazywała się Krystyna Polańska i miała siedemnaście lat. Nie jadła od dwóch dni i była bardzo, bardzo głodna. Pogrzebawszy w workach daliśmy jej resztki naszego jedzenia. Jadła w napięciu, jak zagłodzony zwierzak, siapając od czasu do czasu nosem i ocierając go rękawem. Jaki zaczarowani nie spuszczaliśmy z niej wzroku. Tylko Smith trzymał się nieco na uboczu. Też jej się przyglądał, ale raczej obojętnie i w zamyśleniu. Skończyła wreszcie jeść i zaczęła nam opowiadać o sobie. —Nie zabłądziłam w drodze do obozu, tylko uciekłam — wyznała. —Z których stron Polski pani pochodzi, panno Krystyno? — zapytałem. —Ż Wołynia. Mój ojciec miał majątek pod Łuckiem odpowiedziała —Ale byłam tam ostatni raz w 1939 roku. Rozmowę przerwał łagodnie Amerykanin zapytując, co zamierzamy robić. Zaczynało się ściemniać, sadził więc, że powinniśmy jak najszybciej ruszyć na północ brzegiem rzeki, w poszukiwaniu dogodnego miejsca dla jutrzejszej przeprawy. Niej warto się przeprawiać dzisiaj, by nie spać w mokrym ubraniu. Przyznaliśmy mu rację i uszliśmy tego dnia wzdłuż rzeki jeszcze pięć kilometrów. W drodze zauważyłem, że dziewczyna od czasu do czasu spogląda na Smitha. Nie odzywała się do niego. Wyczuwała najwyraźniej, że spokojny i zamyślony Smith jest przeciwny jej obecności wśród nas. My, Polacy rozmawialiśmy z nią przez cała drogę. Smith szedł w milczeniu. Było już zupełnie ciemno, gdy znaleźliśmy wreszcie jakieś odpowiednie miejsce na spoczynek. W szałasie zbudowanym w oparciu o zwalony pień drzewa usłaliśmy jej z naszych worków posłanie. Wtuliła się między nas i już spokojna, bez obaw —usnęła. Spała jak dziecko, gdy my przez cała noc zmienialiśmy się kolejno na straży. Spała jeszcze, gdy o brzasku Smith dotknął ręką mego ramienia i dał mi znak, by odejść z nim na bok. Przystąpił od razu do rzeczy: —Sławek, co zrobimy z tą młodą damą? Czułem, że to pytanie padnie i nie wiedziałem, jak na nie odpowiedzieć. —Może powinniśmy zapytać ją, jakie ma plany — zaproponowałem bez przekonania, byle tylko uniknąć tematu. Patrząc ukradkiem zauważyłem Paluchowicza i Makowskiego pogrążonych w rozmowie. Po chwili ruszyli w naszym kierunku. Za nimi szedł Kolemanos. Jeszcze chwila, a pozostali opuścili szałas i przyłączyli się do nas. —Niech i tak będzie — powiedział Amerykanin. — Naradźmy się w pełnym składzie. Zaczęliśmy rozmawiać wciąż unikając właściwego tematu: czy mamy zabrać z nami dziewczynę w dalsza drogę? Jedynym wynikiem naszej narady było, że postanowiliśmy najpierw porozmawiać z Krystyna i dopiero potem powziąć jakaś decyzję. Delikatnie obudziliśmy ją ze snu. Ziewnęła, przeciągnęła się i usiadła, obdarzając nas wszystkich pełnym szczęścia uśmiechem. Odpowiedzieliśmy, krzywiąc nasze brodate twarze w niezgrabnych uśmiechach. Pozbierawszy jedzenie, w świetle wstającego dnia zaczęliśmy w milczeniu jeść śniadanie. Wreszcie Paluchowicz, chrząknąwszy kilkakrotnie z zażenowaniem, zapytał ją, skąd się wzięła w miejscu, w którym ją odnaleźliśmy i dokąd zamierza iść. —Szłam do Irkucka — odpowiedziała — ponieważ człowiek, który zlitował się nade mną i podwiózł mnie kołchozowa ciężarówką powiedział mi, że tam będę się mogła dostać bez biletu do jakiegoś pociągu idącego na zachód. Podwiózł mnie szosą i potem starałam się iść dalej, próbując obejść miasto. Wzrok jej spoczął na Amerykaninie, który odpowiedział poważnym spojrzeniem. Jej palce zaczęły bawić się kosmykami włosów wystających spod czapki, wreszcie patetycznym nieco, ale pełnym kobiecości gestem odrzuciła włosy w tył głowy. —Sadzę, że powinnam powiedzieć panom coś więcej o sobie — powiedziała. Był to jeszcze jeden wariant tak dobrze znanych nam przeżyć. Łagry i więzienia pękały od ludzi, którzy mieli za sobą podobne przeżycia. Po pierwszej wojnie ojciec Krystyny, który w 1920 roku walczył przeciw bolszewikom dostał w nagrodę osadę na Wołyniu. Rodzice pracowali ciężko, starając się dać córce jak najlepsze wychowanie. Posłali ją do gimnazjum w Łucku, gdzie uczyła się jeszcze w 1939 roku. Przyszedł wrzesień i rosyjska armia „wyzwolenia" ruszyła na Polskę. Dobrze zorganizowane podziemie komunistyczne wzięło się do dzieła. Zaczęło podburzać ukraińska ludność, by się rozprawiła z polskim panem, bo ziemia musi powrócić do ukraińskich chłopów. Rodzice Krystyny wiedzieli, co ich czeka. Zamknęli ją na strychu, nie pozwalając jej wychodzić, aż wrócą po nią. Słyszała przybycie tłumu, odgłosy siekier i młotków, które poszły w ruch w furii niszczenia sprzętu i zabudowań gospodarskich. Wydawało jej się, że rozpoznaje głosy mężczyzn z sąsiednich wsi. Usłyszała wyraźnie głos ojca, który wzywał znanych mu ludzi, by zabrali co chcą, tylko nie niszczyli domu. Nastąpiła cisza, a potem szmer rozmów, który stawał się coraz głośniejszy w miarę, jak tłum zbliżał się do domu. Krystyna nie słyszała głosu matki, ale wiedziała, że stoi przy boku ojca. Ktoś zaczął przemawiać do tłumu — gwałtownie, nienawistnie. Usłyszała jeszcze raz głos ojca, ale zagłuszył go zaraz nagły ryk tłumu. W \pewnym momencie dosłyszała rozpaczliwy krzyk matki. Krystyna z jękiem zatkała uszy. Wydawało jej się, że siedziała na tym strychu wieki, ale pewnie nie trwało to bardzo długo. Tłum się rozszedł. W domu panowała cisza. Ponieważ rodzice nigdy nie powrócili po nią, sadziła, że chłopi zabrali ich ze sobą. Na palcach zeszła na dół i przez opustoszały dom przedostała się na dziedziniec. Przed domem leżały zwłoki jej rodziców. Oboje zostali zmasakrowani biciem i zaduszeni kolczastym drutem. Przyglądałem się bacznie jej wybladłej twarzy, gdy nam opowiadała o okropnościach tego słonecznego wrześniowego poranka. Jak ktoś, kto pozostaje jeszcze pod wrażeniem głębokiego wstrząsu, mówiła głosem monotonnym, nie wyrażającym prawie żadnych uczuć. — Wróciłam do domu, zebrałam w zawiniątko trochę jedzenia i zaczęłam biec przed siebie. Pamiętała tylko fragmenty następnych kilku dni. Jacyś życzliwi ludzie po wsiach, które mijała, żywili ją i dawali jej schronienie na noc. Wiódł ją strach przed Rosjanami — byle uciekać przed nimi, byle nie wpaść w ich ręce. Ironia losu sprawiła, że schwytali ją przy przekraczaniu granicy. Biedna dziewczyna nie wiedziała nawet, że się w pobliżu granicy znajduje. Sowieckie władze wojskowe przekazały ją sadowi cywilnemu. Została zesłana do pracy w kołchozie w rejonie rzeki Jenisej w Zachodniej Syberii. Barwniej opisała nam swe życie w kołchozie. Stanowiło ono dla niej bardziej żywe i świeże przeżycie. Była jedyna Polką wśród silnych i wytrzymałych horpyn rosyjskich. Drugiego dnia przydzielono j ą do noszenia worków ze zbożem i do młócki. Jej delikatność i słabość drażniła inne kobiety. Dokuczały jej i wyśmiewały się z wysiłku przy pracy, która same wykonywały z łatwością. Nędzne jedzenie składało się głównie z kilograma chleba dziennie. Zbolała i nieszczęśliwa Krystyna płakała po nocach. Ale nie przez kobiety postanowiła uciec z obozu. Gospodarstwem zarządzał kierownik, o którego względy walczyły wszystkie kołchoźnice. Krystyna bała się go i zawsze unikała. Był to — sadzać z jej opisu — rosły mężczyzna, wysoki i mocny. Zbliżał się do niej od czasu do czasu. Siląc się na uprzejmość mówił jej, że wygląda zupełnie inaczej, niż Rosjanki i że powinna mieć kogoś, kto by się nią opiekował. Po każdej takiej rozmowie Rosjanki atakowały ją ordynarnymi dowcipami na temat jej chudych kształtów, ostrzegając przy tym, by się miała na baczności. Aż przyszedł dzień, kiedy jej powiedziano, że nie ma iść z innymi do pracy tylko zgłosić się do kierownika „na badanie". Od samego początku widać było, o co mu chodzi. Obiecał jej, że jeśli będzie dla niego dobra — nie będzie już nigdy posyłana do ciężkiej pracy. Krystyna w panice zaczęła go błagać, by jej pozwolił iść z innymi w pole. Wtedy rzucił się na nią, próbując ją zgwałcić. Zaczęła krzyczeć, kopać swymi ciężkimi butami i drapać mu paznokciami twarz. Zdumiony siła jej oporu zwolnił na chwilę swój uścisk. Wystarczyło to, by jak oszalała, wybiegła z pokoju, przez obóz do swego baraku. Miotał za nią jeszcze przekleństwami grożąc, że ma sposoby na to, by ją zmusić do uległości. W baraku czekała zmierzchu, bojąc się, że w każdej chwili może ją znów zaatakować. Ale nie przyszedł. O zmierzchu, gdy kołchoźnice mogły już lada chwila powrócić z pracy, wyśliznęła się z baraku i kryjąc się za zabudowaniami kołchozu — poczęła uciekać. Pierwsza noc spędziła w trzcinach nad rzeka. Następnego dnia szła długo wzdłuż rzeki, aż dotarła do szosy. Tam spotkała ciężarówkę, która podwiozła ją dość daleko na wschód. Potem pomógł jej inny kierowca. —Nie wszyscy Rosjanie są źli — zakończyła swą opowieść Krystyna. — Ci dwaj współczuli mi i nakarmili mnie chlebem. Drugi kierowca poradził mi, bym szła do Irkucka, ale nie mógł mnie już dalej zawieźć. Powiodła po nas spojrzeniem, aż wzrok jej spoczął na Smithie. —Oto, jak się tu znalazłam — powiedziała. Amerykanin wetknął ręce w kieszenie fufajki i odezwał się spokojnym głosem: —Nie idziemy w kierunku Irkucka. Nasza droga wiedzie na południe, wzdłuż jeziora. Co pani zamierza teraz robić? Krystyna wyglądała na zaskoczoną i zalęknioną. Błagalnym wzrokiem powiodła po pozostałej szóstce. Nie odezwaliśmy się słowem. Wiedzieliśmy czego chcemy, ale postanowiliśmy pozwolić Smithowi, by załatwił sprawę po swojemu. Usta Krystyny zadrżały lekko: —Idę z panami. Przecież nie możecie zostawić mnie tak samą. Amerykanin spojrzał ponad jej głową w kierunku rzeki. —A czy pani umie pływać? —Pływam doskonale — odparła Krystyna z wyraźną dumą. — W szkole byłam jedną z najlepszych pływaczek. Przez siwiejącą brodę Smitha przebłysnął lekki uśmiech. —Przebacz mi dziecko, jeśli zadaję zbyt surowe pytania. Myśleliśmy po prostu, że pani ma własne plany. Z nami czeka panią wiele trudów. Pozostały nam już tylko resztki jedzenia, a mamy przed sobą jeszcze bardzo długą i bardzo ciężką drogę. Musi pani też pamiętać, że w razie schwytania jej z nami grozi pani surowszy wyrok, niż gdyby Rosjanie odkryli panią samą. Jeśli jednak chce pani przyłączyć się do nas — przyjmiemy panią bez zastrzeżeń. —Dziękuję — odparła z prostotą Krystyna. — Niczego nie chcę, tylko bym mogła zostać z wami. Gdy później Krystyna znikła za zasłoną krzaków zaproponowałem, byśmy sprawdzili zapasy naszego jedzenia. Po opróżnieniu wszystkich siedmiu worków okazało się, że nasze obawy są uzasadnione. Pozostało nam: jakiś kilogram kaszy, trochę mąki i soli i kilka kilogramów prawie sczerniałej sarniny. Do czasu zdobycia nowych zapasów żywności postanowiliśmy jadać raz dziennie. Nie brakowało nam tylko hubki. Mogliśmy się więc przynajmniej grzać przy ogniu. Prócz wspólnej żywności, wyjętej z worka, każdy z nas miał prawdopodobnie ukrytą głęboko w kieszeni kromkę zeschniętego chleba. Ją miałem swoją i jak się potem okazało — inni też mieli. Nie było w tym nic nieuczciwego. Chowanie chleba było dla każdego więźnia czymś zupełnie odruchowym i stało się symptomem niewoli. Więzień posiadając kawałek chleba czuł, że ma prawo do życia. Było to coś takiego, jak w normalnym życiu pieniądz noszony stale w kieszeni „na szczęście". Byliśmy do Krystyny tak przywiązani, że później jeden po drugim obdarowywaliśmy ją tymi kromkami chleba, by chronić ją przed głodem. Zjedliśmy szybko tego ranka i postanowiliśmy zaraz przekroczyć rzekę. Pierwsza godzina dziennego światła zapowiadała piękny wiosenny dzień i każdy z nas chciał ujść tego dnia jak najdalej, by wreszcie skończyć z okrążaniem jeziora i ruszyć prosto na południe. Dla Krystyny ta rzeka była nowym ciężkim przeżyciem. Namówiliśmy ją, by zdjęła fufajkę, watowane spodnie i ciężkie buty. Patrząc na nią trudno było oprzeć się współczuciu, gdy tak stała wśród nas w swej spłowiałej sukienczynie. Z siekierą za pasem i ciągnąc za sobą linę, wszedłem ostrożnie na zamarznięty brzeg rzeki. Przez płynący środkiem koryta rzeki odmarznięty kanał przeprawiłem się znów na lód i dalej na drugą stronę. Kolemanos przeprawił się przez wodę trzymając nad głową zawinięte ubranie Krystyny. Ją samą przywiązana do liny przeprowadzili na drugą stronę Paluchowicz i Makowski. Potem przeprawili się pozostali. Jeden z nich niósł buty dziewczyny. Krystyna, zsiniała z zimna nie mogła opanować szczękania zębami. Kolemanos podał jej ubranie. — Nie stój tak w miejscu, dziecko... — zaczął ją strofować Amerykanin. — Odejdź na bok i przebierz się w suche ubranie. Dziewczyna skinęła głową i zniknęła w pobliskich zaroślach. Po jej odejściu rozebraliśmy się sami i tańcząc w miejscu, by się ogrzać wykręcaliśmy wodę z przemoczonych części garderoby. Potem włożyliśmy na siebie mokre jeszcze ubrania. Po kilku minutach zjawiła się i Krystyna, niosąc pod pachą tobołek z zawiniętej bielizny i sukienki. —No co... zauważył pan, że umiem pływać — zapytała zwracając się do Amerykanina. —Tak, zauważyłem — odparł Smith z uśmiechem i zwracając się do mnie dodał: —Okazuje się, że ta mała nie sprawia nam wielu kłopotów. Odbyliśmy tego dnia ciężki marsz, zatrzymując się tylko dla wytchnienia na bardzo krótkie wypoczynki. Krystyna szła wytrwale, nie narzekając. Ciepłe majowe słońce pomogło rozgrzanym ciałom wysuszyć nasze ubrania. Musieliśmy tego dnia zrobić jakieś pięćdziesiąt kilometrów, posuwając się od jeziora Bajkał w kierunku północno-wschodnim. W nocy spaliśmy znów bez obaw, ukryci w wysokopiennym lesie. Trzeciego dnia gdy oddaliliśmy się od jeziora doszedłem do wniosku, że osiągnęliśmy punkt, w którym należało skręcić na południe, by trafić na szlak wiodący w odległości kilkudziesięciu kilometrów od jego brzegów. Było to oczywiście przypuszczenie, ale nie sadzę, by moja ocena była daleka od rzeczywistości, z tym, że o utrzymaniu kursu ściśle równoległego z brzegami jeziora nie mogło być mowy. Teren był górzysty, gęsto zalesiony i nasz szlak wiódł stale pod górę i w dół do dolinek, którymi rzeki i strumienie spływały do jeziora. Przez wiele z nich można było przejść brodząc, choć prąd był silny i wody wezbrane roztopami. Kolemanos szedł zwykle pierwszy badając kijem głębokość strumienia. Z podziwem obserwowałem wytrzymałość Krystyny. Obawiałem się, że wszystkich niepokoi jej wątła budowa i czułem, że Krystyna zdaje sobie z tego sprawę. Po całodniowym męczącym marszu, potrafiła zachowywać się wesoło, gdy my sami byliśmy źli i zmęczeni. Z wyjątkiem Smitha, traktowała nas jak starszych braci. Między nim a nią wytworzył się natomiast stosunek, jak między ojcem a córka. Podczas wieczornych spoczynków kazała sobie opowiadać o Ameryce i często słyszałem, jaki Smith obiecywał jej, że gdy się to wszystko skończy zabierze ją ze sobą do Stanów. Żartował z jej wielkich butów, mówiąc, że w Ameryce kupi jej wiele sukienek i buty na wysokich obcasach, Krystyna śmiała się szczęśliwie uradowana ta perspektywa. Tak przywiązaliśmy się do niej, że każdy z nas oddałby żal Krystynę życie. Budząc się rano patrzyła czule na tę ponuro wyglądająca zbieraninę wokół siebie i mówiła nam, jak siej cieszy naszym widokiem i jak wśród nas czuje się bezpieczna W marszu cieszyła się z żartów Zaro. Nawet on bywał czasem przyklapnięty, ale niezmordowana Krystyna umiała zawsze przywrócić mu dobry humor. Patrząc na tych dwoje trudno było uwierzyć, że jesteśmy grupa ludzi, którym grozi głód i których czeka jeszcze przeprawa znacznie cięższa od wszystkiego, cośmy dotychczas przeszli. Jedynie Litwin Marcinkovas trzymał się zwykle na uboczu i nie zabierał nigdy głosu, chyba że go ktoś pytał o radę. Krystyna potrafiła iść obok niego całymi kilometrami, rozmawiając z nim przyjaźnie i poważnie. W takich wypadkach zdarzało się coś zdumiewającego. Marcinkovas uśmiechał się, czasem słyszeliśmy nawet jego śmiech. W Krystynie zdobyliśmy też pielęgniarkę. Gdy Kolemanos starł sobie stopę, zabandażowała mu ją posługując się kawałkiem swojej halki. Mnie też opatrzyła moją znów otwarta ranę. Zużyte bandaże prała w strumieniu i chowała na przyszłość. Gdzieś w połowie drogi wzdłuż brzegu jeziora Krystyna sama padła ofiara wyczerpującego marszu. Zaczęła pozostawać w tyle i zauważyłem, że się potyka. Zawołałem do innych, by się zatrzymali i zawróciłem do niej. — Buty trochę uwierają — poskarżyła mi się. Zdjąłem jej buty. Na stopach i piętach, w miejscach gdzie popękały pęcherze powstałe wskutek odparzenia, potworzyły się otwarte rany. Buty były za duże i za ciężkie na nią. Zaczęliśmy się wszyscy nią zajmować, mimo jej protestów, że już się lepiej czuje i może iść dalej. Jej własnymi szmatkami zabandażowałem jej nogi. Namówiłem ją również, by pozwoliła mi obciąć nożem wojłokowe cholewki jej butów. Schowawszy wojłok, który mógł się przydać na wkładki do mokasynów ruszyliśmy dalej. Po godzinie zaczęła się jednak potykać, jak przedtem, wobec czego postanowiliśmy wyrzucić buty i zrobić jej mokasyny. I tak z dostępnych mi materiałów wykorzystując w pracy moje artystyczne zdolności, zrobiłem Krystynie parę mokasynów. Wszyscy siedzieli wokół mnie bacznie obserwując każde cięcie nożem i każdy rzemienny szew. Zrobiłem podwójne podeszwy, by były sztywniejsze i trwalsze. Od wewnątrz wyłożyłem je futrem sobolowym. Koledzy gratulowali mi mego dzieła, a Krystyna wynagrodziła mnie pocałunkiem w sam środek czoła. Uwierzyliśmy, że ta dziewczyna przynosi nam szczęście. Właściwie nie zwolniliśmy tempa naszego marszu. Dopiero po pięciu dniach od czasu, gdy wzięliśmy kurs na południe wzdłuż brzegu jeziora, napotkaliśmy pierwsze poważna przeszkodę — rzekę Bargusin. Trudność polegała na tym, że przy każdej większej rzece trzeba było tracić wiele godzin na znalezienie odpowiedniego miejsca przeprawy. Tym razem odkryliśmy, że drogę zagradzają nam trzy, sporych rozmiarów, rzeki. Przeprawiwszy się przez jedna, po godzinie marszu doszliśmy do brzegów drugiej. Trzecia — największą z nich — odkryliśmy po dalszych kilku godzinach drogi. Znów wiele czasu zajęło nam znalezienie dogodnego miejsca przeprawy. Domyślałem się, że wszystkie te trzy arterie łączyły się gdzieś nieco dalej na zachód i już jako rzeka Bargusin wpadały do jeziora wspólnym korytem. Sforsowawszy tę trzecia rzekę wdrapaliśmy się na jej wysoki brzeg i, by się wysuszyć, zapaliliśmy ognisko. Wszyscy byli bardzo zmęczeni i bardzo głodni. Wtedy to zauważyłem, że reaguję nieco inaczej na głód niż moi towarzysze. Gdy oni po pierwszych dniach głodówki zaczynali już cierpieć boleśnie, ją zwykle dopiero po ośmiu dniach dostawałem prawdziwych skurczów głodowych. Ale gdy przechodziły te skurcze, cierpiałem znacznie bardziej niż inni. Tego wieczoru ugotowaliśmy trochę kaszy — tak mało, że właściwiej lepiej było wcale nie jeść. Nie potrafiliśmy myśleć ani mówić o czymś innym, tylko o jedzeniu. Ktoś nawet proponował, by się, podkraść do jakiejś najbliższej osady i ukraść coś do jedzenia Mimo, że byliśmy już bliscy ostateczności, to jednak zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka takiej eskapady. W razie pościgu ktoś mógłby zostać schwytany, poza tym zdradzilibyśmy naszą obecność w okolicy — co już naraziłoby na niebezpieczeństwo i cała nasza wyprawę. W czasie tej naszej dyskusji Krystyna spała jak zabita. Wachmistrz Paluchowicz spojrzał na nią czule. —Chodźmy spać — powiedział. —Wierzę, że ona przyniesie nam jutro szczęście. —Miejmy nadzieję — dorzucił przyjaciel wachmistrza Makowski. PRZEKRACZAMY LINIĘ KOLEI TRANSSYBERYJSKIEJ Rzekę Bargusin — ostatnią wielką arterię wodną na naszej drodze, przeszliśmy pod koniec maja. Po jej drugiej stronie czekało nas lato syberyjskie. Już od północnych brzegów Bajkału cieszyliśmy się łagodną, suchą pogodą wiosenną. Teraz spłynęły na nas gorące promienie słońca, otoczyła nas zieleń i kwiaty, usłyszeliśmy ptaki, które powróciły z wyraju. W ciągu sześciu tygodni przeszliśmy z mroźnych okowów środkowosyberyjskiej zimy w ciepłe objęcia południowego słońca, w krainę sadów, kwitnących wiśni i moreli. Spanie na powietrzu przestało być męka, nawet wówczas, gdy dla ostrożności nie zapalaliśmy na noc ogniska. W ciągu dnia musieliśmy zdejmować kamizelki, wkładając je jednak po zachodzie słońca, by się chronić przed wieczornym chłodem. Przez dwa dni po przejściu rzeki nie było co włożyć do ust i myśl o jedzeniu stała się obsesja. Trzeciego dnia dojrzeliśmy poprzez drzewa konia, kręcącego się niespokojnie między dwoma dyszlami prymitywnych sanek. Zaro i ją ruszyliśmy naprzód, by się z bliska zorientować w sytuacji. Koń najwidoczniej zwęszył nas i kręcił łbem nerwowo. Ponieważ byliśmy zdecydowani na zjedzenie koniny — miał uzasadnione powody do niepokoju. Na wozie leżało coś, co dostrzegliśmy obaj jednocześnie. Stara jednorurka o lufie przywiązanej do kolby miedzianym drutem. Obok — torba skórzana, pewnie wypełniona amunicja. Przyszła mi gorączkowa myśl do głowy: musimy zdobyć tę strzelbę nim dostanie się w ręce właściciela. Podbiegliśmy obaj naprzód, chwyciłem strzelbę i — lufa w dół, wsadziłem j^ sobie Pod pachę. Potem dałem znak innym, by się przybliżyli. W ukryciu został tylko Smith, obejmujący opiekuńczym ramieniem Krystynę. Kolemanos próbował bezskutecznie uspokoić spłoszonego konia. Właściciel konia musiał być bardzo blisko, gdyż zdołał dosłyszeć jego niespokojne ruchy. Czekaliśmy na niego w napięciu. Był to krzepki, barczysty drwal w wieku około sześćdziesięciu lat. Miał długa, starannie utrzymana brodę. Sposób, w jaki zbliżył się do nas zaimponował mi. Dojrzawszy nas nie drgnął nawet. Szedł dalej w naszym kierunku — niosąc oparta na prawym ramieniu siekierę — tym samym powolnym, ale zdecydowanym krokiem. Patrzył spokojnie przed siebie. Zauważywszy, że trzymam jego strzelbę nie okazał najmniejszych objawów lęku czy zaniepokojenia. Podszedł do konia, pogłaskał go po grzywie, a potem odwrócił się i wbił swą siekierę w pień drzewa. Spojrzał na mnie i ponad moje głowę w stronę miejsca, w którym stała dziewczyna ze Smithem. —Kto wy jesteście?... — zapytał. Odpowiedział Smith zbliżając się jednocześnie do nas. —jesteśmy zbiegami. Nie zrobimy ci krzywdy. Chcemy tylko jeść. —Czasy się zmieniły... — odrzekł drwal. — Niegdyś znaleźlibyście czekającą na was żywność i nikt nie pytałby was o nic. Wyczuwało się w nim wiele godności. Obejrzał nas wszystkich szczerym otwartym spojrzeniem, potem skierował znów wzrok na Krystynę. Czułem, że zapyta o nią — nie powiedział jednak ani słowa. Zamiast tego obszedł konia i zbliżył się do sanek, z których wyciągnął długi wąski worek. — Nie potrzebujecie się mnie obawiać — powiedział rozplątując supły rzemienia, którym związany był worek. — Żyję samotnie i w okolicy nie ma żadnych ludzi. Z worka wyjął skarby. Bochenek razowca. Cztery niewielkie suszone ryby. I gruby połeć słoniny, na widok którego ślina napłynęła mi do ust. Były to wyraźnie zapasy, które człowiek zabiera ze sobą z domu, idąc na cały dzień do pracy w lesie. Obserwowaliśmy go bacznie, jak myśliwskim nożem odkrajał kromkę chleba i kawałek słoniny, które następnie włożył z powrotem do worka. Kiwnął potem ręką na stojącego najbliżej Kolemanosa i wręczył mu chleb, ryby i słoninę. Kolemanos stał długo bez ruchu patrząc na trzymana przez siebie żywność. Przerwałem wreszcie to milczenie. — Schowaj do twego worka. Podzielimy się później — powiedziałem. Na dźwięk mego głosu drwal spojrzał na mnie i na strzelbę. W oczach jego malowało się niewypowiedziane pytanie. Zbliżyłem się do Smitha na naradę. Zgodziliśmy się, że strzelba była dla nas zupełnie bezużyteczna. Nie moglibyśmy jej używać ze względu na hałas, szczególnie w gęsto zaludnionych okolicach, w które zaczynaliśmy wkraczać. Z drugiej jednak strony byłoby nieostrożnością pozostawić ją drwalowi. Zasięgnąwszy jeszcze opinii Makowskiego i Paluchowicza, którzy podzielali nasze obawy, że Rosjanin może użyć strzelby przeciw nam lub dla zawezwania pomocy — zwróciłem się do niego: —Bardzo żałuję stary — ale musimy zabrać twoja strzelbę. Po raz pierwszy na jego twarzy odmalował się wyraz zaniepokojenia. Uniósł w górę ramiona, jakby chciał nas prosić, po czym opuścił je. — I tak na nic nie przyda wam się moja strzelba — powiedział. — Ale rozumiem o co wam chodzi. Najlepiej powieście strzelbę na jakimś drzewie, a ją już któregoś dnia ją odnajdę. Ruszyliśmy w dalszy drogę. Raz jeszcze spojrzał na Krystynę. —Niech wam szczęście sprzyja — zawołał już z oddali. — Obyście znaleźli to czego szukacie. Szliśmy przez godzinę prawie bez słowa, wszyscy opanowani poczuciem winy, że zabraliśmy drwalowi rzecz dla niego najcenniejsza. —No dobrze — odezwał się wreszcie Zaro. — Przecież pozostał mu jeszcze koń. Roześmialiśmy się wszyscy, ale nie mogę powiedzieć byśmy poczuli się lepiej. Uszedłszy jakieś dziesięć kilometrów zawiesiłem strzelbę na niskiej gałęzi drzewa rosnącego przy mało widocznej ścieżce. Do kolby przywiązałem kawałek jeleniej skóry. Żywności nie tknęliśmy aż do wieczornego postoju. Kolemanos podzielił }a na osiem porcji. Tak mała wydała mi się moja, że mógłbym połknąć ją w minutę. Ale wiedzeni instynktem bronienia się przed jeszcze większym głodem, postanowiliśmy podzielić każde porcję na trzy części — tak, by zostało coś do jedzenia na dwa następne wieczory. Krystyna przysłuchiwała się naszej rozmowie i dostosowała się do tej decyzji. Pamiętam, ze tej nocy była szczególnie blada i zmęczona. Mimo, że zajęci byliśmy głównie poszukiwaniem żywności, posuwaliśmy się dość żwawo naprzód. Czym dalej szliśmy, tym więcej było znaków wskazujących, że wkraczamy w okolice zamieszkałe przez ludzi. Zwykle wspinaliśmy się z trudem na pagórki, by ze szczytów obserwować okolicę. Nieraz zdarzało nam się widzieć w oddali ludzi. Zmienialiśmy często kurs, by uniknąć ważniejszych dróg, wzdłuż których biegły słupy telefoniczne. Czasem dochodziły nas głosy nawołujących się ludzi i huk traktorów. Kiedy indziej słychać było wycie syren niezbyt odległych fabryk. Marsz za dnia stawał się niebezpieczny. W dniu, w którym nic już nie pozostało z żywności otrzymanej od drwala — odbyliśmy naradę. Tego dnia — pamiętam — Krystyna nie mogła nadążyć za nami. Omawialiśmy właśnie plan dalszego marszu, gdy Paluchowicz zauważywszy, że Krystyny nie ma w pobliżu zapytał czy coś jest z nią nie w porządku? —Nic nie jest nie w porządku i po jednym dniu wypoczynku czułaby się znacznie lepiej — odpowiedziałem raczej ostro. — Nie zapominajcie, że Krystyna jest kobieta, a wszystkie kobiety mają okresy słabości. Na twarzy Paluchowicza odmalowała się konsternacja. —Nigdy mi to nie przyszło na myśl — powiedział zasępiony. Inni najwyraźniej też o tym nie pomyśleli. —Biedne dziecko — szepnął Makowski. W końcu zabrał głos Smith. —I tak będziemy musieli wkrótce powrócić do nocnych marszów, możemy więc już teraz zmienić nasz program i dać Krystynie trochę wytchnienia. Sławek — ty jesteś najmłodszy. Idź, porozmawiaj z Krystyna i powiedz jej, że się nie ruszymy, póki nie poczuje się lepiej. Ruszyłem w jej stronę i spotkaliśmy się w chwili, gdy właśnie wychodziła z zadrzewienia. —Krystyna, postanowiliśmy odpocząć przez dzień a potem będziemy maszerować nocą. —Czy to przeze mnie? — zapytała rumieniąc się. —Ależ nie! Po prostu marsz nocą jest bezpieczniejszy. —Wiem, że zatrzymywałam was dziś przez cały dzień. Taki mi przykro, ale co mogę zrobić. Taka się dziś czuję zmęczona. —Rozumiem i przestań się tym przejmować. Odwróciła głowę. — Taki jesteś dla mnie dobry, Sławku. Taki dobry i tak ci dziękuję. Zaprowadziłem ją do naszych towarzyszy, którzy nagle stali się niezwykle rozmowni starając się ją zabawić. Krystyna usiadła obok Smitha i poprosiła, by jej opowiedział, jak się ubierają Amerykanki. Smith zaczął opowiadać, a Krystyna słuchała oparłszy o kolana podbródek. Nasz nowy system był całkiem przyjemny. Spaliśmy w cieple słonecznego dnia, a podczas chłodnych nocy maszerowaliśmy przy świetle księżyca. W czasie jednej z takich księżycowych nocy głód zmusił nas do pierwszego rabunku. Rozrzucone światła wioski zatrzymały nas na szczycie wzniesienia. Usłyszeliśmy nagle wyraźny kwik prosiaka. Zaro mlasnął łakomie językiem: —Moja matka robiła świetna grochówkę na świńskim ogonie. Kolemanos dotknął mego ramienia: —Chodźmy poszukać tego wieprza. Rozważyliśmy szansę. Było jasne, że musimy zdobyć coś do jedzenia. Jeden Smith początkowo oponował, ale ustąpił. Na wyprawę 'po wieprza ruszyli — Kolemanos z siekiera, ją z nożem i Marcinkovas do pomocy. Inni mieli obejść wieś skrajem w kierunku widocznej na widnokręgu w odległości kilku kilometrów kępy drzew i tam czekać na nas. Godziliśmy się milcząco, że jeśli usłyszą jakieś zamieszanie we wsi, wskazujące że zostaliśmy odkryci — maja uciekać jak najszybciej. Olbrzymi Łotysz i ją ruszyliśmy przodem. Marcinkovas szedł kilka metrów za nami. Idąc w kierunku, z którego zdawało nam się, że dosłyszeliśmy kwik wieprza, natrafiliśmy tuż na skraju wioski na sad. Wśród młodych drzewek sadu rosła gęsta trawa. U wejścia do sadu zostawiliśmy na straży Marcinkovasa, a sami zaczęliśmy się posuwać na czworakach w stronę drewnianych zabudowań wyglądających jak stodoła. —Czuję wieprzka — szepnął mi w ucho Kolemanos. Przed nami zarysował się stos drewien narąbanych na opał. —Nie dotknij ich czasem — szepnął Kolemanos — bo wszystko runie z hukiem. Spojrzeliśmy na dach budynku by się przekonać, że nie mieszkają w nim ludzie. Upewniliśmy się nie dojrzawszy komina. Podczołgałem się naprzód i przywarłszy do ściany budynku Przyłożyłem ucho do drzewa. Po drugiej stronie ściany słychać było wyraźnie chrząkanie wieprza poruszającego się niespokojnie w słomie. Kolemanos wyskoczył z ukrycia i podbiegł do mnie. Zaczęliśmy bezskutecznie szukać wejścia. — Drzwi musza być po drugiej stronie — szepnąłem. Niestety była to strona wychodząca na wieś wraz z jej oświetlonymi oknami. Znalazłem drzwi z drugiej strony. Nienaoliwione zgrzytnęły straszliwie, gdy pocąc się zacząłem je leciutko otwierać. Wślizgnąłem się do środka a Kolemanos przecisnął się za mną. Ruszyłem w kierunku przeciwległej ściany przez która słyszałem kręcenie się wieprza. Kierując się tylko w ciemnościach dotykiem natrafiłem na drzwiczki prowadzące do odgrodzonej części budynku. Skoczyłem naprzód. Wieprz chrząknął i zaczął mnie; obwąchiwać, dotykać ryjem mojej nogi. Spoza mnie wysunął się Kolemanos. Potężnymi ramionami objął łagodnie wieprza próbując ocenić jego wagę. —Za ciężki. Nie uniesiemy — zawyrokował. Mieliśmy tylko jedno wyjście. Namówić wieprza, by sam poszedł z nami. —Musisz się z nim zaprzyjaźnić. Połechcz go po brzuchu, potem idź za nim i popychaj. Tylko delikatnie. Zabraliśmy się obaj do wieprza. Gdy zaczął chrząkać z zadowoleniem, wziąłem go za ucho i pociągnąłem w stronę drzwi Kolemanos z tyłu zachęcał go do drogi. Minęło kilka sekund w ciągu których nasze serca przestały bić. Wieprz drgnął wreszcie i ruszyliśmy w stronę drzwi, a przez nie do sadu, szepcz wieprzowi w ucho czułe słówka. Na skraju sadu spotkał nas blady ze zdenerwowania Marcinkovas. Dałem mu znak, by szedł za nami osłaniając nasz odwrót. Szczęście sprzyja tylko ludziom zdecydowanym na wszystko W odległości stu metrów od miejsca, w którym mieliśmy śpi kac naszych towarzyszy, Kolemanos zabił wieprza jednym u rżeniem siekiery. Muszę przyznać, że przez chwilę żal mi i zrobiło tak przyjaznego zwierzaka. Wzięliśmy się jednak szybko do roboty patrosząc wieprza i krojąc mięso na pół które mogłoby ponieść siedmiu ludzi. Wszystko to odbyło się w odległości nie większej niż kilometr od wsi, której mieszkańcy mogli następnego dnia znaleźć łatwością nasze ślady. Trzeba więc było przejść możliwie największy odcinek przed świtem. Wlokąc się z trudem przez kil godzin o wschodzie słońca trafiliśmy na skaliste wzgórze, którym poczęliśmy szukać kryjówki. Wydawało się już, że jej nie znajdziemy, gdy nagle ktoś odkrył wilgotna jaskinię o wąskim wejściu, dobrze zasłoniętym karłowatymi drzewami. W pełni słońca można było dokładnie obejrzeć otaczający nas równinę. Od strony, z której przyszliśmy zamykało ją pasmo wzgórz. Nigdzie nie