ANTONI DUDEK PIERWSZE LATA III RZECZYPOSPOLITEJ 1989-1995 Zarys historii politycznej Polski Kraków 1997 ANTONI DUDEK PIERWSZE LATA III RZECZYPOSPOLITEJ 1989-1995 Zarys historii politycznej Polski Kraków 1997 Projekt okładki i karty tytułowej: Jacek Szczerbiński Fotografie: Anna Pieluszko oraz PAP (s. 153) Redaktor: Przemysław Migała © Copyright by Antoni Dudek and Wydawnictwo GEO Kraków 1997 ISBN 83-86124-23-7 WYDAWNICTWO GEO • KRAKÓW 1997 Wydanie I SPIS TREŚCI OD AUTORA 5 Rozdział I. DROGA DO OKRĄGŁEGO STOŁU 7 1. Wychodzenie z impasu 7 2. Rząd Rakowskiego 18 3. Przełom w PZPR 22 4. Powstanie Komitetu Obywatelskiego 25 5. Rozmowy Okrągłego Stołu 27 Rozdział II. WYBORY CZERWCOWE 36 1. Akcja wyborcza opozycji 38 2. Kampania koalicji 44 3. Rezultaty 46 Rozdział III. RZĄD MAZOWIECKIEGO 54 1. Wybór prezydenta 54 2. Misja Kiszczaka 60 3. Powstanie rządu Mazowieckiego 63 4. Między Gorbaczowem i Koglem 70 5. Plan Balcerowicza 78 6. Zmiany ustrojowe 87 7. Kształtowanie się nowej sceny politycznej 93 Rozdział IV. KRYZYS I ROZPAD OBOZU SOLIDARNOŚCIOWEGO 101 1. Początki sporu 103 2. Utworzenie PC i ROAD 110 3. Walka o Komitety Obywatelskie 114 Rozdział V. PIERWSZE POWSZECHNE WYBORY PREZYDENCKIE 119 1. Kandydaci i ich kampanie 122 2. Rezultaty pierwszej tury 136 3. Kampania przed drugą turą i jej wyniki 141 Rozdział VI. W CIENIU BELWEDERU 147 1. Falstart Olszewskiego 148 2. Gabinet Bieleckiego 150 3. Konflikt wokół terminu wyborów oraz ordynacji 154 4. Recesja 159 5. Moskwa-Wyszehrad-Bruksela 168 6. Kościół w nowej rzeczywistości 175 7. Zmiany w systemie partyjnym 179 Rozdział VII. WOLNE WYBORY PARLAMENTARNE 187 1. Kampania wyborcza 188 2. Rozbity parlament 201 Rozdział VIII. PORAŻKA PRAWICY 208 1. Powrót Olszewskiego 209 2. W poszukiwaniu przełomu 217 3. Próby poszerzenia koalicji 224 4. Konflikty rządu z prezydentem 228 5. Akcja lustracyjna 235 Rozdział IX. SCHYŁEK RZĄDÓW SOLIDARNOŚCIOWYCH 246 1. Pawlak premierem 246 2. Rząd Suchockiej 250 3. Rozłamy, konflikty, afery 263 4. Debata ustrojowa i uchwalenie małej konstytucji 274 5. Ustawa antyaborcyjna 282 6. Droga na Zachód 284 7. Rozwiązanie parlamentu 290 Rozdział X. ZWYCIĘSTWO POSTKOMUNISTÓW 297 1. Walka o głosy 299 2. Sześciopartyjny Sejm 318 Rozdział XI. POLSKA WE WŁADZY SLD I PSL 324 1. Konfliktowa koalicja 330 2. Koabitacja po polsku 339 3. SLD przejmuje ster 346 4. Bariery wzrostu 354 5. Mgławicowa opozycja 358 Rozdział XII. PREZYDENT KWAŚNIEWSKI 369 1. Pretendenci 371 2. Zwycięzcy i zwyciężeni 385 3. Błąd Wałęsy 390 PRZYPISY 397 KALENDARIUM WYDARZEŃ (I 1996 - IV 1997) 409 INDEKS NAZWISK 425 WYKAZ SKRÓTÓW 432 OD AUTORA Wśród historyków dominuje pogląd, że próba opisu wydarzeń, które miały miejsce przed zaledwie kilku laty, skazana jest z reguły na porażkę. Wpływa na to zarówno brak odpowiedniego dystansu, jak i niedostępność dokumentów archiwalnych. Niniejsza książka stanowi próbę częściowego zweryfikowania tej tezy. Moim zamiarem nie było jednak napisanie klasycznej syntezy historycznej, co dzisiaj nie jest rzeczywiście możliwe, ale przeprowadzenie analizy najistotniejszych wydarzeń politycznych ostatnich lat przy pomocy metod stosowanych w historiografii i politologii. W chwili obecnej literatura naukowa poświęcona życiu politycznemu w III Rzeczypospolitej jest zdominowana przez opracowania o charakterze socjologicznym. Na tym tle wyraźnie rysuje się brak pozycji o bardziej faktograficznym charakterze. Mam nadzieję, że lukę tę przynajmniej częściowo udało mi się wypełnić. Pisząc Pierwsze lata III Rzeczypospolitej, nie ograniczyłem się do działań czysto kronikarskich. Starałem się także znaleźć odpowiedź na fundamentalne pytanie o przyczyny porażki całego postsolidarnościowego obozu politycznego. Z kwestią tą wiąże się także drugie zagadnienie: dlaczego na klęsce formacji wywodzących się z dawnej opozycji antykomunistycznej w największym stopniu skorzystały partie będące spadkobiercami PZPR i ZSL? Zaprezentowana poniżej wizja historii Polski kilku ostatnich lat ma oczywiście subiektywny charakter. Czytelnik bez trudu zauważy, jak rozlokowane są sympatie i antypatie autora. W miarę możliwości, starałem się jednak wyraźnie oddzielić warstwę informacyjną od własnych komentarzy. Tych ostatnich wszakże nie unikałem, wielokrotnie korzystając z prawa do formułowania osobistych interpretacji. W jakim stopniu udało mi się je uzasadnić, pozostawiam ocenie Czytelników. Końcowa część pracy dotyczy okresu rządów koalicji SLD-PSL, któremu poświęciłem proporcjonalnie mniej miejsca niż wcześniejszym dziejom III Rzeczypospolitej. Stało się tak nie tylko z uwagi na ograniczoną liczbę źródeł dotyczących tego okresu, ale także dlatego, że etap ten trudno ciągle jeszcze uznać za ostatecznie zamknięty. Za cezurę końcową przyjąłem drugie powszechne wybory prezydenckie, czego, jak sądzę, nie muszę specjalnie uzasadniać. Z uwagi na popularny charakter książki ograniczyłem liczbę i rozmiary przypisów oraz zrezygnowałem z zamieszczenia bibliografii. Kończąc, pragnę serdecznie podziękować mojej żonie Beacie, bez której cierpliwości i wsparcia ta książka nigdy by nie powstała. Kraków 10 IV 1997 r. Antoni Dudek Rozdział I DROGA DO OKRĄGŁEGO STOŁU Kiedy szuka się dary kluczowej dla rozpoczęcia procesu odzyskiwania niepodległości przez II Rzeczpospolitą, stosunkowo łatwo jest wskazać na rok 1914. W przypadku III Rzeczypospolitej precyzyjne określenie takiego momentu jest znacznie trudniejsze. Korzeni nowej Polski dopatrywać się bowiem można w kolejnych etapach erozji PRL, znaczonych datami kryzysów z 1956, 1970 i 1980 roku. Każdy z nich - choć w różnym stopniu - zwiększał nie tylko zakres autonomii narodu polskiego wobec narzuconej z zewnątrz władzy, ale i poziom niezależności owej władzy od moskiewskiej centrali imperium. Byłoby jednak przesadą utrzymywać, że ostateczny upadek PRL stał się możliwy wyłącznie w wyniku działania czynników wewnętrznych. Podobnie jak II Rzeczpospolita wiele zawdzięczała wojnie między państwami zaborczymi, tak jej kontynuatorka stała się beneficjentem rozpoczętego w 1985 r. procesu przemian wewnętrznych w ZSRR, związanych z dojściem do władzy Michaiła Gorbaczowa. 1. WYCHODZENIE Z IMPASU Jeszcze w 1986 r. gen. Wojciech Jaruzelski i jego współpracownicy mogli wierzyć w skuteczność drogi obranej po wprowadzeniu pięć lat wcześniej stanu wojennego. Odbyty w tym właśnie roku X zjazd PZPR grzecznie pokwitował pięcioletnią politykę „normalizacji”. W kierownictwie PZPR nie było już żadnych potencjalnych konkurentów generała, w rodzaju Stefana Olszowskiego czy Mirosława Milewskiego. Opozycja była słaba i pozbawiona wiary w szybką zmianę sytuacji, a PRL stopniowo odzyskiwała na arenie międzynarodowej swoją nadszarpniętą stanem wojennym pozycję. Uchwalona we wrześniu 1986 r. amnestia doprowadziła do zwolnienia 225 więźniów politycznych, w tym wszystkich bardziej znanych opozycjonistów. Wkrótce potem nastąpiło powołanie 56-osobowej Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa (tj. Wojciechu Jaruzelskim), która - z uwagi na wejście w jej skład kilku niezależnych osobistości (m.in. Władysława Siły-Nowickiego i Krzysztofa Skubiszewskiego) - miała dowodzić zwiększania się społecznej akceptacji dla reżimu. Wbrew jednak nadziejom niektórych, nastawionych bardziej ugodowo działaczy opozycji, ani amnestia, ani też Rada Konsultacyjna nie oznaczały początku polityki otwarcia. Stanowiły raczej zręczne posunięcia propagandowe, obliczone na poprawę wizerunku ekipy rządzącej za granicą oraz wśród własnej opinii publicznej. Niespodziewanie jednak, nieśmiała liberalizacja nie przyniosła władzom, przynajmniej na arenie wewnętrznej, żadnych korzyści. Przeciwnie, właśnie na przełomie 1986 i 1987 r. rozpoczął się proces wyraźnego pogarszania nastrojów społecznych. Dobrze ilustrowały to poufne wyniki badań opinii publicznej prowadzonych przez CBOS. O ile w grudniu 1985 r. sytuację gospodarczą jako złą oceniało 46% badanych, to w następnych miesiącach wskaźnik ten systematycznie rósł: 55% w kwietniu, 58,5% w grudniu 1986 r. i aż 69,1% w kwietniu 1987 r. Pogarszały się też oceny sytuacji politycznej, chociaż w tym przypadku opinia publiczna w grudniu 1985 r. była znacznie przychylniejsza władzom. Sytuację polityczną jako złą określało wówczas 15% badanych, podczas gdy za dobrą uznawało ją 27,8%. W niespełna półtora roku później proporcje uległy już istotnej zmianie: w dalszym ciągu sytuację jako dobrą oceniało 25% respondentów, natomiast jej pogarszanie się odnotowywało już 28,1%. Pozostali natomiast - a więc około połowy społeczeństwa - określali sytuację jako „ani dobrą, ani złą”, bądź uchylali się od odpowiedzi1). Dane te jasno ilustrują skalę społecznej apatii, z jaką przyszło się zmierzyć tak władzy, jak i opozycji w drugiej połowie lat 80. Wyniki badań opinii publicznej szybko zwróciły uwagę co inteligentniejszych członków ekipy rządzącej, w tym zwłaszcza specjalnego, trzyosobowego zespołu doradców Wojciecha Jaruzelskiego utworzonego w 1986 r. W jego skład wchodzili: sekretarz KC PZPR Stanisław Ciosek, szef wywiadu, wiceminister spraw wewnętrznych gen. Władysław Pożoga oraz rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban. Zespół ten, obradujący notabene w słynnym później ośrodku MSW w Magdalence, opracował dla Wojciecha Jaruzelskiego szereg alarmujących raportów. Generał Pożoga, charakteryzując w swoich wspomnieniach zawartość tych dokumentów, stwierdził m.in.: „w najbliższej perspektywie przewidywaliśmy nastanie sytuacji kryzysowej, grożącej społecznym konfliktem, który stworzy konieczność zmiany polityki i uwiarygodnienia jej przez zmianę ekipy”. W celu uniknięcia niekorzystnego biegu wydarzeń, zespół zalecał generałowi Jaruzelskiemu, „aby stanął na czele niezadowolenia i ostro zganił złą, ślamazarną, niekonsekwentną dotychczasową realizację polityki, którą wytyczała partia. (...) Sugerowaliśmy ogłoszenie abolicji, przeprowadzenie referendum, rozbicie monopoli itp.”2) Towarzyszyć temu miało proklamowanie radykalnego programu gospodarczego oraz przyciągnięcie Lecha Wałęsy do Rady Konsultacyjnej. Generał Jaruzelski był zbyt ostrożny, aby zrealizować tak radykalny program, niemniej zdawał sobie sprawę, że podtrzymywanie bez zmian dotychczasowego kursu jest drogą donikąd. Z tego też względu daleko idące propozycje trójki jego doradców doczekały się realizacji w postaci raczej karykaturalnej. Zamiast szybkich i radykalnych zmian ekonomicznych, zafundowano społeczeństwu publiczną debatę nad drugim etapem reformy gospodarczej, która ciągnęła się w telewizji i prasie przez cały 1987 rok. Już samo sformułowanie „drugi etap” sygnalizowało - wobec braku jakichkolwiek wyraźniejszych efektów pierwszego - jałowość i pozorny charakter całej operacji. Podobny los spotkał pomysł referendum, które według pierwotnych założeń dotyczyć miało konkretnych zmian ustrojowych, w tym zwłaszcza powołania instytucji prezydenta. Urząd ten objąłby oczywiście Jaruzelski, a jego obsadzenie w drodze głosowania powszechnego miało umocnić pozycję generała. Zamiast tego zadecydowano o zadaniu obywatelom dwóch pytań, których treść wyraźnie sugerowała konieczność dania twierdzących odpowiedzi: „l. Czy jesteś za pełną realizacją przedstawionego Sejmowi programu radykalnego uzdrowienia gospodarki, zmierzającego do wyraźnego poprawienia warunków życia, wiedząc, że wymaga to przejścia przez dwu- trzyletni okres szybkich zmian? 2. Czy opowiadasz się za polskim modelem głębokiej demokratyzacji życia politycznego, której celem jest umocnienie samorządności, rozszerzenie praw obywateli i zwiększenie ich uczestnictwa w rządzeniu krajem?”. Wierząc w moc własnej propagandy i oczywistość pozytywnych odpowiedzi, z zadziwiającym brakiem rozwagi, bardzo wysoko ustawiono próg prawomocności referendum. Jego wyniki miały być wiążące tylko w przypadku twierdzących odpowiedzi ponad połowy ogółu uprawnionych do głosowania, nie zaś - jak to najczęściej jest stosowane - uczestników referendum. Na tydzień przed głosowaniem, 23 listopada 1987 r., w czasie spotkania Stanisława Cioska i Kazimierza Barcikowskiego z abpem Bronisławem Dąbrowskim, przedstawiciele władz poinformowali, że na podstawie badań spodziewają się udziału w referendum 68% uprawnionych; 51% z nich miało odpowiedzieć „tak” na pytanie pierwsze, natomiast na drugie - aż 98%. Już wówczas zatem zdawano sobie sprawę, że w kwestii reform ekonomicznych wynik głosowania nie będzie wiążący. Dlatego też przedstawiciele kierownictwa PZPR zapewnili arcybiskupa, że „reformę i tak będziemy musieli przeprowadzić, nawet gdybyśmy nie uzyskali 51%”3) W tym miejscu rodzi się pytanie, na które również i dzisiaj trudno jest udzielić przekonującej odpowiedzi: w jakim właściwie celu zorganizowano referendum, skoro liczono się z przegraną? Sondaże okazały się najdokładniejsze w odniesieniu do frekwencji. W głosowaniu, które odbyło się 29 listopada, udział wzięło, według oficjalnych danych, 67,3% uprawnionych. Z dzisiejszej perspektywy frekwencja ta może się wydawać bardzo wysoka, ale wówczas - niezależnie od wysoce prawdopodobnych lokalnych fałszerstw i „zaokrągleń” - okazała się najniższa w całej historii PRL i gorsza o ponad 10% od tej z wyborów parlamentarnych z 1985 r. W przypadku pierwszego pytania odpowiedź była korzystniejsza niż przewidywania władz: „tak” odpowiedziało 66,04% głosujących, co jednak stanowiło jedynie 44,28% uprawnionych. Ku zaskoczeniu kierownictwa PZPR także pytanie dotyczące reform politycznych nie przyniosło wymaganego ustawą rozstrzygnięcia: 69,03% odpowiedzi twierdzących oznaczało poparcie 46,29% uprawnionych do głosowania. Wyniki referendum zostały odczytane w obozie władzy jako wyraźna porażka. „Referendum, niestety, nie przyniosło pozytywnego wyniku - stwierdził później sam Jaruzelski. - Był to w moim przekonaniu moment, jeśli nie zwrotny, to bardzo ważny, decydujący: politycznie, społecznie, psychologicznie”. Jeszcze jaśniej ocenił skutki referendum ówczesny minister spraw zagranicznych i członek Biura Politycznego Marian Orzechowski: „Po referendum zaczyna się właściwie szamotanina. Próba oszukania czasu, próba przetrwania - która musiała się zakończyć katastrofą. (...) Czas od referendum do strajków został zmarnowany”4). Pod koniec 1987 r., wobec załamania się koncepcji samodzielnej „ucieczki do przodu”, rozpoczął się proces dojrzewania ekipy Jaruzelskiego do realizacji nowego scenariusza: kontrolowanego podzielenia się władzą z umiarkowaną częścią opozycji, przy równoczesnym przerzuceniu na nią odpowiedzialności za przyszłe, niepopularne posunięcia gospodarcze. Trudno określić precyzyjnie moment, w którym koncepcja ta ostatecznie się wykrystalizowała. W każdym razie -jak dalej zobaczymy - w połowie 1988 r. była już obecna w planach kierownictwa PZPR. Opozycja w drugiej połowie lat 80. była silnie zróżnicowana, jednak jej najsilniejsza część w dalszym ciągu trwała pod sztandarem „Solidarności”. Większość przywódców „Solidarności”, z Lechem Wałęsą na czele, nie wierząc w szybkie załamanie systemu komunistycznego, szukała możliwości takiego porozumienia z władzami PRL, które umożliwiłoby legalizację związku oraz stopniową liberalizację systemu. Prekursorem opcji ugodowej był Adam Michnik, który w wydanej w 1985 r. w Londynie książce „Takie czasy... Rzecz o kompromisie” obszernie uzasadniał konieczność podjęcia “realistycznego" dialogu z władzami PRL, którego rezultatem mogło być np. uzyskanie prawa do demokratycznego obsadzania 30% miejsc w Sejmie. W podobnym kierunku zmierzała w następnych latach publicystyka i wypowiedzi wielu działaczy i doradców „Solidarności”, w tym m.in. Jana Lityńskiego, Jacka Kuronia, Bronisława Geremka oraz przebywającego w Paryżu Waldemara Kuczyńskiego. Ze stanowiskiem tym zgadzał się również Wałęsa, którego posunięcia wyraźnie wskazywały na dążenie do porozumienia z władzami. Służyć temu miało powołanie przezeń do życia 29 września 1986 r. - a więc prawie natychmiast po amnestii - jawnej Tymczasowej Rady NSZZ „solidarność”, którą Bronisław Geremek określił w wywiadzie dla „Tygodnika Mazowsze” jako „zespół mający możliwość podejmowania działań negocjacyjnych”5). Okazało się jednak, że opozycja fałszywie zinterpretowała amnestię jako zaproszenie do rozmów - Tymczasowej Radzie nie było dane podjąć żadnych negocjacji. Do rozpoczęcia dialogu nie skłonił władz ani apel Wałęsy z 10 października 1986 r. o zniesienie amerykańskich sankcji ekonomicznych wobec PRL, ani inne kroki pojednawcze. W rok później Wałęsa zdecydował się na kolejny ruch: 25 października 1987 r. w miejsce konspiracyjnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej oraz Tymczasowej Rady powołał jednolite, jawne kierownictwo związku: Krajową Komisję Wykonawczą NSZZ „Solidarność” (KKW). Polityka Wałęsy i jego ówczesnych najbliższych doradców, w większości wywodzących się z dawnego KSS „KOR”, była krytykowana nie tylko przez radykalnie antykomunistyczne odłamy opozycji, ale także przez wielu działaczy samej „Solidarności”. Utworzona w marcu 1987 r. Grupa Robocza Komisji Krajowej skupiła w swoich szeregach kilku przywódców „Solidarności” z lat 1980-81, w tym m.in. Andrzeja Słowika, Mariana Jurczyka, Seweryna Jaworskiego, Andrzeja Gwiazdę i Jana Rulewskiego. Żądali oni od Wałęsy respektowania statutu związku i zwołania Komisji Krajowej „Solidarności” w składzie z 1981 r., jako jedynej legalnej władzy związku. Przewodniczący „Solidarności” konsekwentnie ignorował żądania Grupy Roboczej, uzasadniając to, niereprezentatywnością, emigracją dużej części członków Komisji Krajowej, zmienioną sytuacją itp. W rzeczywistości jednak Wałęsie było po prostu wygodniej tworzyć nowe ciała kierownicze „Solidarności”, których jedyną faktyczną legitymacją była jego wola. W 1987 r., mimo braku jakichkolwiek poważniejszych posunięć kompromisowych ze strony władz, skupione wokół Wałęsy grono działaczy „Solidarności” w dalszym ciągu starało się zapoczątkować dialog. W duchu koncyliacyjnym utrzymany był apel 62 czołowych działaczy i sympatyków „Solidarności”, wystosowany 31 maja 1987 r. w związku ze zbliżającą się pielgrzymką papieża Jana Pawła II. Grono to - stanowiące zalążek utworzonego półtora roku później Komitetu Obywatelskiego - zebrało się ponownie na zaproszenie Wałęsy w dniu 7 listopada. W wydanym wówczas oświadczeniu wzywano władze do podjęcia dialogu z „autentycznymi przedstawicielami środowisk społecznych”, deklarując równocześnie zrozumienie dla „istniejących warunków konstytucyjnych”6) Dopiero jednak wywiad Bronisława Geremka w legalnym miesięczniku „Konfrontacje” z lutego 1988 r. okazał się sygnałem, który został zauważony po drugiej stronie politycznej barykady. Symboliczne znaczenie miał już sam fakt zgody władz na opublikowanie wypowiedzi ostro dotąd atakowanego przez oficjalną propagandę Geremka. Sformułowana w tym wywiadzie przez doradcę Wałęsy propozycja zawarcia „paktu antykryzysowego” nie zawierała, w stosunku do poprzednich ofert opozycji, żadnego nowego wątku. Była jedynie bardziej konkretna: w zamian za wprowadzenie pluralizmu związkowego (czyli legalizacji „Solidarności”) i społecznego (wolność tworzenia stowarzyszeń, druga izba parlamentu z udziałem opozycji), deklarował respektowanie istniejącego porządku prawnego „wraz z zasadą przewodniej roli PZPR, z której wynika pewien zakres monopolu władzy”. Kluczowe znaczenie miał jednak moment wystosowania oferty: Geremek udzielił wywiadu 15 grudnia 1987 r., a więc w dwa tygodnie po referendum, którego wyniki wprowadziły ekipę Jaruzelskiego w stan politycznej depresji. Psychologicznie grunt pod rokowania był już zatem przygotowany, brakowało jedynie impulsu, który - mimo wzajemnej nieufności po obu stronach - skłoni władze i skupioną wokół Wałęsy część opozycji do rozpoczęcia rozmów. 25 kwietnia 1988 r. rozpoczął się strajk pracowników komunikacji miejskiej w Bydgoszczy. Miał on charakter czysto płacowy i wybuchł bez udziału „Solidarności”, niemniej okazał się zapalnikiem, który zapoczątkował kolejne protesty. Następnego dnia zastrajkowała załoga jednego z wydziałów krakowskiej Huty im. Lenina; obok żądań podwyżki płac wysunięto tam postulat przywrócenia do pracy zwolnionych w stanie wojennym działaczy „Solidarności”. Jeszcze radykalniejsze stanowisko zajęli pracownicy Huty Stalowa Wola, którzy, przerywając pracę 29 kwietnia, zażądali umożliwienia „Solidarności” legalnej działalności w ich zakładzie pracy. Protest w Stalowej Woli załamał się bardzo szybko, ale 2 maja doszło do strajku w Stoczni Gdańskiej. W tym czasie kierownictwo PZPR rozpatrywało propozycję, z którą wystąpił pod adresem wicepremiera Zdzisława Sadowskiego Lech Wałęsa. Wicepremier, który we wcześniejszym wywiadzie dla BBC zadeklarował gotowość do spotkania z przewodni-czącym “Solidarności", został zaproszony na kolejne spotkanie tzw. sześćdziesiątki (tj. grupy sygnatariuszy apelu z 31 maja 1987 r.), która dyskutować miała 8 maja na temat reformy gospodarczej. 3 maja doradca KKW Andrzej Wielowieyski spotkał się z sekretarzami KC PZPR Józefem Czyrkiem i Stanisławem Cioskiem, którzy poinformowali go o zgodzie gen. Jaruzelskiego na rozpoczęcie rozmów z Wałęsą. Warunkiem miało być zakończenie strajków.7) Zanim jednak doszło do rozmów w zakładach i wygaszenia strajków - w tym celu do Gdańska udał się Tadeusz Mazowiecki i Andrzej Wielowieyski, a do Krakowa Andrzej Stelmachowski oraz Jan Olszewski - w nocy z 4 na 5 maja oddziały ZOMO spacyfikowały Hutę im. Lenina. Brutalna akcja ZOMO w Nowej Hucie zamroziła na pewien czas rozpoczynający się dialog. Zrywane i wznawiane w następnych dniach negocjacje, prowadzone w Stoczni Gdańskiej, zakończyły się ostatecznie fiaskiem. Wieczorem 10 maja pochód około tysiąca uczestników strajku opuścił stocznię, kończąc w ten sposób wiosenną falę protestów. Mogło się wydawać, że „Solidarność” poniosła całkowitą klęskę. Kierownictwu PZPR daleko było jednak do nastrojów triumfalizmu, zdawano sobie bowiem sprawę z tego, że majowe protesty stanowiły jedynie pierwsze zwiastuny nadciągającej burzy, co potwierdzały badania opinii publicznej, sygnalizujące pogarszanie się nastrojów społecznych. Wygaśnięcie protestów, obnażające słabość opozycji, stwarzało natomiast dogodną sytuację do wystąpienia z konkretnymi propozycjami pod jej adresem. Uczyniono to za pośrednictwem Kościoła, którego ludzie mieli odegrać w całym procesie późniejszych negocjacji bardzo istotną rolę. 3 czerwca Stanisław Ciosek, w rozmowie z dyrektorem Biura Prasowego Episkopatu ks. Alojzym Orszulikiem, w następujący sposób charakteryzował zamierzenia władz: „...jest rozważana idea powołania Senatu lub izby wyższej parlamentu. W Sejmie koalicja rządząca zachowałaby 60-65% miejsc. Natomiast w Senacie byłoby odwrotnie. Senat miałby prawo wnioskowania, aby kontrowersyjne decyzje Sejmu ponownie poddać pod głosowanie, przy czym powinny one wtedy uzyskać większość 2/3 głosów. Ciosek stwierdził, że pluralizm polityczny w Polsce jest konieczny, dodając, że jest przeciwny pluralizmowi związków zawodowych. Wracał do koncepcji połączenia »Solidarności« z istniejącymi związkami, przy czym nie musiałyby być one partyjne. (...) Ciosek powiedział, że sytuacja wymaga rozważenia możliwości powołania rządu koalicyjnego z udziałem opozycji. Obecny skład rządu nie rokuje wyprowadzenia kraju z kryzysu”8) Oferta złożona przez Cioska opozycji za pośrednictwem Kościoła była dość jasna: udział we władzy w zamian za rezygnację z przywrócenia „Solidarności”. Właśnie ta ostatnia sprawa miała się stać główną przeszkodą w dalszych rozmowach. 15 sierpnia wybuchł strajk w kopalni „Manifest Lipcowy”. Szybko rozprzestrzenił się on na inne kopalnie, w szczytowym okresie obejmując 14 z nich. Listę żądań otwierał postulat zalegalizowania NSZZ „Solidarność”. 17 sierpnia strajk rozpoczął się w Porcie Szczecińskim, a później w tamtejszych zakładach komunikacyjnych. 20 sierpnia fala strajkowa dotarła do Gdańska, obejmując najpierw Port Północny, a w dwa dni później Stocznię im. Lenina oraz inne zakłady. Tego samego dnia stanęła też Huta Stalowa Wola, a w telewizji wystąpił minister spraw wewnętrznych, gen. Czesław Kiszczak, grożąc wprowadzeniem godziny milicyjnej oraz innymi nadzwyczajnymi środkami, o ile nie zostaną zakończone nielegalne strajki. Tym razem jednak do użycia siły nie doszło. Wręcz przeciwnie, intensyfikacji uległy poufne kontakty, utrzymywane przede wszystkim między Andrzejem Stelmachowskim i Józefem Czyrkiem. 24 sierpnia Stelmachowski przekazał Czyrkowi opracowaną przez siebie oraz Geremka notatkę, która zawierała wstępne propozycje tematów do omówienia przy Okrągłym Stole. Sformułowania „okrągły stół” jako pierwszy użył podczas VII Plenum KC PZPR w czerwcu 1988 r. gen. Jaruzelski, mówiąc o konieczności otwartej dyskusji różnych środowisk nad nową ustawą o stowarzyszeniach. W dwa miesiące później Geremek i Stelmachowski posłużyli się tym pojęciem, znacznie jednak rozszerzając zakres proponowanych rozmów. Obejmować one miały trzy grupy zagadnień: 1. pluralizm związkowy, przez co rozumiano sposób legalizacji „Solidarności” na podstawie obowiązującej ustawy o związkach zawodowych; 2. pluralizm społeczno-polityczny - za tym terminem krył się zakres swobód przyszłych legalnych klubów i stowarzyszeń politycznych; 3. pakt antykryzysowy, czyli określenie kierunku koniecznych reform gospodarczych. W ramach tego ostatniego punktu zamierzano dyskutować o sposobie wprowadzenia „koniecznych wyrzeczeń w okresie wdrażania reformy”. W notatce znalazła się także oferta stworzenia w związku z wyborami do Sejmu „wspólnej platformy wyborczej reformatorskiej”9) Ta ostatnia propozycja wywołała później duże kontrowersje w kierownictwie „Solidarności” i przedstawiciele opozycji więcej już z nią nie wystąpili. Dowodziła jednak znacznego stopnia ugodowości niektórych czołowych doradców związku i została skrupulatnie odnotowana przez władze PRL, które później - także w czasie obrad Okrągłego Stołu - wielokrotnie wracały do idei wspólnej listy wyborczej. 25 sierpnia Lech Wałęsa złożył oświadczenie, którego autorami byli Bronisław Geremek, Adam Michnik, Andrzej Stelmachowski i Tadeusz Mazowiecki. Zasadniczo powtarzało ono główne propozycje zawarte we wcześniejszej notatce dla Czyrka. Znikła jedynie oferta wspólnej platformy wyborczej, a sprawa legalizacji „Solidarności” została postawiona w sposób bardziej zdecydowany. Następnego dnia ukazało się oświadczenie gen. Kiszczaka, zawierające propozycję „odbycia w możliwie najszybszym czasie spotkania z przedstawicielami różnorodnych środowisk społecznych i pracowniczych. Mogłoby ono przybrać formę okrągłego stołu”. Równocześnie jednak Kiszczak wykluczał „możliwość uczestnictwa osób odrzucających porządek prawny i konstytucyjny PRL”10) Ta wygodna formuła pozwalała władzom arbitralnie zadecydować, kto będzie miał prawo uczestniczyć w przyszłych negocjacjach. 26 i 28 sierpnia Biuro Polityczne KC PZPR debatowało nad oświadczeniem Wałęsy. Uznano, że jego treść może stanowić punkt rozmów, a do ich przeprowadzenia upoważniono gen. Kiszczaka. Wybór ministra spraw wewnętrznych na negocjatora nie był przypadkowy; Jaruzelski dawał w ten sposób do zrozumienia swojej bazie politycznej, że przystąpienie do rozmów nie jest ze strony władz aktem kapitulacji. Było to o tyle ważne, że jakkolwiek obradujące w tych dniach VIII Plenum KC PZPR udzieliło formalnego poparcia dla rozpoczęcia dialogu z opozycją, to jednak wielu członków Komitetu Centralnego nie kryło swojego krytycznego stosunku do idei rozmów z „Solidarnością”. 31 sierpnia 1988 r., w osiem lat po podpisaniu porozumień gdańskich, doszło do pierwszego spotkania Wałęsy z Kiszczakiem. Trzygodzinna rozmowa, w której uczestniczył także Stanisław Ciosek i bp Jerzy Dąbrowski, odbyła się w warszawskiej willi MSW przy ul. Zawrat. Na wstępie Kiszczak poinformował, że warunkiem rozpoczęcia rozmów Okrągłego Stołu jest zakończenie strajków. Omawiając tematykę przyszłych obrad, mówił głównie na temat projektowanych zmian w ordynacji wyborczej do parlamentu, utworzenia Senatu oraz miejsca „konstruktywnej” opozycji w systemie politycznym. O sprawie pluralizmu związkowego wspomniał dopiero na końcu, dodając, że do Okrągłego Stołu zaproszeni będą „ludzie »Solidarności«, ale bez »Solidarności«”, i to tylko ci, którzy nie odrzucają „istniejącego porządku prawnego”. Ponadto nie miała podlegać dyskusji zasada „jeden związek zawodowy w jednym zakładzie pracy”. W odpowiedzi Wałęsa podkreślił kluczowe znaczenie legalizacji „Solidarności” dla powodzenia dalszych rozmów. Równocześnie jednak zobowiązał się do podjęcia działań w celu zakończenia strajków.11) W ten sposób już podczas pierwszego spotkania określony został główny przedmiot sporu, który przez następne miesiące opóźniać miał obrady Okrągłego Stołu. Była nim kwestia legalizacji „Solidarności”. Wezwanie Wałęsy do zawieszenia akcji strajkowej, ogłoszone w jego oświadczeniu wydanym po rozmowie z Kiszczakiem, wywołało duże opory wśród strajkujących. Jednak, mimo oskarżeń o kapitulanctwo i zdradę, strajki zostały szybko zakończone. Pozycja Wałęsy była już wówczas bardzo silna i jego radykalni krytycy, uważający, że przerwanie protestów bez wyraźnego ustępstwa władz jest błędem, nie mieli szans na pociągnięcie za sobą strajkujących. Tych ostatnich było zresztą, jak się wydaje, zbyt mało, aby wymusić już wówczas na władzach jakieś znaczniejsze ustępstwa. Tymczasem kolejne rozmowy Kiszczaka z Wałęsą toczone w dniach 15 i 16 września nie przyniosły zmiany sytuacji. Poczynając od 16 września wzrosła jedynie do 25 liczba uczestników rozmów, które w związku z tym przeniesiono z willi przy ul. Zawrat do większego obiektu: ośrodka MSW w podwarszawskiej Magdalence. W reprezentacji władz PRL pojawili się przedstawiciele sojuszników PZPR - ZSL, SD i OPZZ. Szczególnie ci ostatni (m.in. Romuald Sosnowski i Jan Jarliński) w sposób kategoryczny bronili formuły: jeden związek w jednym zakładzie pracy. Nieprzejednane stanowisko w kwestii legalizacji „Solidarności” zajmowali także Kiszczak i Ciosek. Ich postawa była spowodowana niechętną reakcją aktywu partyjnego na sam fakt rozpoczęcia rozmów z liderem nielegalnego związku. 3 września, w mającym uspokajać nastroje piśmie, rozesłanym przez Wydział Polityczno-Organizacyjny KC do wszystkich Komitetów Wojewódzkich PZPR, w następujący sposób informowano o pierwszym spotkaniu Kiszczak - Wałęsa: „Podkreślamy, że nie formułowano w rozmowie z L. Wałęsą żadnych gwarancji rejestracji »Solidarności«. (...) Podjęcie rozmów nie zmienia naszego stanowiska w sprawie modelu ruchu związkowego i stosunku do »Solidarności«. (...) Rozmowy mogą przyspieszyć procesy różnicowania się wewnętrznego opozycji, samookreślenia się jej, ukształtowania się jej konstruktywnej części gotowej do dialogu z władzą i wspólnego ponoszenia odpowiedzialności”12) Impas w rozmowach był na tyle poważny, że początkowo strony nie były nawet w stanie uzgodnić końcowego komunikatu. Dopiero przeprowadzona na osobności rozmowa między Kiszczakiem a Wałęsą i Mazowieckim doprowadziła do złagodzenia stanowiska przedstawicieli „Solidarności”. Jak wynika z relacji ks. Orszulika, minister spraw wewnętrznych miał wówczas poinformować Wałęsę, że za kilka dni dojdzie do odwołania rządu Zbigniewa Messnera, co stworzy „pomyślniejsze warunki do obrad »okrągłego stołu« i legalizacji »Solidarności«. Prosił, by mu zaufać i dopomóc w pomyślnym rozpoczęciu obrad »okrągłego stołu«. Drogą do tego miałoby być przyjęcie komunikatu w brzmieniu rządowym”13). Po tej rozmowie Wałęsa z Mazowieckim zdecydowali się na zmianę stanowiska i przekonali pozostałą część delegacji „solidarnościowej” (poza zdecydowanie oponującym Władysławem Frasyniukiem) do akceptacji komunikatu, w którym informowano jedynie, że przedmiotem obrad Okrągłego Stołu, które rozpoczną się w połowie października, będzie m.in. „kształt polskiego ruchu związkowego”. W ten sposób Wałęsa arbitralnie odszedł od ustaleń przyjętych kilka dni wcześniej przez Krajową Komisję Wykonawczą, stwierdzających, że warunkiem rozpoczęcia oficjalnych negocjacji z władzami musi być ich jasna deklaracja w sprawie legalizacji „Solidarności”. Mimo tego znaczącego ustępstwa strony solidarnościowej, wydarzenia następnych tygodni miały pokazać, że droga do Okrągłego Stołu była znacznie dłuższa, niż sugerował to gen. Kiszczak. 2. RZĄD RAKOWSKIEGO 19 września, po fali krytycznych wystąpień działaczy i posłów usiłującego zwiększyć swoją popularność OPZZ, Sejm odwołał gabinet Messnera. 27 września nowym szefem rządu został Mieczysław Rakowski. Wybór tego właśnie nieszablonowego działacza partyjnego, stanowił kolejny element realizowanego przez ekipę Jaruzelskiego scenariusza kontrolowanej transformacji ustrojowej. Rakowski, który od lat z niecierpli-wością czekał na moment uzyskania realnej władzy, postanowił stworzyć rząd, złożony w większości z całkowicie nowych osób. Zabieg ten miał umożliwić realizację dwóch głównych celów: ułatwić podjęcie rzeczywistych reform oraz poprawić notowania rządu w oczach opinii publicznej. W rezultacie w gabinecie Rakowskiego znaleźli się na eksponowanych stanowiskach tacy ludzie, jak Mieczysław Wilczek, Aleksander Kwaśniewski, Franciszek Gaik, Ireneusz Sekuła, Andrzej Wróblewski czy Dominik Jastrzębski. Byli to ludzie o bardzo różnych życiorysach, niemniej łączyły ich dwie rzeczy: przynależność do PZPR oraz przekonanie, że - jak to ujął sam Rakowski, charakteryzując poglądy Wilczka – „dotychczasowa polityka gospodarcza realnego socjalizmu znaczy tyle, co wierzenia jakiegoś szczepu zamieszkującego dorzecze Amazonki”14) Miejsce skostniałych urzędników partyjnych, którzy dominowali w rządzie Messnera, zajęli dynamiczni pragmatycy, widzący w dyktaturze PZPR parawan dla realizowania swoiście rozumianej polityki unowocześnienia kraju. Jej istotą miała być umiejętnie dozowana liberalizacja, która z jednej strony zmniejszyć miała absurdy i marnotrawstwo socjalistycznej gospodarki, z drugiej zaś - ułatwić proces adaptacji dotychczasowej elity władzy do przyszłych warunków wolnego rynku. Przyjęte przez Sejm 23 grudnia ustawy „O podejmowaniu działalności gospodarczej” oraz „O działalności gospodarczej z udziałem podmiotów zagranicznych” stanowiły istotny krok na drodze do tworzenia racjonalnego systemu ekonomicznego. Podobnie należy ocenić wprowadzone 15 marca 1989 r. nowe prawo dewizowe, które zalegalizowało obrót walutami obcymi. Równocześnie jednak nasilił się rozpoczęty w połowie lat 80 proces niekontrolowanego przepływu majątku państwowego w prywatne ręce, który nazwano później „uwłaszczeniem nomenklatury”. Jego gwałtowne przyspieszenie nastąpiło po uchwaleniu 24 lutego 1989 r. ustawy „O niektórych warunkach konsolidacji gospodarki narodowej”, stwarzającej możliwość przejmowania majątku państwowego do użytkowania przez osoby prywatne poprzez dzierżawę, wynajęcie lub wniesienie go jako aportu do spółki prywatno-państwowej. Umowy dotyczące przekazywania majątku prywatnym spółkom, podpisywali dyrektorzy przedsiębiorstw państwowych, będący równocześnie udziałowcami tych spółek. Kiedy w końcu 1989 r. Prokuratura Generalna zbadała na polecenie rządu Mazowieckiego skalę tego zjawiska, doliczono się 1593 tzw. spółek nomenklaturowych, a więc utworzonych przez osoby z aparatu władzy politycznej i ekonomicznej, które wykorzystały posiadane stanowiska do przeprowa-dzenia „prywatyzacji”15). Proces ten w następujący sposób opisał później ówczesny szef Służby Bezpieczeństwa, wiceminister spraw wewnętrznych gen. Henryk Dankowski: „Gdy tylko weszła ustawa i okazało się, że w dziesiątkach fabryk tworzą się de facto fikcyjne spółki i oszukują budżet państwa, natychmiast podjęliśmy działania. Można sprawdzić, ile wysyłaliśmy informacji o tym zjawisku. Zmian systemowych nie udało się nam od kierownictwa PRL wyegzekwować, ale w końcu nie od tego byliśmy”16). Generał zapomniał jedynie dodać, że w owych spółkach nie brakowało także funkcjonariuszy podległej mu służby. Ludzie ze służb specjalnych odegrali niepoślednią rolę w dokonaniu gigantycznych nadużyć w utworzonym w lutym 1989 r. Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, który wykupywać miał polskie długi na zagranicznych rynkach. Innego rodzaju pole do działania dla bardziej dynamicznych przedstawicieli aparatu władzy otworzyła ustawa z 31 stycznia 1989 r. „Prawo bankowe” oraz wcześniejsze rozporządzenia Rady Ministrów z 11 kwietnia 1988 r. wyodrębniające z NBP dziewięć banków komercyjnych. Ta, skądinąd w pełni racjonalna decyzja sprawiła, że kontrolę nad największymi polskimi bankami przejęli ludzie wywodzący się z jednej formacji politycznej. Ze skali zjawiska uwłaszczenia nomenklatury zdawało sobie doskonale sprawę kierownictwo PZPR. Na posiedzeniu Biura Politycznego 27 czerwca 1989 r. „uznano za naganne praktyki zakupu akcji i angażowania się w działalność spółek osób piastujących funkcje w aparacie władzy, umożliwiające im wpływanie na warunki działalności tych organów gospodarczych”17). Za powstrzymanie tego rodzaju praktyk uczyniono odpowiedzialnymi M. Rakowskłego i W. Bakę. Z wiadomym skutkiem. Tworząc rząd, Rakowski zaoferował cztery wysokie stanowiska osobom ze środowisk niezależnych: Witoldowi Trzeciakowskiemu urząd wicepremiera, Julianowi Auleytnerowi - ministra pracy, Aleksandrowi Paszyńskiemu - wiceministra budownictwa oraz Andrzejowi Micewskiemu - sekretarza stanu w URM. W ten sposób premier próbował poszerzyć bazę polityczną rządu bez dokonywania jakichkolwiek ustępstw na rzecz opozycji. Wszyscy wymienieni odmówili jednak, zdając sobie sprawę, że zaproponowano im rolę zasłony dymnej dla kursu politycznego, na którego kierunek i tak nie mieliby żadnego wpływu. Już pierwsze publiczne deklaracje Rakowskiego potwierdziły słuszność takiej oceny. Na konferencji prasowej 28 października 1988 r. premier oświadczył, że „Polaków mniej interesuje okrągły stół”, bardziej zaś „stół suto zastawiony”. W istocie Rakowski nie był przeciwnikiem Okrągłego Stołu. Dowodzi tego jego postawa w czasie sporów wewnętrznych w PZPR, do jakich doszło w następnych miesiącach na tle rozpoczęcia rozmów z opozycją. Wówczas jednak, na przełomie października i listopada, zależało mu przypuszczalnie na zyskaniu na czasie i popularności. Wzmocniłoby to pozycję PZPR w czasie rozmów - jego zdaniem i tak nieuchronnych. Dlatego rząd podjął bardzo szybko kilka decyzji, które mogły zyskać akceptację społeczeństwa, nie zagrażając zarazem w niczym dotychczasowemu monopolowi władzy. Znaczne ułatwienia w uzyskiwaniu paszportów, obniżka cen środków ochrony roślin, złagodzenie zasad reglamentacji paliwa, zamknięcie zatruwających środowisko hut pod Wrocławiem i w Piekarach Śląskich, przyjęcie projektu ustawy o ustanowieniu Święta 11 Listopada - to tylko niektóre z posunięć rządu, które sprawiły, że już wkrótce miał on znacznie lepsze notowania w opinii publicznej, niż gabinet Messnera. Osobistą pozycję Rakowskiego miały wzmocnić jego regularne występy w telewizji, w stylu i formie wzorowane na wystąpieniach zachodnich przywódców. 31 października Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów podjął decyzję o postawieniu Stoczni im. Lenina w stan likwidacji. Stocznia miała stać się pierwszym przykładem nowej polityki likwidacji nierentownych przedsiębiorstw państwowych. Wyniki ekonomiczne zakładu istotnie nie były najlepsze, niemniej firm znajdujących się w równie opłakanym położeniu było w całym kraju mnóstwo. Dlatego też nie ulegało wątpliwości, że w rzeczywistości chodzi o upokorzenie opozycji, dla której Stocznia Gdańska była symbolem oporu wobec władzy i zwycięstwa w 1980 r. Decyzja Rakowskiego doprowadziła do czasowego zamrożenia rozmów toczonych między Stelmachowskim i Czyrkiem w sprawie trybu obrad Okrągłego Stołu. W drugiej połowie października znajdowały się one zresztą w stanie impasu, w związku z brakiem postępu w usuwaniu represji postrajkowych, podważaniu przez władze przyjętego wcześniej programu obrad oraz ingerowaniu w skład personalny przyszłej reprezentacji opozycji. Szczególnie poważna okazała się ta ostatnia sprawa. Początkowo zakwestionowano aż 12 nazwisk z proponowanej listy uczestników obrad (w tym m.in. Zbigniewa Romaszewskiego, Janusza Onyszkiewicza, Władysława Frasyniuka), ale ostatecznie listę zastrzeżeń udało się zredukować do dwóch: Jacka Kuronia i Adama Michnika. Przedstawiciele władz uważali ich - wyraźnie ulegając głoszonej przez siebie latami propagandzie - za ekstremistów politycznych. Już po zakończeniu Okrągłego Stołu zarówno Kiszczak, jak i Jaruzelski przyznawali się do błędnej oceny obu tych działaczy opozycji, którzy okazali się należeć do najbardziej ugodowo nastawionych reprezentantów „Solidarności”. Jednak jesienią 1988 r. spór wokół udziału Kuronia i Michnika w przyszłych obradach stał się istotną przeszkodą o charakterze prestiżowym, tym bardziej, że cała sprawa szybko przestała być tajemnicą18). W tej sytuacji Wałęsa, który nigdy nie przejawiał specjalnej troski o los ludzi ze swojego otoczenia, nie mógł dopuścić, aby to władze zadecydowały, z kim będzie reprezentował opozycję. Wydarzenia z ostatnich dni października wpłynęły na atmosferę kolejnego spotkania Kiszczaka z Wałęsą, do którego doszło w dniach 18 i 19 listopada w parafii w Wilanowie. Przebieg rozmów potwierdził impas, w jakim znalazły się przygotowania do Okrągłego Stołu. Jednak mimo braku postępu w rokowaniach, w kraju nasilał się proces faktycznej, oddolnej legalizacji opozycji. W kilkuset zakładach pracy ujawniły się i podjęły działalność komitety „Solidarności”. Bez większych przeszkód kolportowano niezależną prasę i wydawnictwa, a nowy rok akademicki rozpoczął się na wielu uczelniach od akcji bojkotu zajęć w Studium Wojskowym. O konieczności zmian coraz odważniej pisano w legalnych gazetach, gdzie pojawiły się także pierwsze wywiady z działaczami opozycji. 11 listopada w wielu miastach doszło do niezależnych obchodów Święta Niepodległości, ale tylko w Katowicach, Gdańsku i Poznaniu milicja zaatakowała demonstrantów. 3. PRZEŁOM W PZPR Całkowicie niespodziewanie, do przełamania impasu, w jakim znalazły się rozmowy władz z „Solidarnością”, przyczynił się jeden z ich największych przeciwników - przewodniczący OPZZ Alfred Miodowicz. 15 listopada, zapewne w nadziei na skompromitowanie Wałęsy i wzmocnienie własnej popularności, zaproponował on liderowi „Solidarności” odbycie telewizyjnej debaty. Propozycja Miodowicza spotkała się z wrogim przyjęciem kierownictwa PZPR, słusznie obawiającego się, że pokazanie Wałęsy w telewizji zostanie odczytane przez społeczeństwo, jako uznanie go za przywódcę poważnej siły politycznej. Toczone dotąd poufne rozmowy, z których ukazywały się jedynie krótkie komunikaty, miały inny wymiar niż debata prowadzona na oczach milionów widzów. Członkowie Biura Politycznego starali się przekonać Miodowicza, aby wycofał się ze złożonej propozycji. Ten jednak uznawszy, że wycofanie się zostanie odebrane jako przejaw słabości, postanowił zrealizować swój projekt. Panujący w dalszym ciągu nad sytuacją Jaruzelski mógł oczywiście nie dopuścić do odbycia debaty, niemniej koszt polityczny takiej decyzji wydawał się wówczas zbyt wysoki. Transmitowana na żywo debata Wałęsa-Miodowicz, do której doszło 30 listopada, spotkała się z ogromnym zainteresowaniem społeczeństwa. Wałęsa okazał się w niej zdecydowanie lepszym polemistą, celnie wskazując na szkodliwe dla rozwoju kraju ograniczenia swobód politycznych i związkowych. W odpowiedzi Miodowicz, będący tego dnia w znacznie słabszej kondycji, ograniczał się tylko do straszenia anarchią i upartego powtarzania formuły: jeden związek w jednym zakładzie pracy. Badania opinii publicznej przeprowadzone po debacie wyraźnie wskazywały na Wałęsę, jako na jej zwycięzcę. Takiego zdania było 63,8% respondentów, zaś przeciwnego jedynie 1,3%; pozostali uznali, że w dyskusji nie było zwycięzcy19). Ogromne psychologiczne znaczenie debaty zostało dostrzeżone w kierownictwie PZPR. 5 grudnia na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR, w następujący sposób mówił na ten temat sam Jaruzelski: „Sprawa ciągle sprowadza się do »Solidarności«. (...) I dlatego jeśli już mówimy o tej rozmowie nieszczęsnej, to ona jednak wyrządziła pod tym względem wielkie szkody. Gwałtownie nastąpił przyrost tych, którzy uważają, że »Solidarność« trzeba zalegalizować. (...) te dwie sprawy, że »Solidarności« nie ma się co bać, bo właściwie ona tylko tutaj pomoże, bo przecież pluralizm na całym świecie i tam gdzie ten świat dobrze prosperuje, to dlaczego u nas nie? I po drugie, ten Wałęsa to mądry człowiek, poważny, odpowiedzialny. To są dwie główne rzeczy, wszystkie inne nie mają większego znaczenia. Zmienił się wizerunek Wałęsy i zmieniło się podejście do »Solidarności«” 20). Społeczne reperkusje debaty telewizyjnej, a następnie entuzjastyczne przyjęcie Wałęsy we Francji, gdzie przebywał w dniach 10-11 grudnia podczas swej pierwszej od 1981 r. podróży zagranicznej, skłoniły kierownictwo PZPR do ustępstwa w kluczowej kwestii legalizacji „Solidarności”. Do decydujących rozstrzygnięć doszło podczas X Plenum KC PZPR obradującego w dwóch turach: 20-21 grudnia 1988 r. oraz 1617 stycznia 1989 r. Najistotniejsze znaczenie miały obrady styczniowe, w trakcie których wielu działaczy partyjnych średniego szczebla dało wyraz swojej wrogości wobec przedstawionej przez kierownictwo PZPR koncepcji ugody z opozycją oraz ewentualnej legalizacji „Solidarności”. Nie mieli oni jednak wyraźnego przywódcy w kierownictwie partii, jeśli nie liczyć członka Biura Politycznego Alfreda Miodowicza, którego pozycja wyraźnie jednak osłabła wskutek niefortunnego starcia z Wałęsą. Zresztą i bez tego Miodowicz nie był żadną alternatywą wobec Jaruzelskiego i jego najbliższych współpracowników. Bodaj pierwszy raz w historii PZPR zdarzyło się, że w sytuacji ostrego kryzysu politycznego brak było wewnątrz partii poważnych pretendentów do przejęcia władzy. Stosowana konsekwentnie przez Jaruzelskiego w minionych latach strategia usuwania z kierownictwa partii wszystkich ambitniejszych działaczy, święciła na X Plenum swój triumf. Kiedy bowiem Jaruzelski, Kiszczak, Rakowski oraz minister obrony gen. Florian Siwicki zagrozili dymisją, członkowie KC zostali postawieni w sytuacji bez wyjścia. Równoczesne odejście czterech ludzi kontrolujących kluczowe ogniwa władzy groziło - w sytuacji braku następców o porównywalnym autorytecie i wpływach - gwałtownym pogłębieniem procesu erozji ustroju. Tego zaś członkowie KC woleli nie ryzykować i w głosowaniu nad wotum zaufania dla Biura Politycznego tylko czterech z nich wstrzymało się od poparcia ekipy Jaruzelskiego. Nieco większa opozycja objawiła się podczas przyjmowania „Stanowiska KC PZPR w sprawie pluralizmu politycznego i pluralizmu związkowego”, które poparło 143 członków KC (32 było przeciw, a 14 wstrzymało się), niemniej jej rozmiary trudno uznać za poważne. Co prawda przesadą wydaje się opinia generała Pożogi, który twierdził później, że „nastrój sali był bardziej radykalny niż partyjnej elity, rzekomo proreformatorskiej. (...) Operetkowa dymisja Jaruzelskiego i spółki była dobrze skalkulowaną szopką”. Z drugiej jednak strony nie wydaje się, aby bliższy prawdy był Stanisław Ciosek, który w dwa dni później mówił Mazowieckiemu i ks. Orszulikowi, że „opozycja na plenum była zorganizowana i był przygotowywany pucz; świadczyły o tym przemówienia. Dominowali przedstawiciele warszawskiej organizacji partyjnej, a w części także katowickiej”21) Takie dramatyczne wypowiedzi miały zapewne na celu zmiękczenie przeciwnika, który także w następnych miesiącach był wielokrotnie straszony zamachem ze strony „betonu partyjnego”. W istocie opór wobec radykalnej zmiany polityki był w partii niewielki i wynikał w większym stopniu z ogólnego bezwładu i stagnacji, w jakiej PZPR pogrążyła się w latach 80, aniżeli ze świadomości zagrożeń, jakie niósł ze sobą powrót „Solidarności”. 4. POWSTANIE KOMITETU OBYWATELSKIEGO Mimo braku wyraźnego postępu w rokowaniach z władzami, Wałęsa zdecydował się w grudniu 1988 r. na powołanie organu, który miał się stać zapleczem kadrowym  „Solidarności” w negocjacjach przy Okrągłym Stole. Taka była geneza utworzonego 18 grudnia w podziemiach warszawskiego kościoła Bożego Miłosierdzia Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność”. Powstanie KO było dla Wałęsy korzystne nie tylko z punktu widzenia zwiększenia skuteczności dialogu z władzami. Utworzenie nowego organu w ramach „Solidarności” stwarzało też wygodną przeciwwagę dla KKW, gdzie nie zawsze poglądy przewodniczącego spotykały się z pełną akceptacją. Arbitralna decyzja Wałęsy o powołaniu KO spotkała się z krytyką niektórych działaczy związku (m.in. W. Frasyniuka), ale, jak to już miało miejsce wcześniej, na słowach się skończyło. Listę 135 osób zaproszonych na grudniowe spotkanie ustalił zespół współpracowników Wałęsy, w którym kluczową rolę odgrywali wówczas Geremek, Kuroń i Michnik. „Odnosiło się wrażenie - stwierdził później Aleksander Hall - że w tym bloku jest po prostu siła kierownicza. I tę siłę kierowniczą stanowi w istocie grono doradców Lecha Wałęsy z lat 1980-1981, środowisko wywodzące się z KOR, plus kierownictwo podziemnej »Solidarności«”22) Rezultatem dominacji owej siły kierowniczej stało się pominięcie w składzie Komitetu Obywatelskiego przedstawicieli wielu środowisk opozycyjnych. Z całą pewnością część z nich i tak odrzuciłaby zaproszenie do poszerzenia „drużyny Wałęsy”, ale inni (np. gdańscy liberałowie) z pewnością skorzystaliby z okazji do politycznej nobilitacji. W efekcie niereprezentatywny skład KO, a zwłaszcza jego kierownictwa, stanowił jedno ze źródeł późniejszych ostrych sporów w ramach solidarnościowej części opozycji. Odpowiednio dobrany skład Komitetu sprawił, że w trakcie dyskusji nad dalszą strategią działania opozycji solidarnościowej dominowali zwolennicy daleko idącej ugody z władzami PRL. Takie stanowisko prezentowali m.in. T. Mazowiecki, A. Wielowieyski, B. Geremek, M. Król, S. Bratkowski i A. Michnik. Ten ostatni - jak relacjonował Jan Rokita - dowodził, że „grozi nam przegrana w tym rozdaniu. Aby jej uniknąć - nie wolno wyczekiwać na stan kompletnej niemożności i bezwładu władz PRL. Przed tymi, którzy swe nadzieje wiążą z taką perspektywą - Michnik przestrzegał najsilniej. Trzeba nam nadto odciąć się od każdego, kto broni zasady dopuszczalności używania siły i dążyć do uzyskania podobnego modus vivendi z aparatem partyjnym, jaki osiągnięty został w Estonii i na Litwie. Jeśli istnieje tylko 5 proc. szans, iż z aparatu tego zrodzi się myśl patriotyczna - na te 5 proc. bez wahania należy postawić”23). Wypowiedź ta dobrze oddaje ówczesny sposób rozumowania Wałęsy i jego otoczenia, zakładający, że przyszłość Polski można budować tylko w oparciu o kompromis z PZPR, wszelkie zaś rachuby na całkowite załamanie ustroju komunistycznego uznający za polityczne awanturnictwo. W ramach Komitetu Obywatelskiego powołano 15 komisji i ich przewodniczących, którzy mieli kierować szczegółowymi przygotowaniami do obrad Okrągłego Stołu, a następnie reprezentować KO w samych negocjacjach. Do najistotniejszych należały: komisja ds. pluralizmu związkowego (T. Mazowiecki), reform politycznych (B. Geremek), prawa i wymiaru sprawiedliwości (A. Strzembosz), polityki i reformy gospodarczej (W. Trzeciakowski) oraz samorządu terytorialnego (J. Regulski). Powołanie tych komisji miało ogromne znaczenie, stanowiło bowiem - czego wówczas jeszcze sobie nie uświadamiano - istotny krok w kierunku programowego przygotowania opozycji do przejęcia władzy w kraju. Bieg wydarzeń miał jednak już wkrótce wykazać, że był to krok mocno spóźniony. Na sekretarza KO wybrano Henryka Wujca, a sekretarzami pomocniczymi zostali Jacek Moskwa i Kazimierz Wóycicki. 27 stycznia 1989 r., na kolejnym spotkaniu Wałęsy z Kiszczakiem, do którego doszło w Magdalence, udało się w końcu ustalić wszystkie kwestie związane z rozpoczęciem obrad Okrągłego Stołu. Ustalono, że w przy stole zasiądzie 56 osób, w tym 20 z opozycji, 6 z OPZZ, 14 z koalicji (PZPR, ZSL, SD, PAX, UChS, PZKS), 14 „niezależnych autorytetów” (5 z nich delegował KO) oraz 2 przedstawicieli Kościoła. W przyjętym po spotkaniu komunikacie stwierdzono: „Po uzgodnieniu formuły umowy społecznej wystąpimy do Rady Państwa o zmianę ustawy o związkach zawodowych i przy okrągłym stole określimy termin rozpoczęcia tworzenia »Solidarności«”24). W ten sposób spełniony został kluczowy dla opozycji postulat jasnej deklaracji intencji władz w sprawie legalizacji „Solidarności”. Droga do Okrągłego Stołu stanęła otworem. 5. ROZMOWY OKRĄGŁEGO STOŁU Obrady rozpoczęły się 6 lutego 1989 r. w Pałacu Namiestnikowskim w Warszawie. Jednak przy słynnym okrągłym stole, wykonanym specjalnie na tę okazję w fabryce mebli w Henrykowie, debatowano tylko dwukrotnie: z okazji inauguracji i zakończenia rozmów. Rzeczywiste obrady toczyły się przy stołach o tradycyjnym, prostokątnym kształcie. Obradowano w trzech głównych zespołach roboczych: gospodarki i polityki społecznej (przewodniczyli mu Władysław Baka ze strony koalicji i Witold Trzeciakowski ze strony “Solidarności"), reform politycznych (przewodniczącymi byli odpowiednio Janusz Reykowski i Bronisław Geremek) oraz pluralizmu związkowego. Ten ostatni zespół miał trzech przewodniczących: Aleksandra Kwaśniewskiego, Tadeusza Mazowieckiego i reprezentującego OPZZ Romualda Sosnowskiego. Takie rozwiązanie było konsekwencją postępującej emancypacji prorządowych związków zawodowych, których kierownictwo - wyraźnie zaniepokojone przebiegiem wypadków - postanowiło prowadzić w czasie negocjacji bardziej samodzielną grę. Oprócz głównych zespołów powołano także podzespoły: rolnictwa, górnictwa, reformy prawa i sądów, stowarzyszeń, samorządu terytorialnego, młodzieży, środków masowego przekazu, nauki, oświaty i postępu technicznego, zdrowia i ekologii. Już samo to wyliczenie podzespołów - niejednokrotnie zresztą dzielonych na jeszcze bardziej specjalistyczne grupy robocze - obrazuje, jak szeroki zakres zagadnień stał się przedmiotem dyskusji. W negocjacyjnym maratonie wzięło łącznie udział 452 ludzi. W rzeczywistości jednak najistotniejsze kwestie sporne rozstrzygnięto poza tymi strukturami, w trakcie poufnych spotkań kierownictw wszystkich delegacji, które najczęściej odbywały się w Magdalence. W toczonych tam rozmowach uczestniczyły w sumie aż 42 osoby, ale faktycznie liczyło się tylko kilkanaście z nich. Po stronie koalicyjnej byli to Stanisław Ciosek, Andrzej Gdula, Czesław Kiszczak, Aleksander Kwaśniewski i Janusz Reykowski; do pewnego stopnia uczestnikiem był też Jaruzelski, który, chociaż nigdy się w Magdalence nie zjawił, to faktycznie - poprzez liczne telefoniczne konsultacje - kierował na odległość swoją delegacją. Natomiast w reprezentacji “Solidarności" kluczową rolę poza Wałęsą odgrywali: Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki i Adam Michnik. W rozmowach w Magdalence brali też udział przedstawiciele Kościoła: bp Tadeusz Gocłowski i ks. Alojzy Orszulik. Z punktu widzenia dalszego biegu wydarzeń, najistotniejsze znaczenie przy Okrągłym Stole miały reformy polityczne. Władze chciały skłonić opozycję do udziału w tzw. niekonfrontacyjnych wyborach parlamentarnych, co miało stanowić wstęp do wbudowania jej w system polityczny PRL, w sposób nie naruszający jego fundamentu: kierowniczej roli PZPR w państwie. Do najostrzejszych sporów doszło w trzech sprawach: ordynacji wyborczej, kompetencji prezydenta oraz relacji między Sejmem i Senatem. Strona solidarnościowa z góry godziła się na niedemokratyczny charakter wyborów, domagając się jednak, aby opracowana przy Okrągłym Stole ordynacja, dotyczyła wyłącznie jednej kadencji parlamentu. Kolejne wybory, do jakich miało dojść najpóźniej po upływie czteroletniej kadencji, byłyby już wolne. Dlatego też nie kwestionowano samej zasady wcześniejszego podziału miejsc w parlamencie, a jedynie starano się uzyskać jego jak najbardziej korzystną postać. Z kolei władzom zależało nie tylko na odpowiednim rozdziale mandatów, ale także na uzyskaniu wpływu na to, kto konkretnie będzie w parlamencie reprezentował opozycję. Starano się to osiągnąć poprzez wielokrotnie zgłaszane propozycje wprowadzenia do ordynacji zapisu o skreślaniu z list kandydatów osób „naruszających zasady konstytucyjne”25) Niekonfrontacyjny charakter wyborów zapewnić miała też wspólna lista krajowa, na której znaleźć się mieli czołowi reprezentanci obu stron. Ostatecznie, wskutek zdecydowanego oporu strony solidarnościowej, plany te nie zostały zrealizowane, ale władze - bardzo przywiązane do swoich pomysłów - pozostawiły w ordynacji listę krajową, która miała być złożona wyłącznie z koalicyjnych kandydatów. Trafili na nią m.in.: K. Barcikowski, S. Ciosek, S. Kania, Cz. Kiszczak, A. Miodowicz, M. Rakowski, F. Siwicki oraz czołowi działacze ZSL (Roman Malinowski) i SD (Jerzy Jóźwiak). Posunięcie to okazało się fatalnym błędem. Jeszcze większe konsekwencje dla PZPR i jej sojuszników miała propozycja zgłoszona 2 marca w czasie obrad w Magdalence przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Pragnąc przełamać impas, jaki zaistniał w sprawie podziału mandatów do Sejmu i zakresu władzy prezydenta, którego strona koalicyjna chciała wyposażyć w bardzo szerokie kompetencje, Kwaśniewski zaproponował, aby wybory do Senatu były całkowicie wolne. Propozycja ta, nie uzgodniona wcześniej z Jaruzelskim i innymi członkami kierownictwa PZPR, została natychmiast podchwycona przez drugą stronę, która dostrzegła w tym szansę na stworzenie - niezależnie od mocno ograniczonej roli Senatu - organu państwa o w pełni reprezentatywnym charakterze. Po krótkich wahaniach, strona koalicyjna zdecydowała się podtrzymać propozycję Kwaśniewskiego. Zgoda była związana z wyrażanym, m.in. przez Cioska i Urbana, przekonaniem, że kandydaci reprezentujący ugrupowania prorządowe zdobędą około połowy miejsc w Senacie26) Kalkulacja ta opierała się na założeniu, że „Solidarność” uzyska poparcie jedynie w dużych miastach, natomiast w regionach mniej zurbanizowanych zwyciężą kandydaci obozu rządzącego. Szansę koalicji wzmocnić miał zaproponowany przez nią nieproporcjonalny podział mandatów na okręgi wyborcze: z każdego województwa - niezależnie od liczby jego mieszkańców - miano wybierać po dwóch senatorów. Preferowało to małe, rolnicze województwa, gdzie władze spodziewały się odnieść zwycięstwo. Mimo wielu prób, negocjatorom z „Solidarności” nie udało się doprowadzić do powiązania liczby mandatów z ilością mieszkańców danego województwa. Jedynym ustępstwem władz była zgoda na przyznanie województwom warszawskiemu i katowickiemu trzech miejsc w Senacie. W ten zresztą sposób osiągnięto okrągłą liczbę 100 senatorów. Zgoda władz na wolne wybory do Senatu skłoniła przedstawicieli opozycji do akceptacji kompromisowego podziału mandatów w Sejmie. Zamiast wstępnie proponowanej przez „Solidarność” formuły 60:40, zgodzono się ostatecznie na proporcję 65:35. Oznaczała ona, że 65% miejsc w Sejmie (299 mandatów) miało być z góry zagwarantowane dla członków PZPR, ZSL, SD oraz trzech prorządowych organizacji katolickich (Stowarzyszenia PAX, Polskiego Związku Katolicko-Społecznego i Unii Chrześcijańsko-Społecznej), natomiast o pozostałe 35% (161 mandatów) walczyć mieli kandydaci bezpartyjni. Mimo optymizmu co do wyniku wyborów do Senatu, dla reprezentantów koalicji ogromne znaczenie miał zapis dotyczący większości, jaką Sejm będzie mógł przełamywać ewentualne weto senackie. Bardzo długo upierano się przy większości 3/5, do osiągnięcia której wystarczyłoby dysponowanie głosami 65% posłów. Zdając sobie z tego sprawę, negocjatorzy ze strony „Solidarności” konsekwentnie postulowali wpisanie do konstytucji większości 2/3 głosów. W trakcie dyskusji nad tą sprawą padły - jako rozwiązania pośrednie - zupełnie kuriozalne propozycje większości 13/20 i 27/40. W końcu - 3 kwietnia - sprawę rozstrzygnięto po myśli opozycji, jednak za cenę jej ustępstw w kwestii uprawnień prezydenta. Przedstawiciele „Solidarności” próbowali początkowo podważać sens utworzenia urzędu prezydenta, zdając sobie sprawę, że dla przeciwnej strony jedynym możliwym kandydatem na to stanowisko jest gen. Jaruzelski. Jednak propozycja Michnika, aby w zastępstwie utworzyć rodzaj dyrektoriatu czy „rady regencyjnej” (!), została zdecydowanie odrzucona. Dla PZPR, czego jej reprezentanci specjalnie nie ukrywali, prezydent wyposażony w szerokie kompetencje miał być głównym gwarantem zachowania wpływów w państwie przez formację komunistyczną. Wobec tak zdeterminowanej postawy koalicji, stronie przeciwnej pozostała jedynie możliwość wykorzystania kwestii prezydentury w przetargach dotyczących innych spraw spornych. Stąd wzięła się na przykład propozycja, aby prezydenta wyłaniać w wyborach powszechnych. Była ona nie do przyjęcia dla władz, ale sam fakt jej zgłoszenia ustawiał stronę solidarnościową w dogodnej pozycji. Ostatecznie ustalono, że Prezydenta PRL wybierać będzie na 6-letnią kadencję Zgromadzenie Narodowe, tj. połączone izby parlamentu. Został on wyposażony w prawo weta ustawodawczego (uchylanego przez Sejm większością 2/3) oraz rozwiązywania parlamentu, jeśli Sejm w terminie trzech miesięcy nie powoła rządu, nie przyjmie budżetu, „bądź uchwali ustawę lub podejmie uchwałę uniemożliwiającą Prezydentowi wykonywanie jego konstytucyjnych uprawnień”. Do kompetencji prezydenta zaliczono m.in.: sprawowanie zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi, przewodniczenie Komitetowi Obrony Kraju, występowanie do Sejmu z wnioskiem o powołanie i odwołanie Prezesa NBP, wreszcie wprowadzanie stanu wojennego i wyjątkowego. Ten ostatni mógł być ogłoszony na okres do 3 miesięcy, a jego przedłużenie wymagało zgody parlamentu. Wszystkie omówione powyżej zmiany ustrojowe zostały w wielkim pośpiechu i bez zbędnych dyskusji poselskich uchwalone 7 kwietnia 1989 r. przez Sejm PRL27) Tego samego dnia przyjęto nowe, liberalne „Prawo o stowarzyszeniach”. Nie omieszkano jednak przy tej okazji wprowadzić do wynegocjowanej już treści ustaw kilku poprawek, takich jak np. przyznanie prezydentowi nadzoru nad radami narodowymi. Wprowadzone w Sejmie zmiany nie miały poważnego znaczenia, ale pokrętny sposób ich przeforsowania nie najlepiej świadczył o rzetelności władz. Stosunkowo łatwo osiągnięto przy Okrągłym Stole zgodę co do sposobu legalizacji „Solidarności”, która ostatecznie nastąpiła 17 kwietnia 1989 r. decyzją Sądu Wojewódzkiego w Warszawie. Podkreślić jednak trzeba, że także i w tej sprawie nie obeszło się bez ustępstwa strony opozycyjnej. Statut „Solidarności” został bowiem uzupełniony o aneks, w którym zawieszone zostały artykuły sprzeczne z ustawą o związkach zawodowych z 1982 r., w tym m.in. prawo do strajku. Takie rozwiązanie zostało później ostro skrytykowane przez radykalnych działaczy związkowych i legło u podstaw utworzenia w lutym 1990 r. konkurencyjnej „Solidarności '80”, zdecydowanie odrzucającej ustawę z czasów stanu wojennego i zawarte w niej ograniczenia prawa do strajku. W trzy dni po rejestracji „Solidarności”, 20 kwietnia, zalegalizowany został także NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”. Znacznie bardziej zażarte i równocześnie w dużym stopniu jałowe były dyskusje dotyczące reformy prawa i sądownictwa, ograniczenia zakresu nomenklatury partyjnej w gospodarce oraz stworzenia podstaw rzeczywistego samorządu terytorialnego. We wszystkich tych sprawach przedstawiciele władz stosowali najrozmaitsze uniki, a nawet wprost odrzucali propozycje zmian. Niewielkie też były sukcesy „Solidarności” na polu przełamywania monopolu PZPR w środkach masowego przekazu. Po żmudnych przetargach opozycja uzyskała prawo do emitowania raz na tydzień półgodzinnej audycji w telewizji i godzinnej w radiu. Zgodzono się także na wydawanie „Tygodnika Solidarność”, tygodnika NSZZ Rolników Indywidualnych oraz ogólnokrajowego dziennika, który początkowo miał mieć formę gazety wyborczej firmowanej przez Komitet Obywatelski28) Sporo uwagi poświęcono także kwestii rehabilitacji osób represjonowanych za działalność opozycyjną w okresie stanu wojennego i po jego zakończeniu. W sprawie tej nie zdołano wypracować wspólnego stanowiska, ponieważ władze obawiały się, iż generalna rehabilitacja będzie równoznaczna z potępieniem stanu wojennego. Dlatego skończyło się na deklaracji strony koalicyjnej, że sprawy osób represjonowanych „mogą być rozważane indywidualnie w trybie przewidzianym przez prawo, np. w drodze rewizji nadzwyczajnych”29) Przyjęcie takiej formuły dawało władzom wygodne narzędzie do różnicowania opozycjonistów na godnych rehabilitacji oraz na tych, którzy na to nie zasługują. Mimo systematycznie pogarszającej się sytuacji gospodarczej i zwołania Okrągłego Stołu pod hasłem paktu antykryzysowego, jego dorobek w sferze ekonomicznej nie był imponujący. Wynikało to nie tylko ze zdominowania zespołów negocjacyjnych przez polityków nie mających pojęcia o ekonomii, ale także z braku szerszego programu uzdrowienia gospodarki tak po stronie władz, jak i opozycji. Bardzo szybko głównym tematem rozmów w zespole gospodarki i polityki społecznej stała się sprawa indeksacji płac. Na tym właśnie tle postanowiło zaznaczyć swoje istnienie kierownictwo OPZZ, które starało się przelicytować stronę opozycyjną w roszczeniach ekonomicznych. Kiedy po długich dyskusjach przedstawiciele rządu i „Solidarności” wynegocjowali, że indeksacja zależeć będzie od skali inflacji i obejmować 80% wzrostu kosztów utrzymania, Komitet Wykonawczy OPZZ odrzucił 3 kwietnia to ustalenie, jako prowadzące do „rozszerzenia sfery ubóstwa”. Równocześnie zażądał wprowadzenia indeksacji kwotowej, nie zaś procentowej. Kierownictwo OPZZ oparło się w tej sprawie naciskowi samego Jaruzelskiego i ostatecznie jego przedstawiciele podpisali wieńczące obrady „Stanowisko w sprawie polityki społecznej i gospodarczej oraz reform systemowych” z wyłączeniem dziesięciu punktów dotyczących problemu indeksacji. Dla późniejszych losów polskiej gospodarki nie miało to żadnego znaczenia, natomiast było istotne dla przyspieszenia procesu uniezależniania się OPZZ od PZPR oraz dążeń Alfreda Miodowicza do odegrania samodzielnej roli politycznej. Miodowicz dał o sobie znać także 5 kwietnia, podczas zakończenia obrad Okrągłego Stołu. Niespodziewanie naruszył on ustalony wcześniej porządek, domagając się prawa do wystąpienia jako trzeci mówca po Kiszczaku i Wałęsie. Nie jest do końca jasne, czy zachowanie Miodowicza, grożącego opuszczeniem sali, było podyktowane względami czysto prestiżowymi (spotkanie było transmitowane przez telewizję), czy też -jak sugeruje Bronisław Geremek - była to kolejna próba zerwania procesu porozumienia. Kiszczak miał podobno poinformować, że wraz z Miodowiczem wyjdą również dwaj inni członkowie kierownictwa PZPR - Zbigniew Sobotka i Kazimierz Cypryniak - a w takiej sytuacji także i on nie będzie mógł podpisać końcowych porozumień30). Po ponad dwugodzinnej przerwie i nerwowych negocjacjach, żądanie Miodowicza zostało spełnione: otrzymał on głos przed przedstawicielami ZSL i SD, jako trzeci z kolei mówca. Nie powiedział jednak niczego istotnego, co zdaje się przemawiać za tym, iż cały incydent był spowodowany wygórowanymi ambicjami przewodniczącego OPZZ. Zainteresowanie społeczeństwa obradami Okrągłego Stołu od początku było umiarkowane i w miarę upływu czasu słabło coraz bardziej. O ile w lutym o Okrągłym Stole rozmawiało 35,5% ankietowanych, to w kwietniu ich odsetek spadł do 17,5%. Większe zainteresowanie budziły takie tematy, jak wysokość zarobków oraz tempo inflacji. Dominowały nastroje pesymizmu: tylko 33,8% respondentów było przekonanych, że zawarta w Pałacu Namiestnikowskim umowa społeczna rozwiąże najważniejsze problemy kraju. Równocześnie, w oparciu o prowadzone przez CBOS badania, można stwierdzić, że opinia publiczna zdecydowanie wyżej oceniała postawę opozycji przy Okrągłym Stole; na pytanie, która ze stron uzyskała większe poparcie społeczne w konsekwencji obrad, większość odpowiadała, że „Solidarność” (58,7%). O wzroście popularności władz było przekonanych zaledwie 2,5% ankietowanych, natomiast 18% sądziło, że zyskały obie strony; pozostali - 20,8% - nie mieli w tej materii wyrobionego zdania31). Przy wyraźnie biernej i wyczekującej postawie społeczeństwa, trwał proces radykalizacji niektórych grup społecznych. Szczególnie dotyczyło to młodzieży akademickiej, która odegrała dużą rolę w organizacji strajków w 1988 r. i czuła się coraz bardziej rozczarowana brakiem wyraźniejszych zmian politycznych w kraju. 