widać było śladów życia, postanowiliśmy jednak nie pokazywać się zbytnio. Złożywszy w głębi jaskini wypchane mięsem worki, zaczęliśmy się z niepokojem zastanawiać, co zrobić z tak wielkim zapasem jedzenia. W cieple czerwcowego słońca mięso zepsułoby się bardzo szybko. Wiedzieliśmy więc, że trzeba je bezzwłocznie upiec. Rozpalenie ogniska pociągało za sobą wielkie ryzyko — ale nie mieliśmy innego wyjścia. Pozbierawszy jak najsuchsze gałęzie, rozpaliliśmy ogień w głębi jaskini. Krystyna obracała drewniany rożen, na którym zatknięte było mięso. Topiący się tłuszcz spływał do ognia, skwiercząc i sycząc. Cała jaskinię wypełnił smakowity zapach pieczonej wieprzowiny i aromat palących się gałęzi. W pewnym momencie zaczęliśmy się niepokoić o Marcinkovasa i Zarę, którzy poszli z blaszanka szukać wody i nie wracali zbyt długo. Zjawili się wreszcie zmęczeni. Po dłuższych poszukiwaniach odkryli cieniutki strumyczek sączący się ze skały i musieli cierpliwie czekać przy nim, aż wypełniła się blaszanka. Przez cały następny dzień na przemian gotowaliśmy, jedli i spali, trzymając stale jednego z nas na straży. Wczesnym popołudniem dostałem straszliwych boleści. Paluchowicz, Smith i Makowski też jęczeli, trzymając się za brzuchy. Były to zrozumiałe skutki przeładowania naszych odzwyczajonych od trawienia żołądków tłuste i niedopieczona wieprzowina. W mniejszym lub większym stopniu cierpieli wszyscy. Pod wieczór, gdy te bóle ustały zmusiliśmy się do dalszego jedzenia. Ktoś — nie pamiętam kto — wpadł na pomysł, że najlepiej zabezpieczymy mięso przed zepsuciem, gdy je uwędzimy. Jeszcze przed zapadnięciem zmroku przykryliśmy płonące ognisko stosem gałązek jałowca. Jaskinię wypełnił gęsty dym, powodując epidemię kaszlu i wyciskając nam łzy z oczu. Przez kilka godzin wędziliśmy płaty mięsa, aż nabrało brązowego koloru. Potem zapakowawszy mięso do worków ruszyliśmy w drogę. Tuż przed opuszczeniem jaskini dostałem znowu skurczów żołądka. Powtarzały się one jeszcze przez wiele godzin. Według moich obliczeń od granicy dzielił nas jakiś tydzień marszu. Czując, że się zbliża przełomowy moment, zaczęliśmy stosować przesadne środki ostrożności. Przed przekraczaniem otwartych przestrzeni lub jednej z licznych rzeczek, badaliśmy najpierw dokładnie teren, chociaż trudno byłoby komukolwiek i dostrzec nas w ciemnościach nocy. Miałem wciąż uczucie, że; poruszamy się wśród nieprzyjaciół, na których wcześniej czy później musimy się natknąć. Bardziej niż granicy, bałem się przekraczania torów kolei transsyberyjskiej. Zbliżaliśmy się do niej coraz bardziej i z oddali słychać było stłumiony huk przejeżdżających pociągów. Smith dzielił moje obawy. —Linia kolejowa jest na pewno silnie patrolowana — zauważył raz z niepokojem. —Przejdziemy nocą — odpowiedziałem. Za dnia nie łatwo było o sen. Straży nie wystawialiśmy, czuwali wszyscy. Jedna Krystyna nie troszczyła się o nic, darząc nas kompletnym zaufaniem. Przyjemnie było na nią patrzeć ją] spała spokojnie, podczas gdy my zamartwialiśmy się nadchodzącymi niebezpieczeństwami. Raz ubawiona oglądała z naszego ukrycia przechodząca w oddali karawanę wielbłądów obładowanych bawełna. — Od reniferów do wielbłądów — co mi jeszcze pozostało do oglądania — zauważył Zaro. Któregoś czerwcowego ranka stanęliśmy na wzniesieniu i dojrzeliśmy wreszcie kolej transsyberyjska. Wzdłuż torów widać było przed nami małe wioski oddzielone od siebie o kilka kilometrów. Na skraju każdej stał budynek dróżnika. Od naszej północnej strony, tory zabezpieczał przed obsuwającym się zimą śniegiem pas drzew, przez które przeświecało coś rodzaju płotu, czy ogrodzenia. Przez cały dzień obserwowaliśmy tory i idące w obie strony pociągi. Około południa przejechał w drodze na zachód pociąg Czerwonego Krzyża, po jakiejś godzinie, znów w tym samym kierunku, przeszedł sapiąc długi pociąg towarowy. W podnieceniu zaczęliśmy sobie pokazywać znakami ustawione na platformie wagonów działa. Ni którzy zmęczeni ta obserwacją wpadali od czasu do czasu drzemkę. Obaj ze Smithem byliśmy zbyt niespokojni i podekscytowani, by móc spać. Gdy tylko się ściemniło, ruszyliśmy w stronę torów. Paluchowicz i Makowski jako specjalny patrol ubezpieczający szli po obu skrzydłach. Krystyna środkiem, pod opieką Smitha, Kolemanos, Marcinkovas, Zaro i ją w sporych odstępach, przed nimi. Dotarliśmy po jakiejś godzinie do drzew rosnących wzdłuż toru i przykucnęliśmy, czekając na idących po obu flankach Paluchowicza i Makowskiego. Dołączyli do nas, nie zauważywszy po drodze nic podejrzanego. —W porządku — powiedziałem. — Pójdę naprzód z Marcinkovasem, a wy za nami, aż do skraju drzew. Tam czekajcie, aż wam dam znak. Przejście płotu nie przedstawiało żadnych trudności. Po drugiej stronie był rów. Wyczołgaliśmy się z niego na tor i zaczęliśmy nadsłuchiwać. Wokół panowała głucha cisza. Przyłożywszy ucho do najbliższej szyny też nie dosłyszałem żadnych dźwięków. Wyprostowałem się wówczas na chwilę i ręka dałem znak reszcie. Położyłem się potem obok Litwina i w napięciu czekałem ich przybycia. Wytężając słuch słyszałem jak biegną i wydawało mi się, że robią nieznośny hałas. Pierwsza przykucnęła przy mnie Krystyna. —Jak tam? — zapytała szeptem. —Wszystko dobrze — odpowiedziałem. Rozejrzawszy się dokoła stwierdziłem, że wszyscy są na miejscu. Jeszcze jedno spojrzenie w przód, poprzez błyszczące szyny i — dałem znak ręka: —Ruszamy — szepnąłem i chwyciwszy Krystynę pod ramię przeskoczyłem z nią przez tory. —Kryć się — zawołał ktoś nagle, gdy po przejściu torów przebiegliśmy jak oszaleli jakieś sto metrów. —Kryć się! Spojrzawszy przez ramię dojrzałem światła pasażerskiego pociągu. Runąłem na ziemię, pociągając za sobą dziewczynę. Wszyscy przywarli do trawy, gdy pociąg mijał nas z hukiem. Był to niebezpieczny moment. Gdyby dojrzał nas ktoś z pociągu — nie obeszłoby się bez obławy. Po kilku godzinach marszu ranek zastał nas nad brzegiem rzeki o przejrzystej wodzie, w której pełno było ryb. Nie wiedząc jak je łapać, obserwowaliśmy je tak, jak gdyby pływały w akwarium. W przeciwieństwie do rzek spływających do jeziora Bajkał ta miała słaby prąd i ciepłe wodę. Przepłynęliśmy z Przyjemnością na drugi brzeg. Teren po drugiej stronie rzeki był płaski, ale stwarzał dobrą osłonę. Przecinały go liczne płytkie strumienie. Nad jednym z nich właśnie, po dwóch dniach od przekroczenia toru kolejowego Krystyna nagle zdecydowała: — Musimy uprać nasze rzeczy. Zgodziliśmy się wszyscy, że pomysł jest dobry. Brodząc w strumieniu Krystyna odeszła, by się ukryć przed naszym wzrokiem. Rozebraliśmy się do naga i zaczęło się pranie. Byliśmy wszyscy niemożliwie zawszeni. Wiedziałem, że nie pozbędę się wszystkich wszy, ale trzymając ubranie pod porywistym prądem; strumienia starałem się przynajmniej zmniejszyć tę armię pasożytów, żywiących się mną od tak dawna. Po wymoczeniu, tłukliśmy nasze ubrania kamieniami i deptali, starając się wygnieść z nich jak najwięcej brudu. Gdy suszyły się w słońcu rozciągnęliśmy się, wciąż nadzy, w wysokiej trawie. Po jakichś dwóch godzinach dał się słyszeć ostrzegawczy głos Krystyny. Zerwawszy się w przerażeniu, zaczęliśmy pospiesznie wciągać spodnie. Krystyna wyglądała tak, jakby się wyszorowała szczotka. Twarz jej błyszczała czystością. Ułożyła też swe brunatne włosy i zaplotła je w warkocze. Patrząc wyniośle i poruszając się jak wytworna dama na przyjęciu pozdrowiła nas uroczystym: —Witam Panów. Kończąc nasza toaletę odpowiedzieliśmy śmiechem na to jej powitanie. Smith nazbierał jakichś różowych kwiatów i zrobił z nich bukiecik. —Wyglądasz ślicznie moje dziecko — powiedział, wręczając je Krystynie. Odpowiedziała radosnym śmiechem. Był to chyba jeden z jej najszczęśliwszych dni. W pobliżu granicy natknęliśmy się na dwóch Mongołów. Spotkania z nimi nie można było uniknąć. Dostrzegliśmy się wzajemnie z odległości nie większej, niż pięćdziesiąt metrów. Nie pozostało więc nic innego, jak iść obojętnie w ich stronę. Jeden z nich był mężczyzna w średnim wieku, jeśli rzeczywiście można określić wiek Mongoła, drugi był niewątpliwie młody. Najprawdopodobniej byli to ojciec i syn. Uśmiechając się i kiwając głowami czekali, aż się zbliżymy do nich. Gdyśmy się zatrzymali, powitali nas ukłonem. Rozmowa była ozdobiona wyszukanymi uprzejmościami, przy czym ją starałem się naśladować ich w tym względzie. Zapytali nas, czy nam nogi dopisały w naszych podróżach. Odpowiedziałem, że nasze nogi sprawowały się dobrze i z kolei zapytałem o ich nogi. Starszy zarzucał nas naiwnie ciekawymi pytaniami. —Skąd idziecie? .— Z północy, z Jakucka. —A gdzie was droga prowadzi? —Nasza droga prowadzi daleko, na południe. Stary spojrzał chytrze spod swych pomarszczonych powiek. —Pewnie idziecie się modlić do Lhasy. Pomyślałem, że to rzeczywiście doskonały pomysł. —Tak — odpowiedziałem. Ale ciekawość starego nie była jeszcze zaspokojona. Oglądał nas badawczo. —A co robi z wami kobieta? Zacząłem się szybko zastanawiać. —Nasza droga prowadzi przez miejscowość, w której mieszka jej rodzina. Obiecaliśmy, że je tam odprowadzimy. Obaj spojrzeli na nas z uśmiechem, jak gdyby pochwalając to, że opiekujemy się samotną dziewczyną. Pogrzebali w głębokich kieszeniach i wyjęli orzeszki, którymi zaczęli nas częstować. Kolejno wymieniliśmy znów życzenia, aby nasze nogi zaniosły nas dobrze i bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. Odwrócili się potem i ruszyli w swoja drogę. Postanowiliśmy czekać, aż zniknę nam z oczu, ale nie uszli daleko, nim stary nagle zawrócił, zbliżył się do Krystyny i wręczył jej pełna garść orzeszków. Pożegnał się potem znów z nią i z nami. Gdy się wreszcie obaj oddalili, ruszyliśmy szybkim krokiem. Granica była zbyt blisko, by się można było narażać na najmniejsze choćby ryzyko. ÓSEMKA WKRACZA DO MONGOLII Pierwszy etap ucieczki zakończył się w drugim tygodniu czerwca przekroczeniem przez nas rosyjsko-mongolskiej granicy. Dzień ten zapisał mi się w pamięci z dwóch względów: łatwość, z jaka przekroczyliśmy granicę i fakt, że do autonomicznej sowieckiej Republiki Mongolsko-Buriackiej wkroczyliśmy z cetnarem kartofli wykopanych o świcie w polu tuż przy granicy. Tak więc dostawszy się z niczym do niewoli, opuszczaliśmy Syberię z pełnymi rękami. Gdy podeszliśmy do granicy, zapadał przedwczesny zmierzch wywołany ciężkimi czarnymi chmurami. Z dala słychać było głosy burzy. Poza tym panowała zupełna cisza. Było duszno i gorąco. Linię graniczna wyznaczały trzymetrowej wysokości czerwone słupy. Każdy słup stanowił podstawę dla tablicy, na której wyryty był napis i emblemat sowiecki: sierp skrzyżowany z młotem. Obszedłem słup, by zobaczyć, co jest napisane z drugiej strony tablicy. Wybuch śmiechu wywołał Zaro, który zapytał: —Jak się czujesz w Mongolii, Sławek? Skoczył potem w moja stronę, a reszta za nim. Zaczęliśmy tańczyć z radości, klepać się po plecach, ciągnąć za brody i ściskać sobie ręce. Krystyna pocałowała każdego po kolei, a potem rozpłakała się ze szczęścia. Tę ogólna wesołość przerwał Smith, który ostentacyjnie zarzucił sobie swój worek kartofli na plecy i ruszył naprzód. Wciąż jeszcze śmiejąc się podążyliśmy za nim. —Oddalmy się stad jak najszybciej — powiedział. — Nie wiemy jak głęboko sięgają tu wpływy rosyjskie, nie wiemy gdzie jesteśmy i dokąd idziemy. Szliśmy szybko i pozostawione w tyle słupy graniczne wkrótce zniknęły w oddali i w ciemnościach. Amerykanin sprowokował mnie do poważnych rozważań. Obliczyłem, że w ciągu sześćdziesięciu dni przebyliśmy dwa tysiące kilometrów, to stanowiło nie lada wyczyn. Moje rozmyślania przerwał Paluchowicz: —Jak daleko mamy jeszcze iść? —Sadzę, że chyba dwa razy tyle co przeszliśmy — odpowiedziałem. Paluchowicz milczeniem pokrył swe zdumienie. Po raz pierwszy zaczęliśmy się wszyscy poważnie zastanawiać, dokąd właściwie idziemy. Dotychczas kierowaliśmy się jedna myślą: byle uciec z Syberii. Gdy byliśmy jeszcze w łagrze, bez wielkiego przekonania mówiłem o Afganistanie. Wydawał mi się on bezpiecznym, na uboczu położonym krajem, gdzie wpuszczono by nas bez zadawania zbyt wielu pytań. Teraz jednak zaczęliśmy się zwracać myślami ku Indiom. Mam wrażenie, że naprowadziła nas na to nasza rozmowa poprzedniego dnia z dwoma Mongołami. Lhasa! Słowem tym mogliśmy się posługiwać w kraju, którego języka nie znaliśmy. Jego dźwięk mógł być zrozumiany i wywołać w odpowiedzi gest ręki wskazujący kierunek. W tym pierwszym okresie mówiliśmy oczywiście głównie o Tybecie. Indie wydawały się jeszcze zbyt odległe, by się nad nimi zastanawiać. Amerykanin miał rację mówiąc, że nie wiemy gdzie jesteśmy. Nie mieliśmy map i nie było kogo zapytać o kierunek. Posługując się mapami próbowałem w ostatnich latach wytyczyć w przybliżeniu nasz ówczesny szlak. Błąd w tych moich obliczeniach może z łatwością sięgać stu pięćdziesięciu kilometrów. Z tym zastrzeżeniem gotów jestem powiedzieć, że — jak sadzę — weszliśmy do Mongolii Zewnętrznej w miejscu, z którego idąc wprost przed siebie wchodziło się w góry Kentei Szan, że minęliśmy ten łańcuch górski i skierowaliśmy się na północny zachód, i że najwidoczniej obeszliśmy od zachodu jedyne duże miasto w tym rejonie — Ułan Bator. Tę moja teorię potwierdza konfiguracja terenu, który mijaliśmy, wzgórza, uprawne pola i liczne rzeki, którymi płynęły wyładowane łodzie. Musiały one płynąć do Urgi, miasta leżącego u zbiegu trzech rzek, z których każda ma wiele dopływów. W dwie godziny po przekroczeniu granicy pociliśmy się, wspinaj a c powoli w górach. Burzę słychać było coraz bliżej i bliżej. Ciepły, zawodzący wiatr dał nie wiadomo skąd z wciąż wzrastająca siła. Gdzieś koło północy zbierająca się burza wybuchła wreszcie całą siłą. Pierwszy piorun padł z hukiem, jak gdyby ustawiona w pobliżu bateria dział ciężkiego kalibru jednocześnie otworzyła ogień. Gdy spadły pierwsze ciężkie krople deszczu zaczęliśmy pospiesznie szukać jakiegoś schronienia, ale w świetle błyskawic widać było tylko pustkowie skalistego zbocza. Spadła na nas wreszcie ulewa i jednocześnie zrobiło się tak ciemno, że musieliśmy się posuwać po omacku. Mimo wiatru deszcz spływał prawie prostopadle niesiony ciężarem olbrzymich, nabrzmiałych wodą kropli. Wciągu minuty moje ubranie nasiąkło wodą. Była to najgorsza burza, jak^ kiedykolwiek przeżyłem. Przetrwaliśmy tę noc w płytkim zagłębieniu między dwiema gładkimi skałami. Siedzieliśmy skuleni starając się osłonić Krystynę, mokra, drżąca z zimna i oszołomiona wściekłością burzy. Z uczuciem ulgi ruszyliśmy naprzód przy pierwszym świetle dnia. Wydawało się, że nie ma końca tej ulewie. Deszcz lał przez cały dzień, następna noc i drugi dzień aż do wieczora. Potem ustał tak nagle jak przyszedł. Rano wśród różowych chmurek pokazało się na niebie gorące słońce, zmieniając całkowicie charakter otaczającego nas krajobrazu. Gdy wysuszyliśmy ubrania zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie jesteśmy. Schodziliśmy wciąż w dół, co nie było ciężkim zadaniem, chociaż worki wyładowane kartoflami nie ułatwiały marszu. Nikt jednak nie narzekał z tego powodu. Czwartego dnia mogliśmy oglądać z wyżyny łańcuch gór ciągnących się na wschód i na zachód od nas. Było tak mokro, że nie mogliśmy zapalić ognia. Zjedliśmy więc trochę orzeszków i surowych grzybów. Bedłki rosły w tej okolicy obficie. Znałem się na grzybach jeszcze z dzieciństwa i moi koledzy, po jakimś czasie, nauczyli się ufać mojemu sadowi, które grzyby są jadalne, a które trujące. Na ciągnącym się w kierunku południa płaskowyżu widać było białe, o płaskich dachach domy jakiejś wioski. Dojrzeliśmy też pasące się zwierzęta, które wyglądały na kozy ora kilka wielbłądów łatwych do rozpoznania — nawet z tak wielkiej odległości. Marcinkovas, Paluchowicz i Makowski chcieli koniecznie zboczyć w kierunku wioski i porozmawiać z jej mieszkańcami. Oparł się temu zdecydowanie Amerykanin który uważał, że jesteśmy wciąż zbyt blisko granicy, by sobie pozwolić na takie ryzyko. Argumentując cierpliwie i z przekonaniem, zdołał ich odwieść od tego zamiaru. Góry Kentei przebyliśmy w ciągu jakichś ośmiu dni. Pamiętam ostatni etap tej przeprawy, ponieważ znaleźliśmy wreszcie drzewo i rozpaliwszy ognisko zjedliśmy resztki naszej cuchnącej już wieprzowiny. Za to pieczone kartofle stanowiły wspaniała ucztę. Na deser zjedliśmy pozostałe orzeszki. Gdy zeszliśmy na równinę z zionących chłodem gór wydało nam się, że jesteśmy w rozżarzonym piecu. Pozdejmowaliśmy wywatowane fufajki, wystawiając na słońce gołe ramiona. Kolemanos niósł bluzę Krystyny, która szła w swej spłowiałej wydekoltowanej sukience. Ziemia była twarda jak beton i pokryta różowym pyłem. Nasze gołe ramiona zaczerwieniły się szybko i pokryły pęcherzykami. Potem zaczęła z nich schodzić skóra — aż w końcu nabrały brunatnego koloru. Te trzydzieści do czterdziestu pięciu kilometrów marszu, do których zmuszaliśmy się co dzień, stanowiło bardzo wyczerpujący wysiłek. Nocami odczuwaliśmy przenikliwe zimno. Opatrywanie naszych poranionych stóp było też jednym z ważnych zajęć. Między palcami u nóg i na stopach porobiły się nam rany od pyłu, który dostawał się do mokasynów i ścierał skórę. Uratował nas swym darem przewidywania Paluchowicz, który we własnej roboty miskę wydrążony w drzewie nazbierał stopionego tłuszczu z wieprza, upieczonego jeszcze w syberyjskiej jaskini. Tym tłuszczem smarowaliśmy oszczędnie nasze starte i poranione stopy. Okolica, która roztaczała się przed nami pocięta była siecią rzek. Do pierwszej z nich dotarliśmy jednak dopiero po dwóch dniach marszu. Była to duża rzeka, co najmniej stumetrowej szerokości. Wzdłuż obu brzegów zieleniła się trawa. Z wody, przy brzegach, strzelały w górę tataraki i sitowie. Po wielu godzinach marszu spieczona słońcem równina ten widok dodał naszym nogom nowych sił. Osiągnęliśmy wreszcie brzeg i zaczęliśmy pić wodę, leżąc na brzuchach. Potem nastąpiło moczenie zbolałych stóp i kąpiel, podczas której skrobaliśmy nasze ciała drobno ziarnistym piaskiem z dna rzeki. Najedliśmy się pieczonych kartofli i wyciągnęliśmy się na trawie z uczuciem całkowitego odprężenia. Po jakiejś godzinie na rzece pojawiła się dżonka, której dziób i rufa wznosiły się wysoko nad wodą. Na pokładzie, mniej więcej w środku, ustawiony był lichego gatunku baldachim. W Poprzek łodzi, tuż przed baldachimem, leżał gruby słup, którego końce wystawały na około dwóch metrów z obu burt. Do końców słupa przywiązane były naręcza patyków, zwisające kilka centymetrów nad poziomem wody. Jak się potem zorientowałem, urządzenie to miało na celu podtrzymywanie równowagi łodzi. W łodzi stał Chińczyk trzymając w ręku długa tyczkę, która poruszał łódź, odpychając się od dna rzeki. Miał bose nogi, na głowie typowy kapelusz kulisa, lniane portki i poszarpana koszulę z rękawami oderwanymi na wysokości łokcia. Wszystko to stanowiło dla nas tak nowy widok, że zaczęliśmy powiewać rękami w stronę łodzi. Chińczyk odpowiedział też gestem ręki i uśmiechem. Wciągu następnych czterech godzin minęło nas jeszcze kilka dżonek. Tak jak pierwsza poruszane były na pych, z tym, że jedna z nich miała maszt, na który można było wciągnąć żagiel. Widzieliśmy wiele innych dżonek, na wielu innych rzekach Zewnętrznej Mongolii. Ale załogę zawsze stanowili Chińczycy. Nigdy natomiast nie spotkaliśmy Chińczyków na drogach. Lądem podróżowali tylko Mongołowie. Kilka mil po przejściu tej rzeki zetknęliśmy się po raz pierwszy bezpośrednio z tubylcami. Nie posuwaliśmy się żadna utarta droga — kierując się wyłącznie konfiguracja terenu. Dojrzawszy ze wzniesienia jakiś charakterystyczny punkt, szliśmy do niego tak, by uniknąć pagórków. Po jakimś czasie jednak ten nasz szlak przecięła droga bita ciągnąca się ze wschodu na zachód. Na drodze tej dojrzeliśmy posuwająca się powoli grupę ludzi. Było jasne, że jeśli nie zatrzymamy się — będziemy musieli ich spotkać. Dojrzeli nas z odległości pięćdziesięciu metrów, zbili się w grupę i czekali. Zbliżając się dosłyszeliśmy ich ożywiona rozmowę. Gwar ustał w momencie, gdy stanęliśmy przed nimi. Uśmiechnięci, zaczęli się kłaniać, oglądając nas jednocześnie badawczo. Było ich kilkunastu. Prowadzili ze sobą wielbłąda, dwa muły i dwa osły. Zwierzęta były osiodłane i niosły tylko niewielki ładunek. Na wielbłądzie siedział jeździec: starzec o rozwianej, siwej brodzie. Wyglądał jak patriarcha prowadzący liczna rodzinę. Wszyscy nosili na głowach stożkowe kapelusze z podniesionymi w górę nausznikami. Na nogach mieli sięgające łydek buty z doskonałej miękkiej skóry. Buty starca odróżniały się zielonym kolorem i bogatym jedwabnym haftem, wyszytym na cholewkach. Ich długie luźne nakrycia sięgały butów. Spod nakryć widać było szerokie pasy. Kilku z nich miało pasy skórzane, reszta — z jakiejś twardej plecionki. Nie mogłem pojąć, dlaczego są tak ciepło ubrani w tym upale. Wszyscy mieli zatknięte za pasem noże, z tym, że każdy nóż był innego kształtu. Utkwił mi w pamięci nóż o kościanej rączce zwisający na srebrnym łańcuszku. Staruszek, jak na patriarchę przystało, miał szczególnie piękny nóż długości co najmniej pół metra. Mosiężna i zdobiona rękojeść noża połyskiwała w słońcu. Gdy skończyła się wzajemna wymiana ukłonów, siwobrody zszedł z wielbłąda. Skłoniliśmy mu się znowu. Odpowiedział ukłonem i przemówił do nas w swoim języku. —Może mówi po rosyjsku — spróbuj — szepnął mi do ucha Smith. Siwobrody dosłyszał i zwrócił się w moja stronę. —Oby twoje nogi służyły ci jak najlepiej w drodze — powitałem go po rosyjsku. Nastąpiła długa cisza. Odpowiedział mi wreszcie łamanym rosyjskim, z trudnością szukając słów. —Mów więcej, proszę. Ją rozumieć w tym języku. Nie mówić. Kiedyś dobrze mówić. Wiele lat. Zacząłem mówić bardzo powoli. Starzec słuchał z uwaga. Powiedziałem mu, że idziemy na południe (co było oczywiste), że przed kilku godzinami przeszliśmy duża rzekę i — nie wiedziałem, co mu więcej powiedzieć. Gdy urwałem nastąpiła długa cisza. Pomyślałem już, że rozmowa skończyła się ostatecznie, ale stary najwidoczniej nie zaspokoił jeszcze swej ciekawości. Dobrawszy z wysiłkiem brakujące mu słowa, zaczął zadawać całą serię pytań. Nasza rozmowa miała taki, mniej więcej, przebieg: —Nie macie wielbłądów? —Jesteśmy za biedni, by mieć wielbłądy. —Mułów nie macie? —Nie, nie mamy mułów. —Osłów też nie macie? —Ani osłów. Umieściwszy nas w ten sposób na najniższym szczeblu hierarchii społecznej zaczął zadawać pytania dotyczące naszej podróży. Padło słowo „Lhasa". Wskazując ręka w stronę południa wymienił nazwy wielu miejscowości. Wszystkie te informacje były dla nas jednak bez wartości, gdyż nie mieliśmy mapy, a zresztą trudno było zrozumieć, o czym mówił. Czeka was długa podróż — powiedział na zakończenie swego wywodu — i słońce wzejdzie jeszcze wiele razy nim dojdziecie do celu. Pytanie, które mu nie dawało spokoju, nastąpiło na końcu. Już od pewnego czasu przyglądał się Krystynie, która odpowiadała mu szczerym, otwartym spojrzeniem swych niebieskich oczu. Zapytał mnie ile ma lat, czy jest z kimś z nas spokrewniona i dokąd ją prowadzimy. Odpowiedziałem to samo, spotkanym poprzednio Mongołom. Ta powolna litania pytań trwała ponad pół godziny. Rozmowa sprawiała starcowi wyraźna przyjemność. Mam wrażenie, że chciał zaimponować swym towarzyszom znajomością obcego języka. Zwracając się do nich w ich własnej mowie powiedział coś, co przyjęli z uśmiechem. Zaczęli też grzebać w jukach, których po chwili wyjęli żywność. Staruszek rozdzielił ją miedz nas dbając skrupulatnie o to, by każdy dostał równa miarkę! Zauważywszy w pewnym momencie, że potężnemu Kolemanosowi dał jedna figę więcej, niż pozostałym, odebrał mu ją grzecznie, ale zdecydowanie. Rozdał nam orzechy, suszoną rybę, na wpół ugotowana, napęczniała kaszę, suchary i niewielkie placki owsiane. Ukłoniliśmy się i — w imieniu wszystkie! — złożyłem mu podziękowanie w najbardziej wyszukanych słowach, na jakie mogłem się zdobyć. Myślałem, że na tym skończyło się nasze spotkanie, ale Mongołowie stali bez ruchu, czekając na znak patriarchy, który bynajmniej nie kwapił się rozstania z nami. Poinformował nas, nie pytany, że jedzie na „wielki jarmark” na zakupy, po czym podszedł do swego wielbłąda. Pokręciwszy się przy nim przez chwilę powrócił paląc liść tytoniowy zwinięty w kształt cygara i związany w środku włóknem rośliny. Poda mi paczkę sprasowanych liści tytoniu. Podziękowałem i chciałem ją włożyć w kieszeń trzymanej w ręku bluzy, ale stary powstrzymał mnie ruchem ręki. —Palcie, proszę — powiedział. Zacząłem mu tłumaczyć, że nie umiem palić jego sposobem i że nie mam papieru na skręcenie papierosa. Kiwnął głową podszedł znów do swego obładowanego wielbłąda i za chwilą zjawił się z podwójnym arkuszem gazety. —To dla was. Palcie — powiedział. Spojrzawszy na gazety zauważyłem, że była to „Czerwona Gwiazda" z początków maja. Stojący obok mnie Amerykanin też zauważył datę. —Sławek, uważaj — szepnął, jak gdybym potrzebował tego rodzaju ostrzeżenia. Oddarłem ostrożnie kawałek niezadrukowanego papieru, roztarłem liść tytoniowy w dłoniach i skręciłem papierosa. Wyjąłem następnie z kieszeni odrobinę hubki, gwóźdź stalowy i krzemień. Trzymając hubkę blisko kamienia dwoma palcami lewej ręki, gwoździem trzymanym w prawej uderzyłem w krzemień. Hubka chwyciła iskrę od pierwszego uderzenia. Rozdmuchałem ją w płomyk i zapaliłem papierosa. Mongołowie przyglądali się, podziwiając moja zręczność. — Jak nazywacie ten sposób rozpalania ognia? — zapytał patriarcha. —W niektórych częściach Rosji nazywa się to „czekało pakało" — odpowiedziałem. Dźwięk tej nazwy ubawił go i powtórzył ją dwukrotnie. Paliliśmy razem — ją mego papierosa, Mongoł swoje cygaro. Gdy ogień zbliżył się do opaski włókna — przesunął ją dalej. Skończyliśmy wreszcie palenie i nadszedł czas, by się rozstać. Nasz gospodarz opuścił prawa rękę do wysokości lewego biodra, po czym przyłożył ucho do trzymanego w dłoni przedmiotu. Wyciągnąłem ciekawie szyję. Trzymał zegarek, duży srebrny zegarek, srebrnym łańcuszkiem przyczepiony do pasa. Wyczuł natychmiast nasze zainteresowanie, gdyż skupiliśmy się wokół niego oglądając zegarek. Pozwolił mi łaskawie go dotknąć. Był to stary zegarek, nakręcany kluczykiem. Miał z pięćdziesiąt lat, a w każdym bądź razie był zrobiony grubo przed rewolucja, przez carskiego zegarmistrza. Dziwnie pracuje pamięć ludzka. Trudno wytłumaczyć dlaczego, ale wyryte na tarczy tego zegarka nazwisko zegarmistrza — Paweł Bure — utkwiło mi na zawsze w pamięci. —Wiele lat temu — tłumaczył staruszek — gdy Rosjanie bili się między sobą, niektórzy z nich uciekli do naszego kraju. Wyjaśniło to wszystko — nie tylko pochodzenie zegarka, który pewno stanowił dar, zapłatę za usługę, lub został na coś wymieniony, ale również znajomość języka rosyjskiego naszego gospodarza. Rozstaliśmy się po wymianie wielu uprzejmości, serdeczności i wzajemnych życzeń, by nam dopisywały nogi. Było to może najbardziej interesujące spotkanie w Mongolii. Przekonaliśmy się jednak, że ci ludzie niezależnie od tego, z jakiej wywodzili się warstwy społecznej wykazywali zawsze tę samą uprzejmość, ufność, hojność i gościnność. Każdy pomagał nam zależnie od swych możliwości, ale zawsze wykazując tę samą życzliwość. Czarująca cecha tubylców była ich szczera ciekawość. Brak wspólnego języka uniemożliwiał rozmowę przy wszystkich dalszych spotkaniach. Nauczyliśmy się, że lepszym sposobem porozumienia się niż na migi było mówić we własnym języku i ilustrować zdania odpowiednimi gestami. Gdy tylko oddaliła się karawana Mongołów rzuciliśmy się na nasza „Czerwona Gwiazdę". Nie było w niej wiele wiadomości, ale przeczytaliśmy ją od deski do deski. Było to pierwsze słowo drukowane od czasu tych skrawków starych gazet, które dawano nam w obozie do skręcania papierosów. Z „Czerwonej Gwiazdy" nie dowiedzieliśmy się tego, co nas najbardziej interesowało i co od samego początku przepowiadał każdy jeniec w rękach sowieckich — czy już wybuchła wojna rosyjsko-niemiecka. Gazeta pełna była nudnych informacji z dziedziny wewnętrznej polityki. Echa obchodów pierwszomajowych i zwykłe zobowiązania przekroczenia norm produkcyjnych w rolnictwie i prze myślę. Jedna notatka, która wydawała się rozwiewać naszej nadzieje na wojnę między tymi dwoma mocarstwami, donosiła o wielkich transportach pszenicy z Rosji do Niemiec. Przeczytawszy gazetę, pocięliśmy ją na skrawki. Prócz kawałka papieru każdy dostał przypadająca na niego ilość liści tytoniowych. Koło siódmej wieczorem dotarliśmy do strumienia, nad którym postanowiliśmy obozować. Rozpaliliśmy ognisko, zjedliśmy wieczorny posiłek, po którym każdy rozkoszował się| dymem papierosa. Pod koniec drugiego tygodnia w Mongolii zaczęliśmy stosować inne metody marszu, niż w Syberii. Wystawianie straży na noc stało się zbędne. Ulegaliśmy wciąż temu pędowi ciągłego posuwania się naprzód — stało się to nasza druga natura. Ale pozbyliśmy się lęku przed nieuniknionym schwytaniem. Nie musieliśmy unikać miejscowej ludności. Mogliśmy prosić o żywność i zarabiać na żywność praca. Odbywaliśmy wciąż długie marsze zaczynając o chłodzie przed świtem i kończąc dobrze po zachodzie słońca. Ale nauczyliśmy się przyjętego w gorących krajach zwyczaju chronienia się w południe przed najgorszym upałem i odpoczywania. Krajobraz przed nami pełen był wzgórz pokrytych kopulastymi wierzchołkami. Unikaliśmy tych wzgórz ilekroć się dało, wspinając się na nie tylko wówczas, gdy nie było żadnej innej okrężnej drogi. Wiele wzgórz porastał wrzos, zwykle gęstszy na północnych stokach. Drzew spotykaliśmy niewiele. Rosły zwykle w pobliżu wiosek, wzdłuż rzek i strumieni. Pełno było za to różnych krzewów, szczególnie dzikich róż oraz jagód. Kraj zaludniony był rzadko. Wioski, zawsze umieszczone blisko wody oddzielały znaczne przestrzenie. Ziemię pod uprawę bardzo rzadko widywaliśmy. Rzeki i strumienie koiły nasze odparzone stopy, gasiły pragnienie i umożliwiały nam chłodny kąpiel. Na rzekach spławnych można było znaleźć pożywienie. Pamiętam dobrze, bowiem zdarzyło nam się to zaledwie kilka razy. Gdy wspięliśmy się na wierzchołek wzgórza, zaczynaliśmy się od razu rozglądać za następna rzeka. Cała nasza podróż przez Zewnętrzna Mongolię polegała w gruncie rzeczy na forsownych marszach, podczas upałów, od jednej rzeki do drugiej. Po raz pierwszy poszczęściło nam się, gdy napotkaliśmy wyładowany dżonkę, która utknęła na mieliźnie. Chińczyk na pokładzie usiłował przy pomocy długiej tyczki odepchnąć się od dna, to z jednej, to z drugiej strony łodzi. Łódź drgała nieco, czasem przechylała się na lewa lub na praw^ burtę — ale stała w miejscu. —Pomóżmy mu — zaproponował Kolemanos. Zgodziliśmy się i zaczęliśmy brodzić w stronę łodzi uwięzionej w odległości jakichś dziesięciu metrów od brzegu. Chińczyk podał nam zapasowy tyczkę. Podsadziwszy ją pod dziób łodzi zaczęliśmy dźwigać, podczas gdy Chińczyk pracował swoja tyczka. Krystyna stojąc na brzegu przyglądała się naszym wysiłkom. Po kilku minutach zdołaliśmy zepchnąć łódź z mielizny na wodę. Uradowany Chińczyk zaczął nas bombardować ładunkiem swej łodzi — melonami wielkości piłki futbolowej. Między nami a czekająca na brzegu Krystyny ciągnął się pas błota pokrytego wysuszona słońcem, popękana twarde skorupa. Zaro, który stojąc w tym błocie rzucił właśnie melon Krystynie — krzyknął nagle wniebogłosy. Zaczęliśmy go pytać co się stało, ale nim jeszcze zdążył odpowiedzieć, sam poczułem, że coś mi się rusza pod stopami. Pochyliwszy się zacząłem szukać rękami w błocie. Dwa razy coś oślizłego wysunęło mi się z ręki. Dopiero za trzecim razem wyciągnąłem wijącego się gwałtownie śliza, rybę przypominające węgorza. —Czy można to jeść? — zapytał Amerykanin. —Tak — odparłem. Moja odpowiedź rozpoczęła półgodzinna zabawę w błocie — gdyż wszyscy rzucili się na poszukiwanie ślizów — zakończony oryginalną kolacją. Jak węgorze były one bardzo żywotne i je oczyścić trzeba było im najpierw poodcinać głowy. Po zmyciu w wodzie pokrywającego je mułu ryby miały kolor aksamitne czarny. Upiekliśmy je na rozpalonych w ognisku kamieniach Nie pamiętam już dokładnie jak smakowały, ale przypominaj sobie, że były słodkawe i że ich jędrne pożywne mięso niczym nie przypominało ryby. Na deser jedliśmy melony, przy czym Marcinkovas wpadł na genialny pomysł, by schować wydrążoną połówki melonów i używać je do picia wody. Pomysł był rzec wiście doskonały, tyle że następnego dnia skóra popękała melonach i Marcinkovas musiał wyrzucić swoje miski. ŻYCIE WŚRÓD PRZYJAZNYCH MONGOŁÓW Robiąc wciąż jakieś trzydzieści kilometrów dziennie, od czasu do czasu pozwalaliśmy sobie jednak na wypoczynek. Nieraz trzeba było zatrzymać się na kilka godzin, by naprawić mokasyny. Kiedy indziej znów, by opatrzyć poranione stopy lub po prostu, by zarobić na żywność, która nie zawsze dawano nam z litości. W drugim miesiącu podróży po Mongolii trafiliśmy do wioski złożone] z ubogich gospodarstw. Dla Europejczyka uderzający był brak płotów i w ogóle jakichkolwiek rozgraniczeń między gospodarstwami. Wieś prowadziła pewnie wspólna gospodarkę i płoty były zbędne. Zbliżyliśmy się do zbudowanego z kamienia domu o płaskim dachu. Na twardo ubitym klepisku przed domem stal słup, wokół którego poruszał się powoli wół. Zbliżało się południe i mieliśmy już za sobą jakieś piętnaście kilometrów marszu. Idąc wymachiwaliśmy długimi kijami. Byliśmy nieco głodni, nieco spragnieni, ale bynajmniej nie w złej formie. Zatrzymaliśmy się blisko, by obejrzeć wołu i zobaczyć, jaka wykonuje pracę. Między nim, a domem widać było cztery osoby. Gospodarz Mongoł, wyciągnięty leniwie uniósł właśnie czapkę, by się podrapać po łysej głowie, zdrowo wyglądający czternastoletni czy piętnastoletni chłopak, który patykiem zachęcał wołu do chodzenia w kółko i dwie kobiety, z których jedna mogła być matka a druga babkę chłopca. Kobiety nie zwróciły na nas najmniejszej uwagi, ale gospodarz i chłopiec zbliżyli się do nas. Wymieniliśmy ukłony, po czym gospodarz zaczął nam coś długo i rozwlekle opowiadać. Wobec tego, że z rozmowy nic nie wyszło poza uśmiechami, rozsiedliśmy się wszyscy na klepisku. Wół, korzystając z tego, że chłopak nie zwracał na niego uwagi, przestał się poruszać. Wiedziałem już jednak na czym polegała jego praca. Zwierzę młóciło żyto. Wół był przywiązany splecionym z sitowia powrozem do słupa stojącego w środku klepiska. Po obwodzie koła zataczanego przez zwierzę leżały snopki zboża, ułożone na zewnątrz. Gdy wół deptał snopki z kłosów wysypywało się ziarno, które następnie zbierały kobiety. Obejrzałem się na Kolemanosa: —Trudno o wolniejsza młockę. Pomóżmy im. Kolemanos kiwnął głowa: —Pokaż mi tylko jak. Dla próby zaczęliśmy uderzać kijami po jednym ze snopków. Posypało się dobrze wysuszone ziarno. Spojrzałem na gospodarza. Uśmiechnięty przyglądał się nam uważnie. —Wymłócimy mu żyto. Nie zajmie nam to wiele czasu — zaproponowałem moim towarzyszom. Zgodziliśmy się wszyscy i z kijami zamiast cepów stanęliśmy kołem. Nawet Krystyna ze swoim patykiem stanęła wraz z nami do pracy. Po skończonej młócce gospodarz powiedział coś obu kobietom. Wysłuchały go i poszły do wnętrza domu. Na migi zapytałem gospodarza, czy ma czym przesiać ziarno. Zrozumiał i posłał do domu chłopca, który po chwili powrócił z sitem o siatce zrobionej z końskiego włosia. Przesiane ziarno zsypaliśmy do worków. Z wypełnionym workiem na plecach ruszyłem za chłopcem w stronę domu. Wnętrze było interesujące. Dwie trzecie stanowiło mieszkanie, reszta stodołę — magazyn. Nie widać było żadnej przegrody, czy jakichkolwiek innych cywilizowanych luksusów. Jedna z kobiet posługując się dwoma gładkimi, okrągłymi kamieniami, mełła ziarno na mąkę. Druga zajęta była rozpalaniem ognia na kamiennym palenisku, położonym w środku domu. Sadzać po zapachu, na podpałkę używała suche zwierzęce łajno. Nie było komina. Kłęby dymu uchodziły przez zwykły otwór w dachu. Chłopak, który też przyniósł ze sobą worek, wysypał ziarno do wielkiej, bezkształtnej, drewnianej beczki z żelaznymi okuciami. Opróżniwszy nasze worki zaczęliśmy się rozglądać dokoła. Na drewnianym kołku wbitym w ścianę wisiało kilka baranic używanych zima. Z sufitu zwisały wiązki czegoś, co wyglądało na suszone zioła. Na podłodze obok trzech beczek stały dwa wysokie dzbany z niewypalonej gliny. Jak się potem dowiedziałem, jeden służył na wodę, drugi na mleko. Gdy już wypróżniliśmy nasze worki gospodarz znikł, pozostawiając z nami chłopca. —Te baby coś tam gotują — powiedziałem po rosyjsku do moich towarzyszy. Spojrzeniem pełnym nadziei obserwowaliśmy dym wzbijający się w górę z paleniska. Minęło jeszcze z pół godziny, aż dosłyszeliśmy charakterystyczny skrzyp kół i nienaoliwionych osi. Zza rogu ukazał się nasz gospodarz. Prowadził woła zaprzężonego do czterokołowego wozu. Wóz aż się uginał od ładunku żyta. Pełna zdumienia ciszę przerwał Smith: —Dobrze sobie z nas zakpili. Musimy jeszcze popracować, nim dostaniemy coś do jedzenia. Zaro zerwał się na równe nogi. —Chodźcie wszyscy. Zobaczymy, ile nam to zajmie czasu. Wziął Krystynę za rękę i poprowadził nas do wozu. Pracowaliśmy aż do późnego popołudnia. Czym dłużej młóciliśmy, tym szybciej szła praca. Mając za sobą jakieś doświadczenie w tego rodzaju gospodarskich zajęciach, byłem przyjemnie zaskoczony rezultatem naszej młocki. To samo oczywiście można powiedzieć o starym Mongole, który uszczęśliwiony asystował przy odnoszeniu każdego worka wypełnionego zebranym na klepisku ziarnem. Przyszły wreszcie kobiety niosąc nasze wynagrodzenie za pracę. Jedna z nich trzymała w wyciągniętych rękach płytki koszyk wypełniony owsianymi plackami. Druga, starsza, niosła jeden z glinianych dzbanów, które zauważyłem w domu. Dzban pełen był serwatki. Chłopak przyniósł trzy szklanki, gdy przyjrzałem im się z bliska, okazały się butelkami z których odbito szyjki. Placki jeszcze ciepłe, były doskonałe i sycące, ale pierwszy łyk serwatki wyraźnie smakował nafta, która pewnie trzymano w butelkach. Powróciliśmy więc do naszego wspólnego blaszanego dzbanka. W tym okresie tęskniłem do soli. Smak jej śnił mi się po nocach. Pomyślałem więc, że nie zaryzykuję niczego jeśli poproszę naszego gospodarza o trochę soli. Prośbę wyraziłem oczywiście na migi. Wskazałem najpierw palcem na niego, potem na siebie, palcami prawej ręki dotknąłem lewej dłoni, robiąc gest, jak gdybym nabierał szczyptę soli. Palce uniosłem do ust, skrzywiłem się lekko dla pokazania ostrości smaku, po czym z uśmiechem mlasnąłem językiem. Zrozumiał mnie natychmiast. Ruszył w kierunku domu, dając mi znak, bym szedł z nim. Wewnątrz długo pertraktował z kobietami, aż wreszcie starsza z nich uniosła szczelny pokrywkę drewnianego pudełka, w którym znajdowały się brązowe duże kryształki soli. Z ostrożnością wskazujące na to, jak rzadka i cenna była zawartość pudełka — odsypała trochę soli, dość by wypełnić nią pudełko po zapałkach. Skłoniłem się i z uśmiechem podziękowałem wszystkim za ten cenny podarunek. Idąc droga wiodąca przez wioskę zainteresowaliśmy się prymitywnym mechanizmem kwadratowej otwartej studni, z której odchodziły drewniane ścieki irygacyjne. Po dwu przeciwległych stronach studni wystawały na jakieś dwa metry ponad poziom dwie drewniane deski. Podtrzymywały one na osi koło, ale nie widać było korby służącej zwykle do jego poruszania i nawijania na nie liny. Jeden koniec liny znikał w głębinach studni, drugi natomiast przytwierdzony był do wysokiego słupa, mocno wbitego w ziemię w odległości kilku metrów od studni. Na wysokości półtora metra nad ziemia, dobrze poniżej liny — do słupa wbita była klinem żelazna sztaba. Całość stanowiła kierat, w którym siła napędowa był wół, zastępowany przez inna siłę robocza, której w Mongolii było pod dostatkiem — kobiety. Wszystko to wydało mi się raczej dość skomplikowanym sposobem wydobywania wiadra ze studni. Trzeba jednak pamiętać, że wiadro było dwa razy większe niż to, którym posługujemy się w Europie, gdyż zrobiono je z drewna i wzmocniono ciężkimi okuciami. Wyobrażam sobie, że nawet próżne niełatwo byłoby udźwignąć. Wokół rosły dzikie azalie, przyciągające swym zapachem przeróżne gatunki jaskrawych motyli. Niektóre z nich były olbrzymie i uderzająco piękne. Zaro, raczej bez przekonania począł się za nimi uganiać, ale na prośbę Krystyny dał spokój motylom. Obóz rozbiliśmy w cieniu zagajnika, w którym rosły małe drzewa, z oddali wyglądające jak dęby. Mam wrażenie, że były to drzewa kamforowe. Roślinność zaczęła stawać się coraz rzadsza i tylko wrzos pokrywał zbocza wzgórz. Zbliżaliśmy się do pustyni. Nie wiedzieliśmy nawet jak ona wygląda i jak jest rozległa. Gdyby ktoś nas ostrzegł przed czekającymi okropnościami, może przynajmniej przygotowalibyśmy się lepiej na tę wyprawę. Ale słowa: Pustynia Gobi stanowiły dla nas tylko nazwę geograficzna. Szliśmy wciąż niespokojnie naprzód, wiedząc tylko, że słońce musi wschodzić po naszej lewej stronie a zachodzić po prawej. Ostatni ślad życia ludzkiego, jaki sobie przypominam, to dwóch chińskich rybaków na rzece o brzegach gęsto porośniętych wierzbami. Do rzeki tej dotarliśmy szczęśliwie akurat koło południa, ale rybaków dostrzegliśmy jakaś godzinę później. Jeden z nich posuwał się naszym brzegiem, drugi wzdłuż przeciwnego. Czasem szli po pas w wodzie, kiedy indziej jeden lub drugi Chińczyk z trudem mógł utrzymać podbródek nad poziomem rzeki. Każdy z nich trzymał kawałek bambusa w jednej ręce, a druga ciągnął przerzucona przez ramię linę. Posuwając się z prądem zbliżali się do nas stopniowo. Zaciekawieni stanęliśmy w płytkiej wodzie przy brzegu, by się z bliska im przypatrzyć. Obaj ciągnęli niewód zarzucony przez cała szerokość rzeki. Niewód składał się z dwóch skrzydeł, każde szerokości około dwudziestu metrów. W środku do obu skrzydeł przytwierdzona była sieć w kształcie olbrzymiego lejka. Zarówno skrzydła jak i środkowa część sieci utrzymywały się na powierzchni przy pomocy owalnych drewnianych pływaków. Całe to urządzenie nie dawało rybom wielkiej szansy ucieczki. Obaj Chińczycy posuwając się tłukli bambusami po powierzchni wody, by wypłoszyć ryby z nadbrzeżnych wodorostów. Ratowały się tylko te, które przeskakiwały przez niewód. Chińczycy zatrzymali się szczęśliwie w miejscu, z którego ich obserwowaliśmy. Rybak z drugiego brzegu przeszedł na stronę swego towarzysza, zamykając szeroki otwór leja. Gdy obaj stanęli w płytkiej wodzie zauważyłem, że niewód jest obciążony kamieniami. Dołem i góra sieci przeciągnięte były liny. Jeden z rybaków uchwycił cztery końce liny, podczas gdy drugi począł brodzić w kierunku czegoś, co wyglądało jak olbrzymich rozmiarów cygaro zrobione z bambusa, które obracając się i podskakując z prądem, spływało za siecią w dół rzeki. Jak przekonaliśmy się później, był to pływający skład ryb. Wydrążony w środku bambus miał otwór zamykający się klapa. Przez ten otwór rybacy wrzucali do środka złowione ryby. Znakami daliśmy im do zrozumienia, że chcielibyśmy im pomóc. Chińczycy zgodzili się. W okach sieci tkwiły dziesiątki niewielkich ryb. Chińczyk stojący bliżej wyciągnął jedną z tych ryb i rzucił miotająca się w powietrzu na brzeg. Spojrzał na nas i wskazał na sieć. Za jego przykładem zaczęliśmy oczyszczać sieć z ryb, kawałków drzewa, trawy i liści. Chińczycy wyciągnęli teraz z wody środkowa część niewodu. Cały lej srebrzył się wijącymi się i podskakującymi rybami. Zręcznie i szybko zaczęliśmy wyciągać większe ryby i wrzucać je do pływającego magazynu. Gdy skończyliśmy, w sieci pozostało kilkanaście kilogramów ryb średniej wielkości lub małych. Chińczycy, którzy zwykle wyrzucali je z powrotem do wody na narybek, dali nam gestami do zrozumienia, że możemy tę zdobycz zabrać. Niektóre ryby wywinęły się z naszych niewprawnych palców. Większość jednak wyładowała na porośniętym trawa brzegu. Chińczycy znów zarzucili sieć i ruszyli dalej w dół rzeki. Zdobyliśmy zapas jedzenia, wystarczający na wiele dni. Postanowiliśmy więc zjeść ile zdołamy, a resztę wysuszyć w słońcu na płaskich kamieniach i zabrać w dalsza drogę. Krystyna i Zaro zajęli się rozpalaniem ogniska, ją patroszyłem ryby, którym Kolemanos odcinał głowy siekiera, trzymając je za ostrze. Pozostali myli oczyszczone ryby w rzece. Wkrótce rozszedł się smakowity zapach pieczonej ryby. Złowione przez Chińczyków ryby należały do co najmniej pięciu gatunków, Wśród nich rozpoznałem tylko okonie. Choć nieraz jedliśmy suszone ryby, sam proces suszenia ich był dla nas czymś zupełnie nowym. Oczyszczona rybę, po usunięciu ości, na przemian suszyliśmy nad ogniem i wędziliśmy w dymie. Po kilku godzinach doszliśmy do wniosku, że musimy zostać nad rzeka na noc, by dokończyć pracy. Tak spreparowane ryby ułożyliśmy następnego dnia w słońcu, fufajkami odpędzając muchy. Gdy wydało nam się, że proces suszenia jest już skończony podzieliliśmy ryby między sobą, przy czym każdy schował swa porcję do worka. Wiele zawdzięczaliśmy później tej udanej operacji. Resztki ryb jedliśmy jeszcze na pustyni Gobi. Znacznie mniej przyjemne przeżycie spotkało nas dwa dni później. Było to po południu i słońce na błękitnym niebie zaczynało się już skłaniać ku zachodowi. Pierwszy Marcinkovas zauważył w dali wielka, brązowa, szybko poruszająca się chmurę i zapytał, co może ona oznaczać. Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Wyglądało to jak tuman pyłu poruszany wiatrem z tym, że w powietrzu panowała zupełna cisza. Tymczasem chmura zbliżała się do nas rosnąc w miarę jak jej przyglądaliśmy się. — Rój szarańczy! — zawołał nagle Smith. — Nie warto iść mu naprzeciw. Zostańmy tu gdzie jesteśmy. Usiedliśmy na spieczonej słońcem ziemi, nakrywając workami głowy. Dziesiątki tysięcy szarańczy zasłoniły niebo. Słychać było jak uderzały o nasze ubrania. Pełno ich było wszędzie — wokół nas i nad nami. Powietrze drgało od uderzeń skrzydełek niezliczonych owadów. —Bogu dzięki, że przynajmniej nie mogą nas zjeść — westchnął Zaro. —Nie byłbym tego taki pewny — odpowiedział Amerykanin. Krystyna spojrzała na niego z niepokojem. —Nie martw się dziecko. Ją przecież żartuję — uspokoił ją pospiesznie. Trwało to dwie godziny. Rój minął nas wreszcie, zajaśniało słońce. Tylko ziemia wokół nas zasłana była ofiarami tej wielkiej migracji. Niektóre z nich żyły i poruszały się jeszcze. Dziesiątki szarańczy strząsaliśmy z naszych ubrań. Powłaziły wszędzie — do kieszeni, w rękawy, w nogawki spodni. Jedyna pociechy było, że nie dostały się do naszych worków wypchanych suszonymi rybami. Największa trudność sprawia mi przypomnienie sobie, jakie odległości przebywaliśmy podczas naszej wędrówki i jak długo trwały kolejne jej etapy. Etap mongolski jest pod tym względem szczególnie trudny. Nie znając języka nie mogliśmy nawet ustalić nazw napotykanych rzek, czy wsi. Sadzę jednak, że podróż przez zaludniona Zewnętrzna Mongolię do pustkowi Mongolii Wewnętrznej zajęła nam jakieś sześć do ośmiu tygodni. Pamiętam jedno: wejście w pustynię Gobi nie odznaczało się niczym szczególnie charakterystycznym. Dwukrotnie zdawało nam się, że już na niej jesteśmy, a potem odkrywaliśmy łańcuch dość wysokich wzgórz. Po przejściu drugiego łańcucha natrafiliśmy na mała rzeczkę o piaszczystych brzegach. Spędziliśmy nad nią noc i ruszyliśmy dalej. Od tego czasu długo, bardzo długo nie piliśmy świeżej wody. Drugiego dnia o zmierzchu napotkaliśmy karawanę. Wokół zawieszonego nad ogniskiem kotła siedziało czterech Mongołów. Wszyscy byli w tym samym wieku, gdzieś między trzydziestką a czterdziestka, ale starszeństwo jednego z nich można było odgadnąć po staroświeckiej strzelbie, która trzymał w ręku. Był to wspaniały okaz o długiej lufie przymocowanej do drewnianego łożyska błyszczącymi pierścieniami z miedzi. Gdy właściciel strzelby wstał na powitanie, okazało się, że nie jest wyższy od swej strzelby. Wymieniliśmy zwykłe uprzejmości, tylko że tym razem nikt z Mongołów nie mówił po rosyjsku — i w milczeniu półkolem siedliśmy przy ogniu. Byli to biedniejsi podróżnicy niż ci, których spotykaliśmy poprzednio. Ubrani byli w starannie pocerowane bluzy. Mieli tylko jednego muła, który dźwigał niezbędne w podróży zapasy, wśród których były worki na wodę, zrobione — domyślam się — z wielbłądzich żołądków. Mongołowie dolali wody do kociołka, a my próbowaliśmy bezskutecznie gestami i uśmiechami okazać posiadaczowi strzelby radość z tego spotkania. W uznaniu dla siwej brody Smitha, zwracał tylko na niego uwagę, uważając go za najstarszego, a więc przywódcę naszej wyprawy. Smith użył wreszcie magicznego słowa „Lhasa", na co Mongoł zastanowiwszy się przez chwilę, wyjął ze swego płaszcza przedmiot, który mogę najlepiej opisać jako cylinder zawieszony na długiej lince. Z cylindra wyciągnął zwinięta rolkę jedwabnej wstążki. Gdy ją rozwinął, dojrzałem, że cała długość wstążki pokryta jest znakami — obramowanymi w ramkach — po kilka w każdej ramce. Wyglądało to jak poszczególne zdjęcia na taśmie filmowej. Mongoł zagłębił się przez kilka minut w kontemplacji, po czym zwinął wstążkę i wsadził ją z powrotem do cylindra. Wszystko to uznaliśmy za modlitwę za pomyślność naszej pielgrzymki do Lhasy. Smith ukłonem wyraził nasza wdzięczność. Mongoł, który zajmował się kociołkiem, wziął cegiełkę prasowanej herbaty, odłamał z niej kawałek i wrzucił do wody. Gdy zaczął mieszać wywar długa drewniana łyżka, przyjemny zapach uderzył nasze nozdrza. Wyjął następnie z drewnianego słoika coś, co wyglądało na miód, ale okazało się później masłem. Dodał cała łyżkę tego masła do herbaty i długo jeszcze mieszał swą warząchwią. Następnie nasi gospodarze wyciągnęli ze swych juków dwa kubki. Wyglądały tak dziwnie, że postanowiłem je obejrzeć jeszcze przed wypiciem herbaty. Były zrobione z łusek pocisków artyleryjskich. Obróciłem je do góry dnem w poszukiwaniu napisu na podstawie, ale był tak zamazany, że nie mogłem go odczytać. Mongołom wyraźnie pochlebiło to moje zainteresowanie ich kubkami. Żałowałem, że nie mogłem zapytać, gdzie je znaleźli. Ceremonia picia herbaty była bardzo zabawna, szczególnie, że nasi gospodarze musieli odgadywać nasz wiek — tak by starsi po obu stronach — pierwsi dostali herbatę. Ze Smithem nie mieli trudności. Pierwsze dwa wypełnione wywarem kubki podano jemu i posiadaczowi strzelby. Następna porcję kucharz bez wahania podał Paluchowiczowi. Widziałem, jak nasz wachmistrz po pierwszym łyku skrzywił się z niesmakiem, po czym dojrzawszy ostrzegawcze znaki dawane mu przez Amerykanina, mlasnął z zadowoleniem językiem. Krystyna i ją byliśmy ostatni. Czekając na nasza kolejkę dokuczałem jej, że znalazła się w kraju, w którym obowiązuje zasada: „Kobiety na końcu". Odpowiedziała, że jeśli otrzymuje ostatnia swa porcję herbaty, to oznacza to tylko, że Mongołowie uznają ją za najmłodsza z naszego towarzystwa. Gdy tak gwarzyliśmy Mongołowie przyglądali nam się z uśmiechem i jestem przekonany, że daliby wiele, by móc wiedzieć o czym mówimy. Gdy wreszcie przyszła na nas kolej dostrzegłem w oczach moich towarzyszy podstępne uśmiechy. Herbata była przyjemnie gorąca, ale smakowała obrzydliwie. Patrzyliśmy oboje przed siebie, by nie spotkać naszych spojrzeń i nie roześmiać się. Aromat liści herbacianych ginął w przyprawiającym o mdłości smaku zjełczałego masła, którego tłuste koła pływały po powierzchni wywaru. Wypiliśmy jednak jakoś ten napój i tylko z trudem powstrzymałem się od śmiechu, gdy Krystyna, by pokazać swe dobre maniery, raz czy dwa mlasnęła z uznaniem językiem. Mongołowie uzupełnili swe gościnne przyjęcie podarunkiem, złożonym z tytoniu i garści orzeszków. Pożegnawszy ich ruszyliśmy w nasza dalsza drogę. Obejrzałem się za nimi, gdy uszliśmy jakieś pięćdziesiąt metrów. Zwróceni do nas plecami szli w przeciwnym kierunku. Przypomniałem sobie później tych Mongołów, którzy wiedzieli, że nasza podróż do Lhasy zasługuje na modlitwę. Bez wody i z małym zapasem żywności zdążaliśmy do spalonego słońcem pustkowia Gobi. Nikt z nas wówczas nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie piekło nas czeka. PUSTYNIA GOBI: GŁÓD, PRAGNIENIE I ŚMIERĆ Po dwóch dniach bez wody, w pagórkowatym, piaszczystym sierpniowym piecu pustyni Gobi serce zaczęło mi po raz pierwszy drżeć z lęku. Pierwsze promienie wschodzącego zza widnokręgu słońca rozpraszały dotkliwy chłód pustynnej nocy. Światło uderzało w piaszczyste wydmy i odbijając się od ich łagodnych wzniesień rzucało cień na przedzielające je dolinki. Zakradający się w nasze serca strach próbowaliśmy opanować, zmuszając nogi do forsownego marszu, byle tylko ujść jak najdalej, nim nadejdzie południe. Od czasu do czasu któryś z nas wspinał się na jeden z niezliczonych piaszczystych pagórków, by ujrzeć na horyzoncie ten sam zamarły krajobraz. Koło południa wbijaliśmy kije w piasek i rozpościeraliśmy na nich nasze bluzy, by w ten sposób znaleźć trochę cienia. Byliśmy wszyscy przerażeni naszym położeniem, ale nikt nie poruszał w rozmowach tego tematu. Nie chciałem niepokoić Krystyny i jestem przekonany, że inni milczeli też ze j względu na nią. Otaczał nas żar wysysający wilgoć z ciał i skuwający nogi ciężkimi okowami niemocy. Każdy szedł pogrążony we własnych myślach, unikając rozmowy i koncentrując cały wysiłek] tylko na tym, by móc wlec nogę za noga. Zwykle szedłem pierwszy, Kolemanos z Krystyną tuż za mną, a reszta jakieś kilka metrów za nami. Zacząłem ich prowadzić, zmuszając do wstawania rano i do ograniczania wypoczynków w południe. Idąc wciąż naprzód w promieniach zachodzącego słońca starałem się opanować rosnący lęk; lęk przed śmiercią w tym rozżarzonym pustkowiu. Musiałem walczyć z impulsem, który pchał do powrotu tam skąd przyszliśmy, który nakazywał wrócić do wody, do zieleni i życia. Zdołałem opanować to uczucie. Zwaliliśmy się pod wysoka piaszczystą wydmą. Na niebie zaczęły ukazywać się gwiazdy, spoglądając na nas swym chłodnym spojrzeniem. Kompletnie wyczerpani, powinniśmy byli zaraz usnąć, ale straszliwe pragnienie uniemożliwiało sen. Wciąż ktoś przewracał się z boku na bok, wstawał, chodził dokoła i potem wracał na miejsce. Gdzieś po północy zaproponowałem, by iść dalej korzystając z chłodu. Nikt nie spał. Pozbierawszy się z trudem ruszyliśmy dalej na południe. Marsz w chłodzie nocy wydawał się łatwiejszy. Nad ranem położyliśmy się by wypocząć. Po tej pierwszej próbie zaprzestaliśmy dalszych nocnych marszy. Kres położył im Makowski. —Czy orientujesz się w kierunku przy pomocy gwiazd? — zapytał. Wszyscy zwrócili w moją stronę wyczerpane twarze. Zawahałem się przez chwilę. —Nie bardzo — przyznałem wreszcie. —No to nie jest wykluczone, że przez całą noc kręciliśmy się w kółko — powiedział zmęczonym głosem Makowski. Zdając sobie sprawę z przerażenia, jakie wywołała ta uwaga zacząłem protestować, że nie zeszliśmy z naszego kierunku. Ze wschodzącego słońca widać było, iż wciąż idziemy na południe. Ale starając się ich przekonać, w głębi duszy wcale nie wykluczyłem możliwości, że Makowski ma rację. W każdym razie zasiał w nas ziarno wątpliwości i po prostu nie mogliśmy sobie pozwolić na to, by maszerując nocą zwiększać i tak liczne nasze obawy. Szliśmy więc w tej skrzącej się słońcem ciszy. Nawet najlżejszy zefirek nie rozpraszał zawieszonych w powietrzu tumanów drobnego pyłu, który gęstą warstwą pokrywał nasze twarze i brody, wdzierał się między popękane z pragnienia wargi i do zaczerwienionych od nieznośnego blasku słońca oczu. Po pięciu dniach skończyła się suszona ryba, a na horyzoncie wciąż nie widać było najmniejszych znaków życia. W tym zastygłym w bezruchu bezkresnym świecie poruszało się tylko osiem ludzkich punkcików i nieliczne węże. Jakże łatwo byłoby położyć się i umrzeć. Nasze wyschnięte ciała były zawsze wystawione na pokusę przedłużania południowego wypoczynku. Byle tylko czekać w półśnie aż zniknie słońce upalnego popołudnia. Stopy piekły od gorącego piasku, który przedostawał się przez znoszone podeszwy mokasynów. Ileż razy chwytałem się na krakaniu, że czeka nas jeszcze wiele dni wędrówki przez tę pustynię, że nie ma co siedzieć w miejscu, tylko trzeba iść naprzód, naprzód. Coś musi być przecież przed nami. Krystyna i Kolemanos zwykle wstawali za mną. A potem reszta. Jak automaty parliśmy naprzód z opuszczonymi w dół głowami, myśląc: Bóg wie o czym. Szóstego dnia Krystyna potknęła się i klęcząc spojrzała na mnie. — Popatrz Sławek, co za głupstwo, poplątały mi się nogi. Nie czekała aż jej pomogę. Podniosła się sama z piasku i zaczęła iść tuż przy mnie. Tego popołudnia sam w pewnym; momencie ze zdumieniem odkryłem, że klęczę. Nawet nie zauważyłem, kiedy padłem na kolana. Przed chwila szedłem naprzód a tu, ni stad ni zowąd, znalazłem się w pozycji klęczącej... Jak człowiek pogrążony w modlitwie... Powstawszy na równe nogi zauważyłem, że nikt nie zwolnił kroku. Pewnie żaden z mych towarzyszy nie zauważył, że się potykam. Z wielkim wysiłkiem doścignąłem ich i zająłem moje miejsce na czole kolumny. Innym też uginały się nogi. Każdy z nas padał od czasu do czasu na kolana i dopiero po kilku niewiarygodnych sekundach zdawał sobie sprawę, że przestał się poruszać. Nikt jednak nie pozostawał w tyle. Były to oznaki słabości i rosnącego wyczerpania, które staraliśmy się ignorować. Nikt z nas nie był jeszcze gotów zginać, choć śmierć wyciągała już po nas swe długie szpony. Siódmego dnia wstało różowo-złociste słońce. Wlekliśmy się już od godziny,, bo zaczęliśmy marsz jeszcze w wyblakłym świetle świtu. Bez żadnego celu spojrzałem na Krystynę i resztę potykających się za mną postaci. Uderzył mnie ten niezwyciężony duch, który pchał ich naprzód, choć każdy ledwo wlókł za sobą nogi. Bez większej nadziei spoglądaliśmy na Kolemanosa, który z trudem wspinał się na wysoka wydmę. Co rano, w pierwszych promieniach słońca któryś z nas wspinał się na najbliższe wzniesienie, by korzystając z pierwszego światła spojrzeć w kierunki południa. Kolemanos stał zasłoniwszy sobie rękami oczy. Szliśmy dalej, oczekując zwykłego, pełnego beznadziejne wzruszenia ramion. Ale Kolemanos stał w bezruchu i w jego sylwetce widać było takie napięcie, że stanąłem dając innym znak, by się też zatrzymali. Krystyna, także wpatrzona w Kolemanosa wsparła się lekko na moim ramieniu. Obserwowaliśmy go, jak wpatrywał się w niewidoczna dla nas przestrzeń, przecierając sobie od czasu do czasu oczy. W pierwszej chwili chciałem 20 zawołać okrzykiem, zamiast tego jednak ruszyłem w jego stronę. Krystyna i Zaro podążyli za mną. Za nimi Smith i Marcinkovas. Obaj Polacy — Makowski i Paluchowicz wsparli się ciężko na swych kijach i czekali. Zbliżając się do Kolemanosa powtarzałem sobie, że na pewno nic się nie stało, na pewno niczego nie dojrzał i w ogóle nie warto stwarzać sobie fałszywych nadziei. Wzniesienie było łagodne, a jednak serce biło mi z wyczerpania. Kolemanos nie powiedział słowa. Wyciągnął tylko prawa rękę wskazując coś przed nami. W pierwszej chwili wszystko wydało się zamazana plama. Nie mogłem skupić wzroku. Przetarłem więc oczy tak jak Kolemanos i spojrzałem znowu. Na tle jasnego piasku dojrzałem jakaś ciemna plamę. W porannej mgiełce trudno było określić jej kształt i odległość, ale na tle pustynnego krajobrazu stanowiła na pewno coś ciekawego. Patrzyliśmy więc w rosnącym podnieceniu, zastanawiając się, co to może być. Dołączyli do nas zdyszani Makowski i Paluchowicz. Spojrzawszy we wskazanym przez nas kierunku też dostrzegli coś niezwykłego. —A może to jakieś zwierzę? — zapytał Paluchowicz. —Zwierzę, nie zwierzę w każdym razie nie piasek — odpowiedział Smith. — Najlepiej chodźmy zbadać. Dwie godziny zajęło przejście dzielącej nas przestrzeni. Wiele razy traciliśmy z oczu ukryta między wydmami tajemnicza plamę. Całkiem niepotrzebnie wspinaliśmy się na wzniesienia chcąc ją stale widzieć. W miarę jak nabierała określonych kształtów budziły się w nas nadzieje, które wkrótce miały okazać się rzeczywistością. Tak, to były drzewa. Kępa prawdziwych, żywych drzew, która na tle otaczających ją piasków wyglądała jak plama atramentu na białym obrusie. —Gdzie są drzewa, tam jest woda — zawołał Amerykanin. —Oaza! — krzyknął ktoś i ten okrzyk zaczęliśmy sobie podawać z ust do ust. —To cud — szepnęła Krystyna. — Pan Bóg zmiłował się nad nami. Gdybyśmy tylko mogli, z pewnością przebieglibyśmy ten ostatni kilometr. Nie mogąc biec staraliśmy się przyspieszyć kroku, ze zwiększonym wysiłkiem wlokąc nasze zbolałe nogi. Czym bardziej zbliżaliśmy się do drzew, tym większe się nam one wydawały. Były to palmy rosnące wokół owalnego zagłębienia, które — nie miałem co do tego wątpliwości — musiało być wypełnione wodą. Na kilkaset metrów przed oaza dostrzegliśmy idące ze wschodu na zachód ślady karawany. Na skraju drzew leżał stos zardzewiałych blaszanek, które wyglądały jak puszki po sucharach. Fantastyczny śmietnik w środku pustyni. W rosnącym podnieceniu ostatnie kilkaset metrów przebyliśmy prawie biegiem. Kilkanaście drzew otaczało półkolem południowe brzegi jeziorka. Powierzchnia tej cudownie chłodnej wody zamarła w kompletnym bezruchu. Otaczały ją wielkie kamienie, które w mniej gorącej porze roku pokrywała pewnie woda. Cala oaza nie mogła zajmować więcej niż pół hektara. Zaro miał dzbanek, ale nikt nie czekałby na swa kolej. Pokładliśmy się nad jeziorkiem i jak zwierzęta ssaliśmy łapczywie wodę, chłodziliśmy rozgrzane twarze, polewaliśmy nią karki. Moczyliśmy potem w wodzie spieczone stopy i posługując się kolejno dzbankiem zmywaliśmy z głów i ciał całe warstwy piasku i pyłu. Samo poczucie bliskości wody już wprowadzało w stan ekstazy. Z otchłani lęku weszliśmy w świat życia, nadziei i otuchy. Woda podziałała jak szampan. Staliśmy się ożywieni, weseli, rozmowni. Nie od razu dowiedzieliśmy się, jak bardzo sprzyjało nam szczęście. Dopiero po krótkim wypoczynku odkryliśmy po przeciwległej, wschodniej stronie jeziorka ciepły jeszcze popiół ogniska i świeże ślady wielbłądów, należących do karawany, która najprawdopodobniej opuściła oazę tego samego dnia o świcie. Ludzie, którzy siedzieli przy tym ognisku piekli i jedli mięso. W popiele znaleźliśmy kości należące do dwóch zwierząt. Jedno z nich było sporych rozmiarów. Drugie — małe. Biesiadnicy poodcinali mięso od kości nożami, ale tu i ówdzie pozostały smakowite kaski. Podzieliliśmy kości między sobą i zaczęliśmy je ogryzać zębami, radując się naszym szczęściem. Jedynym nożem posługiwał się — jak zwykle — bezzębny Paluchowicz. Ogryźliśmy dokładnie kości i porozbijaliśmy je siekiera, by wyssać z wnętrza szpik. W popołudniowym upale położyliśmy się blisko wody, ukryci w cieniu palm. Kolemanos, który zawsze umiał wypoczywać, nakrył sobie oczy czapka i podłożywszy łokieć pod głowę zaczął chrapać. Usnąłem chyba wkrótce po nim. Śniły mi się palące promienie słońca i bezkresna pustynia. Obudziłem się i pełen lęku chwyciłem dzbanek, zbiegłem po kamieniach do jeziorka, zaczerpnąłem wody i piłem, piłem. Po chwili wstał Amerykanin. Przeciągnął się i dołączył do mnie. Wkrótce obudzili się wszyscy. — Pójdę obejrzeć ten śmietnik — powiedział oddalając się Zaro. — Może znajdę jakaś puszkę. Warto by w czymś wziąć wody na drogę. Tajemnica tej kupy śmieci noszących na sobie ślady cywilizacji — odnalezionej przez nas w samym sercu pustyni Gobi, pozostanie chyba na zawsze niewyjaśniona. Na tym zagadkowym śmietnisku leżał stos puszek — metalowych zbiorników sporych rozmiarów. Musiały one spoczywać tam bardzo długo, gdyż mimo suszy, blacha przeżarta była na wylot rdza. Przerzucając puszki w poszukiwaniu jakiejś nadającej się do użytku, natrafiliśmy na gruby zwój pokrytego rdza drutu. Wziąłem w palce trochę piasku i zacząłem trzeć na próbę. Pod dość cienka powłoką rdzy zabłysnął mocny stalowy drut. Z tych puszek zbudowaliśmy sobie na noc schronienie. Znaleźliśmy też dość patyków, by móc rozpalić ognisko. Nie mogłem usnąć tej nocy. Dręczyło mnie pytanie, jak długo powinniśmy zostać w