17 lutego na krakowskim Rynku Głównym odbył się wiec zorganizowany z okazji ósmej rocznicy rejestracji Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Próba wręczenia przez demonstrantów petycji przebywającemu w Krakowie ministrowi edukacji Jackowi Fisiakowi doprowadziła do interwencji ZOMO i rozpoczęcia zamieszek. W ich trakcie uwięziono na dwie godziny w gmachu V Liceum Ogólnokształcącego samego ministra Fisiaka. Do kolejnej demonstracji studenckiej - tym razem w obronie uwięzionego Vaclava Havla - doszło w Krakowie 21 lutego. Tego samego dnia demonstrowano także - z inicjatywy KPN i PPS - w stolicy, gdzie domagano się przeprowadzenia wolnych wyborów do parlamentu. 24 lutego doszło w Krakowie do najpoważniejszych od kilku lat zamieszek ulicznych, które rozpoczęły się, kiedy milicja nie dopuściła maszerujących studentów pod siedzibę władz miejskich. W trakcie starć rannych zostało 74 funkcjonariuszy MO i trudna do ustalenia liczba manifestantów. Regularne, niedzielne demonstracje odbywały się także w Gdańsku, po zakończeniu mszy w kościele św. Brygidy. Najpoważniejszy charakter miały zajścia z 16 kwietnia, kiedy kilkuset ludzi starło się z otaczającym gmach KW PZPR kordonem milicji. Z kolei w Poznaniu protestowano przeciwko budowie elektrowni atomowej w pobliskim Klempiczu. Pierwsza z demonstracji, 21 marca, miała spokojny przebieg, ale druga - do której doszło 2 kwietnia - spotkała się z brutalną interwencją ZOMO. Pobito wówczas kilkaset osób, z których wiele znalazło się w szpitalu32) Jeszcze w trakcie trwania Okrągłego Stołu doszło do próby integracji sił politycznych przeciwnych paktowaniu z komunistami. 4 marca w Jastrzębiu, przedstawiciele KPN, PPS-Rewolucja Demokratyczna, Ruchu “Wolność i Pokój", Solidarności Walczącej, oraz oponenci Wałęsy z “Solidarności" uczestniczyli w Kongresie Opozycji Antyustrojowej. Mimo zatrzymania przez SB ponad 120 uczestników spotkania, organizatorom udało się wydać oświadczenie stwierdzające, że ich celem „jest zniesienie monopolistycznej władzy PZPR i doprowadzenie do pełnej demokracji politycznej i gospodarczej, do wolnych wyborów”33). Tego rodzaju poglądy były atakowane jako ekstremistyczne i pozbawione realizmu, nie tylko przez oficjalne środki masowego przekazu, ale także przez większość prasy niezależnej, pozostającej pod kontrolą zwolenników ugody z władzą. Radykalna opozycja była zbyt słaba, aby przebić się ze swoimi hasłami do szerszego kręgu odbiorców, zaś jej potencjał pomniejszał dodatkowo brak trwałego porozumienia między poszczególnymi ugrupowaniami. Umożliwiło to utrwalenie w świadomości społecznej poglądu lansowanego przez uczestników Okrągłego Stołu, iż był on nie tylko najlepszym, ale wręcz jedynym sposobem dokonania zmiany systemowej. Zwolennicy Okrągłego Stołu są przekonani, że umożliwił on rozpoczęcie pokojowego i ewolucyjnego procesu demokratyzacji Polski. Często przeciwstawiają go krwawemu scenariuszowi rumuńskiej rewolucji grudniowej z 1989 r., nie chcąc słuchać argumentów o zasadniczej odmienności reżimów Jaruzelskiego i Ceausescu. Tymczasem wiele przemawia za tym, że alternatywą Okrągłego Stołu nie była krwawa łaźnia, ale kilkunastomiesięczny proces rozkładu PRL, zakończony wydarzeniami w rodzaju czechosłowackiej „aksamitnej rewolucji”. Komuniści rządziliby Polską trochę dłużej, ale ich ostateczne odejście pozbawione byłoby dwuznaczności, jaką stworzył Okrągły Stół. Z drugiej strony, pojawiają się niekiedy sugestie mówiące o makiawelicznej zmowie przywódców PZPR z lewicową częścią opozycji, skupioną wokół Wałęsy. Zmowie, której celem miało być oszukanie społeczeństwa i podzielenie władzy między tymi, którzy pozostali w partii komunistycznej do końca oraz tymi, którzy opuścili ją wcześniej. Zwolennicy takiej interpretacji zapominają jednak o istotnej roli hierarchii kościelnej w negocjowaniu okrągłostołowych porozumień. Trudno zaś oskarżyć biskupów o polityczną naiwność czy wręcz świadome patronowanie zawarciu kontraktu tworzącego PRL-bis. Nie ulega natomiast wątpliwości, że w trakcie obrad - co potwierdzają liczne relacje - doszło do daleko posuniętej fraternizacji przedstawicieli obu stron. Proces ten doskonale ilustrują zdjęcia alkoholowej biesiady w Magdalence, opublikowane w 1991 r. przez generała Kiszczaka34). Tam właśnie narodził się duch Okrągłego Stołu, który okazał się znacznie bardziej trwały, aniżeli zawarte wówczas umowy. Rozdział II WYBORY CZERWCOWE Ordynacje wyborcze do Sejmu i Senatu, w kształcie wynegocjowanym przy Okrągłym Stole, zostały uchwalone 7 kwietnia 1989 r. Już 13 kwietnia Rada Państwa określiła kalendarz wyborczy, wyznaczając datę pierwszej tury wyborów na 4, drugiej zaś na 18 czerwca. Kierownictwu PZPR bardzo zależało na przeprowadzeniu wyborów w jak najkrótszym terminie; chciano w ten sposób wykorzystać szybko topniejące poparcie części społeczeństwa dla rządu Rakowskiego oraz dać opozycji jak najmniej czasu na zorganizowanie kampanii. Równocześnie z wyznaczeniem daty wyborów, Rada Państwa powołała 21-osobową Państwową Komisję Wyborczą, w której składzie znalazło się 6 przedstawicieli Komitetu Obywatelskiego; jeden z nich, Andrzej Zoll, został nawet wiceprzewodniczącym PKW. Również w utworzonych pod koniec kwietnia okręgowych komisjach wyborczych znaleźli się przedstawiciele „Solidarności”, stanowiąc średnio 23% ich składu. Mieli stanowić gwarancję rzetelności liczenia głosów, chociaż decydująca rola w tym względzie przypadła ponad 121 tysiącom mężów zaufania, zgłoszonym przez wszystkich kandydatów na posłów i senatorów. Zdecydowana większość posłów, bo aż 425, miała zostać wybrana w 108 okręgach, którym przypisano - w zależności od liczby mieszkańców - od 2 do 5 mandatów. W każdym okręgu przeprowadzony został z góry podział mandatów dla poszczególnych ugrupowań koalicyjnych oraz dla kandydatów bezpartyjnych. Dlatego trafnie wybory te określono później mianem kurialnych. Pozostałe 35 miejsc w Sejmie przeznaczono dla kandydatów z tzw. listy krajowej, która - wobec odmowy wejścia na nią ludzi z „Solidarności” - w całości została przyznana koalicji rządzącej. Aby uzyskać mandat w okręgu w pierwszej turze, należało otrzymać ponad połowę wszystkich ważnie oddanych głosów, natomiast w drugiej turze posłem zostawał kandydat, który dostał większą ilość ważnych głosów. W drugim głosowaniu brało udział tylko dwóch kandydatów, którzy podczas pierwszej tury otrzymali największą ilość głosów. Inne rozwiązanie przyjęto natomiast w odniesieniu do listy krajowej: posłami zostawali wyłącznie kandydaci otrzymujący ponad połowę głosów. Ordynacja nie przewidywała dla kandydatów z listy krajowej drugiej tury, ponieważ jej autorzy - przekonani o poparciu społeczeństwa dla przywódców koalicji - nie wzięli pod uwagę, że mogą oni zostać skreśleni przez ponad połowę głosujących. Podział mandatów w poszczególnych “kuriach" wyglądał następująco: PZPR miała zagwarantowane 171 mandatów poselskich (156 mandatów w okręgach i 15 z listy krajowej), ZSL - 76 (odpowiednio 67 i 9), SD - 27 (24 i 3), PAX -10 (7 i 3), UChS - 8 (6 i 2), PZKS - 5 (4 i 1); dwa mandaty na liście krajowej zostały przyznane bezpartyjnym kandydatom koalicji (Szymonowi Szurmiejowi i Adamowi Zielińskiemu). Łącznie, ordynacja zapewniała kandydatom wywodzącym się z obozu rządzącego 299 miejsc w Sejmie. Dodatkowo władze mogły wysunąć własnych (byle bezpartyjnych) kandydatów do walki o pozostałe 161 mandatów, na uzyskanie których szansę - ale nie gwarancję - miała „Solidarność”. Aby ułatwić zadanie wspieranym przez siebie bezpartyjnym, Rada Państwa przydzieliła sporą część przeznaczonych dla nich mandatów do tych okręgów, w których, jak oceniano, poparcie dla „Solidarności” będzie słabsze. Kandydaci bezpartyjni musieli uzyskać w celu rejestracji poparcie 3000 wyborców zamieszkujących dany okręg, natomiast osobom kandydującym z ramienia któregoś z ugrupowań koalicyjnych wystarczało zgłoszenie ze strony władz naczelnych bądź wojewódzkich danej organizacji35). Wyboru stu senatorów miano dokonać w 49 okręgach, których granice pokrywały się z obszarem województw; w 47 z nich można było zdobyć po 2 mandaty, zaś w dwóch (katowickim i warszawskim) po 3. W przypadku wyborów do Senatu, które zgodnie z okrągłostołowym kontraktem miały być wolne, przynależność partyjna kandydata nie miała znaczenia, a do zarejestrowania się wymagane było jedynie uzyskanie 3000 podpisów. Senatorem zostawał kandydat, który zdobył ponad połowę ważnie oddanych głosów. Jeśli w pierwszej turze wszystkie mandaty w okręgu nie zostałyby obsadzone, odbywać się miała druga tura, w której prawo uczestnictwa otrzymywali (oczywiście do każdego wolnego miejsca) dwaj kandydaci najlepsi w pierwszym głosowaniu. 1. AKCJA WYBORCZA OPOZYCJI Kierownictwo „Solidarności” zdawało sobie sprawę, że władze zrobią wszystko, aby dać opozycji jak najmniej czasu na przygotowanie się do wyborów. Dlatego już w dniu uchwalenia ordynacji przez Sejm, 7 kwietnia, Krajowa Komisja Wykonawcza NSZZ „Solidarność” podjęła decyzję o powierzeniu kierownictwa kampanią wyborczą Komitetowi Obywatelskiemu i rozbudowie jego struktur poprzez utworzenie komitetów regionalnych; w niektórych miejscowościach takie komitety już zresztą istniały. Miały zająć się opracowaniem list kandydatów, wyłanianiem przedstawicieli „Solidarności” do komisji wyborczych oraz agitacją wyborczą. Decyzja KKW spotkała się z krytyczną oceną części działaczy „Solidarności”, którzy uważali, że Komitet Obywatelski nie jest ciałem wystarczająco reprezentatywnym do występowania w imieniu opozycji. 8 kwietnia, na posiedzeniu Komitetu, wątpliwości tego rodzaju zgłosił Aleksander Hall, proponując równocześnie, aby KO zwrócił się do różnych organizacji opozycyjnych z ofertą utworzenia porozumienia wyborczego. W podobnym kierunku zmierzał Adam Strzembosz, który postulował powołanie przy KO specjalnego Komitetu Politycznego, grupującego różne odłamy opozycji. Propozycje poszerzenia zaplecza politycznego KO poparli także m.in. Jacek Bartyzel, Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski, Jerzy Regulski i Jan Rokita. Jednak większość członków Komitetu podzieliła stanowisko Bronisława Geremka, Jacka Kuronia i samego Wałęsy, uznając, że najważniejszą sprawą jest utrzymanie jedności ruchu, a próby rozszerzania obozu solidarnościowego mogą doprowadzić do jego rozpadu i w konsekwencji porażki wyborczej. Ostatecznie w czasie głosowania, za przyjęciem formuły zaproponowanej przez KKW opowiedziało się 66 członków Komitetu, 19 poparło projekt budowy szerokiej koalicji, a 13 wstrzymało się od głosu36). Spór, do jakiego doszło w łonie KO, zwiastował narastanie różnic, które w pełni miały się ujawnić dopiero po 1989 r. Już wówczas jednak - niezależnie od późniejszych losów ówczesnych adwersarzy - widać było początek ścierania się dwóch wizji przyszłości obozu solidarnościowego. Pierwsza zakładała stworzenie na jego bazie amorficznego, ale organizacyjnie jednolitego ruchu obywatelskiego, o obliczu po części socjaldemokratycznym, po części zaś demoliberalnym, natomiast druga - faktyczną parcelację obozu „Solidarności” na partie polityczne różnych orientacji. Dla powodzenia obu tych, nie do końca jeszcze wówczas uświadamianych projektów, najistotniejsze znaczenie miała postawa Wałęsy, dysponującego ostatnim słowem we wszystkich sprawach dotyczących „Solidarności”. Wiosną 1989 r., w obliczu wyborów, Wałęsa uznał za rozsądniejsze poparcie koncepcji zwartej drużyny. Jednak już po kilku miesiącach, kiedy okazało się, że kierownictwo owej drużyny wymyka mu się z rąk, stał się zagorzałym zwolennikiem pluralizacji całego ruchu. W pierwszej połowie kwietnia, w sposób zaiste błyskawiczny, we wszystkich województwach powstały regionalne Komitety Obywatelskie. W następnych tygodniach proces budowy ruchu obywatelskiego uległ dalszemu rozszerzeniu: komitety zakładano w małych miejscowościach, dzielnicach, a nawet w osiedlach położonych w większych miastach. Tworzyli je najczęściej działacze „Solidarności” oraz „Solidarności” Rolników Indywidualnych, ale także członkowie rozmaitych struktur opozycyjnych, w tym działających dotąd legalnie Klubów Inteligencji Katolickiej. Od samego początku proces narodzin ruchu obywatelskiego był mocno wspierany przez Kościół, a księża bardzo często odgrywali rolę faktycznych założycieli komitetów. W tym żywiołowym procesie nie obyło się oczywiście bez konfliktów związanych z równoległym tworzeniem komitetów przez zwalczające się środowiska. Do sporów na tym tle doszło m.in. w Bydgoszczy, Łodzi, Radomiu i Suwałkach, ale były one dosyć sprawnie rozwiązywane przez istniejące w centralnym KO zespoły: organizacyjny i ds. koordynacji listy kandydatów, w których czołową rolę odgrywali Z. Bujak, W. Frasyniuk, B. Geremek, J. Kuroń, A. Wielowieyski i H. Wujec. Pierwszym zadaniem komitetów stało się przygotowanie list kandydatów na posłów i senatorów z ramienia „Solidarności”. Także na tym tle dochodziło do wielu sporów, które niekiedy centralny KO rozwiązywał, narzucając własnych kandydatów. W ocenie Bronisława Geremka, z warszawskiego, nadania pochodziło 10-15% ogółu kandydatów37). Decyzje centralnego KO były na ogół akceptowane. Do wyjątków należała sytuacja, jaka zaistniała w Radomiu, gdzie miejscowy biskup Edward Materski, a wraz z nim większość działaczy rolniczej „Solidarności”, wystąpił przeciwko kandydaturze przewodniczącego PPS Jana Józefa Lipskiego. W efekcie z Lipskim, dysponującym oficjalnym poparciem KO, konkurował o mandat senatora wspierany przez Kościół Jan Pająk - przewodniczący radomskiej „Solidarności” RI. Najczęściej jednak, istniejące już wówczas różnice wewnątrz ruchu obywatelskiego były tłumione dzięki powszechnemu przekonaniu, że tylko jedność może zapewnić „Solidarności” sukces wyborczy. Rozumiało to także kierownictwo Kościoła, które mimo rozmaitych zastrzeżeń do poszczególnych kandydatów, udzieliło faktycznego poparcia „Solidarności” i w komunikacie z odbytej 2 maja Konferencji Episkopatu wezwało katolików do udziału w wyborach. Oczywiście zaangażowanie poszczególnych biskupów i proboszczów w kampanię Komitetu Obywatelskiego było zróżnicowane, jednak większość z nich nie próbowała nawet ukrywać swoich prosolidarnościowych sympatii38). Postawa Kościoła mocno rozczarowała władze PRL, które - licząc na neutralność hierarchii - doprowadziły do przyjęcia przez Sejm 17 maja dwóch ustaw regulujących stosunki wyznaniowe: „O gwarancjach wolności sumienia i wyznania” oraz „O stosunku Państwa do Kościoła katolickiego w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”. Ta ostatnia nadała m.in. - po latach zabiegów - osobowość prawną Kościołowi i jego instytucjom oraz zagwarantowała prawo tworzenia organizacji kościelnych i katolickich. Kościół otrzymał prawo posiadania własnych drukarni, stacji radiowych i telewizyjnych, a także kin, teatrów oraz wytwórni filmowych. Przyznano mu ponadto istotne ulgi podatkowe i celne, a mająca powstać komisja majątkowa miała zająć się zwrotem nieruchomości odebranych Kościołowi w przeszłości przez władze państwowe39). 23 kwietnia Komitet Obywatelski, uzupełniony o przedstawicieli komitetów regionalnych, zatwierdził listę kandydatów na posłów i senatorów oraz przyjął program wyborczy. Akceptacja listy była niemal jednomyślna: poparło ją 92 uczestników spotkania, tylko l był przeciwny, a 9 wstrzymało się od głosu. Brak większych kontrowersji był logiczną konsekwencją wcześniejszej przegranej zwolenników budowy szerokiego frontu. Na liście zabrakło wielu działaczy „Solidarności”. Jedni - jak Mazowiecki, Olszewski czy Hall - zrezygnowali z kandydowania w proteście przeciwko odrzuceniu ich koncepcji poszerzenia zaplecza KO, inni zaś - m.in. Borusewicz, Bujak i Frasyniuk - uznali, że praca związkowa jest dla nich ważniejsza od parlamentarnej. Nie kandydował również sam Wałęsa, obawiający się nadszarpnięcia swojego autorytetu w przypadku słabego wyniku. Mimo to doskonale odegrał rolę „lokomotywy” wyborczej, przede wszystkim dzięki świetnemu pomysłowi na plakat reklamujący kandydatów Komitetu Obywatelskiego. Na każdym plakacie umieszczano - na tle znaku „Solidarności” - zdjęcie Wałęsy z danym kandydatem. Okazało się to propagandowym majstersztykiem: powszechnie znany wizerunek popularnego Wałęsy wzmacniał w oczach wyborców wiarygodność poszczególnych kandydatów, z których zdecydowana większość nie miała wcześniej szans na zaistnienie w społecznej świadomości. Dodatkowo kreował mit, który okazał się szczególnie nośny: mit spójnej i solidarnej „drużyny Wałęsy”, wyraźnie odcinającej się od silnie zdezintegrowanego obozu władzy. Kampania prowadzona przez Komitet Obywatelski odznaczała się dużą dynamiką. Ulice polskich miast i miasteczek tonęły w plakatach nawołujących do głosowania na kandydatów „Solidarności”, powszechnie dostępne były też wydawnictwa propagandowe związku. Po wieloletniej nieobecności na legalnym forum życia publicznego, taka wizualna dominacja miała ogromne znaczenie dla pozyskania zdezorientowanej większości elektoratu. Zdobycie przewagi ułatwiła KO taktyka wyborcza, przyjęta przez PZPR, której głównym autorem był członek Biura Politycznego Janusz Reykowski. Ten wybitny specjalista w dziedzinie psychologii społecznej zalecił intensyfikację akcji propagandowej dopiero w ostatnim tygodniu kampanii, licząc, że wyborcy będą już wówczas zmęczeni agitacją „Solidarności” i przez to podatniejsi na krótkotrwałe, ale zmasowane uderzenie koalicji. Taktyka ta opierała się na założeniu, że wyborcy temu przyznają rację, czyj głos w ostatniej chwili będzie najgłośniejszy. W przypadku normalnych wyborów, w których walczą ze sobą np. dwie partie od lat obecne na arenie politycznej, prawo do ostatniego słowa jest istotnie bardzo ważne. Prof. Reykowski nie uwzględnił jednak w swoim rozumowaniu, że jeden z rywali miał za zadanie nie tyle przekonać do siebie wyborców, co uświadomić im, że istnieje i stanowi realną alternatywę dla konkurenta, który od dziesięcioleci uznawał całe państwo za swoją własność. Dlatego właśnie najważniejsze dla KO były pierwsze, nie zaś ostatnie dni kampanii. Tylko na samym jej początku koalicja miała, przynajmniej teoretyczną, możliwość propagandowej marginalizacji „Solidarności” - po sześciu tygodniach nie było już na to żadnych szans. Mocną stronę kampanii KO stanowił także sposób organizowania zebrań przedwyborczych, zasadniczo różniący się od zrytualizowanego i śmiertelnie nudnego schematu, do jakiego przyzwyczaiła obywateli PZPR i jej satelici. „Imprezy wyborcze »Solidarności« - pisze Andrzej W. Lipiński - miały profesjonalny charakter politycznego show. (...) Publiczności dozowano dawkę wielkiej polityki, a również rozrywki w dobrym guście. Gościli na spotkaniach kandydatów solidarnościowych znani ludzie estrady i filmu, którzy tworzyli stosowną oprawę i potrafili umiejętnie ubarwić atmosferę gorącej walki politycznej”40). Na marginesie można dodać, że poparcia kandydatom Komitetu udzielili nie tylko znani polscy artyści i ludzie kultury, ale także zachodnie gwiazdy (m.in. Jane Fonda, Yves Montand i Steve Wonder). W czasie spotkań kolportowano na wielką skalę tzw. ściągi, mające ułatwić wyborcom sam akt głosowania. Pomysł ten zrodził się z trafnego przekonania, że duża część obywateli, przyzwyczajona w PRL do mechanicznego wrzucania kartki do urny, będzie miała kłopoty z oddaniem ważnych głosów, co wymagało dokonania wielu skreśleń na kilku kartach. Na rozpowszech-nianych przez komitety ściągach zaznaczano jedynie nazwiska kandydatów „Solidarności”, zalecając równocześnie skreślanie wszystkich innych nazwisk, w tym także tych umieszczonych na liście krajowej. Towarzyszyły temu zręczne slogany w rodzaju: „Dobry komunista, to skreślony komunista”. Słabością KO był ograniczony dostęp do środków masowego przekazu, który jednak potrafiono wykorzystać w bardzo zręczny sposób. Audycje telewizyjne „Solidarności”, po raz pierwszy wyemitowane dopiero 9 maja, zostały przygotowane w sposób profesjonalny i cieszyły się ogromnym zainteresowaniem widzów. Potęgowały je bezsensowne decyzje władz o cenzurowaniu, a nawet zawieszaniu emisji poszczególnych programów. Takie działania w istocie rzeczy znacznie bardziej szkodziły wizerunkowi koalicji, aniżeli skuteczności solidarnościowej agitacji. Na przełomie maja i czerwca wznowiono wydawanie „Tygodnika Solidarność”, a jego redaktorem naczelnym został -podobnie jak w latach 1980-81 - Tadeusz Mazowiecki. Kampanię KO wspierał także „Tygodnik Powszechny”, z którego redakcji pochodziło zresztą dwoje kandydatów: Józefa Hennelowa i Krzysztof Kozłowski. Jednak najistotniejsze znaczenie dla prasowej akcji propagandowej „Solidarności” miało ukazanie się 8 maja pierwszego numeru „Gazety Wyborczej”. Trzon redakcji pierwszego legalnego dziennika opozycji tworzył zespół „Tygodnika Mazowsze”, a jego redaktorem naczelnym Wałęsa mianował Adama Michnika, który przekonał przewodniczącego „Solidarności” do swojej kandydatury w czasie wspólnej podróży pociągiem z Gdańska do Warszawy41). Wybór Michnika nie był szczególnie zaskakujący: Wałęsa wyraźnie faworyzował wówczas środowisko postkorowskiej lewicy solidarnościowej, w którym nowy redaktor naczelny odgrywał główną rolę. „Gazeta Wyborcza”, występując w roli pisma całego ruchu obywatelskiego, szybko zdobyła ogromną rzeszę czytelników, którzy pozostali jej wierni także po rozpadzie obozu solidarnościowego. W ten sposób arbitralna decyzja Wałęsy, której przyszło mu później gorzko żałować, otworzyła przed jedną z otaczających go grup szansę stworzenia wielkonakładowego dziennika. Szansę tę Adam Michnik wykorzystał po mistrzowsku, w krótkim czasie budując pismo, zapewniające jego formacji politycznej potencjał propagandowy, o jakim przeciwnicy mogli tylko marzyć. Komitet Obywatelski „Solidarność” nie był jedyną formacją opozycyjną, która zdecydowała się na uczestnictwo w kurialnych wyborach do parlamentu. Podobną decyzję podjęli także przywódcy części opozycyjnych partii politycznych, wśród których największym potencjałem dysponowała Konfederacja Polski Niepodległej. Kierownictwo KPN zamierzało początkowo porozumieć się z „Solidarnością”, ale zaproponowana Konfederacji liczba 3 miejsc na liście KO nie satysfakcjonowała Moczulskiego. Ostatecznie KPN wystawił samodzielnie 16 kandydatów na posłów i 6 na senatorów. Swoich kandydatów zarejestrowały także: Grupa Robocza Komisji Krajowej, konserwatywno-liberalna Unia Polityki Realnej oraz Ruch Wolnych Demokratów. W wyborach wystartowało ponadto wielu kandydatów niezależnych, w tym m.in. działacze katoliccy, pozostający poza obozem solidarnościowym (np. Ryszard Bender, Janusz Zabłocki, Henryk Goryszewski) oraz opozycjoniści, którzy odrzucali dyktat grupy kierującej KO (m.in. Kazimierz Świtoń i Władysław Siła-Nowicki). Odrębną grupę osób, ubiegających się o mandaty w ramach puli dla bezpartyjnych, tworzyli kandydaci popierani - mniej lub bardziej otwarcie - przez PZPR i stąd nazywani „bezpartyjnymi bolszewikami”. Sztandarową postacią w tej grupie był Jerzy Urban, wówczas prezes Radiokomitetu, próbujący zdobyć mandat poselski w okręgu Warszawa-Śródmieście. Radykalne skrzydło opozycji, obejmujące m.in. Solidarność Walczącą, PPS-RD oraz Liberalno-Demokratyczną Partię „Niepodległość”, wezwało natomiast do bojkotu wyborów. Ugrupowania te - odrzucające okrągłostołowy kompromis z komunistami oraz wszystkie jego efekty - żądały odsunięcia PZPR od władzy i przeprowadzenia całkowicie wolnych wyborów parlamentarnych. Hasła głoszone przez fundamentalistyczny odłam opozycji były szczególnie bliskie niektórym środowiskom młodzieżowym. Panujący wśród nich nastrój buntu, w najbardziej spektakularny sposób dał o sobie znać w Krakowie. Tam właśnie, w dniach od 16 do 18 maja, doszło do gwałtownych starć ulicznych, których organizatorami była tzw. grupa krakowska, skupiająca młodych radykałów z Ruchu „Wolność i Pokój”, NZS, KPN oraz Federacji Młodzieży Walczącej. W trakcie zajść doszło m.in. do krótkotrwałego zablokowania Konsulatu ZSRR, którego budynek ozdobiono napisem „Sowieci do domu”. Były to pierwsze w nowej sytuacji politycznej demonstracje na rzecz usunięcia z terytorium Polski wojsk radzieckich42). Wydarzenia krakowskie stanowiły jedynie incydent na tle generalnie spokojnego okresu przedwyborczego i nie wpłynęły na wyniki głosowania. Dowiodły jednak w sposób nader wymowny, że w społeczeństwie polskim nie brak ludzi, którzy odrzucają okrągłostołowy kompromis, a jego zawarcie uważają za porozumienie elit, dotyczące podziału władzy. 2. KAMPANIA KOALICJI „Atutem partii stać się musi ofensywność, a nawet przebojowość w prowadzeniu kampanii na własny rachunek. Śmiało sięgać należy po atrakcyjne, nowatorskie formy oddziaływania na elektorat, prezentowania swoich kandydatów, kształtowania prowyborczych nastrojów”43). Powyższe zdania pochodzą z planu działań wyborczych PZPR, który opracowano w Wydziale Polityczno-Organizacyjnym KC w lutym 1989 r. Na szczeblu centralnym główną rolę w organizowaniu kampanii PZPR odgrywali Józef Czyrek, Stanisław Ciosek, a przede wszystkim Zygmunt Czarzasty. To właśnie jego Jerzy Urban porównał, już po wyborach, do orkiestry, do końca grającej na tonącym „Titanicu”. Optymizm Czarzastego co do szans wyborczych koalicji był podobno tak wielki, że zastanawiał się on nawet, w jaki sposób - dla dobra porozumienia narodowego - pomóc zagrożonym porażką kandydatom Komitetu Obywatelskiego. Postawienie na czele kampanii wyborczej właśnie Czarzastego - funkcjonariusza partyjnego, który swój awans zawdzięczał osiągnięciu mistrzostwa w sprawianiu dobrego wrażenia - można uznać za fakt symboliczny: PZPR do katastrofy doprowadzić miał człowiek będący najwyższej klasy produktem systemu nomenklatury. Pierwszym poważnym błędem, jakiego dopuszczono się w PZPR, ale także w innych ugrupowaniach tworzących koalicję, był sposób wyboru kandydatów. Przez lata decyzje w tej sprawie zapadały na posiedzeniach Biura Politycznego, którego rozstrzygnięcia personalne miały charakter ostateczny. Tym razem, próbując tchnąć ducha aktywności w zaskorupiałe struktury partyjne, dopuszczono do decentralizacji całego procesu. W efekcie, na konwencjach wojewódzkich wybierano po 3 kandydatów PZPR na dwa miejsca w Senacie, ignorując przy tym całkowicie interesy własnych koalicjantów. Postępujący w partii ferment sprawił, że niektórzy pretendenci, wyeliminowani w trakcie wstępnej selekcji, buntowali się i samodzielnie zbierali wymagane do rejestracji 3 tysiące podpisów. Doprowadziło to do sytuacji, w której zamiast stu kandydatów koalicji PZPR-ZSL-SD w wyborach do Senatu uczestniczyło 178 ludzi z PZPR, 87 z ZSL i 67 z SD44). W ten prosty sposób już na starcie podzielono i tak kurczący się coraz bardziej koalicyjny elektorat. Do konfliktów dochodziło także podczas obsadzania miejsc na partyjnych listach poselskich. W wielu przypadkach lokalne instancje PZPR więcej uwagi poświęcały zwalczaniu buntowników we własnych szeregach, aniżeli kandydatom Komitetu Obywatelskiego. Zdarzały się nawet wypadki usuwania z partii, w celu uniemożliwienia danej osobie ubiegania się o mandat zarezerwowany dla PZPR. Zasadniczo błędna okazała się cała koncepcja kampanii, opracowana w kierownictwie PZPR, zakładająca lansowanie poszczególnych kandydatów, nie zaś - jak to uczynił KO - całej partyjnej, czy wręcz koalicyjnej drużyny. Dlatego na listach kandydatów koalicyjnych znalazło się wiele osób znanych z telewizji, ale nie mających wiele wspólnego ze światem polityki i działalnością publiczną. Należeli do nich m.in. Zdzisława Guca, Antoni Gucwiński, Mirosław Hermaszewski, Jan Płócienniczak, Zbigniew Religa. Przyjęcie takiej strategii wynikało z chęci odejścia od występującego w poprzednich wyborach mechanizmu, w którym liczył się jedynie fakt firmowania listy wyborczej przez Front Jedności Narodu (FJN), a później PRON, nie zaś jej konkretny skład personalny. Jednak wybory w 1989 r. - czego aż do końca zdawano się nie dostrzegać - miały mieć charakter plebiscytu, a przy takiej właśnie formule cechy poszczególnych kandydatów były bez znaczenia. Podkreślić też trzeba, że PZPR - dysponując prawie całkowitą kontrolą nad środkami masowego przekazu - nie potrafiła utrzymać spójnej polityki promowania wybranych, najlepszych kandydatów, co byłoby zgodne z przyjętym planem lansowania indywidualności. Dowodzi tego następujący fragment dyskusji na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR w dniu 30 maja, a zatem na kilka dni przed pierwszą turą: „Tow. M. Lubczyński - Dlaczego jako kandydat na senatora, mający szansę, nie jest popularyzowany przez centralne środki propagandy? Dlaczego w tych środkach popularyzuje się kandydatów, którzy nie są preferowani, zgodnie z ustaleniami? Tow. J. Urban wyjaśnił, że TV popularyzuje tych, którzy są na liście. Nie może jednak popularyzować wszystkich. Tow. W. Jaruzelski polecił pilnie zbadać, dlaczego niektórzy kandydaci nie są popularyzowani”45) Kampania koalicji pozbawiona była dynamiki, ponieważ jej organizatorzy - ludzie aparatu partyjnego - nie chcieli, bądź nie potrafili sprostać wyzwaniom, jakie rzuca prawdziwa akcja wyborcza. W organizacji zebrań powielano fatalne wzorce z przeszłości. Kandydaci swoje programy czytali z kartek, co z reguły trwało tak długo, że na pytania z sali nie starczało już czasu. Do wyjątków należały prowadzone w zachodnim stylu kampanie Aleksandra Kwaśniewskiego czy Mieczysława Wilczka, którzy dzięki znacznym środkom finansowym i osobistej przebojowości potrafili zdobyć sporą popularność. Frekwencja na spotkaniach przedwyborczych w schyłkowym okresie PRL nigdy nie była wysoka. O ile jednak wcześniej metodami administracyjnymi udawało się zapędzić ludzi na tego rodzaju zgromadzenia, to w 1989 r. nie wypadało już stosować podobnych chwytów. Innych zaś metod zachęty nie znano. W konsekwencji zdarzały się spotkania w rodzaju tego, które później opisał w swoich wspomnieniach gen. Józef Kuropieska, kandydujący w województwie radomskim do Senatu. Uczestniczyło w nim 5 kandydatów koalicyjnych i... 7 wyborców46). Komentując relację Kuropieski, gen. Jaruzelski stwierdził dwa lata później: „Kiedy czyta się jego opis, jak to wyglądało, jak kampanię organizowała partia, Komitet Wojewódzki, inne instancje, to rozpacz ogarnia. W soboty i w niedziele przedwyborcze już ich w ogóle nie było, nie interesowali się sytuacją naszych kandydatów, a jednocześnie byli przekonani, że łatwo się wygra. (...) A więc indolencja, pasywność, przekonanie, że i tak wygramy, bo się przyzwyczailiśmy do wygrywania zawsze”47). Rodzi się pytanie, czy rzeczywiście o prawdziwym przebiegu kampanii gen. Jaruzelski dowiedział się dopiero z lektury wspomnień jednego z kandydatów? Oczywiście tak nie było, chociaż w jego otoczeniu nie brakowało ludzi oderwanych od rzeczywistości, w rodzaju Zygmunta Czarzastego. Kierownictwo PZPR doskonale znało poziom skuteczności własnych oddziaływań propagandowych, bowiem w początkach maja stosowne badania przeprowadził CBOS. Na pytanie, która ze stron lepiej zachęca do głosowania na siebie, 44,4% respondentów wskazało na „Solidarność”, a jedynie 6,8% na koalicję; wśród pozostałych przeważał pogląd, że wszyscy robią to równie dobrze (32,7%). Podobnie wyglądały oceny jakości programów wyborczych w radiu i telewizji. Dane te miały dość jednoznaczny wydźwięk, ale tryby machiny partyjnej były już wówczas tak zatarte, że żadne monity centrali nie były w stanie ich naoliwić. Mimo to w kierownictwie PZPR do końca liczono na przeciągnięcie na swoją stronę niezdecydowanej grupy wyborców, która - jak wynikało z sondaży przeprowadzonych w połowie maja - liczyła wówczas aż 31 % zamierzających głosować48). Jednak wspomniany już wyżej plan zmasowanego uderzenia propagandowego w ostatnich dniach kampanii okazał się spóźniony i niezdecydowani poparli ostatecznie „Solidarność”. Równie nieskuteczne okazały się podejmowane przez władze próby zaszkodzenia przeciwnikowi. Do najważniejszych posunięć - poza lokalnymi pobiciami działaczy KO (m.in. w Wałczu, Wrocławiu i Elblągu) - należała kolejna odmowa rejestracji NZS, wydana 23 maja 1989 r., co miało podważyć poparcie młodzieży akademickiej dla legalnej „Solidarności”. Jednak mimo strajków, które w konsekwencji tej decyzji objęły w końcu maja 42 szkoły wyższe, do spodziewanego konfliktu nie doszło. Wręcz przeciwnie, wydarzenie to raczej zachęciło studentów do głosowania przeciwko władzom. Nie zaszkodziły także ruchowi obywatelskiemu takie działania, jak kolportaż fałszywych plakatów z napisem: „Jesteśmy za wprowadzeniem zakazu przerywania ciąży – Solidarność”, czy też - jak to miało miejsce w Stalowej Woli - informowanie w ulotkach, że sposobem głosowania na kandydatów KO jest skreślenie ich nazwisk na kartach wyborczych49). Natomiast z całej gamy niezbyt oryginalnych zarzutów, kierowanych przez koalicyjną propagandę pod adresem „Solidarności”, z pewnością najbardziej dotkliwe były oskarżenia dotyczące przyjmowania pomocy materialnej z zagranicy oraz stosowania niedemokratycznych procedur w wyłanianiu kandydatów. Jednak wobec skali społecznej niechęci do władz PRL, nie miało to większego znaczenia. 3. REZULTATY Do wyborów stanęło ostatecznie 555 kandydatów na senatorów oraz 1717 osób ubiegających się o mandat poselski. Frekwencja wyborcza w dniu 4 czerwca 1989 r. wyniosła 62%, co większość obserwatorów uznała - zważywszy na sytuację polityczną - za zaskakująco niski poziom. Ponad 10 z 27 milionów uprawnionych do głosowania Polaków nie zdecydowało się na udział w wyborach. Tak wysoka - jak się wówczas wydawało - absencja, dowodziła głębokości stanu apatii, w której pogrążona była spora część społeczeństwa, a równocześnie pozwalała snuć interesujące rozważania na temat skali fałszerstw wyborczych, jakich dokonywano w poprzednich latach, kiedy cała opozycja nawoływała do bojkotu wszelkich oficjalnych głosowań. Interesująca jest zarysowana w tych wyborach mapa frekwencji, której zasadnicze cechy miały pozostać niezmienne także w następnych głosowaniach. Najwięcej Polaków poszło do urn w trzech historycznych regionach: Małopolsce, Wielkopolsce i Pomorzu Gdańskim. Rekordową frekwencję odnotowano w województwach: rzeszowskim (71,52%), leszczyńskim (70,62%), pilskim (70,20%), krośnieńskim (69,61%), przemyskim (69,49%) i nowosądeckim (69,08%). Najmniej obywateli uczestniczyło w głosowaniu w Polsce centralnej oraz północno-wschodniej. Szczególnie niska była frekwencja w województwach: łódzkim (53,28%), radomskim (55,51%), skierniewickim (56,63%), siedleckim (57,74%) i piotrkowskim (58,38%). Wyniki pierwszej tury wyborów stanowiły olbrzymi sukces Komitetu Obywatelskiego, a równocześnie druzgoczącą klęskę koalicji rządzącej. Porażki doznali także przedstawiciele opozycji niesolidarnościowej. Kandydaci KO do Sejmu uzyskali 160 ze 161 możliwych do zdobycia miejsc w parlamencie. Na uzyskanie jednego mandatu brakującego do absolutnego zwycięstwa, kandydat „Solidarności” (Andrzej Wybrański z okręgu Inowrocław) miał szansę w drugiej turze. W wyborach do Senatu reprezentanci „Solidarności” zdobyli 92 mandaty, a ośmiu innych, którym zabrakło wymaganej większości głosów, weszło do drugiej tury. Byli to: Aleksander Paszyński (bydgoskie), Stanisław Hoffman i Antoni Żurowski (leszczyńskie), Cezary Józefiak (łódzkie), Piotr Baumgart i Zdzisław Nowicki (pilskie), Jan Józef Lipski (radomskie), Henryk Grządzielski (słupskie). Strona koalicyjna nie zdobyła natomiast ani jednego miejsca w Senacie, a wymaganą większość głosów w wyborach do Sejmu uzyskali tylko trzej jej kandydaci (Marian Czerwiński z PZPR, Teresa Liszcz z ZSL i Władysław Żabiński z ZSL), zawdzięczający to zresztą nieformalnemu poparciu „Solidarności”. Pozostałych 296 mandatów koalicyjnych miało zostać obsadzonych dopiero w drugiej turze. Jednak najbardziej dotkliwy dla władz był upadek listy krajowej, gromadzącej większość przywódców partii tworzących koalicję. Nie uratował jej nawet apel Lecha Wałęsy, który w przeddzień wyborów oświadczył w telewizji, że z listy tej skreśli tylko jedno nazwisko. Większość wyborców okazała się bardziej radykalna i z 35 kandydatów umieszczonych na liście krajowej jedynie dwóch (Mikołaj Kozakiewicz i Adam Zieliński) otrzymało ponad 50% głosów, co w świetle obowiązującej ordynacji oznaczało, że 33 mandaty poselskie pozostaną nie obsadzone. To zaś było równoznaczne z zachwianiem przewagi koalicji w parlamencie. Podkreślić jednak trzeba, że większości przegranych niewiele zabrakło do przekroczenia progu - najczęściej ok. 2-3%. Wyraźnie gorsze wyniki uzyskali jedynie Kazimierz Barcikowski (38,8%), Józef Czyrek (40,03%), Stanisław Kania (40,33%) i Alfred Miodowicz (42,95%). W każdym jednak przypadku, procenty te przekładały się na kilka milionów głosów, które obywatele świadomie i dobrowolnie oddawali na czołowych działaczy PZPR. Skala wygranej „Solidarności” i przegranej władz była oczywiście różna w poszczególnych regionach, tworząc nową geografię polityczną Polski. Największe poparcie kandydaci „Solidarności” uzyskali w województwach Polski południowo-wschodniej (rzeszowskim, nowosądeckim, zamojskim, przemyskim, krośnieńskim i tarnowskim) oraz na Dolnym Śląsku, natomiast relatywnie najsłabiej wypadli w województwach północno-zachodnich: pilskim, leszczyńskim, bydgoskim i słupskim. Kandydaci Komitetu Obywatelskiego triumfowali na obszarach społecznie silniej zintegrowanych, zamieszkiwanych przez ludność o wyższym poziomie religijności. Natomiast koalicja najlepiej wypadła w Polsce zachodniej i północno-zachodniej, gdzie średnie poparcie dla kandydatów z listy krajowej wyraźnie przekroczyło połowę, dochodząc do 62% w województwie pilskim, 61% w koszalińskim, leszczyńskim i słupskim oraz 59% w zielonogórskim50). Ten charakterystyczny podział Polski na dwa główne obszary o odmiennych preferencjach politycznych miał się okazać dosyć trwały. W wyborach, jakie odbywały się w następnych latach, na północnym-zachodzie większe poparcie uzyskiwali kandydaci szeroko rozumianej lewicy, natomiast na południowym-wschodzie dominowała prawica. Mogło się wydawać, że niespodziewanie dobry wynik wyborów skłoni kierownictwo ruchu obywatelskiego do działań ofensywnych, do próby wykorzystania zwycięstwa dla ograniczenia władzy PZPR. Oczekiwało tego wielu członków „Solidarności” oraz jej wyborcy. Tymczasem przywódcy Komitetu Obywatelskiego okazali się skonsternowani rezultatami wyborów w stopniu niewiele mniejszym niż władze. Przyzwyczajeni przez ostatnie miesiące do prowadzenia polityki metodami gabinetowymi, przestraszyli się, że sytuacja wymknie im się spod kontroli i wypadki potoczą się inaczej, niż przewidywał scenariusz napisany przy Okrągłym Stole. Dlatego już w dwa dni po wyborach Adam Michnik uświadamiał czytelników na łamach „Gazety Wyborczej”, że nie wolno „pozwolić sobie na triumfalistyczno-konfrontacyjną retorykę. (...) Ład instytucjonalny po wyborach winien być budowany wokół idei dialogu i kompromisu. Nie zmieniło się przecież polskie położenie geopolityczne, nie zmienili się dysponenci aparatu przemocy. (...) Strzały i śmiertelne ofiary w Tbilisi i Pekinie (...) wskazują, jakich zagrożeń wszyscy winniśmy unikać. »Solidarność« będzie przestrzegać porozumień Okrągłego Stołu, tego samego oczekujemy od władz”51). Takie stanowisko pochwalił później we wspomnieniach Mieczysław Rakowski, pisząc, że „opozycja wywodząca się z pnia korowskiego rozumowała racjonalnie”52). Ugodową linię kierownictwa KO ułatwiła postawa przedstawicieli PZPR, którzy na porażkę zareagowali agresją. Pogróżki z jakimi Kiszczak, Ciosek i Gdula wystąpili na spotkaniu z Geremkiem i Mazowieckim w dniu 6 czerwca, utwierdziły przywódców ruchu obywatelskiego w ich obawach przed powrotem polityki represji. „Strona rządowa - wspomina Bronisław Geremek - była tym razem kategoryczna, ostra i agresywna. Zapytali nas wprost, czy chcemy przejąć władzę, czy po naszej stronie nastąpiła zmiana sposobu myślenia”. Kiedy Geremek pośpiesznie zaprzeczył, usłyszał, że władze „znajdują się pod silnym naciskiem na unieważnienie wyborów i że zdaniem części partyjnego kierownictwa klęska listy krajowej narusza kontrakt polityczny, z czego należy wyciągnąć konsekwencje”. „Zdawaliśmy sobie sprawę - komentuje dalej sytuację Geremek - że ta tendencja jest w aparacie silna, że nie można jej wzmacniać naszym sztywnym stanowiskiem. Cały demokratyczny proces był jeszcze wówczas niezwykle kruchy i jeden podmuch mógł wszystko przewrócić”53). W taki właśnie sposób, po raz kolejny zwyciężył stanowiący fundament Okrągłego Stołu strach przed atakiem partyjnej reakcji. Tymczasem jak dotąd nie znaleziono żadnego poważnego dowodu na przygotowywanie owego „podmuchu”. Sam Jaruzelski, który później bardzo chętnie akceptował przypi-sywaną mu rolę obrońcy procesu transformacji, zapytany konkretnie o to, czy były podejmowane próby powstrzymania zmian, odpowiedział: „Gdybym miał potraktować to jako pytanie, czy były próby swego rodzaju zamachu, to na pewno nie”. Zdaniem generała występowały jedynie „różnego rodzaju opory, zahamowania, wątpliwości, krytycyzm”54). Także w protokołach pierwszych po wyborach posiedzeń Sekretariatu KC PZPR trudno znaleźć ślady występowania orientacji siłowej. Nie wiadomo zresztą, kto miałby ów zamach przeprowadzać, skoro kandydatów „Solidarności” poparło wielu oficerów Wojska Polskiego, a nawet milicji. Także z Moskwy nie dochodziły żadne niepokojące sygnały. W rzeczywistości zatem straszenie unieważnieniem wyborów było tylko blefem, ostatnią bronią, jaka pozostała w dyspozycji władz PRL. Kierownictwo KO, jednoznacznie wspierane w tej mierze przez stronę kościelną, zdecydowało się 8 czerwca - na posiedzeniu tzw. Komisji Porozumiewawczej koalicji i „Solidarności” - wyrazić zgodę na zmianę ordynacji, umożliwiającą obsadzenie 33 mandatów z listy krajowej. Propozycja braci Kaczyńskich, aby w zamian za zgodę skłonić władze do przyspieszenia wyborów samorządowych, została odrzucona. Strona solidarnościowa posunęła się nawet do udzielenia koalicji merytorycznego wsparcia w tej sprawie. „Tow. Cz. Kiszczak poinformował - można przeczytać w protokole z posiedzenia Sekretariatu KC z dnia 9 czerwca - że nasi prawnicy (prof. A. Klafkowski, prof. A. Łopatka) nie wyrazili gotowości szukania rozwiązań prawnych, wskazujących możliwości wyjścia z zaistniałej sytuacji w związku z listą krajową, natomiast KO „S” wymusił na swoich prawnikach taką interpretację prawa, która umożliwiła zwrócenie się do Rady Państwa o przyjęcie stosownego dekretu”55). Opory przeciwko bezprece-densowemu zmienianiu ordynacji w trakcie wyborów mieli nie tylko prorządowi prawnicy, ale także niektórzy członkowie Rady Państwa, na którą spadł niezbyt chwalebny obowiązek wydania stosownego dekretu. Ostatecznie został on przyjęty 12 czerwca i przewidywał przekazanie 33 nie obsadzonych mandatów do okręgów. Ponieważ większość osób kandydujących z listy krajowej wolała uniknąć upokarzającej procedury ponownego wyboru, dekret stanowił, że o miejsca w Sejmie mogą się ubiegać wyłącznie nowi kandydaci. Konsekwencją tego zapisu stała się ostateczna eliminacja czołowych działaczy PZPR, ZSL i SD z Sejmu, co oczywiście miało swoje dalsze reperkusje. W drugiej turze wyborów, która odbyła się 18 czerwca, uczestniczyło zaledwie 25% uprawnionych do głosowania. Był to kolejny policzek dla koalicji, sytuował bowiem jej posłów w roli parlamentarzystów drugiej kategorii, o wyraźnie słabszym mandacie społecznym. „Solidarność” zdobyła jedyny brakujący jej mandat poselski oraz 7 z 8 pozostałych jeszcze do obsadzenia mandatów senatorskich. Jedynym kandydatem KO, który przegrał wybory był Piotr Baumgart, startujący w województwie pilskim. Pokonał go miejscowy przedsiębiorca Henryk Stokłosa, występujący jako kandydat niezależny, faktycznie jednak powiązany z obozem władzy. Przed drugą turą „Solidarność” zaapelowała do swoich zwolenników o głosowanie na niektórych kandydatów z list koalicyjnych. Chodziło tu o ludzi, którzy startowali w opozycji do kierownictw własnych partii i rokowali nadzieje na zachowanie w Sejmie niezależnej postawy. Łącznie udzielono poparcia 55 późniejszym posłom, w tym 21 należącym do PZPR. Byli wśród nich m.in. Andrzej Bratkowski, Tadeusz Fiszbach, Marcin Święcicki i Wiesława Ziółkowska56). Wejście tych ludzi do Sejmu osłabiło znacznie spójność koalicji i przyspieszyło jej rozpad. Wybory czerwcowe miały ogromne znaczenie dla upadku reżimu komunistycznego i narodzin III Rzeczypospolitej. Stało się tak mimo kunktatorskiej postawy kierownictwa „Solidarności”, w istocie rzeczy całkowicie nie przygotowanego do wykorzystania ogromnego poparcia społecznego, które objawiło się 4 czerwca. W obawie przed siłową reakcją władz oraz wybuchem nie kontrolowanego ruchu społecznego, sparaliżowano wszelkie próby odejścia od kontraktu Okrągłego Stołu. Cena uniknięcia tego ryzyka, którego prawdopodobieństwo jest do dziś przedmiotem licznych kontrowersji, była wysoka. Zgoda na manipulowanie ordynacją dowiodła bowiem, że przywódcy Komitetu Obywatelskiego skłonni są dla realizacji swoich planów politycznych instrumentalnie traktować wolę większości społeczeństwa. Dla wielu Polaków oznaczało to zdradę ideowych fundamentów, na których zbudowana została „Solidarność”, i początek epoki moralnego relatywizmu, który w następnych latach niepodzielnie zapanował w polskim życiu publicznym. Paradoksalnie 4 czerwca dał także początek legendzie, w którą już po kilku miesiącach uwierzyli nawet ci, którzy bezpośrednio po wyborach nawoływali do umiaru ze strachu przed widmem polskiego Tiananmen. Legenda ta - opowiedziana po raz pierwszy publicznie przez aktorkę Joannę Szczepkowską - głosiła, że 4 czerwca skończył się w Polsce komunizm. Niezwykle szybko zapomniano w obozie solidarno-ściowym, że listę krajową poparło kilka milionów Polaków, a poglądy o możliwości powrotu spadkobierców PZPR do władzy powszechnie uznano za absurdalne. Rozdział III RZĄD MAZOWIECKIEGO Z chwilą ogłoszenia wyników pierwszej tury wyborów stało się jasne, że proces ewolucyjnej zmiany ustroju, zaplanowany przy Okrągłym Stole na kilka lat, ulegnie przyspieszeniu. O ile przed wyborami wydawało się, że zarówno stanowisko prezydenta, jak i misja tworzenia nowego rządu, będą zarezerwowane dla ludzi z PZPR, to po 4 czerwca 1989 r. nie było to już takie pewne. Ogromne poparcie społeczne dla opozycji otworzyło przed jej przywódcami nowe, znacznie szersze możliwości działania, a równocześnie gwałtownie pogłębiło dezorientację i kryzys całego aparatu władzy. 1. WYBÓR PREZYDENTA 11 czerwca Jerzy Urban oświadczył w telewizji, że przy Okrągłym Stole zadecydowano o powierzeniu urzędu prezydenta gen. Jaruzelskiemu. Stwierdzenie to wywołało falę oburzenia oraz formalny protest strony solidarnościowej. W istocie, w oficjalnych porozumieniach nie było ani słowa o osobie generała, niemniej w trakcie obrad przedstawiciele PZPR nie ukrywali, kto ma zostać głową państwa, a strona solidarnościowa - mimo początkowych sprzeciwów - faktycznie się z tym pogodziła i walczyła jedynie o ograniczenie kompetencji prezydenta. Tymczasem radykalizacja nastrojów społecznych, jaka nastąpiła w okresie przedwyborczym, a także postępujący ferment w szeregach ZSL i SD, sprawiły, że kandydatura gen. Jaruzelskiego zaczęła być coraz częściej kwestionowana. Równocześnie pojawiły się poglądy o konieczności oddania „Solidarności” stanowiska premiera przyszłego rządu. Już 9 czerwca tego rodzaju sugestię wyraził w rozmowie z Kiszczakiem Adam Michnik, dodając, że kandydatem opozycji na szefa rządu mógłby zostać Bronisław Geremek57). Gen. Kiszczak, który - podobnie jak zdecydowana większość ścisłego kierownictwa PZPR - nie dopuszczał w rym czasie myśli o utracie któregokolwiek z kluczowych ośrodków władzy, zignorował propozycję Michnika. Na posiedzeniu Sekretariatu KC PZPR w dniu 16 czerwca, od możliwości objęcia stanowiska premiera przez przedstawiciela „Solidarności” kategorycznie odżegnali się wszyscy jego członkowie z wyjątkiem Władysława Baki. Taki scenariusz uznał on za niekorzystny, ale niewykluczony. Jeszcze dalej niż Baka posunął się podobno członek Biura Politycznego Janusz Reykowski, który w pierwszych dniach po wyborach miał sformułować pod adresem przywódców opozycji propozycję: nasz prezydent, wasz premier 58). Jeśli nawet taki fakt miał istotnie miejsce, to nie ulega wątpliwości, że nie był on wówczas akceptowany przez żadne z kierowniczych gremiów PZPR. W lansowanej przez PZPR po wyborach koncepcji „wielkiej koalicji”, przewidywano dla „Solidarności” co najwyżej stanowisko wicepremiera i kilka resortów, najchętniej gospodarczych. Ponieważ wybór prezydenta poprzedzać miał utworzenie nowego rządu, uwaga władz PRL została skoncentrowana na pierwszej z tych spraw. W pierwszej kolejności postanowiono oddziałać na Kościół, licząc, iż wpłynie on moderująco na przywódców „Solidarności”. 10 czerwca gen. Kiszczak oświadczył arcybiskupowi Bronisławowi Dąbrowskiemu, że gdyby Jaruzelski „nie został wybrany na prezydenta, grozi nam dalsza destabilizacja i musiałby się zakończyć cały proces przemian politycznych. Żaden inny prezydent nie znajdzie posłuchu w siłach bezpieczeństwa i w wojsku”. W trzy dni później, podczas kolejnego spotkania, na pytanie czy możliwy jest zamach pałacowy „... generał odpowiedział, że tak. Wystarczy usunąć jego i gen. Siwickiego ze stanowiska. Dlatego ważna jest szybka stabilizacja władzy po drugiej turze wyborów, zwłaszcza wybór prezydenta. Gdy nim nie zostanie gen. Jaruzelski, rozpocznie się dramat”59). Sygnały tego rodzaju wysyłano do kierownictwa ruchu obywatelskiego także innymi kanałami. W podobny sposób straszono także przywódców ZSL i SD. 7 lipca przewodniczący Klubu Poselskiego PZPR Marian Orzechowski mówił wybranemu trzy dni wcześniej marszałkowi Sejmu Mikołajowi Kozakiewiczowi (ZSL), że „jest całkowicie realny bunt młodych pułkowników”60). Szantaż, do którego uciekł się Kiszczak oraz inni przedstawiciele PZPR, okazał się dość skuteczny, bowiem podczas pierwszego spotkania Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego (OKP) w dniu 23 czerwca, zadecydowano o rezygnacji z wysunięcia własnego kandydata na najwyższy urząd w państwie. Przyczyny takiej postawy w sposób dość czytelny wyłożył Lech Wałęsa, który w udzielonym wówczas wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, zapytany o stosunek do kandydatury Jaruzelskiego na prezydenta, odpowiedział: „Wiem tylko, że żaden z nas - ze mną włącznie - nie rozmawiał ani z panem Gorbaczowem, ani z panem Honeckerem i nawet nie wiemy, jak takie rozmowy wyglądają ani jak działają pakty, bloki i tak dalej. Teraz będziemy już mieli własną grupę w Sejmie i Senacie, która przyjrzy się bliżej tym wszystkim tematom tabu, więc kiedyś się tego nauczymy”61). Sygnał wysłany przez przewodniczącego „Solidarności” do społeczeństwa był jasny: geopolityczne położenie Polski nie pozwala na tak radykalne posunięcia, jak wysunięcie kandydata opozycji na prezydenta. Mimo powściągliwej postawy kierownictwa „Solidarności”, Jaruzelski miał coraz większe problemy z uzyskaniem gwarancji na wybór. Okazało się bowiem, że - pomimo presji PZPR - spora ilość posłów z ZSL i SD nie ma zamiaru poprzeć kandydatury generała. Nasilały się także protesty społeczne przeciwko jego osobie. 30 czerwca grupa radykalnych organizacji antykomunistycznych (m.in. LDPN, Solidarność Walcząca, FMW i Ruch Społeczeństwa Alternatywnego) zorganizowała manifestację pod hasłem „Jaruzelski - musisz odejść”. Demonstranci, którzy próbowali przemaszerować pod gmach KC PZPR, zostali rozproszeni przez oddziały ZOMO. Tego samego dnia, w czasie pierwszej części XIII Plenum KC PZPR, gen. Jaruzelski stwierdził niespodziewanie, że nie będzie kandydował na najwyższy urząd w państwie ponieważ żołnierska i ludzka godność nie pozwala mu „na korzystanie z politycznych protez i okrężnych dróg”. Równocześnie zaproponował udzielenie rekomendacji gen. Kiszczakowi. Oświadczenie Jaruzelskiego do tego stopnia przestraszyło członków KC, że przyjęli oni dość niezwykłą uchwałę, w której zwracali się do generała z prośbą o „ponowne rozważenie zajętego przez niego stanowiska w tej sprawie”62). Zaistniałą sytuację postanowił wykorzystać Wałęsa, który udzielił Kiszczakowi swojego poparcia, a w osobistej rozmowie, odbytej 4 lipca, obiecał mu nawet poparcie części posłów i senatorów z OKP. Wałęsa liczył przypuszczalnie na pogłębienie podziałów w obozie władzy, było bowiem oczywiste, że Kiszczak ma zdecydowanie słabszą pozycję w PZPR niż Jaruzelski. Kryzysem prezydenckim posłużył się także dla upublicznienia swojej koncepcji Adam Michnik. 3 lipca, na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej”, ukazał się jego krótki artykuł zatytułowany „Wasz prezydent, nasz premier”. Postulował w nim „sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem obozu władzy”, czego wyrazem byłoby „porozumienie, na mocy którego prezydentem zostanie wybrany kandydat z PZPR, a teka premiera i misja sformowania rządu powierzona kandydatowi »Solidarności«”. Tego samego dnia Wadim Zagładin, doradca Michaiła Gorbaczowa, przebywający z wizytą w Paryżu, w następujący sposób odpowiedział na pytanie o stosunek Moskwy do ewentualnego rządu solidarnościowego w Polsce: „Decyzja w tej sprawie jest wewnętrzną sprawą naszych przyjaciół. Będziemy utrzymywali stosunki z każdym wybranym w Polsce rządem”. W kilka dni później, na naradzie Układu Warszawskiego w Bukareszcie, stanowisko to pośrednio podtrzymał sam sekretarz generalny KPZR, mówiąc o konieczności „respektowania niezależności bratnich partii” i wykluczając „odwoływanie się do przemocy lub jej groźby”63). Oświadczenia te jasno wskazywały, że doktryna Breżniewa przestała obowiązywać, a ZSRR - choć w dalszym ciągu zainteresowany utrzymaniem rządów PZPR w Polsce - nie posunie się jednak do interwencji wojskowej w ich obronie. Mimo to artykuł Michnika, który po raz pierwszy tak otwarcie postawił sprawę udziału opozycji w sprawowaniu władzy wykonawczej, wywołał ogromne kontrowersje. Z krytyką propozycji Michnika wystąpili m.in. Karol Modzelewski, Janusz Onyszkiewicz, Andrzej Stelmachowski, Jan Nowak-Jeziorański oraz Tadeusz Mazowiecki. Ten ostatni swojej polemice z redaktorem „Gazety Wyborczej” nadał tytuł „Spiesz się powoli”, niezwykle czytelnie wyrażający filozofię polityczną autora. „Czy po naszej stronie - zapytywał Mazowiecki - istnieje program, który można przedstawić społeczeństwu jako zwartą koncepcję wyjścia z kryzysu gospodarczego, czy byłby on przez społeczeństwo zaakceptowany i czy jest to program możliwy do natychmiastowej realizacji? (...) Pospieszne domaganie się udziału we władzy może zniszczyć właściwą opozycji odpowiedzialność za państwo, a wcale nie zbudować skutecznej i trwałej odpowiedzialności za rządy”64). Mazowiecki miał całko witą rację, kiedy wytykał opozycji brak programu ekonomicznego - była to jedna z jej największych słabości. Miał także sporo racji, powtarzając za Modzelewskim, że solidarnościowi ministrowie będą mieli ogromne problemy ze skuteczną kontrolą wrogiej im administracji, a niektóre resorty (Mazowiecki wymieniał sprawy wewnętrzne i zagraniczne oraz obronę) w całości pozostaną pod władzą PZPR. Zdumiewa jedynie fakt, że człowiek głoszący tego rodzaju poglądy, po zaledwie sześciu tygodniach zdecydował się stanąć na czele solidarnościowego rządu. Aby to uczynić, musiał oczywiście zrewidować swoje wcześniejsze stanowisko, ale hasło „spiesz się powoli” nie przestało być jego dewizą. W istotny sposób wpłynęło to na politykę pierwszego niekomunistycznego gabinetu w powojennej Polsce. 13 lipca ZOMO rozpędziło w Warszawie kolejną demonstrację przeciwników Jaruzelskiego, tym razem zorganizowaną przez KPN. 14 lipca - po odbytych kilka dni wcześniej rozmowach z Kiszczakiem - Wałęsa wydał oświadczenie, w którym wezwał do jak najszybszego wyboru głowy państwa, stwierdzając równocześnie, że prezydentem – z uwagi na „wewnętrzną i międzynarodową sytuację Polski” - może zostać jedynie osoba reprezentująca PZPR. Zapewnił również, że „Solidarność” będzie współpracować z przyszłym prezydentem, niezależnie od tego, czy zostanie nim Kiszczak, czy Jaruzelski. Było to wyraźne złagodzenie stanowiska wobec Jaruzelskiego. 18 lipca ogłoszono, że gen. Jaruzelski zmienił zdanie i zgodził się kandydować na prezydenta. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że Jaruzelski otrzymał w tym czasie zapewnienie o dyskretnym wsparciu jego kandydatury przez kierownictwo OKP i samego Wałęsę, wyraźnie ulegających szantażowi ze strony PZPR. Dlatego na poprzedzającym wybory zebraniu OKP doprowadzono do odrzucenia wniosku o dyscyplinę głosowania przeciwko Jaruzelskiemu. Sam zaś generał - w celu pozyskania głosów tych posłów ZSL i SD, którzy zamierzali głosować przeciw jego kandydaturze - poinformował marszałka Sejmu Mikołaja Kozakiewicza, że nie pozostanie na stanowisku dłużej, niż będzie trwała kadencja Sejmu (tj. maksimum 4 lata), mimo że konstytucja przewidywała 6letnią kadencję głowy państwa65). Zgromadzenie Narodowe zebrało się w celu wyboru prezydenta PRL w dniu 19 lipca. Jedynym zgłoszonym kandydatem był gen. Wojciech Jaruzelski. W głosowaniu wzięło udział 544 posłów i senatorów, wchodzących w skład liczącego ogółem 560 członków Zgromadzenia Narodowego. 270 z nich poparło kandydaturę generała, 233 było przeciwnych, 34 wstrzymało się, a 7 oddało głosy nieważne. Wymagana większość przy 537 głosach ważnych wynosiła 269, co oznaczało, że gen. Jaruzelski został wybrany większością jednego głosu. Ponieważ głosowanie było jawne, szybko okazało się, że gen. Jaruzelski został prezydentem dzięki faktycznemu poparciu części opozycji. Przeciwko generałowi głosowało bowiem 6 posłów z ZSL, 4 z SD i l z PZPR, a 4 innych (3 z ZSL i l z PZPR) nie wzięło w ogóle udziału w wyborach. Jaruzelskiego uratowała akcja zorganizowana w trakcie głosowania przez senatora Andrzeja Wielowieyskiego. Wraz z Wiktorem Kulerskim, Andrzejem Miłkowskim, Aleksandrem Paszyńskim, Andrzejem Stelmachowskim, Stanisławem Stommą i Witoldem Trzeciakowskim oddał on głos nieważny, obniżając w ten sposób minimum umożliwiające wybór. Jeszcze dalej posunął się senator OKP Stanisław Bernatowicz, który oddał głos na Jaruzelskiego. Wybór generała ułatwiła de facto także postawa 11 parlamentarzystów z OKP, którzy - jak np. Marek Jurek - nie uczestniczyli w głosowaniu, motywując to m.in. brakiem rzeczywistego wyboru66). Wsparcie udzielone przez niektórych członków OKP Jaruzelskiemu było drugim po sprawie listy krajowej wyraźnym ustępstwem opozycji. Także i tym razem nie uzyskano w zamian niczego konkretnego, a obóz „Solidarności” stracił zaufanie kolejnej grupy zwolenników rozczarowanych, kunktatorską postawą liderów. O oburzeniu wielu obywateli świadczyły liczne głosy żądające pozbawienia mandatów tych parlamenta-rzystów z OKP, którzy - wbrew przedwyborczym zapewnieniom - umożliwili wybór głównego autora stanu wojennego na prezydenta. W Katowicach rozpoczęto nawet zbieranie podpisów pod wnioskiem dotyczącym odebrania mandatu senatorskiego Wielowieyskiemu, ale obowiązująca ordynacja nie dopuszczała takiej możliwości. Jaruzelski został głową państwa, ale było to iście pyrrusowe zwycięstwo. Zwycięstwo zaledwie jednym głosem zakrawało bowiem na żart historii i - jak wynika z niektórych przekazów - upokorzyło i wewnętrznie złamało generała, który dość szybko zrozumiał, jak słabym mandatem dysponuje. W ciągu kilku następnych tygodni próbował jeszcze powstrzymać rozpad systemu, który sam symbolizował przez ostatnie osiem lat, ale kiedy w końcu urząd premiera przeszedł w ręce przedstawiciela „Solidarności”, zajął postawę biernego obserwatora wydarzeń. 2. MISJA KISZCZAKA 29 lipca odbyła się druga część XIII Plenum KC PZPR, na którym najważniejszym wydarzeniem była zmiana na stanowisku I sekretarza. Jaruzelskiego zastąpił wówczas Mieczysław Rakowski. Zgodnie z partyjnym obyczajem nie było kontrkandydata, co nie znaczy, że wszyscy akceptowali jego wybór. W istocie Rakowski miał bardzo wielu wrogów (poparło go 171 członków KC, a 41 było przeciw) i powierzenie funkcji przywódcy PZPR właśnie jemu pogłębiło tylko kryzys wewnętrzny w partii. Obok Jaruzelskiego z kierownictwa PZPR odeszli także W. Baka, K. Barcikowski, S. Ciosek, J. Czyrek, Z. Czarzasty, A. Miodowicz i M. Orzechowski. Rakowski wprowadził w ich miejsce do najwyższych władz PZPR trzech młodych ludzi spoza aparatu partyjnego: Marka Króla, Marcina Święcickiego i Sławomira Wiatra, łudząc się, że zdołają oni tchnąć w PZPR nowego ducha. Równocześnie jednak awansowali tacy przedstawiciele zachowawczego skrzydła partii, jak Manfred Gorywoda, Janusz Kubasiewicz czy Leszek Miller. Efektem wszystkich tych zmian było powstanie niespójnego kierownictwa, nie potrafiącego powstrzymać postępującego od wiosny rozpadu PZPR. Na XIII Plenum podjęto także decyzję o desygnowaniu na stanowisko premiera gen. Kiszczaka. Była to kolejna błędna decyzja personalna Jaruzelskiego, przyspieszająca upadek rządów PZPR. Po wyborze Jaruzelskiego na prezydenta, a Rakowskiego na I sekretarza KC PZPR, powierzenie misji tworzenia rządu właśnie Kiszczakowi miało fatalny wydźwięk propagandowy i w sposób nieuchronny kojarzyło się z karuzelą stanowisk. Szybko okazało się, że Kiszczak nie dysponuje pełnym poparciem nawet w Klubie Poselskim PZPR, a opozycja coraz bardziej zdecydowanie odrzuca samą zasadę utrzymania urzędu premiera przez partię. Jasno dał temu wyraz Lech Wałęsa, który jeszcze 25 lipca spotkał się z Jaruzelskim. Nie tylko odrzucił wówczas prezydencką propozycję udziału „Solidarności” w rządzie „wielkiej koalicji” i objęcia w nim resortów przemysłu, zdrowia, ochrony środowiska i budownictwa, ale wprost oświadczył, że „jedynym rozsądnym wyjściem będzie przekazanie rządu tym siłom, które korzystają z poparcia większości społeczeństwa”67). Zapowiedział też tworzenie gabinetu cieni, czym na jego polecenie zająć się miał przewodniczący OKP Bronisław Geremek. Wałęsa - popierający dotąd ugodową linię lansowaną przez Geremka i Wielowieyskiego - najwyraźniej uznał, że umożliwienie wyboru Jaruzelskiego było ostatnim ustępstwem wobec komunistów, na jakie mogła sobie pozwolić „Solidarność”. Nowe stanowisko Wałęsy ułatwiło działanie tym członkom OKP, którzy postanowili pozyskać posłów z ZSL i SD do wspólnej akcji przeciwko kandydaturze Kiszczaka. Rozmowy sondażowe, mające miejsce w drugiej połowie lipca, dały pozytywne efekty. Okazało się, że w klubach poselskich obu tych partii z coraz większą niechęcią patrzy się na sojusz z PZPR i z zainteresowaniem zerka w stronę „Solidarności”, upatrując w niej potencjalnego partnera. Jednak pierwszy test przyszłej koalicji, jakim było głosowanie nad powierzeniem Kiszczakowi misji tworzenia rządu, nie wypadł pomyślnie. 2 sierpnia Kiszczaka poparło 237 posłów, przeciw zaś było 173, w tym 5 z PZPR, 21 z ZSL i 3 z SD. Na takim przebiegu wydarzeń zaważyło kilka czynników. W przeddzień głosowania w Sejmie zjawił się Mieczysław Rakowski, który straszył posłów PZPR, ZSL i SD widmem wojny domowej w razie porażki Kiszczaka. Tego samego dnia miał miejsce incydent związany z ostrym atakiem posła OKP Antoniego Furtaka na ZSL-owskiego wicepremiera Kazimierza Olesiaka, co wywołało oburzenie wśród ludowców. Przypuszczalnie jednak najważniejszym źródłem niepowodzenia antykiszczakowskiej akcji, była faktyczna niechęć przewodniczącego OKP Bronisława Geremka oraz związanej z nim grupy parlamentarzystów do idei sojuszu z ZSL i SD. Jej efektem było m.in. opublikowanie na łamach „Gazety Wyborczej” - właśnie 2 sierpnia - lekceważącej notatki o ofercie utworzenia wspólnego rządu, z jaką klub ZSL wystąpił nieoficjalnie pod adresem OKP. Wiele przemawia za tym, że na przełomie lipca i sierpnia wykrystalizowały się w „Solidarności” dwie koncepcje tworzenia przyszłego rządu solidarnościowego. Pierwsza, za którą opowiadali się m.in. Geremek, Wielowieyski i Michnik, zakładała, że fundamentem gabinetu winien stać się sojusz OKP z tzw. reformatorskim skrzydłem PZPR, a ZSL i SD pełniłyby w nim jedynie rolę tła. Z tego punktu widzenia, zakulisowe rozmowy z ludowcami toczone przez Geremka w lipcu, z których ostatecznie nic nie wyszło, jawiły się jedynie jako element nacisku na PZPR. Zwolennicy tej opcji sądzili, że tylko przy współpracy z dysponującą realną władzą partią komunistyczną uda się w Polsce dokonać dalszych zmian. Partie satelickie PZPR, pozbawione wpływu na wojsko, siły bezpieczeństwa, administrację i aparat gospodarczy, nie wyglądały zaś na poważnego partnera. Odmiennego zdania byli bracia Jarosław i Lech Kaczyńscy, którzy latem 1989 r. zaczęli odgrywać u boku Wałęsy coraz większą rolę. W ich ocenie, uzyskanie realnego wpływu na rząd przy równoczesnym utrzymaniu popularności społecznej, wymagało podjęcia takich działań, które opinia publiczna mogłaby odczytać jako wymierzone w monopol PZPR. Bez wątpienia takim właśnie krokiem byłoby stworzenie koalicji OKP-ZSL-SD. Stanowisko Wałęsy wobec obu tych koncepcji nie było początkowo jasno określone. Ostatecznie jednak zdecydował się on poprzeć wariant koalicji z satelitami PZPR. Wydaje się, że zadecydowały o tym zarówno strach przed narażeniem się solidarnościowemu elektoratowi (do Wałęsy dotarły negatywne reakcje na lipcową akcję na rzecz prezydentury Kiszczaka), jak i obawy przed nadmierną samodzielnością jego warszawskich współpracowników, w tym zwłaszcza Geremka, którego jeszcze w czerwcu Wałęsa uczynił przewodniczącym OKP. 7 sierpnia Wałęsa wydał oświadczenie, uznające monopolistyczne rządy PZPR za główne źródło kryzysu państwa. Dlatego misję Kiszczaka ocenił jako szkodliwą, „stanowiącą dla społeczeństwa potwierdzenie obaw, że nic w istocie się nie zmieniło, że brak nadziei na przyszłość”. „Jedynym rozwiązaniem politycznym - stwierdzał w zakończeniu Wałęsa - jest powołanie Rady Ministrów w oparciu o koalicję „Solidarności”, ZSL i SD, o co będę zabiegał”68). Po wydaniu oświadczenia Wałęsa upoważnił braci Kaczyńskich do podjęcia rozmów z ZSL i SD, w celu stworzenia koalicji zdolnej do utworzenia rządu. Posunięcie Wałęsy stanowiło faktyczny początek jego konfliktu z warszawskim środowiskiem lewicy solidarnościowej, z którym pozostawał w sojuszu przez kilka minionych lat. Dla Geremka upokarzający był nie tylko fakt wyboru przez Wałęsę odmiennej koncepcji politycznej, ale także powierzenie misji tworzenia nowej koalicji Kaczyńskim, należącym dotąd do drugiego garnituru działaczy „Solidarności”. Dlatego zarówno na posiedzeniu Prezydium KKW w Gdańsku 8 sierpnia, jak i na późniejszym o dzień zebraniu OKP, oświadczenie Wałęsy, a szczególnie jego arbitralność, zostały skrytykowane przez Geremka i popierających go działaczy. Nie byli oni jednak w stanie zmienić decyzji Wałęsy. 3. POWSTANIE RZĄDU MAZOWIECKIEGO Oświadczenie przewodniczącego „Solidarności” ostatecznie sparaliżowało wysiłki Kiszczaka, już wcześniej mającego duże problemy ze znalezieniem poważnych kandydatów do swojego rządu. Tymczasem podjęta jeszcze przez gabinet Rakowskiego decyzja o tzw. urynkowieniu żywności z dniem l sierpnia spowodowała gwałtowny wzrost cen i początek hiperinflacji. Było oczywiste, że skuteczną walkę z kryzysem gospodarczym może podjąć jedynie rząd cieszący się dużym zaufaniem społecznym. Takiego gabinetu nie był jednak w stanie stworzyć ani Kiszczak, ani też jakikolwiek inny członek PZPR. Rozumieli to doskonale działacze ZSL i SD, którzy - licząc na zwiększenie swojej roli w nowym układzie politycznym - w większości pozytywnie zareagowali na propozycję Wałęsy. Do rozmów z Jarosławem Kaczyńskim władze ZSL oddelegowały Bogdana Królewskiego, zaś SD Tadeusza Rymszewicza. Jaruzelski i Kiszczak próbowali jeszcze skłonić przywódców ZSL (Romana Malinowskiego) i SD (Jerzego Jóźwiaka) do podtrzymania związku z PZPR. „Ewentualna koalicja z »Solidarnością« zmiecie was” - miał ostrzec Malinowskiego 11 sierpnia gen. Kiszczak. Ten jednak, znajdując się pod silną presją ZSL-owskiego aktywu, żądającego sojuszu z OKP, nie był już skłonny do dalszego podtrzymywania związku z PZPR. Na stanowisko Malinowskiego istotny wpływ miała także odbyta w owym czasie rozmowa z radzieckim ambasadorem Władimirem Browikowem, który nie wyraził żadnych zastrzeżeń wobec koncepcji koalicji OKP-ZSL-SD. Z tego też powodu prezes ZSL zdecydowanie odrzucił propozycję przejęcia z rąk Kiszczaka misji tworzenia rządu, co 13 sierpnia zaproponował mu gen. Jaruzelski. Mimo odmowy Malinowskiego, Kiszczak opublikował 14 sierpnia oświadczenie, w którym, rezygnując z funkcji premiera, równocześnie wskazał przywódcę ZSL jako swojego następcę. Był to krok obliczony na sparaliżowanie toczących się już rozmów przedstawicieli ZSL i SD z Jarosławem Kaczyńskim69). Akcja ta, podobnie jak prowadzone wcześniej przez Kiszczaka sondażowe rozmowy z pozaparlamentarną opozycją, okazała się jednak spóźniona. 16 sierpnia klub poselski ZSL wydał oświadczenie, w którym udzielił oficjalnego poparcia inicjatywie Wałęsy i opowiedział się za sojuszem z „Solidarnością”. Tego samego dnia zebrał się także OKP, a J. Kaczyński przedstawił sprawozdanie z dotychczasowych rozmów z ZSL i SD. W trakcie dyskusji niektórzy członkowie OKP (m.in. Ryszard Bugaj i Andrzej Celińskł) w dalszym ciągu podważali sens wejścia „Solidarności” do rządu, inni zaś (m.in. Andrzej Szczypiorski i Aleksander Małachowski) krytykowali Kaczyńskiego - a pośrednio także i Wałęsę - za pozaparlamentarny sposób działania. W trakcie obrad do Sejmu przybył sam Wałęsa, który zdecydowanie podtrzymał swoją propozycję z 7 sierpnia i skłonił klub do jej akceptacji. Równocześnie zdementował on wcześniejszą informację Kaczyńskiego, że sam stanie na czele rządu. Nie poinformował jednak, choć był już po spotkaniu z Mazowieckim, któremu z polityków „Solidarności” zamierza powierzyć tę misję. Swoją odmowę objęcia stanowiska premiera Wałęsa tłumaczył koniecznością pozostania w rezerwie na wypadek powstania sytuacji krytycznej. Przypuszczalnie obawiał się także utraty popularności w konsekwencji kroków, jakie przyszły rząd nieuchronnie musiał podjąć w celu ratowania gospodarki. Wałęsa zaś - jak to wynika z kilku niezależnych relacji - myślał już poważnie o prezydenturze i nie chciał, aby ewentualne niepowodzenia rządu zagrodziły mu drogę do Belwederu. Rankiem 17 sierpnia Wałęsa spotkał się z Malinowskim i poinformował go o swoich propozycjach obsadzenia stanowiska premiera. Jak wspomina Malinowski, „Wałęsa powiedział: »mam trzech kandydatów: Geremek, Kuroń, Mazowiecki, kogo z nich widzi pan na tym stanowisku?« Odpowiedziałem, że z tych trzech kandydatur, nie umniejszając kwalifikacji żadnej, najlepsza jest Mazowieckiego. (...) Zaproponowałem, aby do prezydenta Jaruzelskiego iść już tylko z jedną kandydaturą - właśnie Mazowieckiego. Wałęsa na to: »A, wiedziałem, że Mazowiecki spodoba się panu najbardziej, dobrze, pójdziemy z jego tylko kandydaturą do prezydenta«”. Tego samego dnia Wałęsa, Malinowski i Jóźwiak spotkali się w pałacyku myśliwskim w Łazienkach, gdzie nastąpiło formalne zawiązanie nowej koalicji, następnie zaś udali się do prezydenta Jaruzelskiego, aby powiadomić go oficjalnie o tym wydarzeniu i zgłosić kandydaturę Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko Prezesa Rady Ministrów. Jaruzelski, który wcześniej został poinformowany o zapadłych decyzjach przez Malinowskiego, nie stawiał już oporu. „Zgaszony i przygarbiony”, jak go zapamiętał Malinowski, wysłuchał zapewnień Wałęsy, że „w rządzie jest miejsce dla wszystkich reformatorskich sił w parlamencie, nie można nikogo dyskryminować, rugować, eliminować, rozumiemy sytuację geopolityczną”70). W dwa dni po tym spotkaniu, 19 sierpnia, prezydent Jaruzelski powierzył Mazowieckiemu misję tworzenia rządu. W ten sposób pokonany został kolejny etap na długiej drodze od PRL do III Rzeczypospolitej. Dlaczego pierwszym niekomunistycznym premierem w powojennych dziejach Polski został właśnie Mazowiecki? Oczywiście nie dlatego, że wybrał go prezes Malinowski. W rzeczywistości - jak wynika z relacji Kaczyńskiego - wyboru dokonał wcześniej sam Wałęsa, a podanie kandydatur Geremka i Kuronia było z jego strony jedynie krokiem grzecznościowym oraz formą asekuracji wobec ewentualnych zarzutów w OKP i „Solidarności”, które istotnie miały później miejsce, m.in. ze strony optujących zdecydowanie za Geremkiem Władysława Frasyniuka i Zbigniewa Bujaka. „Dla mnie była to zła decyzja - stwierdził później bez ogródek ten ostatni - i gdybym był przez Lecha konsultowany, to bym się jej sprzeciwił. Ja uważałem, że ten urząd mogą z naszej strony pełnić wówczas tylko dwie osoby: albo sam Lechu, albo Geremek”71). Jednak przewodniczący OKP wydawał się Wałęsie już i tak zbyt wpływowy oraz samodzielny, aby ryzykować dalsze umacnianie jego pozycji. Z kolei Kuroń nie miał szans na stanowisko premiera, ponieważ - zupełnie zresztą niesłusznie - uważany był w szeregach ZSL i SD za skrajnego radykała. O innych zaś kandydaturach, w rodzaju Andrzeja Stelmachowskiego czy Jana Olszewskiego, Wałęsa nie chciał nawet słyszeć. Natomiast za Mazowieckim przemawiało kilka argumentów: jako wieloletni działacz katolicki mógł liczyć na wyraźne poparcie Kościoła; pozostawał poza OKP, a od czasu wiosennego sporu wokół sposobu prowadzenia kampanii wyborczej znajdował się w opozycji do grupy Geremka, co pozwalało przypuszczać, że będzie z nią walczył, zapewniając Wałęsie rolę arbitra; wreszcie wydawał się - w porównaniu z Geremkiem czy Kuroniem - człowiekiem bardziej podatnym na wpływy i Wałęsa liczył, że za jego pośrednictwem uzyska kontrolę nad rządem bez brania bezpośredniej odpowiedzialności za jego działalność. Szybko okazało się, że w dwóch ostatnich kwestiach przewodniczący „Solidarności” mocno się pomylił. 24 sierpnia Mazowiecki wystąpił w Sejmie. W wygłoszonym wówczas przemówieniu za najważniejszy cel przyszłego rządu uznał przezwyciężenie kryzysu ekonomicznego poprzez „powrót do gospodarki rynkowej oraz roli państwa zbliżonej do rozwiniętych gospodarczo krajów”. Waldemar Kuczyński, autor ekonomicznej części tego przemówienia, wspomina, że Mazowiecki usunął z przytoczonego zdania sformułowanie o dążeniu do osiągnięcia przez polską gospodarkę „struktury własności” krajów wysoko rozwiniętych, co byłoby równoznaczne z zapowiedzią prywatyzacji. Ta z pozoru drobna korekta odsłania istotę polityki, jaką w następnych miesiącach starał się prowadzić Mazowiecki; polityki, której podstawową zasadą było unikanie generalnego konfliktu z PZPR i jej spadkobiercami. „Zepchnięcie PZPR do ścisłej opozycji i do ścisłej negacji byłoby pułapką dla nas i dla kraju - mówił kilka dni wcześniej na posiedzeniu OKP. - Nie ma na świecie opozycji, która dysponuje armią, służbą bezpieczeństwa - i pozostaje opozycją”. W sytuacji, jaka panowała w sierpniu 1989 r., kiedy Polska była otoczona przez kraje realnego socjalizmu, a PZPR - mimo postępującego rozpadu wewnętrznego – w dalszym ciągu pozostawała realną siłą polityczną, ostrożność Mazowieckiego wydawała się uzasadniona. Jednak w miarę upływu czasu oraz zmian, jakie coraz szybciej następowały zarówno w kraju, jak i za granicą, strategia Mazowieckiego stała się przedmiotem coraz silniejszej krytyki oraz jedną z przyczyn rozpadu obozu solidarnościowego. W przemówieniu sejmowym Mazowieckiego znalazł się także następujący, słynny później fragment: „Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania”72). Oczywiście Mazowieckiemu chodziło o odcięcie się od epoki rządów komunistycznych i podkreślenie faktu rozpoczęcia nowego okresu w historii Polski. Wszelako późniejsza niezdolność jego rządu do radykalnego zerwania z dziedzictwem PRL sprawiła, że przeciwnicy Mazowieckiego przypisali mu sformułowanie zasady tzw. grubej kreski, oznaczającej nadmierną tolerancję dla sił postkomunistycznych. Nie było to zgodne z myślą wyrażoną przez Mazowieckiego w jego w sierpniowym przemówieniu, ale z pewnością miało spore uzasadnienie w odniesieniu do polityki realizowanej przez jego gabinet w 1990 roku. Po przemówieniu Mazowieckiego nastąpiło w Sejmie głosowanie nad powierzeniem mu funkcji premiera. Wzięło w nim udział 423 posłów, z których 378 poparło jego kandydaturę. Przeciwko było jedynie 4, a 41 wstrzymało się od głosowania. Od tej chwili Mazowiecki mógł oficjalnie przystąpić do tworzenia rządu, chociaż faktycznie pracował nad tym w redakcji „Tygodnika Solidarność” już od kilku dni. W tym czasie najbliższe otoczenie Mazowieckiego tworzyli: Jacek Ambroziak, Wojciech Arkuszewski, Jerzy Ciemniewski i Waldemar Kuczyński. Nie tylko przygotowywali oni publiczne wystąpienia premiera, ale także odegrali istotną rolę w wyszukiwaniu osób, które z ramienia „Solidarności” miały się znaleźć w nowym rządzie. W trakcie trwającego ponad dwa tygodnie procesu konstruowania gabinetu, główną trudnością, z jaką poradzić sobie musiał Mazowiecki, było opanowanie roszczeń personalnych PZPR i ZSL. Konieczność powierzenia członkom PZPR resortów obrony narodowej oraz spraw wewnętrznych była dla Mazowieckiego oczywista i wynikała z oceny istniejącego w państwie układu sił. Jednak kierownictwo PZPR domagało się jeszcze trzech kolejnych ministerstw: spraw zagranicznych, finansów, transportu i łączności oraz kontroli nad Komitetem ds. Radia i Telewizji. Szczególnie ostre targi toczyły się wokół MSZ, do opanowania którego aspirował zresztą początkowo także i ZSL, żądający łącznie 6 resortów. Ostatecznie osiągnięto kompromis: MSZ przypadł osobie „niezależnej”, natomiast sekretarzem stanu w tym resorcie - czyli pierwszym zastępcą ministra - został członek PZPR. W zamian za rezygnację z postulowanego stanowiska ministra finansów, PZPR otrzymała resort współpracy gospodarczej z zagranicą oraz obietnicę poparcia w Sejmie kandydatury Władysława Baki na prezesa NBP. Bez wyraźnej rekompensaty straciła natomiast stanowisko prezesa Radiokomitetu. Bardzo ostry konflikt rozpętał się także wokół obsady ministerstwa rolnictwa, do kontroli nad którym aspirowały ZSL oraz „Solidarność” Rolników Indywidualnych. Po długotrwałych negocjacjach resort rolnictwa przypadł członkowi ZSL, ale nie był nim zaproponowany przez tę partię Kazimierz Olesiak, sprawujący ten urząd w gabinecie Rakowskiego. Reprezentant rolniczej „Solidarności” otrzymał ostatecznie stanowisko ministra bez teki. W całym okresie tworzenia rządu premier zachowywał się bardzo samodzielnie, zgodnie zresztą ze swoją wstępną zapowiedzią: „Mogę być premierem dobrym, albo złym, ale nie zgodzę się być premierem malowanym”. Kiedy Mazowiecki wypowiadał te słowa sądzono, że kieruje je przede wszystkim pod adresem PZPR. Okazało się jednak, że adresował je także do kierownictwa OKP i samego Wałęsy, których dość niespodziewanie wyłączył z rozmów na temat składu swojego rządu. Szczególnie boleśnie odczuł to Wałęsa i już 31 sierpnia, podczas spotkania w Gdańsku, nie omieszkał wypomnieć Mazowieckiemu: „To ja pana zrobiłem tym premierem”. „No tak - miał odrzec Mazowiecki - ale ja już jestem tym premierem”73). Od tego momentu rozpoczęło się narastanie konfliktu, który publicznie ujawnił się dopiero po kilku miesiącach. Ostateczny skład rządu Mazowieckiego przedstawiał się następująco: finanse - Leszek Balcerowicz („S”); rolnictwo, leśnictwo i gospodarka żywnościowa - Czesław Janicki (ZSL); Urząd Postępu Naukowo-Technicznego i Wdrożeń - Jan Janowski (SD); sprawy wewnętrzne - Czesław Kiszczak (PZPR). Czterej wymienieni ministrowie objęli równocześnie stanowiska wicepremierów. Kolejne resorty przypadły: Jackowi Ambroziakowi („S”) - Urząd Rady Ministrów; Aleksandrowi Bentkowskiemu (ZSL) - sprawiedliwość; Izabelli Cywińskiej („S”) - kultura i sztuka; Bronisławowi Kamińskiemu (ZSL) - ochrona środowiska; Andrzejowi Kosiniak-Kamyszowi (ZSL) - zdrowie i opieka społeczna; Jackowi Kuroniowi („S”) - praca i polityka socjalna; Aleksandrowi Mackiewiczowi (SD) - rynek wewnętrzny; Jerzemu Osłatyńskiemu („S”) - Centralny Urząd Planowania; Aleksandrowi Paszyńskiemu („S”) - gospodarka przestrzenna i budownictwo; Henrykowi Samsonowiczowi („S”) - edukacja; Florianowi Siwickiemu (PZPR) - obrona; Krzysztofowi Skubiszewskiemu (niezależny) - sprawy zagraniczne; Tadeuszowi Syryjczykowi („S”) - przemysł; Marcinowi Święcickiemu (PZPR) - współpraca gospodarcza z zagranicą; Adamowi Wielądkowi (PZPR) - transport, żegluga i łączność. Stanowiska ministrów bez teki otrzymali: Artur Balazs („S” RI) - mający zająć się „sprawami socjalnymi i cywilizacyjnymi wsi”; Aleksander Hall („S”) - odpowiedzialny za „współpracę z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami”; Marek Kucharski (SD) – „ds. organizacji resortu łączności”; Witold Trzeciakowski („S”) - przewodniczący Rady Ekonomicznej. W sumie na 24 członków rządu 12 wywodziło się z „Solidarności”, 4 z ZSL, 4 z PZPR, 3 z SD, a jeden był niezależny. Do głosowania w Sejmie nad powołaniem rządu w powyższym składzie doszło 12 września. Uczestniczyło w nim 415 posłów, z których 402 głosowało za rządem, a 13 wstrzymało się od głosu. Głosów przeciwnych nie było. Tego samego dnia nowym prezesem NBP został wybrany 290 głosami (przy 44 przeciwnych i 83 wstrzymujących się) Władysław Baka. Na rzecznika rządu Mazowiecki powołał Małgorzatę Niezabitowską, która - jako przeciwieństwo Urbana - miała stworzyć nową, wiarygodną politykę informacyjną, natomiast 24 września mianował szefem Radiokomitetu Andrzeja Drawicza. W ciągu następnych dwóch miesięcy premier podpisał 38 nominacji na stanowiska sekretarzy, podsekretarzy stanu i dyrektorów generalnych. Z tej grupy 9 osób należało do PZPR, po l do ZSL i SD, pozostali zaś byli bezpartyjni, ale w zdecydowanej większości wywodzili się z „Solidarności”. Największe zmiany nastąpiły w resortach: edukacji (5 nowych wiceministrów), ochrony środowiska (także 5), finansów (3) oraz w URM (3). Brak było natomiast przez długi okres istotniejszych zmian nie tylko w MON i MSW (poza tym, że nowym I z-cą ministra został w miejsce gen. Pożogi szef SB gen. Dankowski), ale także w MSZ. Warto także podkreślić, że wspominanym 38 nominacjom towarzyszyło jedynie 25 dymisji; w pozostałych 13 przypadkach utworzono nowe stanowiska74). Niechęć Mazowieckiego do konsultacji przy tworzeniu rządu była o tyle dziwna, że nie dysponował on zwartym zespołem współpracowników, który mógłby wprowadzić na tuzin ministerialnych stanowisk, jakie ostatecznie przypadły „Solidarności”. W rezultacie cała dwunastka została dobrana mniej lub bardziej przypadkowo, co w pełni potwierdziło wcześniejsze przestrogi Mazowieckiego, że opozycja jest nie przygotowana do udziału we władzy wykonawczej. Ponieważ bardzo wiele osób odmawiało premierowi, ostatecznie ministrami w większości zostali ludzie początkowo w ogóle nie brani przez Mazowieckiego pod uwagę. Tak było np. z Leszkiem Balcerowiczem, którego kandydatura pojawiła się dopiero po rezygnacji kilku kandydatów (m.in. Witolda Trzeciakowskiego i Cezarego Józefiaka). Nominacja ta okazała się zresztą bodaj najbardziej efektywnym posunięciem kadrowym Mazowieckiego: Balcerowicz przyszedł do Ministerstwa Finansów nie tylko z wizją reformy gospodarczej, ale także z grupą kompetentnych współpracowników, której trzon stanowili Marek Dąbrowski i Wojciech Misiąg. Wielu innych, równie przypadkowych co Balcerowicz nominatów, nie miało ani pomysłu na rządzenie, ani też odpowiednich współpracowników. Siłą nowego rządu było ogromne zaufanie społeczne; w chwili objęcia urzędu przez Mazowieckiego obdarzało go sympatią 84% obywateli, a w ciągu następnych trzech miesięcy wskaźnik ten wzrósł jeszcze do 90%. Słabością gabinetu Mazowieckiego okazał się natomiast flegmatyczny styl pracy preferowany przez premiera, nieudolna polityka informacyjna oraz brak całościowej wizji reform politycznych, co związane było m.in. z obawą przed powrotem ancien regime'u. 4. MIĘDZY GORBACZOWEM I KOHLEM W okresie blisko szesnastu miesięcy istnienia rządu Mazowieckiego, w otoczeniu międzynarodowym Polski dokonały się fundamentalne zmiany. Jesienią 1989 r. doszło do wystąpień społecznych w Czechosłowacji (aksamitna rewolucja), NRD (upadek muru berlińskiego), Rumunii (rewolucja grudniowa i śmierć N. Ceausescu) oraz Bułgarii, co doprowadziło do upadku systemu komunistycznego w całym regionie. Na Węgrzech, gdzie proces demokratyzacji zaczął się nieco wcześniej niż w Polsce, trwały już przygotowania do wolnych wyborów parlamentarnych, które odbyły się w marcu 1990 r. W tym samym czasie wybrano także nowy parlament NRD, zaś w Czechosłowacji (której prezydentem jeszcze w grudniu 1989 r. został Vaclav Havel) i Bułgarii do całkowicie demokratycznych wyborów parlamentarnych doszło w czerwcu 1990 r. Na tym tle tempo przemian politycznych w Polsce wyglądało coraz bladziej i powodowało narastanie krytyki pod adresem rządu Mazowieckiego, który oskarżano o konserwowanie układu politycznego ustalonego przy Okrągłym Stole. Również w ZSRR proklamowana przez Gorbaczowa pierestrojka spowodowała narastanie radykalnych, oddolnych ruchów społecznych, żądających przyśpieszenia procesu reform i wprowadzenia w państwie autentycznych swobód demokratycznych. W niektórych republikach związkowych, zwłaszcza nadbałtyckich, zaczęły ożywać tendencje niepodległościowe; rozpoczął się krwawy konflikt między Armenią a Azerbejdżanem o Górny Karabach. W kierowniczych kręgach KPZR wyrazicielem radykalnego nurtu reformatorskiego stał się Borys Jelcyn, którego w 1987 r. usunięto za „polityczne awanturnictwo” ze stanowiska I sekretarza Komitetu Moskiewskiego oraz z Biura Politycznego. Nieustannie pojawiały się nowe ogniska zapalne: wiosną 1989 r. krwawo stłumiono demonstrację ludności Tbilisi, a do antyrosyjskich demonstracji doszło też w Mołdawii. W marcu 1990 r. odbyły się wybory do władz Federacji Rosyjskiej, w których przeciw KPZR wystąpił blok „Demokratyczna Rosja”. Gorbaczow próbował opanować sytuację poprzez objęcie stworzonego specjalnie stanowiska prezydenta ZSRR, któremu nowa konstytucja przyznała szerokie kompetencje. Tymczasem w maju 1990 r. Jelcyn został przewodniczącym Rady Najwyższej Rosyjskiej FSRR, głosząc program przebudowy stosunków między republikami i centrum oraz przekształcenia ZSRR w federację suwerennych republik. Poszczególne republiki związkowe zaczęły zawierać dwustronne porozumienia o współpracy, bez żadnego udziału władz centralnych. Politykę zagraniczną rządu Mazowieckiego, której głównym architektem był obok premiera minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski, cechowała daleko idąca ostrożność. Szczególnie dotyczyło to stosunków z ZSRR, którego władze starano się utwierdzać w przekonaniu, że nowy rząd nie będzie dążył do wyprowadzenia Polski z Układu Warszawskiego oraz RWPG. Dlatego też pierwszym zagranicznym gościem premiera był szef KGB Władimir Kriuczkow, zaś oficjalną deklarację w tym względzie złożył 26 października 1989 r. minister Skubiszewski, przemawiając w czasie spotkania Komitetu Ministrów Spraw Zagranicznych Układu Warszawskiego. Równocześnie Skubiszewski opowiedział się za demokratyzacją Układu i nadaniem mu bardziej politycznego niż militarnego charakteru, co oddawało ówczesne intencje strony polskiej. Deklaracje rządu Mazowieckiego były przez Moskwę uznawane za wiarygodne, czego dowodziła październikowa wypowiedź radzieckiego ministra spraw zagranicznych Eduarda Szewardnadze, który podczas pobytu w Warszawie oświadczył: „To co dzieje się w Polsce, nie wywołuje u nas alergii”75). Mazowiecki złamał co prawda regułę obowiązującą swoich poprzedników, z pierwszą wizytą zagraniczną zawsze udających się do Moskwy, i na cel swej inauguracyjnej podróży wybrał Rzym, ale już w końcu listopada polska delegacja rządowa znalazła się na Kremlu. Wizyta miała przede wszystkim znaczenie propagandowe i psychologiczne: spotkanie Mazowieckiego z Gorbaczowem przełamywało ostatecznie monopol PZPR na kontakty z Moskwą. Natomiast jej praktyczne skutki były dość ograniczone, zwłaszcza w kwestiach gospodarczych. Rosjanie domagali się jak najszybszego przejścia na rozliczenia dolarowe w wymianie handlowej, nie zgadzali się na postulowane przez stronę polską rozwiązanie sprawy naszych długów wobec ZSRR, wreszcie odrzucili możliwość zwiększenia dostaw ropy naftowej i gazu. Rozpoczynał się proces załamywania wymiany gospodarczej z ZSRR, co miało w następnych latach przyczynić się do istotnego pogłębienia trudności polskiej gospodarki. Zaznaczyć jednak trzeba, że stanowisko Rosjan wynikało nie tyle z niechęci do nowego polskiego rządu, co z narastania kryzysu ekonomicznego w ZSRR. Większe efekty strona polska odniosła w dyskusji na tematy historyczne. Rosjanie zgodzili się na zwrot Polsce zbiorów Ossolineum, a także wyrazili zgodę na wizytę polskiej delegacji w Katyniu. Był to wstęp do oficjalnego przyjęcia przez władze radzieckie odpowiedzialności za zbrodnię dokonaną na polskich oficerach, co ostatecznie nastąpiło w kwietniu 1990 r. W czasie rozmów strona polska zaproponowała także zmianę sposobu rozliczania kosztów pobytu wojsk radzieckich w Polsce, natomiast nie poruszono w ogóle kwestii ich przyszłego wyprowadzenia. Było to jedno z najostrzej atakowanych później zaniechań rządu Mazowieckiego, a jego krytycy podkreślali, że Czechosłowacja wystąpiła z podobnym postulatem już w grudniu 1989 r. Stanowisko Mazowieckiego w tej sprawie wynikało nie tylko z obawy przed zaostrzeniem stosunków z Moskwą, ale także z zagrożeń, jakie dostrzegł on w coraz bardziej prawdopodobnym procesie zjednoczenia Niemiec. Pobyt kanclerza Helmuta Kohla w Polsce w dniach 9-14 listopada 1989 r., którego kulminacyjnym momentem był słynny gest pojednania szefów obu rządów w czasie Mszy Świętej w Krzyżowej, nie doprowadził do oczekiwanego przełomu w stosunkach polsko-niemieckich. Stało się tak za sprawą wydarzeń w NRD, stwarzających realną możliwość przezwyciężenia podziału Niemiec. Kiedy w dwa tygodnie po wizycie w Polsce Kohl przedstawił swój 10-punktowy program zjednoczenia Niemiec, w Warszawie z niepokojem odnotowano, że brak w nim stwierdzenia o uznaniu trwałości polskiej granicy zachodniej. Wydarzenie to zapoczątkowało wielomiesięczną kampanię rządu Mazowieckiego na rzecz uzyskania gwarancji granicznych jeszcze przed zjednoczeniem Niemiec oraz dopuszczenia Polski do udziału w pracach konferencji międzynarodowej („2+4”), która miała zająć się tym problemem. W opinii części obserwatorów kampania ta była bezcelowa i zatruła atmosferę na linii Warszawa-Bonn, bowiem władze RFN były i tak zdecydowane uznać polską granicę zachodnią. Wszelako nie ulega wątpliwości, że większość społeczeństwa polskiego obawiała się konsekwencji zjednoczenia Niemiec i bierna postawa rządu w tej sprawie byłaby szkodliwa. Dlatego generalne założenia polityki gabinetu Mazowieckiego wobec procesu jednoczenia Niemiec uznać należy za słuszne, co jednak nie znaczy, że nie popełniono w tej materii kilku błędów. W pierwszym rzędzie wymienić należy wystąpienie premiera na konferencji prasowej 21 lutego 1990 r., w którym dał do zrozumienia, że do czasu rozwiązania „problemu niemieckiego” wojska radzieckie powinny pozostać w Polsce. W marcu, w wywiadzie dla „Le Monde”, Mazowiecki zapytany czy istnieje związek między obecnością wojsk radzieckich w Polsce a sprawą traktatu granicznego z Niemcami, oświadczył: „Oczywiście chcielibyśmy, aby w pewnym momencie te wojska wróciły do siebie, ale prawdą jest też, że kwestie te są ze sobą połączone i nie chcemy takiego rozwiązania, które skomplikowałoby sprawy Gorbaczowowi”. W podobnym duchu wypowiedział się 26 kwietnia w Sejmie minister Skubiszewski: „Niedługo rozpoczną się rokowania dotyczące wycofania wojsk radzieckich z naszego kraju. Ale zależeć to będzie od ewolucji problemu niemieckiego i procesu budowy nowego europejskiego systemu bezpieczeństwa”76). Tego rodzaju wystąpienia fatalnie kojarzyły się z głoszonym przez władze PRL poglądem, że sojusz z ZSRR stanowi główną gwarancję polskości Ziem Zachodnich i tamę dla niemieckiego rewizjonizmu. Zostały też bardzo niedobrze przyjęte w Bonn, gdzie 2 marca kanclerz Kohl wydał oświadczenie, w którym przyszłe porozumienie graniczne uzależnił od rezygnacji Polski z reparacji wojennych i traktatowego zagwarantowania praw mniejszości niemieckiej. Szczególnie ten ostatni warunek, z uwagi na swój historyczny kontekst, musiał zbulwersować stronę polską. W efekcie Warszawa wzmogła starania na rzecz dopuszczenia polskiego ministra spraw zagranicznych do tej części obrad konferencji „2+4”, w trakcie której omawiana będzie kwestia granicy polsko--niemieckiej. Dzięki poparciu rządów Francji i Wielkiej Brytanii oraz - po zmasowanej kampanii środowisk polonijnych - Stanów Zjednoczonych, polskiemu żądaniu stało się zadość. 17 lipca minister Skubiszewski wziął udział w paryskiej turze konferencji „2+4”, gdzie potwierdzono nienaruszalność granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej oraz zadecydowano o podpisaniu polsko-niemieckiego traktatu granicznego natychmiast po zjednoczeniu Niemiec. Polska odniosła sukces, ale był to sukces czysto prestiżowy, bowiem żadna ze stron uczestniczących w konferencji - w tym także RFN - nie kwestionowała dotychczasowej linii granicznej. Zanim doszło do paryskiej rundy negocjacji „2+4”, polska dyplomacja popełniła jeszcze jeden błąd. Była nim nota ministra Skubiszewskiego z 3 lipca 1990 r., wystosowana już po deklaracjach parlamentów NRD i RFN z 21 czerwca, zawierających wyrzeczenie się jakichkolwiek roszczeń terytorialnych i zapowiadających ostateczne, traktatowe uregulowanie kwestii granicznej po zjednoczeniu. W nocie polskiego ministra znalazł się postulat zawarcia traktatu polsko-niemieckiego w sprawie granicy jeszcze przed podpisaniem układów kończących konferencję „2+4”. W RFN polskie stanowisko zostało odczytane jako przejaw skrajnej nieufności oraz dążenia Warszawy do opóźnienia procesu zjednoczeniowego. W rezultacie już 13 lipca rzecznik rządu Małgorzata Niezabitowska zmuszona była podkreślać, że Polska nie zamierza wstrzymywać zjednoczenia Niemiec, a jedynie dąży do zgrania w czasie zakończenia konferencji „2+4” i podpisania traktatu granicznego77). Dokumenty końcowe konferencji „2+4” zostały podpisane 12 września 1990 r. w Moskwie. 3 października powstało zjednoczone państwo niemieckie, a już 14 listopada 1990 r. reprezentujący jego rząd minister spraw zagranicznych Hans-Dietrich Genscher oraz Krzysztof Skubiszewski podpisali w Warszawie traktat potwierdzający kształt istniejącej granicy polsko-niemieckiej. Niezwykle szybkie tempo podpisania tego układu było bez wątpienia rezultatem zabiegów rządu Mazowieckiego i jego poważnym osiągnięciem. Z drugiej jednak strony nie ulega wątpliwości, że władze nowych Niemiec nie tylko nie mogły, ale przede wszystkim nie chciały uchylić się od podpisania układu granicznego, co z kolei rodzi pytanie, czy polski rząd słusznie poświęcił tyle energii i zabiegów, aby o kilka czy kilkanaście miesięcy przyspieszyć i tak nieuchronne zawarcie traktatu. W negocjacjach dotyczących zjednoczenia Niemiec kluczowe znaczenie miała kwestia przyszłej orientacji politycznej tego państwa, a konkretnie jego neutralizacji bądź też pozostania w strukturach NATO. W tej sprawie rząd Mazowieckiego konsekwentnie popierał opcję zakładającą trwanie Niemiec w Pakcie Północnoatlantyckim. Jakkolwiek stanowisku temu przyświecała obawa przed uwolnieniem Niemiec ze struktur europejskich, to było ono korzystne dla Kohla zmagającego się z oporem Moskwy i obiektywnie służyło poprawie stosunków polsko-niemieckich. W kwietniu 1990 r., na spotkaniu Komitetu Ministrów Spraw Zagranicznych Układu Warszawskiego w Pradze, po wystąpieniu ministra Szewardnadze, postulującego nadanie Niemcom statusu państwa niezaangażowanego, przedstawiciele Polski, Czechosłowacji i Węgier opowiedzieli się za przynależnością zjednoczonych Niemiec do NATO. Tak otwarta różnica zdań sygnalizowała początek końca Układu Warszawskiego i z pewnością miała wpływ na ostateczną zmianę stanowiska Moskwy, co nastąpiło w trakcie lipcowej wizyty Kohla w ZSRR. Pasywne stanowisko rządu Mazowieckiego w sprawie stacjonowania w Polsce wojsk radzieckich było w miarę upływu czasu coraz ostrzej atakowane, aż wreszcie stało się istotnym elementem walki politycznej w dzielącym się obozie „Solidarności”. 18 stycznia 1990 r. przed kamerami telewizji Lech Wałęsa zapytał ambasadora radzieckiego Władimira Browikowa: „Kiedy wycofacie wojska z Polski?” i nie czekając, aż zaskoczony dyplomata cokolwiek odpowie, dodał: „Musi się to stać przed końcem tego roku”78). Termin był oczywiście nierealistyczny, ale Mazowiecki i Skubiszewski jeszcze przez kilka następnych miesięcy wzbraniali się przed oficjalnym postawieniem tej sprawy, zaś rzecznik Niezabitowska, komentując wypowiedź lidera „Solidarności”, z wyraźną ironią wskazywała na jego bezsilność: „Wierzymy - stwierdziła - iż Lech Wałęsa rzeczywiście zrobi co będzie mógł, by wojska [radzieckie - A.D.] wyszły”. Oficjalna nota, wnosząca o rozpoczęcie rokowań na temat wycofania wojsk, została wystosowana dopiero 7 września 1990 r. i zawierała postulat przeprowadzenia tej operacji do końca 1991 r. Strona radziecka ustosunkowała się do polskich żądań w czasie wizyty ministra Skubiszewskiego w ZSRR w dniach 11-16 października 1990 r. Rosjanie wyrazili wówczas zgodę na rozpoczęcie negocjacji, a ich termin wyznaczono na listopad79). Bardzo szybko stało się jednak jasne, że sprawę wycofania swoich oddziałów strona radziecka wiąże z kwestią ewakuacji Armii Radzieckiej z terytorium b. NRD. Władze ZSRR wyraźnie grały na zwłokę, a powściągliwa postawa rządu Mazowieckiego tylko im tę grę ułatwiła. W efekcie zasadnicze negocjacje w sprawie usunięcia z Polski baz radzieckich firmował już rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego. W trakcie wspomnianej wyżej październikowej podróży na wschód, minister Skubiszewski rozmawiał nie tylko z władzami ZSRR, ale także z przywódcami trzech republik związkowych: rosyjskiej, ukraińskiej i białoruskiej. Związane to było z realizacją koncepcji dwutorowości polityki wschodniej, zakładającej utrzymywanie dobrych stosunków z władzami centralnymi ZSRR, a zarazem - w związku z coraz wyraźniejszymi procesami dezintegracji tego państwa - nawiązywanie kontaktów z kierownictwami poszczególnych republik. Ta trafna strategia zaowocowała podpisaniem, jeszcze w trakcie wizyty Skubiszewskiego, polsko-rosyjskiej i polsko-ukraińskiej deklaracji o przyjaźni i współpracy. Tworzyło to dobry fundament pod przyszłe stosunki z tymi krajami. Polityka dwutorowości miała jednak ograniczony zasięg, czego dowodził stosunek Warszawy do republik bałtyckich, których polski minister wolał nie odwiedzać. Kiedy w marcu 1990 r. Litwa proklamowała niepodległość, a Moskwa odpowiedziała na ten krok akcją represyjną, rząd polski ograniczył się do wydania oświadczenia wyrażającego nadzieję, że Litwa i ZSRR „rozwiążą wzajemne problemy”. Jeśli nawet Polska nie mogła sobie wówczas pozwolić na uznanie niepodległości Litwy, to z pewnością rząd był w stanie zrobić nieco więcej dla walczącego o wolność narodu litewskiego, niż tylko wydać oświadczenie. 26 kwietnia 1990 r., przemawiając w Sejmie, minister Skubiszewski przedstawił dziewięć priorytetowych kierunków polityki zagranicznej Polski. W pierwszej kolejności wymienił rozwój systemu bezpieczeństwa europejskiego w ramach KBWE, którego rolę zamierzał umocnić, proponując powołanie stałego organu politycznego - Rady Współpracy Europejskiej KBWE. Wiara szefa polskiej dyplomacji, że zmodernizowane KBWE okaże się optymalną gwarancją bezpieczeństwa dla Polski, była bardzo silna i utrzymywała się przez wiele miesięcy. Dopiero bezsilność tej organizacji wobec wojny w Jugosławii, a także zmiany na krajowej scenie politycznej zmusiły ministra Skubiszewskiego do poskromienia entuzjazmu wobec tej organizacji. Mimo podejmowanych starań, rząd Mazowieckiego nie zdołał osiągnąć większych sukcesów w stosunkach z Czechosłowacją i Węgrami. Spotkanie na szczycie w Bratysławie 9 kwietnia 1990 r., w którym uczestniczyli prezydenci, premierzy i ministrowie spraw zagranicznych tych trzech państw, nie przyniosło żadnych istotnych ustaleń, a Vaclav Havel stwierdził później, że w „rozmowach bratysławskich najważniejsze było to, że się w ogóle odbyły”. W następnych miesiącach miały jeszcze miejsce trójstronne spotkania m.in. ministrów finansów i obrony, ale do końca 1990 r. nie doprowadziły one do nawiązania rzeczywistej współpracy politycznej ani gospodarczej80). Różnice między Warszawą, Pragą i Budapesztem dotyczyły - pomijając już wzajemne resentymenty i zadziwiającą nieufność - m.in. przyszłości RWPG i Układu Warszawskiego. O ile węgierski premier Jozsef Antall nalegał na jak najszybszą likwidację paktu warszawskiego, to Tadeusz Mazowiecki - przemawiając 7 czerwca 1990 r. na spotkaniu Komitetu Doradczego UW w Moskwie - zapowiedział, że Układ „będzie istniał do czasu stworzenia i ugruntowania systemu bezpieczeństwa w Europie”81). Z kolei szef czechosłowackiej dyplomacji, Jirzi Dienstbier, był wówczas sceptyczny wobec współpracy w ramach tego trójkąta, ponieważ obawiał się, że związek z Warszawą opóźni drogę Czechosłowacji do zachodnich struktur politycznych i gospodarczych. Jak się wydaje, zarówno w Pradze, jak i w Budapeszcie obawiano się ponadto polskiej dominacji. Pewne zbliżenie miało nastąpić dopiero w 1991 r. i doprowadzić w konsekwencji do powstania Grupy Wyszehradzkiej. „Gdy w roku 1989 odzyskaliśmy możność prowadzenia własnej polityki zagranicznej - mówił w grudniu 1993 r. na konferencji w Krakowie Krzysztof Skubiszewski - wejście do NATO nie było tej polityki problemem. (...) wiązanie się z Zachodem musiało być stopniowe i nie mogło wówczas zacząć się od NATO. (...) Dlatego nasza polityka zagraniczna od roku 1990 zabiegała najpierw o odrzucenie przez Sojusz Północnoatlantycki postawy indyferencji wobec zagrożeń bezpieczeństwa naszego regionu, a następnie starała się przekonywać Sojusz, iżby wywierał tu swój wpływ ochronny. Należało to robić raczej dyskretnie, bez hałasu propagandowego”82). W konsekwencji takich założeń, jeszcze w grudniu 1990 r. minister Skubiszewski deklarował, że „żadne członkostwo Polski w NATO nie wchodzi w rachubę”. Była to zdecydowanie zbyt daleko posunięta ostrożność, chyba że szef polskiej dyplomacji istotnie tak wówczas myślał, a swój stosunek do NATO zmienił dopiero po rozpadzie ZSRR. Więcej odwagi wykazał rząd Mazowieckiego rozpoczynając proces wiązania Polski z zachodnimi strukturami politycznymi i gospodarczymi. W lutym 1990 r., podczas wizyty w Strasburgu, premier zgłosił formalny wniosek o przyjęcie Polski do Rady Europy, co nastąpiło ostatecznie 26 listopada 1991 r., po przeprowadzeniu w Polsce wolnych wyborów parlamentarnych. Natomiast jeszcze w styczniu 1990 r., przebywając w Belgii, premier Mazowiecki poruszył w rozmowie z przewodniczącym Komisji EWG Jacques'em Delorsem sprawę przyszłego stowarzyszenia Polski ze Wspólnotą. Oficjalne memorandum dotyczące zasad stowarzyszenia złożono w Brukseli 21 kwietnia 1990 r., ale główne negocjacje w tej sprawie odbyły się dopiero w roku następnym. 5. PLAN BALCEROWICZA Rząd Rakowskiego, który podjął działania liberalizujące gospodarkę, równocześnie okazał się bardzo hojny w podnoszeniu płac oraz udzielaniu przedsiębiorstwom państwowym rozmaitych ulg i dotacji. Związane to było po części z wykonywaniem ustaleń zawartych przy Okrągłym Stole i z przedwyborczą chęcią pozyskania elektoratu, po części zaś ze słabością rządzącej ekipy, niezdolnej do przeciwstawienia się narastającym tendencjom roszczeniowym. Po ustawowym wprowadzeniu indeksacji płac (lipiec) oraz urynkowieniu cen żywności (sierpień) nastąpił gwałtowny wzrost inflacji. W sierpniu wyniosła ona 39,5%, we wrześniu 34,4%, zaś w październiku 54,8%. Nowy rząd zmuszony był rozpocząć urzędowanie od wystąpienia do Sejmu o podwyższenie deficytu budżetowego o 1,5 bln złotych (tj. do 4,9 bln), ponieważ w pustej kasie brak było środków na bieżące wydatki. W efekcie deficyt budżetowy w 1989 r. osiągnął skalę ponad 8% PKB. Rozwijająca się inflacja była najgroźniejszym przejawem kryzysu ekonomicznego, ale na zły stan gospodarki wpływały także czynniki o strukturalnym charakterze: marnotrawstwo i nieefektywna produkcja, spowodowane brakiem mechanizmów rynkowych, praktyki monopolistyczne, wadliwa struktura zatrudnienia, ogromne zadłużenie zagraniczne, wreszcie niska wydajność pracy. Nowa ekipa gospodarcza, kierowana przez wicepremiera Leszka Balcerowicza, jeszcze w 1989 r. podjęła pierwsze działania mające na celu zmniejszenie deficytu budżetowego. Doprowadzono do szybkiego zwiększenia stopy procentowej w bankach, co ograniczyło rozmiary strat, na jakie narażały skarb państwa udzielane wówczas kredyty. Zrezygnowano z większości istniejących jeszcze dotacji do cen mięsa, chleba i innych artykułów, a także ograniczono zakres indeksacji płac. Podniesiono ceny alkoholu, opłaty celne i opodatkowano kantory wymiany walut. Natomiast podjęta wówczas decyzja o nieustalaniu minimalnych cen skupu płodów rolnych, stanowiła początek konfliktu rządu Mazowieckiego ze środowiskami wiejskimi. Równolegle z tymi działaniami przygotowywano założenia pakietu stabilizacyjnego, mającego wejść w życie wraz z nowym rokiem. Program, którego podstawowe założenia ogłoszono w październiku 1989 r., przewidywał trzy podstawowe kierunki działania: 1) reformę finansów państwa i odzyskanie równowagi budżetowej; 2) wprowadzenie mechanizmów rynkowych; 3) zmianę struktury własnościowej gospodarki. Pierwszy z wymienionych celów zamierzano osiągnąć przede wszystkim poprzez zniesienie automatycznej indeksacji płac i gwałtowne zahamowanie ich wzrostu. W styczniu 1990 r. współczynnik zwiększania płac wolny od restrykcyjnego podatku, nazwanego popularnie popiwkiem (podatek od ponadnormatywnych wynagrodzeń), ustalono na 0,3 wskaźnika wzrostu cen, a w następnych trzech miesiącach - na 0,2. Obniżono także próg podatku wyrównawczego do 140% średniej płacy. Ponadto program przewidywał ograniczenie kredytów preferencyjnych i mechanizmu finansowania deficytu budżetowego kredytem NBP, redukcję różnego rodzaju dotacji oraz zniesienie większości ulg podatkowych. Te z cen, które miały pozostać pod kontrolą rządu (np. węgla, energii elektrycznej, gazu, paliw, biletów PKP i PKS), zostały radykalnie podniesione (nawet o 400%). W dalszej perspektywie zamierzano przystąpić do reformy systemu fiskalnego i wprowadzić trzy podatki: dochodowy od osób prawnych, VAT oraz od dochodów osobistych83). Mechanizmy rynkowe w gospodarce miały zadziałać dzięki uwolnieniu większości cen, urealnieniu oprocentowania kredytów oraz wprowadzeniu wewnętrznej wymienialności złotówki. Jej sztywny początkowo kurs (była to jedna z antyinflacyjnych „kotwic”) ustalono na poziomie 9 500 zł za l dolara amerykańskiego. W dalszej kolejności zamierzano doprowadzić do jej zewnętrznej wymienialności, a także do demonopolizacji i dekoncentracji gospodarki, zorganizowania rynku papierów wartościowych, reformy systemu ubezpieczeń społecznych i sfery budżetowej. Natomiast zmianę struktury własnościowej gospodarki umożliwić miała szeroka prywatyzacja, a także wyodrębnienie mienia komunalnego oraz zniesienie ograniczeń w obrocie ziemią, budynkami i mieszkaniami. Realizacja tego w istocie rewolucyjnego programu wymagała wsparcia zagranicznego. W tym celu przedstawiciele rządu prowadzili intensywne rokowania z reprezentantami Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zakończone zaakceptowaniem przez MFW polskiego listu intencyjnego z 22 grudnia 1989 r. Błogosławieństwo MFW zapewniało nie tylko kredyty z samego Funduszu i Banku Światowego, ale zwiększało także wiarygodność polskiego rządu na arenie międzynarodowej i ułatwiało starania władz polskich o pożyczki z innych źródeł. W końcu 1989 r., dzięki wsparciu rządów głównych państw zachodnich, ustanowiony został fundusz stabilizacyjny w wysokości l mld dolarów. Miał on umożliwić utrzymanie stałego kursu złotówki do dolara w pierwszej fazie wprowadzania programu antyinflacyjnego. Ostateczny kształt programu był znacznie bardziej radykalny od jego pierwotnych założeń. Na przykład: początkowo planowano, że w 1990 r. ceny wzrosnąć 572%, a ostatecznie do listu intencyjnego wpisano liczbę 95%. Także wskaźnik przewidywanego spadku płac realnych podniesiono z 8% do ponad 20%, zaś współczynnik ich waloryzacji zmniejszono z 0,7 do 0,3. Zaostrzenie parametrów było efektem przekonania ekipy Balcerowicza o konieczności zastosowania terapii szokowej i założenia, że tylko tak restrykcyjna polityka może zdławić inflację. Do ostrych posunięć namawiali polski rząd eksperci MFW oraz doradcy zagraniczni, z których najbardziej znanym był Jeffrey Sachs. Wiele kontrowersji wzbudziły dwie kwestie kluczowe dla pierwszej fazy planu stabilizacyjnego: wysokość kursu złotego do dolara oraz mechanizm kontroli płac. Na tym tle, a także w związku z morderczym tempem przygotowywania pakietu ustaw gospodarczych, doszło do licznych konfliktów między Balcerowiczem a Mazowieckim i jego najbliższym otoczeniem. Premier był wyraźnie niezadowolony z nadmiernej samodzielności ministra finansów, który niespodziewanie okazał się najsilniejszą osobowością w rządzie i w najważniejszych sprawach gospodarczych narzucał swoją wolę tak premierowi, jak i pozostałym ministrom. Z kolei pełnego dynamizmu Balcerowicza denerwował powolny i nieefektywny styl pracy szefa rządu, uwielbiającego wielogodzinne dyskusje, najchętniej nocne, bowiem - jak napisał szef jego doradców – „premier im bliżej była północ, tym był świeższy i aktywniejszy”. Tymczasem Balcerowicz uważał te długotrwałe debaty „za stratę czasu”, co okazywał „energicznie się wiercąc i patrząc co chwila na zegarek”84). Do najostrzejszego sporu doszło w grudniu w związku ze sprawą parafowania listu intencyjnego do MFW. Kryzys na linii premier - minister finansów został ostatecznie zażegnany, ale pozostawił po sobie osad niechęci, czego konsekwencją był później ambiwaletny stosunek Balcerowicza do prezydenckich aspiracji Mazowieckiego. 17 grudnia 1989 r. pakiet 11 projektów ustaw, które doprowadzić miały do fundamentalnych zmian w polskiej gospodarce, trafił do Sejmu. W przypadku normalnej procedury prace parlamentarne nad ustawami o takim znaczeniu ciągnęłyby się miesiącami, a ich ostateczny efekt mógłby się okazać zasadniczo odmienny od intencji autorów programu. Tymczasem rząd postanowił zakończyć proces legislacyjny w ciągu niespełna dwóch tygodni. Stało się to możliwe nie tylko dzięki poświęceniu posłów i senatorów, którzy nad projektami spędzili kilka kolejnych nocy, ale także za sprawą absolutnie wyjątkowej zgody wszystkich głównych sił politycznych reprezentowanych w Sejmie, co do konieczności wprowadzenia programu w życie. Dzięki temu powołana przez Sejm Komisja Nadzwyczajna, na której czele stanął Andrzej Zawiślak, mogła bardzo sprawnie i efektywnie pracować nad przyszłymi ustawami, a wszystkie próby wprowadzenia w nich poprawek zmieniających zasadniczy kierunek reform (m.in. ze strony lobby rolniczego) zostały odrzucone. 27 grudnia - po świątecznej przerwie - Sejm przyjął pakiet ustaw, stanowiących rdzeń planu Balcerowicza. Ustawy zostały natychmiast zatwierdzone przez Senat i jeszcze w grudniu podpisane przez prezydenta Jaruzelskiego. l stycznia 1990 r. Polska wkroczyła na długą i wyboistą drogę od socjalizmu do kapitalizmu. Już pierwszych kilka tygodni obowiązywania nowych reguł gry ekonomicznej pokazało, że realizacja programu będzie trudniejsza, niż to pierwotnie zakładano. Co prawda kurs dolara ustabilizował się, a w sklepach - w miejsce kolejek - zaczęło pojawiać się coraz więcej towarów, ale ceny były szokująco wysokie. W styczniu, zamiast planowanych 45%, inflacja wyniosła aż 78,6%. Szczególnie niepokojący był gwałtowny wzrost cen pieczywa. W celu jego zahamowania rząd zdecydował się na interwencję, zobowiązując producentów do zawiadamiania izb skarbowych o zamiarze podwyżki. W następnych miesiącach wzrost cen był już jednak wyraźnie niższy: w lutym wyniósł jeszcze 23,8%, ale w marcu tylko 4,3%, a w kwietniu 7,5%. Symbolem rozwoju wolnego rynku było pojawienie się na szeroką skalę handlu ulicznego, który - stosując niskie marże - łagodził nieco skutki obniżenia stopy życiowej. Według danych GUS, płace realne w 1990 r. spadły w stosunku do roku poprzedniego o 23,9%, a spożycie z dochodów osobistych o 15,5%. Liczby te zostały jednak zakwestionowane przez niektórych ekonomistów, uważających, że spadek dochodów był w rzeczywistości niższy. „Punktem odniesienia tych szacunków - krytykował oficjalne dane statystyczne prof. Wacław Wilczyński - są bowiem nieprawdziwe, nie równoważące rynku i nie zapewniające możliwości zakupu ceny roku 1989, porównywane ze znacznie wyższymi, ale prawdziwymi cenami roku 1990”85). Z kolei Andrzej S. Bratkowski, wskazując na „fikcję wzrostu” z lat 1988-89 wynikającą ze statystyk GUS oraz na gwałtowny rozwój od 1990 r. nie rejestrowanej działalności gospodarczej (tzw. szara strefa), rzeczywisty spadek spożycia w 1990 r. szacował na 3 do 5%86). Zaskoczeniem dla ekipy Balcerowicza był znacznie wyższy od przewidywanego spadek produkcji, a w konsekwencji - większa od zakładanej stopa bezrobocia. Wedle ocen GUS, produkcja sprzedana spadła w 1990 r. o 24,2%, a ilość bezrobotnych pod koniec tego roku wyniosła 1126,1 tyś. (6,1%). Jednak i te liczby są uważane za zawyżone, szczególnie w odniesieniu do skali bezrobocia, którego rzeczywisty poziom zniekształciły zbyt liberalne przepisy o przyznawaniu zasiłków. W celu ich zdobycia wielu ludzi, nie pracujących przed 1990 r., rejestrowało się jako bezrobotni. Warty podkreślenia wydaje się fakt, że wśród ponad 1,1 min bezrobotnych tylko ok. 20% stanowili zwolnieni grupowo. Oczywiście, niezależnie od różnic w ocenie skali recesji i bezrobocia, nie ulega wątpliwości, że w 1990 r. poziom życia większości Polaków obniżył się w sposób odczuwalny. Mimo to w pierwszych czterech miesiącach 1990 r. - jeśli nie liczyć styczniowego strajku górników - społeczeństwo dosyć spokojnie reagowało na drakońską kurację, zaaplikowaną gospodarce przez Balcerowicza. Jednak z nastaniem wiosny skończył się „miodowy miesiąc” i rząd zmuszony był stawić czoła coraz częstszym protestom różnych gryp społecznych, szczególnie zagrożonych rozpoczętą transformacją gospodarki. 10 maja 1990 r. rozpoczął się strajk kolejarzy w Słupsku, który szybko ogarnął całą Pomorską DOKP. Od strajku zdystansowała się „Solidarność”, w dalszym ciągu udzielająca poparcia rządowi, opowiedziały się natomiast za nim OPZZ i kierowana przez Mariana Jurczyka „Solidarność '80”. Oba związki - politycznie leżące na dwóch biegunach sceny politycznej - łączył populizm oraz wrogość wobec planu Balcerowicza. Rząd Mazowieckiego okazał się wobec tego konfliktu zadziwiająco bezradny. Z jednej strony odrzucał możliwość podjęcia negocjacji z protestującymi, głosząc ustami rzecznik Niezabitowskiej i ministra Kuronia, że nie ugnie się przed „dzikim” strajkiem, z drugiej zaś - nie potrafił się zdobyć na żadne radykalne posunięcie, mające na celu przerwanie strajku. Najwyraźniej liczono, że zmęczeni kolejarze sami w końcu wrócą do pracy, co w miarę upływu czasu i braku społecznego poparcia dla ich protestu wydawało się prawdopodobne. Tymczasem sytuację zręcznie wykorzystał Lech Wałęsa, który po dwóch wizytach w Słupsku, zdołał doprowadzić w nocy z 27 na 28 maja do zawieszenia strajku. Kontrolowana przez rząd telewizja starała się zmarginalizować znaczenie tego sukcesu, ale sukces przewodniczącego „Solidarności” był ewidentny87). Więcej zdecydowania okazano w stosunku do protestów rolniczych, które rozpoczęły się w czerwcu. Chłopi byli grupą społeczną szczególnie dotkliwie odczuwającą no we reguły gry ekonomicznej. O ile w 1989 r., po urynkowieniu cen żywności, ich dochody nieco wzrosły, to z początkiem roku następnego - po uwolnieniu cen rolniczych środków produkcji oraz bardzo wysokim podniesieniu stopy oprocentowania kredytów - nastąpił gwałtowny spadek rentowności chłopskich gospodarstw. Problemy rolnictwa powiększał fakt zdominowania przemysłu przetwórczego przez pseudospółdzielcze struktury, nie potrafiące zaistnieć w nowej rzeczywistości gospodarczej. Podjęte przez rząd jeszcze w październiku 1989 r. działania na rzecz rozbicia scentralizowanych i monopolistycznych organizacji spółdzielczych, spotkały się z silnym oporem posłów PZPR, ZSL i SD. Ustawę likwidującą sztuczne związki spółdzielcze udało się, co prawda, uchwalić w styczniu 1990 r., ale droga do uporządkowania struktur pracujących na rzecz rolnictwa była jeszcze daleka. Punktem zapalnym okazała się Spółdzielnia Mleczarska w Mławie, zalegająca okolicznym rolnikom z wypłatą niebagatelnej sumy 10 mld złotych za dostarczone mleko. Zdesperowani chłopi 12 czerwca rozpoczęli okupację siedziby Spółdzielni, a następnie zablokowali drogę Warszawa-Gdańsk. Po wahaniach, 15 czerwca rząd zdecydował się na skierowanie do Mławy sił porządkowych. Część chłopów na widok zbliżających się sił porządkowych - w tym transportera opancerzonego - odstąpiła od blokady, pozostali zaś wdali się w dyskusje z policjantami, nie przejawiającymi zresztą specjalnej woli walki. Zanim protest został ostatecznie zakończony, w Mławie pojawił się Wałęsa, który i ten konflikt zdołał wykorzystać dla wzmocnienia swej popularności. Znacznie gorzej na całej sprawie wyszedł Mazowiecki, oskarżany później przez demagogicznych działaczy chłopskich (m.in. Jacka Soskę) o zamiar utopienia rolniczych protestów we krwi. Wątpliwa okazała się także rzekoma twardość premiera, której od biedy, mławska „szarża pancerna” mogłaby dowodzić. Niespodziewanie bowiem 25 czerwca Rada Ministrów podjęła decyzję o przyznaniu dodatkowo 300 miliardów złotych na restrukturyzację mleczarstwa. Okazało się zatem, że pieniądze, których wcześniej żadnym sposobem nie można było wygospodarować, jednak się w budżecie znalazły. 