oazie. Nie doszedłszy do żadnego wniosku zapadłem wreszcie w głęboki sen. Gdy — jak zwykle na pustyni — obudziłem się na godzinę przed wschodem słońca, Zaro dłubał już coś przy zwoju drutu, starając się go rozkręcić. Nie bardzo wiedząc po co, wszyscy zaczęliśmy pracować nad tym zwojem skrobiąc drut piaskiem i myjąc go w wodzie. Czuliśmy, że przyda nam się on jeszcze do czegoś. Nie mogąc zabrać całego ciężkiego zwoju, postanowiliśmy pociąć drut na kawałki, które każdy mógłby, zakręciwszy na jednym końcu pętlę, obwinąć sobie wokół pasa. Czyszczenie i krajanie drutu dało nam poczucie jakiegoś osiągnięcia. Przyjemnie było pracować znów rękami, zbadać ich zręczność i umiejętności. Za tym wszystkim kryła się oczywiście typowa dla każdego więźnia satysfakcja z posiadania czegoś, choćby tym czymś był kawałek porzuconego przez innych, zardzewiałego drutu. Trzeba było rozstrzygnąć, kiedy ruszamy w dalsza drogę. Staliśmy wobec dwóch problemów — nie do rozwiązania. W oazie mieliśmy wodę, ale nie było w niej nic do jedzenia. Nie mogliśmy zabrać ze sobą wody, bo poza naszym blaszanym dzbankiem — nie było w czym jej nieść. Makowski dowodził, że jeśli zostaniemy jeszcze parę dni, z pewnością nadejdzie jakaś karawana, która zaopatrzy nas w żywność. Mając jej zapas będziemy mogli ruszyć dalej, by przebyć następny etap drogi. Ją chciałem iść dalej. Właśnie rozminęliśmy się z jakaś karawany — tłumaczyłem moim kolegom — i może jeszcze dużo czasu upłynąć, nim przyjdzie następna. Czekając o głodzie będziemy słabnąć z dnia na dzień. Po kilku dniach dalszy marsz okaże się niemożliwy. Karawana, która wreszcie zawinie do oazy, może znaleźć nasze trupy. Już wkrótce przyszło mi żałować mojego oporu, choć wciąż sadzę, że miałem rację. Tego jednak nie można było rozstrzygnąć wówczas, ani nie można rozstrzygnąć dzisiaj. Sytuacja nasza była groźna i trzeba było decydować szybko. Decyzja zapadła tegoż wieczoru. Ruszyliśmy następnego dnia przed świtem. Gdy pojawiło się słońce, byliśmy już w drodze. Jeszcze przez pół dnia spoglądaliśmy za siebie — widzieliśmy drzewa oazy. Ucieszyłem się, gdy wreszcie zniknęły nam z oczu. Zaro niósł dzbanek, trzymając go jedna ręka, a druga zatykając wierzchni otwór. Napełnił go tuż przed odejściem z oazy, gdy już wszyscy nasyciliśmy się wodą. Podczas południowego postoju okazało się, że połowa zawartości dzbanka wyciekła lub wyparowała. Zaro skarżył się też, że od noszenia dzbanka drętwieją mu ręce. Postanowiliśmy więc pozbyć się tej resztki wody. Piliśmy ostrożnie, małymi łykami. Wkrótce znaleźliśmy się w tym samym położeniu, co przed oaza. W gorszym jeszcze, bo teraz brakło tych resztek suszonej ryby, która przedtem dodawała nam siły. Przez pierwsze trzy dni odnosiłem wrażenie, że posuwamy się naprzód zdumiewająco szybko. Czwartego dnia poczęliśmy nagle odczuwać skutki upału. Zaczęło się znowu potykanie i przewracanie, tempo marszu uległo zwolnieniu. Usta tak nam powysychały, że nie mogliśmy rozmawiać i porozumiewaliśmy się krótkimi, urywanymi zdaniami. Pamiętam uwagę Makowskiego: — Piekło nie może być gorętsze od tej przeklętej pustyni. Piątego dnia Krystyna padła na kolana. Odwróciłem się powoli w jej stronę czekając aż wstanie — jak zwykle sama. Pozostała jednak w bezruchu, opuściwszy tylko swą jasną głowę na piersi. Zawróciliśmy jednocześnie — Kolemanos i ją. Nim zdołaliśmy się do niej zbliżyć, drgnęła w biodrach, zachwiała się i padła twarze w piasek. Obróciliśmy ją na plecy. Rozpiąłem jej bluzę i mówiąc coś do niej, począłem łagodnie potrząsać głowa nieprzytomnej Krystyny. Szybko odzyskała świadomość. Spojrzała na otaczające ją, zatrwożone twarze, usiadła i uśmiechnęła się swymi popękanymi wargami. —Znacznie lepiej się czuję. Musiałam się potknąć o coś. Pojęcia nie mam, jak to się stało. —Nie martw się — próbowałem ją pocieszyć. — Odpoczniemy tu trochę i szybko powrócisz do sił. Nachyliła się ku mnie i lekko pogładziła mnie po ręce. — Już się nie będę przewracać. Obiecuję. Siedziała przez chwilę bez ruchu, po czym nachyliwszy się zaczęła się drapać po kostkach. Machinalnie spojrzałem na jej nogi. Były spuchnięte. W miejscu gdzie nad butem kończyły się wąskie wywatowane nogawki spodni widać było napęczniałą skórę. —Czy coś cię ugryzło? — zapytałem. —Nie. Ale dlaczego pytasz? —Masz spuchnięte nogi. Podciągnęła nogawki spodni i zaczęła kręcić stopami. — Masz rację. Nigdy przedtem nie zauważyłam. Szliśmy tego dnia jeszcze ze dwie godziny. Krystyna wyglądała na wypoczętą. A potem nagle znów ugięły się pod nią kolana i jednocześnie prawie tym samym ruchem, padła twarzą w piasek, tak szybko, że nawet nie zdążyła wyciągnąć ramion, by osłabić upadek. Obróciliśmy ją znowu strzepując piasek, który dostał się w nos i usta. Rozpostarłszy fufajki na naszych kijach położyliśmy ją w cieniu. Leżała z zamkniętymi oczami ciężko dysząc. Spojrzałem na jej nogi. Były tak spuchnięte w kostkach, że aż przykro było patrzeć. Rozciąłem jej spodnie nożem. Nogi były wzdęte. Wodna opuchlizna szła od kostek aż po kolana. Dotknąłem jej nogi. Ślad moich palców pozostał przez kilka sekund na napiętej skórze. Ten stan omdlenia trwał jakąś godzinę. Przez cały ten czas pocieszaliśmy się takimi głupimi uwagami, jak to, że nic jej nie będzie, że po prostu dostała porażenia słonecznego. Ale w głębi mojej duszy rósł lęk. Odzyskawszy przytomność Krystyna wpadła w doskonały humor. —A to wam sprawiam kłopot — powiedziała. — Co ze mną jest? Zaczęliśmy się wszyscy nią zajmować, starając się jej pomóc. —Chodźmy — rzekła nagle wstając. — Dość tego marnowania czasu. Szedłem tuż obok niej. W pewnej chwili zatrzymała się i schyliwszy głowę spojrzała na nogi. Widać zauważyła po raz pierwszy rozcięte przez nas nożem nogawki spodni. —Spójrz Sławku jak mi nogi zgrubiały. —Czy cię bolą, Krysiu? —Nie. Wcale nie bolą. Pewnie spuchły od tego ciągłego chodzenia. Było to piątego dnia po południu. Przez kilka godzin szła równo między mną a Kolemanosem, potykając się tylko z rzadka. O zachodzie słońca zatrzymaliśmy się na spoczynek. Siedziała wśród nas dość często spoglądając na swe nogi. Udawaliśmy, że nie dostrzegamy niczego. Nadeszła niespokojna noc. Z wyjątkiem Kolemanosa wszyscy byli zbyt przejęci, by móc usnąć. Krystyna leżała bez ruchu, ale czułem, że nie śpi. Ssałem kamyk w ustach. Bolały mnie zęby i spuchnięte wargi. Dręczył mnie wciąż ostro zarysowujący się w wyobraźni obraz łodzi, które spotykaliśmy na rzekach. W głowie czułem ucisk. Od czasu do czasu ciałem wstrząsały dreszcze. Byłem obolały od stóp do głowy. Szósty dzień zaczął się przyjemnym chłodem i przez pierwsze dwie godziny szło się całkiem przyjemnie, jeśli w ogóle można przyjemnie poruszać się po pustyni. Wkrótce jednak z bezchmurnego nieba zaczęły prażyć promienie słońca. Wziąłem Krystynę za rękę: —Czy możesz iść dalej? —Mam wrażenie, że mogę. Pięć minut później ugięły się pod nią nogi i runęła twarzą w piasek. Znów zaopiekowaliśmy się nią czekając aż otworzy oczy. Wydawało się, że oddycha normalnie — po prostu jak zmęczone dziecko. Odstąpiliśmy nieco na bok. —Krystyna jest bardzo opuchnięta — powiedziałem. — Czy ktoś wie, co znaczy ta opuchlizna? Nikt nie wiedział, powróciliśmy więc do niej, by dalej czekać, aż odzyska przytomność. Zacząłem wachlować jej twarz czapką, by jej ułatwić oddech. W pewnym momencie podniosła wreszcie głowę i uśmiechnęła się. —Znowu wam sprawiam kłopot — szepnęła. Zaczęliśmy zaprzeczać — kręcąc głowami. —Tym razem powinniście mnie zostawić — dodała Krystyna. Te słowa wywołały z naszej strony gwałtowne protesty. Kolemanos padł przy niej na kolana: — Nie mów głupstw, jak jakaś smarkata. Nie zostawilibyśmy cię nigdy. Odpoczywała jeszcze przez pół godziny. Gdy spróbowała wstać opierając się na łokciach — padła znowu twarze w piasek. Po naradzie z Kolemanosem postanowiliśmy ją podnieść z ziemi. —Teraz mogę iść — powiedziała. — Bylebyście tylko szli blisko mnie. Zaczęła iść doskonale, lekko podtrzymywana przez nas pod ręce. Gdy uszliśmy jednak jakieś pół kilometra poczułem, że Krystyna zaczyna się przechylać naprzód. Wyprostowała się jednak po chwili i szła dalej, nie okazując żadnych oznak zmęczenia, czy bólu. Przewróciła się jednak znowu, nastąpiło to tak nagle, że nawet nie zdołaliśmy jej powstrzymać. Wyczerpała się tak kompletnie, że nawet jej bohaterska siła woli nie mogła z udręczonego ciała wydobyć więcej wysiłku. Wszyscy skoczyli ku niej. Dźwignęliśmy ją obaj z Kolemanosem i pół niosąc, pół wlokąc w piasku — ruszyliśmy dalej. Uszliśmy tak z półtora kilometra, po czym wyczerpały się resztki moich sił. Stanąłem dysząc ciężko. —Idź za mną Sławek — powiedział Kolemanos. — Będę ją niósł. Wziął ją rzeczywiście na ręce, zachwiał się przez chwilę jak gdyby szukając równowagi i powlókł się naprzód. Szedł przez kilkaset metrów, aż stanął dla nabrania oddechu. — Zostaw mnie — szepnęła Krystyna. — Niepotrzebnie pozbawiasz się resztki sił. Spojrzał na nią, lecz nie mógł wydobyć z siebie słowa. Zbudowaliśmy jakieś schronienie przed słońcem i postanowiliśmy przeczekać kilka najgorszych godzin upału. Krystyna leżała bez ruchu. Nie miała dość siły, by drgnąć nawet. Jej nogi wyglądały coraz gorzej. Wodna opuchlizna z kostek przeniosła się aż ponad kolana. Kolemanos rozciągnął się na wznak i wypoczywał, by odzyskać siły. Wiedział, co go czeka. Gdy słońce poczęło zachodzić Kolemanos powstał, nachylił się nad Krystyna, uniósł ją w ramionach i powlókł się naprzód. Kroczyłem tuż obok niego. Reszta też szła w pobliżu. Uszedłszy z pół kilometra, złożył ją w piasku, by wypocząć. Po chwili podniósł ją znowu, oparł jej głowę na swym potężnym ramieniu i znów ruszył dalej. Nigdy w życiu nie zobaczę niczego równie wspaniałego, jak stojący wciąż przed moimi oczami obraz tego jasnobrodego olbrzyma, niosącego w swych potężnych ramionach Krystynę. Ta męka trwała kilka godzin. W pewnym momencie Krystyna pogładziła go lekko po twarzy. —Połóż mnie na ziemi. Po prostu połóż mnie na ziemi — poprosiła. Pomogłem mu i razem złożyliśmy ją delikatnie na piasku. W kącikach ust Krystyny błądził leciutki uśmiech. Nachyliliśmy się niespokojnie nad nią. Po kolei oglądała nasze twarze, tak jakby chciała coś powiedzieć. Patrzyła na nas jasnym spojrzeniem swych niebieskich oczu. Bił z niej jakiś głęboki, wewnętrzny spokój. Po chwili nakryła powiekami oczy. — Biedne dziecko — westchnął wachmistrz Paluchowicz. — Musi być bardzo zmęczona. Staliśmy wokół niej przez kilka minut bezradni, nie wiedząc, jak jej pomóc. Wymieniłem spojrzenia z Kolemanosem, którego ramiona drżały jeszcze z wysiłku. Potem popatrzyłem znów na Krystynę i mój wzrok padł na jej szyję wystająca z rozpiętej bluzki. To ułamek sekundy trwające spojrzenie wystarczyło, by paść koło niej i przyłożyć ucho do jej serca. Nie słychać było bicia. Nie mogłem uwierzyć. Odwróciłem głowę i przyłożyłem drugie ucho. Uniósłszy się nieco chwyciłem przegub jej ręki. Nie było pulsu. Wszyscy spoglądali na mnie w napięciu. Puściłem rękę Krystyny. Miękko opadła na piasek. Amerykanin zaczął coś mówić gardłowym szeptem. Chciałem mu odpowiedzieć, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Zamiast tego z oczu popłynęły słone łzy. Zacząłem szlochać. Nie ją jeden. W tym zapomnianym przez Boga miejscu zaczęliśmy płakać wszyscy, nie wstydząc się naszych łez. Utraciliśmy kogoś dla nas najdroższego. Krystyna nie żyła. Sadzę dziś, że siedząc tak wokół jej zwłok na pustyni byliśmy bliscy obłędu. Posypały się oskarżenia o to, kto ponosi winę za jej śmierć. Makowski, który chciał zostać w oazie zaatakował mnie osobiście. Tę wzajemna wymianę oskarżeń przerwał swym chłodnym głosem Amerykanin. — Panowie. To wszystko nie ma sensu. Sadzę, że Krystyna była z nami szczęśliwa. Pochowajmy ją teraz po chrześcijańsku. U podnóża wysokiej wydmy wykopaliśmy dół w piasku, odkładając na bok znalezione w trakcie kopania kamyki. W tym dole złożyliśmy ciało Krystyny. Krzyżyk, który zawsze nosiła, błyszczał na jej piersiach. Trzymając czapki w rękach stanęliśmy wokół jej grobu. Każdy zmówił modlitwę we własnym języku. Nakryłem twarz Krystyny oddartym kawałkiem worka, w którym nosiła swa żywność i łzy wypełniły mi znów oczy. Przysypaliśmy ją potem piaskiem i pokryliśmy grób kamykami. Kolemanos wziął kij Krystyny, odrąbał kawałek i przy pomocy rzemienia zrobił krzyż. MIĘSO WĘŻY I MUŁ O niczym innym nie mogliśmy myśleć, tylko o śmierci Krystyny. Szliśmy naprzód z przyzwyczajenia, bolesnego przyzwyczajenia. Posuwaliśmy się bezmyślnie. Rozżarzone słońce stępiało umysł, który stawał się niezdolny do normalnego myślenia. Czasami wydawało mi się, że Krystyna jest wciąż z nami, że idzie ze mną, prawie ramię w ramię. To złudzenie trwać mogło godzinami. Czasem stawało się ono tak silne, że musiałem odwrócić głowę, by się upewnić, a wówczas powracał ten gorzki, na wskroś przeszywający ból. Dopiero nowa tragedia stępiła nieco w naszych myślach wspomnienie o Krystynie. W dziwny sposób osłabiła jednocześnie to poczucie winy, które wywołała u mnie jej śmierć. Ósmego dnia po opuszczeniu oazy Makowski potknął się i runął twarzą w piasek. Nie wyciągnął nawet rąk przed siebie, by nimi osłabić upadek. Na wpół przytomny leżał tak przez jedna czy dwie minuty. Przyjrzawszy mu się zrozumieliśmy wszystko. Spod mokasynów wystawały spuchnięte, obrzękłe nogi. Wymieniliśmy spojrzenia, nie odzywając się słowem. Obróciwszy go na plecy, zaczęliśmy wachlować mu twarz workami. Dość szybko odzyskał przytomność. Wstał, wstrząsnął głowa, schwycił kij i powlókł się naprzód. Potykał się, ale szedł i szedł, choć widać było, jak puchną mu nogi i jak staja się coraz cięższe. Makowski wytrwał dłużej niż Krystyna. Dziewiątego dnia w ciągu dwóch godzin przewrócił się ze sześć razy. Upadłszy znowu, próbował rozpaczliwym wysiłkiem ramion unieść się na kolana. Nie mogąc, zawołał Kolemanosa. Podeszliśmy obaj do Makowskiego. — Jak mi pomożecie wstać, będę mógł iść dalej. Kolemanos wziął za jedno ramię, ją za drugie i postawiliśmy go na równe nogi. Słabym ruchem odsunął nasze ręce i stał chwiejąc się. Wzruszenie chwyciło mnie za gardło, gdym patrzył, jak zataczając się niczym pijany i podpierając kijem próbował iść przed siebie. Staliśmy w miejscu obserwując go z uczuciem beznadziejności. — Nie możemy pozwolić na to, by się znów przewrócił — powiedział do mnie Kolemanos. Dogoniliśmy Makowskiego bez trudności. Kolemanos zabrał mu kij i przerzucił sobie przez ramiona jedna jego rękę, ją chwyciłem go za druga. Głowa huśtała mu się to w jedna, to w druga stronę. Próbował nawet uśmiechać się do nas. Szedł, ale coraz słabiej poruszał nogami. Pod koniec dnia stał się ciężarem, którego dalej dźwigać nie mogliśmy. Tej nocy spał spokojnie i rankiem dziesiątego dnia nie tylko, że żył jeszcze, ale wydawało się, że nabrał sił. Ruszył ze wszystkimi. Nogi wlókł z trudem, ale szedł sam. Przez pierwsze pół godziny nie potykał się, potem jednak zaczai padać raz po raz, aż musieliśmy mu z Kolemanosem przyjść z pomocą. Gdy zatrzymaliśmy się na południowa przerwę, zwisał z naszych ramion jak worek, prawie nie poruszając już nogami. Smith i Paluchowicz pomogli nam ułożyć go delikatnie na plecach. Osłoniwszy mu głowę przed słońcem rozsiedliśmy się obok. Leżał bez ruchu i tylko w oczach widać było ślady życia. Po chwili przymknął je i sadziłem, że już nie żyje, ale wciąż oddychał leciutko. Potem znów otworzył oczy, błysnął białkami — i skonał. Bez żadnych spazmów, wstrząsów, bez żadnych zewnętrznych oznak śmierci. Jak Krystyna — przed odejściem nie odezwał się do nas słowem. Tak zamknęła się karta służby Zygmunta Makowskiego, trzydziestosiedmioletniego kapitana Korpusu Ochrony Pogranicza. Gdzieś w Polsce pozostała jego żona. Chciałbym, by dowiedziała się kiedyś, jak dzielnego miała męża. Pochowaliśmy go na Pustyni Gobi. Pierwszy grób, jaki wykopaliśmy mu, okazał się zbyt płytki. Trzeba więc było wyciągnąć zwłoki i kopać znowu. Twarz przykryliśmy mu jego workiem, w którym tak dawno nie było żadnego jedzenia i usypaliśmy kopiec z piasku. Kolemanos zrobił jeszcze jeden drewniany krzyż. Zmówiwszy modlitwy za duszę Makowskiego ruszyliśmy w dalsza wędrówkę. Z wysiłkiem starałem się liczyć dni, próbowałem również przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek czytałem o tym, jak długo człowiek może utrzymać się przy życiu bez jedzenia i wody. Bolała mnie rozpalona głowa, myśli przesłaniał najczarniejszy kir rozpaczy. Czułem, że jesteśmy sześcioma ludźmi skazanymi na nieunikniona zagładę. U progu każdego, pozbawionego nadziei dnia powracała uparcie myśl: na kogo kolej. Byliśmy sześcioma ludzkimi karykaturami wlokącymi się i wlokącymi naprzód. Wydawało się, że piasek coraz głębiej zapada się pod nogami i coraz silniejszy opór stawia naszym obolałym stopom. Potknąwszy się, każdy próbował powstać jak najszybciej. Już całkiem otwarcie badaliśmy nasze kostki szukając pierwszych objawów opuchlizny — pierwszego ostrzeżenia przed śmiercią. W cieniu śmierci jeszcze bardziej niż przedtem zbliżaliśmy się do siebie. Nikt nie przyznawał się do rozpaczy, nikt nie mówił o lęku. Jedyna myślą, która stale wyrażaliśmy słowami było, że wkrótce musi się znaleźć jakaś woda. Z nią wiązały się wszystkie nasze nadzieje. Za każdym wysuszonym wzniesieniem gorącego piasku wyobrażałem sobie wąski strumyk wody. Po każdym zawodzie, znajdowało się w dali nowe wzniesienie, by podtrzymać nadzieję. W dwa dni po śmierci Makowskiego zaczęliśmy się zbliżać do granic naszej wytrzymałości. Myślę, że było to jakiegoś dwunastego dnia od czasu opuszczenia oazy. Szliśmy tego dnia więcej niż sześć godzin. Posuwaliśmy się dwójkami, przy czym nikt nie starał się dobierać sobie towarzysza. Człowiek, z którym szło się w parze był przyjacielem. Trzymaliśmy się pod ręce, pomagając sobie nawzajem. Jedynym przejawem życia wokół nas na pustyni były węże, których nieruchome głowy wystawały z głębokich dziur, wykopanych w piasku. Zastanawiałem się czym te węże żyły. Nie okazywały żadnego lęku przed nami, a my bynajmniej nie zajmowaliśmy się nimi. Raz dostrzegliśmy szczura, na ogół wydawało się jednak, że węże są jedynymi panami pustyni. Pod koniec tego dwunastego dnia szedłem pod rękę z Zaro. Smith i Paluchowicz pomagali sobie wzajemnie. Trzecia parę stanowili Marcinkovas i Kolemanos. W połowie nocy obudziło mnie gorączkowe pragnienie pójścia dalej. Wyraźnie czułem, że jeśli cud nie nastąpi w ciągu dwudziestu czterech godzin — nie będzie dla nas ratunku. Przeczekałem noc i jakieś dwie godziny przed świtem zacząłem potrząsać Kolemanosa i Paluchowicza. Marcinkovas, Zaro i Amerykanin nie spali już. Zachrypiałem coś do nich przez wyschnięte, bolące gardło i wstałem. Nikt się nie sprzeciwiał i wszyscy ruszyli za mną naprzód. Na wpół zbudzony Paluchowicz potykał się początkowo na sztywnych jeszcze nogach, wkrótce jednak uformowaliśmy się dwójkami. Szliśmy na południe, ale w ciągu tych godzin przed świtem łatwo mogło się wydawać, że krążymy w kółko, po naszych wczorajszych śladach. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca, okazało się jednak, że idziemy we właściwym kierunku. Zataczaliśmy się idąc, ale wydaje mi się, że tego dnia uszliśmy wiele kilometrów, nim upał zmusił nas do wypoczynku. Budowa naszego wątłego baldachimu zdawała się zbędnym wysiłkiem, zmuszaliśmy się jednak do tej pracy, wiedząc, że osłona przed słońcem jest warunkiem przeżycia. Pociliśmy się przez trzy godziny, dysząc, wdychając otwartymi ustami gorące powietrze pustyni, wywiesiwszy spuchnięte, pokryte kurzem języki. Wokół zbolałych dziąseł poruszałem lekko kamyk, by wywołać ślinę, którą mógłbym połknąć. Znajdowałem się u kresu sił, pracując resztkami woli przeżycia. Podniesienie się z ziemi stanowiło nadludzki wysiłek. Byliśmy niebezpiecznie słabi i bliscy śmierci. We wszystkich moich snach o wodzie zawsze pojawiały się powabne jeziorka i szemrzące strumienie. Natomiast woda, która uratowała nasze życie była na wpół wysuszonym błotem na dnie kanału o szerokości nie przekraczającej dwóch metrów. Przeszliśmy ostatnie wzniesienie i nie zdołaliśmy jej nawet dostrzec. Szukaliśmy wody, a znaleźliśmy tylko lepki muł, który mordercza pustynia starała się też przed nami ukryć. Staliśmy prawie na nim, nim wreszcie zdołaliśmy go dostrzec. Padliśmy twarzami na ziemię, ssaliśmy błoto i wbijaliśmy w nie ręce. Przez kilka minut zachowywaliśmy się jak obłąkani, na przemian ssać i wypluwając wyssana ziemię. Amerykanin pierwszy wpadł na właściwy pomysł. Zerwał z pleców swój worek i wgniótł go w błoto. Odczekawszy kilka minut począł ssać przepojony wilgocią rożek worka. Poszliśmy wszyscy za jego przykładem. Ilość zdobytej w ten sposób wody była śmiesznie mała w porównaniu z palącym nas od trzynastu dni pragnieniem — była jednak zawsze czymś i ożywiła nasze nadzieje. Po raz pierwszy od bardzo wielu dni zaczęliśmy znów rozmawiać, wymieniając poglądy na nasza sytuację. Postanowiliśmy iść wzdłuż koryta kanału zakładając, że jeżeli w miejscu, na które trafiliśmy jest wilgoć to gdzieś dalej musi być prawdziwa woda. Koryto zwężało się, aż wreszcie przemieniło się w wąski rów, w którym znaleźliśmy wśród błota pierwsze maleńkie kałuże wody. Wgniatając w błoto splecione dłonie mogliśmy po raz pierwszy pić, naprawdę pić, odczuwać wodę, spływająca cieniutkim strumyczkiem przez nasze spieczone gardła. W stanie ekstazy sączyliśmy wodę, połykając wraz z nią piasek i błoto. Pewnie dobrze się stało, że nie mogliśmy pić dużymi haustami. Po każdym łyku trzeba było czekać kilka minut nim maleńkie wgłębienie napełni się znów sącząca się z błota woda. Moje popękane, spuchnięte i krwawiące wargi paliły pod jej dotknięciem. Przed każdym łykiem trzymałem wodę w ustach płucząc nią język, podrażnione dziąsła i bolące zęby. Przez dwie godziny leżeliśmy wyczerpani w pobliżu rowu. Potem piliśmy znowu. Późnym popołudniem Zaro zdjął mokasyny i usiadł, zagłębiwszy stopy w chłodnym błocie. Na jego spieczonych wargach pojawił się uśmiech rozkoszy. Zachęceni zasiedliśmy wraz z nim kołem. Była to rzeczywiście cudowna ulga po tych niekończących się dniach, w ciągu których trzeba było wlec w palącym piasku popękane i pokryte pęcherzami stopy. Czułem jak woda powoli wypełnia zagłębienia wygniecione w błocie moimi stopami. Był to balsam, który wydawał się łagodzić nawet ból w kościach. Od czasu do czasu unosiłem stopy, by móc znów odczuwać rozkosz zagłębiania ich w błocie. Rozsiadłszy się wygodnie po raz pierwszy od czasu opuszczenia odległej oazy, zaczęliśmy rozmawiać o naszej wciąż jeszcze ponurej przyszłości i o naszych planach. Staliśmy w obliczu śmierci głodowej i prawie u kresu naszych sił. To był pierwszy fakt, z którym musieliśmy się liczyć. Drugim było to, że mimo tej zesłanej przez Boga wstążki wilgoci, byliśmy wciąż na pustyni, która ciągnęła się, gdzie tylko oko mogło sięgnąć. Postanowiliśmy więc spędzić w tym rowie noc i następny dzień. Noc przespać, a za dnia ruszyć wzdłuż zagłębienia w poszukiwaniu źródła wody. Gdzie jest woda — rozumowaliśmy — tam musi być jakieś życie, czyli coś do jedzenia. Wczesnym rankiem zrzuciliśmy na kupę fufajki i podzieliwszy się na dwie trójki, ruszyliśmy w przeciwnych kierunkach. Uszedłszy z Kolemanosem i Amerykaninem półtora kilometra nie znaleźliśmy niczego. Od czasu do czasu muł znikał, tak jak gdyby woda kryła się pod ziemia. Później pojawiały się już tylko ślady wilgoci. Niechętnie doszliśmy do wniosku, że jeśli płynęła gdzieś woda, to musiała ona pochodzić z niedostępnego dla nas, podskórnego źródła. Dwa niezwykle zdrowo wyglądające węże stanowiły jedyny przejaw życia, na jaki zdołaliśmy natrafić. Zniechęceni powróciliśmy do miejsca, w którym mieliśmy spotkać naszych towarzyszy. Zaro, Marcinkovas i Paluchowicz nie wracali tak długo, że zaczęliśmy wierzyć w pomyślność ich wyprawy. Dojrzeliśmy ich wreszcie. Zaro z dala rozłożył beznadziejnie ręce, by dać nam znać, że wracają z niczym. —Nie powiodło się — powiedział Marcinkovas, gdy już zbliżyli się do nas. —Myśmy też niczego nie znaleźli — odparłem. Napiliśmy się więc znowu brązowej, mętnej wody i mocząc nogi obserwowaliśmy słońce wznoszące się coraz wyżej na niebie. —Tylko my i węże na całej przeklętej pustyni — odezwał się wreszcie Kolemanos. — One nas zjeść nie mogą, ani my ich. —W tym twierdzeniu jest tylko pól prawdy — powiedział Amerykanin. — Nie jest bynajmniej rzeczą niespotykana, by ludzie karmili się mięsem węży. Usłyszawszy to ożywiliśmy się natychmiast. Smith pogładził w zamyśleniu swa siwiejąca brodę. —Amerykańscy Indianie jedzą węże. Widziałem turystów, którzy dali się skusić na spróbowanie mięsa węża. Sam nie próbowałem kierując się pewnie tym zwykłym wstrętem, jaki człowiek żywi do płazów. Siedzieliśmy w ciszy zastanawiając się nad jego słowami. Smith przerwał wreszcie tok naszych myśli: —No cóż. Wydaje mi się, że węże stanowią nasza jedyna szansę. Człowiek umierający z głodu gotów jest zjeść prawie wszystko. Ten pomysł pociągał nas i odpychał zarazem. Omawialiśmy go przez jakiś czas, ale sadzę, że wszyscy byli zdecydowani na eksperyment. Nie było innego wyjścia. —Nie mamy patyków w kształcie widełek — jakże więc będziemy chwytać węże — zauważył Marcinkovas. —To jest głupstwo — odparłem. —Wystarczy rozszczepić koniec któregoś z naszych kijów i wsadzić do środka kamyk. —Weźmy się do kijów — powiedział powstając Kolemanos. Postanowiliśmy użyć kijów Żary i Paluchowicza. Kolemanos rozszczepił końce siekierka, obwiązał rzemieniem drzewo tuż nad pęknięciem i wetknął kamyki między rozszczepione końce. —A jak rozpoznamy, które węże są jadowite, a które nie i czy się nie otrujemy jadowitymi? — odezwał się Paluchowicz, wyrażając w tym pytaniu nurtujące nas wszystkich obawy. —Nie ma się czego obawiać — uspokoił nas Amerykanin. —Trucizna mieści się w pęcherzyku w tyle głowy węża. Odcinając głowę usuwa się truciznę. Nie wystarczyło jednak schwytać węża na nasz posiłek. Trzeba go było jeszcze upiec. Przeszukawszy nasze worki znaleźliśmy jeszcze sporo hubki. Z dna swego worka Zaro wyciągnął porcję zeschniętego zwierzęcego łajna i z cała powaga dołączył je do naszego zapasu opału. Winnej sytuacji na pewno byśmy się roześmiali. Ale uśmiech przez spieczone wargi był zbyt bolesny. —Uzbierałem je w oazie — wyjaśnił Zaro. — Myślałem, że się kiedyś przyda na opał. Żałowałem, że wszyscy nie poszli wówczas za jego przykładem. Suszone łajno zwierzęce pali się powoli, wytwarzając wysoka temperaturę. Na zniesione wirującym po pustyni wiatrem kupki wyschniętego w słońcu zwierzęcego łajna natrafialiśmy nieraz w czasie naszej wędrówki. Nigdy jednak nie przyszło nam do głowy, by się zatrzymać i je zbierać. Odtąd jednak szukanie tego opału stało się zajęciem prawie równie ważnym co polowanie na węże. Obaj ze Smithem zabraliśmy się do przygotowania ognia, podczas gdy pozostali ruszyli na poszukiwanie węży. Usunęliśmy wierzchnia sypka warstwę piasku, poprzez piasek gruboziarnisty doskrobaliśmy się do dolnego złoża żwiru. W tym żwirze zaczęliśmy szukać cienkiego, płaskiego kamienia, na którym można by upiec węża. Odpowiedni kamień znaleźliśmy dopiero po godzinie. Na otaczających wydmach widać było sylwetki naszych towarzyszy, poszukujących cierpliwie nie podejrzewającego niebezpieczeństwa płaza. Jak to zwykle w życiu bywa przez kilka godzin nikt nie dojrzał nawet śladu węży. Gdyśmy się nimi nie interesowali, spotykaliśmy je na każdym kroku. Przygotowaliśmy podpałkę. W palącym słońcu płaski kamień, jeszcze przed rozpaleniem ognia, wydawał mi się dostatecznie gorący, by móc usmażyć na nim jajko. Pierwszy powrócił z opuszczonymi ramionami Marcinkovas. —Węże musiały się dowiedzieć o naszych zamiarach — powiedział zmęczonym głosem. Przez pół godziny siedzieliśmy we trzech w ciszy, wokół nierozpalonego ognia. Nagle rozległ się głośny krzyk Żary. Nie było go widać z naszego miejsca, ale dostrzegliśmy Kolemanosa i Paluchowicza biegnących w stronę, z której usłyszeliśmy głos Żary. Powstawszy, pobiegliśmy też w tym samym kierunku. W odległości kilkudziesięciu metrów Zaro upolował swoją zwierzynę. Wbił rozwidlony kij w wijące się cielsko węża gdzieś kilka centymetrów poniżej głowy płaza i pocąc się próbował całym wysiłkiem utrzymać go w miejscu. Nie mogliśmy nawet ocenić rozmiarów węża, ponieważ z wyjątkiem wystających ponad powierzchnię kilkunastu centymetrów, cały ukryty był w piasku, w którym mimo wysiłków Żary powoli, ale stopniowo coraz bardziej się zagłębiał. Byliśmy zmęczeni, osłabieni, powolni i niezdarni. Biegaliśmy wokół Żary, przeszkadzając sobie wzajemnie i nie wiedząc, jak mu pomóc. Paluchowicz schwycił swój kij i wbił go w węża poniżej widełek Żary. Ją zdjąłem rzemień, którym byłem opasany i zrobiwszy pętlę, zarzuciłem ją na węża i zacząłem ciągnąć. Zbyt długi kawałek węża znajdował się jednak w piasku, zbyt krótki na zewnątrz, by moje wysiłki mogły dać jakiś wynik. Kolemanos rozstrzygnął wreszcie tę walkę jednym uderzeniem siekierki odrąbując łeb wężowi. Wijące się wciąż ciało wyciągnęliśmy wreszcie na światło dzienne. Czarny po wierzchu, brazowo-kremowy na brzuchu i prawie biały pod szyja waż miał ponad metr długości i grubość ręki mężczyzny w przegubie. Drgał jeszcze, gdy nieśliśmy go do ognia. Położyłem go na moim worku i według instrukcji Amerykanina począłem zdzierać skórę. Początki tej operacji nie były łatwe. Smith twierdził, że można węża w całości obrać ze skóry, ale nie miałem jej za co uchwycić przy głowie. Zrobiłem mu więc nożem cięcie długości kilku centymetrów i nie bez trudności zacząłem wyciągać węża z jego ściśle przylegającej skóry. Nigdy przedtem nie widziałem węża bez skóry. Mięso miał białawe, ale nim zdołaliśmy rozgrzać odpowiednio kamień, ściemniało ono nieco w słońcu. Pokrajawszy mięso na podłużne paski oczyściliśmy je. Jeszcze można było odczuć pewne drgania, gdy zwinięte paski mięsa układaliśmy na rozpalonym kamieniu. Waż skwierczał przyjemnie na ogniu, a my nie mogliśmy oderwać od niego oczu. Przy pomocy kijów unieśliśmy kamień. Obróciliśmy też mięso, by się przypiekło z obu stron. Gdy wydało nam się, że jest już upieczone przenieśliśmy je wraz z kamieniem na piasek, by ostygło nieco. Upieczony waż znalazł się wreszcie na moim worku w pobliżu dogasającego ognia. Rozsiedliśmy się wokół, ale jakoś nikt nie kwapił się do krajania; spoglądaliśmy tylko na siebie. Wreszcie przemówił Kolemanos. —Jestem diabelnie głodny — powiedział i sięgnął po mięso. Zabraliśmy się do węża wszyscy jednocześnie. Bezzębny Paluchowicz wyciągnął do mnie rękę, bym mu podał nóż. Jedliśmy. Wkrótce z węża pozostały tylko resztki. Mięso miał jędrne i sycące. Sadziłem, że będzie ono miało jakiś silny, odrażający smak. W rzeczywistości było delikatne, prawie bez smaku i zapachu. Przypominało mi nieco ugotowana, nieprzyprawiona rybę. —Żałuję, że wcześniej nie pomyślałem o wężach — powiedział Smith. Napiwszy się znów błotnistej wody, przyglądaliśmy się słońcu schodzącemu z zenitu. Wiedzieliśmy, że trzeba będzie znów ruszyć, a tak nie chcieliśmy opuszczać tej cennej wstążki wilgoci, by iść w ciągnąca się przed nami, nieznana, spieczona słońcem pustynię. Leżałem na piasku i marzyłem o papierosie. Miałem co prawda jeszcze kawałek gazety, ale resztki tytoniu wypaliłem już dawno. Nikt nie chciał podjąć rozmowy o naszej dalszej wędrówce — mówiliśmy więc o innych sprawach. Po raz pierwszy zaczęliśmy swobodnie mówić o śmierci Krystyny i Makowskiego. Dlaczego śmierć spotkała ich, a nas pozostawiła w spokoju pozwalając nam zachować resztkę sił na dalsza drogę. Nie było odpowiedzi na to pytanie. Mówiliśmy o nich dwojgu ze smutkiem i z sentymentem. Sadzę, że cała ta rozmowa była pewnego rodzaju hołdem złożonym dwojgu nieobecnym przyjaciołom i zdjęła z naszych serc część wielkiego ciężaru. Zdałem sobie sprawę z tego, że przyglądam się moim pięciu towarzyszom i staram się ich ocenić z punktu widzenia naszyci szans przetrwania. Byliśmy wszyscy chorzy. Kolemanos zdjął właśnie mokasyny i na jego stopach widać było zakażenia w miejscach, gdzie na popękanych pęcherzach potworzyły się nowe. A jego stopy nie były w gorszym stanie niż nasze. Twarze mieliśmy tak zniekształcone, że nawet najbliżsi mieliby trudne z rozpoznaniem nas. Groteskowo spuchnięte i popękane warg i zapadnięte policzki, brwi zwisające nad zapadniętymi i otoczonymi czerwonymi obwódkami zapadniętych oczu. Wszyscy cierpieliśmy na daleko posunięty szkorbut. Jedynie bezzębny Paluchowicz nie doznawał tego przykrego uczucia, wywołanego przez zęby poruszające się w obolałych dziąsłach. Kolemanos wyrwał już palcami dwa zęby Marcinkovasowi. Z jego prymitywnej dentystyki mieli wkrótce skorzystać i inni. Wszy, szkorbut i słońce wyniszczyły nam skórę. Nasze ubrania roiły się od wszy mnożących się stale dzięki ich wstrętnej rozrodczości. Żywiły się nami i rosły do nieprzyzwoitych rozmiarów. Drapaliśmy wciąż nieznośnie swędzące ciała, zdzierając paznokciami skórę. Od brudnych paznokci i przepoconej odzieży w zadrapanych miejscach tworzyły się zakażenia. Schwytane wszy zabijałem z dzika radością. Nikt jakoś nie poruszał sprawy pójścia w dalsza drogę, aż wreszcie Zaro i Kolemanos powstali jednocześnie. Powstaliśmy ich śladem wszyscy. Poprawiwszy druciane pętle na szyjach pozbieraliśmy z piasku nasze worki. Do mego worka włożyłem zdobyty z trudem płaski kamień. Amerykanin ostrożnie pozbierał resztki naszego opału. Krzywiąc się Kolemanos wciągnął na stopy mokasyny. Napiliśmy się jeszcze wody i późnym popołudniem ruszyliśmy w dalsza drogę. Wiele kilometrów uszliśmy tego dnia nim zgasło słońce i gwiazdy zabłysły na fioletowoczarnym niebie. Noc spędziliśmy skuleni blisko siebie i jeszcze przed świtem ruszyliśmy w dalsza drogę. Pół godziny później Paluchowicz stanął i schwycił się za brzuch wyjąc i jęcząc. Wciągu następnej pół godziny wszystkich nas chwyciły gwałtowne, skręcające bóle. Osłabieni biegunka, zatrzymując się ciągle, nie uszliśmy aż do późnego popołudnia nawet dziesięciu kilometrów. Dopiero pod koniec dnia ataki zaczęły ustępować. Zastanawialiśmy się, co było przyczyna tych boli — mięso węża, czy brudna woda. —Mogła to być brudna woda — zawyrokował Smith. — Najprawdopodobniej jednak nasze puste żołądki zareagowały w ten sposób na nagłe obciążenie ich zarówno mięsem jak wodą. —Mam sposób na to, by się dowiedzieć, co nam zaszkodziło — oświadczył Kolemanos. — Zjemy jeszcze jednego węża. Wciąż jestem głodny. Marcinkovas wzruszył ramionami: —Albo węże, albo nic, nie mamy wyboru. —Niech Bóg ma nas w swojej opiece — jęknął Paluchowicz, którego znów chwyciły bóle. OSTATKI PUSTYNI GOBI Nie ulega wątpliwości, że węże z pustyni Gobi uchroniły nas przed śmiercią. Następnego dnia upolowaliśmy dwa w ciągu kilku minut. Jeden z nich przypominał zwykłego węża spotykanego w Europie, drugi ustrojony był w srebrnoszara skórę, która na grzbiecie zdobiły szerokie czerwone pasy, obramowane po bokach dwiema cienkimi liniami tej samej barwy. Pamiętając jak trudno było mi obrać ze skóry pierwszego węża, któremu odcięliśmy głowę te dwa zatłukliśmy kijami. Gdy je obdzierałem ze skóry, Zaro przy pomocy swoich widełek wgniatał im mocno głowy w piasek. Te dwa barwne węże mniej przypadły nam do gustu, niż pierwsza zdobycz. Były cieńsze i wydawało nam się, że mniej nam smakują. Pewnie te kolory wpłynęły na nasze poczucie smaku. Pierwszy, gruby, czarny kolorem i konsystencja mięsa przypominał nieco węgorza. Odtąd szukaliśmy węży tego właśnie gatunku i cieszyliśmy się zawsze ilekroć zdołaliśmy jednego z nich upolować. Przejrzysty tłuszcz, który ściekał podczas pieczenia używaliśmy jako balsam na spieczone wargi, obolałe powieki i odparzone stopy. Przynosił nam ulgę, która trwała nieraz wiek godzin. Dwa dni po opuszczeniu rowu odwiedzili nas pierwsi goście Najpierw kilka kruków zatoczyło leniwie koła nad naszymi głowami. Pozostawały z nami przez cały ranek. Odleciały dopiero koło południa, gdy zaczynaliśmy przygotowywać się do wypoczynku. Zastanawialiśmy się, co je skłoniło do odlotu, gdy nagle dwa wielkie cienie musnęły piasek. Spojrzawszy w gór dostrzegliśmy na wysokości jakichś sześciu metrów nad nań parę wspaniałych orłów o długich szyjach. Patrząc pod słońc ich upierzenie wydawało mi się czarne. Przeleciały nad nań kilkakrotnie i potem, rozpostarłszy swe olbrzymie skrzydła sfrunęły na szczyt piaszczystego pagórka odległego o dwadzieścia metrów. Usiadłszy na piasku zaczęły nam się przyglądać. —Czego one tu szukają? — zapytał ktoś. Amerykanin zastanowił się: —Sadzę, że po prostu dostrzegły stado kruków i szukają czegoś do jedzenia. —Nie uda im się mnie zjeść — powiedział Zaro. —Nie martw się — uspokoiłem go — nas nie zaatakują. Zaro zaczął krzyczeć na orły udając, że rzuca w nie kamieniami. Pogardliwie nie zwróciły nawet uwagi na jego ruchy. Wyskrobawszy z piasku dwa kamienie Zaro wymierzył dokładnie i cisnął jeden z nich w stronę orłów. Kamień padł w odległości metra od ptaków wzbijając w górę mały tuman pyłu. Jeden z orłów nawet nie drgnął, drugi stracił swa godność i podskoczył lekko w górę. Drugi kamień rzucony przez Zarę padł dość daleko od celu i orły nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Same wybrały moment odlotu, gdy rozbieraliśmy naszą osłonę przed słońcem. Wzbiwszy się wysoko, towarzyszyły nam jeszcze przez godzinę, po czym zawróciły na południe i zniknęły. —Orły żyją w górach — zauważył Amerykanin. — Może niedługo już skończy się ta pustynia. Przed nami ciągnęły się niekończące się piaski i na horyzoncie nie było widać najmniejszego śladu gór. —Orły potrafią też przebywać olbrzymie odległości — odpowiedziałem. Przez trzy, czy cztery dni cierpieliśmy wciąż jeszcze na bóle żołądka i towarzysząca im biegunkę. Potem, gdy odżyło pragnienie wody, bóle żołądka ustąpiły. Wlokąc się naprzód, nieraz całymi dniami nie widzieliśmy nawet śladu węży. Potem, ni stad ni zowąd, znajdowaliśmy rankiem ze dwa węże grzejące się w słońcu. Piekliśmy je natychmiast po schwytaniu. Któregoś dnia mieliśmy prawdziwa ucztę, upolowaliśmy w ciągu pół godziny dwa z gatunku naszych ulubionych „dużych, czarnych". Dni płynęły naprzód. Znów odwiedziły nas kruki i orły. Nauczyliśmy się utrzymywania kierunku przy pomocy dwu jasnych gwiazd i wędrowaliśmy czasem i noce. Zaczęliśmy znów śnić tęsknie o wodzie. Straciłem rachubę dni. Moim zdrowym snem zawładnęły wizje gadów tak żywotnych, że choć we śnie tłukłem je w szale kijem — sycząc, czołgały się wciąż wokół mnie. W tych snach Przejawiały się wszystkie moje obawy. Najgorsza wzbudzał mój własny obraz. Wlokłem się w tym śnie samotnie przez pustynię, nawołując moich towarzyszy i wiedząc jednocześnie, że nigdy ich już nie zobaczę. Drżąc z zimna budziłem się z takiego snu o świcie, by stwierdzić radośnie, że Smith, Kolemanos, Zaro. Marcinkovas i Paluchowicz spoczywają obok mnie. Prawie niedostrzeżenie teren zaczynał ulegać zmianie. Żółty piasek ciemniał stopniowo. Jego ziarnka stawały się coraz większe i ostrzejsze; wydmy piaszczyste — coraz wyższe. Słońce paliło wciąż z niebieskiego, bezchmurnego nieba, ale zdarzały się dni przynoszące z południa wietrzyk, muskający nas leciutkim chłodem. Noce były teraz naprawdę zimne i poczynałem odnosić wrażenie, że stopniowo zaczynamy się wydostawać z tej olbrzymiej patelni. Po jakimś tygodniu, może ośmiu dniach od opuszczenia rowu z podnieceniem i rosnąca nadzieja odkryliśmy zmiany na horyzoncie. Dzień był niezwykle przejrzysty. W dali, na wschodzie zarysował się przed nami łańcuch gór — jak gdyby niebieskawa mgiełka, czy wijący się dym papierosa. Wprost przed nami, też widać było jakieś wzniesienia, ale wyglądały one na pagórki w porównaniu z tym, co dostrzegliśmy patrząc w kierunku wschodnim. Kiepsko orientowaliśmy się w geografii Azji Środkowej. Uznawszy, że ten łańcuch gór na wschodzie musi być Himalajami, które jakoś zdołaliśmy obejść od zachodu, doszliśmy do wniosku, że znajdujemy się na pograniczu Indii. Dopiero później mieliśmy się dowiedzieć, że od Himalajów dzielę nas ciągnące się z północy na południe całe poszarpane, górzyste bezdroża Tybetu. Wlekliśmy się jeszcze przez dwa wyczerpujące dni, nim stanęliśmy na twardym, skalistym gruncie, lekko przysypanym piaskiem. Osłabieni do ostatnich granic, leżeliśmy tam patrząc za siebie, na ślady pozostawione przez nas na piasku. Wyglądały one nie jak wyraźne ślady stóp, ale raczej jak smuga zrobiona w śniegu przez narty. Przed nami piał się stopniowo w górę łańcuch nagich zamarłych gór. Myślałem tylko o tym, że za najbliższym wzniesieniem może być woda. Po dwóch godzinach odpoczynku zaczęliśmy się wlec pod górę, pozdejmowawszy przedtem mokasyny, by z nich strzepać piasek. Tak wyszliśmy z pustyni Gobi. Za wzniesieniem znaleźliśmy nowe pustkowie. O zmroku zeszliśmy do pokrytej kamieniami doliny. Szlibyśmy dalej, gdyby nie to, że Marcinkovas potknął się i rozbił sobie kolano. Rano pokazał nam wielkiego siniaka. Skarżył się na lekką sztywność w nodze, ale mógł iść. Idąc gimnastykował rozbite nogę i ból przeszedł mu wkrótce. Zaczęliśmy się znów wspinać, posuwając się w zupełnym milczeniu, bo brakowało nam tchu, a zresztą poruszanie wargami sprawiało nieopisany ból. Przebrnęliśmy przez lekka, poranna mgiełkę i na następny szczyt wdrapaliśmy się dopiero po kilku godzinach. Dojrzeliśmy z niego znów na wschodzie zarys wysokich gór. Na wprost przed nami, gdzie tylko oko zdołało sięgnąć, ciągnęły się nieprzerwane łańcuchy pagórków. Dolina u naszych stóp wyglądała jak usłana piaskiem, postanowiliśmy więc zejść w dół jeszcze przed zmierzchem, by poszukać węży. Niewiele brakowało a minęlibyśmy wodę nie dojrzawszy jej. Zobaczył ją Zaro, który szedł na końcu i wrzasnął: —Woda. Kolemanos i ją szukaliśmy właśnie drogi w dół w odległości dwudziestu metrów od Żary, gdy to jedno cudowne słowo zatrzymało nas w miejscu. Zawróciwszy, zaczęliśmy się szybko wspinać z powrotem. Z pęknięcia w skale sączyła się srebrzystymi kroplami woda. Idąc jej śladami odkryliśmy jej źródełko szerokości nie większej, niż dwa palce. Znaleźliśmy miejsce, z którego krople mogły się sączyć do naszej obtłuczonej blaszanki i zasiedliśmy czekając niecierpliwie aż się ona wypełni. Trwało to dobre dziesięć minut zanim blaszanka wypełniła się musująca, czysta i lodowato zimne woda. —Przecież ty też minąłeś to miejsce — co się stało, żeś zawrócił? — spytałem Żary. —Musiałem poczuć zapach wody. Wiedziony jakimś instynktem odwróciłem głowę — odpowiedział z cała powaga. Dźwięk kropel wody spadających do blaszanki wydawał się najpiękniejsza muzyka. Gdy wypełniła się wreszcie sięgnął po nią Zaro. Ręce tak mu drżały, że rozlał trochę wody. Pełna blaszankę podał najpierw Smithowi, naśladując głębokim ukłonem etykietę Mongołów, którzy zawsze najpierw obsługują najstarszych wiekiem. Każdy wypił po łyku i podawał blaszankę następnemu. Żaden nektar starożytnych bogów nie mógł smakować tak wspaniale. Napełnialiśmy blaszankę wielokrotnie. Potem pozostawiliśmy ją pod tym życiodajnym źródłem, by każdy mógł napić się, kiedy zechce. Zbliżało się południe. Zgodziliśmy się, że pozostaniemy w pobliżu źródła przez następna dobę, ale wśród tych wzgórz nie było nic do jedzenia, a głód doskwierał nam coraz bardziej. Wyraziłem gotowość zejścia do piaszczystej doliny, by poszukać węży. Zaro zgłosił się na mego towarzysza. Wzięliśmy oba rozwidlone kije i ruszyliśmy w dół, oglądając się od czasu do czasu za siebie, by zapamiętać drogę do naszych towarzyszy siedzących wokół źródła. Zejście do spieczonej słońcem piaszczystej doliny zajęło ponad godzinę. Metrowej długości waż, który na nasz widok ukrył się pod skała, rozbudził natychmiast nasze nadzieje. A jednak aż do późnego popołudnia nie dostrzegliśmy żadnego śladu życia. Nie mogąc nic znaleźć razem, rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach. Zniechęcony, chciałem już zawrócić, gdy nagle usłyszałem triumfalny okrzyk Żary. Podbiegłem w jego stronę i znalazłem go nad wielkim, czarnym wężem, który wił się i trzepotał rozpaczliwie, przygnieciony widełkami do piasku. Zatłukłem węża kijem, po czym objąłem Zarę ramieniem, gratulując mu sukcesu. Był on zawsze wśród nas pierwszym łowcę węży. Zaro zarzucił sobie węża na szyję jak wieniec triumfalny i zaczęliśmy się wspinać znów w górę. Gdy dotarliśmy do źródła byliśmy tak spoceni i wyczerpani, że Kolemanos zastąpił mnie w mojej zwykłej pracy i zajął się obdzieraniem węża ze skóry. Przy pomocy reszty patyków i uzbieranego przez Zarę w oazie wielbłądziego łajna, Paluchowicz rozpalił ogień. Nie starczyło tego ognia na całkowite upieczenie mięsa węża, ale byliśmy zbyt głodni, by grymasić. Jedliśmy i pili aż do zachodu słońca. W nocy spał dobrze tylko Kolemanos. Pozostałym było zbyt zimno. Następnego dnia ruszyliśmy w dalsza drogę. Tym razem nikt nie dostał kurczów żołądka, z czego wynikało, że poprzednie bóle zawdzięczaliśmy głównie brudnej wodzie. Zeszliśmy w dół pochyłości i poprzez piaszczysta dolinę, dotarliśmy aż do ciągnących się przed nami wzgórz. W sumie zrobiliśmy jakieś dwadzieścia kilometrów. Ze szczytu zaczęliśmy znów badać teren. Na wprost rysowały się jakieś olbrzymie wzniesienia, postanowiliśmy więc iść łatwiejszym szlakiem, kierując się nieco na wschód. Pod wieczór nadzieje nasze obudziły pierwsze ślady roślinności: ostra kłująca trawa, szukająca z trudem miejsca dla swych korzeni między pęknięciami w skale. Wyrwawszy kępkę, podawaliśmy sobie ją z rąk do rąk, badając pilnie, tak jak gdyby nikt z nas nie widział nigdy trawy. Dzień po dniu, zmęczeni, wlekliśmy się naprzód. Nasze pożywienie już od trzech tygodni stanowiły wyłącznie chwytane od czasu do czasu węże. Noce były tak zimne, że kamienie na wzgórzach pokrywał szron. Wciąż na próżno szukaliśmy śladów jakichś zwierząt, spotykaliśmy natomiast ptaki. Czasem para unoszących się w górze sokołów, czasem rozplotkowane sroki, no i nasi dawni znajomi — kruki. Ostra jak drut górska trawa rosła coraz gęstszymi kępami i z każdym dniem stawała się coraz bardziej zielona. Wkrótce pojawiły się małe krzaki i rosnące samotnie karłowate drzewa, idealny opał na ognisko, które zaczęliśmy rozpalać co wieczór. Gdy napotkaliśmy pierwsze strumienie, ustały sny o wodzie. Teraz rzadko kiedy spędzaliśmy bez niej dłużej niż dzień. Któregoś dnia zdobywszy szczyt długiego łańcucha wzgórz spojrzeliśmy niedowierzająco w dół na rozległa dolinę, wysłana soczysta trawa. Jeszcze bardziej od trawy podniecił nas widok stada ze stu owiec, które wyglądając z dala jak białe plamki, poruszały się w dolinie pod nami. Schodziliśmy w dół szybko ślizgając się w zapale, byle tylko jak najprędzej dostać się do doliny. Zbliżywszy się dosłyszeliśmy beczenie owiec. Gdy byliśmy w odległości pół kilometra zjawiły się nagle dwa psy o długiej sierści. Zaczęły one biegać wokół stada, starając się odciąć je od nas. — Nie bójcie się — zawołał Zaro. — Nic im nie zrobimy. Pokażcie tylko gdzie jest wasz pan. Psy spoglądały na niego groźnie. —Muszę tylko podejść blisko owiec, by raz dobrze machnąć siekierką — mruknął Kolemanos. —Poczekaj. Czemu się niecierpliwisz? — zacząłem go uspokajać. — Przecież widać, że pasterz wysłał psy, by zabezpieczyć owce przed nami. Oddalmy się nieco a potem same psy zaprowadzą nas do niego. Zaczęliśmy się ostentacyjnie oddalać. Przez kilka minut psy obserwowały nas badawczo. Potem najwyraźniej zadowolone z tego, że zdołały nas odpędzić, pobiegły w kierunku zbocza po drugiej stronie doliny. Wiodąc za nimi wzrokiem dojrzałem wzbijające się w górę cienka nitkę dymu. —Ogień w południe może oznaczać tylko jedzenie — powiedział Marcinkovas głosem pełnym nadziei. Ogień płonął w miejscu osłoniętym od wiatru wystającymi z ziemi skałami, o które opierał się maleńki schron zbudowany w kształcie kopca z kamieni, ułożonych jeden na drugim. Przy ogniu siedział stary człowiek — obok niego dwa psy z wywieszonymi językami. Gdy zbliżyliśmy się do niego przemówił coś do psów. Zerwały się i pobiegły z powrotem poprzez dolinę do stada owiec. Z zawieszonego nad ogniem kociołka unosiły się kłęby pary. Postąpiwszy naprzód Amerykanin skłonił się nisko. Stary pasterz powstał i odkłonił się z uśmiechem, po czym złożył kolejno każdemu z nas ukłon. Miał siwą brodę. Z kwadratowej twarzy pokrytej smagana wiatrami skóra koloru różanego drzewa wystawały mocno zaznaczone kości policzkowe. Na głowie miał ciepła czapkę z koziej skóry. Jej nauszniki, na modłę Mongołów z północy, podwinięte były w górę. Ubrany był w rozpięta, ale przewiązana postronkiem baranicę, spod której wystawały grubo wy watowane spodnie. Na nogach miał wojłokowe buty na grubych skórzanych podeszwach. W drewnianej, obitej skóra pochwie tkwił długi — jak później odkryłem — obosieczny nóż o kościanej rękojeści. Witając nas powstał z niewyprawionej skóry baraniej, na której spoczywał przy ogniu. Nie ulegało wątpliwości, że wita nas przyjaźnie i że cieszy się z przybycia nieoczekiwanych gości. Zaczął mówić z ożywieniem i dopiero po jakichś dwu minutach zorientował się, że nie rozumiemy ani słowa. Gdy przemówiłem do niego po rosyjsku, spojrzał na mnie też nic nie rozumiejąc. Szkoda, bo biedak musiał tęsknić do jakiejś rozmowy i do wymiany wiadomości. To, co mówił brzmiało tak, jak gdyby chciał nam powiedzieć, że widział nas nadchodzących z oddali i przygotował posiłek na nasze powitanie. Dał nam znak byśmy zasiedli wokół ognia i powrócił do przerwanej przez nasza wizytę czynności mieszania w kociołku. Zajrzałem do jego schronu. Było w nim dość miejsca akurat na jedna osobę. Dzierżąc w ręku wielka drewniana łyżkę raz jeszcze spróbował podjąć rozmowę. Starał się mówić powoli i wyraźnie, ale nic to nam nie pomogło. Przez chwilę panowała cisza. Potem Smith odchrząknąwszy odezwał się po rosyjsku. —My — powiedział, zataczając wokół nas ręka — idziemy do Lhasy. Do Lhasy. Oczy pasterza błysnęły, jak gdyby zrozumiał. —Lhasa. Lhasa — powtórzył Smith, wskazując ręka w stronę południa. Pasterz wyciągnął zza pazuchy zamknięty w płaskiej, kolistej puszce rulon pergaminu, na którym wypisane były modlitwy. Postrzępione brzegi pergaminu wskazywały, że używał go często. Wyciągnął rękę w stronę słońca i zaczął nią zataczać koła. —Chce nam pokazać, za ile dni dotrzemy do Lhasy — szepnąłem. —Kręci ręka jak wiatrak — zauważył Zaro. — Musi być diabelnie daleko. Skłoniliśmy się dziękując mu za informację. Wyjął z kieszeni woreczek dobrej, prawie białej soli i wsypawszy jej nieco do kociołka dał nam znak, byśmy też zajrzeli do wewnątrz. Skupiwszy się nad ogniem dojrzeliśmy w kociołku gotująca się gęsta, szara kaszę. Nasz gospodarz zamieszał znowu zawartość kociołka, nabrał na łyżkę trochę kaszy, dmuchnął na nią, mlasnął wargami i wreszcie spróbowawszy wysunął język i oblizał sobie usta. Zaśmiał się przy tym tak radośnie, że wszyscy zaraziliśmy się jego humorem i zaczęliśmy się śmiać beztrosko — po raz pierwszy od wielu miesięcy. Teraz zaczął się prawdziwy rytuał. Stary pasterz wyciągnął ze swego schowka jakiś przedmiot ukryty w białym płóciennym worku. Spoglądał na nas jak magik, który przed dokonaniem wielkiej sztuki, stara się wzmóc napięcie widzów. Myślę, że okazaliśmy dostatecznie duże wrażenie, gdy z worka wyciągnął wreszcie na światło dzienne pięknie wykonana i utrzymana wspaniale miskę, wydrążony w drewnie, które kolorem przypominało orzech. Chuchnął na nią, przetarł rękawem i podał nam. Miska by ta tak pięknie wykończona, że rzeczywiście każdy rzemieślnik mógłby być z niej dumny. Oddaliśmy mu ją mrucząc wyrazy uznania. Napełniwszy wreszcie miskę kasza postawił ją na rozciągniętej skórze baraniej i zniknął w swym schronie. Po chwili zjawił się znów, niosąc wielki gliniany dzban o wąskiej szyjce, pełen owczego mleka. Dolał mleka do kaszy w misce i nie próbując ustalić, który z nas jest najstarszy, podał ją siedzącemu najbliżej Żarze. Zaro zjadł pełna łyżkę kaszy, mlasnął z uznaniem wargami i chciał podać ją dalej. Nasz gospodarz powstrzymał jednak łagodnie jego ramię, dając mu znak, by zjadł swa porcję. Zaro rozprawił się z miska szybko i entuzjastycznie. —Boże, jak to cudownie smakuje — zawołał. Ją byłem następny. Potrawa składała się głównie z pęczaku, który ugotowany był jednak z jakimś tłuszczem. Słodkie, chłodne świeże mleko ochłodziło nieco kaszę, mogłem więc pożreć ją dość szybko. Jedząc czułem, jak łagodne ciepło spływa do mego umęczonego żołądka. Skończyłem, mlasnąłem wargami. Odbiło mi się głośno, gdy oddawałem puste miskę. Nim zjadł sam, nasz gospodarz nakarmił nas wszystkich. Paroma kwaterkami mleka rozcieńczył później resztę kaszy w kociołku i każdy dostał jeszcze po jednej porcji. Nie bez trudu zdjął znad ognia pozbawiony uchwytu kociołek i ku naszej nieopisanej uciesze wydobył z kieszeni skórzany woreczek wypełniony tytoniem. Każdy dostał porcję wystarczający na dwa, czy trzy papierosy. Z worków powyciągaliśmy nasz, strzeżony jak skarb papier gazetowy. Gdy zapaliliśmy od ognia papierosy, opanowało nas uczucie szczęścia i wdzięczności dla naszego gospodarza za jego wspaniałą gościnność. A on — niech go Bóg błogosławi, rozsiadł się, skrzyżowawszy nogi i uśmiechał się do nas radośnie. Po półgodzinie, nie przyjąwszy naszej pomocy, poszedł do strumyka, by umyć swą cenną miskę. Dorzucił drzewa do ognia i naparzył nam herbaty. Nawet prawie nam smakowała tym razem ta tybetańska herbata, po której powierzchni pływały koła zjełczałego masła. Czułem, że powinniśmy się czymś odwdzięczyć naszemu staruszkowi. — Zróbmy mu z drutu rączkę do kociołka — zaproponowałem Kolemanosowi. Wszyscy zgodzili się, że pomysł był doskonały. Praca zajęła nam pół godziny. Nasz gospodarz był uradowany. Zastanawialiśmy się, jaką by inną wyświadczyć mu przysługę. Ktoś zaproponował, by nazbierać chrustu na opał. Po jakiejś godzinie wróciliśmy z całymi naręczami. Kolemanos przyniósł zrąbane siekierą drzewko. Pasterz czekał na nas. Gdy powróciliśmy kończył właśnie ostrzenie noża na płaskim kamieniu. Zaprosił nas byśmy usiedli i oddalił się w towarzystwie swych psów. Powrócił wkrótce, ciągnąc za sobą młodego barana. Psy krążyły wokół niego w widocznym podnieceniu. Zarżnął barana z wprawą rzeźnika. Obdarł go ze skóry z szybkością, wobec której moje zdolności w tej dziedzinie wydały mi się bardzo ubogie. Poćwiartował potem barana, natarł solą jedną przednią i jedną tylną ćwiartkę i zawiesił je w swej kamiennej chacie. Głowę i część wnętrzności rzucił psom. Połówka barana upiekła się na drewnianym rożnie i znów najedliśmy się do syta. Daliśmy mu na migi do zrozumienia, że chcemy pozostać na noc. Odnieśliśmy wrażenie, że zgodził się na to chętnie. Rozłożywszy się wokół ogniska cała nasza szóstka przespała noc przy płonącym ogniu. Rano nasz gospodarz nie wiadomo skąd wydobył owsiane placki. Każdy dostał po trzy i napiliśmy się znów herbaty. Gdy zaczęliśmy się zbierać do drogi, nie chcąc nadużywać jego gościnności — ku naszemu zdumieniu nasz gospodarz zabrał się do pieczenia reszty barana. Rozdał nam potem upieczone mięso, każdy dostał też trochę tytoniu. Opuściliśmy pasterza wczesnym popołudniem, nazbierawszy mu przedtem drzewa na opał. Nie wiedzieliśmy, jak mu dziękować za tę nieocenioną dobroć. Każdy klepnął więc lekko po ramieniu gospodarza, uśmiechając się przy tym. Zdołał, zdaje się, zrozumieć, że pozyskał sześciu naprawdę wdzięcznych przyjaciół. Rozstając się wreszcie skłoniliśmy się nisko, patrząc mu — zgodnie z etykietą — prosto w oczy. Odkłonił się nam z całą powagą. Odwróciwszy się ruszyliśmy naprzód. Gdy obejrzałem się, siedział ze swymi psami, tyłem do nas. Nie odwrócił głowy. SZÓSTKA WKRACZA DO TYBETU Sądzę, że starego pasterza napotkaliśmy jeszcze przed wkroczeniem do Tybetu. Doszedłem do wniosku, że gdy wyszliśmy z pustyni, trafiliśmy do prowincji chińskiej Kansu, która z północnego wschodu graniczy z Tybetem. Było to w początkach października 1941 i by dotrzeć do stóp Himalajów czekały nas jeszcze trzy miesiące wędrówki, poprzez dwa i pół tysiąca kilometrów trudnego terenu. Staraliśmy się zawsze robić około trzydziestu kilometrów dziennie. Zdarzały się dnie, kiedy zdołaliśmy ujść więcej. Czasem jednak wypoczywaliśmy całymi dniami, chętnie korzystając z gościnności przyjaznych Tybetańczyków. Tradycyjna, wrodzona gościnność wobec wędrowców i hojność, której obca była myśl o jakimś wynagrodzeniu, stanowiły wspaniale cechy tych ludzi. Bez ich pomocy nie odbylibyśmy nigdy tej drogi. Czułem, że gorzej znosimy dotkliwe zimno nocy, niż w pierwszym okresie wędrówki, pod koniec syberyjskiej zimy. Męka pustyni Gobi pozostawiła na nas ślady. Pod koniec dnia zajmowaliśmy się głównie poszukiwaniem dobrego schronienia na noc. Nieraz skracaliśmy wyznaczona sobie na dany dzień marszrutę, gdy znaleźliśmy wyjątkowo przytulne jaskinię lub jakieś inne dobrze osłonięte miejsce na nocleg. Zbieranie opału stało się mania. Noc bez ogniska była czymś nie do pomyślenia. O świcie ziemia pokryta była grubsi warstwy szronu, który trzymał się jeszcze długo po wschodzie słońca. Na wschodzie rysowały się łańcuchy gór, których szczyty pokryte były śniegiem. Jak zawsze zastanawialiśmy się nad tym, gdzie właściwie jesteśmy. Po pięciu dniach od rozstania się z pasterzem napotkaliśmy pierwsza wioskę. Po jakiejś godzinie marszu rozpoczętego o świcie dostrzegłem w odległości kilkunastu kilometrów, po lewej ręce — cienka smugę dymu. Odczuwaliśmy głód i na pewno nie było nam ciepło. Postanowiliśmy więc zbadać, skąd ten dym się unosi. Zeszliśmy w dół wzgórza — od porastającej go na szczycie kosówki do pokrytych trawa polan, stanowiących doskonałe pastwiska dla owiec. Gdy podeszliśmy jeszcze bliżej, dostrzegliśmy dymy unoszące się z kilku ognisk. Zbliżaliśmy się wyraźnie do jakiejś osady, od której dzieliło nas najbliższe łagodnie zaokrąglone wzgórze. Dostrzegliśmy w wiosce trochę dzieci, kury, kozy i pierwsze jaki, jakie zdarzyło mi się widzieć poza ogrodem zoologicznym. Posuwając się parami, jakby na przechadzce, zatrzymaliśmy się przed pierwszym domem. Uwagę nasza przykuł człowiek zaprzęgający jaka do dwukołowego wozu. Dojrzał nas, ale był zbyt zajęty, by okazać większe zainteresowanie. Z pół tuzina nieco zalęknionych, ale jednocześnie wyraźnie zaciekawionych dzieci ustawiło się wokół wozu, obserwując nas uważnie. Jak, którego długie jedwabiste włosie poruszał wiejący w dolinie wietrzyk, kręcił się wyraźnie próbując uniknąć uprzęży. Być może zwęszył nas i nie podobał mu się nasz zapach, o co naprawdę trudno mieć do niego pretensję. Wieśniak postanowił nagle przerwać swe zmagania z jakiem. Rzucił na ziemię uprząż i zostawił go w spokoju. Gdy zwrócił się w nasza stronę, nie ruszywszy się z miejsca złożyliśmy mu głęboki ukłon, patrząc prosto w jego młoda, płaska twarz. Odpowiedział bardzo starannie wykonanym ukłonem. Dzieci w ciszy przyglądały się całej tej scenie. Uśmiechając się postąpiliśmy obaj z Kolemanosem parę kroków naprzód. Na widok jasnego, długowłosego i długobrodego olbrzyma dzieci przerwały ciszę i zaczęły coś szeptać między sobą. Stanęliśmy przed wieśniakiem i skłoniliśmy się mu znowu. Zaczęła się między nim a mną długa rozmowa, z której obaj wywnioskowaliśmy, że się wzajemnie nie rozumiemy. Ukrywszy się za plecami, dzieci wsłuchiwały się w tę nasza rozmowę nie spuszczając oczu z jasnowłosego olbrzyma. Wieśniak dał nam wreszcie znak byśmy poszli za nim, dzieci ruszyły biegiem naprzód, roznosząc po wiosce wieść o naszym przybyciu. Postępując tuż za naszym przewodnikiem rozglądałem się dokoła. Dojrzałem kilka uprawianych działek, na których nic jednak nie rosło o tej porze roku. Na nasz widok kobiety przerwały dojenie kóz i w pośpiechu kryły się za drzwiami chat. Przybyły natomiast dzieci, które nieśmiało przyglądały się obcym przybyszom. W odległości kilkudziesięciu metrów za ostatnią chatą wieś otaczał od wschodu strumień. Jakże dobrze położona była ta miejscowość! Zauważyłem też, że dzieci dość szybko pozbyły się swej nieśmiałości i wkrótce kilkanaścioro dreptało tuż obok nas. Nasz przewodnik zatrzymał się gdzieś w połowie drogi wzdłuż ustawionych nierównym rzędem chat. Pomieszczenie, przed którym stanęliśmy było równie skromne co wszystkie inne w wiosce, tylko nieco większe i odróżniało się tym, że przed drzwiami wejściowymi miało ganek. —To zaczyna wyglądać interesująco — szepnął mi w ucho Smith, gdy nasz przewodnik zniknął w drzwiach chaty. —Myślę, że poszedł po burmistrza — zauważył Zaro. Niewiele mieliśmy czasu na domysły. Na ganku zjawiła się nowa osoba — tak szybko, jak gdyby czekała na nas za drzwiami. Był to mężczyzna około pięćdziesiątki, ubrany w ten sam strój i w taka sama rozpięta baranicę, co wszyscy we wsi. Wzrostem przewyższał przeciętnego Mongoła i choć był równie ciemny, to jednak jego rysy nie miały wyraźnie mongolskiego charakteru. Gdy wymieniliśmy zwykłe pozdrowienia, przemówił do nas językiem swego kraju. Potrząsnąłem głowa i odpowiedziałem powoli i dobitnie po rosyjsku. Twarz rozjaśnił mu uśmiech. —Witajcie — powiedział zwracając się do mnie. — Teraz będziemy mogli się porozumieć. Te słowa wstrząsnęły nami. Mówił po rosyjsku z łatwością i z dobrym akcentem. Musiałem sobie dopiero przypomnieć, że jesteśmy zbyt daleko granicy Sowietów, by przypadkowe spotkanie z Rosjaninem mogło stanowić dla nas jakieś niebezpieczeństwo. Czekał na moja odpowiedź, a nie otrzymawszy żadnej, sam zaczął mówić z ożywieniem: —Jestem Czerkiesem i od dawna nie spotkałem nikogo, kto mówiłby po rosyjsku. —Czerkiesem? — powtórzyłem. I nie mogąc wymyślić żadnej mniej banalnej uwagi dodałem: —To bardzo ciekawe. Zaczął zarzucać nas pytaniami. —Czy jesteście pielgrzymami? Czy wielu Rosjan wyznaje buddyzm? Czy przebyliście pieszo pustynię Gobi? —Tak. Pieszo. —Cóż za straszne przeżycie... Raz omal nie zginałem w czasie takiej podróży. Chciał nam zadawać dalsze pytania, ale nagle przypomniał sobie o swych obowiązkach gospodarza. Przeprosiwszy za zwłokę, zaprosił nas do swego domu. Była to jedna wielka izba, przedzielona murowanym przepierzeniem na dwie części. Gdy wchodziliśmy do środka dojrzałem kobietę, która w pośpiechu popędzała dzieci do tylnej części domu, stanowiącej pewnie kuchnię. Kilka szczegółów zwróciło moja uwagę. Błyszczące, blaszane dzbanki, rząd drewnianych łyżek na półce, wiszące pęki suszonych ziół i rzecz najdziwniejsza — wypłowiały obraz za szkłem, przedstawiający prawosławnego świętego Mikołaja. Na blaszanej półeczce pod obrazem stała prosta, miniaturowa lampka oliwna o ściankach z czerwonego szkła. Dojrzałem też masywne drewniane ławy, kamienne palenisko, ciężkie drewniane wiadro, młynek i wrzeciono. Miejsca było niewiele, ale zagospodarowano je dobrze. Pod ścianami stały prycze nakryte derkami utkanymi domowym sposobem z surowej wełny. Zasiedliśmy raczej niezgrabnie na drewnianych ławach, czując się niepewnie w tym nowym otoczeniu. Czerkies, który umyślnie lub przez zapomnienie nie powiedział nam swego nazwiska (a my też nie spieszyliśmy się z wymienieniem naszych), zwrócił się znów do mnie. Jego pytanie zaskoczyło nas. —Czy jesteście uzbrojeni? —Nie. Nikt z nas nie ma żadnej broni — odpowiedziałem. —Nie macie nawet niczego do rąbania drzewa? —A tak. Mamy na nas sześciu jedna siekierkę i jeden nóż — nie licząc kijów. —To wszystko? Chyba wiecie, że nie jest bezpiecznie podróżować w tych stronach. Zdziwiła mnie ta jego uwaga. —Nie bardzo rozumiem — odpowiedziałem. — Nie mieliśmy dotąd żadnych kłopotów. Zamilkł na chwilę przyglądając się nam uważnie. —Czy widzieliście jakichś Chińczyków? Mam na myśli zbrojnych Chińczyków, chińskich żołnierzy? —Nie widzieliśmy ani śladu. Po tej odpowiedzi wstał i opuścił izbę. Smith, przechyliwszy się do mnie, zaczął namawiać, bym się jak najdokładniej dowiedział wszystkiego o tych tajemniczych Chińczykach. Wydawszy, sadzę, jakieś polecenia w sprawie posiłku dla nas, gospodarz