27 czerwca rolnicy ponownie dali o sobie znać, i to w samej Warszawie. Tego dnia kilkudziesięciu działaczy chłopskich, żądających zmian w polityce wobec wsi, wtargnęło do gmachu Ministerstwa Rolnictwa i rozpoczęło jego okupację. Sytuację skomplikował fakt, że do protestujących dołączyła grupa posłów z PSL, którzy w zajętym budynku urządzili posiedzenie sejmowej Komisji Rolnictwa. Tym razem Mazowiecki wolał już nie czekać, aż w Warszawie zjawi się Wałęsa i polecił usunięcie protestujących z budynku rankiem 29 czerwca. Niespodziewanie wykonanie polecenia Mazowieckiego zastopował jego własny zastępca, wicepremier i minister rolnictwa Czesław Janicki. W efekcie odblokowanie Ministerstwa przez policję nastąpiło dopiero w godzinach wieczornych, a w trakcie akcji poturbowano grupę posłów ludowych przebywających w gmachu88). Zachowanie Janickiego, już wcześniej krytycznie ocenianego przez premiera, przypieczętowało jego los: 6 lipca został odwołany ze stanowiska. Mazowiecki nie zdołał jednak przeforsować na jego miejsce dotychczasowego ministra ds. socjalnych i cywilizacyjnych wsi Artura Balazsa. Kandydatura ta została odrzucona przez Sejm, co ostatecznie zakończyło okres ulgowego traktowania szefa rządu przez posłów. W rezultacie Mazowiecki mianował kierownikiem Ministerstwa Rolnictwa dotychczasowego podsekretarza stanu w tym resorcie, Andrzeja Stelmacha. Dopiero 14 września nowym ministrem rolnictwa został Janusz Byliński, reprezentujący PSL „Solidarność”. Listę zmian w składzie rządu zamyka rezygnacja złożona 12 października przez Aleksandra Halla, który włączył się w organizowanie kampanii prezydenckiej Mazowieckiego. Jego stanowisko nie zostało obsadzone, co - aż do powołania gabinetu Hanny Suchockiej - położyło kres niefortunnemu pomysłowi tworzenia specjalnego urzędu, mającego ułatwiać kontakty rządu z partiami politycznymi. Ostatnim znaczącym protestem rolniczym w połowie 1990 r. była dwugodzinna blokada blisko tysiąca dróg, zorganizowana 11 lipca przez „Solidarność” RI. W następnych miesiącach napięcie na wsi nieco opadło, co było związane z przekazaniem dodatkowych środków finansowych na rzecz rolnictwa, sprawną organizacją skupu zboża po żniwach oraz ogólnym złagodzeniem restrykcyjnej polityki gospodarczej. Rząd, zaskoczony rozmiarami recesji odnotowywanymi w kolejnych raportach GUS, a równocześnie ostro krytykowany przez popierającą Wałęsę większość obozu solidarnościowego, zdecydował się na wprowadzenie modyfikacji planu stabilizacyjnego. Jeszcze w czerwcu podwyższono wskaźnik indeksacji płac do 0,6, a w lipcu - w związku z kolejnymi podwyżkami cen urzędowych (czynsze, energia) - osiągnął on jednorazowo poziom 1,0, tj. pełnej rekompensaty wzrostu cen. Równocześnie obniżono roczną stopę oprocentowania kredytów. Kroki te, które wywołały kontrowersje w rządzie (odszedł wówczas wiceminister finansów Marek Dąbrowski), miały na celu, według samego Balcerowicza, „pewne rozluźnienie po stronie popytu, przy równoległym zwiększeniu presji konkurencyjnej oraz przyspieszeniu zmian strukturalnych, w tym, przede wszystkim, przekształceń przedsiębiorstw”89). Jednak niespodziewany wzrost cen ropy naftowej (konsekwencja ataku irackiego na Kuwejt), a przede wszystkim niechęć przedsiębiorstw państwowych do pogodzenia się z twardymi realiami rachunku ekonomicznego, co zaowocowało falą podwyżek płac, sprawiły, że manewr nie przyniósł spodziewanych rezultatów. Zamiast produkcji wzrosła inflacja, która z 1,8% w sierpniu skoczyła do 4,6% we wrześniu i 5,7% w październiku. W celu ratowania programu stabilizacyjnego, w październiku ponownie podniesiono stopę procentową, a NBP m.in. podwyższył rezerwy obowiązkowe dla banków i zablokował część kredytów dla przedsiębiorstw państwowych. Balcerowicz zdawał sobie sprawę, że ożywienie gospodarcze będzie możliwe tylko dzięki przekształceniom własnościowym. Dlatego równolegle z wprowadzaniem programu stabilizacyjnego trwały przygotowania do rozpoczęcia procesu prywatyzacji. Zajmowało się tym, utworzone we wrześniu 1989 r. w ramach Ministerstwa Finansów, Biuro Pełnomocnika Rządu ds. Przekształceń Własnościowych, na którego czele stanął Krzysztof Lis. Ustawa o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych została uchwalona 13 lipca 1990 r., a szefem nowo utworzonego Ministerstwa Przekształceń Własnościowych został 14 września dotychczasowy szef doradców premiera Waldemar Kuczyński. Ustawa przewidywała dwie podstawowe ścieżki prywatyzacyjne: kapitałową i tzw. likwidacyjną (nie chodziło o bankructwo, ale o wykreślenie z rejestru przedsiębiorstw państwowych), równocześnie jednak stwarzała możliwość emisji nieodpłatnych bonów prywatyza-cyjnych dla ogółu obywateli (Program Powszechnej Prywatyzacji). Autorzy ustawy nie podjęli natomiast tematu reprywatyzacji, zakładając, że problem ten zostanie unormowany w drodze odrębnego aktu prawnego, co jednak nie nastąpiło. Skala prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych w 1990 r. była znikoma i nie miała istotniejszego wpływu na sytuację gospodarczą: metodą kapitałową sprywatyzowano zaledwie 6 firm, a likwidacyjną - 15. Niezależnie od braku wystarczającej determinacji rządu oraz preferowania najtrudniejszej, kapitałowej ścieżki prywatyzacyjnej, proces przekształceń własnościowych był hamowany przez opór sporej części opinii publicznej, umacnianej w tym przez wielu polityków. W rezultacie proces tzw. dużej prywatyzacji był już na starcie hamowany z przyczyn politycznych. W 1990 r. bardzo duże postępy poczyniła natomiast tzw. mała prywatyzacja, dotycząca lokali usługowych, która umożliwiła szybkie przejęcie z rąk państwa handlu. Z prywatyzacją handlu wiązał się rozwój indywidualnej przedsiębiorczości i - bardzo jeszcze skromny - napływ kapitału zagranicznego. W 1990 r. powstało 17,9 rys. nowych spółek prawa handlowego, 1,2 tyś. spółek typu joint venture oraz aż 322 tyś. zakładów osób fizycznych90). Ciemną stronę wielkiej transformacji polskiej gospodarki stanowiły rozmaite afery, bulwersujące opinię publiczną nie tylko astronomicznymi kwotami, jakie w związku z nimi wymieniano, ale także brakiem szybkich konsekwencji karnych wobec ich sprawców. Dwie największe afery ujawnione w 1990 r. - alkoholowa i Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego - w rzeczywistości sięgały korzeniami czasów rządu Rakowskiego. Jednak część odpowiedzialności za nie spada i na następny rząd, który dość długo nie był w stanie powstrzymać szkodliwych zjawisk: rujnującą budżet państwa rzekę importowanego alkoholu zatamowano dopiero w kwietniu 1990 r., a dyrektora generalnego FOZZ, odpowiadającego za gigantyczne nadużycia w handlu polskim długami, zawieszono w czynnościach w lipcu 1990 r. Śledztwo w tej ostatniej sprawie rozpoczęło się dopiero w połowie 1991 r. Co gorsza, wymiar sprawiedliwości okazał się zadziwiająco powolny, a często wręcz bezradny wobec sprawców nadużyć, co miało w latach następnych stać się, niestety, nadzwyczaj częstym zjawiskiem. Afery, w połączeniu z nasilającym się procesem rozwarstwienia majątkowego, w ramach którego zadziwiająco dobrze radzili sobie ludzie wywodzący się z PRLowskiego aparatu władzy, zrodziły niechęć sporej części społeczeństwa do gospodarki kapitalistycznej. W demagogicznym zacietrzewieniu, przeciwnicy przemian rynkowych nie zawahali się przed nazwaniem Balcerowicza „Mengelem polskiej gospodarki”, a jego programu planem „konsekwentnego wyniszczenia biologicznego” narodu polskiego. Wicepremierowi często zarzucano skrajny monetaryzm, lekceważenie społecznych kosztów reform, wreszcie konkretne błędne posunięcia, jak np. niewłaściwe określenie wysokości kursu złotego wobec dolara i jego zbyt długie podtrzymywanie. Krytykowano go także za niechęć do tłumaczenia obywatelom sensu wprowadzanych reform, do czego zresztą Balcerowicz sam się przyznawał, twierdząc, że „w polskich realiach tłumaczenie zasad reformy miałoby znaczenie marginalne, a nie zasadnicze”91). Z całą pewnością żadne wyjaśnienia i perswazje nie zlikwidowałyby niezadowolenia tej części Polaków, którzy przyzwyczaili się do socjalnego bezpieczeństwa epoki realnego socjalizmu. Niemniej, wielu innym, nie tęskniącym aż tak bardzo za „dobrodziejstwami” z czasów PRL, pomogłyby one zaadaptować się do nowych warunków. Brak dobrej polityki informacyjnej miał zaciążyć negatywnie nie tylko na popularności premiera i innych członków rządu, ale także na stosunku społeczeństwa do dalszych reform. Być może plan stabilizacyjny Balcerowicza mógł istotnie zostać przeprowadzony mniejszym kosztem, ale kwestia ta - szczególnie na tle rozmiarów zapaści ekonomicznej w innych krajach dawnego bloku radzieckiego - jest i pozostanie dyskusyjna. Natomiast nie ulega wątpliwości, że program ten uratował Polskę przed hiperinflacyjną katastrofą i  lepiej czy gorzej, ale z pewnością w sposób zdecydowany - wprowadził gospodarkę na wolnorynkowe tory. W rezultacie, największy postęp na drodze od PRL do III Rzeczypospolitej nastąpił pod rządami Mazowieckiego właśnie w sferze ekonomicznej. 6. ZMIANY USTROJOWE 29 grudnia 1989 r., po zakończeniu prac nad pakietem ustaw gospodarczych, Sejm dokonał nowelizacji konstytucji. Zmieniono wówczas nazwę państwa, powracając do tradycyjnej Rzeczypospolitej Polskiej, którą równocześnie określono „demokratycznym państwem prawa, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Z konstytucji znikł ideologiczny wstęp, zawierający m.in. sformułowanie o sojuszu z ZSRR i innymi krajami socjalistycznymi. Miejsce artykułu o przewodniej roli PZPR zajął natomiast przepis odnoszący się do wszystkich partii politycznych, stwierdzający, że zrzeszają one „na zasadach dobrowolności i równości obywateli Rzeczypospolitej Polskiej w celu wpływania metodami demokratycznymi na kształtowanie polityki państwa”. Usunięto także z konstytucji zdania o socjalizmie i gospodarce planowej92). Jeszcze przed wprowadzeniem tych poprawek, przystąpiono w parlamencie do prac nad przygotowaniem nowej ustawy zasadniczej. 7 grudnia Sejm i Senat powołały dwie odrębne komisje konstytucyjne, na których czele stanęli Bronisław Geremek i Alicja Grześkowiak. Grudniowa nowelizacja konstytucji miała w gruncie rzeczy znaczenie symboliczne i potwierdzała podstawowe zasady porządku politycznego, jaki zrodził się trzy miesiące wcześniej. Wszelako przejścia od PRL do III Rzeczypospolitej nie można było dokonać przy pomocy jednego sejmowego głosowania, abstrahując już od zgłaszanych wówczas wątpliwości, czy Sejm, wybrany w kurialnych wyborach, dysponował legitymacją do podjęcia tego rodzaju decyzji. Stworzenie demokratycznego, w pełni suwerennego państwa, wymagało ogromnego wysiłku skierowanego na zasadniczą przebudowę całego aparatu państwa. Tymczasem ani premier Mazowiecki, ani nikt inny w obozie „Solidarności”, nie dysponował nawet ogólnikowym planem takiej przebudowy. Co gorsza, w przeciwieństwie do spraw gospodarczych, w których punkt wyjścia wyglądał podobnie, nie zdołano wypracować żadnego spójnego programu demontażu struktur PRL-owskich. W rezultacie proces ten przebiegał w sposób chaotyczny i pozbawiony wewnętrznej logiki, a jego tempo wyznaczały przeciwstawne czynniki. Przyspieszały go m.in. zmiany na arenie międzynarodowej, rozpad PZPR oraz rosnąca presja na rząd ze strony radykalnego odłamu „Solidarności”, na którego czele stanął Wałęsa, opóźniały zaś - strach ekipy Mazowieckiego przed buntem aparatu (zwłaszcza wojska i służb specjalnych), obawa przed brakiem kompetentnych kadr, którymi można by zastąpić ludzi z PZPR-owskiej nomenklatury oraz przywiązanie do metod Okrągłego Stołu. „Z pewnością byłoby lepiej - przyznał później Aleksander Hall, wówczas minister i jeden z najważniejszych współpracowników premiera – aby społeczeństwo już na początku 1990 r. zapoznało się z kalendarzem dalszych reform demokratycznych, planowanych przez ośrodek rządowy; trzeba było jasno przedstawić, kiedy i co się dokona. Kiedy będą wolne wybory parlamentarne i prezydenckie”93). Pierwszą instytucją państwową, postawioną przez nowego premiera w stan likwidacji nie była Służba Bezpieczeństwa czy cenzura (zniesione dopiero wiosną 1990 r.), ale Urząd do Spraw Wyznań. Organ ten - koordynujący w przeszłości walkę administracji państwowej z duchowieństwem - z pewnością powinien być zlikwidowany, ale w 1989 r. jego znaczenie było już marginalne, a położenie Kościoła katolickiego na tyle dobre, że można było zacząć zmiany w aparacie państwa od posunięcia bardziej spektakularnego, dającego obywatelom czytelny sygnał rozpoczęcia nowej epoki. Takim posunięciem mogły być zmiany w dwóch głównych bastionach starego porządku: MON i MSW. Tymczasem w okresie pierwszych sześciu miesięcy istnienia rządu Mazowieckiego jedyną istotniejszą zmianą dotyczącą tych resortów była likwidacja Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej, co nastąpiło na mocy decyzji Sejmu z 23 listopada 1989 r. Inicjatywa w tej sprawie nie była zresztą dziełem rządu, ale - podobnie jak podczas późniejszej likwidacji cenzury - grupy posłów OKP (m.in. Bohdana Kopczyńskiego i Józefa Kowalczyka). Wynik głosowania nad ustawą likwidującą ORMO (238 posłów za, 7 przeciwnych i 34 wstrzymujących) wskazuje, że nawet w kontraktowym Sejmie rząd mógł liczyć na spore poparcie w sprawie reformowania resortów siłowych. Tymczasem tylko dzięki oporowi grupy posłów OKP cenzura nie otrzymała 5 miliardów złotych, które przewidywał dla tej instytucji przedstawiony przez rząd projekt budżetu na 1990 r. W URM opracowano nawet w styczniu 1990 r. projekt utworzenia nowej, tym razem „demokratycznej” cenzury. „Trzeba zabezpieczyć państwo przed przestępstwami prasy” - argumentował podsekretarz stanu w URM Jerzy Ciemniewski, należący do grona najbliższych współpracowników premiera94). Mazowiecki wyraźnie obawiał się nie tylko konsekwencji zmian instytucjonalnych, ale nawet indywidualnych posunięć kadrowych, łamiących monopol PZPR w MON i MSW. Tak długo zwlekał z powołaniem nowych podsekretarzy stanu w tych ministerstwach, że gen. Kiszczak ze złośliwą satysfakcją opisywał później we wspomnieniach, jak kilkakrotnie namawiał Mazowieckiego do tego kroku, zaś premier „milczał albo oponował”95). Dopiero 7 marca 1990 r. podsekretarzem stanu w MSW został senator Krzysztof Kozłowski, tworząc pierwszy, niewielki wyłom w totalnie zmonopolizowanym dotąd przez jedną orientację resorcie. 3 kwietnia podobne zmiany nastąpiły w MON, w którym funkcje wiceministrów objęli wywodzący się z „Solidarności” cywile Bronisław Komorowski i Janusz Onyszkiewicz. Próbą przyspieszenia przemian w resorcie spraw wewnętrznych był pakiet trzech ustaw (tzw. policyjnych), uchwalony przez Sejm 6 kwietnia 1990 r.96). Na ich mocy nastąpiło przekształcenie Milicji Obywatelskiej w Policję oraz utworzenie Urzędu Ochrony Państwa w miejsce likwidowanej Służby Bezpieczeństwa. W oparciu o nowe przepisy policjantami zostali automatycznie dotychczasowi funkcjonariusze MO, natomiast przyjęcie pracowników SB do UOP miało nastąpić po przeprowadzeniu indywidualnej weryfikacji. Przystąpiło do niej 14 z 22,5 tysięcy funkcjonariuszy SB; pozostali zrezygnowali, bądź też - w przypadku przekroczenia 55 roku życia - zostali automatycznie przeniesieni na emeryturę. Ponad 10 tyś. pozytywnie zweryfikowanych funkcjonariuszy stało się podstawową bazą kadrową UOP, którego pierwszym szefem mianowano K. Kozłowskiego97). 6 lipca 1990 r., na wniosek premiera, Sejm odwołał ministrów Cz. Kiszczaka i F. Siwickiego. Ich miejsce zajęli K. Kozłowski jako minister spraw wewnętrznych (szefem UOP został Andrzej Milczanowski) oraz wiceadmirał Piotr Kołodziejczyk (dotychczasowy szef Głównego Zarządu Wychowawczego Wojska Polskiego) jako minister obrony narodowej. Były to zmiany znaczące, ale stanowiące zaledwie początek długotrwałego procesu reformowania wojska, policji i służb specjalnych. Wojciech Jaruzelski twierdzi, że kiedy na przełomie maja i czerwca Mazowiecki poinformował go o zamiarze usunięcia Kiszczaka oraz Siwickiego „to i ja też postanowiłem odejść, razem ze »swoimi« ministrami. Powiedziałem to premierowi Mazowieckiemu. Bardzo mi ten zamiar odradzał”98). Ekipa Mazowieckiego, po części ze strachu, po części zaś z przekonania, że stać musi na straży „państwa prawa”, zdecydowanie odrzuciła pomysły wymiany bodaj części generalicji WP drogą awansowania niższych oficerów, po których można się było spodziewać nie tylko większej lojalności, ale i lepszego przygotowania do realizacji nowych zadań, jakie miały stanąć przed armią. Nie potrafiono przeforsować nawet jednostkowych zmian personalnych o bardziej nowatorskim charakterze. Kiedy wiceminister Komorowski postanowił mianować szefem Departamentu Wychowania MON oficera w stopniu pułkownika, natrafił na - jak sam wspomina – „jednomyślną i zdecydowaną opozycję kierownictwa MON. Generałowie dopatrywali się w tym zapowiedzi zbyt gwałtownej rewolucji kadrowej”99). Z kolei postulaty zbudowania od podstaw nowych służb specjalnych, rząd Mazowieckiego uznał za niewykonalne z powodu braku fachowych kadr. Nie chciano pamiętać, że wiele państw zrzucających obce panowanie bądź rodzimą dyktaturę potrafiło jednak tego dokonać. Złudne okazały się nadzieje, że umiar rządu w dokonywaniu zmian kadrowych zapobiegnie utrwalaniu podziałów z czasów PRL. W rzeczywistości podział na zwolenników i przeciwników nowego porządku był nieuchronny, a powolność zmian miała go tylko, zgodnie ze znaną formułą Machiavellego, dodatkowo utrwalić. Dla wielu członków i sympatyków PZPR proces weryfikacji funkcjonariuszy SB, a także zmiany kadrowe w administracji państwowej czy sądownictwie, stanowiły rodzaj odwetu politycznego. W usta ludzi nowej władzy często wkładano formułę „dobry fachowiec, ale partyjny”, co miało ilustrować pogląd, że metody doboru kadr wcale nie uległy zmianie i w istocie rząd solidarnościowy buduje nową nomenklaturę. Oczywiście, z punktu widzenia tracących grunt pod nogami funkcjonariuszy PRL-owskiego aparatu państwowego, takie oceny były zrozumiałe. W rzeczywistości jednak skala, a zwłaszcza tempo zmian kadrowych, jakich dokonał gabinet Mazowieckiego, było dalekie od rewolucyjnego. Na przykład: do czerwca 1990 r. zmieniono jedynie 23 z 49 wojewodów. Polityka personalnych kompromisów, nieprecyzyjnie nazwana strategią „grubej kreski”, stała się jedną z głównych przyczyn konfliktu wewnątrz obozu solidarnościowego. Najbardziej rażącym dowodem słabości, czy wręcz zwykłej nieudolności rządu wobec PRL-owskich służb specjalnych, był los materiałów archiwalnych MSW i Wojskowej Służby Wewnętrznej. Akcja masowego niszczenia dokumentów rozpoczęła się jeszcze latem 1989 r. i szybko przestała być tajemnicą. 26 stycznia 1990 r. napisała na ten temat „Gazeta Wyborcza”, ale jedyną reakcją była konferencja prasowa dyrektora Centralnego Archiwum MSW oraz zastępcy szefa SB, którzy uspokajali dziennikarzy, że niszczenie dokumentów ma ograniczone rozmiary, jest zgodne z przepisami i wynika z trwającej reorganizacji MSW. W następnych miesiącach prasa jeszcze wielokrotnie informowała o wypadkach znajdowania na rozmaitych wysypiskach nadpalonych resztek akt SB i WSW. Proceder ten, za który w MSW odpowiadali m.in. generałowie Henryk Dankowski, Tadeusz Szczygieł, Krzysztof Majchrowski, Józef Sasin oraz płk Jerzy Karpacz, a w WSW m.in. gen. Edmund Buła, trwał - mimo kolejnych zakazów Kiszczaka, a później Kozłowskiego - do końca 1990 r. Jeszcze w 1989 r. zniszczono prawie w całości materiały IV Departamentu MSW, zajmującego się Kościołem katolickim i innymi wyznaniami. Natomiast w 1990 r. z Kartoteki Ogólnoinformacyjnej Biura Ewidencji i Archiwum UOP znikło m.in. 83 tyś. kart (jej rozmiary w l. 1987-90 skurczyły się z 3,1 mln do 2,5 mln kart), a w WSW pozbyto się m.in. 40 tyś. teczek dokumentów z lat 1945-88100). W styczniu 1990 r. gabinet Mazowieckiego podjął decyzję o przyspieszeniu wyborów samorządowych. Inicjatywa w tej sprawie, na tle ogólnej powolności przemian ustrojowych, wydaje się najważniejszym osiągnięciem rządu w zakresie polityki wewnętrznej. Kadencja istniejących rad narodowych kończyła się dopiero w 1992 r., było zaś oczywiste, że bez ich zmiany nie uda się pobudzić lokalnych społeczności do większej aktywności. W tej sprawie zarówno rząd, jak i parlament wykazały dużą determinację i już 8 marca 1990 r. uchwalono nie tylko nową, w pełni demokratyczną „Ordynację wyborczą do rad gmin”, ale także ustawę „O samorządzie terytorialnym”, tworzącą rzeczywisty samorząd, a zarazem stanowiącą istotny krok w dziele decentralizacji państwa101). Wybory samorządowe odbyły się 27 maja 1990 r., przy wyjątkowo niskiej frekwencji (42,27%). Wzięło w nich udział jedynie 11,4 mln z blisko 27 mln uprawnionych obywateli. Tak niskie zainteresowanie podyktowane było z jednej strony poczuciem frustracji i zagubienia wielu ludzi w nowej rzeczywistości ekonomicznej, z drugiej zaś niezdolnością całego obozu solidarnościowego - w tym zwłaszcza rządu - do ożywienia entuzjazmu społecznego i uświadomienia Polakom znaczenia demokracji lokalnej. Wyniki wyborów dowiodły jednak, że „Solidarność” jest w dalszym ciągu główną siłą polityczną w Polsce. Kandydaci Komitetów Obywatelskich zdobyli bowiem 47% z 51 987 stanowisk radnych, które wówczas obsadzono. Drugą co do wielkości pulę mandatów (39%) otrzymali kandydaci niezależni, tj. nie reprezentujący żadnych organizacji. Polskie Stronnictwo Ludowe uzyskało 6,5%, natomiast kandydaci innych partii politycznych zdobyli znikomą ilość mandatów; najwięcej Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej i Stronnictwo Demokratyczne (po 0,6%)102). Tak słabe wyniki partii politycznych wynikały nie tyle z niechęci wyborców do samej instytucji partii, co ze słabości organizacyjnej większości ugrupowań, które - pozbawione prawie całkowicie struktur terenowych - nie były nawet w stanie zgłosić odpowiedniej liczby kandydatów. Podkreślić też trzeba, że część partii - przede wszystkim o solidarnościowym rodowodzie - umieściła swoich kandydatów na listach zgłoszonych przez Komitety Obywatelskie. 7. KSZTAŁTOWANIE SIĘ NOWEJ SCENY POLITYCZNEJ „Po przegranych przez nas wyborach czerwcowych partia przestała być siłą polityczną. Pogrążyła się w rozpamiętywaniu klęski i czarnowidztwie”103). Autorem tej trafnej analizy sytuacji PZPR w drugiej połowie 1989 r. jest jej ostatni I sekretarz M. Rakowski. Pomimo różnych inicjatyw podejmowanych przez kierownictwo PZPR, partia ta okazała się niezdolna do przeciwstawienia się procesowi utraty władzy, jaki przybrał na sile po objęciu przez Mazowieckiego funkcji szefa rządu. Erozja ta wynikała nie tyle z polityki nowego rządu, co z powszechnego zjawiska dystansowania się licznych członków PZPR od samej partii. „PZPR wyczerpała swój czas. Stanęła u progu politycznego załamania”104) - głosił fragment deklaracji przyjętej w końcu października przez Klub Poselski PZPR. W tej sytuacji kierownictwo partii zdecydowało się na zwołanie XI Zjazdu, który doprowadzić miał do zasadniczego - programowego i strukturalnego - przeobrażenia PZPR. Zainteresowanie tą sprawą było jednak ograniczone i w zebraniach poświęconych wyborowi delegatów wzięło udział jedynie 57% z niespełna dwóch milionów członków partii. Trudno zresztą stwierdzić, czy dane te nie zostały zawyżone w celu uratowania wiarygodności samego zjazdu. W trakcie kampanii przedzjazdowej trwał proces samolikwidacji organizacji partyjnych w różnych instytucjach, kurczył się też gwałtownie aparat partyjny. Na przykład: w rzeszowskim KW PZPR zatrudnienie między majem a grudniem 1989 r. spadło z 292 do 96 osób. Pustoszejące gmachy partyjnych komitetów stały się w październiku 1989 r. obiektem ataku ze strony KPN. Jej członkowie rozpoczęli wówczas akcje okupowania siedzib obumarłego już wówczas PRON-u (formalnie zlikwidowano go 8 listopada 1989 r.), a także PZPR i ZSMP. Konfederaci domagali się m.in. uchwalenia ustawy o partiach politycznych, dostępu do środków masowego przekazu oraz przyznania im lokali i kredytów na warunkach analogicznych do tych, jakie otrzymały PZPR, ZSL i SD. To ostatnie żądanie miało związek z ujawnieniem faktów wspierania finansowego tych partii przez budżet państwa. Jak się okazało, tylko w 1989 r. PZPR otrzymała ze skarbu państwa 13 mld zł dotacji, 18 mld kredytu oprocentowanego na 3% (przy kilkusetprocentowej inflacji), wreszcie ulgi podatkowe dla RSW „Prasa”. Z podobnych przywilejów skorzystało ZSL (600 mln dotacji i 6,6 mld kredytu) oraz SD (odpowiednio 455 mln i 2,5 mld). Rząd zareagował na to oświadczeniem, że w roku następnym żadne partie polityczne nie będą dotowane. Równocześnie jednak minister Aleksander Hall zapowiedział, że „nie będzie rewindykacji majątku trwałego partii politycznych”, a w razie prób okupowania siedzib legalnych organizacji interweniować będą służby porządkowe105). Deklaracja ta była już realizowana m.in. w Katowicach, gdzie 21 października milicjanci usunęli konfederatów z siedziby PRON-u. Akcje KPN stanowiły naruszenie prawa i trudno było oczekiwać, że rząd poprze uczestników okupacji. Sygnalizowały jednak problem, którego nie zdołano rozwiązać także w latach następnych, polegający na rażącej dysproporcji w stanie majątkowym między partiami wywodzącymi się z PZPR i ZSL, a dawnymi ugrupowaniami opozycyjnymi lub stronnictwami powstającymi po 1989 r. Zdumiewające jest także, iż nikt w gabinecie Mazowieckiego - stale obawiającym się komunistycznej kontrofensywy - nie potrafił wyciągnąć wniosków z łatwości, z jaką członkowie KPN zajmowali kolejne komitety partyjne. „Kiedy naciskałem, że należy ich stamtąd siłą wyrzucić - wspomina Jacek Kuroń - to się okazało, że minister Kiszczak jest chory, boli go gardło i nie może przyjść na posiedzenie rządu, aby to omówić. Mówił do mnie przez telefon normalnym głosem: »Pan słyszy, Panie Jacku, że ja jestem chory na gardło, nie mogę przyjechać«. A generał Dankowski, jego wiceminister, doradzał cierpliwość”106). Obrady XI Zjazdu PZPR trwały od 27 do 29 stycznia 1990 r., pod osłoną sporych sił milicyjnych, chroniących delegatów przed atakami radykalnej młodzieży z KPN, FMW i Międzymiastówki Anarchistycznej. W trakcie zjazdu zarysowały się dwie główne opcje: większościowa, zakładająca utworzenie nowej partii, jednak bez odcinania się od dorobku (zwłaszcza materialnego) PZPR oraz mniejszościowa, której zwolennicy żądali zbudowania nowego ugrupowania od podstaw i zdecydowanego zerwania wszelkich związków z likwidowaną PZPR. Zwolennicy drugiego rozwiązania, w liczbie zaledwie kilkudziesięciu (na ponad 1,5 tyś. delegatów), opuścili pod wodzą Tadeusza Fiszbacha salę obrad, a następnie podjęli decyzję o utworzeniu Unii Socjaldemokratycznej (od kwietnia 1990 r. Polska Unia Socjaldemokratyczna). Z większą sympatią do PUS niż delegaci odnieśli się posłowie PZPR; w stworzonym w marcu klubie parlamentarnym tej partii znalazło się aż 42 posłów. PUS nie zdobyła jednak szerszego poparcia i w połowie 1991 r. została rozwiązana; wielu jej działaczy trafiło do Ruchu Demokratyczno-Społecznego (RDS), a następnie do Unii Pracy. Zupełnie inaczej potoczyły się losy Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP), którą 28 stycznia - w przerwie obrad XI Zjazdu - powołała większość delegatów, a dokładnie 1196. Po utworzeniu nowej partii, wznowiono jeszcze na godzinę obrady zjazdu PZPR. Odśpiewano w tym czasie „Międzynarodówkę”, wygłoszono patetyczne mowy żałobne, wyprowadzono uroczyście sztandar PZPR i - co było krokiem najmniej efektownym, ale najważniejszym - podjęto decyzję o przekazaniu SdRP majątku PZPR. Następnie zaś wznowiono obrady kongresu założycielskiego SdRP. Przewodniczącym Rady Naczelnej nowej partii wybrano Aleksandra Kwaśniewskiego (1049 głosów), który zdecydowanie pokonał nielicznych kontrkandydatów. Kongres, zgodnie ze starą partyjną tradycją, bez większego szemrania zatwierdził przedstawiony przez Kwaśniewskiego w ultymatywnej formie skład Rady Naczelnej. „Jeżeli ta partia miała pójść naprzód - stwierdził po kilku latach Kwaśniewski - to musiała znaleźć ludzi, którzy wymyślą, znajdą dla niej nową formułę. (...) Oni stworzyli tę masę krytyczną, wyprowadzili partię ze starych dekoracji”. Bardziej zachowawczych socjaldemokratów uspokoiło powierzenie stanowiska sekretarza generalnego Centralnego Komitetu Wykonawczego Leszkowi Millerowi (926 głosy), który wyprzedził wyraźnie m.in. Zbigniewa Siemiątkowskiego (131) i Sławomira Wiatra (70)107). Wybór 36-letniego Kwaśniewskiego na lidera SdRP symbolizował rewolucję pokoleniową, jaka dokonała się w formacji postkomunistycznej i okazał się dla niej zbawienny. Energiczny, a równocześnie pragmatyczny na pograniczu cynizmu Kwaśniewski, przeprowadził postkomunistów przez najtrudniejszy dla nich okres łat 1990-1991, w czym wydatnie pomogli mu niektórzy przedstawiciele obozu solidarnościowego. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Adam Michnik, konsekwentnie lansujący Kwaśniewskiego na lidera partii postpezetpeerowskiej, czego spektakularnym przykładem stał się cykl ich wspólnych debat publicznych. Najważniejsza z nich odbyła się w Poznaniu przed kamerami telewizji i została wyemitowana tuż przed styczniowym zjazdem, wydatnie ułatwiając - co przyznaje sam lider SdRP - sukces Kwaśniewskiego. Radykalna zmiana pokoleniowa w kierownictwie SdRP nie oznaczała bynajmniej radykalnego zerwania z dominującymi w PZPR schematami myślowymi. O tym, jak były one silne, przekonuje charakterystyczny fragment stanowiska Rady Naczelnej SdRP w sprawach międzynarodowych z 10 marca 1990 r.: „(...) w podzielonej na bloki wojskowe Europie nie do zaakceptowania jest zarówno rozciąganie strefy NATO do polskiej granicy, jak i rezygnacja z gwarancji bezpieczeństwa wynikających z przynależności do Układu Warszawskiego. Stąd niezbędność posiadania silnej polskiej armii oraz celowość czasowego stacjonowania w Polsce wojsk radzieckich na wspólnie uzgodnionych i przestrzeganych zasadach. Za szczególnie szkodliwe uważamy podsycanie nastrojów antyradzieckich. Zwracamy uwagę na ujawniające się w obu państwach niemieckich groźne tendencje nacjonalistyczne”108). Próba przejęcia przez SdRP majątku PZPR wywołała falę protestów. Poseł Jan Łopuszański (OKP-ZChN) usiłował nawet złożyć projekt ustawy o nacjonalizacji majątku PZPR, ale rząd i popierająca go większość OKP zablokowały takie rozwiązanie. „Ważne jest - podkreślał w styczniu Aleksander Hall - w jakim stylu odzyskamy ten majątek”. Ostatecznie powołano komisję rządową, która - pod przewodnictwem szefa URM Jacka Ambroziaka - miała dokonać inwentaryzacji majątku PRL-owskich partii politycznych i organizacji młodzieżowych. W rezultacie działania tej komisji państwo przejęło większość majątku PZPR, ale SdRP zdołała zawładnąć i utrzymać - mimo późniejszej ustawy o przejęciu całego majątku b. PZPR z 9 listopada 1990 r. - na tyle dużą jego część (szczególnie gotówkę na kontach i ruchomości, jak np. samochody), że relatywnie dostatni byt materialny tej ponad 60-tysięcznej partii został zapewniony. Sprawa roszczeń skarbu państwa wobec SdRP za użytkowanie bezprawnie przejętego mienia PZPR ciągnęła się przez szereg następnych lat, nie zaszkodziła jednak zbytnio Socjaldemokracji. Najmniejszych problemów z majątkiem nie miało natomiast ZSL, którego działacze nie odczuwali potrzeby tak radykalnej transformacji, jaka nastąpiła w przypadku PZPR. W dniach 26-27 listopada 1989 r. obradował w Warszawie XI Nadzwyczajny Kongres ZSL, nazwany równocześnie Kongresem Odrodzenia Ruchu Ludowego. Kongres zmienił nazwę partii na Polskie Stronnictwo Ludowe „Odrodzenie” oraz uchwalił nowy program nawiązujący do ideologii agraryzmu. Prezesem Naczelnego Komitetu Wykonawczego został Kazimierz Olesiak, a jego zastępcami Stanisław Dąbrowski i Roman Jagieliński. Na przewodniczącego Rady Naczelnej wybrano Józefa Zycha, a funkcje wiceprzewodni-czących powierzono Aleksandrowi Bentkowskiemu, Dominikowi Ludwiczakowi i Antoniemu Podrazie. Wprowadzenie do kierownictwa nowych ludzi miało zwiększyć wiarygodność PSL „O”, ale w rzeczywistości dominujące wpływy ZSL-owskiej nomenklatury, której głównym eksponentem był K. Olesiak, zostały zachowane. Obok PSL „O” na wsi działały jeszcze dwie inne partie chłopskie. W dniach 1112 listopada 1989 r. zwołano w Warszawie II Kongres PSL, który swoją numeracją nawiązywał do mikołajczykowskiego PSL z lat 40. Reprezentowani na nim byli przedstawiciele dwóch utworzonych wcześniej PSL-ów (Henryka Bąka i Józefa Teligi) oraz innych grup inicjatywnych niezależnego ruchu chłopskiego. Na kongresie dokonano scalenia organizacji i wybrano wspólne władze. Prezesem został gen. Franciszek Kamiński, a wiceprezesami Roman Bartoszcze, Henryk Bąk i Edward Kaleta. Partia ta dysponowała w Sejmie 4 mandatami, zapewnionymi jej przez grupę posłów OKP skupioną wokół R. Bartoszcze. Drugą partią chłopską nie mającą żadnego związku z ZSL było Polskie Stronnictwo Ludowe „Solidarność”, którego tworzenie rozpoczęto we wrześniu 1989 r. z inicjatywy przewodniczącego NSZZ „Solidarność” RI Józefa Ślisza. Jego I Kongres odbył się jednak dopiero w lutym 1991 r. W parlamencie członkowie tej partii tworzyli - w ramach OKP - wspólne koło z „Solidarnością” rolniczą, liczące 19 posłów i 8 senatorów. Przywódcy PSL „O”, którym mocno ciążyło ZSL-owskie piętno, dążyli do zjednoczenia z pozostałymi partiami chłopskimi. W przypadku połączenia, niewielkie liczebnie PSL i PSL „S” w niczym nie zagroziłyby faktycznej supremacji ludzi z dawnego ZSL-u, natomiast dalsze istnienie tych partii mogło stworzyć dla PSL „O” niebezpieczną konkurencję. Dlatego jeszcze w styczniu 1990 r., z inicjatywy PSL „O”, doszło do utworzenia Komisji Pojednania Ruchu Ludowego. Okazało się jednak, że PSL „S” nie jest zainteresowane integracją. Ślisz wierzył wówczas, że w oparciu o struktury wiejskiej „Solidarności” zdoła stworzyć wielką partię chłopską, która wyeliminuje PSL „O” ze sceny politycznej. Jednak nawet NSZZ „S” RI nie był w stanie stworzyć na wsi tak dużej ilości struktur lokalnych, jakie PSL „O” odziedziczyło po ZSL. Dodatkowo PSL „S” zaszkodziło poparcie, jakiego partia ta udzielała rządowi Mazowieckiego, co większość chłopów uznała za zdradę interesów ludności wiejskiej. W rezultacie Śliszowi nie udało się stworzyć ugrupowania zdolnego do przeciwstawienia się na wsi spadkobiercom ZSL. Idea zjednoczenia z PSL „O” wywołała kontrowersje także w PSL, gdzie wyraźnie widziano ograniczony charakter zmian, jakie dokonały się trakcie transformacji ZSL-u. Jednak prawie całkowity brak bazy materialnej i perspektyw na jej zdobycie, skłonił znaczną część działaczy PSL do podjęcia akcji integracyjnej. Zjednoczenie PSL „O” z częścią PSL nastąpiło na kongresie w dniu 5 maja 1990 r., na którym powołano bezprzymiotnikowe Polskie Stronnictwo Ludowe. Różnica potencjałów między obu łączącymi się ugrupowaniami była tak znaczna, że w istocie rzeczy można mówić raczej o włączeniu PSL do PSL „O”, aniżeli o równoprawnym zjednoczeniu. Dysproporcję starano się co prawda załagodzić, oddając PSL-owcom sporo miejsc we władzach nowej partii (prezesem NKW został Roman Bartoszcze, a dwóch z trzech jego zastępców także wywodziło się z PSL), ale dominacja dawnych członków ZSL była wyraźna i dość szybko przybysze z niezależnego ruchu ludowego dotkliwie to odczuli. Klub nowego PSL w Sejmie liczył 76 posłów, a jego przewodniczącym został Józef Zych. Pozostała część działaczy PSL, pod wodzą Henryka Bąka, która odrzuciła zjednoczenie z PSL „O” kontynuowała działalność jako PSL (Mikołajczykowskie)109). W drugiej połowie 1989 r. do działalności jawnej przystąpiło szereg partii politycznych utworzonych konspiracyjnie w minionych latach. Do najbardziej znanych należały m.in.: Konfederacja Polski Niepodległej Leszka Moczulskiego, Unia Polityki Realnej Janusza Korwina-Mikke, Polska Partia Socjalistyczna Jana Józefa Lipskiego, Polska Partia Socjalistyczna - Rewolucja Demokratyczna Piotra Ikonowicza, Solidarność Walcząca Kornela Morawieckiego (od 1990 r. Partia Wolności). Równocześnie w latach 1989-1990 rozpoczęło działalność ponad sto całkowicie nowych partii. Bardzo często podejmowały one różne próby integracyjne, ale w sporej części okazały się one nietrwałe (jak np. zjednoczenie trzech PPS-ów w 1990 r.), a ich liczba była i tak niwelowana przez nieustający proces tworzenia nowych formacji. Tylko do 30 października 1990 r. zarejestrowano 154 partie110). Zdecydowana większość z nich nie odegrała oczywiście żadnej roli na scenie politycznej, niemniej kilka zdobyło - co ujawniły m.in. wybory parlamentarne w 1991 r. - szersze poparcie społeczne. Okoliczności powstania najgłośniejszych: Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna oraz Porozumienia Centrum zostaną przedstawione w rozdziale następnym. Obok nich na wymienienie zasługują z pewnością jeszcze dwie formacje, symbolizujące odmienne oblicza polskiej prawicy: Kongres Liberalno--Demokratyczny o orientacji laickiej i proeuropejskiej oraz sceptyczne wobec szybkiej integracji z Zachodem i mocno podkreślające swój związek z nauką Kościoła katolickiego Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Konferencja założycielska KLD odbyła się w dniach 29-30 czerwca 1990 r. w Warszawie, ale utworzenie partii poprzedziły dwa Kongresy Liberałów zorganizowane w Gdańsku w grudniu 1988 r. i listopadzie 1989 r. Ich inicjatorem, a zarazem trzonem nowej partii, było gdańskie środowisko, wydające od 1983 r. poza cenzurą pismo „Przegląd Polityczny”. Przewodniczącym Zarządu Głównego KLD został Janusz Lewandowski, a jego zastępcą Donald Tusk. W Prezydium ZG znalazł się późniejszy premier Jan Krzysztof Bielecki, mający odegrać decydującą rolę w awansie politycznym KLD. W połowie 1990 r. wyodrębniło się w parlamencie w ramach OKP powiązane z Kongresem Koło Liberalno-Demokratyczne, które skupiło 3 posłów i 6 senatorów. ZChN powstało 28 października 1989 r. z połączenia wielu organizacji o orientacji chrześcijańskiej i narodowo-demokratycznej. Do najważniejszych należały: Kluby Polityczne „Ład i Wolność” oraz „Wolność i Solidarność”, a także Katolicki Nurt Stowarzyszeń Akademickich. W skład ZChN weszło także silnie nacjonalistyczne Narodowe Odrodzenie Polski, ale już w lutym 1990 r. opuściło tę partię. Prezesem Zarządu Głównego ZChN wybrano Wiesława Chrzanowskiego, a wiceprezesami Antoniego Macierewicza i Marka Jurka. Partia ta w 1990 r. dysponowała w parlamencie kołem - działającym w ramach OKP - które skupiło 3 posłów i 3 senatorów111). Masowe powstawanie stronnictw politycznych stworzyło pilną potrzebę wprowadzenia uregulowań prawnych, normujących sposób tworzenia i zasady działalności partii. Jeszcze we wrześniu 1989 r. projekt ustawy dotyczący tej sprawy zgłosili posłowie SD. W następnych miesiącach pojawiły się kolejne projekty wniesione przez posłów z organizacji katolików świeckich (PAX, UChS i PZKS) oraz klub PZPR. Własny projekt ustawy zgłosił w styczniu 1990 r. również rząd. W oparciu o cztery powyższe projekty, powstał tekst ustawy „O partiach politycznych”, uchwalonej po ostrej debacie 28 lipca 1990 r. Na jej podstawie partia uzyskuje osobowość prawną z chwilą zgłoszenia do ewidencji prowadzonej przez Sąd Wojewódzki w Warszawie. Jednym z warunków przyjęcia przez Sąd zgłoszenia jest podpisanie go przez 15 osób, posiadających pełną zdolność do czynności prawnych. Jeśli działalność partii zmierza do zmiany przemocą konstytucyjnego ustroju Polski, wówczas Trybunał Konstytucyjny, działając na wniosek ministra sprawiedliwości, może orzec jej delegalizację. Ustawa przyznała partiom prawo prowadzenia działalności gospodarczej (w formie spółdzielni i udziału w spółkach), stwierdzając równocześnie, że źródła finansowe partii są jawne. Zabroniła natomiast korzystania z zagranicznej pomocy zarówno finansowej, jak i rzeczowej112). * * * Rządowi Mazowieckiego przyszło działać w szczególnie trudnych warunkach gospodarczych, społecznych i politycznych. Równolegle z demontowaniem PRL-owskich struktur państwowych, tworzyć musiał podstawy suwerennej polityki zagranicznej oraz wprowadzać bolesny dla społeczeństwa program reform gospodarczych. Ocena bilansu dokonań tego rządu w dalszym ciągu budzi liczne kontrowersje i obfituje w skrajne opinie. Na jednym biegunie mieszczą się jego apologeci, gotowi bronić każdej, nawet najbardziej wątpliwej decyzji rządu. Na drugim zaś ci, którzy na Mazowieckim i jego ekipie nie pozostawiają - z bardzo zresztą różnych powodów - suchej nitki. Patrząc z dystansu, można zaryzykować ocenę, że najdonioślejsze w skutkach i - mimo wysokich kosztów społecznych oraz wielu negatywnych zjawisk - pozytywne dla kraju były decyzje tego gabinetu w sprawach gospodarczych. Korzystny dla Polski był też generalny kierunek polityki zagranicznej wytyczony przez rząd Mazowieckiego, chociaż nie zabrakło błędów i potknięć w wielu konkretnych kwestiach. Natomiast najsłabiej wypada ocena tempa transformacji systemu politycznego i jej niejednoznaczny kierunek. Niewątpliwym sukcesem było stworzenie podstaw rzeczywistego samorządu terytorialnego, ale nie równoważy to licznych zjawisk negatywnych, w tym m.in.: zwlekania z wolnymi wyborami parlamentarnymi, ograniczenia skali reform aparatu państwowego, niezwykle szybkiej utraty poparcia społecznego, czy zapewnienia siłom postkomunistycznym znacznie korzystniejszych warunków startu w systemie demokratycznym niż większości pozostałych ugrupowań. Oczywiście za to wszystko, a także za szereg innych błędów nie ponosi winy wyłącznie rząd Mazowieckiego. Na niego jednak, mimo licznych okoliczności łagodzących, spada główna odpowiedzialność. Rozdział IV KRYZYS I ROZPAD OBOZU SOLIDARNOŚCIOWEGO „Wojna na górze”, która doprowadziła do dekompozycji ruchu solidarnościowego, przedstawiana jest często jako czysto personalny konflikt między środowiskami skupionymi wokół Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego. Osobiste ambicje obu tych polityków rzeczywiście odegrały w tym procesie bardzo istotną rolę, byłoby jednak daleko idącym uproszczeniem wyjaśnienie przyczyn kryzysu wyłącznie w taki sposób. Za najbardziej widocznym sporem personalnym kryło się bowiem starcie dwóch, nigdy do końca nie wyartykułowanych, wizji przemian systemu politycznego Polski. Bezpośrednio po wyborach czerwcowych przed przywódcami ruchu solidarnościowego stanął problem przyszłości komitetów obywatelskich. W ciągu kilku tygodni kampanii wyborczej stały się one znaczącą siłą polityczną, w wielu ośrodkach znacznie bardziej wpływową i lepiej zorganizowaną niż ogniwa samej „Solidarności”. Poczucie zagrożenia wśród związkowców doprowadziło do decyzji Krajowej Komisji Wykonawczej „Solidarności”, która 17 czerwca 1989 r. podjęła uchwałę o rozwiązaniu regionalnych komitetów obywatelskich. Uzasadniając jej przyjęcie Jarosław Kaczyński, pełniący wówczas funkcję sekretarza KKW, stwierdził, że związek „nie widzi dziś potrzeby tworzenia na bazie komitetów obywatelskich czegoś w rodzaju brytyjskiej Partii Pracy”, nie ma też „ambicji powołania organu koordynującego poczynania różnych ugrupowań”113). Decyzja o rozwiązaniu komitetów doprowadziła jednak do licznych protestów, szczególnie ze strony środowiska skupionego wokół Bronisława Geremka oraz Adama Michnika i ostatecznie nie została wprowadzona w życie. Zamiast tego powołano komisję ds. reorganizacji Komitetu Obywatelskiego, mającą przygotować propozycje przyszłej struktury całego ruchu obywatelskiego. Jej członkowie (m.in. Bronisław Geremek i Marcin Król) przedstawiali w następnych miesiącach rozmaite projekty stworzenia tzw. Rady Ruchu Obywatelskiego, ale były one odrzucane zarówno przez KKW, jak i większość działaczy lokalnych komitetów, obawiających się centralizacji ruchu. Po utworzeniu rządu Mazowieckiego i nasileniu procesu erozji rządów PZPR, sprawa przyszłości komitetów obywatelskich nabrała jeszcze większego znaczenia. Tysiące lokalnych urzędów i instytucji, przyzwyczajonych przez lata PRL do nadzoru ze strony komitetów partyjnych, zaczęło od jesieni 1989 r. w podobny sposób traktować regionalne komitety obywatelskie. Przedstawiciele lokalnego aparatu władzy masowo udawali się do KO, zasięgając rad w najróżniejszych sprawach, konsultując posunięcia kadrowe, a często wręcz domagając się podjęcia decyzji. Wypracowane w minionym okresie mechanizmy sprawowania władzy zaczęły mimowolnie spychać ruch obywatelski do roli nowej „siły przewodniej”. Kompromitacja partii o proweniencji PRL-owskiej oraz słabość innych organizacji dawnej opozycji sprawiły, że obóz solidarnościowy stał się faktycznym hegemonem na polskiej scenie politycznej. Wielu polityków solidarnościowych uważało taką sytuację za niezwykle korzystną. Dominacja komitetów obywatelskich miała ich zdaniem nie tylko ułatwić przeprowadzenie trudnego programu reform, ale równocześnie unicestwić w zarodku te siły, które mogły zagrażać procesowi demokratyzacji i europeizacji Polski. „Idea demokratyczna - przestrzegał w październiku 1989 r. Adam Michnik - zderzać się będzie teraz z tęsknotą za autokracją; idea europejska z nacjonalistycznym zaściankiem, społeczeństwo otwarte ze społeczeństwem zamkniętym”. Zatem już nie komuniści, ale bliżej nieokreśleni zwolennicy tendencji autorytarnych oraz „nacjonalistycznego zaścianka” stawali się dla Michnika i związanego z nim środowiska głównym przeciwnikiem. Dlatego właśnie zdaniem redaktora „Gazety Wyborczej” niezbędne było „uformowanie się komitetów obywatelskich w ruch obywatelski »Solidarność«”, którego program miał się opierać na „specyficznej polskiej syntezie orientacji dawniej konkurencyjnych”114). Ta ostatnia propozycja związana była z lansowanym m.in. przez Michnika poglądem, że podział na prawicę i lewicę stał się anachroniczny. „To był błąd - mówił z kolei w jednym z wywiadów w 1990 r. Henryk Wujec - że komitety obywatelskie nie przekształciły się w ugrupowanie społeczno-polityczne. Nie w partię, lecz w sformalizowany ruch obywatelski. (...) Ludzie wolą się jednoczyć wokół zadań, celów, a nie ideologii czy programów politycznych115). Powyższe stanowisko, reprezentowane - w różnych zresztą wersjach - przez grupę polityków wywodzących się z dawnego KOR-u i określanych jako lewica laicka, od początku było ostro krytykowane. Przede wszystkim zarzucano mu skłonność do blokowania rozwoju tradycyjnych nurtów politycznych oraz dążenie do uczynienia z postulowanego ruchu obywatelskiego „Solidarność” narzędzia jednej formacji ideowej. Przeciwnicy opcji integracyjnej nie tworzyli jednolitego środowiska, ale w miarę upływu czasu i nasilania się walki politycznej w obozie solidarnościowym, magnesem przyciągającym większość z nich stał się Lech Wałęsa. 1. POCZĄTKI SPORU Wysuwając Mazowieckiego na stanowisko szefa rządu, Wałęsa wyraźnie liczył, że będzie miał na niego większy wpływ, niż w przypadku, gdyby premierem został Geremek czy Kuroń. Mazowiecki bez trudu odczytał prawdziwe intencje Wałęsy i jeszcze w dniu, w którym otrzymał propozycję, miał powiedzieć do sekretarza Wałęsy Krzysztofa Pusza: „Panie Krzysiu, jak być premierem, mając z jednej strony Wałęsę, a z drugiej Jaruzelskiego? Przecież pana szef będzie się do wszystkiego wtrącał”116). Nie mając złudzeń co do intencji Wałęsy, Mazowiecki od początku urzędowania postanowił manifestacyjnie zademonstrować swóją niezależność od przewodniczącego „Solidarności”. Dlatego zarówno w okresie tworzenia rządu, jak i później, starał się ignorować istnienie Wałęsy. Takie zachowanie z pewnością przyspieszyło rozwój konfliktu, który jednak - z uwagi na styl działania Wałęsy - i tak był przypuszczalnie nieuchronny. Demonstracyjna samodzielność premiera mocno dotknęła Wałęsę. W odpowiedzi postanowił uderzyć równie boleśnie, anektując ukochane dziecko Mazowieckiego – „Tygodnik Solidarność”. Przenosząc się do Urzędu Rady Ministrów, Mazowiecki liczył, że kolejnym szefem pisma zostanie jego dotychczasowy zastępca Jan Dworak. Niespodziewanie dla premiera, Wałęsa mianował we wrześniu 1989 r. nowym redaktorem naczelnym Jarosława Kaczyńskiego. Był to podwójny policzek: nie dość, że nowego redaktora wyznaczył bez konsultacji, to jeszcze został nim Kaczyński, już wówczas uważany w stołecznej elicie solidarnościowej za „złego ducha” Wałęsy. Jednak w istocie rzeczy pretensje Mazowieckiego w sprawie tej nominacji były co najmniej tak samo nieuzasadnione, jak niezadowolenie Wałęsy z braku wpływu na skład nowego rządu. Przewodniczący „Solidarności” miał bowiem pełne prawo mianowania redaktora naczelnego głównego pisma związkowego. Jeśli zaś zignorowanie opinii poprzedniego redaktora naczelnego uznać za niezbyt grzeczne i nielojalne, to jak w takim razie ocenić zachowanie Mazowieckiego, którego Wałęsa wyciągnął z politycznego marginesu? Wałęsa, mianując Kaczyńskiego, chciał przede wszystkim zademonstrować premierowi swoje niezadowolenie i pokazać, że posiada decydujące wpływy w „Solidarności”, stanowiącej przecież główną bazę polityczną rządu. Dalej idące były plany Jarosława Kaczyńskiego, dla którego przejęcie „Tygodnika Solidarność” stanowiło początek realizacji planu zbudowania nowej formacji politycznej. Zamiar ten został natychmiast zauważony przez przywódców lewicy laickiej, którzy za pośrednictwem „Gazety Wyborczej” przypuścili zdecydowany atak na „antydemokratyczną” i arbitralną decyzję Wałęsy. W ten sposób środowisko skupione wokół Geremka i Michnika rozpoczęło - mimo wcześniejszych oporów wobec osoby premiera - stopniową ewolucję w kierunku grupy, która powstała wokół Mazowieckiego. „Gazeta Wyborcza” dość szybko została głównym - chociaż nieformalnym - organem rządu Mazowieckiego, a najważniejszym jej antagonistą stał się „Tygodnik Solidarność”. Pierwszym sygnałem wysłanym do opinii publicznej o podziałach w ruchu solidarnościowym był krótki artykuł Piotra Wierzbickiego „Familia, świta, dwór”, opublikowany w „Tygodniku Solidarność” z 10 listopada 1989 r. Wierzbicki ujawnił w nim istnienie trzech głównych ośrodków w obozie solidarnościowym: środowiska Geremka, Kuronia i Michnika, zorganizowanego wokół Prezydium OKP („familia”), grupy premiera Mazowieckiego („świta”) oraz najbliższego otoczenia Wałęsy („dwór”). Na autora tekstu posypały się głosy pełne oburzenia, czemu towarzyszyły równie głośne zaprzeczenia. Jednak obraz nakreślony przez Wierzbickiego odpowiadał prawdzie, a następne miesiące miały to potwierdzić, wprowadzając jedynie korektę polegającą na powstaniu sojuszu „familii” i „świty”. W dniach 9-10 grudnia 1989 r. odbyła się w Warszawie konferencja „Etos Solidarności”, w której wzięli udział członkowie OKP, KKW NSZZ „Solidarność” i Komitetu Obywatelskiego. Uczestnictwo w obradach Wałęsy, Geremka i Mazowieckiego miało zadać kłam plotkom o istniejących podziałach. Główni bohaterowie dobrze zagrali swoje role, wydali nawet wspólne oświadczenie, głoszące m.in.: „W obliczu powagi chwili wszyscy musimy poprzeć działania obywatelskie na rzecz naprawy Rzeczpospolitej”. Jednak już w trakcie tej samej konferencji okazało się, że jej uczestnicy bardzo różnie widzą kierunek owych „działań obywatelskich” i podjęta wówczas próba przekształcenia komitetów w jeden ruch polityczny zakończyła się fiaskiem. Przyczyniło się do tego zarówno wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego („To spotkanie jest próbą stworzenia monopolistycznej partii”), jak i napisany z inicjatywy ZChN list protestacyjny dużej grupy posłów OKP. W komunikacie kończącym konferencję stwierdzono, że komitety mają stać się „platformą wymiany poglądów” i nie mogą być „narzędziami działania tylko jednej orientacji, ani też same nie powinny stać się partią polityczną”117). W dwa dni po zakończeniu konferencji mającej symbolizować jedność ruchu solidarnościowego, Wałęsa wykonał ruch, który w obozie Mazowieckiego oceniono jako kolejny akt wrogości. Zaapelował mianowicie o czasowe przyznanie rządowi nadzwyczajnych uprawnień, umożliwiających wydawanie dekretów z mocą ustawy w sprawach dotyczących reform gospodarczych i zmian w administracji państwowej. „Sytuacja kraju pogarsza się - dowodził Wałęsa - czas ucieka, kredyt społecznego zaufania jest na wyczerpaniu, a wprowadzane przez władzę zmiany są pozytywne, lecz oceniane jako zbyt powolne”. Wydanie tego rodzaju oświadczenia bez wcześniejszego powiadomienia premiera było z pewnością nielojalne, ale jeszcze bardziej zdumiewające wydają się oskarżenia Wałęsy o dążenie do dyktatury, jakie padły w konsekwencji tego posunięcia. Apel przewodniczącego „Solidarności” zapoczątkował okres jego publicznych ataków na opieszałość rządu, z czasem coraz wyraźniejszych i ostrzejszych. W ten sposób Wałęsa stał się głównym realizatorem strategii przyspieszenia, której głównym autorem był Jarosław Kaczyński. „Należało przystąpić do zdecydowanych działań - mówił na ten temat po kilku latach Kaczyński - zdelegalizować PZPR i opanować aparat przymusu, aresztować szefów bezpieki i partii, oplombować archiwa Komitetu Centralnego, MSW i MON. Natychmiast trzeba było zatrzymać proces uwłaszczania nomenklatury i przystąpić do systematycznej rewindykacji zagrabionego majątku”118). Nie jest jednak jasne, w jakim stopniu przewodniczący „Solidarności” istotnie wierzył wówczas w konieczność tego rodzaju posunięć, w jakim zaś skorzystał z podsuniętej mu wygodnej płaszczyzny ataku, którego celem było zaspokojenie prezydenckich ambicji rozpalonych triumfalną wizytą w Stanach Zjednoczonych (listopad) i wyborem Havla na prezydenta Czechosłowacji (grudzień). W każdym razie, bardzo wielu ludzi nie zgadzających się z ewolucyjną taktyką Mazowieckiego, zaczęło uważać Wałęsę za jedyną siłę zdolną do rzeczywistej rozprawy z dziedzictwem PRL. Rząd Mazowieckiego zdecydowanie odrzucił propozycję Wałęsy. „Nie chcieliśmy nadzwyczajnych pełnomocnictw - stwierdził później Waldemar Kuczyński - bo one zmieniłyby operację antyinflacyjną w samotne przedsięwzięcie rządu, któremu to przedsięwzięciu inne siły polityczne przyglądałyby się, umywszy ręce i czekały, co z tego będzie”119). To naiwne tłumaczenie miało przesłonić istotne przyczyny odmownej reakcji rządu: wrogość wobec koncepcji przyspieszenia oraz niechęć do otrzymania czegokolwiek za sprawą Wałęsy, który z pewnością nie omieszkałby później zdyskontować ewentualnego sukcesu na swoją korzyść. W przypadku zaś porażki programu Balcerowicza, odpowiedzialność i tak spadała na rząd, niezależnie od tego, czy miałby on specjalne pełnomocnictwa, czy też nie. W styczniu 1990 r. pretensje Wałęsy wywołało zachowanie telewizji, wstrzymano emisję programu zawierającego zapis jego spotkania z mieszkańcami Gdańska. Decyzję w tej sprawie podjął wiceprezes Radiokomitetu Jan Dworak, skierowany tam przez Mazowieckiego po objęciu „Tygodnika solidarność” przez Kaczyńskiego. „Na wspomnianym spotkaniu - pisał do premiera rozgniewany Wałęsa - miażdżącą większością głosów poparto politykę rządu. Wstrzymanie programu nasuwa mi wniosek, że rządowi poparcie nie jest już potrzebne. Wezmę to pod uwagę”120). W tym samym czasie do dalszego pogorszenia stosunków doprowadziła sprawa wyborów samorządowych. Mazowiecki, coraz ostrzej krytykowany m.in. przez „Tygodnik Solidarność” za brak reform politycznych, postanowił wystąpić z inicjatywą skrócenia kadencji istniejących władz samorządowych. O swojej propozycji poinformował Wałęsę w czasie spotkania 14 stycznia, publicznie zaś zamierzał ją ogłosić w cztery dni później Sejmie. Tymczasem 16 stycznia Wałęsa wydał oświadczenie, stwierdzające m.in.: „Zmiany następują w tempie, które nie rokuje szans ich skutecznego, szybkiego wprowadzenia. Nie widzę innego wyjścia, jak zwrócenie się do Sejmu i rządu Rzeczypospolitej Polskiej o przyspieszenie terminu wyborów do samorządów lokalnych”. Tłumacząc to posunięcie, Wałęsa napisał w swoich wspomnieniach: „Premier Mazowiecki obraził się na mnie, że ukradłem pomysł, choć dobrze wiedział, że już moje wcześniejsze nawoływanie o specjalne pełnomocnictwa dla rządu było niczym innym, jak chęcią przyspieszenia procesu przemian”. Zupełnie inaczej widział tę sprawę premier, a szef jego doradców Kuczyński ocenił akcję Wałęsy jako „majstersztyk złośliwości” i „cyniczne sprzątnięcie »Żółwiowi« sprzed nosa główki sałaty”121). 18 stycznia Wałęsa uczynił kolejny krok, mocno bulwersujący sfery rządowe: w rozmowie z ambasadorem Browikowem zażądał usunięcia wojsk radzieckich z Polski. Konflikt na linii Warszawa-Gdańsk zaostrzył się, kiedy 22 lutego 1990 r. Wałęsa powierzył wracającemu z emigracji we Francji Zdzisławowi Najderowi kierowanie pracami Komitetu Obywatelskiego. Najder, w latach 70 inicjator Polskiego Porozumienia Niepodległościowego, później zaś dyrektor sekcji polskiej Radia Wolna Europa, skazany zaocznie w 1983 r. przez Sąd Wojskowy na karę śmierci, był zwolennikiem dynamizacji przemian w kraju i wykorzystania ruchu obywatelskiego do formowania nowoczesnego systemu partyjnego. W tym celu zamierzał poszerzyć skład Komitetu Obywatelskiego o reprezentantów różnych orientacji politycznych. Do tej pory zebraniom KO, który w dalszym ciągu nie posiadał regulaminu, przewodniczył Bronisław Geremek. Na bieżąco zaś pracami aparatu administracyjnego KO kierował jego sekretarz Henryk Wujec, będący równocześnie dyrektorem Fundacji Obywatelskiej, dysponującej całym budżetem Komitetu. Nominację Najdera Geremek i Wujec uznali za próbę pozbawienia ich wpływu na ruch obywatelski. 26 lutego Geremek spotkał się z Najderem, który w następujący sposób opisał przebieg rozmowy: „Frontalny atak przypuszcza Geremek. Nie znam Wałęsy, nie znam stosunków. Udzielałem zdumiewających wywiadów. (...) Szuka słowa: megalomania. Zlekceważyłem dorobek KO, jego kolegialne tradycje. Niedopuszczalne wyznaczanie nowych członków. (...) Zawiódł się na mnie, Lech mi zaszkodził, a ja sobie, bo potwierdziłem opinię człowieka konfliktowego. Wstał i wyszedł”122). Od tego momentu rozpoczęła się wielotygodniowa wojna podjazdowa w Komitecie Obywatelskim, toczona między Najderem a Wujcem. Najder - pozbawiony praktycznie wpływu na aparat administracyjny Komitetu i pozostające w jego dyspozycji fundusze - przygotowywał wprowadzenie w skład KO nowych ludzi, tymczasem Wujec starał się izolować go od kontaktów z komitetami regionalnymi. Na spotkaniu Komitetu Obywatelskiego 31 marca 1990 r. jego skład powiększył się o 24 osoby zaproponowane przez Najdera. W większości byli to działacze różnych ugrupowań politycznych, co wywołało zarzuty m.in. ze strony Jerzego Turowicza i Zbigniewa Bujaka, że Najder zmierza do upartyjnienia Komitetu. On sam stwierdził zaś, że wyobraża sobie KO jako „wielogłosową płaszczyznę wyłaniania, dyskutowania i współpracy różnych koncepcji politycznych”. Jednak najważniejszym wydarzeniem w trakcie marcowego zebrania KO był kolejny, tym razem już publiczny atak Wałęsy na Mazowieckiego. Spodziewając się krytyki, premier wygłosił wówczas uprzedzające przemówienie, ostrzegając przed „zamianą polskiego pluralizmu w polskie piekło swarów, podgryzań i walki”. Burzliwe oklaski, jakie otrzymał, dodatkowo rozgniewały Wałęsę, uświadamiając mu, że w istniejącym składzie Komitetu dysponuje mniejszym poparciem niż Mazowiecki. Potwierdziła to chłodna reakcja sali na jego chaotyczną i emocjonalną krytykę nieudolności rządu. Przebieg tego spotkania umocnił w Wałęsie przekonanie, że jedyną drogą do zdobycia władzy jest odwołanie się do mas, wśród których czuł się znacznie lepiej niż wśród czysto inteligenckiego KO. Nadchodził czas walki o urząd prezydenta. Wyciągnięty w marcu na forum publiczne spór wewnątrz obozu solidarnościowego, zaniepokoił hierachię kościelną. W dniach 7 i 8 kwietnia w Gdańsku, na zaproszenie biskupa Tadeusza Gocłowskiego, doszło do spotkania Mazowieckiego, Geremka, Halla, Kuronia, Michnika, Stelmachowskiego, Olszewskiego i Wałęsy. W jego trakcie Wałęsa potwierdził swoje prezydenckie aspiracje, kusząc równocześnie Geremka stanowiskiem wiceprezydenta, a Mazowieckiego obietnicą pozostawienia na stanowisku szefa rządu. Jednak wobec braku poparcia (wyraził je jedynie Kuroń) - szczególnie widocznego w wypowiedzi Halla oraz znamiennym milczeniu Mazowieckiego - zapowiedział: „Panowie, ja i tak będę tym prezydentem, bez względu na to, czy wy tego będziecie chcieli, czy nie”123). 