powrócił po pięciu minutach. Z powagą wysłuchał mego pytania. —Sadziłem, iż powinienem was ostrzec — powiedział — że wojska chińskie czasem zjawiają się w tej wiosce. Patrolują te okolice, chociaż należy one do Tybetu. Widziałem, jak posuwali się na południe w kierunku Lhasy. Ponieważ mówicie tylko po rosyjsku, Chińczycy mogą nabrać podejrzeń. Widząc ich najlepiej ustępujcie im z drogi. Było jasne, że udziela nam życzliwych rad, podziękowałem mu więc, ale jakoś nigdy nie napotkaliśmy chińskich żołnierzy. W pół godziny po naszym przybyciu przyjęto nas po królewsku owsianymi ciastkami i herbata. Zajęci napełnianiem naszych żołądków, mówiliśmy mało podczas jedzenia. Potem gospodarz przyniósł fajkę i puszkę tytoniu, którym poczęstował nas wszystkich. Izbę wypełniły wkrótce kłęby niebieskiego dymu. —A więc idziecie do Lhasy — powiedział pykając fajkę. Brzmiało to grzecznie, jak gdyby zabawiał nas rozmowa, nie sadzę jednak by naprawdę wierzył, że Lhasa była naszym celem wędrówki. —Pamiętajcie, że noce są wściekle zimne, szczególnie na wyżynach. Nie pozwólcie nigdy, by przed zbudowaniem schronienia na noc i rozpaleniem ogniska zmorzył was sen. W górach sen bez żadnej ochrony przed zimnem — to śmierć rano. Nawet nie zauważysz, kiedy cię zabierze. —Idziecie w dobrym kierunku do Lhasy. Stad będziecie się posuwać łatwym do odnalezienia szlakiem, który doprowadzi was do następnego etapu podróży. Zostaniecie tu na noc, a rano pokażę wam drogę. Są różne ścieżki, które łatwo pomylić. By wyszukać właściwa drogę musicie kierować się własnym wyczuciem kierunku. Niektóre z tych wydeptanych od wieków ścieżek prowadza wprost z jednej wioski do drugiej. Idąc nimi można stracić wiele czasu. Gdy natraficie na jakaś wieś przed zmrokiem — zostańcie w niej na noc. Zawsze znajdziecie dach nad głowa i pożywienie. Nikt nie zażąda zapłaty. —Nasza trudność — wtrącił Smith — polega na tym, że nie znamy języka. —Nie taka znów wielka trudność — uśmiechnął się gospodarz. —Wymiana ukłonów jest najlepszym sposobem przedstawiania się w Tybecie. Jeśli Tybetańczyk odkłonił się to znaczy, że uznał was za swoich przyjaciół. Wczesnym wieczorem poczęstowano nas na kolację pieczone baranina. Mięso przynieśli starsi synowie Czerkiesa, którzy zarżnęli barana wkrótce po naszym przybyciu. Podczas jedzenia gospodarz odcinał plasterki mięsa i dawał je dzieciom. Otrzymawszy swa porcję każde z nich wybiegało z izby. Na stole stała miska pełna soli. Taka przyjemność sprawiał mi jej ostry, pikantny smak, że tego wieczoru zjadłem znacznie więcej soli, niż wypadało gościowi w obcym domu. Po kolacji zaczęli się schodzić mężczyźni z sąsiednich domów, zapełniając wkrótce izbę po brzegi. Nasza zapracowana tybetańska gospodyni przyniosła znów herbatę. Każdy z gości wyciągnął z dum^ z zanadrza pięknie wykonany drewniana miskę, podobna do tej, która tak szczycił się samotny pasterz, napotkany przez nas przed pięciu dniami. Widać było, że te miski są dla nich czymś niezmiernie wartościowym. —Co jest tak cennego w tych miskach — zapytałem gospodarza. —Czy wiecie — odpowiedział — że Tybetańczyk za jedna z takich misek odda nieraz dwa jaki. —Dobrze, ale na czym polega ich wartość? —Na tym, że nie wyrabia się ich tu w górach. Są one z wielką umiejętnością drążone w specjalnie twardym, nie pękającym drzewie. Wiek dodaje im poloru i zwiększa wartość. Nosi się je w płóciennych woreczkach między innymi dlatego, by nabrały jeszcze większego połysku. Wypiwszy herbatę mężczyźni oddali miski do mycia. Choć dla mnie wyglądały one na zupełnie jednakowe, wszyscy rozpoznali swoje miski i pochowali je troskliwie do woreczków. Potem pojawiły się fajki i zaczęło się wzajemne częstowanie tytoniem. Wśród gęstych kłębów dymu uwijał się Czerkies, występując jako tłumacz w naszych rozmowach z sąsiadami. W tym środowisku był on wybitna osobistością, ciesząca się powszechnym szacunkiem ze względu na znajomość obcych języków i wielkiego świata, który roztaczał się poza obrębem doliny. W sposób zupełnie ludzki cieszył się ta swa rola, ale odgrywał ją skromnie i z godnością. Gdy izba rozgrzała się, wszy powychodziły ze swych kryjówek w naszych ubraniach. Zaczęło mnie swędzić nie tylko ciało, de i sumienie. Zerknąłem na mych kolegów i zobaczyłem, że powsadzali już ręce pod bluzy, by się drapać. Zwróciwszy się do Czerkiesa powiedziałem w sposób najbardziej naturalny: —Sadzę, że powinniśmy tej nocy spać na dworze. Nałapaliśmy po drodze wszy i nie możemy się ich pozbyć. Położył łagodnie rękę na moim ramieniu. — Wszy nie są nam obce — nie macie więc czym się martwić. Noc spędzicie pod moim dachem. Koledzy zaczęli mnie pytać, o czym rozmawiałem z gospodarzem. Gdy im powiedziałem uśmiechnęli się z ulga. Mam wrażenie, że nie mnie jednego dręczyła sprawa naszych nieproszonych towarzyszy podróży. Sąsiedzi pożegnali się wreszcie z nami i poszli. Wychodząc sprawiali wrażenie ludzi, którym zdarzyła się rzadka okazja spędzenia przyjemnego wieczoru. Wyobrażam sobie, że dostarczyliśmy im tematu do wielu rozmów, rozpraszając monotonię ich życia. Powiedzieliśmy im tylko część tego, co chcieli wiedzieć i myślę, że mieli dodatkowa rozrywkę, próbując przy pomocy wyobraźni wypełnić luki w naszych relacjach. Wiele pytań dotyczyło Kolemanosa. Ten jasnowłosy olbrzym z innego świata najbardziej ich intrygował. Powiedzieliśmy, że pochodzi z zachodniego kraju, położonego nad morzem. Kolemanos dodał słowo „Łotwa", które jednak nic im nie mówiło. Spaliśmy na pryczach — pierwsza noc pod dachem od czasu naszej ucieczki. Gospodarz z żona urządzili sobie nocleg za murowanym przepierzeniem, ale dzieci poszły, zdaje się, spać do sąsiadów. Ogarnięty wspaniałym poczuciem ciepła i całkowitego bezpieczeństwa po raz pierwszy mogłem naprawdę wypocząć. Spałem głębokim, krzepiącym snem i tylko na wpół obudziłem się o wschodzie słońca. Gospodarz pozwolił nam spać do późnego ranka. Dom wrzał już życiem, gdy zaspani usiedliśmy na pryczach. Dwoje najmłodszych dzieci, które widać przyglądały się nam śpiącym, wybiegło natychmiast do ojca z wiadomością, że obudziliśmy się. Zaraz też zjawił się nasz dobroczyńca, niosąc płachty utkanego w domu płótna. —Pewnie panowie będą się chcieli umyć? — zapytał z uśmiechem. —Obsługa jak w hotelu — zażartował Zaro. Prowadź nas do łazienki. Czerkies zaśmiał się wraz z nami. —Łazienka jest na skraju wioski. Woda bieżąca. Przyjemna, czysta. Poszliśmy do strumienia. Mimo porannego chłodu, rozebraliśmy się do pasa i zanurzywszy głowy w wodę, zaczęliśmy parskać, chlapać i nacierać ciała. Każdy miał ochotę wyprać przynajmniej bluzę i futrzana kamizelkę, ale doszliśmy do wniosku, że suszenie zajęłoby zbyt dużo czasu. Odświeżeni i w doskonałych nastrojach w drodze powrotnej zaśmiewaliśmy się z dowcipów Żary. Największy radość sprawiało jego błaznowanie nieodłącznym dzieciom. Nakarmiono nas znów mięsem, owsianymi plackami i herbaty. Nadszedł czas, by ruszyć w dalsza drogę. —W powrotnej drodze — powiedział Czerkies z naciskiem — nie zapomnijcie o tym domu. Będzie to zawsze wasz dom. —Dzięki — odpowiedział Amerykanin. — Okazał pan nam wiele dobroci i wiele hojności. —Proszę też podziękować żonie za wszystko, co dla nas zrobiła — dodałem. Czerkies zwrócił się do mnie. —Tego nie zrobię. Nie zrozumiałaby waszych podziękowań. Ale powiem coś, co sprawi jej przyjemność. Przemówił do żony i twarz jej zajaśniała szerokim uśmiechem. Opuściwszy nas powróciła po chwili z drewniana taca, na której leżał cały stos placków owsianych. Mówiąc coś podała tacę mężowi. —Chce byście wzięli te placki na drogę — powiedział nam gospodarz. Przyjęliśmy je z wdzięcznością. Dostaliśmy na pożegnanie jeszcze jeden podarunek — piękne futro baranie od gospodarza. Dając je nam powiedział, że przyda się do naprawy naszych mokasynów. Nie użyliśmy go jednak nigdy w tym celu. Przydało się natomiast później do zrobienia sześciu doskonałych mufek, które chroniły nasze ręce przed zimnem w górach. Gospodarz wyprowadził nas z wioski i wskazał dalsza drogę. Po raz pierwszy w naszej wędrówce otrzymaliśmy ścisłe i szczegółowe instrukcje. —Niektóre ze szlaków nie będą łatwe do odnalezienia — ostrzegł. — Nie szukajcie ich pod stopami, tylko patrząc przed siebie. Widać je lepiej z daleka. Opisał też znaki terenowe, którymi mieliśmy się kierować. Pierwszym z nich była góra o kształcie korony, odległa o cztery dni marszu. U stóp jej czekała nas ścieżka wiodąca do przełęczy między dwoma wierzchołkami zwróconymi na północ. Z przełęczy kazał nam iść w kierunku wierzchołka wyglądającego jak głowa cukru i znacznie bardziej odległego niż nam się mogło wydać. Sadził, że ten etap drogi zajmie ze dwa tygodnie. Nie mógł nam podać więcej dokładnych szczegółów, ale W każdym bądź razie mieliśmy w końcu dotrzeć do drogi wiodącej do Lhasy. Droga ta rozwidlała się w pewnym miejscu. Wschodnie jej ramię wiodło do miasta, południowo-zachodnie do wiosek leżących u stóp Himalajów. Pozostawiliśmy go w otoczeniu grupki dzieci. Gdy obejrzeliśmy się, pozwolił sobie na najbardziej niemongolski gest: zaczął machać do nas ręka. Marcinkovas wyraził nurtująca nas wszystkich myśli, mówiąc: — Ci ludzie budzę we mnie uczucie pokory. Ileż uczynili, by zatrzeć w naszej pamięci wspomnienie innych ludzi, którzy stracili wszelki szacunek dla człowieczeństwa? Przez kilka dni wystrzegaliśmy się chińskich żołnierzy, ale ani nie napotkaliśmy, ani nie dojrzeliśmy żadnego. Zmusiliśmy się do tego, by nie dotknąć placków przed trzecim dniem podróży. Trzeciego dnia zjedliśmy po trzy każdy, chowając resztę na czarna godzinę. Szlak, którym szliśmy zaznaczał się wyraźnie i droga nie była ciężka. Wokół gęsto rosły krzaczaste drzewa, przypominające syberyjski jałowiec. Ich gałęzie płonęły jasnym ogniem i dawały dużo ciepła. Pod koniec czwartego dnia obozowaliśmy u stóp góry o kształcie korony. Następnego dnia o świcie ruszyliśmy w górę. Wspinanie, choć uciążliwe, nie nastręczało większych trudności i po dwóch dniach przekroczyliśmy przełęcz. Po tygodniu od ostatniego posiłku napotkaliśmy stado złożone z kóz i owiec. Znaleźliśmy też dwa domy ich tybetańskich właścicieli. Po mroźnej nocy w górach dzień był ciepły i słoneczny. Wokół nas rosły kępami dzikie róże, cieszące oczy swymi żółtymi, czerwonymi i białymi kwiatami. Pomieszczenie, do którego zaprowadził nas tybetański pasterz, choć mniejsze i gorzej umeblowane, przypominało dom Czerkiesa. Uprzejmość i gościnność była na tym samym wysokim poziomie. Rodzina składała się z małżeństwa w średnim wieku, dwudziestopięcioletniej dziewczyny, która mogła być siostrę gospodarza i czworga dzieci w wieku od pięciu do szesnastu lat. Na powitanie dostaliśmy mleka, a potem nastąpiły dwa potężne posiłki złożone z koziego mięsa. Zaproszono nas na migi byśmy zostali na noc i chętnie przyjęliśmy to zaproszenie. Następnego ranka cała rodzina żegnała nas ukłonami. Po jakiejś godzinie marszu Marcinkovas zatrzymał się, by obejrzeć swe mokasyny. Znalazł dziurę wydarta podczas wspinania się wśród skał. Usiedliśmy wszyscy biorąc się za jego przykładem do naprawy dobrze podniszczonego obuwia. Kierując się dokładnymi instrukcjami Czerkiesa znaleźliśmy bez trudu potężne góry w kształcie głowy cukru i przeszliśmy przez jej szczyt. Droga nie byłaby dla mnie tak uciążliwa gdyby nie to, że otworzyła się stara rana w nodze. Zabandażowałem je kawałkiem szmaty, oddartej z górnej części mojego worka, ale bolała i dokuczała mi nadal. Dobrze wyekwipowanego podróżnika lub alpinistę uderzałby majestat otaczającego nas krajobrazu, te ciągnące się jeden po drugim łańcuchy gór, które niegdyś wyrzucała z pokrywającej ją skorupy szarpana wstrząsami ziemia. Dla nas był to teren pełen przeszkód utrudniających ucieczkę. Decydujący sad o wszystkim wydawały nasze nogi, które Tybet traktował tak okrutnie. Bywały noce, kiedy leżąc w pobliżu tańczących płomyków ogniska mógłbym spać dobrze, a jednak zbolałe, pokaleczone marszem po skalistym gruncie, stopy nie pozwalały mi zapaść w sen, mszcząc się za zbyt wielki ciężar, jaki nakładałem na nie. Odczułem również w nodze skurcze z bólu, wywołanego tkwiącym w niej odłamkiem niemieckiego granatu. Po drugiej stronie „głowy cukru" droga stała się stosunkowo łatwa. Wdali widać było spore jezioro, od którego powierzchni odbijały się promienie słońca. Z myślą o odświeżającej kąpieli przyspieszyliśmy kroku. Gdy zdjęliśmy na brzegu mokasyny i zanurzyłem stopy w wodzie poczułem dotkliwy ból. Zaro nabrał wody w dłonie i zamoczył w niej usta. Po chwili zaczął pluć i parskać. Woda była słona, bardziej słona niż woda morska — prawie gęsta od soli. Moczyłem nadal stopy w wodzie ale nie próbowałem jej pić. Ruszyliśmy wkrótce dalej w poszukiwaniu świeżej wody. Po kilku godzinach stopy zaczęły mnie tak piec, że zatrzymałem się, by je obejrzeć. Rana w nodze ropiała i opanował mnie lęk, że uniemożliwi mi dalsza drogę. Dobrze przed zmierzchem doszliśmy do rzeki, płynącej wartkim nurtem po kamienistym dnie. Po zaspokojeniu pragnienia nastąpiło mycie. Dostaliśmy z zimna gęsiej skórki, ale wkrótce wysuszyło nas słońce i czuliśmy się znacznie lepiej. Za rada Paluchowicza wymoczyłem w wódzię mój włosiennicowy bandaż, przed obwiązaniem nim rany. By dotrzeć do rzeki płynącej z północy na południe, zeszliśmy kilka kilometrów z naszej drogi. Przez parę dni posuwaliśmy się Wzdłuż jej brzegów. Była to łatwiejsza droga, pozwalająca uniknąć panującego na wyżynach zimna. Rzeka skręciła wreszcie ostro na zachód i musieliśmy przepłynąć na jej drugi brzeg, by nie zejść z obranego kierunku, wiodącego na południe. Noga prawie przestała mi dokuczać i na skórze pokazały się ślady gojenia. Ropienie ustało niemal całkowicie. Byliśmy znów bardzo głodni i często schodziliśmy z drogi widząc w oddali bardziej zielona dolinę, która mogłaby wyżywić zwierzęta i ludzi. Marcinkovas potknął się o ostry kamień i zaczął kuleć. Czuliśmy, że musimy jak najszybciej znaleźć coś do jedzenia i przynajmniej jeden dzień odpocząć. PIĄTKA OMIJA LHASĘ Ciągnął się tydzień za tygodniem, październik ustąpił listopadowi, dni stawały się coraz chłodniejsze, noce — mroźne. Nieraz przez cztery, pięć dni szliśmy o głodzie pustkowiem, na którym nie mogłyby się wyżywić nawet owce czy kozy. Bywały posępne, mgliste poranki, kiedy brakło mi sił i energii, by zmusić umęczone ciało do dalszego wysiłku. Wszyscy po kolei przechodziliśmy te okresy upadku sił. Posiłki, którymi częstowano nas tak szczodrze były obfite, ale brakło nam świeżych jarzyn, niszczył nas szkorbut. A jednak sprzyjało nam wciąż szczęście, bo nikt naprawdę poważnie nie zapadł na zdrowiu. Szliśmy wciąż naprzód. Gdy trzeba było, przepływaliśmy spienione rzeki. Forsowaliśmy szczyty, które wyglądały przerażająco z oddali, a z bliska okazywały się dziwnie łatwe do przebycia. Wspinaliśmy się na niewinnie wyglądające wzgórza, które przy wspinaniu okazywały się niezwykle trudne. Któregoś dnia Marcinkovas podjął dyskusję na temat Himalajów, zastanawiając się czy rzeczywiście powinniśmy próbować je przejść. Sadził, że raczej należy wziąć pod uwagę Lhasę lub jakieś inne miasto, w którym moglibyśmy pozostać przez jakiś czas i nabrać sił na ostatni etap wędrówki. Poparł go lekko Paluchowicz. Pozostali byli zdania, że nie powinniśmy marnować czasu. Jeśli o mnie chodzi to obawiałem się, że taka przerwa może osłabić nasza wolę dalszego marszu. Od miesięcy Wiódł nas jakiś wewnętrzny przymus migracji, ciągłe posuwanie się naprzód stało się druga natura. Nie chciałem byśmy stracili ten impuls, nim znajdziemy się w Indiach — ostatecznie i całkowicie bezpieczni. Ten praktyczny argument wysunął Amerykanin przypominając, że ze strony administracji dużego miasta możemy nie spotkać się z tak gościnnym przyjęciem jak to, do którego przywykliśmy Wśród prostych ludzi. Poza tym zaczną się niewygodne pytania, zażądają od nas dokumentów. Marcinkovas nie upierał się przy swoim projekcie. Wysunął go by zbadać nasze opinię i chętnie zgodził się z wnioskiem z dyskusji. Bynajmniej nie ulegał defetyzmowi i tak jak my wszyscy wierzył w sukces naszej eskapady. Nikt z nas nie mógł pozwolić sobie na niewiarę. Mniej więcej wtedy przydały nam się po raz pierwszy zwoje drutu wyniesione z pustyni. Szlak nasz urwał się, zablokowany skała, oderwana od najbliższego szczytu. Spletliśmy więc nasze druty w długą linę zakończona pętlę. Sięgający najwyżej Kolemanos miał je jak lasso zarzucić na wierzchołek skały, co mu się udało po kilkunastu próbach. Napiął później linę cała swa siła i najlżejszy z nas — Zaro, na ochotnika ruszył pierwszy w górę. Nie bardzo ufając linie starał się wykorzystać ręka i stopami wszystkie, nieliczne zresztą uchwyty w skale. Wspiął się na jej szczyt i zabezpieczył pętlę na drugim końcu liny, co ułatwiło nam wszystkim przeprawę. Kolemanos wspinał się ostatni. Podczas tego etapu wędrówki napotkaliśmy cały szereg wiosek i pojedynczych zagród — jedna oddzielona od drugiej tę sama mniej więcej odległością. Wszystkie podobne były do siebie pod względem architektonicznym i we wszystkich spotykaliśmy się z ta same gościnnością. Nic nie zdarzyło się w nich takiego, co pozwoliłoby mi je pamiętać odrębnie. Z wyjątkiem jednej, która zapisała się w mojej pamięci ze względu na niezwykłe spotkanie. Wioska ta składała się z sześciu blisko siebie skupionych domów. Minęlibyśmy ją nie zauważywszy, gdyby nie to, że ścieżka doprowadziła nas do jej skraju. Zajął się nami młody, uśmiechnięty Tybetańczyk, niezwykle podniecony naszym niezrozumiałym językiem. Z jakimś dziwnym pośpiechem poprowadził nas do grupy ludzi rozmawiających przed jednym z domów. Uwagę nasze przykuł mężczyzna, znacznie wyższy niż otaczający go Tybetańczycy. Gdy wraz z innymi odwrócił się w nasza stronę, ze zdumieniem skonstatowaliśmy, że był Europejczykiem. Przedstawieni przez naszego towarzysza skłoniliśmy się stojącym przed nami wieśniakom, na co odpowiedzieli równie grzecznym ukłonem. Europejczyk lekko skinął głowa. Przyglądał się nam tak badawczo, że poczułem się raczej nieswojo. Był to mężczyzna rosły, choć nieco przygarbiony, w wieku około siedemdziesiątki. Spod pokrywającej głowę siwizny Widać jeszcze było ślady blond włosów. Sprawiał wrażenie kogoś, kto od lat żyje na otwartym powietrzu, w słońcu, którego działanie widać było na jego inteligentnej twarzy i silnych dłoniach. Pod sięgające kolan baranica, przepasana czarnym paskiem ze skóry, nosił odzież tybetańska. Trudno było dostrzec kolor jego oczu poprzez błyski słońca odbijającego się od stalowej oprawy okularów, które same w sobie stanowiły w tych okolicach coś niezwykłego. Otaczający go Tybetańczycy spoglądali wyczekująco to na nas, to na niego. Sadzać, że nadszedł czas by przełamać lody, przemówiłem do niego po rosyjsku. Mówiąc czułem, jak rośnie zainteresowanie tubylców. Wysoki mężczyzna potrząsnął głowa, odczekał chwilę i przemówił po niemiecku. Marcinkovas, Kolemanos i Zaro, którzy znali ten język równie dobrze jak ją rosyjski z radością skorzystali z możliwości popisania się swymi talentami lingwistycznymi. Paluchowicz i ją znaliśmy na tyle niemiecki, by rozumieć treść rozmowy, ale nie wiem czy Amerykanin rozumiał cokolwiek, rezerwa naszego rozmówcy była uderzająca. Mówił krótkimi, ostrymi zdaniami. Udzielał ścisłych odpowiedzi na pytania, ale sam z siebie niewiele wnosił do rozmowy. Powiedział nam, że jest protestanckim misjonarzem, który przybył do Tybetu z grupę Europejczyków należących do tego samego wyznania. Przez blisko pięćdziesiąt lat podróżował po Tybecie i Chinach. Myślę, że był albo Niemcem, albo Austriakiem. Ni stąd ni zowąd przeszedł na francuski. Zaro, który mówił po francusku doskonale podjął rozmowę i prowadził je aż przeszliśmy znów na niemiecki. Zafascynowani Tybetańczycy wsłuchiwali się z otwartymi ustami w tę kaskadę obcych dźwięków. Czułem wyraźnie, że nasz nowy znajomy odnosi się do nas bardzo niechętnie. Nie podobał mu się pewnie nasz wygląd, nasze brudne, poczochrane głowy, obdarte ubrania i wyzierająca zewsząd nędza. Wydało mi się, że jako człowiek z zachodu cieszy się w tej i sąsiednich wioskach wielkim uznaniem, które sobie wyrobił i wzmacniał od lat. Mógł więc obawiać się, że przybycie sześciu obszarpanych europejskich włóczęgów poderwało jego autorytet wśród miejscowej ludności. Zaro, który spośród nas wszystkich brał najżywszy udział w rozmowie, też wkrótce wyczuł, że nasza wizyta nie sprawiła Wielkiej przyjemności misjonarzowi. Kierowany duchem przekory, zaczął robić ironiczne żarciki. Scharakteryzował nas jako »grupę międzynarodowych turystów" i z wyniosłym roztargnieniem unikał odpowiedzi na pytanie, skąd wzięliśmy się w Tybecie. Gdy Zaro mu powiedział, że pielgrzymujemy do Lhasy, nasz rozmówca przestał w ogóle wierzyć i wkrótce wytworzyła się atmosfera wzajemnej nieufności. Tylko Tybetańczycy, nie rozumiejąc ani słowa, radowali się naszą rozmowa. —Nie macie żadnych pakunków. Czym żyjecie w drodze? —Żyjemy z gościnności tego kraju — odparł Zaro. — Pan sam wie na pewno jak uczynni są ci ludzie. —Gościnność nie nakarmi was na co dzień. —Nie dojadamy — odpowiedział znów Zaro. — Czasem całymi dniami musimy dociskać pasa, ale przyzwyczailiśmy się do tego. Marcinkovas wtrącił się do rozmowy, pytając misjonarza, gdzie mieszka. W odpowiedzi misjonarz wskazał na muła skubiącego obok trawę. —To jest mój muł. Gdzie się zatrzyma, tam jest mój dom. Przybyliśmy do wioski około dziesiątej rano. Gdy zaczęliśmy jeść, misjonarz usiadł z nami. Pamiętam ten moment doskonale, gdyż po raz pierwszy poczęstowano nas ryżem i zastanawiałem się skąd pochodzi. Przez cały posiłek panował napięty nastrój, mimo że misjonarz starał się nawet rozmawiać z nami. Byliśmy dla niego zagadką i nie bardzo wiedział, jak ma nas traktować. Około trzeciej po południu powiedział, że musi się zbierać w dalszy drogę. Obeszliśmy wraz z nim wszystkie domy. Pożegnał się z Tybetańczykami, osiodłał muła, wyraził po niemiecku nadzieję, że „gdziekolwiek pójdziemy, szczęście będzie nam sprzyjać" i ruszył w drogę nie podawszy nam nawet ręki. Młody Tybetańczyk, który zajmował się nami od samego początku obserwował oddalającego się misjonarza, spojrzał potem na nas porozumiewawczo, napiął klatkę piersiową i zaczął się bić po niej pięściami, pokazując swe muskuły. Najwyraźniej starał się nam dać do zrozumienia, że misjonarz był człowiekiem potężnej siły. Żałowałem bardzo, że to spotkanie z misjonarzem nie odbyło się w przyjaźniejszej atmosferze. Gdyby nie wzajemne opory wiele moglibyśmy się od niego dowiedzieć. W drodze do domu naszego gospodarza otoczyły nas znów dzieci, wytrzeszczając z ciekawości oczy. Największy popularnością cieszył się jak zawsze Zaro, rozśmieszający je swym błaznowaniem. Jakiś ośmioletni chłopak zaczął z zapałem ciągnąć go za spodnie. — Zatańcz im twego kozaka — zaproponowałem. Zaro ruszył w „prysiudy", wzbijając kurz dokoła. Dzieci piszczały z radości, ale dorośli też się śmiali podziwiając jego piruety. Ten spontaniczny występ Żary był jakby reakcją na wyniosłość człowieka, który nas właśnie pożegnał. Nie sadzę, by Zaro zdawał sobie z tego sprawę. Gdy dotarliśmy wreszcie do rozwidlenia naszego szlaku uznaliśmy, że musi to być miejsce, o którym mówił nam Czerkies: na wschód do Lhasy, na południowy zachód do Indii. W kilka godzin później dojrzeliśmy wielką karawanę — co najmniej pięćdziesiąt ludzi — posuwająca się w kierunku, w którym, jak nam się wydało, leżała Lhasa. Szliśmy krajem poszarpanych łańcuchów górskich i wielkich jezior. Pod koniec listopada dojrzeliśmy wielką taflę jeziora, które rozmiarami przypominało morze. Trudno było ocenić jego wielkość, szczególnie, że nie byliśmy pewni czy to, co wyglądało dla nas jak cienka linia na horyzoncie było rzeczywiście drugim brzegiem jeziora. Wykąpawszy się w świeżej, chłodnej wodzie, spędziliśmy noc nad brzegiem. W pobliżu jeziora panowała wilgoć i nawet ognisko nie zdołało nas rozgrzać. Dalsza droga stała się stosunkowo łatwa. Wiele kilometrów przeszliśmy wzdłuż brzegów jeziora. Po dwu dniach znaleźliśmy małą osadę, w której dano nam posiłek. Gdy odmówiliśmy pozostania na noc obdarzono nas żywnością na drogę. Szliśmy naprzód raźno i w doskonałych nastrojach. Rana w nodze zagoiła się i nie potrzebowałem już jej bandażować. Trzeciego dnia od opuszczenia jeziora obozowaliśmy w otoczonej urwistymi skałami dolinie. Grunt pokryty ubogą, ledwo wegetującą roślinnością mokry był od deszczu. Chociaż mieliśmy zawsze ze sobą suchą podpałkę, dużo czasu minęło nim zdołaliśmy rozpalić ogień w niewielkiej jaskini, w której postanowiliśmy spędzić noc. Zjedliśmy resztę owsianych placków i rozłożyliśmy się wokół ognia. Poruszany lekkim wiatrem dym wypełniał całą jaskinię. Była to noc podobna do wielu innych, które mieliśmy za sobą. Nic nie wskazywało na to, że ta dolina stanie się wkrótce sceną tragedii. Z wyjątkiem, jak zawsze, Kolemanosa, wszyscy spali kiepsko. To ten, to tamten wstawał i mrucząc coś w półśnie pod nosem dorzucał gałęzi do ognia. Gdy blady świt zaczął rozjaśniać ciemności w dolinie, wstał Zaro i wyszedł z jaskini. Kiedy wrócił, leżałem oparty na łokciu. —Mglisto i zimno — powiedział. — Ruszajmy jak najszybciej w dalsza drogę. Zaczął też budzić wszystkich po kolei. Paluchowicz leżał obok mnie. Marcinkovas skulił się między Smithem a Kolemanosem. Wstałem natarłem zesztywniałe nogi i zacząłem wymachiwać ramionami. Wokół mnie krzątali się wszyscy. Nagle rozległ się głos Żary: —Wstawaj! No wstawaj! Klęczał nad Marcinkovasem lekko potrząsając jego ramieniem. —Obudź się! Obudź! — zawołał znowu, tym razem z wyraźna nuta niepokoju w głosie. Zwrócił się wreszcie do nas patrząc z przerażeniem: —Chyba jest chory. Nie mogę go obudzić. Ukląkłem przy Marcinkovasie. Leżał tak, jakby wypoczywał. Chwyciłem go za wyciągnięta nad głowę rękę i zacząłem lekko nią potrząsać. Nie drgnął nawet. Oczy miał zamknięte. Zacząłem szukać pulsu, przytknąłem ucho do jego piersi, uniosłem powieki. Powtórzyłem te badania kilkakrotnie, wciąż jeszcze nie chcąc uwierzyć w przerażająca prawdę. Ciało było jeszcze ciepłe. Wyprostowałem się. Zdumiał mnie spokój własnego głosu. —Marcinkowa nie żyje — powiedziałem. Te słowa wydały mi się tak dziwne i brzmiały tak sztucznie, że powtórzyłem znowu: —Marcinkovas nie żyje. Ktoś, nie pamiętam kto, wybuchnął: —Ależ to niemożliwe. Przecież nic mu nie było. Rozmawiałem z nim przed kilkoma godzinami. Czuł się dobrze. Nie narzekał... —Nie żyje... —powtórzyłem. Smith ukląkł koło Marcinkovasa. Przez jakaś minutę lub dwie nachylony był nad nim, potem skrzyżował mu ręce na piersiach i powiedział: —Tak, proszę panów. Sławek ma rację. Paluchowicz zdjął swoja stara futrzana czapkę i przeżegnał się. Zachary Marcinkovas, lat 28 lub 29, który mógł zrobić karierę jako architekt w swej rodzinnej Litwie, gdyby nie przyszli i nie zabrali go Rosjanie — nie podołał dalszej walce. Byliśmy wstrząśnięci, nie znając przyczyn jego śmierci i nie rozumiejąc ich. Może był bardziej wyczerpany, niż pokazywał po sobie i jego serce nie wytrzymało dalszego wysiłku. Nie wiedziałem i nikt z nas nie wiedział. Marcinkovas, człowiek cichy i pełen goryczy, żyjący przeważnie własnymi myślami, Marcinkovas, którego Krystyna darzyła przyjaźnią i potrafiła rozśmieszyć — opuścił nas. W skalistym gruncie nie mogliśmy mu nawet wykopać grobu. Spoczął w głębokiej szczelinie między skałami. Ciało pokryliśmy żwirem i kamykami. Kolemanos oddał mu ostatnia przysługę, robiąc niewielki krzyż, który wetknęliśmy między kamienie. Każdy pożegnał się z nim na swój sposób. Ją modlitwa poleciłem jego duszę Bogu. Pięciu pozostałych ruszyło przed siebie ciężkim krokiem. Zabraliśmy fufajkę i sobolowa kamizelkę Marcinkovasa, sadzać, że mogą nam się jeszcze przydać. Krajobraz znów się zmienił — marsz utrudniały spadziste wzgórza, wymagające od nas coraz większego wysiłku. Nauczyliśmy się posługiwać lina przy trudniejszych przejściach. Próbowaliśmy zawsze znaleźć na noc jakaś wioskę, w której można by przespać się pod dachem, przeważnie jednak zmierzch zastawał nas na otwartych przestrzeniach, bez żadnego osiedla ludzkiego na widoku. Któregoś dnia ze szczytu wysokiego wzniesienia dojrzeliśmy refleks słońca, odbijającego się od błyszczących dachów odległego o wiele mil miasta. Myśl, że było to owo święte miasto Lhasa, sprawiła nam wielka przyjemność. Był to prawdopodobnie któryś z większych klasztorów tybetańskich, ale niewątpliwie leżał w kierunku wiodącym do Lhasy. Nazwa tego miasta posługiwaliśmy się niemal jak talizmanem od czasu przekroczenia granicy Syberii. Pod koniec grudnia trafiliśmy do największej z widzianych przez nas w Tybecie wiosek. Było to niemal miasteczko złożone z czterdziestu domów ustawionych z niespotykana przedtem symetria po obu stronach drogi. Osada miała jeszcze jedna odróżniająca ją od innych cechę: budynek, górujący nad reszty wsi swymi rozmiarami, do którego zaprowadził nas pierwszy napotkany Tybetańczyk. Idąc, prowadzeni przez naszego niezwykle ciepło ubranego przewodnika, byliśmy zdziwieni brakiem dzieci, które zawsze otaczały nas w każdej wiosce. Zagadkę tę rozwiązaliśmy szybko. Z budynku wyszedł Azjata w wieku miedzy trzydziestka a czterdziestka, o pociągłej twarzy i ostrym spojrzeniu. Obejrzał nas od stóp do głów, skłonił się i zniknął w drzwiach, w których się pojawił. Po chwili wysypała się przez nie cała czereda dzieciaków. Była to więc szkoła i spotkaliśmy się z nauczycielem. Jestem przekonany, że nie był Tybetańczykiem. Chińczyk? Być może. Gdy wrócił do nas, zaczął rozmawiać ze stojącą obok grupą Tybetańczyków. Było jasne, że mówią o cudzoziemcach, którzy nie władają ich językiem. Nauczyciel przemówił do nas powoli i wyraźnie. Próbował kolejno dwu języków, z których jeden mógł być tybetańskim, a drugi chińskim. Odpowiedziałem kilkoma rosyjskimi wyrazami. Zaro próbował po niemiecku. Rozmowa nie dawała żadnego rezultatu. Przez chwilę staliśmy zakłopotani. Tybetańczycy spoglądali na nas z niepokojem. Wreszcie odezwał się znów nauczyciel. Mówił bardzo powoli, z trudem ważąc słowa — tym razem po francusku. Zaro odpowiedział mu z zapałem, zalewając go potokiem francuszczyzny. Nauczyciel uśmiechnął się i dał "mu ręka znak, by mówił wolniej. Zaro zwolnił i zaczęli rozmawiać zadowoleni z tego, że mogą się porozumieć. Ożywiona gestykulacja Żary niewątpliwie ułatwiała rozmowę. Tybetańczycy promienieli z radości, widząc, że sprawy wzięły dobry obrót. — Pójdźcie z tym, który przyprowadził was do mnie—powiedział wreszcie swym spokojnym powolnym głosem nauczyciel. — Zaprowadzi was do swego domu i zajmie się wami. Potem ją przyjdę, żeby znów porozmawiać. Powiedział znów coś pokrótce Tybetańczykom. Nasz przewodnik zabrał nas do swego domu. W oczekiwaniu na gotujący się posiłek zostaliśmy poczęstowani herbata. Nauczyciel wszedł po cichu, bez pukania — nie zauważyłem, by ktokolwiek pukał do drzwi w Tybecie — skłonił się wszystkim i zasiadł z nami do posiłku. Wyjął składany nóż, który nosił przypięty do paska z plecionego rzemienia. Zauważywszy, że zerkam na nóż z zainteresowaniem podał mi go do obejrzenia. Był to nóż o pojedynczym ostrzu, oprawionym w kościana rękojeść. Napis na ostrzu wskazywał na niemiecka produkcję. Nie powiedział mi skąd miał ten nóż. Zaro chciał się od niego dowiedzieć, gdzie się kształcił, a szczególnie, gdzie nauczył się po francusku. Ale nauczyciel wyraźnie unikał tego tematu, udając nagle zainteresowanie rozmowa z naszym tybetańskim gospodarzem. W rezultacie nigdy nie otrzymaliśmy odpowiedzi na pytanie Żary. Nauczyciel, po którym widać było, że całe swe życie spędził w Tybecie, interesował mnie niezmiernie. Później przyszło mi na myśl, że prawdopodobnie mieszkał kiedyś w Indochinach francuskich. Ze zwykła już ostrożnością nie powiedzieliśmy mu o początkach naszej podróży. Zaro zaspokoił tylko ciekawość nauczyciela wspominając o tym, jak dostaliśmy się do Tybetu. Wiadomość o przejściu przez nas pustyni Gobi wywarła na nim duże wrażenie. Nigdy nie słyszał o tym, by ktoś bez pomocy zwierząt pociągowych i bez zapasów żywności przebył tę pustynię. —A dokąd idziecie teraz? — zapytał. —Chcemy się dostać do Indii — odpowiedział Zaro. Opowiadanie o pielgrzymce do Lhasy nie miało już oczywiście sensu, gdyż szliśmy w innym kierunku. Jeden z dwu obecnych przy rozmowie Tybetańczyków przerwał grzecznie, pytając o czym mówimy. Gdy nauczyciel przetłumaczył obaj wyrazili niepokój. —Powinniście zmienić kierunek — poradził nauczyciel. — O tej porze roku pogoda w górach da wam się bardzo we znaki. Najlepiej idźcie do Lhasy by tam się przyłączyć do jakiejś karawany. Może wypadnie wam długo czekać na karawanę do Indii, ale nie pożałujecie tego. Zaro odpowiedział, że zastanowimy się nad ta rada, ale wiedzieliśmy, że i tak nigdy nie pójdziemy do Lhasy. Poprosiliśmy nauczyciela, by podziękował w naszym imieniu gospodarzowi za posiłek i gościnę. Nauczyciel przetłumaczył gospodarzowi nasze podziękowanie, a potem nam jego odpowiedź. —Mówi, że się cieszy z waszej wizyty i życzy, by wam nogi dopisywały w drodze i by nie spotkało was żadne nieszczęście. Przenocuje was u siebie, a jutro zaopatrzy was w żywność na dalsza podróż. Siedzieliśmy rozmawiając aż do późnego wieczora. Przy pomocy Żary zapytałem o coś, co dręczyło mnie od chwili znalezienia się w domu naszego tybetańskiego gospodarza: dziwny, kwaśnawy, leciutko zalatujący obora zapach. Nauczyciel uśmiechnął się i wskazał na kamienny podłogę, świeżo pokryta gruba warstwa farby ceglastego koloru. Okazało się, że dbały o wygląd swego domu Tybetańczyk użył do malowania podłogi czerwonego pyłu, zmieszanego ze zwierzęca uryna. Zaro zapytał nauczyciela o datę. Był 23 grudnia 1941 roku. Spaliśmy dobrze wyciągnięci na baranicach rozłożonych na barwnej podłodze. Rano zgodnie z obietnica, zostaliśmy zaopatrzeni w żywność. Wysłuchawszy życzeń szczęśliwej podróży, ruszyliśmy w dalsza drogę. Wieczór wigilijny spędziliśmy wokół jasno płonącego ogniska. Noc była mroźna i nikt jakoś nie miał ochoty ułożyć się do snu w tej temperaturze. Rozmawialiśmy o różnych dawnych gwiazdkach i o tej zeszłorocznej, spędzonej w drodze do łagru. Niezachwianie, głęboko religijny Paluchowicz zaskoczył nas wszystkich kolęda, która zaczął śpiewać swym chropowatym głosem. Ponieważ nikt jakoś nie podtrzymał pieśni, przerwał po odśpiewaniu dwu zwrotek. — Odkąd pamiętam w każde święta śpiewałem kolędy — powiedział po chwili milczenia. — Dziś też musiałem zaśpiewać. Wiem, że wyjdzie nam to wszystkim na dobre. Dnie stawały się teraz zimne, jeszcze zimniejsze — noce. Naładowane śniegiem chmury zwisały groźnie nad rysującymi się w oddali podnóżami Himalajów. Po którejś nocy spędzonej w zbudowanym z kamieni szałasie, przez kilka godzin rano sporządzaliśmy sobie mufki z futra podarowanego nam przez Czerkiesa. Przyszedł wreszcie dzień, kiedy dojrzeliśmy śniegiem pokryte i sięgające chmur szczyty Himalajów, które wydawały się złudnie blisko. W rzeczywistości dzielił nas od nich jeszcze wielki dystans pełen trudności i niebezpieczeństw. Co dzień staraliśmy się rozpaczliwie, by noc nie zaskoczyła nas na wyżynach. Gdy jednak któregoś wczesnego popołudnia wpadliśmy w wyjąca zadymkę, dalsza droga stała się niemożliwa. Śnieg sypał tak gęsto, że na odległość kilku metrów nie było nic widać. Oblepił nam mokasyny tak, że próbując znaleźć jakieś schronienie przed zadymka, ślizgaliśmy się niebezpiecznie. Dzięki przypadkowi czy Opatrzności znaleźliśmy osłonę w szczelinie między dwiema olbrzymimi skałami. Mieliśmy ze sobą zawsze noszony na zmianę worek, pełen suchych drewien, wzięliśmy się więc do rozpalania ognia. Męczyliśmy się chyba dłużej niż godzinę nim w tym niosącym śnieg wietrze, zdołaliśmy wreszcie rozpalić ognisko. Wąski otwór w górze szczeliny zasłoniliśmy workami, na których poukładaliśmy co cięższe kamienie. Przykryła je wkrótce gruba warstwa śniegu. Ten dach podparliśmy naszymi kijami. Rano byliśmy pokryci śniegiem. A jednak spało się zdumiewająco wygodnie w pełnym dymu schronieniu. Najgorsza burza minęła i wykopawszy sobie z naszej szczeliny drogę na zewnątrz, dojrzeliśmy w świetle jakby rozwodnionego słońca już tylko resztki zadymki. Przez cały dzień schodziliśmy w dół ze wzniesienia, na którym złapała nas zadymka. Droga była niebezpieczna, ale jakoś nic się nikomu złego nie stało. PODNÓŻA HIMALAJÓW Do brzegów szerokiej, skutej lodem rzeki dobrnęliśmy, jak dziś obliczam, gdzieś pod koniec stycznia. Musiała to być główna rzeka Tybetu, która przecinając z zachodu na wschód południowa część kraju mija zapory górskie, by po ich przeciwnej stronie w Indiach stać się potężna Brahmaputra. Wokół panowała na dobre zima i nocą temperatura spadała zawsze poniżej zera. Czasem padał gęsty śnieg, kiedy indziej znów śnieg z deszczem. Wiatr dmący ze szczytów niósł ze sobą zimny powiew gór. Zima była ciężka, ale na pewno nie tak surowa jak zima syberyjska. Nam jednak, niedożywionym i wyczerpanym dziewięcioma miesiącami pieszej wędrówki, wydawała się bardzo trudna do przetrwania. Przeprawa na druga stronę zamarzniętej rzeki nie była łatwa. Zaro jako najlżejszy szedł ostrożnie przodem próbując wytrzymałość lodu w miejscach, które wydawały nam się niebezpieczne. Prawdziwa przeszkodę stanowił jednak dopiero przeciwległy, południowy brzeg rzeki — wysoki, urwisty i oblodzony. Musieliśmy się wspinać po stopniach wyrąbanych siekiera przez Kolemanosa. Ruszyliśmy później na zachód, wzdłuż rzeki. Wysoki jej brzeg opadał stopniowo. W miejscu, w którym zrównał się z poziomem wody zobaczyliśmy w pewnej odległości od rzeki trzy niskie chaty. Przed chatami leżało kilka przewróconych do góry dnem łodzi. Miały one wzniesione dzioby i burty, zdołałem się więc bez trudności podczołgać pod jedna z nich. Uderzył mnie zapach zepsutej ryby. Do desek dna łodzi przylepione były wyschnięte łuski ryb. Poszliśmy razem oglądać chaty. Były one zbudowane z kamieni i tak niskie, że Kolemanos musiał wewnątrz schylać głowę. Dach stanowiła spoczywająca na ułożonych w poprzek bambusach plecionka, uszczelniona pasmami włosia jakiegoś zwierzęcia — prawdopodobnie jaka. Sucha podłoga wskazywała na to, że dach musiał być szczelny. Trudno o prymitywniejszą konstrukcję niż te chaty, trzy pokryte matami kamienne pudełka, do których wchodziło się przez szpary. Wewnątrz znaleźliśmy stare sieci, kilka bambusów i dobrze starte drewniane walce, przy pomocy których rybacy staczali łodzie do rzeki. Wybrawszy najlepsza z trzech chat postanowiliśmy spędzić w niej noc. Sczerniała i wypieczona plama na glinianej podłodze wyznaczała miejsce na palenisko. Leżały na nim jeszcze zwęglone kawałki drewna. Posługując się znalezionymi bambusami i wysuszonym zwierzęcym łajnem, które nosił ze sobą Zaro, rozpaliliśmy ognisko. Dym unosił się przez szparę w dachu zastępująca komin. W lutym znaleźliśmy wioskę, która miała być ostatnia w naszej wyprawie. Było to osiem czy dziewięć domów w zagłębieniu położonym ponad wąska dolina. Za wioska wznosiła się stroma ściana gór, których sforsowanie zajęło nam dwa dni. Wieś odróżniała się od wszystkich innych dotąd przez nas napotkanych: piętrowych domów nie widzieliśmy bowiem nigdzie przedtem — ani w Tybecie, ani w ogóle od czasu opuszczenia Syberii. Schodząc z gór znaleźliśmy się poniżej osady i trzeba się było do niej wspinać kamienista ścieżka. Byliśmy w bardzo opłakanym stanie — głodni i zmęczeni. Tybetańczyków zdumiała nasza wytrwałość, gdyśmy im wytłumaczyli na migi skąd idziemy i dokąd zdążamy. Zaopiekowali się nami troskliwie. Zaprowadzono nas do jednego z domów, gdzie rozsiedliśmy się na niskich ławach, którym liczne lata używania nadały szczególnego połysku. Dostaliśmy tak gorąca herbatę, że aż buchały z niej kłęby pary. Najedliśmy się potem baraniny — jak zwykle i sycących placków owsianych. Paluchowicz dostał jakaś maść — prawdopodobnie tłuszcz barani — która natarł sobie boląca stopę. Z sąsiednich domów poschodzili się mężczyźni i dzieci, by obejrzeć przybyszów. Wszyscy Uśmiechali się, kłaniali i kiwali głowami. Nasze przybycie było niewątpliwie wyjątkowym zdarzeniem, które całej wiosce dostarczyło na długo tematu do rozmów. Tak jak wszędzie w Tybecie w podłogę domu wbudowany był płaski kamień, w którym wyryto kilkuwierszowy napis. Kamień umieszczony był koło drzwi i wystawał około jednego metra sad podłogę. Wiedzieliśmy od Czerkiesa, że napisy na kamieniu Wykonywać mogą tylko niektórzy lamowie. Tybetańczycy otaczają te kamienie wielka czcią, wierząc, że chronią ich one od Złych duchów i nieszczęść. Nasz gospodarz mógł mieć jakieś trzydzieści lat i był wyższy od przeciętnego Tybetańczyka. Zadowolony, że zainteresowałem się kamieniem wskazał palcem na napis, a potem na blaszane pudełeczko, przyczepione do mosiężnej bransoletki, która nosił na przegubie lewej ręki. Między tym nowym dla mnie rodzajem amuletu a napisem na kamieniu musiał istnieć jakiś bezpośredni związek. Mieszkańcy domu byli wprawnymi tkaczami. W głównym pokoju na dole stało wrzeciono, obok którego leżał zwój dobrze utkanego, ciepłego i grubego materiału. Najlepszy przykład ich pracy stanowiły barwne żółto-czerwone kołdry i nakrycia na łóżka. Owce, które dostarczały wełny, zamknięte były o tej porze roku w kamiennych ogrodzeniach. Stały tam niskie kamienne szopy dające owcom schronienie w razie zawieruchy. Parter łączyły z piętrem krótkie strome schody o wyciosanych z kamienia stopniach i bez żadnej poręczy. Schody umieszczone były w kacie dużego pokoju na dole. Poprzez kwadratowy otwór w suficie wchodziło się do górnego pokoju tak, jak na pokład statku. Na górze były pomieszczenia sypialne rodziny oraz skład wełny ściśle zwiniętej w grube bale. Tam też w cieple, w dusznym, przesyconym zapachem owiec powietrzu, spędziliśmy zaciszna, wygodna noc, gdy na dworze, za grubymi ścianami wył i jęczał wicher. Obudziło nas o świcie światło dzienne, przedostające się przez maleńkie okno o szybie z grubej miki. Jedząc obfity ranny posiłek przyglądaliśmy się ubawieni gospodarzowi, który badał nasze worki, podnosząc je w górę, ważąc w rękach, by w ten sposób odgadnąć ich zawartość. —Może sprawdza czyśmy mu nie ukradli rodzinnych sreber — zauważył Zaro. Tybetańczyk nie mógł zrozumieć tej uwagi, ale zadowolony z tego, że się śmiejemy, zaczął się śmiać z nami. Zajrzawszy wreszcie do naszych worków znalazł w nich kawałki skóry i futra, patyki i zeschnięty gnój na podpałkę. Nie znalazłszy nic więcej, spojrzał na nas z troska, po czym wskazał na żywność, która połykaliśmy właśnie z zapałem. —Zaniepokoiło go, że podróżujemy bez żadnych zapasów żywności — odgadł Amerykanin. Gospodarz wyszedł do sąsiedniego, małego pokoju, w którym siedziały kobiety i wdał się z nimi w rozmowę. Potem w towarzystwie kilkunastoletniego chłopca wyszedł przez nasz pokój na dwór. Powrócił po jakiejś półgodzinie niosąc świeżo zarżnięte i obdarte ze skóry jagnię. Mięsem zajęły się kobiety. Piekły je przez kilka godzin na rożnie, nad otwartym ogniem. Przez ten czas gospodarz badał nasze stopy. Przyniósł z góry zwój surowej wełny i wziąwszy w rękę jeden z mokasynów Paluchowicza pokazał, jak powinniśmy wyłożyć wełna od wewnątrz nasze obuwie, by zabezpieczyć stopy przed mrozem. Rozdał nam później wełnę, odrywając od zwoju całe garście. Pomysł był doskonały i mam wrażenie, że zdołaliśmy mu dać do zrozumienia, jak bardzo byliśmy wdzięczni. Tę maleńka, górska osadę opuściliśmy obładowani zapasami żywności. Dotychczas wszelką żywność, jaka nam dawano, nosiliśmy w jednym worku, który każdy dźwigał kolejno. Tym razem postanowiliśmy podzielić między siebie cała baraninę i placki owsiane. Teren stawał się coraz trudniejszy i niebezpieczniejszy. Gromadzenie żywności w worku niesionym przez jednego z nas stawało się wielkim ryzykiem. A nuż z tym cennym workiem spadnie on w przepaść i pozbawi żywności pozostałych. Tybetańczyk uszedł z nami kilometr, by nas wyprowadzić na wąska ścieżkę nad dolina. Pozostawieni samym sobie zeszliśmy w dół do najbliższego punktu, by potem wspiąć się znów na stroma górę po przeciwległej stronie — byle tylko trzymać się południowego kierunku. Tybetańczyk wyjaśnił nam jednak znakami, że mamy trzymać się ścieżki wiodącej na południowy zachód, aż ujrzymy dwa bliźniacze szczyty, na które powinniśmy się wspinać. Tak przynajmniej zrozumieliśmy instrukcje powtarzane przez Tybetańczyka na migi każdemu po kolei. Ukłonił się nam wreszcie i zawrócił. — Niech cię Bóg błogosławi — westchnął po polsku i z głębi serca Paluchowicz. Wyruszywszy wczesnym popołudniem nie zdołaliśmy tego dnia przejść przed zmierzchem więcej niż piętnaście kilometrów, choć droga nie była bardzo trudna. Wieczorem siedząc wokół małego ogniska odbywaliśmy naradę. Staraliśmy się ustalić, gdzie mniej więcej jesteśmy i ile jeszcze pozostało nam drogi. Rozmowa urwała się po jakimś czasie i otoczyła nas martwa cisza gór. Zrobiło mi się jakoś dziwnie żal — siebie samego i nas wszystkich. Szamotałem się z jakimś rozpaczliwym lękiem, który mówił mi, że teraz właśnie, po tych straszliwych tysiącach kilometrów los może się zwrócić przeciwko nam. Te przypływy zwątpienia i rozpaczy nawiedzały mnie zwykle nocą. Jestem przekonany, że inni też musieli staczać ze sobą podobne walki, ale nigdy nie zwierzaliśmy się sobie z tych momentów załamania. Z nadejściem poranka przyszłość wydawała się mniej czarna. Lęk czaił się, ale ruch, działanie i wysiłek umysłowy potrzebny, by móc się uporać z codziennymi problemami, pozwalały o nim zapominać. Na tym etapie wędrówki byliśmy bardziej niż kiedykolwiek opanowani wewnętrzna potrzeba parcia naprzód. To „byle dalej" stało się jakaś obsesja, mania. Wystarczyło, by rankiem ktoś powiedział „chodźmy", a już wszyscy, jak automaty ruszali naprzód. Nikt nie prosił, by mu dano odpocząć jeszcze choćby pół godziny. Szliśmy po to, by rozprostować zesztywniałe nogi i zagrzać przemarznięte w ciągu nocy ciała. Żywności starczyło nam na ponad dwa tygodnie, bo ograniczyliśmy się do jednego bardzo skromnego posiłku dziennie. Trudna wspinaczka i coraz częstsze niebezpieczne zejścia wymagały znacznie lepszego odżywiania. Ale ograniczając się mieliśmy przynajmniej pocieszające uczucie, że póki mamy zapasy żywności, nie umrzemy z głodu. Kilka razy zmierzch zastał nas na szczytach. Korzystając z syberyjskich doświadczeń budowaliśmy sobie w takich wypadkach schron ze śniegu, by w nim spędzić bezsenna noc — aż do świtu jeszcze jednego dnia. Z dnia na dzień uczyliśmy się nowych arkanów sztuki wspinania. Przed wojna próbowałem taternictwa w Polsce, ale tamte doświadczenia niewiele się przydały w ponurych Himalajach. Miało się wówczas dobrze podkute buty, cały potrzebny ekwipunek — no i doświadczonego przewodnika. Poza tym w góry chodziło się latem i dla sportu. Tu z workami przywiązanymi do pleców, wpijając paznokcie w skałę, trzeba się było wspinać nieraz godzinami po to tylko, by znaleźć blokujące dalsza drogę, zwieszone nad nami i nie do przebycia skalne urwisko. Trzymając się mocno rękami uchwytów staraliśmy się dać wypocząć skostniałym i obolałym palcom od nóg, które poprzez mokasyny musiały szukać sobie oparcia w skale. Potem trzeba było schodzić w dół i szukać nowego wejścia na szczyt. W tych warunkach posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. Nasz jedyny ekwipunek stanowiły — mocna ale zbyt krótka rzemienna lina, siekierka, na pewno najpożyteczniejsze narzędzie, nóż o szerokim ostrzu oraz druciane pętle i haki zrobione jeszcze na pustyni Gobi. Wspinaliśmy się w pewnym porządku. Zaro, jako najlżejszy, szedł zwykle pierwszy, badając siekierka uchwyty i rozbijając pokryta śniegiem powłokę lodu. Ją szedłem następny, zmieniając się nieraz z Zaro, by mu dać odpocząć, dalej Kolemanos, po nim Smith i na końcu Paluchowicz. W miarę możności staraliśmy się pomagać tym dwu najstarszym wiekiem. Zawsze jednak upierali się, by przy schodzeniu iść na czele. Mieliśmy wciąż nasze kije. Schodząc z łagodniejszych pochyłości szukaliśmy nimi ukrytych pod śniegiem szczelin i wgłębień. Przy wspinaczce zatykaliśmy je za paskami z tyłu. Każdy specjalista od wysokogórskiej wspinaczki uznałby Zarę za wprawnego i nieustraszonego towarzysza. Wymyśliliśmy prosty sposób, by sobie pomagać przy przekraczaniu spadzistych skał zagradzających nam drogę. Do płaskiego, ciężkiego kamienia w kształcie ósemki, przywiązywało się w środku linę. Kamień trzeba było później przerzucić na druga stronę skały. Próbowaliśmy czasami wiele razy nim zaczepił się o jakieś niewidoczne dla nas miejsce. Wówczas Kolemanos napinał całym swym ciężarem linę i Zaro — najzwinniejszy z nas, poczynał bohatersko wspinać się w górę. Obserwowaliśmy go z bijącymi sercami, wiedząc, że każde pośliźnięcie oznaczało śmierć. Gdy czasem zdarzał się pogodny dzień, dodatkowa męka był rażący blask słońca odbijającego się od bieli śniegu. Nowym cierpieniem był wywołany mrozem ból czoła — jak gdyby ucisk żelaznej obręczy. Poradziliśmy sobie z tym zrobiwszy maski ze skóry baraniej. Maska miała wycięcia na oczy. Zatknięta pod czapkę zwisała luźno wzdłuż twarzy. Maski te przydały nam się bardzo, zabezpieczając nas również przed blaskiem słońca. Miały jednak pewien minus. Oddech wywoływał wilgoć pod maska. Wokół ust i nosa tworzyły się pod wpływem mrozu sopelki lodu. Nieraz musiałem się zatrzymać, by dotknąć ręka twarzy i ciepłem dłoni stopić zbierający się lód. Staraliśmy się zawsze kryć ręce przed mrozem, ale do wspinania potrzebne były palce i drapiąc się na skały musieliśmy sobie pomagać gołymi rękami. Mając twarze zasłonięte maskami a uszy nausznikami naszych futrzanych czap — bardzo często nie mogliśmy się nawzajem dosłyszeć. Na tym tle powstawały zadrażnienia. Byliśmy śmiertelnie znużeni, posępni, zawsze głodni. Nerwy miałem napięte jak struny fortepianu. Było zbyt zimno by móc spać. Gdzieś w początkach marca nasza piątka zeszła zakosami z pogrążonych w zawiei śnieżnej szczytów, w oblana słońcem, pobielona śniegiem dolinę. Było to późnym rankiem kiedy zachęceni promieniami słońca usiedliśmy, by wypocząć i zdjęliśmy maski i czapki. Byliśmy przygnębieni i od dwu dni bez jedzenia. Gdy siedzieliśmy tak, nie mając nawet sił na rozmowę, usłyszałem jakiś dźwięk. Wytężyłem słuch, by sprawdzić skąd ten odgłos pochodzi, gdy nagle Paluchowicz zawołał: —Słyszę szczekanie psa. —Ją też coś słyszałem — rzekłem. —Z tamtej strony — wskazał Paluchowicz w podnieceniu. — Musimy iść i zbadać. Wytężając słuch szliśmy jakieś pól kilometra. Nagle doszło nas tak wyraźne szczekanie, że zatrzymaliśmy się w miejscu. Rozejrzeliśmy się dokoła spodziewając się jakiegoś domu, lub przynajmniej szałasu, ale nigdzie nie było widać śladu zabudowań. Tymczasem pies musiał nas zwęszyć, gdyż zaczął ujadać gwałtownie. Wtedy dopiero ujrzeliśmy w odległości około stu metrów jaskinię, wyglądająca jak czarna plama na tle otaczającej ją bieli śniegu. Idąc w jej kierunku ujrzeliśmy człowieka, który wyszedł właśnie z jej ciemności na światło dzienne. Powiedział coś do psa i ujadanie ustało. Był to stary człowiek o pomarszczonej, wysmaganej wiatrami twarzy i siwej brodzie, która rosła rzadkimi kosmykami. Uśmiechnął się do nas pokazując dziąsła, które starość ogołociła z zębów. Ubrany był dobrze i ciepło. Grubo wywatowana bluzę i spodnie przykrywała zwykła tybetańska baranica. Na nogach miał solidne skórzane buty, widać ciepłe, bo z cholewek wystawały wkładki z zielonego wojłoku. Nie wiem, kto bardziej ucieszył się z tego spotkania. Staruszek kręcił głowa, kłaniał się, gadał coś, uśmiechając się bezzębnymi ustami. Nawet rudobrunatne psy zaraziły się jego entuzjazmem i biegały w kółko, merdając zajadle kudłatymi ogonami i ujadając z podniecenia. Przed wejściem do jaskini stał niski mur, zbudowany z luźno poukładanych kamieni, który osłaniał ją przed wiatrem. Okrążając ten mur staruszek poprowadził nas do jaskini, gdzie nim jeszcze oczy przyzwyczaiły się do panującego w niej półmroku, uderzył nasze nozdrza stęchły, mdły zapach owiec. Oceniając z zewnątrz rozmiary jaskini na podstawie ciasnego wejścia, byłem zaskoczony jej obszernością. Starzec wraz ze swymi psami zajmował niewielka przestrzeń między wejściem do jaskini, a dzieląca ją w głębi przegroda. Za tym ogrodzeniem jednak naliczyłem przynajmniej ze sto owiec. Było to więc zimowe schronienie pasterza, czekającego aż wiosenne słońce stopi śniegi i dolina zazieleni się trawa, na której paść będzie swe owce. Na kółkach wisiało pięć wypełnionych sianem worków zrobionych z siatki. Stos podobnych siatek w kacie wskazywał, że owce trzymane były za ogrodzeniem od wielu tygodni. W środku pomieszczenia płonął ogień. Obok leżał stos chrustu i suszonego nawozu na podpałkę. Na kamieniach stały dwa żelazne kotły, jeden wielkich rozmiarów, drugi mały. Wielki, jak później odkryłem służył do topienia śniegu na wodę dla owiec. O przeznaczeniu małego dowiedzieliśmy się od razu, gdy pasterz, zaraz po wprowadzeniu nas do wnętrza jaskini przystąpił do parzenia herbaty. Wyjął ją z wypolerowanego drewnianego pudełka o oliwkowym kolorze. Była to, po raz pierwszy, zwykła herbata — drobne suszone listki, a nie prasowane cegiełki, które dotychczas spotykaliśmy w Mongolii czy Tybecie. Tą herbata chciał prawdopodobnie uczcić nasze spotkanie, później bowiem, częstując nas, używał zwykłych cegiełek. Pasterz wyciągnął zza pazuchy składany nóż. Otworzył go i zaczął starannie, powoli ostrzyć o płaski kamień. Na widok noża psy zerwały się i zaczęły tańczyć wokół pasterza, wietrząc świeże mięso. Wypróbowawszy ostrze noża na swych palcach, pasterz uśmiechnął się do nas znacząco i wraz z psami ruszył do owiec. Po chwili wszedł do jaskini niosąc pod pacha wierzgające i beczące jagnię. Po zdumiewająco krótkim czasie powrócił z oczyszczonym, obdartym ze skóry, gotowym do pieczenia mięsem. Rzuciwszy psom głowę i wnętrzności poćwiartował mięso. Piekł je na umieszczonym nad ogniem drewnianym rożnie. Gdy pieczeń zaczęła skwierczeć, wsadził pod nią na chwilę buty, tak by gorący tłuszcz spłynął na nie. Wtarł go później w skórę pewnie po to, by je zmiękczyć i wzmocnić. Później nalał trochę wody na dno dużego kociołka, dosypał do niej pełnej otrębów maki i wziął się do ugniatania ciasta na placki. Piekł je na rozgrzanym w ogniu płaskim kamieniu. Jedliśmy jak głodomory. Etykiecie stało się zadość: po jedzeniu odbijało nam się tak głośno, że nasz gospodarz nie mógł mieć żadnych wątpliwości, co do tego, jak bardzo smakował nam posiłek. Pomogliśmy mu wynieść kocioł i napełnić śniegiem. Gdy już wydawało nam się, że jest pełny chcieliśmy go ponieść z powrotem, ale pasterz zatrzymał nas skinieniem, skoczył na wierzch i zaczai tupiąc ugniatać śnieg. Dodaliśmy potem znów śniegu, wypełniając wolne miejsce i tym razem Zaro odtańczył w kotle wesoły taniec ku uciesze staruszka. Twardo ugnieciona masa śniegu stopniała wkrótce nad ogniem. Przed spaniem pasterz napoił swa trzodę i nakarmił ją sianem. W jaskini było bardzo gorąco, raczej dzięki owcom, a nie przygasającemu ognisku. W nocy budził mnie kilkakrotnie odrażający zaduch przebywających od dawna w tym zamknięciu zwierząt. Nie bardzo wiedząc, gdzie jestem, wpadłem jednak po chwili znów w sen. Było mi ciepło i czułem się bezpiecznie. Rano pasterz wstał przed nami. Gdy pobudziliśmy się, stał nad ogniem łyżka mieszając w kociołku gęsta kaszę. Na pożegnanie dał nam ostatnia ćwiartkę zabitego poprzedniego dnia barana. Gdy wyszliśmy z jaskini zapytał nas znakami dokąd idziemy. Spojrzeliśmy na słońce a potem wskazaliśmy na południe. Pasterz schwycił wyciągnięte ramię Żary i skierował je lekko w kierunku południowo-zachodnim. W tym też kierunku ruszyliśmy w dalsza drogę. W ciągu następnych kilku dni przekonaliśmy się, że pasterz znał dobrze te okolice. Szliśmy cały czas na południe, unikając wyczerpującego wspinania. Nadrabialiśmy pewnie sporo drogi ale forsowanie stojących przed nami gór, byle tylko iść prosto naprzód, na pewno zajęłoby nam więcej czasu. Z tego okresu utkwiło mi w pamięci jedno zdarzenie. Przy schodzeniu z długiej, pokrytej śniegiem pochyłości Paluchowiczowi spadł but z nogi i wirując potoczył się w dół, aż spoczął w dolince pod nami. Biedny Paluchowicz usiłował stać na jednej nodze, by goła stopa nie dotykać śniegu i klął niczym w koszarach — jak na prawdziwego wachmistrza przystało. — Przyniosę ci go — zawołał Zaro i pobiegł w dół. Dojrzeliśmy go, jak w biegu schylił się, by podnieść but. Nie opanował jednak całkiem nabranego rozpędu i wciąż mknął w dół. Przysiadł, by rozpęd zahamować siedzeniem — i to było wszystko, co mogliśmy zobaczyć z góry. Zaro znikł za ostatnia pochyłością. Trwało to jedna chwilę. Choć biegłem w dół znacznie ostrożniej od niego, byłem pierwszy w miejscu, w którym zniknął z naszych oczu. Teren pod moimi nogami opadał ostro w dół aż do zagłębienia, z którego wznosił się łagodnie w górę. Po drugiej stronie zagłębienia, w odległości jakichś trzystu metrów stał Zaro. Rycząc ze śmiechu otrzepywał śnieg ze swych spodni. Wszyscy zbiegli w dół — ostatni Paluchowicz podskakując na jednej nodze. — Spróbujcie — wrzeszczał Zaro. — Najłatwiejsza droga w dół. Ruszyłem pierwszy jego śladem. Był to wspaniały zjazd, wiatr świszczał m, w uszach. Zakończyłem zjazd tak, jak Zaro zanosząc się ze śmiechu. Kolejno Kolemanos Smith i Paluchowicz, wszyscy zjechali w zawrotnym tempie na drugą stronę. Pamiętam dobrze to wydarzenie. Był to jedyny etap długiej wędrówki, który przebyliśmy bez pomocy nóg. ŚNIEŻNE POTWORY HIMALAJÓW Pod koniec marca 1942 roku byliśmy przekonani, że jesteśmy wreszcie w pobliżu tego sanktuarium, jakim wydawały nam się Indie. Na wprost przed nami wznosiły się, zagradzając drogę, najwyższe z dotychczas widzianych i najniedostępniejsze szczyty. Powiedzieliśmy sobie, że jeszcze jeden końcowy wysiłek zawiedzie nas do kraju, w którym znajdziemy cywilizację, wolność, odpoczynek fizyczny i duchowy. Każdy z nas szukał rozpaczliwie jakiegoś podtrzymania na duchu i jakiejś zachęty. Dręczył mnie strach, że jeszcze jeden wysiłek przy wspinaniu może stać się moim końcem. Bałem się, by na jakimś szczycie nie zapaść w ów podstępny sen, z którego nie ma już przebudzenia. Wspólna nam wszystkim wiara, że po przeszło sześciu tysiącach kilometrów wędrówki byliśmy bliscy celu, zaostrzała tylko te moje obawy. Prześladowała mnie myśl, że wszystko może się jeszcze skończyć gorzkim zawodem. Staliśmy u kresu naszej odporności fizycznej i duchowej. Jedna jedyna, ale o nieocenionej wartości siłę czerpaliśmy z gorącej przyjaźni, jaka złączyła nas we wspólnym nieszczęściu. Póki byliśmy razem istniała jeszcze nadzieja. Pod względem ducha i woli przetrwania nasza piątka, jako całość posiadała znacznie potężniejsza silę, niż każdy z nas z osobna. Siedzieliśmy wokół ognia zapalonego z resztek drzewa, jedząc ostatnie okruchy żywności. Oglądaliśmy nasza linę, siekierę, nóż, pętle druciane i haki, badając ich stan i wytrzymałość. Ostatnie dwie godziny przed zmierzchem spędziliśmy na naprawie obuwia. Skończywszy te wszystkie przygotowania byliśmy gotowi do ostatniego ataku. Dogasający ogień obrócił się w popiół jeszcze przed północą. Spędziliśmy niespokojną noc, drepcząc w miejscu, by się ogrzać. Z pierwszym brzaskiem dnia Zaro obwiązał się lina, wziął siekierkę od Kolemanosa i ruszył pierwszy naprzód. Cieszyłem się, że znowu jesteśmy w ruchu. Na szczęście sprzyjała nam pogoda. Choć dał zimny wiatr, to jednak słońce grzało dość mocno, by stopić pokrywające śnieg zdradliwy powłokę lodu. Wspinaliśmy się z większa pewnością siebie, ale i ostrożniej, niż kiedykolwiek. Zaro ze zdwojone dokładnością badał każde oparcie dla nóg i każdy uchwyt w skale, wypuszczając spod maski kłęby pary. Trzeciego dnia w południe weszliśmy wreszcie na szczyt po to tylko by ujrzeć następny szczyt przed nami. Był to chyba najgorszy z prześladujących nas koszmarów: zawsze jakaś nowa góra zagradzała dalsza drogę. Zejście południowym stokiem z tego szczytu, zajęło nam dwa dni i było bardziej wyczerpujące nerwowo, niż wspinanie się w górę. W dolinie zbudowaliśmy sobie schron ze śniegu. Zabezpieczył nas przed smagającym wiatrem i choć niewygodnie, zdołaliśmy jednak przespać w nim kilka godzin. Następny szczyt był gorszy od wszystkich dotychczasowych. Przejście z jednej doliny do drugiej, położonej po przeciwległej stronie, zajęło nam sześć dni i tak wyczerpało nasza odporność, że po raz pierwszy zaczęliśmy głośno mówić o śmierci. Jestem dziś przekonany, że nie przetrwalibyśmy wówczas nawet kilkugodzinnej zawiei śnieżnej. Po dwóch dniach wspinaczki, gdy szczyt góry ukryty był jeszcze w wirujących chmurach, wbiłem w pewnej chwili nóż w szczelinę skały, by móc łatwiej podźwignąć się z wąskiego występu, na którym stałem. Przywarłem ciałem do ściany skalnej i oparłem się najpierw silnie stopami, by zwolnić ręce i rozprostować zdrętwiałe palce, a potem trzymając się mocniej rękami zwalniałem na przemian stopy, przywracając w nich obieg krwi. Sięgnąłem wreszcie w górę po rękojeść noża i chwyciwszy ją, zacząłem się unosić, gdy nagle nóż jak sprężyna odbił się od skały, wyskoczył z moich rąk i z dźwiękiem napiętej, drgającej stali poszybował w dół. Wpijając się palcami rąk i nóg w ścianę znalazłem nowy uchwyt i odzyskałem równowagę. Nóż przepadł. Nie było po nim nawet śladu. Czułem się tak, jak gdybym stracił najbliższego przyjaciela. Trzeciego dnia, gdy byliśmy już blisko wierzchołka, wspinanie się nie nastręczało tyle trudności. A jednak zaczęliśmy wątpić czy kiedykolwiek osiągniemy szczyt. Marzliśmy straszliwie. Gęsta mgła to spływała na nas, to unosiła się znowu. Zaczęliśmy też odczuwać skutki wysokości. Rozrzedzone powietrze w zastraszającym tempie pozbawiało nas resztek sił. Każdy krok był męką, walką z wszechwładnym znużeniem. Poddać mu się oznaczało usiąść i szlochać rozpaczliwie gorzkimi łzami. Moim pękającym płucom brakowało powietrza. Serce biło w piersiach jak miot. Siła woli zniknęła zupełnie. Każdy z nas pozostawiony samemu sobie usiadłby najchętniej, zamknął oczy i skonał, nie wiedząc kiedy. Ale zawsze znajdował się ktoś, kto parł naprzód i wszyscy czołgaliśmy się za nim. Ostatecznym chyba ciosem było krwawienie nosa. Próbowałem je zahamować wtykając w nozdrza kawałki szmaty, ale oddychanie tylko ustami było zbyt męczące. Odetkałem więc nos i krew spływała znów spod maski, zamarzając na brodzie. Perspektywa spędzenia nocy w tym rozrzedzonym powietrzu na pewno nie podtrzymywała nas na duchu. — Musimy iść naprzód póki jest jeszcze widno — powiedział z naciskiem Zaro. — Musimy przejść szczyt przed zmierzchem. Ruszyliśmy więc naprzód, cierpiąc i poruszając się jak muchy w smole. By uniknąć wysiłku wspinania się wprost na wierzchołek góry, szliśmy długimi zakosami. Wejścia na sam szczyt nie pamiętam. Przypominam sobie tylko, że prowadzący nas Zaro znalazł się w pewnym momencie poniżej mnie. Jakiś czas wspinaliśmy się znowu, aż wreszcie wszyscy poczuli, że schodzimy na dobre w dół. Tej nocy nadszedł kryzys i stała się ona najtrudniejszą do przetrwania w całej naszej wyprawie. Spędziliśmy ją na szerokim płaskim występie skalnym. By wykopać w śniegu wątpliwe schronienie przed dotkliwym zimnem nocy, musieliśmy wpierw rozbić siekierką pokrywająca go gruba warstwę lodu. Drzewa na ogień brakło. Byliśmy tak wyczerpani, że każdy usnąłby dosłownie stojąc. Ale wiedzieliśmy, że sen stanowiłby zaproszenie dla śmierci. Była to najdłuższa noc w moim życiu. Spędziliśmy ją stojąc skupieni blisko siebie i obejmując się wzajemnie ramionami. Powieki opadały pod ciężarem snu. By nie usnąć, musiałem je od czasu do czasu podtrzymywać, trać pod maska oczy palcami. Kolemanos, największy śpioch, trzykrotnie opuszczał brodę na piersi i zaczynał chrapać. Za każdym razem szturchając i tarmosząc — przywracaliśmy