7 kwietnia - a więc tego samego dnia, gdy trwały bezskuteczne naciski na Wałęsę - Jarosław Kaczyński, w wywiadzie dla „Życia Warszawy”, zgłosił kandydaturę przewodniczącego „Solidarności” na prezydenta, zaś sam zainteresowany - mimo utyskiwań na przedwczesne ujawnienie planów - w kilka dni później potwierdził, że zamierza ubiegać się o ten urząd. O prezydenckich aspiracjach Wałęsy mówiono już od dawna, ale ich oficjalne ogłoszenie rozpoczęło nową fazę konfliktu. Spodziewając się nadejścia tej chwili, w połowie marca (a wedle innego przekazu jeszcze w styczniu), niektórzy z najbliższych współpracowników Mazowieckiego zaczęli namawiać premiera, aby przeciwstawił się Wałęsie i wysunął własną kandydaturę. Mazowiecki wahał się jeszcze przez dobrych kilka miesięcy, ale dla jego zwolenników już od wczesnej wiosny nie ulegało wątpliwości, że w żadnym razie nie udzielą poparcia przewodniczącemu „Solidarności”. Wałęsa nie był zadowolony z wypowiedzi Kaczyńskiego, ponieważ ujawniła ona jego plany tuż przed II Krajowym Zjazdem Delegatów NSZZ „Solidarność”, który obradował w Gdańsku od 19 do 24 kwietnia. Prezydenckie aspiracje mogły mu zaszkodzić w oczach kandydatów i utrudnić reelekcję na stanowisko przewodniczącego związku. Tak się jednak nie stało. Kandydaturę Wałęsy poparło 362 delegatów, podczas gdy jego dwaj konkurenci Andrzej Słowik i Tomasz Wójcik otrzymali odpowiednio 52 i 25 głosów. Był to wynik wyraźnie lepszy od uzyskanego w 1981 r. na I Zjeździe. „Gdy zostanę prezydentem - oświadczył delegatom rozpromieniony łatwym zwycięstwem Wałęsa - zaproszę was do Belwederu i razem wybierzemy nowego przewodniczącego”. Przebieg zjazdu wykazał, że Wałęsa posiada w „Solidarności” spore zaplecze polityczne, co było szczególnie ważne na tle jego nie najlepszych wówczas notowań w społeczeństwie. Z przeprowadzonego w kwietniu przez CBOS badania opinii publicznej wynikało, że Wałęsa z poparciem rzędu 16,1% wygląda w potencjalnym wyścigu do prezydentury nie tylko gorzej od Mazowieckiego (24%) i Geremka (19%), ale nawet od Jaruzelskiego (16,6%)124). Jednak dość szybko liczby te miały ulec zasadniczej zmianie. 2. UTWORZENIE PC I ROAD Jarosław Kaczyński rozpoczął przygotowania do utworzenia własnego ugrupowania już na przełomie 1989 i 1990 r. W styczniu i marcu w redakcji „Tygodnika Solidarność” odbyły się spotkania z udziałem przedstawicieli szeregu niewielkich organizacji centroprawicowych oraz niektórych komitetów obywatelskich. Wczesną wiosną, po wysunięciu kandydatury Wałęsy na stanowisko prezydenta oraz przekreśleniu szans na jego porozumienie z obozem Mazowieckiego, sytuacja dojrzała do kolejnego kroku. 12 maja, na konferencji prasowej, powiadomiono dziennikarzy o utworzeniu Porozumienia Centrum (PC), poparto kandydaturę Wałęsy na prezydenta oraz przedstawiono deklarację, w której żądano dynamizacji przemian ustrojowych. W szczególności domagano się przyspieszenia: 1) wyborów parlamentarnych (najpóźniej wiosną 1991 r.); 2) wyborów prezydenckich (Kaczyński mówił o elekcji jeszcze latem 1990 r. przez Zgromadzenie Narodowe); 3) przebudowy gospodarki (prywatyzacja i demonopolizacja); 4) publicznej debaty konstytucyjnej oraz tworzenia rzeczywistego pluralizmu politycznego. W pierwszym okresie istnienia (do I Kongresu w marcu 1991 r.) PC stanowiło koalicję ugrupowań politycznych, organizacji i poszczególnych osób. Akces do Porozumienia zgłosiły m.in.: Grupa Polityczna „Wola”, Centrum Demokratyczne, Kongres Liberałów, Partia Chrześcijańsko-Demokratyczna, PSL (Mikołajczykowskie). Na I Konferencji Programowej PC w dniu 23 czerwca przewodniczącym PC wybrano Jarosława Kaczyńskiego, a sekretarzem generalnym Przemysława Hniedziewicza. W nowej formacji znaleźli się m.in. Krzysztof Czabański, Jerzy Eysymontt, Adam Glapiński, Andrzej Kern, Jacek Maziarski i Jan Olszewski. Reakcja rządu Mazowieckiego na utworzenie PC była wyraźnie wroga. Na konferencji prasowej 23 maja minister Hall oświadczył, że zmiana na stanowisku prezydenta jest przedwczesna, a gdyby miała nastąpić, to tylko w formie wyborów powszechnych. Dodał także, że nie wie, „na jakiej podstawie senator Kaczyński sądzi, że Lech Wałęsa nie będzie miał poważnego kontrkandydata”. Aluzja była nadzwyczaj czytelna. W pierwszym okresie istnienia PC nie było formacją jednorodną i skupiało zarówno zwolenników ostrego kursu wolnorynkowego (gdańscy liberałowie), jak i partie opowiadające się za znacznym interwencjonizmem państwa, w rodzaju PChD czy PSL(M). Jego uczestników łączyła natomiast krytyczna ocena polityki rządu Mazowieckiego i obawa przed zmonopolizowaniem sceny politycznej przez solidarnościową lewicę. Dlatego naturalnym sojusznikiem dla PC stał się Lech Wałęsa, który 11 czerwca spotkał się z jego przywódcami i udzielił im swojego poparcia. Szybko rozwijające struktury regionalne Porozumienie Centrum (w październiku miało już biura we wszystkich województwach), stało się drugim, obok „Solidarności”, motorem kampanii prezydenckiej Wałęsy. Wśród parlamentarzystów OKP, po stronie PC opowiedziało się 25 posłów i 7 senatorów125). Od samego początku między Wałęsą a Kaczyńskim, na zewnątrz zdającym się tworzyć zgodny tandem, toczyła się cicha, zakulisowa gra. Przywódca PC postulował jak najszybszy wybór Wałęsy na prezydenta, ale ceną za ten pośpiech miał być wybór przez Zgromadzenie Narodowe, nie mające - z uwagi na kontraktowy skład Sejmu - pełnej legitymacji społecznej. Pozycja tak wybranego prezydenta nie byłaby silna, a jego kadencja - zbyt długa. Trwałaby do czasu wybrania nowego parlamentu i uchwalenia konstytucji, co mogło nastąpić w 1991 r. Kaczyński - już po rozstaniu z Wałęsą - twierdził, że zaproponował taki mechanizm, ponieważ nie miał pełnego zaufania co do rzeczywistych intencji przewodniczącego „Solidarności” oraz sposobu w jaki będzie on sprawował najwyższy urząd w państwie126). Czy tak było istotnie, pozostanie tajemnicą prezesa PC. Nie ulega jednak wątpliwości, że postulowany przez niego plan z jednej strony umożliwiał przyspieszenie przemian politycznych (do czego przyczyniłoby się zastąpienie Jaruzelskiego Wałęsą), z drugiej zaś - stwarzał szansę ponownego wyboru prezydenta w chwili, gdy będą już znane jego uprawnienia określone przez nową ustawę zasadniczą. Taki wariant nie odpowiadał jednak Wałęsie, który 17 sierpnia zdezawuował propozycję PC, opowiadając się za powszechnymi wyborami prezydenckimi. Musiało to opóźnić elekcję o kilka miesięcy, ale za to stwarzało szansę na triumfalne zwycięstwo, na czym Wałęsie bardzo zależało. Paradoksalnie, w tej sprawie jego oczekiwania zbiegły się z dążeniami obozu Mazowieckiego, którego przywódcy wierzyli, że ich lider ma większe szansę wygrać z Wałęsą w wyborach powszechnych, niż na forum Zgromadzenia Narodowego. Równolegle z tworzeniem Porozumienia Centrum trwał proces budowy przeciwnego obozu politycznego. 7 maja w Krakowie doszło - na zaproszenie Henryka Wujca - do pierwszego spotkania grupy 42 polityków i ludzi kultury, którzy, pod przewodnictwem Jerzego Turowicza, zastanawiali się nad powołaniem ugrupowania skupiającego zwolenników rządu Mazowieckiego. Żadnych decyzji wówczas jeszcze nie podjęto, ale wydarzenia następnych dni gwałtownie przyspieszyły rozpoczęte przygotowania. W niespełna tydzień po konferencji krakowskiej powstało PC, a 13 maja - na kolejnym zebraniu Komitetu Obywatelskiego - Wałęsa wygłosił ostre przemówienie, w którym padły słynne później słowa: „Jeżeli jest spokój u góry, to na dole jest wojna. Dlatego zachęcam państwa do wojowania. (...) Stan wojenny wprowadził marazm i obecna koncepcja robi to samo. Wziąłem sobie urlop, kiedy Tadeusz Mazowiecki został premierem. Dzisiaj schodzę z urlopu”127). Głosząc koncepcję „wojny na górze”, zapewniającej „spokój na dole”, Wałęsa w charakterystyczny dla siebie sposób komunikował, że dalsze podtrzymywanie fałszywej jedności obozu solidarnościowego jest szkodliwe zarówno dla niego samego, jak i dla Polski. 10 czerwca w Krakowie odbyło się kolejne spotkanie, którego gospodarzem był Jerzy Turowicz. Tym razem wzięło w nim udział około stu osób, a długotrwała dyskusja zaowocowała podjęciem decyzji o utworzeniu Sojuszu na rzecz Demokracji. Miał to być wielonurtowy ruch polityczny o charakterze - jak stwierdzał komunikat wydany po naradzie – „koalicji obywatelskiej wspierającej program rządu”. W trakcie obrad wyraźnie zderzyły się dwie opcje: zdecydowanych przeciwników Wałęsy (m.in. Z. Bujak i H. Wujec) oraz tych, którzy - jak Jerzy Stępień czy Jan Maria Rokita - proponowali podjęcie próby przekonania przewodniczącego do poparcia krakowskiej inicjatywy. W rezultacie ich żądań, do Wałęsy udała się nawet specjalna delegacja, ale reakcja lidera „Solidarności” była - czego należało oczekiwać - bardzo chłodna. Dla części uczestników spotkania krakowskiego Sojusz na rzecz Demokracji był formacją niespójną, mało wyrazistą politycznie, a przede wszystkim zbyt słabo antywałęsowską. Dlatego po czerwcowej bitwie o komitety obywatelskie i ostatecznym rozłamie w KO, zdecydowali się oni utworzyć organizację o wyraźnie partyjnym charakterze. 16 lipca 1990 r. w Warszawie powstał Ruch Obywatelski - Akcja Demokratyczna (ROAD). Wśród przywódców tej partii znaleźli się m.in. Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Adam Michnik, Jan Lityński, Henryk Wujec i Zofia Kuratowska. W deklaracji założycielskiej ROAD-u pisano: „Zmiany nie są łatwe. Ciąży dziedzictwo komunizmu. Rozbudzone jego upadkiem nadzieje i brak natychmiastowej poprawy warunków bytu otwierają drogę demagogii, popieraniu sprzecznych ze sobą roszczeń. Sprzyja destabilizacji kraju, anarchizacji życia publicznego i może zachwiać wiarę w instytucje demokratyczne. Złudnym nadziejom na łatwe rozwiązania chcemy przeciwstawić realistyczny program przemian i skuteczne działania”. Zdania te stanowiły dość czytelną krytykę haseł głoszonych przez Wałęsę oraz popierające go Porozumienie Centrum. Jeszcze wyraźniej artykułowano to w biuletynie informacyjnym ROAD-u, pisząc wprost: „Naszymi sojusznikami są ludzie głębiej interesujący się rzeczywistością i sprawiedliwie oceniający dokonania, przeciwnikami - ludzie odrzucający politykę rządu i zwolennicy silnej prezydentury Wałęsy”. „Na zachód od Centrum” - brzmiał niezwykle charakterystyczny tytuł wywiadu Zbigniewa Bujaka dla „Polityki”, w którym propagując idee ROAD-u, oskarżał równocześnie PC o dążenie do „pozaprawnych rozpraw, gróźb, że ulica ma wymierzać sprawiedliwość”. Głównymi ośrodkami ROAD-u, od chwili powstania będącego formacją wyraźnie inteligencką, stały się duże ośrodki akademickie: Warszawa (około 50% ogółu członków), Kraków, Wrocław i Łódź. Natomiast w mniejszych miastach wpływy ROAD-u były znikome. W parlamencie koło ROAD-u - do stycznia 1991 r. pozostające w ramach OKP - liczyło 30 posłów i 24 senatorów128). ROAD, którego orientację można określić jako liberalno-socjaldemokratyczną, skupił większość przeciwników Wałęsy i PC w obozie solidarnościowym. Pozostali, pragnący zaakcentować swą centroprawicową, umiarkowanie konserwatywną orientację, powołali do życia 27 czerwca Forum Prawicy Demokratycznej (FPD). Główną rolę w tej małej partii - pozostającej w koalicji z ROAD w ramach Sojuszu na rzecz Demokracji - odgrywali Aleksander Hall (od listopada 1990 r. przewodniczący FPD) oraz Michał Wojtczak, Henryk Woźniakowski i Kazimierz Michał Ujazdowski. Parlamentarne koło FPD składało się z 4 posłów i 2 senatorów. 3. WALKA O KOMITETY OBYWATELSKIE Utworzenie ROAD-u poprzedziła ostateczna batalia o opanowanie komitetów obywatelskich, które dla obu formujących się orientacji stanowić mogły bezcenne zaplecze organizacyjne. 1 czerwca Wałęsa skierował list do Henryka Wujca, odwołujący go ze stanowiska sekretarza KO i uzasadniający to koniecznością zapewnienia Komitetowi „szerszej politycznej formuły”. Komitet Obywatelski, dodawał Wałęsa, „nie może być ani zapleczem rządu, ani OKP”. Równocześnie wystosował pismo do Adama Michnika, usuwające go z funkcji redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” i odbierające pismu prawo używania znaku graficznego „Solidarność”. Próba odwołania Michnika miała charakter czysto propagandowy, bowiem „Gazeta Wyborcza” była wydawana przez całkowicie niezależną od „Solidarności”, a zatem Wałęsy, spółkę „Agora”. Mimo to Michnik zareagował elegancko, odgrywając komedię składania dymisji, nie przyjętej oczywiście przez przywiązanych do niego członków redakcji. Wujec nie był skłonny do takich gestów i zdecydowanie odrzucił żądanie Wałęsy, argumentując, że został powołany w drodze wyboru przez KO i tylko „Komitet może mnie z tej funkcji odwołać”. Pamiętna odpowiedź Wałęsy na list Wujca składała się z zaledwie trzech słów: „Czuj się odwołany”129). 5 czerwca Wałęsa poinformował opinię publiczną, że powodem odwołania sekretarza KO był niewłaściwy sposób zarządzania finansami Komitetu. Chodziło o to, że Wujec - jako dyrektor Fundacji Obywatelskiej - przydzielał środki na działalność Komitetu, którymi następnie, już jako sekretarz KO i szef jego Biura, samodzielnie dysponował. Do ostatecznej konfrontacji miało dojść na posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego 24 czerwca. Zanim to jednak nastąpiło, 17 czerwca, podczas konferencji przedstawicieli komitetów obywatelskich, zwołanej przez wicemarszałka Senatu Andrzeja Wielowieyskiego, premier Mazowiecki wystąpił do nich ze specjalnym apelem: „Ten rząd zwraca się do was, abyście byli jego oparciem politycznym, nie dla rządu jako dla ludzi, ale dla tej linii, którą reprezentuję”. Była to wyraźna prośba o poparcie w sporze z Wałęsą i PC. W trakcie konferencji Aleksander Labuda - należący do środowiska przyszłego ROAD-u - zaproponował przewodniczącym wojewódzkich komitetów utworzenie federacji, posiadającej stałe przedstawicielstwo. Jego propozycja została odrzucona, ale równocześnie zadecydowano - bez wiedzy Najdera - o zwołaniu na 1 lipca ogólnopolskiej konferencji komitetów obywatelskich, na której planowano ponowić próbę stworzenia jednolitego ruchu obywatelskiego. Przygotowaniem konferencji miał się zająć sekretariat, w którego skład weszli m.in. Henryk Wujec, Zbigniew Bujak i Aleksander Labuda. Równolegle rozpoczęto zbieranie podpisów pod petycją do Wałęsy o rozwiązanie Komitetu Obywatelskiego, w którym - po systematycznym poszerzaniu jego składu przez Najdera - zwolennicy Mazowieckiego stracili już większość. Ewentualne rozwiązanie KO stworzyłoby dogodną sytuację do ponowienia planów integracyjnych na lipcowej konferencji. W odpowiedzi Najder i Wałęsa wystosowali do komitetów lokalnych zaproszenie na konkurencyjną konferencję w dniu 30 czerwca. Z sekretariatu przygotowującego lipcowe spotkanie wystąpili natomiast Aleksander Krzeszowski i Antoni Tokarczuk, oświadczając, że „nie zgadzają się z postępowaniem i trybem pracy sekretariatu (...) zmierzającym do przesądzenia przez konferencję kształtu i celów ruchu obywatelskiego”. Inni członkowie sekretariatu wydali z kolei komunikat dezawuujący inicjatywę Wałęsy i Najdera130). Niezwykle napiętą sytuację zaognił dodatkowo wywiad Wałęsy dla „Gazety Wyborczej” opublikowany 20 czerwca, w którym zaatakował on Mazowieckiego i Geremka oraz przedstawił swoją wizję prezydentury: „Na dziś, gdy zmieniamy system, potrzeba prezydenta z siekierą: zdecydowany, ostry, prosty, nie certoli się, nie przeszkadza demokracji, ale natychmiast blokuje luki. Gdy widzi, że korzystają ze zmiany systemu, rozkradają, wydaje dekret, ważny do czasu uchwały sejmowej”. Dwa dni później, rzecznik rządu Małgorzata Niezabitowska przeprowadziła najostrzejszy atak na przewodniczącego „Solidarności”, określając go m.in. mianem „przyspieszacza z siekierą”. W takiej atmosferze doszło 24 czerwca do decydującego posiedzenia Komitetu Obywatelskiego. Ton obradom nadał Wałęsa. Nie bacząc na obecność kamer telewizyjnych, rozpoczął od ataku na Jerzego Turowicza, żądając wyjaśnienia wcześniejszych krytycznych wypowiedzi redaktora „Tygodnika Powszechnego”. Wystąpienie Wałęsy doprowadziło do gniewnych reakcji kilku uczestników (m.in. Zbigniewa Bujaka i Władysława Frasyniuka), co ostatecznie przesądziło o przebiegu obrad. Merytoryczna dyskusja została zdominowana przez najzwyklejszą awanturę. W jej trakcie Aleksander Hall zajął się oceną prezydenckich predyspozycji Wałęsy: „Bardzo szanuję Lecha Wałęsę jako towarzysza wspólnej drogi (...) Natomiast chcę powiedzieć wyraźnie (...): nie uważam go za dobrego kandydata na prezydenta Rzeczypospolitej”. W odpowiedzi Wałęsa wyraził podobną opinię na temat Halla jako ministra. Z kolei Bronisław Geremek, w typowym dla siebie kaznodziejskim stylu, użalał się nad rzekomą przemianą Wałęsy: „Nigdy panie Lechu takich słów z pańskich ust przez 10 lat nie słyszałem. Bo gdybym słyszał, to bym nie był razem z panem. (...) I pytam się co się zmieniło panie Lechu, co się stało?”. Stwierdził też, że Wałęsa może zostać prezydentem „tylko drogą ulicy”. Reprezentujący PC Stefan Kurowski gwałtownie zaatakował rząd: „Muszę powiedzieć, że nie dołączę się do pudła apologetów premiera Mazowieckiego i jego rządu. (...) Głównym nurtem tego rządu jest spowalnianie procesów zmian. To jest ta dewiza Mazowieckiego i ludzi, którzy z nim współpracują”. Wtórował mu Jarosław Kaczyński: „Interesy dawnej nomenklatury i interes społeczeństwa są ze sobą sprzeczne. Układ okrągłego stołu, który próbuje je pogodzić, jest zgubny dla spokoju społecznego. Hybrydalny system władzy Jaruzelski-Mazowiecki musi przestać istnieć”. Z kolei Andrzej Wielowieyski, próbujący przekonać zebranych do swoich racji przy pomocy wyników badań opinii publicznej, usłyszał od Wałęsy: „Stłucz pan termometr, a nie będziesz pan miał gorączki”. Wszystkich przelicytował jednak Adam Michnik, oświadczając patetycznie: „... dziś tu, na tej sali demokracja polska znalazła się w niebezpieczeństwie”. Niezadowolony z użycia pod jego adresem określenia „lewica laicka”, które notabene, sam w latach siedemdziesiątych spopularyzował, dodał: „Jeżeli ja jestem lewicą laicką i kryptokomunistą, to wy, szanowni moi antagoniści, jesteście po prostu świniami”131). „Zebranie zakończyło się w atmosferze zamieszania - napisał w swoich wspomnieniach Zdzisław Najder. - Geremek postulował rozwiązanie Komitetu, ale nie poddał wniosku pod głosowanie, tylko zgłosił w imieniu podpisujących rezygnację”132). Z Komitetu wystąpiło 63 członków, których zdecydowana większość już wkrótce znalazła się wśród założycieli ROAD-u i FPD. Rozłam dokonał się w fatalnej atmosferze personalnych utarczek, co wszyscy Polacy mogli obejrzeć na ekranach telewizorów w kilkakrotnie powtarzanej relacji. Dla społeczeństwa, w całej epoce PRL skrupulatnie izolowanego od informacji o walkach w elicie władzy, tak gwałtowny przebieg konfliktu musiał być szokujący i trudny do przyjęcia. W rezultacie cień padł na wszystkie odłamy obozu solidarnościowego i zapoczątkował proces stopniowej erozji poparcia dla polityków wywodzących się z tej formacji. Rozłam w KO pociągnął za sobą konieczność samookreślenia się przez lokalne komitety. W konferencji odbytej 30 czerwca wzięło udział 171 delegatów, z których zdecydowana większość poparła Wałęsę i odrzuciła zaproponowaną przez Bujaka ideę federalizacji ruchu obywatelskiego. W spotkaniu zwołanym przez stronę przeciwną w dniu 1 lipca uczestniczyło jedynie 75 reprezentantów komitetów lokalnych, ale nawet wśród nich propozycja utworzenia Krajowej Konferencji Obywatelskiej nie zyskała poparcia większości. Walka o komitety została zatem wygrana przez zwolenników Wałęsy. Potwierdził to także późniejszy stosunek komitetów do solidarnościowych kandydatów na prezydenta. Kiedy 14 października, na jednej z kolejnych konferencji krajowych, doszło do głosowania nad wnioskiem o poparcie dla poszczególnych kandydatów, Wałęsę poparło 91 delegatów, Mazowieckiego zaledwie 7, a 35 pozostałych opowiedziało się przeciw popieraniu któregokolwiek133). Gwałtowny konflikt zachwiał ruchem obywatelskim, który w drugiej połowie 1990 r. wszedł w fazę schyłkową. O ile jeszcze w sierpniu poparcie wyborcze dla KO w przyszłych wyborach parlamentarnych deklarowało 38,7% respondentów, to w listopadzie liczba ta stopniała do 20,3%, a w grudniu 1990 r. do 15,7%134). W sytuacji przekreślenia idei zbudowania na bazie komitetów jednolitego ugrupowania oraz gwałtownych sporów wewnętrznych, był to proces nieuchronny. Porozumienie Centrum, wbrew formułowanym przez ROAD oskarżeniom, nie zdołało przejąć większości komitetów i stopniowo ich działalność zaczęła zamierać. Wobec rozwoju partii politycznych, komitety, operujące ogólnikową frazeologią zaangażowania obywatelskiego i patriotycznego, stawały się anachronizmem. Utopijna okazała się także koncepcja Najdera nadania komitetom charakteru forum współpracy ugrupowań politycznych. Po czerwcowym rozłamie w Komitecie Obywatelskim, podejmowane były jeszcze przez hierarchię kościelną próby pogodzenia zwaśnionych stron. Służyć temu miały m.in. co najmniej dwa spotkania Wałęsy i Mazowieckiego, do których doszło 7 lipca w podwarszawskim klasztorze i 31 sierpnia w kurii gdańskiej. Mazowiecki starał się nakłonić Wałęsę do rezygnacji z ubiegania się o prezydenturę i proponował wysunięcie kompromisowego kandydata (przypuszczalnie Andrzeja Stelmachowskiego), możliwego do poparcia przez obu polityków. Wałęsa, którego notowania popularności rosły w tempie równie szybkim, co spadek poparcia dla Mazowieckiego (w sierpniu przewodniczący „Solidarności” prowadził już z premierem w sondażach), zdecydowanie odrzucił te propozycje. Z kolei premier, utwierdzany przez swoje otoczenie w wierze w ogromne szansę na zwycięstwo wyborcze, nie chciał pójść do Canossy135). Porozumienie, którego w istocie nie chciała żadna ze stron, było w tej sytuacji niemożliwe. * * * Rozpad obozu solidarnościowego był nieuchronny i nietrudny do przewidzenia. Ten wielki ruch społecznego protestu przeciw komunizmowi zgromadził w swoich ramach wiele mocno zróżnicowanych środowisk politycznych. Na przełomie 1989 i 1990 r. coraz wyraźniej zaznaczyły się w nim dwie orientacje. Jedna odwoływała się do wizji państwa liberalnego i laickiego, główne zagrożenie dostrzegając w nacjonalizmie, klerykalizmie i ksenofobii części polskiego społeczeństwa. Druga z kolei bliska była katolicyzmowi i ludowemu konserwatyzmowi, a jej zwolennicy za najważniejszego przeciwnika uważali postkomunistów, których wpływy - gospodarcze i polityczne - oceniali jako wciąż bardzo duże. Dla zwolenników pierwszej opcji, rozwiązanie PZPR oznaczało faktyczny kres walki z komunizmem, zaś dla ich antagonistów, zaledwie koniec jednego z etapów tej walki. W tej sytuacji wszelkie próby sztucznego podtrzymywania jedności obozu solidarnościowego - uzasadniane dobrem reform - były skazane na niepowodzenie. Jego rozpad otworzył drogę do budowy normalnej demokracji parlamentarnej, której podstawą są partie polityczne. Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że rozmiary dezintegracji - szczególnie w przypadku obozu Wałęsy - okazały się zbyt daleko idące, co jednak w pełni uwidoczniło się dopiero przy okazji wyborów parlamentarnych w 1991 r. Szkodliwa okazała się także nadmierna personalizacja podziałów, stawiająca konserwatystę Halla w jednym szeregu z socjalistą Bujakiem. Podobne różnice występowały także w przeciwnym obozie, gdzie liberałowie sąsiadowali z narodowcami. Osobiste urazy liderów doprowadziły do sytuacji, w której ugrupowania post-solidarnościowe - mimo wspólnych korzeni - nie tylko nie stały się sojusznikami, ale na wzajemne ataki poświęcały znacznie więcej energii, niż na zwalczanie innych sił politycznych. Takie zachowanie musiało prędzej czy później doprowadzić do politycznego upadku wszystkich spadkobierców ruchu solidarnościowego. Rozdział V PIERWSZE POWSZECHNE WYBORY PREZYDENCKIE 26 lipca 1990 r. Wałęsa spotkał się z prezydentem Jaruzelskim, dając mu jasno do zrozumienia, że czas jego misji dobiega końca. Następnego dnia przywódcy PC rozpoczęli zbieranie podpisów pod apelem do prezydenta, żądającym ustąpienia z urzędu. Apelu tego nie poparli parlamentarzyści z ROAD-u i FPD, złożyli natomiast projekt ustawy o zmianie konstytucji, przewidujący przeprowadzenie powszechnych wyborów prezydenckich. Ustosunkowując się do tych wydarzeń, Jaruzelski skierował list do marszałka Sejmu Mikołaja Kozakiewicza, w którym uzależniał swoje ustąpienie od ustalenia przez Sejm kalendarza wyborczego, wyznaczonego przez „potrzeby konkretnej sytuacji społeczno-politycznej”. Próbę jego sprecyzowania podjęto na spotkaniu 27 głównych postaci polskiej sceny politycznej, do którego doszło 18 września na zaproszenie prymasa Józefa Glempa. Tak zwana „herbatka u prymasa”, jak określiła to spotkanie prasa, miała też stać się ostatnią szansą zawarcia kompromisu w rozbitym obozie solidarnościowym, a zarazem - na co szczególnie liczyli zwolennicy premiera Mazowieckiego - okazją skłonienia Wałęsy do przełożenia wyborów prezydenckich na późniejszy termin. Aby zapobiec kolejnym naciskom, w przeddzień zebrania Wałęsa wydał oświadczenie, w którym zdecydowanie podtrzymał wolę kandydowania, okraszając je swoim ulubionym sformułowaniem: „nie chcę być prezydentem, ale będę musiał”. Spotkanie w Pałacu Prymasowskim zakończyło się bez wyraźniejszych ustaleń. Większość uczestników opowiedziała się za przyspieszeniem wyborów, a Jaruzelski podtrzymał gotowość ustąpienia, jednak - jak zanotował marszałek Kozakiewicz - nie w „trybie zamachu stanu, lecz procedury legalnej”. Wypowiedź ta, podobnie jak kilka innych głosów (m.in. T. Mazowieckiego, B. Geremka, A. Halla, A. Stelmachowskiego), postulujących konieczność utrzymania kultury politycznej, była skierowana pod adresem Wałęsy i Kaczyńskiego, którym pośrednio i - z braku konkretnych zarzutów - ogólnikowo, zarzucano awanturnictwo oraz skłonność do łamania prawa136). Znaczenie “herbatki u prymasa" polegało na ostatecznym wyrażeniu zgody przez większość liczących się sił politycznych na szybkie, powszechne wybory prezydenckie. Otworzyło to drogę do stosownych decyzji Sejmu, który 21 września podjął uchwałę o skróceniu kadencji parlamentu i prezydenta. O ile jednak w przypadku prezydenta uchwała stwierdzała, że wybory winny się odbyć nie później niż w grudniu 1990 r., to decyzję o samorozwiązaniu parlamentu odsunięto do pierwszego kwartału 1991 r. Jednoczesne przeprowadzenie wolnych wyborów prezydenckich i parlamentarnych - co z punktu widzenia budowy porządku demokratycznego wydawało się w pełni uzasadnione - było odrzucane, z przyczyn czysto partykularnych, przez większość mających na to wpływ ośrodków. W dawnym obozie solidarnościowym za takim rozwiązaniem opowiadali się jedynie nieliczni politycy (m.in. Andrzej Stelmachowski i Jacek Merkel); większość - w tym Wałęsa i Mazowiecki oraz liderzy skupionych wokół nich partii - opowiadała się za odroczeniem wyborów parlamentarnych. Oficjalnie uzasadniano to zagrożeniem, jakie dla procesu reform niosła ze sobą kampania wyborcza i przerwa w działaniu parlamentu. Nie dodawano jednak, że dla przyszłego prezydenta kontraktowy Sejm był znacznie wygodniejszy od posiadającego rzeczywistą legitymację społeczną, zaś przywódcom partii postsolidarnościowych odroczenie wyborów zapewniało czas na rozbudowę wątłych struktur organizacyjnych i pozwalało żywić nadzieję, że w przyszłej kampanii będą mogli wykorzystać autorytet bliskiego sobie prezydenta. Do wyborów parlamentarnych nie spieszyło się też oczywiście posłom z PSL, SD, a zwłaszcza z ponad stuosobowego Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej (PKLD), dla których w większości byłby to koniec kariery politycznej. Z głosami ugrupowań pozaparlamentarnych - konsekwentnie domagających się jak najszybszych wyborów - nikt się specjalnie nie liczył. 27 września Sejm dokonał nowelizacji konstytucji i przyjął ustawę o wyborze prezydenta, przewidującą jego elekcję w głosowaniu powszechnym, bezpośrednim, tajnym i równym. Nowe przepisy stanowiły, że na urząd prezydenta może kandydować każdy obywatel polski, który ukończył 35 lat i korzysta z pełni praw wyborczych do Sejmu. Warunkiem zarejestrowania kandydatury było uzyskanie 100 tysięcy podpisów obywateli popierających daną osobę. Warunek ten część posłów (zwłaszcza z PKLD) krytykowała jako zbyt surowy, domagając się obniżenia progu do 50 tys. W ustawie przyjęto najbardziej rozpowszechniony na świecie system wyboru prezydenta w głosowaniu powszechnym: kandydat zwycięża, jeżeli w pierwszej turze otrzyma ponad 50% ważnie oddanych głosów. W przeciwnym razie odbywa się - po dwóch tygodniach - druga tura, w której uczestniczą dwaj pretendenci z najlepszym wynikami. 2 października marszałek Sejmu zarządził wybory prezydenckie na dzień 25 listopada. W dwa dni później premier Mazowiecki - od kilku miesięcy namawiany i naciskany przez swoje otoczenie - zdecydował się wreszcie zgłosić swoją kandydaturę. Przecięło to ostatecznie spekulacje na temat możliwości wysunięcia przez ROAD kandydatur Bronisława Geremka, Krzysztofa Skubiszewskiego, Andrzeja Stelmachowskiego, a nawet - co w pewnym momencie zaproponował Adam Michnik - Władysława Frasyniuka. Od dawna oczekiwana decyzja Mazowieckiego zaskoczyła Wałęsę, do końca liczącego, że premier nie odważy się wystąpić przeciwko niemu. W ten sposób w szranki stanęło dwóch kandydatów dawnego obozu solidarnościowego, ostatecznie przypieczętowując jego podział. Oprócz nich - uważanych prawie do końca kampanii za głównych faworytów - wolę kandydowania zgłosiło jeszcze 14 innych osób. Można wśród nich wyróżnić dwie grupy. Pierwszą, liczniejszą, tworzyli przywódcy (ewentualnie reprezentanci) ugrupowań politycznych oraz organizacji społecznych bardzo różnej wielkości: prezes PSL Roman Bartoszcze, przewodniczący Polskiej Partii Zielonych Janusz Bryczkowski, przewodniczący PKLD Włodzimierz Cimoszewicz (wysunięty przez SdRP), przewodniczący NSZZ RI „Solidarność” Gabriel Janowski, prezes Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke, przewodniczący KPN Leszek Moczulski, przewodniczący Partii Wolności Kornel Morawiecki, prezes Stowarzyszenia Rozwoju Wyższej Świadomości „Refugium” Józef Onoszko, prezes Chrześcijańsko-Demokratycznego Stronnictwa Pracy Władysław Siła-Nowicki, przewodniczący Polskiej Wspólnoty Narodowej-Polskiego Stronnictwa Narodowego Bolesław Tejkowski. Drugą grupę tworzyły osoby prywatne, nie reprezentujące - przynajmniej w Polsce -jakiejkolwiek organizacji: emerytowany adwokat Jan Bratoszewski, ślusarz Edward Mizikowski, pracownik PZU Waldemar Trajdos i przedsiębiorca Stanisław Tymiński137). Ten ostatni - obywatel polski, kanadyjski i peruwiański - był w Kanadzie przywódcą marginalnej Partii Libertariańskiej. Dla większości z wymienionych barierą nie do pokonania okazało się zdobycie 100 tys. podpisów, które wraz z wnioskiem o rejestrację należało przedstawić w Państwowej Komisji Wyborczej do północy 25 października. W kilku przypadkach wpłynęła na to postawa członków władz organizacji, odmawiających poparcia własnym liderom. W szczególności dotyczyło to Gabriela Janowskiego, zmuszonego do wycofania się, gdy 16 października Rada Krajowa rolniczej „Solidarności” odrzuciła jego kandydaturę i poparła Wałęsę. Do buntu przeciwko Sile-Nowickiemu doszło w Stronnictwie Pracy, a przeciw Bryczkowskiemu w Partii Zielonych. W obydwu przypadkach oponenci woleli Wałęsę. Nie wydaje się jednak, aby nawet bez tych konfliktów wymienieni pretendenci - może poza Janowskim - mieli szansę na rejestrację, czego dowodzi los kilku innych kandydatów. Popierające ich struktury okazały się zbyt słabe do zebrania w krótkim czasie tak wielkiej liczby podpisów. Ostatecznie PKW zarejestrowała sześciu kandydatów: R. Bartoszcze, W. Cimoszewicza, T. Mazowieckiego, L. Moczulskiego, S. Tymińskiego i L. Wałęsę. Najbliżej rejestracji był K. Morawiecki, który utrzymywał, że złożył 102 tys. podpisów. PKW doliczyła się jednak zaledwie 79 tys. podpisów, a Sąd Najwyższy oddalił jego odwołanie. 1. KANDYDACI I ICH KAMPANIE Alfabetyczną listę kandydatów do prezydenckiego fotela otwierał prezes PSL Roman Bartoszcze (ur. 1946). Jego kandydatura budziła opory w samym PSL, w którym bardzo silny był wrogi mu obóz działaczy dawnego ZSL. 10 października NKW PSL wysunął kandydaturę prezesa, zaś następnego dnia klub poselski tej partii niespodziewanie poparł swojego przewodniczącego, zasłużonego działacza ZSL Józefa Zycha. Sprawę rozstrzygnęła 12 października Rada Naczelna PSL, która - przy 64 głosach za i 13 wstrzymujących się - wysunęła ostatecznie Bartoszcze. Zwyciężyło przekonanie, że większe szansę na dobry wynik wyborczy będzie miał kandydat wywodzący się z niezależnego ruchu ludowego. Konflikt został zażegnany, ale sygnalizował on narastanie w partii sporu między dawnymi członkami ZSL, a działaczami wywodzącymi się z opozycji. Losy walki o władzę w PSL, z czego Bartoszcze chyba do końca nie zdawał sobie sprawy, zależały w dużej mierze właśnie od jego wyniku wyborczego. Obok PSL, zaplecze wyborcze Bartoszcze tworzyły masowe organizacje społeczne działające na wsi: Ochotnicza Straż Pożarna, Związek Młodzieży Wiejskiej, Koła Gospodyń Wiejskich oraz Związek Kółek i Organizacji Rolniczych. Ich poparcie umożliwiło szybkie zebranie podpisów, a także wydatnie ułatwiło prowadzenie kampanii. Bartoszcze uzyskał ponadto poparcie kilku marginalnych ugrupowań narodowych (m.in. Stronnictwa Narodowego Stefana Jarzębskiego, środowisk „Słowa Narodowego” i „Przeglądu Narodowego”), a pod koniec kampanii także „Solidarności '80” i Stronnictwa Pracy Siły-Nowickiego. Mimo to jego kampania wyborcza zorientowana była w sposób jednoznaczny na elektorat wiejski, czego dowodziło zarówno jedno z głównych haseł: „Roman Bartoszcze kandydatem wsi”, jak i brak wyraźniejszej akcji agitacyjnej w miastach. Dominującym elementem kampanii prezesa PSL były ataki na politykę gospodarczą rządu Mazowieckiego, czemu towarzyszyły silne akcenty egalitarne oraz obawy przed udziałem Polski w integracji europejskiej. „Pogłębiają się zjawiska nie kontrolowanego i nie uzasadnionego wkładem pracy bogacenia się - głosił program wyborczy Bartoszcze. - Majątek tworzony pracą dwóch pokoleń narodu przechwytywany jest przez jednostki uprzywilejowane, rodzą się nowe źródła spekulacji”. W licznych wystąpieniach kandydat domagał się przede wszystkim zmiany polityki rolnej za pomocą rozwinięcia mechanizmów interwencjonizmu, „gwarantujących opłacalność produkcji rolniczej”. Opowiadał się także przeciw reprywatyzacji oraz za bardzo ostrożnym wpuszczaniem do Polski kapitału zagranicznego. „I z Zachodem i ze Wschodem, ale głównie z własnym narodem” - głosił jeden z afiszy wyborczych tego kandydata, inny zaś ostrzegał: „Nie ufaj elitom, ufaj programowi”. W trakcie kampanii, której łączny budżet wyniósł zaledwie 463 mln zł, Bartoszcze wykazywał umiarkowaną aktywność. Spotkania wyborcze odbywał głównie w regionach stanowiących tradycyjne zaplecze ruchu ludowego: Małopolsce, Kielecczyźnie i Lubelszczyźnie. Odwiedził także Wielkopolskę oraz rodzinne rejony w Polsce północnej. Ostatni, najważniejszy tydzień kampanii, spędził w Warszawie. W przeciwieństwie do Bartoszcze, ogromną energię wykazywał szef jego sztabu wyborczego prof. Rafał Krawczyk. Uwidoczniło się to zwłaszcza w audycjach telewizyjnych, w których pojawiał się równie często co sam kandydat, dystansując go zresztą elokwencją i spójnością wywodów na temat lansowanej przez siebie koncepcji ludowego kapitalizmu oraz korzyści, jakie Polska może uzyskać dzięki zacofanemu rolnictwu. W rezultacie część widzów myliła Bartoszcze z szefem jego sztabu wyborczego. Antyelitarna i w gruncie rzeczy wroga dokonującym się przemianom rynkowym retoryka Bartoszcze, okazała się zbyt słaba, aby przekonać najbardziej sfrustrowaną część wyborców. Prezes PSL, mimo namów Krawczyka, nie próbował w demagogiczności haseł przelicytować Stanisława Tymińskiego. Nie miał też chyba na to - tak z powodu rolniczo-opozycyjnego rodowodu, jak i osobistej prezencji - większych szans. Dlatego też formułowane w jego otoczeniu oczekiwania na trzecie miejsce i uzyskanie 12-15% głosów, okazały się grubo przesadzone138). Podobnie jak w PSL, tak i w SdRP osoba kandydata na prezydenta wzbudziła kontrowersje. Sekretarz generalny Socjaldemokracji Leszek Miller początkowo opowiadał się za poparciem osoby bezpartyjnej, jednak o wyraźnie lewicowych poglądach. Chodziło mu o Rzecznika Praw Obywatelskich Ewę Łętowską, która jednak ostatecznie nie zdecydowała się na wzięcie udziału w wyścigu do Belwederu. Wówczas Miller uznał, że najlepiej będzie wysunąć kandydaturę lidera SdRP Aleksandra Kwaśniewskiego, co pozwoli na określenie rzeczywistego zakresu wpływów formacji postkomunistycznej. Kwaśniewski wyraźnie jednak nie chciał ryzykować udziału w wyborach, których i tak nie mógł wygrać, zdając sobie sprawę, że ewentualny słaby wynik zachwiałby jego pozycją w SdRP i otworzył drogę do władzy w partii konkurentom - Leszkowi Millerowi i Józefowi Oleksemu. Dlatego zdecydowanie poparł kandydaturę przewodniczącego PKLD Włodzimierza Cimoszewicza (ur. 1950), nie należącego do SdRP. Pogląd swojego przewodniczącego podzieliła Rada Naczelna Socjaldemokracji, która - przy 9 głosach przeciwnych i 18 wstrzymujących się - zaakceptowała Cimoszewicza139). W ślad za SdRP poparł przewodniczącego PKLD cały wianuszek postkomunistycznych organizacji, w tym m.in.: Unia Spółdzielców, Demokratyczna Unia Kobiet, Zrzeszenie Studentów Polskich, Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, OPZZ (akceptujące zresztą również T. Mazowieckiego), a także powstały w 1990 r. Związek Komunistów Polskich „Proletariat”. Szefem sztabu wyborczego został Tomasz Nałęcz, a w jego składzie znaleźli się m.in. Zbigniew Siemiątkowski, Danuta Waniek, Krzysztof Janik, Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller. Cimoszewicz, nie pełniący w PZPR żadnych poważniejszych funkcji, a zarazem dysponujący gruntownym wykształceniem prawniczym, dobrą prezencją i nie najgorszym talentem oratorskim, miał stworzyć nowy wizerunek postkomunistycznej lewicy. Podobnie jak Bartoszcze, ale w sposób bardziej wyrafinowany, Cimoszewłcz w akcji agitacyjnej sporo czasu poświęcił na krytykowanie przemian ekonomicznych z 1990 r. Nie negując w sposób zasadniczy systemu rynkowego, piętnował recesję i bezrobocie, żądając aktywniejszej roli państwa w przebudowie gospodarki. Jednak nie ataki na politykę ekonomiczną, uprawiane z różnym nasileniem przez wszystkich kandydatów poza Mazowieckim, wyróżniały kampanię Cimoszewicza. Jako jedyny pretendent do Belwederu zajął on stanowisko jednoznacznie antyklerykalne, podkreślając konieczność utrzymania - zagrożonego jego zdaniem - świeckiego charakteru państwa. Domagał się „wykluczenia nowej, tym razem religijnej, ideologizacji szkoły i systemu wychowawczego oraz prób podziału społeczeństwa wedle kryteriów wyznaniowych”. Zdecydowanie opowiadał się za utrzymaniem ustawy dopuszczającej prawo do aborcji i żądał „rzeczywistego równouprawnienia kobiet”. Silniej od konkurentów podkreślał także konieczność utrzymywania dobrych stosunków z ZSRR i jako jedyny kandydat (nie licząc mętnych wystąpień Tymińskiego przed II turą) bronił „dorobku Polski Ludowej”, protestując przeciwko „marnowaniu tego wszystkiego, co naród wypracował w ciągu ostatnich 45 lat”. W szczególności oburzała go częściowa konfiskata majątku PZPR, co miało być przykładem „rozliczania zbiorowego na podstawie prostackich ocen przeszłości”140). Te właśnie wątki programu wyborczego - stanowiące wyraźną polemikę z Wałęsą - umożliwiły Cimoszewiczowi czytelne odróżnienie się od pozostałych pretendentów i w rezultacie pozwoliły na uzyskanie wyniku wyborczego znacznie wyższego od oczekiwanych 5%. Budżet kampanii wyborczej kandydata postkomunistów wyniósł 2 mld 141 mln zł, w przeważającej części pochodzących z kasy SdRP. W trakcie podróży po kraju Cimoszewicz odwiedził 19 województw i odbył 45 otwartych spotkań z wyborcami. Dopiero w końcowej fazie kampanii na spotkaniach tych zaczęła się pojawiać większa liczba ludzi. Wiele do życzenia pozostawiał sposób prowadzenia kampanii kandydata w telewizji. „Długie i monotonne sekwencje »gadających głów« - charakteryzowali jego audycje wyborcze J. Bralczyk i M. Mrozowski. - Materiały montażowe nie miały bezpośredniego związku z kampanią wyborczą (dotyczyły zjawisk gospodarczych, o których mówił kandydat), mała liczba wypowiedzi wyborców”141). W przeciwieństwie jednak do L. Moczulskiego, któremu równie statyczny styl wystąpień telewizyjnych mocno zaszkodził, nie wydaje się, by w przypadku Cimoszewicza wystąpiło podobne zjawisko. Adresat tych audycji - w większości ludzie odczuwający nostalgię za PRL, wrodzy przemianom gospodarczym i politycznym z lat 1989-90, a zarazem nie wstydzący się lewicowej identyfikacji - byli przyzwyczajeni do tego rodzaju monotonnej agitacji, typowej przecież dla minionej epoki. Niewiadomą była jedynie ich liczba, mająca określić szansę politycznego przetrwania formacji postkomunistycznej. Do dnia wyborów nie ulegała bowiem wątpliwości jedynie duża sprawność struktur popierających Cimoszewicza, w krótkim czasie potrafiących zgromadzić ponad 230 tysięcy podpisów z poparciem dla jego kandydatury. Sytuacja Tadeusza Mazowieckiego (ur. 1927) w chwili rozpoczęcia kampanii, pozornie wydawała się korzystna. Stanowisko szefa rządu oraz kontrola nad radiem i telewizją, stwarzały duże możliwości promowania własnej osoby. Możliwości te jednak trzeba było umieć wykorzystać, tego zaś Mazowiecki - jak się okazało - nie potrafił. Premier nie nadawał się na wiecowego oratora, w związku z czym do minimum ograniczył liczbę swoich wystąpień publicznych (na licznych spotkaniach w terenie agitowali za jego kandydaturą zwolennicy o znanych nazwiskach), nie dysponował też wizerunkiem osobistym pozwalającym na skuteczną promocję telewizyjną. Startując w powszechnych wyborach prezydenckich, najbardziej personalnych spośród tych, jakie zna współczesna demokracja, Mazowiecki upierał się przy absurdalnym założeniu, że nie jego osoba jest istotna, ale program, jaki reprezentuje. Taka strategia mogła być skuteczna co najwyżej w odniesieniu do części środowisk inteligenckich, nie dawała wszakże szans na dotarcie do szerokich mas. Naturalnej tendencji Mazowieckiego do samoizolacji nie potrafił przełamać jego rozgadany i nadmiernie intelektualny sztab wyborczy, w którym obok szefa Henryka Woźniakowskiego, główną rolę odgrywali Aleksander Hall, Marcin Król, Bronisław Geremek, Andrzej Wielowieyski i Władysław Frasyniuk. „Do dziś nie wiem - wspomina pracujący na potrzeby sztabu Konstanty Gebert - kto podejmował decyzje. (...) Przy takim stopniu dezorganizacji żadna spójna koncepcja nie miała szansy się przebić. Proces realizacji był tak rozmyty, że na dowolnym etapie, z dowolnej przyczyny można go było przerwać. I tak też się najczęściej zdarzało”142). W efekcie panującego w sztabie bałaganu powstawały rozmaite buble, w rodzaju oficjalnego życiorysu kandydata, napisanego w tak smętnym stylu, że ktoś złośliwy zaproponował dopisanie na końcu zdania: „w związku z tym proszę o przyznanie mi renty inwalidzkiej I klasy”. Szczególnie dotkliwe okazały się błędy ekipy przygotowującej audycje telewizyjne, w której - co ciekawe - znalazło się kilku doświadczonych reżyserów (m.in. Jacek Skalski, Krzysztof Krauze, Marcel Łoziński). Nie potrafili oni osiągnąć porozumienia co do kierunku strategii promocyjnej, nie ułatwiał im tego zresztą sam Mazowiecki chcący - jak trafnie zauważył Konstanty Gebert – „żeby to była wyłącznie kampania jego programu bez udziału samej osoby”. Symbolem sztywności Mazowieckiego, a zarazem błędów ekipy filmowej, stał się wyemitowany na początku kampanii telewizyjnej materiał, przedstawiający premiera spacerującego po parku w otoczeniu członków ochrony osobistej. Trudno było o bardziej wyraziste potwierdzenie oskarżeń o izolowanie się i oderwanie od problemów wyborców, co bardzo często zarzucali Mazowieckiemu jego przeciwnicy. Warty przypomnienia w tym miejscu wydaje się też urywek książki Rogera Boysa: „Reklamowanie Mazowieckiego podobne było do organizowania kampanii prezydenckiej Hamletowi - wyznał jeden z członków ekipy wyborczej premiera. (...) Mazowiecki przed kamerą zaczynał niewyraźnie bąkać, zastanawiać się nad każdym zdaniem, a dziennikarze wpadali w rozpacz - nie można było z niego wydusić żadnego zdecydowanego stwierdzenia”143). Obóz premiera nie potrafił także zająć jednoznacznego stanowiska wobec fali plotek o żydowskim pochodzeniu Mazowieckiego. Nie zdecydowano się ani na całkowite zignorowanie tej informacji, ani też na frontalny atak przeciwko antysemityzmowi, ciągle żywemu w niektórych kręgach polskiego społeczeństwa. Zamiast tego 4 listopada popierający premiera „Tygodnik Powszechny”, a w ślad za nim „Gazeta Wyborcza”, opublikowały zadziwiającą wypowiedź biskupa Alojzego Orszulika na temat pochodzenia premiera: „Mazowiecki ma drzewo genealogiczne wyprowadzone w oparciu o metryki chrztu aż do XV wieku, pokazywał mi je biskup płocki”. Tego rodzaju świadectwo polskiego pochodzenia, wydrukowane w pismach słynących skądinąd z tropienia najdrobniejszych nawet przejawów antysemityzmu, było zdumiewające i podsyciło jedynie niezdrowe spekulacje. Pierwsza część kampanii Mazowieckiego, dysponującej budżetem w kwocie 6,5 mld zł, zdominowana została przez treści programowe. Sam premier oraz popierający go politycy, starali się bronić dokonań rządu (m.in. traktat z Niemcami, redukcja zadłużenia) oraz przekonywać o konieczności ewolucyjnego rozwoju kraju. Świadomy brak obietnic wyborczych usiłowano przedstawić jako dowód odpowiedzialności oraz zaletę kandydata, przeciwstawiając ją cechom Wałęsy, oskarżanego o demagogię, populizm, awanturnictwo oraz podsycanie antysemityzmu. Polemizując z zarzutem spowolnienia przemian przez swój rząd, Mazowiecki zdecydował się poprzeć w końcu postulat likwidacji RWPG oraz Układu Warszawskiego, zapowiedział także rozpoczęcie prywatyzacji bonowej, ściganie bezprawnie uwłaszczonej nomenklatury, walkę z recesją, wreszcie wsparcie rolnictwa i budownictwa mieszkaniowego. Deklaracje te, podobnie zresztą jak i główne hasła wyborcze („Siła spokoju”, „Uparcie do przodu”), okazały się wszelako nieprzekonujące. W końcowym okresie kampanii telewizyjnej, zdając sobie sprawę z jej nadmiernej statyczności i małej ofensywności, zdecydowano się na zastosowanie propagandy negatywnej w stosunku do Wałęsy. Jej głównym narzędziem stały się zrealizowane przez Marcela Łozińskiego filmiki. Na jednym z nich Wałęsowska siekiera odcinała Polskę na mapie Europy od zachodu, na innym zaś ta sama siekiera rozbijała budzik precyzyjnie wcześniej naprawiony przez tajemniczą rękę (zapewne Mazowieckiego). Pokazano także mapę Polski, na której w miejscu Warszawy pojawiał się Gdańsk oraz naśmiewano się z wykorzystywania przez obóz Wałęsy piłsudczykowskich sentymentów. „To nie jest marszałek Piłsudski, to kapral Wałęsa” - brzmiał podpis pod plakatem przewodniczącego “Solidarności". W tym samym nurcie mieścił się ostry atak na Wałęsę, jaki 27 października opublikował na łamach „Gazety Wyborczej” Adam Michnik. W artykule pod znamiennym tytułem „Dlaczego nie oddam głosu na Lecha Wałęsę”, skoncentrował się na żmudnym i zarazem niezwykle celnym wyliczeniu jego negatywnych cech: „Wałęsa jest nieprzewidywalny. Wałęsa jest nieodpowiedzialny. Jest też niereformowalny. I jest niekompetentny”. Niemniej negatywna kampania okazała się podwójnym błędem: po pierwsze kłóciła się z lansowanym dotąd modelem kampanii Mazowieckiego, przedstawianym jako najbardziej kulturalny i wyłącznie merytoryczny, po drugie zaś, skierowana była pod niewłaściwym adresem: premier - co wynikało z sondaży - i tak nie miał szans na odebranie Wałęsie pierwszego miejsca, natomiast jego drugiej pozycji zagroził już w tym czasie Tymiński. Fakt ten został jednak - mimo ostrzeżeń socjologów pracujących na rzecz Mazowieckiego - zlekceważony przez większość członków sztabu. Swoje wyobrażenia o nastrojach polskiego społeczeństwa brali oni za rzeczywistość. Postawę tę dobrze ilustruje zachowanie Adama Michnika, przez pewien czas blokującego drukowanie w „Gazecie Wyborczej” wyników tych sondaży, „w których Mazowiecki wypadał gorzej niż Wałęsa, bowiem redaktor naczelny uznał, że to po prostu niemożliwe”144). Dopiero kiedy 17 listopada, na wiecu w Zakopanem, Tymiński oskarżył premiera o zdradę narodu, zdano sobie sprawę z zagrożenia, jakie stwarza. Na ratunek było już jednak za późno. Mazowiecki i jego sztab nie potrafili skutecznie przeciwstawić się ogromnej fali krytyki płynącej z ust pozostałych pretendentów do prezydentury. W efekcie, jak wynika z badań opinii publicznej, w trakcie ostatnich pięciu tygodni kampanii poparcie dla Mazowieckiego nieustannie spadało. O ile jeszcze w pierwszej połowie października zamierzało na niego głosować 45-50% respondentów, to na początku listopada liczba ta oscylowała już między 30-35%, a pod koniec kampanii stopniała do niespełna 25%. Ostateczny wynik okazał się jeszcze gorszy. Dla przewodniczącego KPN Leszka MoczuIskiego (ur. 1930), niewątpliwym sukcesem był już sam fakt zarejestrowania swojej kandydatury. Zdołał to uczynić jako przywódca jedynej niesolidarnościowej formacji politycznej, zarazem wywodzącej się z dawnej opozycji antykomunistycznej. Fakt zebrania 111 tys. podpisów dowodził, że Konfederacja dysponuje większym potencjałem od kilku innych partii o podobnej genezie, których przywódcy bezskutecznie starali się zdobyć wymaganą liczbę podpisów. Moczulski nie miał oczywiście szans na wygranie wyborów, ale uzyskał dzięki nim - po raz pierwszy na taką skalę - możliwość zareklamowania tak siebie, jak i partii, której był liderem. Cel ten udało mu się jednak zrealizować w bardzo ograniczonym stopniu. Wpłynął na to z pewnością rekordowo niski budżet kampanii, wynoszący zaledwie 369 mln zł, ale w jeszcze większym stopniu kurczowe trzymanie się błędnego modelu wystąpień telewizyjnych. „Moje występy w telewizji - mówił później na ten temat sam Moczulski - nie miały służyć wygraniu wyborów, ale uzmysłowieniu społeczeństwu, że ja i Konfederacja dysponujemy rozbudowanym programem politycznym, stanowiącym alternatywę wobec tego, co się dzieje. (...) Chciałem przełamać przypisywany mi wizerunek maniaka potrząsającego szabelką”145). W praktyce przyjęło to formę monotonnych monologów, konsekwentnie wygłaszanych przez Moczulskiego w kolejnych wydaniach studia wyborczego. Totalne zdominowanie programów przez kandydata potwierdzało zarzut, że w KPN brak jest jakichkolwiek osobowości poza samym Moczulskim i przekreślało szansę wypromowania samej partii. Z kolei statyczność wystąpień i specyficzna zjadliwość mówcy, odstręczały widzów. Krzysztof Król, zięć i prawa ręka przewodniczącego KPN, żartował później, że najbardziej dramatycznym momentem kampanii telewizyjnej było złamanie się kwiatka w wazonie stojącym na stoliku, przy którym siedział Moczulski. Program lidera KPN, zatytułowany „Konieczność przełomu”, koncentrował się na trzech kwestiach: konieczności rozliczenia okresu PRL, zmiany polityki gospodarczej, symbolizowanej przez plan Balcerowicza, oraz zasadniczej reorientacji polskiej polityki zagranicznej. „Zamierzam ubiegać się o urząd Prezydenta niepodległej Rzeczypospolitej - deklarował Moczulski - a nie następcy Bierutów i Jaruzelskich. Chcę być prezydentem Polaków wiernych Polsce, nie chcę być i nie będę Prezydentem dla kolaborantów, zbrodniarzy i przestępców przeciwko Polsce. Potrzebują oni prokuratora, nie prezydenta”. Moczulski domagał się całkowitego zerwania z dziedzictwem PRL, czego symbolem miało być przywrócenie Konstytucji kwietniowej z 1935 r. W sprawach gospodarczych postulował podniesienie płac kosztem radykalnego obcięcia wydatków państwowych. Miało to ożywić popyt, a w konsekwencji poprawić koniunkturę gospodarczą. „Ceny towarów i usług powinny w sposób kontrolowany dojść do poziomu europejskiego, wynagrodzenia pracownicze powinny rosnąć znacznie szybciej, tak aby w ciągu trzech lat płaca minimalna osiągnęła poziom rzeczywistej równowartości 2 dolarów za godzinę”. Podstawą polskiej polityki zagranicznej miała się stać idea tzw. Międzymorza, zakładająca budowę bloku państw „rozciągającego się pomiędzy etniczną Rosją a EWG”, co stanowiło rozwinięcie dawnego programu federacyjnego Piłsudskiego. Natomiast najbliższym celem polskiej dyplomacji było, zdaniem przewodniczącego KPN, usunięcie wojsk radzieckich z Polski. Ten ostatni wątek jego wystąpień okazał się szczególnie istotny, wpłynął bowiem na radykalizację postaw pozostałych kandydatów, którzy okazali się dysponować znacznie większym poparciem społecznym niż sam Moczulski146). Stanisław Tymiński (ur. 1948 r.) był bez wątpienia głównym, a zarazem najbardziej niezwykłym bohaterem wyborów prezydenckich w 1990 r. Już sam fakt jego rejestracji wzbudził spore zaskoczenie. Nie dysponował on bowiem żadnym zapleczem politycznym, a do Polski - po ponad dwudziestoletnim pobycie w Kanadzie i Peru - przyjechał dopiero w drugiej połowie 1990 r. W momencie startu Tymiński miał jednak pieniądze, a więc to, czym nie dysponował cały szereg niedoszłych pretendentów do prezydenckiego fotela. Z własnej kieszeni sfinansował całą kampanię, której oficjalny budżet wyniósł 3,3 mld zł. Wynajęta przez niego agencja reklamowa „Golik&Dąbrowski” zebrała co najmniej 102 tysiące podpisów, promując przy okazji książkę programową Tymińskiego „Święte psy”. Kandydatury Tymińskiego, nawet po jej zarejestrowaniu 25 października, nikt nie traktował poważnie. Nie było zresztą po temu powodu, skoro przeprowadzony w tym czasie sondaż OBQP-u - wskazywał, że poparcie dla Tymińskiego wynosi poniżej 1%. Sytuacja zaczęła się gwałtownie zmieniać po 28 października, kiedy rozpoczęły się telewizyjne audycje wyborcze. Tempo wzrostu poparcia dla Tymińskiego było wydarzeniem bez precedensu w dotychczasowej historii wyborów w Polsce, niewiele też można znaleźć podobnych przypadków w dziejach innych państw demokratycznych. 9 listopada chęć oddania głosu na Tymińskiego deklarowało już 7% badanych, w tydzień później 12%, a ostatnie sondaże przedwyborcze dawały mu ponad 20%. Ten niezwykły wzrost był ściśle związany właśnie z kampanią telewizyjną, czego dowodzi przykład województwa leszczyńskiego. „Nie było tam sztabu wyborczego Tymińskiego - pisze Krzysztof Jasiewicz - i jego plakatów, a mimo to w I turze został tam zwycięzcą”147). Warto podkreślić, że do obozu Tymińskiego znacznie częściej od zwolenników Wałęsy przechodzili ludzie wcześniej zamierzający głosować na Mazowieckiego. Skuteczność przybysza z Kanady, nie wynikała jednak z zastosowania w audycjach telewizyjnych jakichś niezwykłych środków socjotechnicznych. Swój niezwykły sukces zawdzięczał pojawieniu się na scenie politycznej w momencie, w którym spora część wyborców oczekiwała na kandydata zasadniczo odmiennego od pozostałych. Kandydata nie uwikłanego w dotychczasowe spory polityczne, zarówno te sprzed, jak i po 1989 r., a zarazem symbolizującego sukces, o jakim marzyło wielu Polaków. Zamożny i egzotyczny Tymiński, równie ostro, co ogólnikowo krytykujący politykę gospodarczą rządu, świetnie do tej roli pasował. Drugą grupę wyborców Tymińskiego stanowili ludzie tęskniący za czasami PRL, nie identyfikujący się jednak z jednoznacznie lewicową orientacją. Kierowała nimi głównie niechęć do „Solidarności” (a zatem Wałęsy i Mazowieckiego), jak i całej dawnej opozycji antykomunistycznej (Bartoszcze i Moczulski), z drugiej zaś strony poczucie wstydu i nieufność nie pozwalały im oddać głosu na Cimoszewicza. Szczególnie dotyczyło to wielu mieszkańców wsi i małych miasteczek, które okazały się głównym zapleczem politycznym Tymińskiego. Nie było też przypadkiem, że w powstających spontanicznie na przełomie października i listopada sztabach wyborczych Tymińskiego, znalazło się wielu funkcjonariuszy PRL-owskiego aparatu władzy. Program wyborczy „niezależnego kandydata”, jak się określał, składał się z 21 punktów, co stanowiło świadome nawiązanie do listy 21 postulatów gdańskiego MKS-u z 1980 r. i miało symbolizować jego pozytywny stosunek do „Solidarności” z lat 1980-81, przeciwstawianej współczesnemu, negatywnemu obliczu tej organizacji. „Naczelnym obowiązkiem prezydenta jest dziś wzmocnienie Ducha Narodu oraz wyczucie zagrożeń suwerenności ekonomicznej i terytorialnej” - głosił punkt nr 2 programu kandydata. Pozostałe odznaczały się równie wysokim poziomem konkretności, podobnie zresztą jak telewizyjne wystąpienia Tymińskiego, będące najczęściej relacjami z jego wieców wyborczych. W ich trakcie straszył perspektywą utraty suwerenności ekonomicznej, grożąc, że Polska stanie się „enklawą białych Murzynów Europy”. Gwałtownie atakował zarówno Wałęsę, jak i Mazowieckiego, przedstawiając ich jako reprezentantów nowej nomenklatury niszczącej kraj. Przed pierwszą turą głównym obiektem jego napaści stał się Mazowiecki, którego oskarżył w końcu - posługując się przeinaczonym fragmentem rządowego programu prywatyzacji - o zdradę narodu. Błędnej i szkodliwej polityce elit solidarnościowych przeciwstawiał swoją osobę, patrioty-miliardera, nie wahającego się „dla Ojczyzny ratowania wrócić się przez morze”, jak głosił jeden z jego sloganów wyborczych. Osobisty sukces materialny miał stanowić koronny dowód na posiadanie przez kandydata tajemniczego „rozwojowo-strategicznego planu gospodarczego”, gwarantującego rychły dobrobyt. Szczegóły tego planu nigdy nie zostały przedstawione, natomiast Tymiński często podkreślał, że jest prześladowany przez „solidarnościową klikę”, obawiającą się jego wprowadzenia. Skrajna ogólnikowość („Hasłem naszym jedność będzie i Ojczyzna nasza”), naiwność, a często wręcz wewnętrzna sprzeczność wywodów Tymińskiego nie przeszkadzały ogromnej liczbie wyborców, którzy dostrzegali w nim męża opatrznościowego. Odczucie to wzmacniały audycje wyborcze, w trakcie których rozhisteryzowani ludzie wyrażali swoje poparcie i uwielbienie dla Tymińskiego. Atmosfera jego spotkań ze zwolennikami - coraz gorętsza w miarę zbliżania się daty wyborów - żywo przypominała spotkania idoli muzycznych z fanami. „Polsce potrzebna jest świeża krew” - krzyczała jakaś kobieta na jednym z wieców, druga zaś z przejęciem deklarowała, że nigdy na nikogo nie głosowała i dopiero Tymiński wzbudził jej zaufanie. W czasie spotkania w Białymstoku - co kilkakrotnie pokazywano później w telewizji - młody mężczyzna podał kandydatowi swoje małe dziecko. Symbolizowało to przekazanie losów młodego pokolenia w ręce „naszego Stasia”. Podobną funkcję spełniały wiernopoddańcze listy od wyborców, czytane przed kamerami przez Tymińskiego148). Jednak mimo tego spontanicznego i niezwykle szerokiego poparcia, nie był on w stanie w nieskończoność poszerzać kręgu swoich zwolenników. Barierą okazał się brak struktur terenowych, a przede wszystkim niezdolność do przeciwstawienia się zmasowanej kampanii ataków, która rozpoczęła się w ostatnim tygodniu poprzedzającym pierwszą turę wyborów i trwała przez następne dwa tygodnie. Przez cały okres kampanii prezydenckiej Lech Wałęsa (ur. 1943) był jej niekwestionowanym faworytem, czemu zresztą sam dawał wyraz, zapowiadając wielokrotnie swoje zwycięstwo już w pierwszej turze. Akcja wyborcza Wałęsy, organizowana przez komitety zdominowane przez członków „Solidarności” oraz Porozumienia Centrum, prowadzona była z dużym rozmachem, na co pozwalał ogromny budżet wynoszący 9 mld zł (wydano 5,5 mld), w większości pochodzący z darowizn. Na czele sztabu wyborczego stał Jacek Merkel, a pracowali w nim m.in. Andrzej Drzycimski, Przemysław Gosiewski, Andrzej Kozakiewicz i Krzysztof Pusz. Lista partii i organizacji społecznych popierających Wałęsę była długa. Łącznie było ich podobno ok. 220. Poza NSZZ „Solidarność” oraz PC wymienić można jeszcze m.in. „Solidarność” RI, ZChN, KLD, SD, PAX oraz większość Komitetów Obywatelskich. Ogromne znaczenie miało poparcie udzielane Wałęsie przez większość duchowieństwa, chociaż przed pierwszą turą biskupi nie zdecydowali się na otwarte wskazanie na niego. Świadectwem skuteczności zaplecza organizacyjnego stało się zebranie blisko 650 tyś. podpisów z poparciem dla Wałęsy. Jego sztab wysłał do 486 tysięcy obywateli, których adresy udało się odczytać, kartki z osobistym podziękowaniem przewodniczącego „Solidarności”. Wałęsa nie najlepiej znosił występy w studiu telewizyjnym. „Filmujcie mnie na wiecach” - polecił Janowi Purzyckiemu, kierującemu zespołem przygotowującym audycje wyborcze. Dlatego większość programów jego studia wyborczego wypełniły relacje ze spotkań z wyborcami. Okazało się to bardzo dobrym posunięciem, podobnie jak wyemitowanie cyklu zabawnych kreskówek, przedstawiających sympatyczną siekierkę wyganiającą czerwone pająki spod „grubej kreski” czy też rozbijającą spółki nomenklaturowe. W trakcie kampanii Wałęsa odbył dziesiątki spotkań, w których uczestniczyły tysiące ludzi. Wśród mas czuł się najlepiej, a w wiecowej retoryce nie mógł mu dorównać żaden z konkurentów. Wałęsa potrafił sobie poradzić nawet z nieżyczliwym mu tłumem. Psycholog Marek Suchar, pracujący na rzecz sztabu Wałęsy, w następujący sposób opisywał wiec w krakowskim miasteczku akademickim: „Zebrał się tam kilkutysięczny tłum, częściowo na rauszu, szukający okazji do zabawy raczej niż do poważnej dyskusji politycznej, skandujący pod adresem kandydata na urząd prezydenta »Benny Hill« i urządzający sobie coś w rodzaju happeningu. Wałęsa nawiązał jednak bezpośredni kontakt z atakującymi go. Na ataki odpowiadał zaczepnie, na drwiny agresją i gniewem, by za chwilę przejść do poważnych wypowiedzi. Na każdy skierowany do siebie okrzyk, który usłyszał, i pytanie, które do niego dotarło - odpowiadał. W dziwny i początkowo niezrozumiały dla mnie sposób nawiązywał dialog, nawet z tymi, którzy go w niepoważny sposób atakowali”149). Podczas publicznych wystąpień Wałęsa zapowiadał przyspieszenie przemian w kraju, „przewietrzenie” Warszawy i rozbicie złodziejskich klik, do czego jego zdaniem nie był zdolny Mazowiecki i popierający go „jajogłowi”. Deklarował złagodzenie planu Balcerowicza i powszechne uwłaszczenie społeczeństwa, czego symbolem stało się osławione hasło „100 milionów dla każdego”. Prezydent w jego wizji miał odgrywać rolę szeryfa, przy pomocy legendarnej siekiery niszczącego lokalne, postkomunistyczne układy. „Mój model - głosił - to nie winko i kolacyjki, tylko »latający holender«, jeżdżący po kraju, ingerujący wszędzie, gdzie to potrzebne. Będzie aż za dużo Wałęsy - dlatego tak wielu się boi”. W przeciwieństwie do Tymińskiego nie obiecywał jednak, że sam rozwiąże wszystkie problemy. Dlatego nieustannie apelował o większą aktywność społeczną, namawiając: „Bierzcie sprawy w swoje ręce”. Niezależnie od licznych drwin i żartów, jakie sprowokowało to wezwanie, był to bodaj najbardziej pozytywny element jego kampanii. Przeciwstawiał się bowiem bezmiarowi marazmu i apatii, w jakim pogrążona była spora część społeczeństwa polskiego, co w tak dotkliwy sposób uwidoczniła chociażby bardzo niska frekwencja w wyborach samorządowych. Na konkretne zaś pytania o program najczęściej odpowiadał: „Przecież to dopiero wy, po wolnych wyborach, określicie prezydenturę. Teraz to jakbyście powiedzieli: »Leszek, przywieź nam meble« - tylko ja nie wiem, do jakiego domu. (...) Trzeba żądać od prezydenta kierunkowego spojrzenia i sprawdzać, czy zgadza się ono z waszym. Ale dopiero wy zadecydujecie, czy wolno mu będzie jedynie witać zagranicznych gości, czy rządzić krajem”. Oczywiście Wałęsa dysponował programem, niefortunnie zresztą zatytułowanym „Nowy początek”. Opracowała go Rada Programowa (m.in. bracia Kaczyńscy, Najder, Olszewski, Merkel), a ostateczną wersję zredagował Jerzy Milewski. Większość jego twórców oskarżała później Wałęsę o porzucenie zawartych w nim planów. Zapomnieli jednak, iż sami byli jego autorami, a ich przekonanie, że Wałęsa rzeczywiście zna i popiera zawarte tam postulaty, opierało się jedynie na wierze. Tymczasem sam kandydat, przy okazji kolejnej kampanii prezydenckiej w 1995 r., z rozbrajającą szczerością przyznał, że „Nowego początku” nigdy nie przeczytał. Wiecowe ataki Wałęsy na nieudolność Mazowieckiego były celne i druzgocące, ale atmosfera, jaką rodziły, stawała się niekiedy silnie antyinteligencka. Dobrze oddaje ją głos zwolennika Wałęsy na jednym z przedwyborczych zgromadzeń: „Lechu, w dawnych czasach królowie w ogóle nie umieli czytać i pisać, a Polska była potęgą”. W licznych przemówieniach Wałęsa przedstawiał swoje słabe wykształcenie jako zaletę, co było nie najlepszą formą odreagowania krytyki, jaka spadła nań ze strony zwolenników Mazowieckiego, wśród których z kolei modne były powiedzonka w rodzaju „wybieramy między chamem a Hamletem”. Wałęsa stale protestował przeciwko wmawianiu mu antysemityzmu, ale z drugiej strony niejednokrotnie używał sformułowań co najmniej aluzyjnych. „Polskę musimy zmieniać po polsku - oświadczył 17 października na wiecu w Krakowie - bo inni zrobią to po swojemu, a Wałęsa ma polską krew i ma na to dokumenty”150). Tego rodzaju wypowiedzi, w tym zwłaszcza apel, aby czołowi politycy ujawnili swoje pochodzenie etniczne, z pewnością pozwolił Wałęsie pozyskać część antysemicko zorientowanego elektoratu. Cena okazała się jednak wysoka: jego przeciwnicy z obozu Mazowieckiego wszystkie te wystąpienia niezwykle mocno nagłośnili na Zachodzie, gdzie wizerunek Wałęsy, a w konsekwencji niestety także i Polski, został mocno nadszarpnięty. „Nie chciałbym tego dzisiejszym partnerom z Unii Demokratycznej zanadto przypominać - stwierdził później Janusz Lewandowski, który jesienią 1990 r. przebywał z wizytą w Stanach Zjednoczonych - ale nadużyli mocno swego autorytetu, strasząc Zachód Wałęsą i dyskredytując na zapas Polaków jako niedojrzałych do demokracji. Było to dobrze widoczne z zagranicy”151). 