go do przytomności. Nawzajem broniliśmy się przed snem i każdy pilnował, by sąsiadowi nie opadła broda lub nie zamknęły się oczy. Co jakiś czas, trzymając się za ramiona dreptaliśmy powoli w kółko. Raz nawet podczas tego groteskowego tańca począłem zapadać w błogi, ciepły sen. Lekko szarpiąc moją brodę obudził mnie Amerykanin. Przyszła wreszcie najgorsza część nocy — ostatnie godziny przed świtem, kiedy człowiek jest najbardziej wyczerpany i najgorzej znosi zimno. Nie potrafiłem opanować dreszczy, które od stóp do głów wstrząsały moim ciałem. — Chodźmy — powiedział ktoś. — Musimy zejść w dół do jakiegoś miejsca w którym będzie można oddychać. — Drugiej takiej nocy nie zdołałbym przeżyć — westchnął Paluchowicz, wyrażając myśl, która nurtowała nas wszystkich. Ledwo zaczynało się przejaśniać, gdy ruszyliśmy w drogę. Paluchowicz szedł pierwszy. Zaro i ją na końcu. Koło południa straciliśmy godzinę, gdy obrana przez nas droga w dół urwała się nagle na wąskim występie, zawieszonym nad bezdenna przepaścią. Trzeba było wspinać się z powrotem po starych śladach i szukać innego zejścia. Udało nam się za drugim razem, choć to zejście było niebezpieczne i trzeba było posługiwać się siekierką i lina. Po dziesięciu godzinach straszliwego wysiłku, zeszliśmy w dół przed zmrokiem jakieś półtora tysiąca metrów. Oddychanie stało się łatwiejsze, poprawiły się nastroje i znów zaczęły budzić się nadzieje. Spędziliśmy jeszcze jedną ponurą, bezsenną noc aż do świtu, w którego świetle zobaczyliśmy leżącą pod nami dolinę. Gdzieś po południu zapytał mnie nagle Zaro: —Czy ta dolina coś ci przypomina? —Nie. Dlaczego? —Spójrz na ten mniejszy łańcuch gór, ciągnący się na zachód i oderwany od głównego masywu. Zupełnie taka sama konfiguracja, jak w tej dolinie, w której spotkaliśmy pasterza. Zacząłem się śmiać. —Nie sądzisz chyba, że spotkasz tu jeszcze jednego pasterza wraz z trzodą owiec. —Nie — odpowiedział Zaro. —Ale może znajdziemy jaskinię, w której zdołamy się wreszcie wyspać. Najbardziej zdumiewającym było nie to, że po dwu godzinach poszukiwania znaleźliśmy jaskinię, ale to że rzeczywiście była używana przez pasterza. W kącie leżał stos chrustu i niewyprawione skóry baranie. Trudno o lepszy dowód, że Opatrzność czuwała wciąż nad nami. Na kołku zawieszony był jakiś pakunek owinięty w baranią skórę. Po odpakowaniu znaleźliśmy wewnątrz ćwiartkę koziny. Mięso było niedowędzone i sczerniałe, ale byliśmy zbyt głodni, by grymasić. Postanowiliśmy więc upiec je jak najszybciej. Cóż to było za ognisko! Dorzucaliśmy tak długo drzewa, aż tańczące płomienie oświetlały najodleglejsze zakamarki jaskini. Nie mając noża, musieliśmy dzielić mięso przy pomocy siekiery, odłożywszy połowę na następny dzień. Bezzębny Paluchowicz, pozbawiony noża, jadł jeszcze dłużej, niż zwykle. Jakoś jednak wszyscy zaspokoili pierwszy głód. W tej jaskini, po raz pierwszy od czasu opuszczenia Syberii, przywłaszczyliśmy sobie cudzą rzecz: skóry baranie, z których każdy zrobił sobie kamizelkę. Spędziliśmy noc wygodnie i obudziliśmy się dopiero w jakieś dwie godziny po świcie. Ogień wygasł, więc zjedliśmy na zimno resztki koziego mięsa i opuściliśmy pospiesznie jaskinię. Wszelkie rozważania na temat tego, jaka odległość dzieli nas jeszcze od celu naszej wędrówki wydawały się zupełnie bezcelowe. Byliśmy wciąż jeszcze otoczeni niekończącymi się pasmami gór. Nikt z nas nie mógł też wiedzieć, że szczyt na który zaczęliśmy się wspinać w dwa dni po opuszczeniu jaskini był ostatnim bastionem Himalajów, i że za nim droga wiodła wzgórzami do północnych Indii. Nie przypominam sobie szczegółów tej ostatniej wspinaczki. Pamiętam jedynie, że forsowaliśmy północna ścianę wierzchołka i że po dwu dniach drapania się w górę nie osiągnęliśmy tej wysokości, na której rozrzedzone powietrze dawało się nam tak we znaki. Przy schodzeniu, po drugiej stronie szczytu świeciło słońce i powietrze było kryształowo czyste. Patrząc na zachód widzieliśmy pasmo pokrytych śniegiem niebotycznych gór. Szczyt, na którym staliśmy, wyglądał przy nim bardzo skromnie. Na południe teren opadał stromo w dół. Patrzeć w tym kierunku czułem, że spoglądam na Indie. Prócz psów i owiec nie spotkaliśmy w Himalajach żadnych innych zwierząt. Dlatego też poczęliśmy obserwować z wielkim zainteresowaniem dwa czarne punkciki poruszające się po śniegu w odległości pół kilometra. Zauważył je pierwszy Kolemanos. Myśl o zwierzętach kojarzyła się z myślą o jedzeniu. Jakkolwiek szybko ruszyliśmy w dół, wydawało nam się wątpliwe czy będą na nas czekać. W pewnej chwili zniknęły nam z oczu, zakryte wzgórzem, wkrótce jednak dojrzeliśmy je znowu, nieco pod nami, w odległości mniej więcej stu metrów. Uderzyły mnie dwa szczegóły. Były to zwierzęta olbrzymich rozmiarów i stały na tylnych łapach. Przyglądajmy się im bardzo długo, ze dwie godziny, dlatego też z tej obserwacji wyniosłem wyraźny, niezatarty obraz. Początkowo nie mogliśmy uwierzyć naszym oczom, staliśmy więc w miejscu, patrząc i patrząc. Byliśmy tak zaabsorbowani tym widokiem, że ktoś nawet zaproponował, by podejść bliżej, aby się lepiej przypatrzyć. Dopiero Zaro przypomniał nam, że należy się strzec zwierząt, które nie uciekają na widok człowieka. Postanowiliśmy więc nie ruszać się z miejsca. Wykorzystując umiejętności zdobyte na kursie obserwatorów artyleryjskich, zacząłem obliczać wysokość obu zwierząt. Nie były niższe, niż dwa i pół metra, z tym, że jedno z nich przewyższało wzrostem drugie o kilka centymetrów. Była to mniej więcej różnica między wzrostem przeciętnego mężczyzny i przeciętnej kobiety. Zwierzęta dreptały spokojnie po niewielkim występie, przez który wiodła nasza droga w dół. Postanowiliśmy czekać cierpliwie, aż pójdą, sobie ustępując nam drogi. Nie ulegało wątpliwości, że zauważyły nas i że się nas nie boja. Amerykanin był przekonany, że obie tajemnicze istoty prędzej czy później — tak jak niedźwiedzie opadną na przednie łapy. Stały jednak do końca w pozycji pionowej. Byłem zbyt daleko, by móc dokładnie przyjrzeć się ich rysom. Zauważyłem, że głowy ich miały kształt kwadratowy. Uszy musiały blisko przylegać do czaszek, gdyż nie rzucały cienia. Miały ostro spadające ramiona, potężne klatki piersiowe i długie łapy, przegubami sięgające kolan. Patrząc z profilu, zarys czaszki i pleców stanowił jedna prosta linię. — Jak dwa cholerne Szwaby — zauważył Paluchowicz. Doszliśmy jednomyślnie do wniosku, że oglądamy stworzenia, o których nikt z nas nigdy nie słyszał, których nie widzieliśmy ani na wolności, ani w ogrodzie zoologicznym. Gdyby tylko przewinęły nam się przed oczyma znikając w oddali, łatwo byłoby je określić jako parę niedźwiedzi czy małp z gatunku orangutanów. Oglądane z bliska bynajmniej nie odpowiadały tej uproszczonej klasyfikacji. Miały w sobie coś z tych obu gatunków zwierząt a jednak nie wyglądały ani na niedźwiedzie, ani na małpy. Pokryte były gęstym czerwonawym owłosieniem, miejscami widać było jednak kępy długiego szarawego włosia. Ogólny efekt ich zabarwienia był rdzawo brunatny. Zwiesiwszy nogi nad krawędzią skały obserwowaliśmy je przez jakaś godzinę. Poruszały się w miejscu, stajać od czasu do czasu, by rozejrzeć się dokoła, jak ludzie podziwiający wspaniałe widoki. Czasem zwracały głowy w nasza stronę nie okazując jednak żadnego zainteresowania. Stracił cierpliwość Zaro. —Nie możemy tu czekać cały dzień, aż się namyśla i pójdą sobie. Trzeba je ruszyć z miejsca. Zaczął wymachiwać rękami, wydając z siebie przeraźliwe dźwięki i odtańczył taniec wojenny czerwonoskórych. Oba stworzenia nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Wtedy Zaro zaczął ciskać w ich stronę odłamkami lodu. Jeden, najcelniejszy, padł w odległości jakichś dwudziestu metrów od zwierząt wzbijając w górę chmurkę śnieżnego pyłu. I to jednak nie dało najmniejszego rezultatu — po prostu zostało niezauważone. Czekaliśmy jeszcze godzinę. Zacząłem myśleć z niepokojem, że te tajemnicze zwierzęta rzucają nam wyzwanie, czekają aż zejdziemy w dół, by spotkać się z nimi na ich gruncie. —Kpią sobie z nas — powiedział dysząc ciężko Zaro. Zabrał wreszcie głos Smith. —Zaczynam się obawiać, że nie my ich, ale one nas przyjdą zbadać z bliska. Jasne, że się nas nie boja i myślą, że powinniśmy ustąpić im z drogi. Cofnęliśmy się za skałę i w ten sposób zeszliśmy im z oczu. Obejrzałem się i z ukrycia dojrzałem je jeszcze. Para stała bez ruchu lekko tylko poruszając ramionami jak gdyby nasłuchując. Przez szereg lat te stworzenia były dla mnie tajemnica nie do rozwikłania. Ostatnio dopiero dowiedziałem się o wyprawie naukowej wysłanej w poszukiwaniu potwora Himalajów i przeczytałem opisy tego stworzenia, pochodzące od ludności tubylczej zrozumiałem, że najprawdopodobniej spotkaliśmy dwa okazy tego właśnie gatunku. Stwierdzam jednak z naciskiem, że określanie ich wysokości na około półtora metra jest błędne. Trochę ponad dwa metry uważam za mniej więcej minimum dla dojrzałego okazu. Zmuszając nas do zejścia z drogi te tajemnicze stworzenia stały się przyczyna ostatniego nieszczęścia, jakie nas spotkało. Koło południa zaczęliśmy znów schodzić w dół. Szliśmy w dobrym tempie i — mimo pustych żołądków — w dobrych nastrojach. Noc spędziliśmy w zagłębieniu skalnym, stanowiącym prawie idealne schronienie i następnego dnia, po krótkotrwałej mgiełce, powitał nas słoneczny kwietniowy ranek. W dwie godziny później nastąpiło nieszczęście. Przy schodzeniu w dół jeden koniec liny przywiązany był do mojego kija, drugi do Żary. Śmiałem się właśnie z jakiejś jego uwagi na temat dwu dziwnych stworzeń spotkanych poprzedniego dnia. Niewielka i raczej łagodna pochyłość nie uzasadniała posługiwania się lina. Ciągnęliśmy ją luźno za nami na wypadek gdyby czołgający się w dół tyłem na czworakach Paluchowicz potrzebował jej oparcia. Za nimi w odpowiednich odstępach zsuwali się Smith i Kolemanos. Wszyscy trzej mieli linę blisko siebie, ale żaden z nich nie trzymał się jej. Widziałem jak Paluchowicz doczołgał się do końca pochyłości. Spojrzałem na Zarę i w tym momencie lina napięła się nagle, szarpnęła naszymi kijami i opadła znów luźno. Jednocześnie usłyszałem krótki, ostry krzyk — taki jaki człowiek wydaje pod wpływem nagłego zaskoczenia. Zaro przyskoczył do mnie. W ciągu sekundy zrozumiałem, że stało się coś strasznego. Zaro był obok mnie. Widziałem Smitha. Widziałem Kolemanosa. Ale Paluchowicz zniknął. Jak głupcy staliśmy w miejscu nawołując: —Antoni! Antoni!. Nikt nie odpowiadał. Smith i Kolemanos, którzy zwróceni byli tyłem do Paluchowicza nie rozumieli, co się stało. Zatrzymali się słysząc nasze krzyki i spoglądając na mnie i na Zarę. —Wracajcie — zawołałem. — Coś się stało Antoniemu. Wspiąwszy się z powrotem w górę zatrzymali się obok nas. Końcem liny obwiązałem się w pasie. —Zejdę w dół by popatrzeć — powiedziałem. — Może go znajdę. Zsunąłem się do punktu, w którym — jak się wydawało z góry — pochyłość urywała się dość łagodnie. Trzymany na linie przez Zarę, skręciłem śladami Paluchowicza. Spojrzałem w dół i widok zatkał mi dech w piersiach. Wyglądało to, jak gdyby ktoś przepołowił w tym miejscu górę jednym gigantycznym ciosem siekiery. Popatrzyłem przed siebie na dwudziestometrowej szerokości pęknięcie stanowiące jak gdyby zwężający się szyję straszliwej przepaści. Popatrzyłem w dół i nie dojrzałem dna. Krople potu wystąpiły mi na czoło. — Antoni! Antoni! — krzyknąłem kilka razy bez celu. — Zawróciłem potem wstrząśnięty, trzymając się kurczowo liny. Wszyscy zaczęli naraz zarzucać mnie pytaniami. Czy go widziałem? Dlaczego wołałem? Gdzie jest Paluchowicz? Opowiedziałem im o przepaści i o tym, że nie dojrzałem nawet śladu Paluchowicza. —Musimy go znaleźć — powiedział z uporem Kolemanos. —Nigdy go nie znajdziemy — odparłem. — Przepadł. Nikt nie chciał w to uwierzyć. Ją sam też nie chciałem. Okrążając, nie bez trudności, znaleźliśmy drogę do nowego miejsca, z którego można było spojrzeć w dół przepaści. Wtedy dopiero zrozumieliśmy. Rzuciwszy w dół kamień, czekaliśmy aż usłyszymy jak uderzy w dno. Nie usłyszeliśmy niczego. Rzuciliśmy większy kamień i też nie dosłyszeliśmy żadnego echa. Tkwiliśmy długo w tym miejscu, nie wiedząc co robić. Nieszczęście przyszło na nas tak nagle, tak niespodziewanie. Dopiero co był z nami i oto pozbawiono nas go na zawsze. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że on właśnie zginie. Mocny, bezzębny, oddany, stary wachmistrz Paluchowicz. —Tyle przeszedł — powiedział Amerykanin — tyle przeszedł, żeby tak głupio zginać właśnie teraz. Myślę, że odczuł stratę Paluchowicza boleśniej, niż ktokolwiek z nas. Jako dwaj najstarsi, bardzo się do siebie zbliżyli. Kolemanos zdjął worek z pleców, rozdarł go wzdłuż szwów i wsadziwszy do środka kamień, cisnął w przepaść. Kamień wypadł, ale worek poszybował sam w dół. Przyglądaliśmy się w milczeniu. Potem wziął kij, odrąbał część siekiera, zrobił krzyż i wbił go nad brzegiem przepaści. Schodząc w dół staraliśmy się nie spuszczać z oczu miejsca, w którym zniknął Paluchowicz w jakiejś dziwnej nadziei, że może znajdziemy jego ciało. Nie zobaczyliśmy jednak, ani dna przepaści, ani — Paluchowicza. Nastąpiły potem ciepłe, słoneczne dni. Za nami widać było olbrzymie, majestatyczne góry, które zdołaliśmy przebyć. Głód dawał nam się straszliwie we znaki i zdobywszy się na największy wysiłek w górach nie mieliśmy już sił na dalsza drogę. Któregoś dnia dojrzeliśmy parę długowłosych kozic, które jak wiatr przemknęły przed nami. Bały się nas niepotrzebnie. Nie mieliśmy dość sił, by zabić coś większego niż chrząszcza. Kraj był wciąż górzysty, ale ukazywały się strumienie, rzeki i ptaki na drzewach. Po ośmiu dniach bez jedzenia ujrzeliśmy któregoś słonecznego poranka w dali stado owiec strzeżone przez ludzi i psy. Stado posuwało się naprzód oddalając się od nas Ten widok obudził jednak nasze nadzieje. Wiedzieliśmy, że wkrótce znajdzie się ktoś, by nam pomóc. Próbowaliśmy jeść trawę rosnąca nad brzegiem strumienia. Była jednak zbyt gorzka i żołądki nasze nie chciały jej przyjąć. Byliśmy całkowicie wyczerpani, wyglądaliśmy jak chodzące szkielety, ale wreszcie każdy z nas odzyskał spokój ducha Po raz pierwszy pozbyłem się zupełnie lęku, że zostaniemy schwytani.. Zjawili się z zachodu. Mały oddział maszerujących łudzi. Gdy zbliżył się zobaczyłem, że byli to żołnierze hinduscy dowodzeni przez podoficera. Chciałem machać rękami i krzyczeć, ale me mogłem się zdobyć na żaden odruch. Czekałem więc wraz z moimi towarzyszami aż żołnierze podejdą do nas. Wyglądali niezwykle elegancko, czysto, zdrowo i wojowniczo. Moje oczy wypełniły się łzami. Smith wysunął się naprzód i wyciągnąwszy ręce przed siebie powiedział: — Tak się cieszymy, tak się cieszymy... CZWÓRKA OSIĄGA INDIE Trudno było zrozumieć, że nadszedł koniec wszystkiego. Oparłszy się na kiju mrugałem oczami, by lepiej widzieć. Czułem się słaby i miałem szum w głowie, jak człowiek w gorączce. Kolana drżały mi z wyczerpania i z dużym wysiłkiem powstrzymywałem się od upadku. Zaro też zgarbił się na swoim kiju; Kolemanos obejmował go lekko jednym ze swych potężnych ramion. Ubrani w tropikalne mundury żołnierze stali w odległości pięciu metrów od nas. Czasem widziałem ich wyraźnie, czasem znów ich obraz zacierał się, jakby osłonięty mgła. Opuściwszy głowę na piersi słuchałem Smitha. Nie rozumiałem go, gdyż mówił po angielsku, ale nie trudno było odgadnąć z tonu jego głosu, że mówi w podnieceniu. Trwało to kilka minut. Zgiąłem kolana i jakoś przestały mi drżeć. Amerykanin odwrócił się do nas i powiedział z uśmiechem. —Panowie, jesteśmy bezpieczni. Ponieważ nie zareagowaliśmy żadnym słowem czy gestem powtórzył po rosyjsku: —Panowie, jesteśmy bezpieczni. Zaro wydał z siebie jakiś okrzyk, który mnie przeraził. Cisnął o ziemię kijem, zawył i rzucił się w górę z rozczapierzonymi palcami. Potem chwycił w ramiona Amerykanina i chciał biec do żołnierzy, by każdego po kolei uściskać. —Przestań — wołał Smith, powstrzymując go z trudem. — Powiedziałem im już, że jesteśmy brudni i zawszeni. Zaro roześmiał się i ruszył w pląsy, wciąż trzymany przez Amerykanina. W rezultacie obaj zaczęli tańczyć jakaś obłąkaną polkę, śmiejąc się i płacząc na przemian. Nie przypominam sobie, jak sam przyłączyłem się do tego tańca, ale pamiętam, że w pewnym momencie zaczęliśmy wszyscy czterej podskakiwać, wzbijając kurz obcasami, obejmując się, śmiejąc histerycznie przez łzy, aż jeden po drugim, zwaliliśmy się na ziemię. Kolemanos leżał wyciągnięty i powtarzał cicho słowa Amerykanina: —Cieszymy się, cieszymy się. —Będziemy znów żyć jak ludzie — powiedział Amerykanin. Zastanowiłem się nad tym cudownym zdaniem. Wszystkie męki, cierpienia, trudy, cały rok pieszej wędrówki — po to byśmy mogli żyć znowu. Spotkany przez nas patrol odbywał ćwiczenia w górach. Smith nas poinformował, że jeśli nie jesteśmy zbyt słabi, by iść dalej, żołnierze poprowadzą nas kilka kilometrów do najbliższej drogi, gdzie czekać ma na nas ciężarówka. Odpowiedział im, że po tym cośmy przeszli, jeszcze kilka kilometrów na pewno nas nie zabije. Dowiedzieliśmy się, że żołnierze zaprowadza nas do ich kompanii, gdzie mieliśmy dostać prawdziwe jedzenie. Na początek powyjmowali z plecaków płachty, pod którymi skryliśmy się przed słońcem. Leżeliśmy przez godzinę. Krew pulsowała mi w głowie i zbierało mi się na wymioty. Dostaliśmy paczkę papierosów i zapałki. Brak papierosów odczuwałem chyba jeszcze dotkliwiej, niż brak jedzenia. Otrzymanie zaś zapałek, rzeczy tak codziennego użytku w cywilizowanym świecie, było dla mnie wielkim przeżyciem. Ktoś podał nam otwarta już puszkę brzoskwiń. Jedliśmy je palcami, miażdżąc w ustach wspaniały miąższ. Napiliśmy się potem wody z manierek i byliśmy gotowi do drogi. Mam wrażenie, że nikt z nas nie zapamiętał szczegółów ostatniego marszu na przełaj. Żołnierze dostosowali swój krok do nas i te ostatnie piętnaście kilometrów musieliśmy się wlec co najmniej pięć godzin. Zaro kroczył obok mnie i podtrzymywał się na duchu udając, że maszeruje. —Tak powracają z wojen bohaterowie — mówił uśmiechając się gorzko. — Brak nam jeszcze tylko orkiestry na czele. Najprzyjemniejsze w tym wszystkim było to, że nie potrzebowaliśmy sami podejmować żadnych decyzji. Potem nastąpiła jazda ciężarówka, która jak wszystkie ciężarówki wojskowe na całym świecie, jechała w zawrotnym tempie. Podczas tej jazdy zachowywaliśmy się jak sztubacy — tak nas cieszyła podróż na kołach — pierwsza od czasu opuszczenia rosyjskiego pociągu w Irkucku przed osiemnastoma miesiącami. Anglicy wzięli wszystko w swoje ręce. Opiekowali się nami, zajmowali, dogadzali nam, mówili, co mamy robić. Nie wiedziałem, gdzie jesteśmy i nie dowiedziałem się nigdy. Zresztą wówczas nic mnie to nie obchodziło. Smith musiał wiedzieć, ale jeśli powiedział mi nawet, nie zrobiło to na mnie najmniejszego wrażenia. Jedno, co mnie obchodziło, to że byliśmy w Indiach. Młody porucznik angielski, który obserwował, jak wypoczywaliśmy oparci o ciężarówkę, wyglądał zdumiewająco świeżo i czysto. Stał w cieniu drzew, słuchając z niedowierzaniem opowieści Amerykanina. Starał się zrozumieć, spoglądając na przemian to na Smitha, to na nas. Zadawał pytania kiwając lekko głowa po każdej odpowiedzi. Wydawało mi się, że wyglądał bardzo młodo, a jednak musiał być w moim wieku. Amerykanin powrócił wreszcie do nas. — Uwierzył nam — powiedział. — Chce tylko zorganizować nam tutaj kąpiel i odwszenie, aby nie brać nas w tym stanie do swojej bazy. Nim to nastąpi, będziemy izolowani od jego oddziału. Mamy jednak zapewniona żywność i opiekę. W ogóle zapewnił mnie, że nie mamy się czym martwić. Tego wieczoru dostaliśmy gorący posiłek zakończony leguminą i kompotem. Po raz pierwszy spróbowałem wtedy wojskowej herbaty — gorącej, słodkiej, zaprawionej skondensowanym mlekiem. Po jedzeniu paliliśmy papierosy. Opatrzono również nasze starte i pokaleczone nogi. Tej nocy zawinięty w koce wojskowe spałem bezpiecznie pod namiotem. Nowość sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się, trzymała mnie w stanie podniecenia i nie pozwalała myśleć o tym, jak bliski jestem całkowitego załamania. Śniadanie następnego dnia pochłonęło całkowicie moja uwagę — znowu herbata, nieznany ; dotąd „corned beef", australijski ser i masło z puszek, niewiarygodnie biały chleb, plasterki konserwowanego bekonu i powidła. Odwszenie przeprowadzone zostało dokładnie. Zdjęliśmy z siebie wszystko — skóry baranie, fufajki, futrzane kamizelki, czapki, watowane spodnie i ułożyliśmy to w stos pod gołym niebem. Na wierzch powędrowały pledy, którymi przykrywaliśmy się w nocy. Potem ogolono nas do gołej skóry i włosy rzucono między ubranie. Gdy wszystko to oblano benzyna i podpalono, rozgorzało wspaniałe ognisko buchające czarnym dymem w czyste, rozsłonecznione powietrze. Została kupa popiołu. Kolemanos powiedział: —Mam nadzieję, że te przeklęte wszy nie miały lekkiej śmierci. Dość się naużywały moim kosztem. Obróciłem się do niego, on spojrzał na mnie. Zaczęliśmy się sobie przyglądać zanosząc się od śmiechu. Zrozumieliśmy nagle, że widzimy się po raz pierwszy — że naprawdę po raz pierwszy widzimy rysy, układ ust, rysunek brody, wyraz twarzy ludzi, którzy przez dwanaście miesięcy i na przestrzeni sześciu i pół tysiąca kilometrów prowadzili wspólna, koszmarna walkę o życie. Wydało nam się to czymś nieskończenie komicznym. Nie zastanawiałem się nigdy, co mogą ukrywać zmierzwione włosy na twarzach moich kolegów, oni też chyba nigdy o tym nie myśleli. Było to tak, jak gdyby na balu kostiumowym wszyscy o północy zdjęli nagle maski. —Zaro — powiedziałem — jesteś całkiem przystojny. —Ty też wyglądasz nie najgorzej. Smith, gdy mu przystrzyżono siwe włosy, nie wyglądał tak staro, jak przypuszczałem. Również Kolemanos — mimo śladów przejść, które poorały nasze twarze — wydawał się przystojnym, niezwykle dobrze zbudowanym mężczyzna. Śmiejąc się i żartując siedzieliśmy nadzy przy trzaskającym ogniu. Wyszorowani do czysta, byliśmy gotowi, aby wrócić do świata cywilizowanego. Powrót był tym łatwiejszy, że opatrzono nam pokaleczone i poodbijane stopy. Otrzymaliśmy biała, nowa bieliznę, skarpetki, płócienne buty i na dodatek wspaniałe australijskie kapelusze z lekkiego filcu. Smith ubierał się powoli, niezwykle starannie, ale my trzej spieszyliśmy się rozentuzjazmowani, jakby to były jakieś szaleńcze wyścigi. Obrzuciliśmy się wzajemnie uważnym spojrzeniem i muszę powiedzieć, że widok ten nas zadowolił. Zaczęliśmy żartować na temat oślepiającej białości naszych kolan. Wsadzono nas do samochodu i powieziono w kierunku zachodnim. Ogarnęła mnie jakaś dziwna niefrasobliwość, byłem jak zmęczony pływak, który bezwolnie pozwala się nieść falom dotarliśmy do miasteczka zajętego przez wojsko, ale niewiele widziałem. Umieszczono nas natychmiast w szpitalu. Czekał już tu na nas lekarz wojskowy. Badał nas z uroczysta powaga, tylko oczy zwężały mu się zza okularów w szylkretowej oprawie. Gdy Smith odpowiadał na jego lakoniczne pytania on kiwał w milczeniu głowa, łysiejąca na czubku. Miał lat około czterdziestu, ruchy szybkie i zwinne; współczucie ukrywał za zawodowa maska bezosobowości. Powiedział Smithowi, że stan naszego zdrowia wymaga troskliwej opieki. Nie wolno nam się niczym przejmować. Rekonwalescencja może potrwać długo. Trzymali nas w szpitalu przez kilka dni. Doktor karmił nas rozmaitymi miksturami i pigułkami. Odpoczywaliśmy przeważnie leżąc. Karmili nas wspaniale i dosłownie zasypywali świeżymi owocami. Cały niewielki personel szpitala zaśmiewał się z apetytu Kolemanosa. Wolno nam było palić, ile dusza zapragnie. Tutaj rozstaliśmy się na pewien czas ze Smithem. Powiedział nam, że jedzie na rozmowę z władzami amerykańskimi. —Was zabiorą niedługo do Kalkuty. Tak czy inaczej tam się spotkamy. Uścisnęliśmy mu dłoń. Jakoś trudno było się zdobyć na słowa. —Głowa do góry — dodał. — Doktor mówił mi, że będziemy jeszcze bardzo chorzy, zanim miną wszystkie ślady naszej włóczęgi. Ale pod dobrą opieką w dużym szpitalu wrócimy chyba do zdrowia. Oddalił się od nas, jak postać wymykająca się ze snu. —Zobaczymy go w Kalkucie — powiedział Zaro. Mogłoby się zdawać, że Indie to malutki kraj i Kalkuta jest tuż. Ale w takim byliśmy już nastroju, nie musząc o nic się troszczyć. Siły nasze wyczerpały się do szczętu i roztoczona nad nami opieka przynosiła nam ulgę. Przestał jednak nagle działali wewnętrzny mus i zniknęła ta żelazna wola, która wiodła nas przez ostatni ciężki rok. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak bardzo byliśmy chorzy. Słabo przypominam sobie podróż do Kalkuty, z wyjątkiem tego, że była długa, męcząca i ponura. Paliliśmy przez całą drogę. Dziś rozumiem, jak nienaturalne było podniecenie, w jakie wpadliśmy jadać autobusem przez pełne życia, hałaśliwe ulice; Kalkuty. Rozbawieni w sposób na wpół histeryczny, pokazywaliśmy sobie nawzajem widoki miasta. Zdawało mi się wówczas że wracamy do życia i zdrowia, a była to przecież tylko pobudliwość wywołana gorączka. Autobus wtoczył się przez wielką szpitalną bramę. Sanitariusz zabrał Kolemanosa, Zarę i mnie na wstępne badania lekarskie. Początkowo nie mogliśmy sobie dać rady z trudnościami językowymi. Po pewnym czasie wyjaśniło się, że mówimy po polsku, rosyjsku, francusku i niemiecku, ale ani słowa po angielsku. W końcu znalazł się sanitariusz, który rozumiał język francuski. Musieliśmy wymienić wszystkie nasze choroby od dzieciństwa. Zaro opowiadał im więc o naszych wietrznych ospach, kokluszach i operacjach. Wszystko to zostało wciągnięte do kartoteki. Po badaniach lekarskich zważono nas, zmierzono, wykapano, ubrano w piżamy i wsadzono do łóżek w długiej sali szpitalnej. Zaro i Kolemanos dostali łóżka obok siebie, a ją naprzeciwko nich. Doskonale przypominam sobie przebudzenie następnego dnia i siostrę w nieskazitelnie białym fartuchu, która stała obok mego łóżka, podtrzymując mnie silnym, brązowym ramieniem. Pamiętam, że usiłowała rozweselić mnie żartami. Potem dostałem śniadanie — świeże jajka i cienkie jak opłatek kromki białego chleba. Niebawem zasnąłem; zapadłem w bezdenną otchłań, w której na miesiąc rozpłynęła się wszelka moja świadomość. O tym, co się w tym czasie działo, dowiedziałem się później od Smitha. Dawano mi środki uspokajające, dzień i noc siedziała przy mnie pielęgniarka. Kolejno Zaro i Kolemanos wpadli w ten sam stan. Krzyczałem po nocach, dostając ataków szału. Powtórnie uciekałem od Rosjan, powtórnie wędrowałem przez pustynię i przekraczałem góry. Co dzień zjadałem połowę mojej racji chleba a resztę kryłem potajemnie pod materac lub w podszewkę poduszki. Codziennie łagodnie odbierali mi te moje skarby. Ktoś mi coś perswadował, przynosił z kuchni wielkie białe bochenki chleba, tłumaczyli, że nie mam się czego obawiać, że zawsze będę miał chleb. Te zapewnienia trafiały w próżnię. Nadal zbierałem chleb na następny etap wędrówki. Potem byłem już spokojniejszy, bardzo osłabiony, wyczerpany i — znajdowałem się o krok od śmierci. Stan Kolemanosa i Żary był również niebezpieczny. Żaden z nich jednak, jak mi później powiedziały pielęgniarki, nie popisał się tak jak ją drugiej nocy mojego pobytu w szpitalu. Wydobyłem z ukrycia moje zapasy chleba, zawinąłem materac i pościel i ku ogólnemu zdumieniu ruszyłem w stronę drzwi. Nikt nie przypuszczał, że mam jeszcze tyle sił. Nim zdążyłem zebrać moje rzeczy, dyżurna siostra wezwała doktora. — Zostawcie go — powiedział. — Zobaczymy co zrobi. Przy drzwiach siostra, doktor i dwaj sanitariusze zastąpili mi drogę. Doktor przemówił do mnie łagodnie, tonem jakiego pewnie się używa w stosunku do lunatyka. Nie zatrzymałem się. Wtedy chwycili mnie sanitariusze. Rzuciłem mój tobołek i zacząłem z nimi walczyć dziko. Trzeba było siły ich czworga, by mnie z powrotem położyć do łóżka. Nic sobie z tego wszystkiego nie przypominam. Któregoś ranka, w cztery tygodnie po przyjęciu mnie do szpitala, obudziłem się wypoczęty, jak gdyby po mocnym, zdrowym śnie. Nie mogłem wprost uwierzyć, gdy mi powiedziano, że sen ten trwał miesiąc. Smith przyszedł nas odwiedzić. Wyglądał czysto i jak wymuskany w swym lekkim, cywilnym ubraniu. Jak się okazało przez tydzień był bliski śmierci. Zaglądał do mnie już przed dwoma dniami, ale go nie poznałem. Rozmawiał o nas z lekarzami i opowiedział im szczegółowo o naszych przeżyciach. —Teraz już prędko staniesz na nogi — powiedział. Wskazał ręką na Zarę i Kolemanosa, którzy siedzieli w swych łóżkach, uśmiechając się do niego wesoło. —Oni też są już zdrowi — dodał. Jeden z leżących na sali żołnierzy dopytywał się o nasze nazwiska. Amerykanin powiedział im, ale żołnierze mieli trudność z wymowa obcych dla nich zgłosek. Kompromis został osiąg ty: nazwano nas Żarem, Slavem i Dryblasem. Wszyscy wiedzieli już o naszych przygodach. Lekarze i pielęgniarki z innych oddziałów szpitala przychodzili nas odwiedzać. Angielscy żołnierze z naszej sali obsypywali nas wzruszając dowodami serdeczności. Jeden z nich obszedł cały szpital zbierając do kapelusza papierosy, czekoladę, pieniądze i rozmaite podarki, które potem rozdzielił między nas. Po pewnym czasie Amerykanin znowu nas odwiedził. Dal; srebrna papierośnicę i trochę pieniędzy. —Co zamierzasz robić, kiedy będziesz już zdrowy? — pytał. Powiedziałem mu, że widzę przed sobą jedna tylko drogę Jako polski oficer muszę wstąpić do polskiej armii. —Czy jesteś pewien, że tego właśnie pragniesz? — nastawał —Jest to mój obowiązek — odparłem. —Musimy się spotkać po wojnie. Gdzie Sławku? —W Warszawie — powiedziałem. I zapisałem mu mój adres warszawski. —Już teraz się na to cieszę. A więc do widzenia w Warszawie. Przyszedł do mnie angielski oficer z polskim tłumaczem. Nasza rozmowa była długa i w pewnej mierze miała charakter śledztwa. Była to jak gdyby długa spowiedź na temat Polski, jej ludności i polityki. Chodziło o stwierdzenie czy rzeczywiście mówię prawdę. Potem raz jeszcze musiałem opowiedzieć dokładnie o Rosji i o naszej ucieczce. Tłumacz wrócił nazajutrz. Przyniósł mi w podarku pół tuzina białych chustek do nosa i hinduską cygarniczkę z kości słoniowej. Powiedział, że Anglicy organizują już dla mnie transport. Mam dostać przydział do polskiej armii walczącej u boku aliantów na Środkowym Wschodzie. W przeddzień mojego wyjazdu Zaro, Kolemanos i ją urządziliśmy ucztę pożegnalną w szpitalnej kantynie. Tego ostatniego dnia Smith przyszedł się ze mną pożegnać, przynosząc mi małą walizkę z fibry, abym miał w co zapakować moje nieliczne rzeczy. Postanowiłem, że pożegnanie z Zaro i Kolemanosem musi być jak najmniej bolesne. Powiedzieliśmy sobie „Do widzenia" na sali. Żołnierze wykrzykiwali: —Powodzenia, Slav! Niech ci się dobrze wiedzie. Skierowałem się do drzwi, Smith szedł przede mną, Zaro i Kolemanos deptali mi po piętach. Wolałem, żeby zostali w sali, ale uparcie szli za mną. Przy drzwiach obróciłem się do nich i wtedy ogromny Kolemanos podbiegł do mnie i chwycił mnie w objęcia. Zaraz po nim przyszła kolej na Zarę. Łzy oślepiły nas Z najwyższym trudem zdołałem się od mych przyjaciół odwrócić. Teraz towarzyszył mi już tylko Amerykanin głośno wycierając nos w chustkę. Pojechaliśmy autobusem do Kalkuty, gdzie kazano mu wysiąść. — Uważaj na siebie, Sławku. I niech Bóg ma cię w Swej opiece. Autobus ruszył w stronę obozu zbornego, gdzie miałem oczekiwać transportu na Środkowy Wschód. Jeszcze raz obejrzałem się za Smithem. Zobaczyłem, że macha mi ręką. Poczułem się nagle przeraźliwie samotny, pozbawiony przyjaciół, pozbawiony wszystkiego. Nikt nie może być bardziej samotny niż ją byłem w tym momencie. P.S. Tytuły ostatnich rozdziałów są prawdopodobnie aluzją do popularnej dziecinnej wyliczanki pt. "ten little nigger boys" o nieszczęśliwych przygodach dziesięciu małych Murzynków. Ten sam motyw wykorzystał Bohdan Arct w książce "Cena życia" opisującej ucieczkę jeńców alianckich z japońskiego obozu w II wojnie światowej. 1