2. REZULTATY PIERWSZEJ TURY W głosowaniu w dniu 25 listopada 1990 r. udział wzięło 16,7 mln obywateli, tj. 60,6% uprawnionych. Frekwencja była zatem znacznie wyższa niż w czasie majowych wyborów samorządowych, ale równocześnie nieco niższa niż w wyborach parlamentarnych z 1989 r. Do urn najwięcej ludzi poszło w Małopolsce i Wielkopolsce, natomiast najmniej – w Polsce centralnej i północno--wschodniej. Poszczególni kandydaci otrzymali następującą ilość głosów: Lech Wałęsa - 6 569 889 (39,96%) Stanisław Tymiński - 3 397 605 (23,1%) Tadeusz Mazowiecki - 2 973 264 (18,08%) Włodzimierz Cimoszewicz - l 514 025 (9,21%) Roman Bartoszcze - l 176 175 (7,15%) Leszek Moczulski - 411 516 (2,50%) Na Wałęsę częściej głosowali mężczyźni, niż kobiety. Popierali go przede wszystkim starsi i słabiej wykształceni wyborcy, będący mieszkańcami wsi i dużych miast. Najsłabiej wypadł w małych miasteczkach do 10 tyś. mieszkańców. Geograficznie obszar największego poparcia dla Wałęsy pokrywał się w dużym stopniu z terenem, na którym w 1989 r. najlepsze wyniki uzyskali kandydaci „Solidarności”. Była to Polska południowo-wschodnia, wschodnia (poza woj. białostockim) oraz woj. gdańskie. Natomiast najmniej głosów otrzymał w regionie północno-wschodnim, gdzie w 1989 r. kandydaci Komitetu Obywatelskiego wypadli najsłabiej. Na korzyść Wałęsy działał wyższy poziom religijności. Wyraźnie lepsze wyniki uzyskał na obszarach, na których liczba księży katolickich przekraczała przeciętną, co potwierdza tezę o zaangażowaniu duchowieństwa po jego stronie. Tymiński okazał się tylko w minimalnym stopniu popierany bardziej przez mężczyzn, niż przez kobiety. Jego zwolennicy rekrutowali się głównie spośród ludzi młodych: wśród wyborców w przedziale wieku 18-25 lat uzyskał aż 31,2% głosów. Najczęściej popierali go wyborcy mieszkający w małych i średnich miastach. Najlepiej wypadł w Polsce północnej i północno-wschodniej (poza woj. gdańskim) oraz na Górnym Śląsku, natomiast najgorzej w bastionach Wałęsy: Małopolsce, woj. gdańskim oraz na ścianie wschodniej. W czterech województwach Tymiński zdołał pokonać Wałęsę: w katowickim (31,10 do 30,99%), leszczyńskim (28,65 do 24,76%), olsztyńskim (33,84 do 30,65%) i pilskim (26,69 do 25,35%). W niektórych miejscowościach - jak na przykład w Żorach - zdobył ponad połowę głosów. Generalnie korzystniej wypadał na obszarach o wyższym bezrobociu, natomiast nie sprzyjały mu tereny zamieszkiwane przez ludzi o dużej religijności. Nic w tym dziwnego, jeśli dodamy, że wśród b. członków PZPR cieszył się - proporcjonalnie - poparciem wyższym nawet niż Cimoszewicz. Nie jest natomiast do końca jasne, dlaczego głosowała na niego wyjątkowo duża część zamieszkującej Polskę społeczności litewskiej, tym bardziej, że wśród przedstawicieli pozostałych mniejszości narodowych wypadł zdecydowanie poniżej średniej. Wśród wyborców Mazowieckiego było wyraźnie więcej kobiet, niż mężczyzn. Na decyzję o poparciu premiera niewielki wpływ miał wiek wyborców, natomiast bardzo duży - ich wykształcenie. Poparło go aż 39,7% spośród uczestników elekcji, legitymujących się wyższym wykształceniem (zajął w tej grupie pierwsze miejsce) i zaledwie 10,5% posiadających wykształcenie podstawowe. Mazowieckiemu bardzo wyraźnie sprzyjał poziom urbanizacji: w dużych miastach oddało na niego głos 26,6% uczestników wyborów, natomiast na wsi zaledwie 7,4%. Najlepiej wypadł w Polsce zachodniej oraz w Krakowskiem i Warszawskiem, a w województwie szczecińskim zdołał nawet zająć pierwsze miejsce, pokonując minimalnie (28,43 do 28,16%) Lecha Wałęsę. Najmniejsze poparcie otrzymał natomiast w Polsce centralnej i środkowowschodniej. Cimoszewicz cieszył się większą popularnością wśród kobiet. Podobnie jak w przypadku Mazowieckiego, ograniczone znaczenie miał w strukturze jego wyborców wiek, w przeciwieństwie do wykształcenia. Poparcie dla tego kandydata rosło wraz z jego poziomem: od 5,6% w przypadku wyborców z wykształceniem podstawowym do 12,4% wśród posiadających wyższe wykształcenie. Proporcjonalnie najwięcej wyborców Cimoszewicza mieszkało w miastach średniej wielkości, najmniej zaś na wsi. Jak się nietrudno domyśleć, największe poparcie uzyskał on Polsce północno-zachodniej, gdzie w 1989 r. najlepiej wypadła lista krajowa i kandydaci ówczesnej koalicji rządzącej. Natomiast ewenementem była skala poparcia, jaką uzyskał w województwie białostockim (27,18%), gdzie pokonał go jedynie Wałęsa. Tak dobry wynik zawdzięczał gremialnemu poparciu mniejszości białoruskiej. Głosowała na niego także duża część społeczności ukraińskiej. Bartoszcze został poparty w większym stopniu przez mężczyzn, niż przez kobiety. Częściej głosowali na niego ludzie starsi i słabo wykształceni. Pozyskał aż 12,5% wyborców legitymujących się wykształceniem podstawowym, 4,5% średnim i zaledwie 2,8% wyższym. Jego elektorat prawie w całości skoncentrowany był na wsi, gdzie poparło go 17,1% głosujących. Najlepiej wypadł w Polsce środkowowschodniej, zaś najgorzej - poza województwami miejskimi - na całym Śląsku. Także na Moczulskiego nieco częściej głosowali mężczyźni. Popularniejszy był wśród wyborców młodszych i słabiej wykształconych. Najkorzystniejsze wyniki uzyskał na Górnym Śląsku, a także w województwach krakowskim, lubelskim i szczecińskim. Poparcie znacznie niższe od przeciętnego otrzymał natomiast w Polsce północnej i centralnej152). Największą sensacją pierwszej tury wyborów było oczywiście zajęcie drugiego miejsca przez Tymińskiego. Zaszokowało to prawie całą elitę polityczną, szczególnie jednak zwolenników Mazowieckiego. Do charakterystycznych wypowiedzi, jakie padały z ich strony, należał głos ks. Józefa Tischnera, którego zdaniem, w dniu wyborów „ujawnił swą obecność między nami homo sovieticus - człowiek sowiecki. Ten homo sovieticus kręcił się między nami od wielu, wielu lat, ale jego obecność była ukryta. W ostatnią niedzielę jakby pokazał swoją twarz”. Jeszcze radykalniej postawił sprawę Jan Kofman, redaktor naczelny „Krytyki”, a zarazem członek Komitetu Wyborczego Mazowieckiego: „Krajobraz po bitwie, oglądany przez pryzmat kampanii prezydenckiej, odsłonił przed nami jeszcze inną, ukrytą dotąd stronę rzeczywistości. Pozwolił mianowicie ujrzeć, jak w zwierciadle, odbicie społeczeństwa. Otóż, czy może nie jest tak, iż najzwyczajniej nie dorośliśmy jeszcze do demokracji? (...) Sądzę, że wbrew demagogicznym i obłudnym utyskiwaniom oraz atakom niektórych publicystów czy polityków uprawiających proceder pochlebstw wobec społeczeństwa i wznoszących kapliczki ku chwale tzw. mądrości zbiorowej narodu, pytanie tak otwarcie i może brutalnie sformułowane nie jest pozbawione podstaw”153). Nie ulega wątpliwości, że poziom orientacji politycznej wyborców Tymińskiego pozostawał wiele do życzenia, niemniej tak kategoryczne sformułowania, głoszone przez reprezentantów obozu aspirującego do miana jedynej prawdziwie demokratycznej formacji w Polsce, brzmiały co najmniej dziwnie. Zderzenie wyobrażeń warszawsko-krakowskich salonów na temat polskiego społeczeństwa z rzeczywistością, okazało się bardzo bolesne. Równie emocjonalnie jak jego zwolennicy, zareagował premier Mazowiecki i już 26 listopada oświadczył w telewizji: „Społeczeństwo dokonało wyboru. Z tego powodu wyciągam wniosek. Postanowiłem złożyć dymisję rządu”. Następnego dnia oficjalnie powiadomił o tym marszałka Sejmu Kozakiewicza, który zanotował przebieg rozmowy. Jej fragment wydaje się wart przytoczenia, dobrze obrazuje bowiem sposób myślenia Mazowieckiego: „(Mazowiecki): Wałęsa nie wie, że kierowanie państwem, to nie to samo, co kierowanie wiecem. On wytrzyma w kontynuacji reform może przez 6 miesięcy, a potem wykona zwrot o 180 stopni, gdy tylko poczuje grożący mu spadek popularności. On nas, w opinii Zachodu, cofnie o 5 lat wstecz... (Kozakiewicz): Czy Tymiński byłby lepszy? (M.): Nie, Tymiński cofnąłby nas o 10 lat. Tymiński nas po prostu kompromituje. (K.): Sądzę, że ci, którzy głosowali za Tymińskim, głosowali protestacyjnie jednocześnie przeciw panu i przeciw Lechowi Wałęsie. (...) (M.): Ludzie są niewiarygodnie ciemni u nas. (K.): Powiedziałbym raczej, że ludzie są zdesperowani, a nie ciemni. (M.): To dlaczego nie głosowali na Bartoszcze lub Cimoszewicza? (K.): Bo tamci byli tak samo skojarzeni z partiami politycznymi, jak pan premier i Lech Wałęsa z «Solidarnością". Oni chcieli mieć kogoś naprawdę niezależnego”154). Jeśli rezultat uzyskany przez Mazowieckiego nazwiemy klęską, to wyniki uzyskane tak przez Bartoszcze, jak i zwłaszcza Moczulskiego, trudno ocenić inaczej, niż jako porażkę. Wkrótce po wyborach, Bartoszcze został zaatakowany przez swoich ZSLowskich przeciwników (przewodził im Roman Jagieliński) za skompromitowanie PSL w wyborach prezydenckich. Samokrytyka, jaką złożył na posiedzeniu Rady Naczelnej 19 stycznia 1991 r. („Nie doceniłem słów Witosa, że nie należy ufać najemnikom”), pomogła mu tylko czasowo. Problemów z podwładnymi nie miał natomiast Moczulski, który jeszcze w lipcu 1990 r. doprowadził do odejścia z Konfederacji grupy swoich oponentów z Ryszardem Bocianem (KPN-Frakcja Demokratyczna) na czele. Kolejny duży kryzys personalny w KPN miał dojrzeć dopiero po kilku latach. Obok Tymińskiego, najbardziej zadowolony z wyniku wyborów był z pewnością Włodzimierz Cimoszewicz. Czwarte miejsce i uzyskanie 1,5 miliona głosów pozwalało reprezentowanej przez niego formacji postkomunistycznej z optymizmem patrzeć na przyszłe wybory parlamentarne. Najtrudniejszy okres SdRP miała już za sobą, a twierdzenia niektórych polityków ojej politycznej marginalizacji okazały się wyłącznie pobożnymi życzeniami. 3. KAMPANIA PRZED DRUGĄ TURĄ I JEJ WYNIKI Lech Wałęsa, mimo zajęcia pierwszego miejsca oraz sporej nadwyżki nad rywalem, nie był zadowolony z rezultatów głosowania. Nic dziwnego - jego buńczuczne zapowiedzi o zwycięstwie w pierwszej turze okazały się niewiele warte. Obrażony na wyborców, odmówił 25 listopada wystąpienia w telewizji i skomentowania wyników. Postawiło to jego sztab wyborczy w niezbyt wygodnym położeniu, ale i tak był to drobiazg, w porównaniu z innym problemem, z którym jego członkowie musieli się zmierzyć. Wszystkie wcześniej przygotowane plany kampanii przed drugą turą (w tej sprawie współpracownicy Wałęsy byli większymi realistami niż ich szef) nadawały się do wyrzucenia: przewidywały bowiem walkę z Mazowieckim. Co gorsza, symulacje matematyczne wskazywały, że jeśli przez dwa tygodnie dzielące obie tury utrzyma się dotychczasowa dynamika wzrostu poparcia dla Tymińskiego, to ma on szansę na zwycięstwo. Później okazało się, że 25 listopada stanowił apogeum jego wpływów, ale bezpośrednio po ogłoszeniu wyników pierwszej tury nie było to takie oczywiste. Tymiński zdawał sobie sprawę, że zwyciężyć może tylko w przypadku przechwycenia większości elektoratu Cimoszewicza i Mazowieckiego. Dlatego w kampanii przed drugą turą postanowił silniej niż dotąd wyeksponować różnice dzielące go od Wałęsy. Zwolenników premiera zamierzał pozyskać wyrażeniem sprzeciwu wobec projektu uchwalenia ustawy antyaborcyjnej. Stało to co prawda w sprzeczności z deklarowanym przez niego wcześniej głębokim katolicyzmem, czego dowodzić miała wizyta Tymińskiego na Jasnej Górze, ale generalnie było posunięciem trafnym. Późniejsze badania wykazały, że jego elektorat był wyraźnie antyklerykalny. Z kolei poparcie wyborców Cimoszewicza zamierzał zdobyć wypowiedzią na temat stanu wojennego, wygłoszoną podczas konferencji 27 listopada. Zasługuje ona na przytoczenie, dobrze bowiem oddaje mętny język, jakim nieustannie posługiwał się Tymiński: „Mam nadzieję, że nasz kraj zrozumie, ponieważ wielu ludzi już rozumie, jak dużo dokonał dla kraju prezydent Jaruzelski. Ponieważ nasz kraj był wtedy [tj. w 1981 r. - A.D.] szczególnie zagrożony, ale nie z zewnątrz - z wewnątrz. Ponieważ ręka, która nas krzywdzi, od tylu lat była zawsze swoja”155). Wysiłki Tymińskiego nie zdały się jednak na wiele wobec wymierzonej przeciw niemu zmasowanej kampanii większości środków masowego przekazu. Koncentrowano się w niej na życiorysie kandydata, zarzucając mu niejasną przeszłość, w tym zwłaszcza tajemnicze pobyty w Libii oraz nielegalne interesy w Peru. Spory rozgłos nadano wiadomości, że został przed laty zwolniony z odbywania służby wojskowej dzięki opinii wydanej przez psychiatrę. Po wyborach okazało się, że informacja o pobytach Tymińskiego w Trypolisie nie odpowiadała prawdzie, a jej źródłem była „pomyłka” komputera MSW. Przy tej okazji wyszło na jaw, że spora część informacji na jego temat pochodziła właśnie z MSW, które wyraźnie nie zachowało w tej sprawie bezstronności. Jerzy Bartkowski i Jacek Raciborski zestawili epitety, jakimi obdarzano wówczas w prasie, radiu i telewizji Tymińskiego. Z pokaźnej listy przytoczmy tylko niektóre, najbardziej charakterystyczne: „agenciak KGB, agent dawnego PRL-owskiego aparatu bezpieczeństwa, awanturnik, bezbożnik, biznesmen »pożal się Boże«, (...), czarownik z dżungli, człowiek Kadafiego, człowiek który spadł z bambusa, człowiek Sławomira Mrożka, człowiek znikąd, (...) Dyzma z Peru, dziwny hochsztapler z błyskiem szaleństwa w bladym, nieruchomym oku, (...) kryminalista, łowca naiwnych, maniak, Mister Nikt, (...) oszust matrymonialny, peruwiański szaman, (...) ponury żart historii, polityczny Kaszpirowski, (...) prymitywny szarlatan, przestępca z dżungli, »psychiczny«, robot sterowany z kosmosu, SB-ek, szarlatan, szurnięty ideolog dolarowej mamony z nieba, Targowica '90, terrorysta, UFO, wariat, zero, złodziej, znarkotyzowany maniak, Żyd”156). Z pewnością Tymiński nie był osobą godną urzędu prezydenta Rzeczypospolitej, nie miał też zaplecza wystarczającego do efektywnego sprawowania władzy, niemniej kampania nienawiści, jaką przeciw niemu rozpętano, w której obok zwolenników Wałęsy równie aktywnie występowali stronnicy Mazowieckiego, nie przyniosła Polsce chluby i nie najlepiej świadczyła o ogólnym poziomie kultury politycznej. 30 listopada opublikowano wyniki sondażu OBOP-u, dotyczącego drugiej tury: na Wałęsę zamierzało głosować 59% respondentów, na Tymińskiego 30%, pozostali byli zaś niezdecydowani. W sztabie Wałęsy zdawano sobie jednak sprawę, że dane te mogą nie odzwierciedlać rzeczywistych nastrojów. Wielu wyborców Tymińskiego, zawstydzonych ostrą kampanią propagandową wymierzoną w ich kandydata, nie przyznawało się bowiem do zamiaru oddania na niego głosu. Zjawiska tego doświadczyli 25 listopada ankieterzy INFAS-u, pytający o sposób głosowania osoby wychodzące z punktów wyborczych. Dlatego Wałęsa podjął intensywne zabiegi o uzyskanie poparcia sił politycznych popierających Mazowieckiego. 28 listopada Obywatelski Klub Parlamentarny przyjął uchwałę popierającą kandydaturę Wałęsy. Przy tej okazji przewodniczący „Solidarności” wysłuchał wielu gorzkich wypowiedzi pod swoim adresem, spośród których najostrzejszy był głos Michnika: „Jeżeli wygra ten indiański Mesjasz, ten hochsztapler, który już z Polski zrobił pośmiewisko, to za to każdy z nas będzie odpowiedzialny. Ale chcę też powiedzieć z całą mocą: to, że ten indiański Mesjasz mógł osiągnąć to, co osiągnął, jest wynikiem tej kampanii politycznej, której byliśmy świadkami. Bowiem Tymiński jest w istocie rzeczy karykaturą stylu politycznego, który ty Lechu na swoich mitingach zainicjowałeś. To ty Lechu mówiłeś do tłumu: »każdy z was może być prezydentem«, nieważna edukacja, a jak ktoś zna francuski, to go nawet obciąża. Skoro każdy, to dlaczego nie Tymiński?”157). Mimo tych pretensji 1 grudnia poparła Wałęsę także i Rada Założycielska ROAD-u, a 2 grudnia to samo uczynił Mazowiecki, zaznaczając, że poparcie „nie oznacza głosowania na jego program, wizję demokracji i styl”. Do głosowania na Wałęsę - poza popierającymi go wcześniej siłami - wezwały także: 4 grudnia Rada Naczelna PSL (45 głosów za, 16 przeciw i 9 wstrzymujących się) oraz 6 grudnia - Rada Polityczna KPN. Spośród kandydatów, którzy odpadli w pierwszej turze, jedynie Cimoszewicz zadeklarował, że nie będzie głosował ani na Wałęsę (czemu trudno się dziwić), ani na Tymińskiego, odrzucanego - jako zagrożenie - przez cały polski establishment polityczny. 30 listopada głos w sprawie wyborów zabrali biskupi. List 244 Konferencji Episkopatu skierowany do wiernych głosił m.in.: „Ster naszego państwa trzeba przekazać osobie, która opierając się na wartościach chrześcijańskich zagwarantuje kontynuację i utrwalenie tego dobra, które osiągnęła nasza ojczyzna”. Ponieważ Tymiński ogłosił, iż biskupi we wspomnianym liście mieli na myśli jego osobę, 3 grudnia prymas Glemp wspomniał o jego „dużym tupecie” i sprecyzował, że Kościół popiera „kandydata wywodzącego się z ruchu solidarnościowego”. 1 grudnia doszło do jedynego spotkania Wałęsy z Tymińskim przed kamerami telewizyjnymi. Nie była to jednak klasyczna debata, ale rodzaj równoległej konferencji prasowej, w której kandydatom zadawało pytania ponad 160 dziennikarzy. Spotkanie przerodziło się w zmasowany, koncentryczny atak zebranych na Tymińskiego. W pewnej chwili przypierany do muru Tymiński oświadczył, że w stojącej obok niego czarnej teczce trzyma materiały kompromitujące Wałęsę i zagroził ich ujawnieniem. Siedzący obok Wałęsa zareagował natychmiast, kategorycznie żądając od Tymińskiego ujawnienia rzekomych dokumentów. Ten jednak nie zdecydował się na to, dając podstawę do podejrzeń, że teczka była po prostu pusta. Wałęsa niewątpliwie odniósł zwycięstwo w tej konfrontacji, co jednak - wobec atmosfery panującej w studiu i wątpliwych talentów polemicznych przeciwnika - nie było rzeczą trudną. Zdruzgotany Tymiński odmówił wzięcia udziału w zaplanowanej na dzień następny debacie telewizyjnej, podobnie zresztą jak i w następnych programach z udziałem dziennikarzy. Na ekranach telewizorów pokazywał się jedynie w audycjach swojego studia wyborczego, w dalszym ciągu emitującego fragmenty pełnych ekstazy spotkań Tymińskiego z wyborcami. Jednak na jego wiecach nie było już spokoju. Zburzyli go zwolennicy Wałęsy, którzy okrzykami, śpiewami i tupaniem zagłuszali kandydata. Najostrzejszy przebieg miał wiec odbyty 3 grudnia w warszawskiej Hali Gwardii, gdzie doszło do rękoczynów. Nikt nie został poważniej poturbowany, ale reportaż z jego przebiegu, wyemitowany w telewizji, sprawiał ponure wrażenie. 4 grudnia kolejny cios zadał Tymińskiemu I program TVP, nadając audycję o prywatnym życiu kandydata w Kanadzie. Wynikało z niej, że głodzi on własne dzieci i bije żonę, Peruwiankę Gracielę, która zresztą brała udział w kampanii wyborczej, stając się przedmiotem niewybrednych drwin i ataków. Po kilku latach Tymiński wygrał z telewizją proces o zniesławienie, ale miało to już wyłącznie moralne znaczenie158). 9 grudnia 1990 r. do urn udało się 14,65 min obywateli (frekwencja wyniosła 53,39%), a zatem o ponad 2 min mniej niż przed dwoma tygodniami. Był to wyraz wyraźnej dezaprobaty wielu wyborców wobec obu kandydatów. Wśród biorących udział w wyborach podobną postawę zajęło ponad 344 tys. ludzi, którzy oddali głosy nieważne. Lech Wałęsa otrzymał 10 622 696 głosów (74,25%), co oznaczało wzrost o ponad 4 mln w porównaniu z pierwszą turą. Na Tymińskiego głosowało 3 683 098 obywateli (25,75%), a zatem o 114 tysięcy mniej niż dwa tygodnie wcześniej. Jak wykazały szacunki przepływów elektoratu, z ponownego poparcia Tymińskiego zrezygnowało ok. 1,3 mln jego wyborców z pierwszej tury, a ok. 250 tys. innych zdecydowało się poprzeć Wałęsę. Od Tymińskiego odwrócili się głównie jego dotychczasowi zwolennicy ze Śląska i Polski centralnej. Taki był rezultat gwałtownej kampanii negatywnej, której Tymiński nie potrafił się przeciwstawić. Tylko częściowo lukę powstałą w jego elektoracie wypełniło ok. 400 tys. wyborców po raz pierwszy głosujących dopiero w drugiej turze oraz 44% wyborców Cimoszewicza i 37% wyborców Bartoszcze z pierwszej tury. Znacznie mniejsze poparcie otrzymał Tymiński od zwolenników Moczulskiego (22,5%) i wręcz znikome - 8,5% - od osób głosujących wcześniej na Mazowieckiego. Ci ostatni - a dokładniej, ta ich część, która głosowała 9 grudnia - poparli Wałęsę, zapewniając mu ponad 2 mln dodatkowych głosów. Nic zatem dziwnego, że największy przyrost głosów między I a II turą przewodniczący „Solidarności” uzyskał w Polsce zachodniej - bastionie Mazowieckiego. Resztę uzyskanego wzrostu zawdzięczał poparciu wyborców, którzy głosowali po raz pierwszy (ok. 950 tys.) oraz zwolennikom pozostałych kandydatów159). 22 grudnia, na posiedzeniu Zgromadzenia Narodowego, Lech Wałęsa złożył przysięgę prezydencką, a następnie - na Zamku Królewskim - odebrał od ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego przedwojenne insygnia głowy państwa. Wraz z równoległym zignorowaniem Jaruzelskiego, nie zaproszonego na żadną z wymienionych uroczystości, stanowiło to ze strony prezydenta-elekta próbę demonstracyjnego zerwania z epoką PRL i nawiązania do tradycji II Rzeczypospolitej. Wszelako zerwanie to - proste w wymiarze symbolicznym - okazało się bez porównania trudniejsze w rzeczywistości. * * * Pierwsze wolne wybory prezydenckie stanowiły bolesne doświadczenie dla wielu Polaków. Przypadek Tymińskiego pozwolił jednak spojrzeć krytycznie - kto wie, czy nie po raz pierwszy od sierpnia 1980 r. - na stan świadomości polskiego społeczeństwa. Z lekcji, jaką dał krajowym politykom przybysz zza oceanu, nie wszyscy jednak wyciągnęli trafne wnioski. Do liderów rozbitego obozu solidarnościowego dotarło jedynie, że w dalszym ciągu są główną siłą polityczną w Polsce, a poparcie uzyskane przez Tymińskiego tylko w niewielkim stopniu przekłada się na stworzoną przezeń w grudniu 1990 r. Partię „X”. Elektorat Tymińskiego - oceniony jako heterogeniczna i podatna na manipulację „ciemna masa” - został zlekceważony. Po raz drugi po czerwcu 1989 r. nie zwrócono uwagi na istnienie w Polsce kilkumilionowej - i stale rosnącej - grupy wyborców, nastawionych negatywnie zarówno do „Solidarności” i wyrosłych z niej formacji, jak też do wszystkich innych ruchów politycznych o opozycyjnej genezie. Większą przenikliwością wykazali się przywódcy PSL, a zwłaszcza SdRP, którzy w elektoracie Tymińskiego dostrzegli swoją wielką, polityczną szansę. Rozdział VI W CIENIU BELWEDERU Dla Lecha Wałęsy wybór na urząd prezydenta był równoznaczny z końcem kampanii politycznej, którą rozpoczął blisko rok wcześniej. Z natury ostrożny, sceptycznie odniósł się do praktycznej realizacji programu dekomunizacji i przyspieszenia, tym bardziej, że jego realizacja okazała się daleko trudniejsza, niż początkowo mogło się wydawać. Dlatego już po pierwszej turze wyborów prezydenckich Wałęsa wypowiedział się, zaskakując większość swoich współpracowników, przeciwko dymisji rządu Mazowieckiego i zaproponował premierowi pozostanie na stanowisku aż do wyborów parlamentarnych. W ten sposób prezydent próbował odbudować spalone w czasie „wojny na górze” mosty i zapoczątkować po raz kolejny swą ulubioną grę polityczną: popieranie formacji słabszej przeciw silniejszej. Oczywiście własnemu otoczeniu tłumaczył to zupełnie inaczej. „Mazower się dalej umacza - miał powiedzieć zaniepokojonemu Kaczyńskiemu - a my w wyborach parlamentarnych po raz drugi wystąpimy jako opozycja”160). Kiedy wariant ten okazał się - wskutek zdecydowanej odmowy Mazowieckiego - nierealny, Wałęsa postanowił zrealizować go w złagodzonej postaci, utrzymując silną pozycję Leszka Balcerowieża w przyszłym rządzie. Na taką właśnie taktykę Wałęsy istotny wpływ miały jeszcze dwa czynniki: „probalcerowiczowskie” stanowisko władz Stanów Zjednoczonych, z którym zapoznali elekta w grudniu Jan Nowak-Jeziorański i ambasador Thomas Simons oraz możliwość odparcia w ten sposób zarzutów o populizm, nagminnie formułowanych przez zwolenników Mazowieckiego. Pomysł utrzymania Balcerowicza podsunął Wałęsie jeszcze latem 1990 r. Jacek Merkel. „Popatrz, wszyscy cię atakują, nie? - klarował Wałęsie szef jego sztabu wyborczego - Że jesteś za populizmem, że inflacja wróci, że rozpieprzysz cały ten tworzący się w bólach układ gospodarczy, a ty twardo to wytrzymujesz i następnego dnia po wyborach mówisz: Balcerowicz. I wszyscy padają na kolana. Bo działa prosta konstrukcja cepa. Wałęsa się zastanowił i powiedział: wiesz, to jest myśl"161). 1. FALSTART OLSZEWSKIEGO W grudniu 1990 r. Wałęsa rozważał rozmaite kandydatury na stanowisko premiera. Funkcję tę zaproponował nawet Jarosławowi Kaczyńskiemu, ale ten - wyczuwając rzeczywiste intencje Wałęsy - nie dał się wciągnąć w pułapkę i z miejsca odmówił. Poza nim pojawiały się także nazwiska Jacka Merkla, Jana Krzysztofa Bieleckiego oraz Jana Olszewskiego. Początkowo najpoważniejszym kandydatem wydawał się Olszewski, któremu jeszcze 2 grudnia Wałęsa zlecił poufnie misję tworzenia przyszłego rządu. 6 grudnia Olszewski, w gronie najbliższych współpracowników (Z. Najdera i W. Włodarczyka), poszerzonym m.in. o W. Chrzanowskiego, J. Kaczyńskiego i A. Macierewicza, określił podstawowe zasady, na jakich zamierzał konstruować swój rząd. Przede wszystkim miał się opierać na autorytecie prezydenta, nie zaś na większości sejmowej, w związku z czym tworzyć go mieli głównie przedstawiciele partii solidarnościowych popierających Wałęsę: PC, ZChN i gdańskich liberałów. Resorty zamierzał podzielić na trwałe oraz takie, które - w ramach reformy administracji centralnej - miały ulec likwidacji. W najważniejszej sprawie kierunku polityki gospodarczej przyjęto, że Balcerowicz pozostanie ministrem finansów, ale straci stanowisko wicepremiera, co miało być równoznaczne z osłabieniem jego wpływów162). W ciągu następnych dziesięciu dni Olszewski wraz ze swoimi współpracownikami ustalił w trzech czwartych listę przyszłych ministrów. Obejmowała ona m.in. takie nazwiska: Wojciech Włodarczyk - URM, Jacek Merkel - obrona (po ogłoszeniu, że zostanie ministrem stanu, zdecydowano się na Bronisława Komorowskiego), Krzysztof Skubiszewski - sprawy zagraniczne (warunkowo, po wyrażeniu zgody na postulaty Olszewskiego), Wiesław Chrzanowski - sprawiedliwość, Adam Glapiński - współpraca gospodarcza z zagranicą, Jerzy Eysymontt - CUP, Andrzej Siciński - kultura. Lista ta nie spodobała się Balcerowiczowi, który niespodziewanie dla Olszewskiego przedstawił własne propozycje personalne. Przede wszystkim jednak okazała się nie do przyjęcia dla Wałęsy i to nie tylko z powodu ograniczenia roli Balcerowicza, ale i dlatego, że Olszewski opracował ją całkowicie samodzielnie, biorąc naiwnie za dobrą monetę zapewnienie prezydenta-elekta, że ma w tej sprawie wolną rękę. Olszewski został ostatecznie pozbawiony złudzeń, kiedy 18 grudnia otrzymał od Wałęsy faks zawierający listę szesnastu przyszłych ministrów, którą otwierało nazwisko Leszka Balcerowicza w roli szefa resortu finansów i jedynego wicepremiera. Prezydent pozostawił Olszewskiemu do obsadzenia zaledwie pięć ministerstw o mniejszym znaczeniu, w tym przeznaczony do likwidacji resort rynku wewnętrznego. Proponowany przez Wałęsę skład gabinetu przekreślał bliską Olszewskiemu ideę rządu przełomu i kreował raczej rząd kontynuacji, tyle tylko, że z nowym szefem. Nade wszystko jednak boleśnie ranił ambitnego mecenasa, sprowadzając jego rolę do funkcji prezydenckiej marionetki. W tej sytuacji Olszewskiemu pozostała jedynie rezygnacja, a jej stanowczość musiała zrobić na Wałęsie na tyle duże wrażenie, że spowodowała jego trwałą niechęć do tego polityka, co w pełni objawiło się już w końcu następnego roku. Nie wiadomo zresztą, czy Olszewski rzeczywiście zostałby premierem, nawet gdyby przyjął prezydencki dyktat. Po przykrych doświadczeniach z Mazowieckim, Wałęsa wolał w roli szefa rządu raczej kogoś młodszego i zarazem mało znanego. Wiele przemawia za tym, że misja Olszewskiego była rodzajem pożegnalnego gestu wobec części środowisk politycznych, które pomogły Wałęsie zdobyć urząd prezydenta. Takim samym gestem, chociaż nieco dłużej trwającym, okazała się nominacja Jarosława Kaczyńskiego na stanowisko ministra stanu i szefa prezydenckiej kancelarii. Kaczyński, urażony wyeliminowaniem Olszewskiego i krytycznie oceniający kolejne posunięcia Wałęsy (np. poparcie Wiesławy Ziółkowskiej z PUS na stanowisko prezesa NIK czy niedzielne wiece pod kościołem św. Brygidy, stanowiące rodzaj „konsultacji” społecznych), znalazł się bardzo szybko w stanie narastającego konfliktu z prezydentem. Dość długo starał się to jednak ukrywać, zdając sobie sprawę, że przedwczesne ujawnienie sporu mogłoby mieć dla Porozumienia Centrum (którego liderem nadal pozostawał) bardzo poważne konsekwencje. W podobnej sytuacji, znalazło się także kilku innych ludzi PC w otoczeniu prezydenta: sekretarze stanu Teresa Liszcz i Sławomir Siwek oraz podsekretarz stanu Jacek Maziarski. O ile J. Kaczyński i jego ludzie dotrwali przy prezydencie do wyborów parlamentarnych, to Jacek Merkel, mianowany ministrem stanu ds. bezpieczeństwa narodowego, utracił stanowisko już w marcu 1991 r., a jego miejsce zajął na kilka miesięcy Lech Kaczyński. Odejście Merkla, spowodowane mętnymi i nigdy nie potwierdzonymi plotkami o jego kontaktach z KGB, zainaugurowało pięcioletni okres awantur i utarczek personalnych w otoczeniu prezydenta. Inicjatorem większości z nich stał się Mieczysław Wachowski, z pewnością jedna z bardziej tajemniczych postaci na polskiej scenie politycznej. Ten kierowca i ochroniarz Wałęsy z 1981 r., przez większość lat 80 nie mający jakichkolwiek kontaktów z dawnym szefem i w ogóle z „Solidarnością”, niespodziewanie pojawił się w otoczeniu prezydenta-elekta, obejmując początkowo stanowisko jego osobistego sekretarza. W następnych latach Wachowski umacniał nieustannie swoją pozycję, zostając dyrektorem gabinetu prezydenta, sekretarzem stanu, a wreszcie ministrem stanu i praktycznie drugą osobą po prezydencie. Jego ofiarą, jeszcze w 1991 r., padli m.in. dwaj bliscy współpracownicy Wałęsy: Krzysztof Pusz i Arkadiusz Rybicki. Formułowane pod adresem Wachowskiego oskarżenia o związki z SB czy nawet KGB nigdy nie zostały udowodnione, ale obfitujący w personalne intrygi sposób jego działania niezwykle negatywnie zaciążył na wizerunku prezydenta. Tajemnicą pozostają powody, dla których Wałęsa - mimo powszechnej krytyki i kolejnych skandali - przez ponad cztery lata utrzymywał przy sobie i awansował Wachowskiego. 2. GABINET BIELECKIEGO 20 grudnia Wałęsa skierował kolejną ofertę pod adresem Mazowieckiego, tym razem jednak w wersji wariantowej. W wydanym tego dnia oświadczeniu przedstawił dwie możliwości: utrzymanie dotychczasowego rządu i przeprowadzenie wyborów parlamentarnych na wiosnę, bądź też stworzenie nowego gabinetu i przeprowadzenie wyborów dopiero po roku. W istocie rzeczy wystąpienie to ujawniło, w sposób zakamuflowany, niechęć Wałęsy do szybkich wyborów i stanowiło kolejny powód jego konfliktu ze sporą częścią dotychczasowych zwolenników. Swoje stanowisko Wałęsa uzasadniał słabością partii i koniecznością jak najszybszego wdrażania reform, co rzekomo zakłóciłyby wybory. Sugerował także, że mogłyby one przynieść zwycięstwo postkomunistom, wyraźnie nie dostrzegając, że w sytuacji trwania kryzysu ekonomicznego to właśnie upływ czasu działa w największym stopniu na ich korzyść. W rzeczywistości trwanie kontraktowego parlamentu było dla prezydenta po prostu wygodne, gdyż zapewniało mu pozycję jedynego ośrodka władzy posiadającego w pełni demokratyczną legitymację. Rozwinięciem pomysłu odroczenia wyborów stała się ogłoszona w styczniu 1991 r. inicjatywa utworzenia Rady Politycznej przy Prezydencie, która miała skupiać przedstawicieli wszystkich głównych orientacji politycznych. Próba stworzenia tej namiastki parlamentu, wyłanianej w oparciu o wolę Wałęsy i fatalnie kojarzącej się z Radą Konsultacyjną Jaruzelskiego, ostatecznie się nie powiodła, wskutek oporu większości sił politycznych, ale w sposób czytelny oddawała ona rzeczywiste intencje prezydenta. 29 grudnia ogłoszono oficjalnie, że prezydent powierzył misję tworzenia rządu Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu. Z punktu widzenia Wałęsy spełniał on trzy podstawowe warunki: był młodszy od prezydenta (w chwili objęcia urzędu miał 39 lat), był postacią szerzej nie znaną (działacz trójmiejskiej „Solidarności” i szeregowy poseł OKP), wreszcie - nie dysponował szerszym zapleczem politycznym, trudno bowiem było za takie uznać niewielkie środowisko gdańskich liberałów. „Mnie nie wyniosła moja czy kongresowa polityka - stwierdził później trzeźwo sam Bielecki - brak politycznego znaczenia liberałów i mojej osoby był jedną z głównych przyczyn tego skoku w górę”. Natomiast mniej realizmu wykazał w ocenie stopnia swojej autonomii jako premiera. „Wałęsa wyobrażał sobie, że powoła rząd, którym będzie sterował ręcznie, a jego kierownicy będą przychodzić i odchodzić, i że Wałęsa będzie ich jak rękawiczki zmieniać. W moim przypadku to jednak nie nastąpiło” - pociesza się Bielecki163). W rzeczywistości jednak, jeśli nie liczyć Pawlaka w okresie jednomiesięcznej misji z 1992 r., był on najbardziej uzależnionym od Wałęsy premierem w dziejach III Rzeczypospolitej. Dlatego zresztą prezydent tak wysoko go oceniał i z dużą determinacją starał się utrzymać go na czele rządu po wyborach parlamentarnych. Podkreślić jednak trzeba, że słaba pozycja Bieleckiego nie wynikała jedynie z jego cech charakteru, czy też braku autorytetu, ale także z powodu de facto pozaparlamentarnego charakteru rządu, jaki przyszło mu stworzyć. Pod tym względem jego następcy na stanowisku premiera byli już w lepszej sytuacji, dysponując konkretnym (nawet jeśli mniejszościowym) zapleczem w parlamencie. Tymczasem Bielecki mógł polegać jedynie na Wałęsie i mocno niestabilnej grupie parlamentarzystów rozpadającego się OKP. 4 stycznia 1991 r. kandydatura Bieleckiego została zaakceptowana przez Sejm. Poparło go 276 posłów, 58 było przeciw, a 52 wstrzymało się od głosu. Bielecki uzyskał poparcie większości posłów OKP, SD i - co ciekawe - sporej części PKLD. Większość wstrzymujących się i przeciwnych jego kandydaturze pochodziła z utworzonego właśnie - przez byłych posłów OKP, którzy w 1990 r. poparli Mazowieckiego - Klubu Parlamentarnego Unia Demokratyczna (KPUD) oraz z PSL. Następnego dnia premier wygłosił expose, które w większości poświęcone było sprawom gospodarczym. „Wybór mojej osoby przez prezydenta - stwierdził - trzeba rozumieć jako postawienie na pierwszym miejscu problemów gospodarczych”. Przedstawił też 19 kandydatów na stanowiska ministrów, z których aż 8 było wcześniej ministrami bądź wiceministrami w rządzie Mazowieckiego. 12 stycznia Sejm 272 głosami, przy 4 przeciwnych i 52 wstrzymujących się, powołał rząd Bieleckiego w następującym składzie: Leszek Balcerowicz (bezp.) - jedyny wicepremier i minister finansów; Krzysztof Żabiński (początkowo PC, później KLD) - szef URM; Henryk Majewski (bezp.) - sprawy wewnętrzne; Adam Tański (bezp.) - rolnictwo, leśnictwo i gospodarka żywnościowa; Wiesław Chrzanowski (ZChN) - sprawiedliwość; Marek Rostworowski (bezp.) - kultura i sztuka; Maciej Nowicki (ROAD/UD) - ochrona środowiska; Władysław Sidorowicz (bezp.) - zdrowie i opieka społeczna; Michał Boni (bezp.) - praca i polityka socjalna; Jerzy Eysymontt (PC) - Centralny Urząd Planowania; Adam Glapiński (PC) - gospodarka przestrzenna i budownictwo; Robert Głębocki (bezp.) - edukacja; Piotr Kołodziejczyk (bezp.) - obrona; Krzysztof Skubiszewski (bezp.) - sprawy zagraniczne; Andrzej Zawiślak (KLD) - przemysł; Dariusz Ledworowski (bezp.) - współpraca gospodarcza z zagranicą; Ewaryst Waligórski (bezp.) - transport; Janusz Lewandowski (KLD) - przekształcenia własnościowe; Jerzy Slezak (SD) - łączność. W dwóch resortach przewidzianych do likwidacji powołano jedynie kierowników; w Urzędzie Postępu Naukowo-Technicznego i Wdrożeń - Stefana Amsterdamskiego (bezp.), a Ministerstwie Rynku Wewnętrznego  Czesława Skowronka (bezp.) 7 stycznia Marian Terlecki zastąpił Andrzeja Drawicza na stanowisku przewodniczącego Komitetu ds. Radia i Telewizji, a 14 stycznia rzecznikiem rządu został Andrzej Zarębski (KLD). W sumie na 19 ministrów aż 13 było bezpartyjnych, a poza premierem jedynie trzech wywodziło się z KLD. Mimo to - oraz wbrew licznym deklaracjom premiera i przywódców KLD - rząd Bieleckiego został przez opinię publiczną odebrany jako gabinet liberałów. W rzeczywistości był jednak przede wszystkim rządem prezydenckim i to właśnie Wałęsa, hamując personalne roszczenia Kaczyńskiego, usiłującego zmusić premiera do uwzględnienia szerszej reprezentacji PC, stał się jego głównym architektem. Śladowa reprezentacja PC i ZChN, o zabłąkanym ministrze z ROAD-u nie wspominając, nie miała większego znaczenia dla oblicza politycznego rządu. Prowadziła jedynie do powstawania dziwacznych sytuacji, gdy działacze partii reprezentowanych w gabinecie krytykowali politykę rządu. Najgłośniejszy był przypadek ministra Glapińskiego, który kilkakrotnie publicznie atakował różne posunięcia rządu. Tego rodzaju schizofreniczne zachowania miały się stać częstym zjawiskiem także i w latach następnych. Skład rządu Bieleckiego, działającego blisko rok, był dość stabilny. Najpoważniejszą zmianą było ustąpienie w lipcu 1991 r. ministra Andrzeja Zawiślaka, co wiązało się z jego narastającym konfliktem z Balcerowiczem, oraz z krytyczną oceną sposobu działania Ministerstwa Przemysłu przez premiera Bieleckiego. Miejsce Zawiślaka zajęła - najpierw jako pełnomocnik rządu ds. organizacji Ministerstwa Przemysłu i Handlu, a od września już jako minister przemysłu - bezpartyjna Henryka Bochniarz. W listopadzie, po wyborze Wiesława Chrzanowskiego na marszałka Sejmu, kierownikiem Ministerstwa Sprawiedliwości został na krótko Andrzej Marcinkowski. Jeszcze w październiku zakończyła się, po skandalu spowodowanym jazdą po pijanemu, kariera Mariana Terleckiego, którego na stanowisku szefa Radiokomitetu zastąpił 22 listopada wybrany przez prezydenta Janusz Zaorski. Stosunkowo niewielka była skala zmian, jakich dokonał Bielecki na stanowiskach wojewodów (12) i wicewojewodów (19). Pomimo od daleko idącej zależności od Wałęsy, Bielecki był z pewnością człowiekiem bardziej nadającym się na szefa rządu niż Mazowiecki. Nie tylko skończył z wielogodzinnymi, nocnymi obradami Rady Ministrów, bardziej pasującymi do klubu dyskusyjnego bądź redakcji miesięcznika, ale przede wszystkim nadał pracy rządu bardziej dynamiczny i efektywny charakter. Dodatkowo, w przeciwieństwie do swojego poprzednika, zdecydowanie lepiej prezentował się w mediach i nie dopuścił - mimo równie trudnej sytuacji - do tak dramatycznego spadku swojej popularności, jak to miało miejsce w przypadku Mazowieckiego. Jeszcze w połowie października, a zatem u kresu swego urzędowania, uchodził w badaniach opinii publicznej za najlepszego kandydata na premiera, wyprzedzając wyraźnie Mazowieckiego, Kuronia, Skubiszewskiego i Cimoszewicza. W badaniach dotyczących zaufania zajął z wynikiem 65% drugie miejsce po Kuroniu (74%)164). Nie znaczy to oczywiście, że nie zdarzały mu się potknięcia. Lewicowo zorientowaną część społeczeństwa szczególnie zbulwersowała jego wypowiedź w Davos, która - w mocno uproszczonej przez polską prasę wersji - sprowadzała się do stwierdzenia, iż komuniści bardziej zrujnowali Polskę niż Hitler. Z kolei sympatyków prawicy oburzyło jego sformułowanie o spotkaniu z „panem prymasem”, co zresztą nie było - jak sam później utrzymywał - niefortunnym przejęzyczeniem, ale raczej przejawem typowego dla większości środowiska KLD antyklerykalizmu, czemu wielokrotnie dawał wyraz np. Donald Tusk. Podobne podłoże miało demonstracyjne zdymisjonowanie wiceministra zdrowia Kazimierza Kapery, który w wystąpieniu telewizyjnym określił homoseksualizm mianem zboczenia. 3. KONFLIKT WOKÓŁ TERMINU WYBORÓW ORAZ ORDYNACJI Początkowo wydawało się, że rząd Bieleckiego będzie miał charakter wyraźnie przejściowy i utrzyma się jedynie do wyborów parlamentarnych, których przeprowadzenie wiosną 1991 r. wydawało się całkowicie realne i niezwykle potrzebne. Podstawowym warunkiem było jednak uchwalenie nowej, w pełni demokratycznej ordynacji wyborczej, nad czym w Sejmie pracowano wyjątkowo ślamazarnie od połowy 1990 r. W efekcie tych prac, za sprawą posłów postkomunistycznych, wspieranych przez część posłów OKP (zwłaszcza Stefana Niesiołowskiego), w Sejmie zwyciężyła opcja ordynacji proporcjonalnej, która w polskiej rzeczywistości politycznej nieuchronnie musiała doprowadzić do daleko idącego rozbicia parlamentu. Nie interesowało to jednak większości posłów, obawiających się wyborczej marginalizacji stojących za nimi, w większości bardzo słabych, ugrupowań politycznych. „My jako partia [ZChN] baliśmy się ordynacji większościowej - przyznał później Niesiołowski - bo w ówczesnej sytuacji nie mieliśmy ani własnych środków masowego przekazu, ani pieniędzy, niemal nic”165). Przeprowadzenia wyborów w dniu 26 maja 1991 r. domagały się m.in. PC, KLD i ZChN, a także liczne ugrupowania nie posiadające żadnej reprezentacji parlamentarnej. Formalnie ich stanowisko podzielał także Wałęsa, który jednak w rzeczywistości nie był zainteresowany szybkimi wyborami, nie wspominając już o możliwości natychmiastowego rozwiązania naznaczonego stygmatem PRL-u parlamentu i zadekretowania ordynacji, do czego namawiała go nie tylko część radykalnych środowisk antykomunistycznych, ale i szef prezydenckiej kancelarii. Dlatego, zamiast naciskać na parlament w celu jak najszybszego uchwalenia ordynacji, 22 lutego - na pięć dni przed przewidywanym drugim czytaniem projektu ordynacji w Sejmie - prezydent przesłał do parlamentu własną jej wersję. Było to równoznaczne z opóźnieniem prac legislacyjnych, co skwapliwie podchwyciła większość posłów, nie spiesząca się zbytnio do opuszczenia ulicy Wiejskiej. 9 marca 1991 r., po debacie, w której za utrzymaniem majowego terminu wyborów opowiedzieli się wyraźnie jedynie posłowie OKP, Sejm - zachęcany zwłaszcza przez posłów z PKLD i KPUD - uchwalił przesunięcie wyborów na jesień, nie później jednak niż 30 października 1991 r. Za taką uchwałą - po wcześniejszym odrzuceniu wniosku OKP, postulującego termin majowy - głosowało ostatecznie 314 posłów, przeciw jedynie 18, wstrzymało się zaś 40166). Powściągliwość Wałęsy, w połączeniu z politycznymi rozgrywkami posłów PKLD i Unii Demokratycznej, doprowadziły do kompromitującego polską demokrację opóźnienia wolnych wyborów o kolejne pół roku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że pierwszy rząd II Rzeczypospolitej, na którego czele stał Jędrzej Moraczewski, zdołał doprowadzić do wyborów parlamentarnych w ciągu 9 tygodni i to w kraju znajdującym się w stanie wojny oraz nie posiadającym ustalonych granic. Po wykazaniu niezwykłej ustępliwości w sprawie opóźnienia daty wyborów, Wałęsa z niezwykłą energią wdał się w długotrwały i niezrozumiały dla większości społeczeństwa spór dotyczący szczegółów ordynacji wyborczej. Zanim to nastąpiło, opinia publiczna otrzymała czytelny sygnał braku współpracy między prezydentem i jego własną kancelarią, której szef przesłał 20 marca do Sejmu tezy ordynacji stojące w sprzeczności z tym, co zaproponował miesiąc wcześniej sam Wałęsa. O ile lutowy projekt prezydenta przewidywał tzw. ordynację mieszaną (połowa posłów miała być obsadzana w okręgach jednomandatowych, druga połowa zaś według systemu proporcjonalnego przy 5% progu wyborczym), to pismo Kaczyńskiego zmierzało jednoznacznie w kierunku ordynacji proporcjonalnej. Sejmowa Komisja Konstytucyjna przygotowała kolejną wersję projektu ordynacji, uwzględniając w niej część marcowych propozycji prezydenckiej kancelarii. 10 maja 1991 r. Sejm większością 249 głosów, przy 22 przeciwnych i 40 wstrzymujących się, uchwalił ordynację, która 23 maja została bez poprawek przyjęta przez Senat. Sejm odrzucił wniosek posła Niesiołowskiego, aby MSW sprawdzało czy kandydaci na posłów i senatorów nie byli współpracownikami SB. Uchwalono także, zaledwie jednym głosem przewagi (142 do 141), ordynację do Senatu, utrzymującą system większościowy przyjęty w 1989 r. W przeciwieństwie do ordynacji sejmowej nie wzbudziła ona oporu prezydenta. 6 czerwca Wałęsa skierował do marszałka Mikołaja Kozakiewicza list, w którym skrytykował uchwaloną ordynację do Sejmu. „Po pierwsze - pisał - jest ona wysoce skomplikowana i niejasna. (...) Po drugie - wprowadzona w ordynacji skrajna personalizacja wyborów będzie miała szereg bardzo negatywnych skutków. (...) Po trzecie - ustawa w oczywisty sposób dyskryminuje Kościół katolicki, poddając jego świątynie nadzorowi administracyjnemu. Ograniczone zostały prawa wyborcze emigracji politycznej. (...) Po czwarte - ustawa zawiera szereg poważnych błędów legislacyjnych, między innymi skonstruowana jest w ten sposób, że żadna partia czy koalicja nie może wystawić więcej niż 85 procent kandydatów”167). W zakończeniu prezydent proponował szybkie uchwalenie nowej ordynacji i deklarował gotowość współpracy w jej przygotowaniu. List Wałęsy zapoczątkował ożywioną wymianę korespondencji między nim a marszałkiem Sejmu, coraz ostrzejszą w tonie i obfitującą we wzajemne zarzuty. W końcu, 10 czerwca, Wałęsa zastosował formalne weto, a w jego uzasadnieniu żądał m.in. wprowadzenia czytelnego systemu wyborczego według ordynacji proporcjonalnej lub mieszanej, obliczania głosów wg metody Sainte-Laguë, zniesienia zakazu agitacji w kościołach i obowiązku zaznaczania przez wyborców ich personalnych preferencji na partyjnych listach wyborczych (tj. wprowadzenia głosowania bezpośrednio na partie, a nie na konkretnych kandydatów), wreszcie usytuowania Krajowego Biura Wyborczego przy urzędzie prezydenta i upoważnienia go do skrócenia kalendarza wyborczego. 13 czerwca Sejm rozpatrzył weto prezydenta, ale do jego odrzucenia wymaganą większością 2/3 zabrakło siedmiu głosów; za odrzuceniem głosowało 257 posłów, przeciw 123, a 16 wstrzymało się. Prezydentowi udzielili poparcia posłowie OKP, PAX-u, PZKS-u i PSL (Mikołajczykowskiego), Ten raczej nieoczekiwany sukces Wałęsy, który wcześniej zwlekał z wetem, obawiając się jego odrzucenia (stąd pomysł presji korespondencyjnej), został bardzo szybko zniwelowany przez niechętną prezydentowi większość sejmową. Już 15 czerwca, w zaiste błyskawicznym na tle dotychczasowych działań tempie, Sejm uchwalił nową ordynację, uwzględniającą tylko niektóre zastrzeżenia Wałęsy (m.in. zniesiono zakaz prowadzenia akcji wyborczej w świątyniach oraz jednomandatowe okręgi wyborcze). Za ordynacją w tym kształcie głosowało 222 posłów, 57 było przeciwnych, a 47 wstrzymało się od głosu. Bardziej przychylny prezydentowi Senat próbował wprowadzić do ordynacji cztery pozostałe, nie uwzględnione przez posłów postulaty Belwederu, ale 21 czerwca Sejm odrzucił wymaganą większością 2/3 poprawki Senatu. Wałęsa odpowiedział na to akcją publicznych spotkań z obywatelami, żywo przypominającą jego kampanię wyborczą. 23 czerwca na wiecu pod kościołem św. Brygidy oświadczył: „Chcę pokazać panu Geremkowi i innym, że mylą się, że gdybym chciał, to dostanę przyzwolenie społeczeństwa na demokratyczne rozwiązanie Sejmu”. Z kolei na spotkaniu z działaczami „Solidarności” stwierdził: „Ja też coraz bardziej dochodzę do wniosku, że rzeczywiście system stary się broni i jeszcze paru zwolenników od nas pozyskał. (...) Wszystkie machlojki, wszystkie kanciarstwa będą rozliczone, nawet za dwadzieścia lat, jeśli będzie kolejka - w skarpetkach puścimy każdego, kto nas oszuka. Jestem gotów przyjechać z dywizją, jeśli mafia okaże się zbyt silna”. Po tej hałaśliwej ofensywie propagandowej, wyglądającej na przygotowanie pola pod decyzję o rozwiązaniu parlamentu, 26 czerwca prezydent zawetował kolejną wersję ordynacji. Ogłoszenie decyzji odbyło się w atmosferze ludowego wiecu, który Wałęsa urządził na transmitowanym przez telewizję spotkaniu z załogą warszawskiej „Polfy”. Po chaotycznym przemówieniu i udzieleniu odpowiedzi na najbardziej interesujące zebranych tematy socjalne i ekonomiczne, prezydent zadał kluczowe pytanie: „Czy jesteście za przeciąganiem spraw, żeby ten Sejm robił to, co robił, czy za tym, by jak najszybciej doprowadzić do zmiany, jak najszybciej dopuścić was i innych, jak najszybciej uzyskać mandat od społeczeństwa na uprawnione rządzenie, a nie jakieś kontraktowe. Kto jest za tym, by jak najszybciej uporządkować Sejm, proszę rączki do góry”. Po tradycyjnym głosowaniu, Wałęsa - powołując się na las podniesionych rąk - ogłosił kolejne weto. „Nie chcę łamać zasad - dodał - myślę, że Sejm się zreflektuje. Daję mu tę szansę”168). Sejm nie zamierzał jednak kapitulować i już 28 czerwca odrzucił weto większością 282 głosów, przy 100 przeciwnych i 9 wstrzymujących się. 1 lipca Wałęsa podpisał ordynację, ale w trzy dni później skierował do Sejmu projekty zmian w Konstytucji i prawie wyborczym, powtarzające jego wcześniejsze postulaty. 11 lipca Sejm odrzucił obie propozycje prezydenta, co definitywnie zakończyło kilkutygodniowy spór wokół kształtu ordynacji wyborczej169). Wałęsa nie zdecydował się na rozwiązanie parlamentu, ograniczając się jedynie do słownych gróźb pod jego adresem. Zaważyły na tym zarówno wspomniana wyżej obawa przed przyszłym Sejmem, posiadającym demokratyczną legitymację, jak i strach przed odpowiedzialnością związaną z decyzją o samodzielnym rozpisaniu wyborów i zignorowaniu „kontraktowego” Sejmu. Także w licznych konfliktach, jakie miały miejsce w następnych latach, zachowanie prezydenta było podobne: najpierw formułował rozmaite groźby i zasypywał przeciwników hałaśliwymi wystąpieniami, a w krytycznym momencie ustępował, niezmiennie zapewniając, że wszystko wcześniej przewidział i zaplanował. Co gorsza, z reguły spory z udziałem prezydenta miały charakter mniej lub bardziej drugorzędny, jak to miało miejsce w przypadku konfliktu o ordynację. Zamiast faktycznie, a nie pozornie zabiegać o jak najszybszy termin wyborów i dążyć do takiego kształtu ordynacji, który zapobiegłby nadmiernemu rozbiciu przyszłego Sejmu (np. poprzez wprowadzenie klauzuli zaporowej, co przewidywał jego lutowy projekt), Wałęsa kruszył kopie o tak marginalne kwestie, jak umiejscowienie Krajowego Biura Wyborczego. W sumie jego kampania doprowadziła do powstania ordynacji w jeszcze większym stopniu proporcjonalnej, niż pierwotna wersja sejmowa z 10 maja. Fatalne wrażenie robił też styl polityczny, w jakim prezydent bronił swoich racji. Wiece, demonstracyjne głosowania, czy też słynne - pokazywane w telewizji - rozmowy telefoniczne Wałęsy z dyrektorami przedsiębiorstw, nieodparcie kojarzyły się z epoką gierkowską, od której ducha prezydent, konsekwentnie ignorujący rady inteligentniejszej części swego otoczenia, najwyraźniej nie chciał się uwolnić. 4. RECESJA Wbrew oczekiwaniom, rok 1991 okazał się równie trudny dla polskiej gospodarki, co poprzedni. Zdławiona przez Balcerowicza inflacja nie zdołała co prawda wybuchnąć na nowo i - poza styczniem, gdy wyniosła aż 12,7% - oscylowała w przedziale od 6,7% (luty) do 0,1% (lipiec) miesięcznie, ale nad gospodarką zawisły inne czarne chmury: nasilający się spadek produkcji oraz, w konsekwencji, rosnący deficyt budżetowy i bezrobocie. W porównaniu z 1990 r. produkcja przemysłowa spadła o kolejne 11,9%, a produkt krajowy brutto o 7 %. Największe załamanie nastąpiło w transporcie, hutnictwie, górnictwie oraz przemyśle włókienniczym i elektromaszynowym. Wobec wciąż ogromnej przewagi sektora państwowego w gospodarce, spadku tego nie był w stanie zrekompensować dynamiczny rozwój przedsiębiorstw prywatnych, które tylko wciągu pierwszych dziewięciu miesięcy 1991 r. zwiększyły produkcję o 20,3% w stosunku do analogicznego okresu poprzedniego roku. Załamanie wpływów budżetu okazało tak znaczne, że konieczna była aż dwukrotna nowelizacja ustawy budżetowej, co wydatnie ujawniło kruchość optymistycznych ocen Balcerowicza. Za pierwszym razem wielkość deficytu zwiększono z 4,3 bln do 26 bln zł, a następnie do 31 bln zł, tj. do poziomu ok. 3,3% PKB. Oznaczało to złamanie jednego ze zobowiązań, jakie przyjęła na siebie Polska w liście intencyjnym, skierowanym 25 marca 1991 r. do MFW, gdzie zadeklarowano, że deficyt nie przekroczy 0,5% PKB. Mimo zwiększenia deficytu, nie obyło się bez dotkliwych cięć budżetowych, obejmujących m.in. oświatę i służbę zdrowia. Systematycznie rosła też liczba bezrobotnych, która w przeciągu 1991 r. prawie się podwoiła i z końcem roku osiągnęła poziom 2155,6 tyś. (12,2%). Liczba bezrobotnych najszybciej rosła w Polsce północnej (koszalińskie, suwalskie, olsztyńskie) oraz południowo-zachodniej (jeleniogórskie, wałbrzyskie), gdzie ich odsetek był najwyższy. Wzrostowi bezrobocia towarzyszyła dalsza redukcja dochodów realnych sporej części Polaków. W 1991 r. proces pauperyzacji okazał się najbardziej dotkliwy dla rodzin rolniczych, w których odnotowano spadek dochodów o ok. 15% w porównaniu z 1990 r.170). Recesja była przede wszystkim konsekwencją bolesnego procesu dostosowywania się przedsiębiorstw państwowych do warunków gospodarki rynkowej. Zastosowana przez nie w 1990 r. strategia przeczekania i konsumowania rezerw, mściła się teraz w sposób wyjątkowo bezwzględny. Wskaźnik rentowności przedsiębiorstw zaczął się obniżać już w drugiej połowie 1990 r., a w roku następnym nastąpiło jego załamanie. W niektórych gałęziach, jak np. w przemyśle włókienniczym, odzieżowym czy skórzanym, około połowy przedsiębiorstw wykazywało deficyt. Symbolem bezradności rządu wobec indolencji kadr zarządzających państwowymi przedsiębiorstwami stała się lipcowa wizyta premiera Bieleckiego w stojących na krawędzi bankructwa Zakładach Mechanicznych „Ursus”. Premier, poruszony skalą zaniedbań i brakiem nadzoru, usunął czterech podsekretarzy stanu w Ministerstwie Przemysłu, co stało się jednym z powodów dymisji ministra Zawiślaka. Zmiany kadrowe nie były jednak w stanie zatrzymać spadku gospodarczego. Do drastycznej zapaści walnie przyczyniło się w 1991 r. załamanie wymiany gospodarczej z krajami byłego bloku komunistycznego, w tym zwłaszcza z ZSRR. Spowodowane to było zarówno odejściem - z dniem l stycznia 1991 r. - od rozliczeń w rublach transferowych na rzecz rozliczeń wolnodewizowych, jak i narastaniem kryzysu gospodarczego w krajach obumarłej już RWPG, którą ostatecznie rozwiązano 28 czerwca 1991 r. Polski eksport do ZSRR spadł w 1991 r. przynajmniej o 50%, czego nie była w stanie zrekompensować rosnąca wymiana z EWG. W połowie 1991 r. w Ministerstwie Finansów szacowano, że załamanie wymiany gospodarczej z samym tylko wschodnim sąsiadem kosztowało budżet 30-40 bln zł, a zatem więcej niż wyniósł całoroczny deficyt budżetowy. Wprowadzenie cen światowych w wymianie handlowej z ZSRR doprowadziło także do gwałtownego wzrostu sum, jakie Polska musiała zapłacić za importowane stamtąd surowce, w tym zwłaszcza za ropę naftową i gaz ziemny. Musiało to spowodować wysoki wzrost cen nośników energii. Warto w tym miejscu dodać, że recesja dotknęła nie tylko powiązane z Moskwą kraj e postkomunistyczne, ale także Finlandię, która mimo posiadania gospodarki rynkowej, nie potrafiła sobie poradzić z załamaniem eksportu do ZSRR i doświadczyła w 1991 r. spadku dochodu narodowego o 6,1%. Pogarszanie się sytuacji ekonomicznej, w połączeniu z nadziejami, jakie obudziły wybory prezydenckie, doprowadziło do narastania nastrojów niezadowolenia społecznego. W styczniu 1991 r., jak wynika z badań CBOS, aprobata netto dla planu Balcerowicza osiągnęła poziom ujemny, tj. więcej osób odrzucało politykę gospodarczą, niż ją aprobowało. Jej symbolem, a zarazem przedmiotem licznych ataków ze strony związków zawodowych i różnych ugrupowań politycznych, stał się popiwek. 7 lutego 1991 r. Komisja Krajowa „Solidarności” zażądała eliminacji popiwku i „zastąpienia go innymi sposobami walki z inflacją najpóźniej do końca pierwszego półrocza br.”171). Podobne żądania formułowali związkowcy z OPZZ pikietujący gmach URM-u, pracownicy „Ursusa” oraz dwa tysiące górników, którzy 14 lutego wdarli się na dziedziniec Belwederu. Przeciwko popiwkowi wypowiedział się także, wkrótce po swoim powstaniu w lutym, Komitet Doradczy Prezydenta, w większości złożony ze współpracowników Olszewskiego (poza nim tworzyli go: Andrzej Kostarczyk, Stefan Kurowski, Antoni Macierewicz, Zdzisław Najder, Jan Winiecki i Wojciech Włodarczyk). W wydanym oświadczeniu Komitet zaproponował zastąpienie popiwku bankową kontrolą wypłacalności przedsiębiorstw, co było pomysłem prof. Winieckiego. Zaletą takiego rozwiązania byłoby pozbycie się przez rząd roli cerbera ograniczającego wzrost płac, istotną zaś wadą - ogromne ryzyko utraty kontroli nad polityką płacową w konsekwencji bałaganu, jaki panował wówczas w bankach, w dalszym ciągu prawie wyłącznie państwowych. Antypopiwkowej ofensywie zdecydowanie przeciwstawił się Balcerowicz, który najpierw przekonał do konieczności utrzymania tego narzędzia polityki antyinflacyjnej wahającego się początkowo Bieleckiego, a następnie samego Wałęsę. W rezultacie prezydent zdezawuował oświadczenie własnego zespołu doradczego, opowiadając się za utrzymaniem popiwku172). Nastąpiło to w trakcie spotkania Wałęsy z radiosłuchaczami, podczas którego zaproponował on także, aby „obniżyć ceny o 50, a nawet 100 procent”. Ignorancja ekonomiczna Wałęsy, nie przeszkodziła mu jednak w zachowaniu dużej ostrożności wobec propozycji radykalnych zmian w polityce gospodarczej. Balcerowicz konsekwentnie walczył z poglądem, że sposobem zwalczenia recesji jest poluzowanie restrykcyjnej polityki finansowej i ożywienie popytu drogą zwiększenia ilości pieniądza w gospodarce. „Kluczem do pozytywnych zmian - napisał we wspomnieniach - było w moim przekonaniu, szczególnie po niedobrych doświadczeniach drugiej połowy 1990 roku, przyspieszenie zmian strukturalnych i na tym polu można było rząd rzeczywiście krytykować”173). O tym, jak trudno było znaleźć dla realizowanej przez niego polityki zasadniczą, a zarazem realistyczną alternatywę, okazało się na naradzie gospodarczej zorganizowanej przez Komitet Doradczy Prezydenta w dniach 17-18 maja. Narada, przedstawiana przez środki masowego przekazu jako sąd nad polityką ekonomiczną rządu i początek jej zasadniczej zmiany, zakończyła się względnym sukcesem tandemu Bielecki-Balcerowicz, który w przeddzień spotkania dokonał spektakularnej dewaluacji złotego (z 9,5 tys. do 11 tys. zł za 1 USD) i ogłosił program antyrecesyjny, wytrącając przeciwnikom część argumentów. W trakcie narady skierowano pod adresem rządu wiele uwag krytycznych, z których część była bez wątpienia słuszna, jak np. utrzymywanie bardzo wysokich stóp procentowych oraz brak zainteresowania szybką komercjalizacją przedsiębiorstw państwowych. Nie składały się one jednak na wiarygodny program gospodarczy, ale wręcz przeciwnie: w wielu przypadkach wzajemnie się wykluczały. Pozytywnym rezultatem belwederskiej narady stało się zwiększenie zainteresowania rządu przekształceniami strukturalnymi gospodarki. Do końca 1991 r. zakwalifikowano do prywatyzacji 1128 przedsiębiorstw, z których ok. 400 miało wejść do przygotowywa-nego w MPW Programu Powszechnej Prywatyzacji. Metodą likwidacyjną sprywatyzo-wano w 1991 r. 247 przedsiębiorstw, dokonano też prywatyzacji kapitałowej 24 firm, zaś kolejne 250 przygotowano do sprzedaży174). Akcje najlepszych przedsiębiorstw trafiły na Giełdę Papierów Wartościowych, którą 16 kwietnia 1991 r. otwarto w gmachu byłego KC PZPR. Tempo przekształceń własnościowych było jednak zbyt małe, aby szybko zwiększyć efektywność polskiej gospodarki, zdominowanej w dalszym ciągu przez wielkie przedsiębiorstwa państwowe. Nie mogła jej także poprawić w sposób zasadniczy polityka celna rządu, należąca do najostrzej krytykowanych elementów realizowanego programu gospodarczego. Natomiast z całą pewnością spóźniona była, podjęta dopiero 14 października, decyzja o zastąpieniu sztywnego kursu dolara tzw. pełzającym, co umożliwiło bardziej racjonalną dewaluację złotówki i znacząco pomogło polskiemu eksportowi. Sukcesem gabinetu Bieleckiego było z kolei uchwalenie w lipcu 1991 r. ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych, co zapoczątkowało proces reformowania systemu podatkowego. Wysokość ceł szczególną niechęć budziła w środowiskach rolniczych, pozostających w nieustannym konflikcie z oskarżanym o morderczy liberalizm rządem. Do głównych problemów, z jakimi w dalszym ciągu zmagali się rolnicy, należały: niskie ceny skupu produktów rolnych, spowodowane ograniczonym popytem oraz zaległości w wypłatach należności za sprzedane towary. Apogeum kolejnej fali chłopskich protestów nastąpiło 22 marca 1991 r., gdy pikiety rolniczej „Solidarności” na kilka godzin zablokowały setki dróg w całym kraju. Z kolei 15 kwietnia doszło do akcji mleczarzy, którzy setkami kostek masła obsypali budynki Ministerstwa Rolnictwa, URM-u oraz dziedziniec Belwederu. Rząd ugiął się częściowo przed żądaniami rolników i 23 kwietnia ogłosił podwyższenie stawek celnych na artykuły rolne, ale nie zaspokoiło to żądań chłopskich, tym bardziej, że narastający deficyt budżetowy ograniczył i tak niewielkie, w stosunku do oczekiwań, rozmiary kredytów preferencyjnych dla rolników. 24 maja, w trakcie sejmowej debaty nad polityką, gospodarczą rządu, poseł Jacek Soska z PSL złożył wniosek o odwołanie rządu Bieleckiego, argumentując, że „cierpliwość wsi (...) została wyczerpana. Nie może ona dłużej stać w postawie żebraka w przedsionkach władzy”. Okazało się jednak, że Soska może liczyć jedynie na poparcie posłów PSL, i to nie wszystkich. W głosowaniu wniosek o wotum nieufności poparło jedynie 54 posłów (w tym 1 z PKLD, a reszta z PSL), przeciw było 188, a 30 wstrzymało się od głosu. W Sejmie, niezależnie od licznych głosów krytycznych wobec tego pozaparlamentarnego przecież rządu, najwyraźniej nie widziano dlań alternatywy. Utrzymanie się Balcerowicza na stanowisku po naradzie belwederskiej, doprowadziło do dwóch kolejnych fal strajków, w większości o charakterze płacowym. Pierwsza miała miejsce w maju (głównie na Śląsku oraz w Krakowie, Wrocławiu i Bielsku-Białej), druga zaś w czerwcu i lipcu, po podwyżce cen nośników energii. Ogółem w ciągu pierwszych dziesięciu miesięcy 1991 r. doszło do 104 różnego rodzaju manifestacji oraz co najmniej 132 strajków. Co ciekawe, tylko 4 strajki były firmowane przez OPZZ, 38 przez „Solidarność”, 14 organizowały wspólnie obie te centrale, resztę zaś - a zatem zdecydowaną większość - samorzutnie prowadziły załogi pracownicze175). Powyższe dane dowodzą, że niezadowolenie mas pracowniczych wymykało się spod kontroli związków zawodowych, a zarazem świadczą o większym radykalizmie „Solidarności” niż OPZZ. Symboliczny parasol, jaki „Solidarność” rozpostarła nad rządem Mazowieckiego jesienią 1989 r., został w półtora roku później w sposób zdecydowany zwinięty. Przed najpoważniejszym kryzysem rząd Bieleckiego stanął w sierpniu, po przedstawieniu w Sejmie wniosku o nowelizację budżetu, przewidującą m.in. zawieszenie waloryzacji płac w sferze budżetowej oraz obniżenie zasiłków. 29 sierpnia Wiesława Ziółkowska z Parlamentarnego Klubu Pracy (reprezentacja PUS), złożyła wniosek o wotum nieufności dla rządu. Następnego dnia premier Bielecki podał się do dymisji, stwierdzając, że „wyczerpały się możliwości skutecznego współdziałania rządu i parlamentu na dotychczasowych warunkach”. Oskarżył też Sejm, że jego decyzja o przełożeniu na jesień wyborów parlamentarnych doprowadziła do sytuacji, w której „państwu zagraża paraliż decyzji”176). W obronie rządu Bieleckiego wystąpiły wszystkie ugrupowania postsolidarnościowe, a rzecznik prezydenta Andrzej Drzycimski ocenił wniosek Ziółkowskiej jako kontratak sił postkomunistycznych „wykorzystujących nastroje społeczne i nakręcających spiralę roszczeń, co z kolei destabilizuje państwo”. 31 sierpnia odbyło się głosowanie, w którym za przyjęciem dymisji rządu opowiedziało się 114 posłów (większość PKLD i PSL oraz część PKP i UChS), przeciw zaś było 211 (OKP, KPUD, SD, Solidarność Pracy, PAX, PZKS, PSL Mikołajczykowskie oraz część PKP i UChS, a także mniejszość PKLD i PSL). Od głosu wstrzymało się 26 posłów, najwięcej z PKLD177). Gabinet Bieleckiego przetrwał dzięki niejednoznacznej postawie posłów PKLD oraz pełnej mobilizacji wszystkich orientacji postsolidarnościowych, co było zresztą ostatnim przypadkiem tego rodzaju. Rząd, umocniony wynikami głosowania, postanowił zwrócić się do Sejmu o przyznanie mu prawa wydawania dekretów. Z inicjatywą tego rodzaju wystąpił jeszcze w czerwcu Lech Wałęsa, jednak rząd, który w lipcu opracował stosowny projekt ustawy, nie zdecydował się na skierowanie go do laski marszałkowskiej. Wszelako 6 września premier zmienił zdanie i wysłał do Sejmu projekt ustawy o specjalnych uprawnieniach dla rządu. Przewidywał on prawo rządu do wydawania dekretów we wszystkich sprawach poza kilkunastoma wymienionymi w projekcie. Przede wszystkim zamierzano je wykorzystać do przyspieszenia prywatyzacji, usprawnienia zarządzania przedsiębiorstwami, nowelizacji prawa budżetowego oraz udoskonalenia kontroli skarbowej. Jednak w Sejmie duża część posłów uznała, że rząd zbyt szeroko zakreślił zakres postulowanego upoważnienia i winien go ograniczyć do spraw ściśle wyliczonych w ustawie. W czasie głosowania w dniu 14 września projekt rządowy poparło co prawda 196 posłów z OKP, KPUD oraz częściowo z innych klubów, wstrzymało się od głosu 32, natomiast przeciw było jedynie 91 posłów (głównie z PKLD, PSL i Solidarności Pracy), ale i tak nie wystarczyło to do uchwalenia ustawy. Jako zmieniająca konstytucję, musiała bowiem uzyskać poparcie 2/3 posłów, do czego zabrakło 19 głosów178). W ten sposób lewicowo-ludowa koalicja pozbawiła rząd Bieleckiego istotnego instrumentu władzy, koniecznego dla przyspieszenia antyrecesyjnych reform i pogłębiła stan tymczasowości w życiu państwa. Rozpolitykowany i żyjący głównie nadchodzącymi wyborami Sejm, odrzucił także racjonalny projekt nowelizacji Konstytucji, z którym rząd Bieleckiego wystąpił we wrześniu. Przewidując znaczne rozbicie przyszłego Sejmu, projekt zmierzał do wzmocnienia pozycji Rady Ministrów, tak wobec prezydenta, jak i, przede wszystkim, parlamentu. Zakładał m.in. utrudnienie procedury odwoływania rządu przez Sejm oraz wprowadzenie możliwości łączenia głosowania nad projektem ustawy z wotum zaufania dla rządu. 10 października Sejm większością 133 głosów przy 100 przeciwnych i 16 wstrzymujących się, odrzucił rządowy projekt179). Tak jak poprzednio, głównymi przeciwnikami reformy ustroju byli posłowie postkomunistycznej lewicy i PSL, którzy tym razem argumentowali, że „sponiewierany” Sejm nie powinien podejmować tak ważnych decyzji w przeddzień wyborów. Z podobnych względów ci sami posłowie odrzucili we wrześniu rządowe projekty ustaw o utworzeniu urzędu ministra administracji i kancelarii Rady Ministrów, co miało zapoczątkować proces reformy centralnej administracji państwowej. Dopiero w pięć lat później, rządząca Polską koalicja SLD-PSL przeprowadziła zmiany idące w podobnym kierunku, nie omieszkując przedstawić ich jako swojego osiągnięcia. Na wizerunku rządu Bieleckiego najmocniej zaciążyły jednak nie jego konflikty i porażki w parlamencie, ale liczne w 1991 r. afery gospodarcze. Najgłośniejszą z nich stała się zakończona widowiskowym finałem działalność spółki „Art B”, której zagrożeni aresztowaniem właściciele (Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski), zbiegli latem 1991 r. do Izraela, wywożąc z sobą kilkadziesiąt milionów dolarów w gotówce. Historia „Art B” stanowiła modelowy przykład patologii, jakie towarzyszyły transformacji polskiego systemu gospodarczego. Z małej spółki, zajmującej się działalnością przemytniczo--handlową, na przestrzeni kilkunastu miesięcy 1990 i 1991 r. „Art B” wyrosła na jedno z największych prywatnych przedsiębiorstw w Polsce, które rozgłos zdobyło m.in. podpisując kontrakt na zakup całorocznej produkcji traktorów z „Ursusa” oraz gromadząc na masową skalę dzieła sztuki, co doprowadziło do ogromnego wzrostu cen na tym rynku. Źródeł ogromnych zysków „Art B” było kilka. Najbardziej znany był tzw. oscylator, który ujawnił kompletną niewydolność i skorumpowanie polskiego systemu bankowego. Polegał on na uzyskiwaniu podwójnego oprocentowania tego samego wkładu, błyskawicznie przerzucanego - za pomocą czeków - z banku do banku. Było to możliwe dzięki brakowi odpowiedniego systemu łączności między bankami, ale także za sprawą przychylności wielu urzędników bankowych, nie zwracających uwagi na niekończące się wędrówki czeków opiewających na gigantyczne kwoty. Część czeków była zresztą bez pokrycia, podobnie jak nie istniało realne zabezpieczenie licznych gwarancji kredytowych udzielanych przedsiębiorczym biznesmenom z „Art B”, dysponującym notabene podwójnym, polskim i izraelskim, obywatelstwem. Straty skarbu państwa spowodowane przez „Art B” prokuratura oceniła później na sumę 4,24 bln złotych. Trzeba jednak dodać, że kwotę tę niektórzy uważali za zawyżoną, a uciekinierzy pozostawili w Polsce ogromny majątek. W związku z aferą „Art B” odwołano w sierpniu ze stanowiska prezesa NBP Grzegorza Wójtowicza. Wkrótce potem został on aresztowany, ale zarzuty przeciwko niemu nie zostały potwierdzone. Nieco później wybuchła sprawa Macieja Zalewskiego (PC) - sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta, oskarżonego o uprzedzenie Bagsika i Gąsiorowskiego o planie ich aresztowania. Osoba Zalewskiego łączyła sprawę „Art B” ze stworzoną przez działaczy PC spółką „Telegraf”, której z kolei zarzucano pasożytowanie na wielu państwowych przedsiębiorstwach. W ten sposób część prasy - szczególnie zaś „Gazeta Wyborcza” - starała się skompromitować PC, chociaż sprawa „Telegrafu” nie miała charakteru kryminalnego. Obok sprawy “Art B" ujawniono w 1991 r. także kilka innych dużych afer gospodarczych, w mniejszym lub większym stopniu obciążających konto rządu i podlegających mu służb. Większość z nich związana była z nieszczelnością granic, nadużyciami w wymianie handlowej oraz wyłudzeniami kredytów w bankach. W przypadku tzw. afery rublowej chodziło o wymianę po zawyżonym kursie w państwowym Banku Handlowym rubli uzyskanych przez polskie przedsiębiorstwa eksportujące do ZSRR. Można by to od biedy uznać za formę wspierania zamierającego eksportu na wschód, gdyby nie fakt, że - jak wykazała kontrola NIK-u - spora część transakcji miała charakter fikcyjny. Straty związane z niekorzystnym transferem pieniędzy obliczano na 4-6 bln złotych. Rządowi nie udało się także zapobiec trwającemu nadal w najlepsze masowemu przemytowi do Polski alkoholu i papierosów, co spowodowało trudne do wiarygodnego oszacowania straty dla budżetu180). Dla opinii publicznej, bombardowanej przez środki masowego przekazu informacjami, często zresztą mocno przesadzonymi, o kolejnych nadużyciach i malwersacjach, winnym sytuacji był rząd. Jeszcze większe oburzenie budziła nieudolność policji i wymiaru sprawiedliwości, co powodowało, że znaczna część mocno nagłośnionych afer nie znalazła finału sądowego, bądź też następowało to, w społecznym odczuciu, o wiele za późno. Dobrym przykładem jest tu afera FOZZ, w przypadku której dopiero śmierć zajmującego się nią inspektora NIK-u Michała Falzmanna spowodowała przełamanie oporów ze strony pracowników NBP i Ministerstwa Finansów, wyraźnie dążących do jej zatuszowania. Jednak mimo nagłośnienia przez prasę gigantycznych nadużyć, jakich dopuściło się kierownictwo FOZZ, sprawa ta nie doczekała się finału sądowego do dziś. Na wizerunku „rządu liberałów”, jak powszechnie określano gabinet Bieleckiego, negatywnie zaciążyły również rozmaite interesy o wątpliwym stopniu legalności, w których uczestniczyli biznesmeni należący do KLD. Symbolem stała się tu postać Andrzeja Machalskiego, który jako przewodniczący Rady Nadzorczej KGHM „Polska Miedź” doprowadził do poręczenia dużego kredytu nieuczciwemu przedsiębiorcy, narażając w ten sposób państwowe przedsiębiorstwo na poważne straty. Kongres był w związku z tego rodzaju sprawami bardzo ostro atakowany przez rozmaitych samozwańczych obrońców polskiego interesu narodowego, a określenie „liberały-aferały” należało do łagodniejszych sformułowań wobec członków partii premiera. Ten ostatni również nie zawsze potrafił zachować wystarczającą ostrożność i sam stwarzał pretekst do ataków za „wyprzedaż Polski”. Złe wrażenie zrobiła jego decyzja o uchyleniu, wprowadzonego przez premiera Mazowieckiego, zakazu posiadania przez wysokich urzędników państwowych udziałów w spółkach, co zastąpione zostało wprawdzie systemem składania deklaracji majątkowych, ale wśród sporej części opinii publicznej rodziło rozmaite podejrzenia. Równie nieroztropne było wystąpienie Bieleckiego w pokazywanym w telewizji meczu piłkarskim w koszulce z reklamą niemieckiej firmy, eksportującej do Polski wyroby mleczarskie. Wywołało to zrozumiałą negatywną reakcję lobby rolniczego, należącego do najostrzejszych krytyków rządu. 5. MOSKWA-WYSZEHRAD-BRUKSELA W pierwszej połowie 1991 r. zakończył się ostatecznie proces demontażu struktur symbolizujących dawny blok radziecki. 25 lutego w Budapeszcie podpisany został protokół o rozwiązaniu struktur wojskowych Układu Warszawskiego, a 1 lipca w Pradze podjęto decyzję o zakończeniu działalności tej organizacji. Dwa dni wcześniej w Budapeszcie podpisano porozumienie o rozwiązaniu RWPG, odrzucając zarazem propozycje ZSRR zmierzające do powołania nowej organizacji gospodarczej. Wydarzenia te miały jednak w gruncie rzeczy charakter symboliczny, bowiem obie zlikwidowane organizacje były martwe od przełomu 1989/1990 roku. Realnym problemem pozostawała natomiast obecność wojsk radzieckich w Polsce, Moskwa, wykorzystując pasywność rządu Mazowieckiego, wyraźnie grała na zwłokę w tej kluczowej dla pełnej suwerenności Polski sprawie. Impulsem przyspieszającym dojrzewanie władz radzieckich do podjęcia rzeczywistych rozmów z Warszawą na temat wycofania wojsk, stała się decyzja polskiego rządu ze stycznia 1991 r. o zablokowaniu tranzytu oddziałów Armii Radzieckiej wycofywanych z Niemiec. To kontrowersyjne posunięcie okazało się słuszne, chociaż bez wątpienia zaszkodziło w pewnym stopniu stosunkom polsko--niemieckim. Polska zademonstrowała jednak, że nie jest jedynie buforowym obszarem między Niemcami a ZSRR, które to państwa porozumiewają się wyłącznie między sobą w sprawie przerzutu przez jej terytorium setek tysięcy żołnierzy. W rezultacie, toczone w 1991 r. negocjacje, zakończyły się parafowaniem 26 października w Moskwie układu o wycofaniu wojsk radzieckich z Polski. Zgodnie z nim oddziały bojowe miały opuścić nasz kraj do 15 listopada 1992 r., zaś jednostki tranzytowo-likwidacyjne - do końca 1993 r. 10 grudnia 1991 r. parafowano porozumienie na temat tranzytu wojsk radzieckich z obszaru byłej NRD. Trudno stwierdzić, czy były realne szansę na skrócenie terminu ewakuacji wojsk radzieckich z Polski. W każdym razie, jego ostateczne ustalenie było niewątpliwym sukcesem gabinetu Bieleckiego, podobnie jak parafowanie - także 10 grudnia - traktatu polsko-radzieckiego „o dobrosąsiedzkich stosunkach i przyjaznej współpracy”. Nie został on co prawda - wskutek likwidacji ZSRR w dwa tygodnie później - nigdy podpisany, ale stał się podstawą zawartej w roku następnym umowy z Federacją Rosyjską. Szczególne znaczenie miało doprowadzenie do usunięcia z parafowanego tekstu traktatu, żądanej przez Moskwę, tzw. klauzuli bezpieczeństwa, tj. zakazu wstępowania do sojuszy skierowanych przeciw drugiej stronie układu, co praktycznie zamknęłoby przed Polską możliwość starania się o wejście do NATO. Na złagodzenie stanowiska Moskwy w sprawie wyprowadzenia wojsk decydujący wpływ miała jednak nie taka czy inna polityka Polski, ale przebieg walk o władzę na Kremlu i jego dalekosiężne konsekwencje. Chodzi tu oczywiście o próbę obalenia Gorbaczowa, jaką w sierpniu podjęła grupa członków kierownictwa KPZR z wiceprezydentem ZSRR Giennadijem Janajewem na czele. Trzy dni trwania puczu (1921 sierpnia), którego powodzenie mogło stworzyć ogromne zagrożenie dla świeżo odzyskanej suwerenności Polski, stały się najważniejszym egzaminem dla kierownictwa Rzeczypospolitej. Niestety, egzamin ten, szczególnie w przypadku prezydenta Wałęsy, z oczywistych względów mającego do odegrania kluczową rolę, nie wypadł zbyt pomyślnie. „Myślę, że prezydent zupełnie się tym momencie zagubił i szukał schronu, w którym mógłby się schować” - ocenił postawę Wałęsy w dniach puczu życzliwy mu na ogół premier Bielecki181). Zamiast wyraźnego potępienia puczystów i przekazania wyrazów poparcia Jelcynowi, Wałęsa - wydawszy ogólnikowe oświadczenie, z którego nic nie wynikało - zdecydował się szukać poparcia u nowych władców Kremla, chociaż nie ulegało wątpliwości, że jednym z ich celów jest ponowna wasalizacja Europy Środkowo-Wschodniej. Efektem były takie posunięcia prezydenta, jak zablokowanie potępiającego pucz przemówienia telewizyjnego Bieleckiego, zdumiewające telefony do gen. Jaruzelskiego i gen. Kiszczaka (podobno „z prośbą o wstawiennictwo u znajomych radzieckich oficerów w Moskwie”182) oraz przygotowanie depeszy gratulacyjnej dla Janajewa, której na szczęście nie wysłano, wskutek zdecydowanego oporu premiera. Fatalnego wrażenia, jakie zrobiła postawa Wałęsy w dniach puczu, nie były w stanie złagodzić jego późniejsze gorliwe wysiłki przedstawienia się w roli głównego zwolennika Jelcyna, czego koronnym dowodem miała być pokazywana w telewizji telefoniczna rozmowa z prezydentem Rosji. Szczęśliwie tym razem wypadki potoczyły się w sposób korzystny dla Polski i innych krajów regionu. Upadek puczu przyspieszył bowiem rozpad ZSRR, który ostatecznie został rozwiązany w grudniu 1991 r. Nie oznaczało to oczywiście końca kłopotów Polski na wschodzie, ale otwierało przed naszą dyplomacją nowe możliwości oddziaływania na Moskwę. Polska polityka wschodnia w 1991 r. w dalszym ciągu opierała się na zasadzie dwutorowości. Jednak dopiero w drugiej połowie tego roku, kiedy na wschodzie w pełni ujawniły się procesy dezintegracyjne, polska dyplomacja skoncentrowała się w większym stopniu na rozwinięciu kontaktów z poszczególnymi republikami dogorywającego ZSRR. Największym sukcesem w tej sferze stało się uznanie niepodległości Ukrainy, co Polska uczyniła 2 grudnia 1991 r. jako pierwszy kraj na świecie. Stanowiło to dobry wstęp do przyszłych stosunków z państwem, którego suwerenność stanowi bodaj najważniejszy element bezpieczeństwa Polski. Znacznie gorzej przedstawiała się polska polityka wobec republik bałtyckich, wyraźnie lekceważonych przez ministra Skubiszewskiego. Co prawda 26 sierpnia Polska wyraziła gotowość uznania niepodległości Estonii, Litwy i Łotwy, ale formalnie uczyniła to dopiero w grudniu. Tymczasem w krajach tych, szczególnie zaś na przewrażliwionej na polskim punkcie Litwie, dobrze zapamiętano wypowiedź Skubiszewskiego z 14 lutego 1991 r., kiedy to, zapytany w Sejmie przez jednego z posłów o datę uznania niepodległości tego państwa, stwierdził z przekąsem: „Moim zdaniem stosunki dyplomatyczne (...) z tą czy inną republiką byłyby bardzo dziwne, gdyby zgodę na wyjazd do tego państwa miał nasz ambasador uzyskiwać od obcego państwa, które kontroluje granice tego państwa, do którego się udaje”183). W ustach ministra spraw zagranicznych Rzeczypospolitej, przez kilka lat posiadającej wyłącznie rząd emigracyjny, później zaś przez kilkadziesiąt lat dążącej do zrzucenia panowania Moskwy, nie były to słowa - najdelikatniej rzecz ujmując - zbyt zręczne. Z pewnością MSZ nie mógł zapobiec narastaniu konfliktu polsko-litewskiego, którego źródła tkwiły w obawach tamtejszego ruchu narodowego („Sajudis”) przed polską dominacją w nie zawsze rozsądnej postawie części polskiej mniejszości na Litwie (popieranie władz radzieckich przeciw Litwinom), ale mógł przynajmniej dążyć do jego załagodzenia. Nie uczyniono jednak w tym kierunku zbyt wiele. Nie najlepiej układały się też stosunki polsko-białoruskie, które zapoczątkowała nie przygotowana wizyta ministra Skubiszewskiego w Mińsku jeszcze w październiku 1990 r. Rok później podpisano wprawdzie deklarację o dobrym sąsiedztwie, ale porozumienie w sprawie formalnego nawiązania stosunków dyplomatycznych zawarto dopiero 2 marca 1992 r., a zatem w ponad dwa miesiące po rozwiązaniu ZSRR. Wydaje się, że zarówno w Belwederze, jak i w MSZ, nie przywiązywano zbyt wielkiej wagi do kwestii ograniczenia wpływów rosyjskich w byłych republikach ZSRR i umocnienia pozycji Polski na tym strategicznym dla jej bezpieczeństwa obszarze. Wysiłki rządu Mazowieckiego na rzecz zbliżenia Polski z Czecho-Słowacją (nowa nazwa państwa od połowy 1990 r.) i Węgrami, zaowocowały w 1991 r. 15 lutego w Wyszehradzie Lech Wałęsa, Vaclav Havel oraz premier Węgier Jozsef Antall podpisali deklarację o „dążeniu do integracji europejskiej”. Jej podpisanie poprzedziły rozmowy rozpoczęte 12 lutego w Budapeszcie. W ich trakcie ustalono, że porozumiewające się kraje będą dążyć do likwidacji pozostałości systemu totalitarnego, budowania demokracji parlamentarnej oraz gospodarki rynkowej, a także do włączenia się w europejski system polityczny i ekonomiczny. Wspólna deklaracja, mimo dość ogólnikowego charakteru, dała początek Grupie Wyszehradzkiej, której kolejny szczyt odbył się w dniach 56 października 1991 r. w Krakowie. Spotkanie to rozpoczęło bardzo krótki, jak się niestety później okazało, okres najbardziej aktywnej współpracy politycznej tych trzech państw. Szczególne znaczenie miała zadeklarowana wówczas przez ministrów spraw zagranicznych potrzeba „podniesienia kontaktów ich krajów z NATO na jakościowo wyższy poziom”. „Dotychczasową formułę kontaktów - głosiło dalej oświadczenie - trzeba znacznie rozszerzyć w celu stworzenia warunków dla bezpośredniego włączenia (...) w działalność Sojuszu”. Nie była to jeszcze formalna deklaracja woli wstąpienia do NATO, ale z pewnością istotny krok w tym kierunku, na który niewątpliwy wpływ wywarły niedawne wydarzenia w Moskwie. Istotne znaczenie miało także wyrażenie w Krakowie przez przywódców trzech państw, woli utworzenia na obszarze Trójkąta Wyszehradzkiego strefy wolnego handlu; formalne porozumienie o rozpoczęciu negocjacji w tej sprawie podpisano w Warszawie 30 listopada 1991 r. W trakcie krakowskiego szczytu Polska podpisała także dwustronny układ o „dobrym sąsiedztwie, solidarności i przyjacielskiej współpracy” z Czecho-Słowacją oraz układ o „dobrosąsiedzkiej i przyjaznej współpracy” z Węgrami. Nie doszło jednak do podpisania analogicznego układu czechosłowacko-węgierskiego, z uwagi na spory istniejące między obu krajami, a dotyczące m.in. sytuacji mniejszości węgierskiej na Słowacji. Sprawa ta, w połączeniu z utrzymującą się w dalszym ciągu absurdalną licytacją co do tempa reform oraz rywalizacją o pierwszeństwo w stowarzyszeniu ze Wspólnotami Europejskimi, nie najlepiej wróżyła przyszłości Grupy Wyszehradzkiej, w której powstaniu - dodajmy - niemałą rolę odegrała presja ze strony Stanów Zjednoczonych i głównych państw Europy Zachodniej184). Powstanie Trójkąta Wyszehradzkiego ułatwiło starania Polski o przyjęcie do tzw. Pentagonale - grupy porozumiewawczej państw Europy Środkowej i Południowej, obejmującej Austrię, Czecho-Słowację, Jugosławię, Węgry i Włochy. Przyjęcie Polski do tej grupy - odtąd zwanej Heksagonale - nastąpiło podczas konferencji w Dubrowniku w dniach 26-27 lipca 1991 r. Jednak Heksagonale, w marcu 1992 r. przekształcone w Inicjatywę Środkowoeuropejską, stało się - po przyjęciu kolejnych państw europejskich i wybuchu wojny w Jugosławii - kolejnym bezpłodnym forum dyskusyjnym, którego istnienie nie dało, w istocie rzeczy, żadnych wymiernych efektów. Mimo trudności związanych ze sprawą czasowego zablokowania tranzytu wojsk radzieckich, stosunki polsko-niemieckie rozwijały się w okresie istnienia rządu Bieleckiego na tyle dobrze, że 17 czerwca 1991 r. podpisano w Bonn traktat o „dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”, który uzupełnił zawarty w 1990 r. układ graniczny. W poprzedzających jego zawarcie negocjacjach, najwięcej czasu zajęła sprawa uregulowania kwestii mniejszości narodowych, budząca kontrowersje w obu krajach. Dla strony polskiej najważniejsze znaczenie miało zdefiniowanie mniejszości niemieckiej w Polsce w kategoriach etnicznych, a nie terytorialnych. Z kolei władzom w Bonn zależało na zagwarantowaniu obywatelom polskim pochodzenia niemieckiego szerokiego zakresu praw i wolności. Traktat zawierał nie tylko wyrzeczenie się przez oba państwa użycia siły we wzajemnych stosunkach, ale także przewidywał w art. 7, że w przypadku powstania zagrożenia z zewnątrz dla któregoś z tych państw, Polska i Niemcy będą się starały „osiągnąć porozumienie co do właściwych środków, aby poprawić lub opanować tę sytuację”. Komentując ten zapis, Artur Hajnicz trafnie zauważył, że „nigdy jeszcze w historii Polska i Niemcy nie zawierały tak daleko idącego porozumienia”185). W Polsce traktat był krytykowany głównie za nieuregulowanie sprawy odszkodowań dla ofiar III Rzeszy. Jednak jego podpisanie, a następnie doprowadzenie do ratyfikacji przez Sejm (18 października 1991 r.), uznać należy za jeden z najważniejszych sukcesów rządu Bieleckiego na arenie międzynarodowej. Tym bardziej, że 16 października 1991 r. zostało podpisane w Bonn porozumienie w sprawie przekazania przez Niemcy kwoty 500 mln DM na rzecz Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, mającej wypłacać odszkodowania. Po raz kolejny okazało się - wbrew niektórym polskim politykom podtrzymującym dawne resentymenty - że demokratyczne Niemcy są wiarygodnym partnerem Polski. Na konto sukcesów rządu Bieleckiego w polityce zagranicznej zapisać także należy zakończenie negocjacji w dwóch niezwykle istotnych dla przyszłości Polski sprawach. Pierwszym było podpisanie 21 kwietnia, z tzw. Klubem Paryskim, zrzeszającym wierzycieli rządowych, porozumienia o redukcji polskiego zadłużenia o 50%. Co prawda strona polska postulowała początkowo redukcję rzędu 80%, ale był to jedynie krok przetargowy, a ostateczne porozumienie okazało się i tak korzystniejsze od podobnych umów, zawartych przez inne zadłużone kraje. Przeciw redukcji naszego długu najdłużej protestowała Japonia, której premiera Toshiki Kaifu przekonał do zmiany stanowiska w rozmowie telefonicznej zdeterminowany Bielecki186). Z kolei 16 grudnia 1991 r. w Brukseli wicepremier Balcerowicz podpisał umowę o stowarzyszeniu Polski ze Wspólnotami Europejskimi. W tym przypadku ostatnią barierą do pokonania okazały się zastrzeżenia Hiszpanii, żądającej ograniczenia eksportu produkowanej w Polsce stali. Podpisane wówczas porozumienie przewidywało stopniowe znoszenie barier celnych, aż do ich pełnej liberalizacji (poza handlem artykułami rolnymi) w 1998 r., i stanowiło istotny krok na długiej drodze naszego kraju do Unii Europejskiej. Przy okazji warto dodać, że hiszpański opór nie był przypadkowy: to właśnie biedniejsze kraje Wspólnoty, zagrożone utratą części lukratywnych dotacji, były i będą głównymi oponentami decyzji o rozszerzeniu Unii na wschód. Niewątpliwą słabość polskiej polityki zagranicznej w 1991 r. stanowił brak jasnej deklaracji w sprawie woli przystąpienia do Paktu Północnoatlantyckiego. Jeszcze w pierwszej połowie tego roku minister Skubiszewski potwierdzał, że Polska nie jest zainteresowana członkostwem w NATO „ze względu na równowagę w regionie, w którym jesteśmy” oraz gorliwie lansował utopijne koncepcje stworzenia europejskiego systemu bezpieczeństwa na bazie KBWE. Zdumiewające były też niektóre wypowiedzi ministra obrony Piotra Kołodziejczyka, który we wrześniu 1991 r. posunął się do wyrażenia nadziei, że NATO przestanie w przyszłości istnieć. Zwolennikiem opcji neutralizacji Polski był wówczas również wiceminister obrony Janusz Onyszkiewicz. Tymczasem Węgry jeszcze w styczniu 1991 r. otrzymały status członka stowarzyszonego Zgromadzenia Paktu Północnoatlantyckiego, a prezydent Czecho-Słowacji Havel zgłosił w marcu 1991 r. akces swojego kraju do NATO. W tej sytuacji szansę na dokonanie przełomu miał Wałęsa, ale w przemówieniu, które wygłosił w lipcu 1991 r. w kwaterze głównej NATO w Brukseli, nie tylko zrezygnował z zadeklarowania woli Polski przystąpienia do Paktu, ale w ostatniej chwili usunął też fragment mówiący o problemach związanych z wyprowadzeniem wojsk radzieckich. To dziwne posunięcie - o którego spowodowanie oskarżano Wachowskiego - było o tyle niefortunne, że uczestniczący w spotkaniu politycy zachodni otrzymali wcześniej tekst przemówienia polskiego prezydenta z pominiętym później akapitem. Pewna zmiana w spojrzeniu Belwederu na sprawę przynależności do NATO miała nastąpić dopiero po upadku puczu moskiewskiego. Wolę przystąpienia Polski do Paktu zgłosił podobno w czasie wrześniowej wizyty w Stanach Zjednoczonych premier Bielecki, ale jednoznaczne stanowisko w tej materii Polska zajęła dopiero w roku następnym. Krokiem zbliżającym nasz kraj do NATO stało się natomiast przystąpienie Warszawy - wraz z innymi państwami Europy Środkowo-Wschodniej - do utworzonej 20 grudnia 1991 r. Północnoatlantyckiej Rady Współpracy187). 6. KOŚCIÓŁ W NOWEJ RZECZYWISTOŚCI Upadek komunizmu otworzył przed Kościołem katolickim możliwość nieskrępowanego działania. Równocześnie jednak dążenia Kościoła do jak najpełniejszego urzeczywistnienia zasad etyki chrześcijańskiej w życiu publicznym, napotkały na opór części społeczeństwa oraz wyrażających jego poglądy formacji socjalistycznych (m.in. SdRP, PUS, Solidarność Pracy, RDS) i demo-liberalnych (m.in. UD i KLD), które w ofensywie duszpasterskiej Kościoła widziały wojujący klerykalizm oraz widmo nowego totalitaryzmu. Opór tych kręgów budziła religijna oprawa wielu uroczystości państwowych, a także pojawienie się księży w miejscach, tam, gdzie w czasach PRL nie mieli prawa wstępu, np. w armii czy policji. Ponieważ w wielu przypadkach proces ten nie był wolny od niezręczności (np. żądania zwrotu majątku odebranego Kościołowi jeszcze przez władze zaborcze) i zbędnego triumfalizmu, przeciwnicy Kościoła przystąpili do ataku przeciwko tworzeniu w Polsce państwa wyznaniowego. W szczególnie prymitywnych napaściach na Kościół prym wiódł tygodnik „Nie”, założony przez Jerzego Urbana, który zbił majątek na publikacji skandalizujących wspomnień. W sposób nieporównanie bardziej kulturalny, ale równie zdecydowany, z klerykalnym zagrożeniem walczyła m.in. „Gazeta Wyborcza” oraz wpływowe tygodniki, jak „Polityka” i „Wprost”. Drugą stronę, rozpoczętego z całą ostrością już na przełomie 1989 i 1990 r. sporu wokół roli Kościoła, stanowiła - obok hierarchii kościelnej - prasa katolicka (m.in. tygodniki „Niedziela” i „Gość Niedzielny”) oraz partie prawicowe, z których największe zaangażowanie wykazywało ZChN. Pierwsza wielka batalia dotyczyła kwestii przywrócenia nauczania religii w szkołach. Z inicjatywą w tej sprawie wystąpiła 2 maja 1990 r. 240 Konferencja Episkopatu, a stanowisko Kościoła potwierdził list pasterski z 16 czerwca. Premier Mazowiecki, obawiający się zarzutów ze strony środowisk katolickich oraz pragnący zneutralizować hierarchię kościelną przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi, zdecydował się na szybkie spełnienie postulatu Kościoła. 27 czerwca Komisja Wspólna Rządu i Episkopatu osiągnęła stosowne porozumienie, a 3 sierpnia minister edukacji Henryk Samsonowicz wydał instrukcję dotyczącą powrotu nauki religii do szkół. Przewidywała ona, że katechizacja może się odbywać w szkołach podstawowych i średnich (w wymiarze 2 godzin lekcyjnych tygodniowo), jeśli wolę w tej sprawie wyrażą rodzice bądź - w przypadku szkół ponadpodstawowych - rodzice lub sami uczniowie. 24 sierpnia minister wydał analogiczną instrukcję dotyczącą nauczania religii innych wyznań. We wrześniu 1990 r., z początkiem nowego roku szkolnego, deklarację uczestnictwa w lekcjach religii katolickiej złożyło 95,8% ogółu uczniów. Nawet jeśli założymy, jak często utrzymywali przeciwnicy szkolnej katechizacji, że w wielu przypadkach deklaracje te były efektem presji otoczenia, to nie ulega wątpliwości, iż przytłaczająca część społeczeństwa akceptowała wznowienie nauczania religii w szkołach. Wszelako decyzja ministra edukacji wywołała gwałtowny sprzeciw środowisk antyklerykalnych, dostrzegających w niej zagrożenie swobody światopoglądowej i dowód ekspansjonizmu Kościoła katolickiego. Wsparcia tym kręgom udzieliła Rzecznik Praw Obywatelskich Ewa Łętowska, która już 17 sierpnia zaskarżyła instrukcję do Trybunału Konstytucyjnego. Jej zdaniem instrukcja stała w sprzeczności z ustawą o rozwoju systemu oświaty i wychowania z 1961 r., która za główny cel szkoły uznawała szerzenie „naukowego” (tj. marksistowskiego) światopoglądu i doprowadziła - po brutalnej kampanii administracyjnej z lat 1958-60 - do ostatecznego usunięcia nauki religii ze szkół. W istocie jednak, za dogmatyczną interpretacją litery ustawy, krył się zasadniczy spór o to, czy nauka religii w szkołach publicznych narusza zasadę wolności sumienia i wyznania. Trybunał Konstytucyjny nie podzielił stanowiska Rzecznika i w przyjętym większością głosów orzeczeniu z 30 stycznia 1991 r. uznał, że instrukcja nie jest niezgodna z ustawą. Trybunał skonstatował bowiem, że rozumienie świeckości i neutralności państwa w Rzeczypospolitej Polskiej „różni się od interpretacji świeckości dokonywanej w okresie PRL”. Przywrócenie nauki religii drogą instrukcji ministra nie było z pewnością rozwiązaniem zbyt fortunnym i należało sprawę rozstrzygnąć poprzez uchylenie anachronicznej ustawy z 1961 r. Nie wydaje się jednak, aby przyjęcie takiej właśnie drogi postępowania powstrzymało przeciwników Kościoła od ataków. Dali oni o sobie znać podczas prac nad nową ustawą o systemie oświaty, którą Sejm uchwalił 7 września 1991 r. Obok zawartego w niej zapisu o organizowaniu przez szkoły nauczania religii (art. 12), największe kontrowersje wzbudziło następujące zdanie zamieszczone we wstępie: „Nauczanie i wychowanie - respektując chrześcijański system wartości - za podstawę przyjmuje uniwersalne zasady etyki”. Warto dodać, że spór wokół kwestii „wartości chrześcijańskich” doprowadził do zablokowania niezwykle potrzebnej polskim mediom ustawy o radiofonii i telewizji. Do uchwalonej przez Sejm we wrześniu 1991 r. ustawy Senat wprowadził m.in. poprawkę o obowiązku respektowania przez środki przekazu uniwersalnych zasad etyki, „ze szczególnym uwzględnieniem wartości chrześcijańskich”. Podzielony w tej sprawie Sejm, w konsekwencji luki w prawie konstytucyjnym, umożliwiającej powstanie tzw. pata legislacyjnego, nie był w stanie ani przyjąć, ani też odrzucić senackich poprawek. W rezultacie ustawą zajął się dopiero parlament następnej kadencji, który - po kolejnych ostrych sporach - przyjął ją 29 grudnia 1992 r. wraz z zapisem, że „audycje powinny szanować uczucia religijne odbiorców, a zwłaszcza respektować chrześcijański system wartości” (art. 18 ust. 2). Ustawa o systemie oświaty z 1991 r. nie zakończyła sporów związanych z nauczaniem religii, rozgorzały one bowiem na nowo po wydaniu 14 kwietnia 1992 r. przez ministra edukacji Andrzeja Stelmachowskiego rozporządzenia w sprawie „nauczania religii w szkołach publicznych”, stanowiącego akt wykonawczy do wspomnianej ustawy. Rozporządzenie wywołało protesty środowisk lewicowych oraz reakcję sympatyzującego z nimi nowego Rzecznika Praw Obywatelskich Tadeusza Zielińskiego, który zaskarżył do Trybunału Konstytucyjnego kilka jego postanowień, w tym m.in. prawo zasiadania katechety w radzie pedagogicznej oraz możliwość umieszczania symboli religijnych w klasach szkolnych. Jednak w orzeczeniu Trybunału, wydanym 20 kwietnia 1993 r., tylko niektóre z zastrzeżeń Rzecznika zostały uznane za słuszne; m.in. uchylono konieczność składania oświadczeń o rezygnacji z uczestnictwa w nauce religii188). Jeszcze gwałtowniejsze spory niż szkolna katechizacja czy proces odzyskiwania majątku utraconego przez Kościół, wywołał problem dopuszczalności aborcji, na której przeprowadzanie pozwalała atakowana od lat przez duchowieństwo, niezwykle liberalna ustawa z 1956 r. Pierwsze projekty jej zmiany pojawiły się w Sejmie IX kadencji na przełomie 1988/1989 r., kiedy władze PRL usiłowały przy pomocy tej sprawy doprowadzić - wówczas zresztą bezskutecznie - do konfliktów w łonie opozycji. W grudniu 1989 r. grupa 37 senatorów wystąpiła z inicjatywą opracowania projektu ustawy antyaborcyjnej. Przyjęty we wrześniu 1990 r. projekt senacki przewidywał zakaz aborcji, z wyjątkiem przypadków, gdy ciąża zagrażała życiu matki bądź też była wynikiem przestępstwa; sankcjami karnymi za spędzanie płodu mieli być objęci jedynie lekarze wykonujący zabieg. Z punktu widzenia Kościoła był to projekt kompromisowy, ale zwolennicy dopuszczalności aborcji z tzw. względów społecznych uznali go za nie do przyjęcia. 25 stycznia 1991 r. projekt senacki został przedstawiony na forum Sejmu. Klub PKLD zgłosił wniosek o odrzucenie projektu w całości, propozycja ta nie została jednak przyjęta. Poparło go 124 posłów, 213 było przeciwnych wstrzymało się zaś 32189). Równocześnie upadł wniosek posłów ZChN o natychmiastowe drugie czytanie projektu senackiego i ostatecznie Sejm zdecydował się - zgodnie z propozycją PKLD - na przeprowadzenie tzw. konsultacji społecznych. Zapoczątkowało to kilkumiesięczną burzliwą debatę, która przetoczyła się przez środki masowego przekazu i - w formie pikiet najczęściej organizowanych przed Sejmem - przez ulice, utrwalając jedynie istniejący w społeczeństwie podział. Kościół zmobilizował wiernych do wysyłania do parlamentu listów z poparciem dla projektu senackiego. Zdołano pod nimi zebrać łącznie ponad 1,7 mln podpisów. Jednak wyniki badań opinii publicznej w tej sprawie nie były korzystne dla przeciwników aborcji. Z przeprowadzonych w marcu 1991 r. badań wynikało, że jedynie 33% respondentów opowiada się za ustawą, podczas gdy aż 59% jest jej przeciwnych. Takie wyniki świadczące o moralnym kryzysie deklarującego w większości swój katolicyzm społeczeństwa polskiego, stanowiły ogromną porażkę Kościoła, której nie omieszkali wykorzystać jego przeciwnicy. 20 marca grupa posłów PKLD i PSL przedstawiła własny projekt ustawy „o prawie do rodzicielstwa”, przewidujący utrzymanie legalności przerywania ciąży. Natomiast w kwietniu inna grupa posłów wystąpiła z propozycją przeprowadzenia referendum na temat aborcji. Episkopat odrzucił jednak zdecydowanie ten wniosek, argumentując, że nie można tą drogą rozstrzygać spraw dotyczących etyki, a „głosowanie nad zalegalizowaniem życia ludzkiego nie tylko łamie prawa człowieka, ale godzi wręcz w cały porządek naturalny”. 17 maja 1991 r. Sejm - na wniosek KPUD - podjął uchwałę o nierozpatrywaniu żadnego ze zgłoszonych projektów ustawy oraz rezygnacji z referendum. Równocześnie Sejm zobowiązał rząd do opracowania programu ochrony matki i rodziny oraz programu oświaty seksualnej. Za wnioskiem KPUD głosowało 208 posłów, w tym cała lewica, przeciw 145 (OKP, PZKS, PAX oraz część SD i PSL), zaś 14 wstrzymało się od głosu. W ten sposób cała sprawa została jedynie odroczona i stała się jednym z istotnych elementów kampanii wyborczej190). W sumie był to jednak sukces zwolenników utrzymania prawa do aborcji, które wszak obowiązywało w dalszym ciągu, i bolesny cios dla Kościoła, w tym zwłaszcza dla papieża Jana Pawła II, który w dniach 1-9 czerwca odbył swoją czwartą pielgrzymkę do Polski, będącą równocześnie pierwszą jego wizytą w ojczyźnie po upadku rządów komunistycznych. Ojciec Święty, świadom nowych wyzwań, przed jakimi stanęła społeczność katolicka w Polsce, w sposób jednoznaczny wezwał do trwania przy fundamentach wiary i nie przez przypadek motywem przewodnim swoich homilii uczynił Dekalog. „Wolność jest trudna - mówił 7 czerwca do tłumów zgromadzonych w Płocku - trzeba się uczyć być prawdziwie wolnym, trzeba się uczyć być wolnym tak, ażeby nasza wolność nie stawała się naszą własną niewolą, zniewoleniem wewnętrznym, ani też nie stawała się przyczyną zniewolenia innych”191). 7. ZMIANY W SYSTEMIE PARTYJNYM Mimo dotkliwej porażki w wyborach prezydenckich, Tadeusz Mazowiecki słusznie uznał, że wokół jego kandydatury zgromadzony został potencjał, którego zmarnowanie byłoby głupotą. Dlatego informując o podaniu się do dymisji ze stanowiska premiera, równocześnie zaapelował do swoich zwolenników o nierozwiązywanie komitetów wyborczych. Stały się one zalążkiem powołanej do życia 2 grudnia 1990 r. Unii Demokratycznej (UD). Utworzenie tej partii postawiło przywódców ROAD i FPD przed dylematem: włączenia się w skład formacji tworzonej przez polityka popieranego w wyborach prezydenckich, bądź też zachowania samodzielności. Najsilniejsze opory przeciwko wejściu do UD wystąpiły w ROAD, co w pełni ujawniło się na I zjeździe tego ugrupowania w styczniu 1991 r. Przeciwnicy zjednoczenia, z których najgłośniejszym był Zbigniew Bujak (wspierany m.in. przez Adama Michnika i Andrzeja Celińskiego), wskazywali zarówno na nadmierną „prawicowość” Mazowieckiego i jego otoczenia, jak też na wątpliwe predyspozycje przywódcze byłego premiera. Niewielką większością głosów zwyciężyła jednak orientacja zjednoczeniowa, reprezentowana m.in. przez Jacka Kuronia i Władysława Frasyniuka. Po kilku miesiącach dalszych sporów i perturbacji, w dniach 11-12 maja 1991 r. odbył się zjazd zjednoczeniowy, w wyniku którego w miejsce ROAD-u, FPD i UD powstało jedno ugrupowanie: Unia Demokratyczna. Przewodniczącym partii wybrano (556 głosami na 601 oddanych) Mazowieckiego, a jego zastępcami Kuronia, Frasyniuka i Halla. W ramach tej około 15-tysięcznej partii - na co pozwalał statut - powstały Frakcja Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla, Frakcja Społeczno-Liberalna Zofii Kuratowskiej oraz Frakcja Zielonych Radosława Gawlika. W uchwalonych na zjeździe dokumentach programowych UD unikano - z uwagi na istniejące w tej partii od początku liczne podziały - jasnych deklaracji ideowych. Dominowała w niej jednak orientacja demoliberalna, charakterystyczna dla zlikwidowanego ROAD-u. Poza Unią Demokratyczną znalazł się Zbigniew Bujak, który 20 kwietnia 1991 r. powołał do życia - wraz z Wojciechem Borowikiem i Krzysztofem Siemieńskim - Ruch Demokratyczno-Społeczny (RDS) o jednoznacznie socjaldemokratycznym programie. Ideowo RDS bliski był stowarzyszeniu „Solidarność Pracy”, utworzonemu 20 lipca 1991 r. przez grupę 5 byłych posłów OKP, działających w parlamencie pod tą właśnie nazwą od początku 1991 r. Liderami tego środowiska byli Ryszard Bugaj, Wojciech Lamentowicz i Karol Modzelewski. Po porażce RDS w wyborach parlamentarnych i niewiele lepszym wyniku wyborczym „Solidarności Pracy”, obie te formacje połączyły się 7 czerwca 1992 r. w Unię Pracy (UP), wchłaniając przy okazji jeszcze kilka niniejszych środowisk socjalistycznych, w tym część działaczy rozwiązanej w lipcu 1991 r. PUS. Unia Pracy, której przywódcą został Ryszard Bugaj, stała się drugim co do wielkości, po SdRP, ugrupowaniem polskiej lewicy. W przeciwieństwie do SdRP większość jej działaczy wywodziła się z ruchu solidarnościowego, chociaż w jej szeregach znalazło się także wielu byłych członków PZPR, co zresztą miało w latach następnych doprowadzić do poważnych tarć wewnętrznych. Tymczasem SdRP, umocniona dobrym wynikiem Włodzimierza Cimoszewicza, przystąpiła do rozszerzania swojej bazy politycznej przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi. W lutym 1991 r. Kwaśniewski i Cimoszewicz wystosowali apel do organizacji lewicowych o zawiązanie bloku wyborczego. Odpowiedziało nań kilkanaście organizacji, w większości o PRL-owskiej genezie (m.in. OPZZ i ZSMP) oraz powstałe po 1989 r.: Ruch Ludzi Pracy, Związek Komunistów Polskich „Proletariat”, Demokratyczna Unia Kobiet, które 16 lipca 1991 r. powołały wraz z SdRP Sojusz Lewicy Demokratycznej (SLD). Okazał się on nie tylko najtrwalszym, ale z czasem także i najbardziej wpływowym porozumieniem politycznym w dotychczasowej historii III Rzeczypospolitej. Pierwszym zasadniczym celem SLD stało się uzyskanie korzystnego wyniku w wyborach. Tak mówił na ten temat na I Konwencji SdRP w połowie 1991 r. Leszek Miller: „Trzeba uznać bezwzględny prymat krótkofalowego celu, jakim jest osiągnięcie korzystnego wyniku wyborczego, nad wszystkimi innymi, związanymi z długofalową perspektywą działania SdRP”192). Podstawowym środkiem służącym zdobyciu większego poparcia społecznego stała się totalna krytyka rządów solidarnościowych. Przywódcy SdRP piętnowali „katastrofalną politykę gospodarczą władz” opartą na „dogmatycznym monetaryzmie”, protestowali przeciw klerykalizacji życia społecznego oraz „szykanowaniu ludzi lewicy”193). Wiosną 1991 r. doszło do ponownego zaostrzenia konfliktu wewnątrz PSL. 17 kwietnia 1991 r. prezes Roman Bartoszcze podpisał wraz z przywódcami PSL „Solidarność” i NSZZ RI „Solidarność” deklarację o jedności działania, a w tydzień później powołał Krajowy Komitet Wyborczy Ruchu Ludowego. Wywołało to opór jego przeciwników w PSL, wywodzących się z byłego ZSL, którzy poczuli się zagrożeni utratą wpływów w przypadku urzeczywistnienia kwietniowego porozumienia. Bartoszcze został zaatakowany za zgodę na równy udział wszystkich trzech ugrupowań w Krajowym Komitecie, a w perspektywie także na listach wyborczych, co uznano za krzywdzące dla silniejszego PSL. 29 maja Bartoszcze został pozbawiony stanowiska prezesa uchwałą Rady Naczelnej, kierowanej przez Romana Jagielińskiego. Kiedy uznał tę decyzję za bezprawną (wniosek o odwołanie nie uzyskał poparcia wymaganych przez statut 2/3 członków Rady Naczelnej), usunięto go z gabinetu przy użyciu siły. Na zwołanym 29 czerwca nadzwyczajnym kongresie PSL nowym prezesem stronnictwa wybrano 31-letniego Waldemara Pawlaka (pokonał Aleksandra Bentkowskiego), co zapoczątkowało zdumiewającą karierę tego polityka. Pawlak, mimo młodego wieku, bardzo szybko znalazł wspólny język ze starym ZSL-owskim aparatem (już 17 lipca zerwano sojusz wyborczy w ramach KWRL), kładąc dzięki temu kres gorszącym, publicznym awanturom w partii. Zaś Bartoszcze, z grupką zwolenników niewiele większą od tej, z którą rok wcześniej próbował zmienić oblicze PSL, powołał 10 lipca Polskie Forum Ludowo-Chrześcijańskie „Ojcowizna” (od 14 stycznia 1992 r. Polska Partia „Ojcowizna”)194). W ten sposób lista kanapowych ugrupowań ludowych powiększyła się o jeszcze jedną pozycję. W przeciwieństwie do Mazowieckiego, Wałęsa nie próbował nawet stworzyć z sił popierających go w kampanii prezydenckiej jednolitej formacji politycznej. „Mogłem zbudować zaplecze w postaci swojej partii - mówił Wałęsa w październiku 1991 r. - Ale partia Wałęsy byłaby za silna. Należy patrzeć na konsekwencje z tego wynikające - silny Wałęsa to monopol, to jedna gazeta zamiast wielu”195). W rzeczywistości, za deklarowaną przez prezydenta bezpartyjnością kryła się niechęć do wszelkich silnych ugrupowań, w tym także do „partii belwederskiej”, która mogłaby znaleźć się w rękach Jarosława Kaczyńskiego - lidera Porozumienia Centrum, stanowiącego, poza „Solidarnością”, główną siłę obozu Wałęsy w 1990 r. Tymczasem konflikt prezydenta z Kaczyńskim osiągnął w połowie 1991 r. stadium zimnej wojny. Nie dziwi zatem, że zawdzięczający Wałęsie wyjście z politycznego niebytu liberałowie z KLD, zdecydowali się jeszcze 13 marca 1991 r. opuścić PC; uczyniły to także w tym okresie m.in. PSL „Solidarność” oraz PSL (Mikołajczykowskie). Posunięcie to przekreśliło definitywnie szansę zbudowania - na bazie szerokiego PC - partii prezydenckiej, a w dalszej perspektywie, stworzenia korzystnego dla Polski systemu dwóch silnych partii postsolidarnościowych, które - obudowane mniejszymi koalicjantami - zmieniałyby się przy władzy. Lekceważący stosunek Wałęsy do własnego zaplecza politycznego stał się jedną z istotnych przyczyn dezintegracji skupionej wokół niego większości dawnego obozu solidarnościowego, co z kolei otworzyło po zaledwie dwóch latach drogę do władzy postkomunistom. Prezydent, często odwołujący się do postaci Józefa Piłsudskiego, w istocie prowadził odwrotną politykę. Podczas gdy marszałek gromadził wokół siebie szerokie spektrum popierających go polityków, często o diametralnie różnych poglądach, Wałęsa - nieustannie przysparzający sobie nowych przeciwników - w trakcie swej kadencji prezydenckiej popadał w coraz głębszą izolację. Odejście z PC liberałów oraz rachitycznych partii ludowych nie zmartwiło specjalnie Kaczyńskiego. Nawet bez KLD - liczącego w połowie 1991 r. zaledwie 1,1 tys. członków -jego 30-tysięczna partia należała do największych ugrupowań w kraju. Rozstanie z liberałami i ludowcami ułatwiło nadanie Porozumieniu - na jego I Kongresie w marcu 1991 r. - charakteru jednolitej partii oraz przyjęcie chrześcijańsko-demokratycznego programu. Na Kongresie Kaczyński nie miał poważniejszych przeciwników i został wybrany prezesem Naczelnej Rady Politycznej, uzyskując 368 głosów, podczas gdy jego jedyny konkurent, Janusz Andruszkiewicz, zebrał ich ledwie 40. Wiceprezesami zostali: Przemysław Hniedziewicz, Marcin Przybyłowicz i Adam Glapiński196). Ostatnią szansą na stworzenie silnej, chadeckiej formacji centroprawicowej, z czego doskonale zdawał sobie sprawę Kaczyński, stanowiło związanie PC z „Solidarnością”, dysponującą nieporównanie większą bazą materialną i członkowską. Środkiem do realizacji tego celu miało być obsadzenie na zwolnionym przez Wałęsę stanowisku przewodniczącego związku brata Jarosława Kaczyńskiego - Lecha. Jednak nawet formalne poparcie prezydenta nie zdołało zapewnić Lechowi Kaczyńskiemu głosów większości uczestników III Zjazdu „Solidarności”, który obradował w dniach 22-25 lutego 1991 r. Delegaci, zaniepokojeni możliwością nadmiernego upolitycznienia związku i przestraszeni wcześniejszą długotrwałą kampanią demonizowania braci Kaczyńskich (w czym celowała „Gazeta Wyborcza”), zdecydowali się na wybór kandydata, spoza układów. W efekcie w wyborach porażkę poniósł zarówno Lech Kaczyński, jak i sympatyzujący z UD Bogdan Borusewicz, a nowym przewodniczącym „Solidarności” został - zdobywając 51,25% głosów - Marian Krzaklewski, nie należący dotąd do ścisłej czołówki przywódców związku. Wraz z jeszcze bardziej radykalnym Maciejem Jankowskim, wybranym nieco wcześniej przewodniczącym Regionu Mazowsze, nadał on związkowi nowy, bardziej rewindykacyjny charakter, czego wyrazem stała się wspomniana wyżej duża ilość strajków i demonstracji, których głównym organizatorem była właśnie „Solidarność”. W 1991 r. doszło także do zmian w kierownictwie OPZZ. W miejsce mocno już wysłużonego Alfreda Miodowicza, nowym przewodniczącym tej centrali związkowej została w grudniu Ewa Spychalska. Przywódcy PC nie zdołali przyciągnąć do siebie wielu mniejszych partii chadeckich, z których najsilniejszymi były: działające od 1989 r. Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy (ChDSP) Władysława Siły-Nowickiego (do PC przystała w 1991 r. jedynie grupa jego działaczy z Michałem Drozdkiem) oraz utworzona w grudniu 1990 r. Partia Chrześcijańskich Demokratów (PChD) na czele z Krzysztofem Pawłowskim i Pawłem Łączkowskim. Tej ostatniej partii Kaczyński oferował 28% miejsc na listach wyborczych, jednak pod warunkiem zjednoczenia obu ugrupowań po wyborach. PChD wszakże odrzuciła tę propozycję. W rezultacie ruch chadecki w Polsce pozostał w stanie rozproszkowania, do czego przyczyniły się zarówno nadmierne ambicje liderów poszczególnych partii, jak i mała elastyczność samego Kaczyńskiego. Nie umiejąc porozumieć się z najbliższymi ideowo chadekami, lider PC nie próbował nawet nawiązać współpracy z ZChN, które uważał za „zbyt odległe programowo”, za czym krył się zarzut nadmiernego klerykalizmu. „Najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski wiedzie przez ZChN” - brzmiała jego głośna wypowiedź. Jedynym integracyjnym sukcesem Kaczyńskiego okazał się sojusz wyborczy pod nazwą Obywatelska Koalicja Centrum, utworzony 6 kwietnia 1991 r. wraz z działaczami części istniejących jeszcze komitetów obywatelskich. W tym czasie ruch obywatelski znajdował się już w stanie daleko posuniętego rozpadu, a kontrolę nad jego resztkami sprawował Krajowy Komitet Obywatelski, który 17 lutego 1991 r. nazwał się w ten sposób, rezygnując - co znamienne – z dotychczasowej formuły Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Przewodniczącym KKO pozostał Zdzisław Najder, a w jego Prezydium zasiadali: Jan Olszewski, Wiesław Chrzanowski, Zbigniew Romaszewski, Wojciech Włodarczyk, Stefan Kurowski i Jerzy Stępień. W większości byli to zatem ludzie związani z PC. Obecność Chrzanowskiego w Prezydium KKO wskazywała, że drugą partią mającą swój udział - znacznie jednak mniejszy - w parcelacji ruchu obywatelskiego, było ZChN. Partia ta, mimo kadrowego charakteru (w styczniu 1991 r. liczyła ok. 3300 członków), prowadziła dynamiczną działalność, stając się najważniejszym ugrupowaniem prawicy narodowej. Na II Zjeździe ZChN, odbytym w styczniu 1991 r., prezesem partii ponownie wybrano Chrzanowskiego, a jego zastępcami zostali: Henryk Goryszewski, Antoni Macierewicz i Jerzy Kropiwnicki. Ekspozyturą ZChN w ruchu obywatelskim stał się utworzony we wrześniu 1990 r. Chrześcijański Ruch Obywatelski (ChRO), skupiający kilkadziesiąt komitetów197). W całkowitej izolacji od innych ugrupowań pozostawała natomiast utworzona 10 grudnia 1990 r. przez zwolenników Stanisława Tymińskiego Partia „X”. I Krajowy Zjazd tej partii, liczącej wówczas wg Tymińskiego 5,5 tys. członków, odbył się w dniach 11-12 maja 1991 r. w Warszawie. Przywódcą Partii - jak brzmiał jego oficjalny tytuł - został wybrany jednomyślnie Tymiński, a jego zastępcą - Józef Ciuruś. W przyjętej przez zjazd deklaracji programowej stwierdzono, że „staje się konieczne, aby społeczeństwo rozwiązało bandy polityczne, które je wiążą”. Drogą do przerwania „długiego pasma nadużyć i zawłaszczeń” miało się stać zwycięstwo w nadchodzących wyborach parlamentarnych. W Partii „X” skupili się rozmaitej maści radykałowie, awanturnicy i polityczni frustraci, co - w połączeniu z częstą nieobecnością Tymińskiego w Polsce i przekreśleniem szans wyborczych wskutek masowych fałszerstw podpisów - bardzo szybko doprowadziło do sparaliżowania działalności partii, pogrążającej się w sporach wewnętrznych i nękanej kolejnymi rozłamami. W grudniu 1991 r. usunięto z Partii „X” grupę Józefa Ciurusia, a w lutym 1992 r. - zwolenników Zdzisława Zalewskiego. Nowym „zastępcą przywódcy” został dawny czołowy działacz Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald” Józef Kossecki198). * * * Wydarzenia 1991 r. pokazały, że podzielone postsolidarnościowe elity nie są zdolne nie tylko do jakiejkolwiek współpracy, ale nawet do zawarcia paktu o nieagresji. Równocześnie wyraźnie brakowało im pomysłu na powstrzymanie procesu utraty poparcia społecznego dla przemian zapoczątkowanych w 1989 r. Dobrze ilustruje to przykład Leszka Balcerowicza, który zrealizował w 1990 r. plan zahamowania inflacji, ale pomylił się w ocenie poziomu recesji i, co gorsza, nie potrafił w sposób przekonujący przekazać społeczeństwu, że ożywienie gospodarcze wymaga czasu i nie będzie możliwe bez bolesnego pozbycia się wielu obciążeń, narosłych w epoce PRL. Nie umiał również, bądź też nie chciał wykonać ruchów łagodzących częściowo dolegliwości procesu transformacji. Potrzebę takiego działania rozumiał dobrze wyczuwający stan nastrojów społecznych Wałęsa, gdy mówił o konieczności znalezienia „brata bliźniaka” dla Balcerowicza, zdolnego do wcielenia w życie programu antyrecesyjnego. Nie zdołał go jednak znaleźć, a jego chaotyczne działania i próby wzmacniania osłabionej rzekomo „lewej nogi”, pogłębiały jedynie istniejące podziały polityczne. Z tych właśnie powodów, mimo kontynuacji w 1991 r. polityki reform, coraz wyraźniej widać było erozję programu przebudowy Polski i dryfowanie całego systemu politycznego w trudnym do określenia kierunku. Możliwość przerwania tego procesu, wiodącego ku stopniowej anarchizacji życia w kraju, stanowiły wybory parlamentarne. Szansa, jaką stwarzały, mogła być jednak wykorzystana tylko w przypadku utworzenia w ich konsekwencji wyraźnej większości parlamentarnej, posiadającej wizję dalszych przemian i potrafiącej zdobyć dla nich poparcie społeczne. Rozdział VII WOLNE WYBORY PARLAMENTARNE Przyjętą po długotrwałym konflikcie ordynację wyborczą do Sejmu z 28 czerwca 1991 r. oparto na zasadzie proporcjonalności. Przewidywała, że 391 posłów zostanie wybranych w 37 okręgach wielomandatowych; liczba mandatów możliwych do zdobycia w danym okręgu wahała się od 7 do 17, w zależności od ilości jego mieszkańców uprawnionych do głosowania. Natomiast pozostałych 69, tj. 15% wszystkich mandatów, miało zostać przydzielonych proporcjonalnie tym komitetom wyborczym, które zdobyły mandaty w co najmniej 5 okręgach, bądź otrzymały - w skali całego kraju - ponad 5% głosów. Rozwiązanie to faworyzowało oczywiście najsilniejsze ugrupowania, ale skala tego wzmocnienia była - z uwagi na małą ilość mandatów, przeznaczoną na tzw. listy ogólnokrajowe - niewielka. Aby zarejestrować okręgową listę kandydatów na posłów, komitet wyborczy musiał uzyskać podpisy co najmniej 5 tys. obywateli zamieszkujących dany okręg. Jeśli dany komitet zdobył łącznie - w różnych okręgach - poparcie ponad 50 tys. wyborców lub zdołał zarejestrować się w co najmniej 5 okręgach, wówczas mógł rejestrować swoje listy we wszystkich pozostałych okręgach na podstawie zaświadczenia Państwowej Komisji Wyborczej (PKW). Złagodzona procedura rejestracji dotyczyła jedynie komitetów tworzonych przez organizacje mniejszości narodowych. W przypadku wyborów do Senatu, opartych na zasadzie większościowej, każdy kandydat musiał się legitymować poparciem co najmniej 3 tys. wyborców z danego okręgu199). 2 września 1991 r. okazało się, że prawo do zarejestrowania list kandydatów do Sejmu w całej Polsce zdobyło 29 komitetów. Kolejnych 18, usiłujących początkowo uzyskać status ogólnokrajowy, zdołało zarejestrować swoje listy na obszarze od 1 do 4 okręgów. W wyborach wzięły też udział 64 komitety, które ograniczyły się do zarejestrowania tylko w jednym okręgu (np. „Solidarni Lokatorzy i Emeryci”, „Bóg-Honor-Ojczyzna”, „Polska Partia Bezdomnych”). Łącznie zatem w wyborach swoje listy wystawiło 111 komitetów wyborczych, natomiast nie zdołało się zarejestrować - nawet w jednym okręgu - co najmniej 18 komitetów200). Największym skandalem związanym z rejestracją list komitetów wyborczych była z pewnością sprawa Partii „X”, której lista w okręgu Warszawa została 17 września unieważniona przez PKW, z powodu uznania ponad 1,5 tys. podpisów za sfałszowane. Okręg Warszawa był jednym z pięciu okręgów, w których Partia „X” zarejestrowała się na podstawie podpisów, a w pozostałych 31 uczyniła to w oparciu o zaświadczenie PKW. Unieważnienie rejestracji w Warszawie spowodowało automatycznie utratę prawa do wystawienia kandydatów we wszystkich okręgach, w których podstawą przyjęcia listy było zaświadczenie PKW. Ponieważ Sąd Wojewódzki nie uznał odwołania złożonego w tej sprawie przez Komitet Wyborczy Partii „X”, jej kandydaci - w liczbie 44 - wystartowali jedynie w czterech okręgach. Stanisław Tymiński uznał unieważnienie warszawskiej listy Partii „X” za manipulację, a w początkach października wyjechał do Kanady, oświadczając, że jest to „ostateczny protest przeciwko przestępstwom wyborczym sterowanym przez Żydów z Unii Demokratycznej”. Nieprawidłowości wykryto także na listach poparcia innych komitetów wyborczych, jednak nie miało to aż tak poważnych konsekwencji, jak w przypadku Partii „X”, która straciła szansę wystawienia kandydatów na obszarze prawie całego kraju201). Tak znaczące ograniczenie możliwości głosowania na partię Tymińskiego okazało się najbardziej korzystne dla Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który pozyskał dużą część niedoszłych wyborców Partii „X”. 1. KAMPANIA WYBORCZA Charakterystyka kampanii wyborczej wszystkich ugrupowań, uczestniczących w pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych w powojennej Polsce, nie jest w tym miejscu możliwa. Dlatego poniżej omówiona zostanie przede wszystkim akcja wyborcza tych dziesięciu komitetów, które zdołały uzyskać powyżej 3% mandatów poselskich. Spory wewnątrz SLD na temat podziału miejsc na listach wyborczych nie były zbyt ostre. Co prawda niektórzy słabsi partnerzy SdRP nie byli zadowoleni z daleko posuniętej dominacji tej partii w ramach Sojuszu, niemniej nie doszło na tym tle do żadnego poważniejszego konfliktu. Istotne znaczenie w pacyfikowaniu nastrojów niechęci do SdRP miał fakt dominującej roli tej partii w finansowaniu kampanii, której budżet należał do jednego z większych. Na przykład: oficjalny koszt zdobycia jednego mandatu senatorskiego przez kandydatów SLD wyniósł ponad 227 mln zł, podczas gdy np. w przypadku Wyborczej Akcji Katolickiej - niespełna 20 mln zł. Ustalając listy kandydatów, przywódcy SLD starali się pozbyć najbardziej skompromitowanych postaci z czasów PRL, co jednak nie przeszkadzało im wykorzystywać dawnych działaczy komunistycznych (z gen. Jaruzelskim na czele) w czasie spotkań z wyborcami. Jerzy Wiatr, kandydujący wówczas w okręgu warszawskim na drugim miejscu po Kwaśniew-skim, wspomina, że jednym z głównych celów kampanii stało się pozyskanie tych wyborców, którzy w SdRP „nie widzieli partii dostatecznie lewicowej”. Chodziło tu przede wszystkim o, jak ich eufemistycznie określił, „ludzi aktywnie uczestniczących dawniej w życiu politycznym”202). Dlatego podkreślano osiągnięcia epoki PRL oraz pozbywano się działaczy dążących do zbyt radykalnego odcięcia się od spuścizny PZPR. Charakterystyczny był los pozbawionego możliwości kandydowania w wyborach wiceprzewodniczącego Rady Naczelnej SdRP Tomasza Nalęcza, co zresztą spowodowało jego odejście w roku następnym do Unii Pracy. Wiodące hasło wyborcze SLD głosiło: „Tak dalej być nie może”, za czym kryła się ostra krytyka przemian, jakie nastąpiły w okresie rządów solidarnościowych. Szczególnie eksponowano kwestię upadku państwowych przedsiębiorstw, a w konsekwencji ich wyprzedaży za bezcen prywatnym właścicielom, oraz nasilanie się bezrobocia. Nie zapominano także o zapaści w rolnictwie i pojawieniu się „galicyjskiej nędzy”, której istnienie odkrył Krzysztof Janik. Wskazywano na kryzys oświaty, służby zdrowia, systemu opieki społecznej oraz budownictwa mieszkaniowego. Piętnowano fanatyczną antyradzieckość rządów solidarnościowych, dostrzegając w niej główne źródło załamania korzystnego dla Polski handlu z ZSRR. Jeśli w dokonanych reformach dostrzegano jakieś pozytywy, to okazywało się - jak to uczynił w telewizyjnym występie Ireneusz Sekuła - że ich prekursorem był rząd Rakowskiego. Istotny wątek w kampanii stanowiły protesty przeciwko prześladowaniom ludzi lewicy, czego dowodem miała być między innymi próba postawienia Rakowskiego przed Trybunałem Stanu za postawienie Stoczni Gdańskiej w stan likwidacji. „Ta decyzja przeforsowana przez posłów »Solidarności« zakrawa na kpinę - mówił 11 października na pokazywanym w audycji wyborczej SLD spotkaniu w Makowie Mazowieckim Włodzimierz Cimoszewicz. - Ci, którzy doprowadzają do tego, że tysiące przedsiębiorstw państwowych pada, stawiają przed Trybunałem Stanu tego, który chciał zamknąć jedną nierentowną stocznię. To jest zwykły przejaw zemsty politycznej. I to zemsty w sadystycznym wymiarze”. Cimoszewicz nie omieszkał także ostrzec wyborców, że „jest to pierwszy, ale nie ostatni proces polityczny w Polsce”. Ostro protestowano przeciwko „nurzaniu w rynsztoku” SdRP, a zarzut dotyczący spółek nomenklaturowych odwracano, oskarżając o ich tworzenie partie postsolidarnościowe. „Nie obronisz się sam” - głosiło jedno z najczęściej powtarzanych haseł SLD, chcącego wykreować się na obrońcę zwykłych ludzi, zagrożonych przez kapitalizm. SLD szczególnie zabiegał o mieszkańców średnich i małych miast, gdzie transformacja rynkowa przebiegała szczególnie opornie, a poziom frustracji - co pokazały wybory prezydenckie - był niezwykle silny. Dlatego liderzy SLD chętnie podróżowali do małych ośrodków, a odbywane tam spotkania jak wspomniany wiec Cimoszewicza w Makowie Mazowieckim, pokazywano następnie w telewizyjnych audycjach wyborczych. Marek Borowski, występujący w roli głównego eksperta ekonomicznego Sojuszu, obiecywał wyborcom pobudzenie produkcji i nakręcenie koniunktury dzięki szerokiemu programowi inwestycyjnemu państwa. Nie brakowało także zapewnień o podjęciu aktywnej polityki społecznej, której istotnym elementem byłyby tanie kredyty mieszkaniowe. Kampania negatywna SLD była skierowana przeciwko post-solidarnościowej prawicy (oskarżanej o klerykalizm i antydemokratyczne ciągoty), ale także - co ciekawe - przeciwko Unii Demokratycznej, w której dostrzegano głównego konkurenta w walce o głosy. Dlatego bardzo często przedstawiano niefortunne plakaty wyborcze UD, zawierające rozmaite pytania (np. „Jak zmniejszyć bezrobocie?”) i opatrywano je komentarzem: „Inni mają pytania, my mamy odpowiedzi”. Październikowe sondaże dawały SLD nadzieje na zdobycie 5-7% głosów203). W kampanii wyborczej na wsi główną rolę odgrywały dwa komitety wyborcze. Pierwszy, PSL-Sojusz Programowy (PSL-SP), tworzyły m.in.: PSL, Związek Młodzieży Wiejskiej oraz Krajowy Związek Kółek i Organizacji Rolniczych. Z kolei w skład Ruchu Ludowego „Porozumienie Ludowe” (PL) weszły: PSL „Solidarność”, PSL (Mikołajczykowskie) oraz NSZZ RI „Solidarność”. Różnice programowe między nimi nie były zbyt wielkie. Zarówno PSL-SP jak i PL domagały się aktywnej polityki ochrony rolnictwa, m.in. poprzez zapewnienie minimalnych cen skupu płodów rolnych, system kredytów preferencyjnych czy też ograniczenie - przy pomocy barier celnych - importu artykułów żywnościowych. O ile jednak kandydaci PL wyraźnie utożsamiali się z tradycją solidarnościową, krytykując jedynie sprzeniewierzenie się jej przez rządy Mazowieckiego i Bieleckiego, to działacze PSL-SP prowadzili - pod hasłem „Chłopi na Wiejską” - bezpardonowy atak na cały obóz solidarnościowy. „Cwany był rząd, robili z nami to, co chcieli. (...) To był nasz błąd, my »Solidarność« popierali” - śpiewał w telewizji chórek PSL-owskich gospodyń, a Waldemar Pawlak kamiennym głosem ostrzegał: „Albo nadal będziemy oszukiwani i poniewierani, albo będziemy współgospodarzami Polski”. Najdalej w atakach na rządy solidarnościowe posunął się Jacek Soska, zarzucający ministrowi rolnictwa Adamowi Tańskiemu „zdradę stanu” oraz Stanisław Ceberek, zapewniający, że posłowie PSL-SP przepędzą znajdującą się u władzy „bandę złodziei zżerającą największe wartości narodowe”. W audycjach wyborczych PL silnie eksponowano religijność kandydatów i ich związki z Kościołem, natomiast w przypadku PSL-SP miało to miejsce znacznie rzadziej. Jednak PSL-SP nie miał najmniejszych zahamowań przy odwoływaniu się do tradycji prawicy ruchu ludowego. „Wincenty Witos, Maciej Rataj. Stanisław Mikołajczyk - ich drogą podąża Waldemar Pawlak” - zapewniano w przedwyborczych ulotkach. Oba chłopskie bloki wyborcze nie starały się specjalnie zabiegać o wyborców spoza wsi, chociaż promowanie przez PSL-SP kandydatur Mikołaja Kozakiewicza i Andrzeja Micewskiego można uznać za próbę pozyskania mieszkającej w miastach inteligencji o wiejskich korzeniach. Znacznie zamożniejsze PSL-SP stać było na wynajęcie zagranicznej firmy doradczej, ale nie wydaje się, aby przesądziło to o ostatecznym wyniku jego rozgrywki z PL. Znacznie ważniejszy okazał się odziedziczony po ZSL rozbudowany aparat terenowy, który - właśnie szczególnie w przypadku rozproszonego elektoratu wiejskiego - odgrywał w walce o głosy decydującą rolę. W różnych sondażach przedwyborczych chęć oddania głosu na PSL-SP deklarowało 2,5-7% badanych, natomiast na PL - 3-6%204). Kierownictwo KPN, mające za sobą nieudane doświadczenia kampanii parlamentarnej z 1989 r. oraz samorządowej i prezydenckiej z 1990 r., postanowiło zmienić wizerunek partii, dominujący w świadomości społecznej. „Zaczęliśmy się uczyć - wspominał później Krzysztof Król - występowania w środkach masowego przekazu, a zwłaszcza w telewizji. Pozwoliło to pokazać społeczeństwu, że KPN jest normalną cywilizowaną partią, a nie ekipą oszołomów w mundurach i butach z cholewami, którzy najpierw strzelają, a później zadają pytania. Sporo czasu poświęciliśmy też na dokształcanie się: lekturę licznych sondaży socjologicznych oraz podręczników socjotechniki. Na zaproszenie KPN przebywała nawet w Polsce grupa specjalistów z amerykańskiej instytucji, pomagającej organizować republikanom kampanię wyborczą do Kongresu. Udzielili nam wielu cennych rad”. W kampanii KPN dominowały kwestie gospodarcze. Konfederaccy kandydaci, reprezentujący różne zawody, występowali według dość podobnego schematu: winę za kryzys w danej dziedzinie (np. górnictwie, służbie zdrowia czy oświacie) ponosili ich zdaniem komuniści, których błędy zostały pogłębione - bądź co najmniej nie rozwiązane - przez rządy solidarnościowe. Za szczególny błąd tych ostatnich uznawano politykę „grubej kreski” oraz dopuszczenie do „rozkradania majątku narodowego”. Równocześnie KPN deklarował, że dysponuje programem przezwyciężenia recesji, którą „można pokonać zmniejszając podatki, dając tanie kredyty na rozwój produkcji i odmrażając płace”. Konfederaci uważali równocześnie, że Balcerowicz - mimo zrujnowania polskiej gospodarki - poniósł porażkę w walce z inflacją, którą należy zdławić „przeprowadzając ostre cięcia w wydatkach aparatu państwowego (...). Należy generalnie zmniejszyć liczbę instytucji państwowych, ograniczyć liczbę etatów i zredukować budżet administracji”. Oszczędności miała także przynieść walka z podziemiem gospodarczym (tworzenie specjalnych jednostek policji złożonych z ludzi nie pracujących wcześniej w MO i SB) oraz zastąpienie wojska z poboru kilkudziesięcio-tysięczną armią zawodową. Ten skrajnie populistyczny program zamykało zapewnienie, że wysokość rent i emerytur będzie „zapewniać godziwe warunki życia”. W sferze polityki zagranicznej KPN głosił natomiast koncepcję tzw. Międzymorza, zakładającą budowę sojuszu (politycznego i gospodarczego) państw Europy Środkowo-Wschodniej, który z jednej strony zabezpieczyć miał ten region przed rosyjskim imperializmem, z drugiej zaś, zapobiec przekształceniu tego obszaru „w jeden wielki rynek zbytu dla towarów zachodnich”. Udanym, chociaż wątpliwym etycznie, posunięciem KPN okazało się zblokowanie listy Konfederacji z listami zgłoszonymi przez cztery organizacje będące w istocie rzeczy jej przybudówkami: Polską Partią Ekologiczną „Zieloni”, Blokiem Ludowo-Chrześcijańskim, Sojuszem Kobiet przeciw Trudnościom Życia oraz Polskim Związkiem Zachodnim. Takie rozwiązanie zapewniło KPN nie tylko więcej bezpłatnego czasu antenowego, ale także dało możliwość zdobywania głosów w kamuflażu ludowym, feministycznym, regionalnym i ekologicznym. W sumie, dzięki temu dopuszczalnemu przez ordynację fortelowi, KPN zdobył dodatkowe 5 mandatów poselskich. Październikowe sondaże przedwyborcze dawały Konfederacji poparcie rzędu 4%205). Obóz Lecha Wałęsy z wyborów prezydenckich należał już do historii. W jego miejsce, do walki o głosy przystąpiły cztery duże i kilkanaście mniejszych komitetów. Próbę stworzenia szerokiej koalicji ugrupowań solidarnościowej prawicy podejmowali wiosną 1991 r. - na forum Konferencji Komitetów Obywatelskich - Jerzy Stępień i Wojciech Ziembiński, proponując połączenie sił NSZZ „Solidarność”, PC, KLD, komitetów obywatelskich, małych partii niepodległościowych, a nawet FPD. Nie znalazły one jednak, podobnie jak późniejsze projekty zgłaszane m.in. przez Zdzisława Najdera czy Mieczysława Gila, wystarczającego poparcia. O ich porażce zadecydowały przede wszystkim silny antagonizm między ZChN i PC oraz niechęć nowego kierownictwa „Solidarności” do partii politycznych, które podejrzewano (zresztą słusznie) o instrumentalne traktowanie związku. NSZZ „Solidarność”, decydując się na samodzielny udział w wyborach, znalazła się w trudnej sytuacji, chociaż niektóre sondaże dawały jej nadzieje na bardzo wysokie poparcie, sięgające nawet 19% (badania OBOP-u z października). Z jednej bowiem strony „Solidarność” krytykowała liberalny kurs rządów Mazowieckiego i Bieleckiego, z drugiej zaś, nie mogła sobie pozwolić na całkowite odrzucenie przemian ostatnich dwóch lat, dokonanych w większości przez byłych działaczy związku. Dlatego też w kampanii ograniczano ataki na rzecz przedstawiania programu pozytywnego. Wyjątek stanowili oczywiście postkomuniści, oskarżani o doprowadzenie kraju do zapaści gospodarczej i społecznej, m.in. poprzez zmarnowanie funduszy ZUS-u. Natomiast z partiami postsolidarnościowymi rywalizowano przy pomocy dość subtelnego hasła: „Partii jest wiele, »Solidarność« jedna”. Nie znaczy to jednak, że wszystkie ugrupowania postsolidarnościowe traktowano w równy sposób. Komisja Krajowa wyraźnie lepiej oceniała PC i ZChN, zgadzając się na lokalne sojusze „Solidarności” z komitetami wyborczymi tych ugrupowań (łącznie zawarto ich 9). Zdecydowanie natomiast odrzucono propozycję sojuszu, z jaką na Dolnym Śląsku wystąpił KLD. O współpracy z UD nikt nawet nie myślał. Najwięcej miejsca w propagandzie wyborczej związku zajmowały takie sprawy, jak reforma systemu ubezpieczeń społecznych, przeprowadzenie powszechnej prywatyzacji, upowszechnienie akcjonariatu pracowniczego, walka z korupcją i przestępczością, wreszcie ograniczenie stopnia skażenia środowiska naturalnego. Mocno podkreślano konieczność wzmocnienia roli związków zawodowych oraz prowadzenia przez państwo aktywniejszej polityki społecznej, bowiem - jak stwierdzano – „ciężary reform winny być sprawiedliwiej rozłożone”. Kampania związku okazała się wyjątkowo słaba i - co wykazały badania – w jej trakcie z zamiaru głosowania na „Solidarność” zrezygnowała ponad połowa jej pierwotnego elektoratu. Wyborcy ci przeszli w większości do głównych ugrupowań postsolidarnościowych206). Unia Demokratyczna, uchodząca w przedwyborczych sondażach za głównego faworyta (wg październikowych badań sopockiej PBS miała uzyskać aż 23% głosów), nie próbowała nazbyt energicznie szukać sojuszników wyborczych, tym bardziej, że w samej partii trwały spory między prawym a lewym skrzydłem co do kształtu list wyborczych. Frakcja Społeczno-Liberalna oskarżała kierownictwo Unii o faworyzowanie grupy Halla, czego dowodem miało być umieszczenie na pierwszych piętnastu miejscach listy krajowej UD trzech działaczy FPD, przy całkowitym pominięciu ludzi z FS-L. Konflikt ten zwiastował dalsze spory między unijnymi konserwatystami i socjaldemokratami, a jego rezultatem było m.in. niejednoznaczne stanowisko UD w sprawie aborcji oraz roli Kościoła w życiu publicznym. W trakcie kampanii Unia starała się przedstawić jako partia nowoczesna, zdolna do kontynuacji procesu reform, a zarazem przezwyciężenia trudności społecznych, jakie im towarzyszą. Dlatego mówiąc o konieczności „nowej polityki przemysłowej”, kandydaci Unii często podkreślali konieczność aktywnej polityki społecznej państwa. Audycje wyborcze UD były aż do przesady merytoryczne: poszczególni kandydaci omawiali poszczególne punkty programu Unii, wdając się niejednokrotnie w szczegóły zrozumiałe jedynie dla specjalistów. Mogło to budzić u niektórych wyborców szacunek, częściej jednak odstraszało. Próbowano także, nie szczędząc wysiłków oraz sporych funduszy, skierować ofertę wyborczą do innych środowisk niż wielkomiejska inteligencja. Kreowanie Henryka Wujca na reprezentanta rolników, czy Władysława Frasyniuka na „unijnego robotnika”, okazało się jednak przedsięwzięciem beznadziejnym. Nie potrafili oni mówić językiem zrozumiałym i akceptowanym w tych środowiskach, zresztą dominowała tam opinia, że Unia ponosi główną odpowiedzialność za kryzys gospodarczy i spadek stopy życiowej. Udane technicznie i artystycznie, ale nieczytelne dla większości wyborców teledyski Unii, przemawiały głównie do lepiej wykształconej części polskiego społeczeństwa. Zasadnicze różnice między sposobem agitacji UD, a np. PSL-SP, doskonale obrazują fragmenty piosenek lansowanych w audycjach telewizyjnych obu tych ugrupowań. Podczas gdy w unijnej piosence deklarowano „jestem za pogodą mądrych ludzi, jestem za tym ptakiem co mnie budzi (...), śpieszmy się powoli, kolego stary nasz, i leczmy to co boli i stańmy twarzą w twarz, z ufnością, z jasnością”, to tekst piosenki ludowców był konkretny aż do bólu: „Nie namyślaj się wiele, bo życie krótko trwa, głosuj za PSL-em, lista wyborcza 2”. Unia Demokratyczna, atakowana za politykę rządów Mazowieckiego i Bieleckiego zarówno z prawa, jak i z lewa, głównego przeciwnika upatrywała w PC. Był to wyraźny pogłos kampanii prezydenckiej, który okazał się istotnym błędem liderów UD. Na stworzonej przez PC koalicji koncentrowali swoje ataki zarówno unijni przywódcy, jak i „Gazeta Wyborcza” (wówczas już największy polski dziennik), stanowiąca nieformalny organ Unii. Koalicji stworzonej przez Kaczyńskiego zarzucano instrumentalny stosunek do społeczeństwa i powielanie bolszewickiej frazeologii. Natomiast wyraźnie mniejszy niepokój przywódców Unii budził SLD. W analizie opracowanej przez sztab unitów na potrzeby wyborów stwierdzano, że wynik postkomunistów w wyborach prezydenckich był „niewątpliwie górną granicą możliwości SdRP, a nawet zdecydowanie ją przekraczał”207). Na II konferencji KLD w maju 1991 r. podjęto decyzję o samodzielnym starcie w wyborach. Kongres uzyskał poparcie Niezależnego Zrzeszenia Studentów oraz dwóch organizacji regionalnych: Unii Wielkopolan i Związku Górnośląskiego. Sojusz z tymi dwoma ostatnimi organizacjami wiązał się z silnie lansowanym przez KLD programem decentralizacji i regionalizacji Polski. Zainspirowani powodzeniem biznesowego sztafażu, jakim posługiwał się Tymiński, przywódcy Kongresu prezentowali swoje ugrupowanie jako partię ludzi sukcesu, którzy mają dość historycznych podziałów i interesują się głównie przemianami rynkowymi oraz zbliżeniem Polski do Zachodu. Jak dowodził lider KLD Donald Tusk, trzeba „wyjść z zaklętego kręgu: komuniści - Solidarność. Ludzie rozglądają się za jakąś nową siłą polityczną, wykraczającą poza anachroniczne podziały; za ugrupowaniem, które nie powołuje się bez przerwy na Częstochowę, orła w koronie i barykady stanu wojennego, lecz pokazuje, jak można zrobić biznes, jak zarabiać pieniądze”. Nie było zatem przypadkiem, że na listach KLD najliczniejszą grupę kandydatów (około jednej czwartej ogółu) stanowili prywatni przedsiębiorcy. Najwięcej miejsca w kampanii KLD, siłą rzeczy, zajmowały sprawy gospodarcze. Pod hasłem „Warto głosować na Kongres” lansowano plan powszechnej prywatyzacji opartej na systemie bonów, opowiadano się za otwarciem Polski dla kapitału zagranicznego oraz obiecywano stworzenie warunków sprzyjających kształtowaniu klasy średniej. Podkreślano konieczność integracji ekonomicznej z Europą Zachodnią, nie wspominano natomiast (podobne stanowisko zajmowała także UD) o możliwości wstąpienia Polski do NATO, ograniczając się do deklarowania woli współpracy z Paktem. O tym, że zmiany rynkowe są korzystne, starano się przekonać wyborców przy pomocy wypowiedzi obywateli ZSRR chwalących dobre zaopatrzenie w polskich sklepach. „Nie bój się jutra” - głosił nieudany plakat wyborczy KLD, przedstawiający ledwie widocznego premiera Bieleckiego na dominującym, czarnym jak smoła tle, które oglądającym bardziej kojarzyło się z ponurym horrorem niż radosną przyszłością pod rządami Kongresu. Osoba Bieleckiego stanowiła jednak bez wątpienia główną siłę napędową całej kampanii KLD. Zdając sobie sprawę z dużej popularności premiera, organizatorzy nieustannie przypominali, że Kongres jest „partią Kieleckiego”. Czynił to także sam premier w licznych telewizyjnych wystąpieniach. W tej sytuacji, nieco schizofrenicznego charakteru nabierały podejmowane przez niektórych kandydatów próby udowodnienia, że Kongres nie jest partią rządzącą. Generalnie jednak władze KLD poczuwały się do odpowiedzialności za politykę rządu, czego dobitnym wyrazem stało się publiczne wyrażenie poparcia dla Balcerowicza w połowie września. W sondażach z października poparcie dla Kongresu wahało się od 4 do 11,5% 208). Po załamaniu się planu budowy szerokiego sojuszu wyborczego, którego fundament miało stanowić porozumienie PC z „Solidarnością”, Jarosławowi Kaczyńskiemu pozostała do dyspozycji jedynie część komitetów obywatelskich, wraz z którymi powołał 3 sierpnia koalicję pod nazwą Porozumienie Obywatelskie Centrum (POC). Wkrótce dołączyło do niej kanapowe PFL-Ch „Ojcowizna” Romana Bartoszcze, dla którego zabrakło miejsca w Porozumieniu Ludowym. Stosunki wewnątrz tej niewielkiej koalicji nie układały się najlepiej. Działacze komitetów obywatelskich zarzucali PC dążenia monopolistyczne, co gorsza, nie było też spokoju w samym Porozumieniu Centrum. Przeciwko Kaczyńskiemu wystąpili działacze krakowskiego PC z Leszkiem Zielińskim na czele, nie zgadzający się na arbitralne decyzje prezesa w sprawie kształtu listy wyborczej. Ważniejszy był jednak konflikt Kaczyńskiego z Olszewskim, w dalszym ciągu należącym do PC. Zwolennicy tego ostatniego byli zdania, że powinien on zajmować pierwsze miejsce na liście krajowej POC, ponieważ jest bardziej popularny od Kaczyńskiego. Istotnie, prezes PC w większości sondaży popularności zajmował konsekwentnie niewdzięczne ostatnie miejsce, ale jego rezygnacja z czołowego miejsca na liście byłaby równoznaczna z początkiem końca kariery lidera, na co w żadnym razie nie zamierzał się zgodzić. Ostatecznie spór zakończył się po myśli Kaczyńskiego, ale ziarna niezgody między nim a Olszewskim zostały zasiane. Kampania POC, uzyskującego w badaniach opinii publicznej poparcie rzędu 9%, koncentrowała się wokół idei przyspieszenia. Za jego filary uznawano: odejście od planu Balcerowicza i zastąpienie go „strategicznym interwencjonizmem państwowym”; zdecydowaną walkę z korupcją i przestępczością, co ułatwić miała reforma sądownictwa i policji; przyjęcie ustawy dekomunizacyjnej; usunięcie wojsk radzieckich z Polski i przystąpienie naszego kraju do NATO oraz Wspólnoty Europejskiej. POC opowiadało się nie tylko za aktywniejszą polityką społeczną państwa, ale także za zwiększeniem roli związków zawodowych w jej kształtowaniu. Za zaniedbania w tej dziedzinie atakowano UD i KLD, przedstawiane jako partie rządzące Polską. Jednak najostrzejsza krytyka pod ich adresem była związana z podtrzymywaniem strategii „grubej kreski”, czyli brakiem postępu w likwidacji wpływów sił postkomunistycznych, uważanych przez POC za głównego przeciwnika. „Taktyka strusia, nie dla Centrusia” - głosił komentarz do emitowanego w audycjach POC filmiku animowanego, na którym stylizowane logo tej koalicji roztrzaskiwało czerwone bryły. Mimo narastającego konfliktu liderów POC z Wałęsą, prezydent udzielił im wsparcia, wyrażając zgodę na emitowanie materiału filmowego ze swojego spotkania z przywódcami Porozumienia. Był to pożegnalny gest Wałęsy wobec Kaczyńskiego209). W kwietniu 1991 r. rozpoczęły się - prowadzone za pośrednictwem ks. Bogusława Bijaka - tzw. rozmowy wilanowskie, których celem było połączenie ZChN oraz całego szeregu mniejszych ugrupowań chadeckich. Z rozmów tych jednak nic nie wyszło i po ich ostatecznym załamaniu kierownictwo ZChN zdecydowało się na utworzenie 21 lipca węższego sojuszu pod nazwą Wyborcza Akcja Katolicka (WAK). Poza ZChN tworzyły go: Chrześcijański Ruch Obywatelski, Federacja Organizacji Kresowych, Unia Laikatu Katolickiego oraz kilka jeszcze mniejszych środowisk. Także i w tej koalicji doszło do wielu wewnętrznych sporów, spowodowanych głównie nieufnością między przywódcami ZChN i ChRO. Dominującym wątkiem w kampanii WAK było podkreślanie jej chrześcijańskiej i narodowej orientacji oraz ścisłych związków z Kościołem katolickim. Domagano się prowadzenia przez państwo polityki prorodzinnej oraz ochrony krajowego przemysłu przed zalewem importowanych towarów. Żądano przyjęcia ustawy antyaborcyjnej oraz zapewnienia Kościołowi należytego miejsca w życiu publicznym. Z tych właśnie pozycji krytykowano politykę rządów Bieleckiego i Mazowieckiego, zarzucając im ponadto - co zbliżało WAK do POC - nieudolność w likwidacji struktur postkomunistycznych i brak rzeczywistego rozliczenia z epoką PRL. Jego podstawą miała się stać lustracja oraz ukaranie winnych zbrodni z okresu rządów komunistycznych. W przeciwieństwie jednak do POC, działacze WAK prezentowali dużą ostrożność wobec perspektywy zbliżenia Polski do Wspólnoty Europejskiej, podkreślając, że nie może to oznaczać utraty narodowej tożsamości. Zgodnie z endeckim kanonem, którego echa można było łatwo odnaleźć w kampanii wyborczej WAK, niejednokrotnie przestrzegano przed niemieckim ekspansjonizmem oraz podkreślano konieczność utrzymania - oczywiście na partnerskich zasadach - dobrych stosunków z ZSRR (Rosją). W przedwyborczych sondażach WAK był dość konsekwentnie nie doceniany i z reguły nie otrzymywał poparcia większego niż 3%. Użycie w nazwie koalicji przymiotnika „katolicka”, wywołało liczne kontrowersje. Dopatrywano się w tym niezgodności z Kodeksem Prawa Kanonicznego, a zarząd warszawskiego KIK-u wystosował nawet w tej sprawie list do prymasa Glempa. Oficjalne stanowisko Kościoła wobec wyborów wyrażone zostało w kilku dokumentach, z których najbardziej atakowany był październikowy komunikat z 250 Konferencji Episkopatu. „Tylko ugrupowania polityczne - pisali w nim biskupi - które opowiadają się jasno za obroną życia ludzkiego od momentu jego poczęcia, które respektują prawa rodziny, ukazują w działaniu troskę o Polskę i szacunek dla jej tradycji wyrastających z chrześcijańskich korzeni - powinny otrzymać od ludzi wierzących mandat do stanowienia praw i zabiegania o wspólne dobro Rzeczypospolitej”. W niektórych kuriach, rozsyłających do parafii tekst tego komunikatu, dołączano instrukcję nawołującą do głosowania na konkretne listy (WAK, POC, PL, Chrześcijańską Demokrację lub Partię Chrześcijańskich Demokratów). Sekretariat Episkopatu zdementował jednak tę instrukcję, podkreślając, że biskupi nie mają zamiaru wzywać do głosowania na takie czy inne ugrupowanie. Nie przeszkodziło to jednak poszczególnym księżom angażować się po stronie konkretnych komitetów wyborczych i udostępniać im kościołów do prowadzenia kampanii, co zresztą doprowadziło do złożenia protestów w kilkunastu Wojewódzkich Biurach Wyborczych. Największe oburzenie lewicy wzbudził fragment wypowiedzi ówczesnego ordynariusza gorzowskiego, biskupa Józefa Michalika, który stwierdził 28 września: „Katolik ma obowiązek głosować na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmanina, Żyd na Żyda, mason na masona, komunista na komunistę. Każdy niech głosuje na tego, kogo sumienie mu podpowiada. (...) Jeśli nie będziesz wybierał, to zostawisz szansę innym, i nie zawsze najlepszym”210). W gronie dziesięciu największych ugrupowań parlamentarnych znalazła się też dość niespodziewanie Polska Partia Przyjaciół Piwa (PPPP), której kongres założycielski odbył się w kwietniu 1991 r. Ugrupowanie to, utworzone raczej w celach rozrywkowych niż politycznych przez aktora Janusza Rewińskiego, zostało u progu kampanii wyborczej wsparte przez grupę przedsiębiorców o dość rozmaitej przeszłości i reputacji, którzy postanowili wesprzeć piwoszy finansowo, a przy okazji zdobyć mandaty poselskie. Kampanię PPPP prowadzono pół żartem, pół serio, czego wyrazem było chociażby jedno z głównych haseł wyborczych: „Jak wypić to piwo?” Dziesięciopunktowy program PPPP składał się ze zbioru ogólników w rodzaju: „7. Zachęcać do przedsiębiorczości, bowiem bogacący się są szansą dla biednych i bezrobotnych”. Liderzy piwoszy nie zamierzali jednak nudzić wyborców merytorycznymi szczegółami, zapewniali natomiast gorąco, że ich celem nie jest władza. „W przeciwieństwie do innych - przekonywała z pasją aktorka Bożena Dykiel - obce są PPPP ambicje polityczne, rozgrywki personalne, walka o władzę. Są w niej normalni ludzie, tacy jak ja, jak wy. Program tej partii stworzyli ludzie sukcesu”, W istocie kampania PPPP, zorientowana szczególnie na najmłodszą część wyborców, stanowiła karykaturę akcji wyborczej KLD. Karykaturę, jak się okazało, dosyć skuteczną211). W kampanii wyborczej wzięło udział mnóstwo mniejszych ugrupowań politycznych, które w najlepszym razie musiały się ostatecznie zadowolić ledwie kilkoma mandatami. Należała do nich głosząca libertariańskie hasła Unia Polityki Realnej Janusza Korwina-Mikke, przytłoczone silniejszą konkurencją WAK i POC Partia Chrześcijańskich Demokratów Pawła Łączkowskiego oraz Chrześcijańska Demokracja Władysława Siły-Nowickiego. Mizernym efektem zakończyła się też kampania Solidarności Pracy, a RDS Bujaka zdołał ostatecznie wprowadzić do Sejmu - mimo buńczucznych zapowiedzi o zdobyciu 20% głosów - jedynie swojego lidera. Na zupełnym marginesie znalazła się Partia Wolności Kornela Morawieckiego, której kandydatom nie pomogło demonstracyjne przewracanie symbolicznego „okrągłego stołu” w telewizyjnym studiu. Z kolei upozowanemu na ekologa, skrajnemu nacjonaliście Januszowi Bryczkowskiemu, nie udało się pozyskać wyborców przy pomocy seansów telewizyjnych tajemniczego uzdrowiciela, przedstawianego jako „doktor Szach”. Żadnego mandatu nie zdobyli także kandydaci Związku Zawodowego Policjantów, ani reprezentanci Stronnictwa Narodowego Macieja Giertycha, natomiast publicznymi wypowiedziami tych ostatnich o „żydowsko-masońskiej mafii Okrągłego Stołu” oraz konieczności walki z „żydokomuną i żydosolidarnością” zainteresowała się prokuratura. Generalnie kampania wyborcza przebiegała spokojnie, a wypadki zrywania plakatów konkurencji czy też włamań do siedzib komitetów wyborczych zdarzały się tylko sporadycznie. Najwięcej kłopotów miał lokalny sztab PL w Gdańsku, który został okradziony, a j ego szef ostrzelany z wiatrówki. Ograniczony zasięg miały przypadki tzw. czarnej propagandy, czyli kolportowania fałszywych plakatów i ulotek. Próbowano w ten sposób skompromitować UD w Toruniu, POC w Siedlcach, a KPN w Lublinie. W kilku przypadkach doszło też do prowadzenia zakazanej przez ordynację agitacji w dniu samych wyborów. W sumie, na terenie całego kraju, prokuratury wszczęły 47 śledztw w sprawach związanych z wyborami212). 2. ROZBITY PARLAMENT W wyborach, które odbyły się 27 października 1991 r. udział wzięło 11,89 z 27,52 milionów obywateli uprawnionych do głosowania. Frekwencja wyniosła zatem zaledwie 43,2% i była znacznie niższa od odnotowanej w wyborach prezydenckich oraz parlamentarnych z 1989 r., porównywalna natomiast z zainteresowaniem okazanym wyborom samorządowym z 1990 r. Tak niewielki udział Polaków w pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych po wojnie stanowił niewątpliwą porażkę młodego systemu demokratycznego oraz całej klasy politycznej. Wystarczy przypomnieć, że w wyborach parlamentarnych z 1922 r. - a zatem w okresie, gdy poziom wykształcenia społeczeństwa polskiego był dużo niższy, a liczba środków masowego przekazu nieporównanie mniejsza - głosowało 67,7% uprawnionych, a w kolejnych, z 1928 r. - aż 78,3%. Badania socjologiczne pozwoliły określić, jaka część społeczeństwa w największym stopniu zrezygnowała z udziału w październikowych wyborach. Okazało się, że dotyczyło to przede wszystkim obywateli słabiej wykształconych, młodych, o niskich dochodach, odznaczających się obojętnym stosunkiem do religii i zamieszkujących głównie w małych miastach oraz na wsi213). Z powyższego opisu łatwo wywnioskować, że największą bierność wykazali Polacy najdotkliwiej odczuwający transformację systemu ekonomicznego i nie wiążący z wyborami nadziei na poprawę swojego losu. Poczucie zagubienia w nowej rzeczywistości spotęgował atak propagandowy ogromnej liczby komitetów wyborczych, powodujący - szczególnie wśród słabiej wykształconych obywateli - bezradność, a w konsekwencji absencję. Geograficznie - podobnie jak to miało miejsce we wszystkich poprzednich wyborach - najmniejszą aktywność wykazali mieszkańcy dawnej Kongresówki, największą zaś Galicji, Wielkopolski i Pomorza Gdańskiego. Sto mandatów senatorskich zostało podzielonych w następujący sposób: UD - 21, NSZZ “Solidarność" - 12, WAK - 9, POC - 9, PSL-SP - 9, PL - 7, KLD - 6, KPN - 4, SLD - 4, PChD - 3, ChD - l, Unia Wielkopolan - l, Mniejszość Niemiecka - l, kandydaci mniejszych komitetów (tj. nie posiadających reprezentacji w Sejmie) oraz niezależni - 13. Wyniki wyborów okazały się dużo gorsze, niż wskazywały na to sondaże. Skala rozczłonkowania parlamentu była jeszcze większa niż w II Rzeczypospolitej, w której jedną trzecią obywateli stanowili przedstawiciele kilku mniejszości narodowych. Częściowo wpłynęła na to ordynacja wyborcza, ale nawet przyjęcie 5-procentowej klauzuli zaporowej, czy też systemu obliczania głosów, korzystniejszego dla większych ugrupowań, nie zmieniłoby w zasadniczy sposób wyniku wyborów214). Polskie społeczeństwo okazało się bardzo głęboko podzielone, czego odzwierciedlenie stanowił przypominający wielobarwną mozaikę parlament. Formalnym zwycięzcą była Unia Demokratyczna, ale było to zwycięstwo - szczególnie na tle przedwyborczych sondaży - pyrrusowe i osiągnięte raczej dzięki silnemu rozbiciu dawnego obozu Wałęsy, niż utrzymaniu elektoratu Mazowieckiego. Mimo że w UD znalazł się prawie w całości obóz Mazowieckiego z 1990 r., otrzymała ona zaledwie 46% głosów zdobytych przed niespełna rokiem przez premiera w wyborach prezydenckich. Z badań nad przepływem elektoratu wynika, że duża grupa wyborców Mazowieckiego poparła KLD (stanowili ok. 20% jego wyborców) i SLD (15%), reszta zaś przeniosła swoje głosy na „Solidarność”, POC, WAK, KPN oraz ugrupowania ludowe. Warto dodać, że UD poparły także grupy obywateli głosujące w 1990 r. na innych kandydatów niż Mazowiecki. Największą z nich, bo liczącą około 350 tys., stanowili wyborcy Wałęsy. Przekrój społeczny wyborców UD wskazuje, że - w porównaniu z elektoratem Mazowieckiego - ugrupowanie to podtrzymało swój inteligencki charakter. Wyraźnie częściej głosowały na UD kobiety niż mężczyźni. Wśród wyborców z wyższym wykształceniem Unię poparło aż 27,7%, podczas gdy w grupie legitymującej się ukończeniem szkoły podstawowej tylko 9,1%. Geograficznie UD wypadła najlepiej tam, gdzie wcześniej Mazowiecki, czyli w Polsce zachodniej. Sprzyjał jej też poziom urbanizacji, a najkorzystniejsze wyniki uzyskała w Opolu, Krakowie, Wrocławiu i Warszawie. W sumie UD zwyciężyła w 10 spośród 37 okręgów wyborczych. Najbardziej antyunijnym obszarem okazały się rolnicze okręgi na wschodzie kraju. Indywidualnie najwyższe rezultaty w wyborach do Sejmu uzyskał Kuroń (87 tys. głosów w Warszawie) i Mazowiecki (blisko 64 tys. w woj. poznańskim). Ten ostatni, analizując przyczyny słabego - jego zdaniem - wyniku Unii, wskazał na następujące czynniki, wymienione w charakterystycznej kolejności: „1. przedwyborcze wypowiedzi Prezydenta i dekomunizacyjna histeria w propagandzie; 2. stanowisko dużej części księży i instytucji kościelnych skierowane przeciwko Unii (...); 3. kumulowanie się stanowisk skrajnych, które pomogły np. KPN; 4. błędy naszej kampanii”215). SLD zdobył niespełna 89% głosów, jakie padły na Cimoszewicza w wyborach prezydenckich, ale wystarczyło to, aby stworzyć drugi co do wielkości klub w Sejmie. Obok byłych wyborców Cimoszewicza, znaczącą grupę zwolenników SLD, w sumie stanowiącą około 20% jego elektoratu, tworzyli obywatele, którzy w 1990 r. poparli Tymińskiego. Istotny wpływ na to miało wspomniane wyżej unieważnienie list Partii „X” w większości okręgów. SLD cieszył się większym poparciem wśród wyborców starszych wiekiem, o średnim wykształceniu i zamieszkujących najczęściej w małych miastach. Aż 25,8% wyborców SLD stanowili pracownicy umysłowi bez wyższego wykształcenia, co zapewniło Sojuszowi pierwsze miejsce w tej grupie zawodowej. Największe poparcie postkomuniści otrzymali w Polsce północnej (poza woj. gdańskim i szczecińskim) oraz zachodniej, ponadto w Łodzi i Sosnowcu. W sumie SLD zwyciężył w 11 okręgach wyborczych, natomiast najmniej wyborców pozyskał w Małopolsce. Najbardziej popularnymi kandydatami SLD na posłów okazali się: Kwaśniewski (blisko 74 tys. głosów w Warszawie), Cimoszewicz (52 tys. w okręgu białostocko-suwalskim) i Miller (blisko 50 tys. w łódzkim). O największym sukcesie wyborczym mogli z pewnością mówić przywódcy KPN, która - nie mając w poprzednim Sejmie ani jednego posła - awansowała do grona sześciu największych partii politycznych. Konfederatom nie tylko udało się utrzymać większość wyborców Moczulskiego z okresu wyborów prezydenckich, ale, przede wszystkim, zwiększyć ponad dwukrotnie ich ogólną liczbę. Wyborcy KPN - wśród których wyraźnie przeważali mężczyźni - pochodzili najczęściej z mniejszych miast i należeli do średniej bądź młodszej grupy wiekowej. Konfederacja okazała się najbardziej popularna wśród robotników, pozyskując 11,6% ogółu oddanych przez nich głosów. Natomiast najmniejsze poparcie zdobyła (poza rolnikami), w grupie pracowników umysłowych z wyższym wykształceniem oraz - co ciekawe z uwagi na populistyczny program - wśród emerytów. Terytorialnie najwięcej głosów KPN uzyskała w Polsce południowo-wschodniej i południowej (w Krakowskiem na Moczulskiego padło 70 tys. głosów), najgorzej natomiast wypadła na zachodzie i północy (poza woj. gdańskim i szczecińskim). Dla PSL liczył się przede wszystkim fakt potwierdzenia pozycji głównej partii polskiej wsi, popartej przez jedną trzecią biorących udział w wyborach rolników. Niewiele ponad milion zdobytych głosów (88% poparcia uzyskanego przez Bartoszcze w kampanii prezydenckiej) nie wyglądał może imponująco, ale i tak był wyraźnie lepszy od rezultatu osiągniętego przez głównego konkurenta, czyli PL. Partia Pawlaka zdołała przy sobie zatrzymać największą grupę wyborców Bartoszcze (43,7%), podczas gdy PL pozyskał jedynie 14% z nich. Jednak największą część wyborców zarówno PSL, jak i PL, stanowili obywatele głosujący w 1990 r. na Wałęsę. Jego wyborcy stanowili 40% ogółu popierających PSL i aż 64% w przypadku PL. Elektoraty obu tych koalicji wyborczych były dość podobne, bowiem w obu przypadkach w trzech czwartych złożone z mieszkańców wsi. Nie różniły się specjalnie pod względem wieku czy poziomu wykształcenia, nawet geografia poparcia była dość podobna. Większość zwolenników obu ludowych koalicji zamieszkiwała rolnicze regiony Polski wschodniej i centralnej, chociaż w tej ostatniej wyraźnie dominowali wyborcy PSL. PL górował natomiast w okręgach zamojsko-chełmskim i siedlecko-podlaskim. Najmniejsze wpływy ruch ludowy posiadał - oczywiście poza obszarami silnie zurbanizowanymi, jak np. Górny Śląsk - na północy i północnym-zachodzie. Gabriel Janowski, kandydujący z listy PL w okręgu siedlecko-podlaskim, okazał się rekordzistą, jeśli chodzi o odsetek zdobytych głosów. Uzyskane przez niego 49 tys. głosów stanowiło 19,75% wszystkich głosów oddanych w tym okręgu. Waldemar Pawlak - najlepszy na liście PSL-SP - zdobył w okręgu płocko-skierniewickim 31 tys. głosów (14% ogółu). Spory sukces odniosła WAK, która blisko 3/5 swoich wyborców pozyskała w ostatnim okresie kampanii, głównie kosztem „Solidarności” i partii chadeckich. Istotną rolę w tym procesie odegrało poparcie znacznej części duchowieństwa, zachęcającego wiernych do głosowania na tę właśnie koalicję. Jak z tego łatwo wywnioskować, wśród wyborców WAK przeważały kobiety (stanowiły ponad 63% ogółu głosujących na tę listę), a średnia wieku osób popierających tę listę była bardzo wysoka. W grupie wyborców mających powyżej 60 lat WAK zdobyła 15,6% ogółu oddanych przez nich głosów, podczas gdy wśród najmłodszych (do 25 roku życia) jedynie 5,4%. Aż 75% zwolenników WAK głosowało w 1990 r. na Wałęsę. Najwięcej głosów lista ta otrzymała w okręgach ciechanowsko-ostrołęcko-łomżyńskim, radomskim i bielsko-bialskim, gdzie zajęła pierwsze miejsce. Natomiast najgorsze wyniki uzyskano na Górnym Śląsku oraz na północy. Wynik wyborów rozwiał w sposób zdecydowany „sny o potędze” Jarosława Kaczyńskiego. POC znalazło się co prawda w gronie tzw. grubej szóstki, ale na ostatnim miejscu. Zdecydowaną większość zwolenników POC (78,1%) stanowili wyborcy Wałęsy, przy Porozumieniu pozostało jednak jedynie 14% ich ogólnej liczby. W elektoracie tego ugrupowania przeważali starsi mieszkańcy mniejszych miast, najczęściej emeryci, pracownicy umysłowi lub robotnicy. POC zwyciężyło w dwóch okręgach: warszawskim (obejmującym obszar województwa poza stolicą) oraz nowosądeckim. Stosunkowo dobre wyniki uzyskało w Polsce południowo-wschodniej i wschodniej, natomiast zdecydowanie najgorsze w północno-zachodniej. Zważywszy na ilość ataków, których przedmiotem byli rządzący liberałowie, wynik wyborczy KLD przedstawiał się - szczególnie na tle Porozumienia Centrum, do niedawna będącego przecież swego rodzaju patronem Kongresu - dosyć przyzwoicie. W elektoracie KLD przeważali, czego można się było spodziewać, młodzi wyborcy zamieszkujący duże miasta. W ośrodkach powyżej 100 tys. mieszkańców KLD zdobył aż 13,2% wszystkich oddanych tam głosów. Spora część zwolenników Kongresu pracowała na własny rachunek - w tej grupie KLD pozyskał 11,5% ogółu wyborców, plasując się na drugim miejscu po UD. Kongres wyraźnie preferowali ludzie z wyższym wykształceniem, nieco częściej kobiety niż mężczyźni. Geograficznie Kongres najlepiej wypadł w okręgu gdańskim (jego lista zajęła tam pierwsze miejsce), w Warszawie, gdzie premier Bielecki otrzymał aż 115 tys. głosów (16% ogółu) oraz w innych silnie zurbanizowanych obszarach. Znikome poparcie otrzymał natomiast w województwach rolniczych, w tym zwłaszcza położonych we wschodniej Polsce. Wynik wyborczy „Solidarności” był wyraźną porażką i stanowił spore zaskoczenie dla jej przywódców. Związek zapłacił wysoką cenę zarówno za poparcie dla reform, jak i odejście szeregu działaczy do różnych partii politycznych. Wśród wyborców „Solidarności” przeważali ludzie starsi, słabiej wykształceni. Dużo było robotników, ale w walce o ich poparcie związek zajął dopiero trzecie miejsce po KPN i UD. Najwięcej głosów „Solidarność” otrzymała w okręgu gdańskim i bydgoskim, natomiast najsłabiej wypadła w województwach typowo rolniczych, szczególnie tych położonych w zachodniej Polsce. Zdobycie blisko 400 tysięcy głosów przez kabaretową PPPP nie było - szczególnie na tle wyników wyborów prezydenckich - szczególnie szokujące. Za smutny można jedynie uznać fakt, że partia ta zajęła drugie miejsce za UD wśród najmłodszych wyborców (do 25 roku życia), otrzymując głosy blisko 10% z nich. Najwyraźniej oferta przedstawiona przez tzw. poważne partie nie trafiła do młodszej części Polaków, wśród których zresztą jedynie co trzeci pofatygował się do punktu wyborczego. Poza studentami i uczniami, wśród wyborców piwoszy znalazła się też spora grupa przedsiębiorców, najwyraźniej pozyskanych lansowanymi przez tę partię hasłami „apolitycznej fachowości”216). Za największego przegranego w wyborach 1991 r. uznać trzeba - poza Partią „X”, która wyeliminowała się sama - Stronnictwo Demokratyczne. Ugrupowanie to, należące do trzech formacji politycznych dysponujących rozbudowaną w epoce PRL bazą materialną i strukturami organizacyjnymi, jako jedyne nie zdołało zdobyć szerszego poparcia społecznego. Zaważyło na tym zarówno specyficzne położenie SD, nie dysponującego - w przeciwieństwie do PSL - ściśle określonym elektoratem, jak i nieudolna kampania wyborcza prowadzona w starym stylu przez lidera tej partii Aleksandra Mackiewicza. Po przegranej w wyborach, w SD nasiliły się konflikty wewnętrzne, co doprowadziło do kompletnej marginalizacji stronnictwa. Porażkę odniosły także dwa inne ruchy polityczne: chadecki i ekologiczny. W przypadku chrześcijańskiej demokracji wpłynęło na to rozbicie na dwie listy oraz silna konkurencja POC i WAK. Natomiast polskim zielonym, mocno zaszkodziło daleko posunięte rozdrobnienie, i instrumentalne posługiwanie się ekologicznym kamuflażem przez niektóre ugrupowania (KPN) bądź osoby (J. Bryczkowski), nie mające wiele wspólnego z rzeczywistymi obrońcami środowiska naturalnego. Wśród mniejszości narodowych o sukcesie mogli mówić jedynie Niemcy, którzy wprowadzili do Sejmu siedmiu posłów. * * * Wolne wybory parlamentarne zakończyły ostatecznie proces przechodzenia od PRL do III Rzeczypospolitej. Fakt, że odbyły się dopiero w dwa lata po przełomie związanym z objęciem urzędu premiera przez Tadeusza Mazowieckiego, w sposób istotny zaważył na ich wynikach. Trudna sytuacja gospodarcza, duże wpływy sił wywodzących się z PZPR i ZSL, wreszcie nadmierna kłótliwość prawej części obozu postsolidarnościowego, mocno zaciążyły na nastrojach społecznych. Szczególnie duża odpowiedzialność za doprowadzenie do tak silnego rozproszkowania pierwszego parlamentu III Rzeczypospolitej spada na prezydenta Wałęsę, który nie zrobił nic, aby utrzymać jedność własnego obozu politycznego z 1990 r., a z jego rozbicia uczynił wręcz dowód własnej cnoty i szczerego demokratyzmu. Tymczasem proste zsumowanie liczby mandatów zdobytych przez ugrupowania popierające Wałęsę w wyborach prezydenckich pokazuje, że taka centroprawicowa koalicja dysponowałaby w Sejmie blisko dwustu mandatami. Nie miałaby większości wystarczającej do samodzielnego utworzenia rządu, ale jej potencjał byłby na tyle duży, że siłą rzeczy - przy poparciu prezydenta - tworzyłaby trzon każdego gabinetu. Przy takim rozwoju wypadków, przed Polską rysowałaby się szansa stworzenia stabilnego układu rządzącego krajem aż do 1995 r. Stało się jednak inaczej. Niechęć Wałęsy do silnych ugrupowań (nawet tych probelwederskich), w połączeniu z wygórowanymi ambicjami i kłótliwością czołowych polityków PC, ZChN, KLD, PL oraz kilku mniejszych formacji, przekreśliła tę możliwość. Rozdział VIII PORAŻKA PRAWICY Pierwszy ruch po ogłoszeniu wyniku wyborów parlamentarnych należał do prezydenta. Wobec braku wyraźnego zwycięzcy wyborów, Wałęsa postanowił nie tylko odegrać decydującą rolę w tworzeniu przyszłego rządu, ale i stanąć na jego czele. Trzy z czterech wariantów formowania rządu, o jakich poinformował 29 października rzecznik prezydenta Andrzej Drzycimski, zakładały objęcie stanowiska premiera przez Wałęsę. Jego posunięcia z pierwszych dni po wyborach wskazują, że liczył na pozyskanie do tego pomysłu części kierownictwa UD, która najwyraźniej miała zająć miejsce PC w prezydenckim zaprzęgu. Jacek Kuroń, będący pierwszym politykiem przyjętym przez prezydenta po wyborach, usłyszał następującą propozycję: „Ja zostaję premierem, ty wicepremierem. Pierwszym wicepremierem, więc tak naprawdę to ty jesteś premierem. Zaraz tu zawołam dziennikarzy i powiem im, że skierowałem cię do misji tworzenia rządu. I jeszcze powinieneś wziąć Bieleckiego. On jest dobry, wykazał się, a poza tym na Zachód będzie sygnał, że robimy ten sam kurs polityki...”217). Kuroń odrzucił ofertę Wałęsy, zdając sobie sprawę, że jej przyjęcie doprowadziłoby do rozpadu Unii bądź jej wasalizacji wobec Belwederu. Dopiero po kilku kolejnych rozmowach odbytych z Mazowieckim, Kaczyńskim, Chrzanowskim i liderem KLD Tuskiem, Wałęsa zrozumiał, że wariant zakładający objęcie przez niego stanowiska premiera nie ma najmniejszych szans powodzenia. Zaczął wówczas lansować jego zmienioną wersję: premierem miał pozostać Bielecki, opierający się na szerokiej postsolidarnościowej koalicji, której rdzeń stanowiłby sojusz KLD, UD i PC. Pomysł ten bardzo podobał się liberałom, nieco mniej liderom Unii, natomiast kategorycznie odrzucił go Kaczyński. Prezes PC rozpoczął bowiem już wówczas grę mającą na celu uczynienie premierem Jana Olszewskiego. Opór Kaczyńskiego, prowadzącego niezależnie od Belwederu rozmowy na temat utworzenia silnej centroprawicowej koalicji w Sejmie, skłonił Wałęsę do riposty. Jej nieświadomym narzędziem stał się Bronisław Geremek, któremu 8 listopada prezydent powierzył misję tworzenia rządu. Geremek podejmując się tego zadania najwyraźniej nie zrozumiał, że występuje w roli siły mającej oczyścić przedpole dla Bieleckiego. Co więcej, zdecydował się na przyjęcie propozycji prezydenta mimo deklaracji kierownictwa UD z 3 listopada, w której zrezygnowano z tworzenia większościowej koalicji oraz przedstawiono ultymatywną listę 11 szczegółowych „warunków polityki gospodarczej”, mających stanowić podstawę programu przyszłego rządu z udziałem Unii218). „Geremek wtedy kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością- wspomina Jarosław Kaczyński. - Szybował tak wysoko, że nie widział ziemi. Uprzedzałem go, że nie ma żadnych szans i że został wysunięty jako element taktyczny w grze. (...) Nie przyjmował tego do wiadomości. Naprawdę wierzył, że zostanie premierem”. Bardzo podobne wrażenia miał też Leszek Moczulski, którego Geremek zapewniał, że jest „całkowicie przeświadczony o poparciu Wałęsy dla swojej osoby”219). 1. POWRÓT OLSZEWSKIEGO Dopiero po kilku dniach bezowocnych rozmów Geremek zrozumiał, że nie jest w stanie stworzyć rządu mającego bodaj cień szansy na zdobycie większości w Sejmie i 13 listopada ostatecznie zrezygnował. Kapitulację Geremka poprzedziła awantura w Belwederze między Wałęsą a Kaczyńskim, który odegrał istotną rolę w sparaliżowaniu misji reprezentanta UD. Do konfliktu doszło 12 listopada, w trakcie spotkania przedstawicieli UD, KLD i PC, gdy Kaczyński zdecydowanie odmówił poparcia swojej partii dla Geremka, argumentując, że stworzyłby on kolejny rząd kontynuacji, a nie przełomu. Jak wspomina uczestniczący w spotkaniu Kuroń, dekomunizacyjne wypowiedzi rozwścieczyły prezydenta, który zaczął rugać reprezentantów PC: „Przecież to wy doprowadziliście do tego, że leciałem z siekierą na swoich najbliższych przyjaciół! Rozpocząłem »wojnę na górze«, a nie miałem racji! To ty obiecywałeś dekomunizację! Ty obiecywałeś przyspieszenie! Ja głupi uwierzyłem w to wszystko! Naopowiadałem ludziom i co? Mam się teraz powiesić, bo nie dotrzymałem? (...) Kaczyński przerwał mu - wspomina dalej Kuroń - coś krzyczał, ale nie zrozumiałem co. Również krzycząc, prezydent odpowiedział: »Zajmie się tobą prokurator!« Kaczyński wstał, podszedł do drzwi i otwierając je, rzucił za siebie: »Jeszcze zobaczymy, kim się zajmie!«”220). W ten sposób ostatecznie rozeszły się drogi Wałęsy i Kaczyńskiego, którzy z politycznych sojuszników stali się w trakcie 1991 r. zaprzysięgłymi wrogami, a totalna wojna między nimi pogłębiła dezintegrację polskiej prawicy. W istotny sposób zaważyła również na losach przyszłego, centroprawicowego rządu. Siła Kaczyńskiego, skutecznie blokującego działania Wałęsy, wiązała się z faktyczną izolacją SLD i UD, czyli dwóch największych ugrupowań w Sejmie. Postkomuniści byli konsekwentnie ignorowani przez wszystkie pozostałe siły polityczne i nikt nie wspominał nawet o ich ewentualnym udziale w koalicyjnych negocjacjach. Charakterystyczny dla stanu ówczesnych nastrojów był spór w Sejmie o to, którzy posłowie mają usiąść w sali obrad na lewicy - obok reprezentantów SLD. Dopiero po dłuższych przepychankach Waldemar Pawlak zdołał do tego nakłonić swoich posłów, zresztą nie wszystkich, bowiem np. Jacek Soska wolał siedzieć w centrum sali. Przywódcy SLD, zadowoleni z wyborczego sukcesu, realistycznie oceniali stan nastrojów i wkrótce po wyborach Kwaśniewski jasno zadeklarował, że Sojusz widzi swoje miejsce „w bardzo odpowiedzialnej opozycji parlamentarnej”. Z kolei UD płaciła w dalszym ciągu cenę za rolę, jaką jej przywódcy odegrali w „wojnie na górze” i traktowana była z dużą nieufnością przez wszystkich potencjalnych partnerów, w tym także początkowo przez najbliższy programowo KLD. Rozmów z przywódcami Unii nie ułatwiał ich mentorski ton, którego klasycznym przejawem było wydanie wspomnianych wyżej warunków polityki gospodarczej wraz z kategorycznym komentarzem, że bez ich spełnienia nie jest możliwa kontynuacja reform. Eliminacja SLD i UD stwarzała szansę dla liderów mniejszych partii, wśród których największą operatywnością odznaczał się właśnie Kaczyński. Podstawą montowanej przez niego koalicji stały się rozpoczęte 5 listopada rozmowy przedstawicieli PC, KLD, ZChN i KPN (tzw. Czwórka), do których 13 listopada przyłączyło się PL, dając początek tzw. Piątce. W wyniku negocjacji 14 listopada Piątka wysunęła oficjalnie kandydaturę Jana Olszewskiego na szefa rządu. Stanowiło to ukoronowanie długotrwałych zabiegów Kaczyńskiego, przekonującego, że Olszewski jest - w istniejącej w Sejmie konfiguracji - jedynym kandydatem zdolnym do zdobycia wystarczającego poparcia. Następne dwa tygodnie upłynęły pod znakiem wysiłków Wałęsy, zmierzających do podzielenia Piątki i utrzymania Bieleckiego na stanowisku premiera. Jego pierwszym posunięciem było oddelegowanie 17 listopada do rozmów z Piątką znienawidzonego przez Kaczyńskiego Mieczysława Wachowskiego. Prezydent liczył, że doprowadzi to do wyizolowania PC, tak się jednak nie stało, bowiem do rozmów z Wachowskim nie spieszył się żaden z przywódców Piątki poza Moczulskim. Wałęsa miał też nadzieję, że niemiła mu koalicja rozpadnie się przy okazji wyboru marszałków Sejmu i Senatu. Jednak 25 listopada marszałkiem Sejmu został wybrany kandydat Piątki, przywódca ZChN Wiesław Chrzanowski, który otrzymał 267 głosów. Poza posłami Piątki poparli go także reprezentanci „Solidarności”, UPR oraz Polskiego Programu Gospodarczego (PPG). Ten ostatni klub - popularnie nazywany Dużym Piwem - utworzyła w Sejmie większość posłów (dokładnie 13) wybranych z listy PPPP i należących do „biznesowego” skrzydła partii piwoszy. Trzech pozostałych posłów - tzw. Małe Piwo - działało dalej pod szyldem PPPP i dopiero w 1993 r. zmieniło nazwę na koło „Spolegliwość”, a następnie „Nadzieja”. Pozostałymi kandydatami na stanowisko marszałka Sejmu byli: Olga Krzyżanowska (otrzymała 129 głosów UD i SLD) oraz Józef Zych (dostał 62 głosy, głównie z PSL). Sejm zadecydował także o zwiększeniu z czterech do pięciu, już i tak sporej liczby, wicemarszałków. Była to pierwsza decyzja Sejmu I kadencji, świadcząca o zwycięstwie ducha partyjniactwa nad racjonalnym myśleniem. Zgodnie z polityką izolowania SLD i UD stanowiska wicemarszałków objęli reprezentanci niniejszych ugrupowań: Andrzej Kern (PC), Jacek Kurczewski (KLD), Henryk Bąk (PL), Dariusz Wójcik (KPN) i Józef Zych (PSL). Tak więc dwa największe kluby nie posiadały swoich przedstawicieli w Prezydium Sejmu, co trudno uznać za normalną sytuację. Obrażona poczynaniami Piątki UD zrezygnowała w ogóle z wystawienia kandydata na wicemarszałka, a Bronisław Geremek oświadczył, że „polityka nie powinna przypominać handlu rybami”. Przedstawiciele UD objęli jednak stanowiska przewodniczących dwóch komisji sejmowych (B. Geremek - spraw zagranicznych, a J. Lityński - polityki społecznej), podczas gdy posłowie SLD nie otrzymali ani jednego. Na tym tle rekordowo przedstawiały się wpływy PC, którego posłowie objęli przewodnictwo w aż sześciu komisjach. Poparcie „Solidarności” dla Chrzanowskiego, związane było z kontraktem politycznym, przewidującym głosowanie przez przedstawicieli Piątki za kandydatem związku na marszałka Senatu. W wyborach odbytych 26 listopada został nim istotnie reprezentant „Solidarności” August Chełkowski, który w II turze wyborów uzyskał 53 głosy, pokonując Piotra Chojnackiego (niezależny, wcześniej z PSL - otrzymał 33 głosy). Jeszcze w I turze wyborów odpadła kandydatka UD Zofia Kuratowska, poparta przez 23 senatorów. Wicemarszałkami Senatu wybrano również kandydatów Piątki: Alicję Grześkowiak (PC), Józefa Ślisza (PL) oraz- dzień później - Andrzeja Czapskiego (KLD)221). Pomimo obsadzenia kierownictwa obu izb parlamentu przez Piątkę, Wałęsa w dalszym ciągu starał się powstrzymać nieuchronną dymisję rządu Bieleckiego. Najpierw wystosował w tej sprawie list do premiera, a gdy nie przyniosło to efektu i nie widzący szans na utrzymanie się na czele rządu Bielecki 25 listopada złożył rezygnację, Wałęsa zaapelował do marszałka Chrzanowskiego o nieprzyjmowanie dymisji gabinetu. Równocześnie złożył zdumiewającą propozycję, aby parlament przed powołaniem kolejnego rządu uchwalił nową konstytucję. W ślad za tym skierował do Sejmu założenia tzw. małej konstytucji, wzorowane na rozwiązaniach zastosowanych we francuskiej V Republice. Była to oczywista próba pokrzyżowania zamiarów Piątki lansującej Olszewskiego. Dopiero 5 grudnia, po licznych wypowiedziach popierających Bieleckiego i dezawuujących Olszewskiego („jest jakimś tam kandydatem”), Wałęsa pozornie ustąpił i desygnował kandydata Piątki. Od początku jednak nie ulegało wątpliwości, że Olszewski nie jest politykiem, którego prezydent skłonny będzie zaakceptować na dłuższą metę. Tego samego dnia Sejm przyjął w końcu rezygnację premiera Bieleckiego. 6 grudnia kandydatura Olszewskiego została przedstawiona w Sejmie, gdzie poparło ją 250 posłów. Poza reprezentantami Piątki znalazła się wśród nich większość posłów „Solidarności”, a także PChD, ChD i „Solidarności Pracy”. Przeciwko głosowało 47 posłów z SLD, od głosu wstrzymało się zaś 107 z UD i PSL222). Wałęsa zgodził się desygnować Olszewskiego, licząc równocześnie, że nie będzie on zdolny do sformowania rządu i w końcu sam zrezygnuje. Następne tygodnie pokazały, że taki właśnie scenariusz bliski był spełnienia. Olszewski stanął bowiem przed problemem skonstruowania gabinetu uwzględniającego nie tylko mocno rozbieżne postulaty programowe i personalne Piątki, ale dodatkowo możliwego do przyjęcia dla „Solidarności” oraz dwóch małych partii chadeckich, gdyż dopiero po zsumowaniu posiadanych przez wszystkie te siły mandatów mógł uzyskać niewielką większość w Sejmie. Szybko okazało się, że Olszewski nie potrafi znaleźć wspólnego języka ani z liberałami, ani z konfederatami. Zdolność do kompromisu nie była najmocniejszą stroną premiera, najwyraźniej uważającego, że wszelkie ustępstwa z jego strony zostaną odczytane jako uległość. Cechujący go upór przejawiał się w skądinąd bardzo uprzejmej postaci permanentnego unikania zajęcia jasnego stanowiska w kwestiach personalnych, co jednak nie opóźniło nieuchronnego w tej sytuacji procesu destrukcji Piątki. 12 grudnia, po serii jałowych negocjacji, koalicję opuścił KLD, w czym sporą rolę odegrały zarówno spory na temat programu gospodarczego, jak i zakulisowe zachęty Wałęsy. W dwa dni później rozmowy koalicyjne zerwał KPN, kiedy okazało się, że Moczulski nie otrzyma żądanej przez siebie funkcji ministra obrony. Jego kandydatura na to stanowisko, po raz pierwszy publicznie wspomniana jeszcze w listopadzie, wzbudziła ogromne kontrowersje. Wywołała również groźnie brzmiącą wypowiedź dotychczaso-wego szefa MON wiceadmirała Piotra Kołodziejczyka, który 6 listopada oświadczył, że jeśli ministrem zostanie osoba niekompetentna, to „wewnątrz struktur wojska, które ma we krwi subordynację, mogą się pojawić niebezpieczne procesy”223). Wszystko wskazuje na to, że za tą zdumiewającą z punktu widzenia apolityczności armii wypowiedzią skrywał się Wałęsa, mający już wkrótce przeprowadzić prawdziwą batalię w obronie Kołodziejczyka. Olszewski nie próbował jednak nawet zabiegać w Belwederze o zgodę prezydenta na powierzenie Moczulskiemu MON-u, ponieważ sam niechętnie widział tego trudnego we współpracy polityka w składzie Rady Ministrów. Pewną szansą na utrzymanie KPN w ramach koalicji był natomiast pomysł stworzenia tzw. politycznego prezydium rządu, w którym zasiedliby przedstawiciele wszystkich popierających go partii. Prezydium to miało wyznaczać główne kierunki działania gabinetu i stanowić jego zaplecze programowe. Idea ta - warta rozważenia w sytuacji daleko idącego rozbicia Sejmu oraz konieczności tworzenia koalicji złożonych z wielu podmiotów - została jednak bardzo szybko porzucona przez samego Olszewskiego. Do kryzysu doszło także wewnątrz Porozumienia Ludowego, w którym - na tle rywalizacji Ślisza z Janowskim - grupa 10 posłów dokonała secesji i stworzyła odrębny klub PSL „Solidarność”. Partia ta w maju 1992 r. przekształciła się w Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie (SLCh). Kiedy 16 grudnia Olszewski zjawił się u Wałęsy z proponowanym przez siebie składem rządu, prezydent przywitał go słowami: „I co, z Piątki zrobiła się Dwójka”. Dokładny przebieg ich spotkania nie jest znany, ale następnego dnia Olszewski zrezygnował z tworzenia rządu, a w piśmie skierowanym w związku z tym do marszałka Sejmu stwierdził: „Podczas wczorajszej rozmowy ze mną pan prezydent oświadczył, że nie będzie współpracował z rządem, którego skład i program mu przedstawiłem. W tych warunkach (...) nie widzę możliwości spełnienia powierzonej mi misji”. W ten sposób Wałęsa znalazł się o krok od osiągnięcia celu, ale jego przeciwnicy, z Kaczyńskim na czele, raz jeszcze wykazali się dużymi umiejętnościami negocjacyjnymi i zdołali naprędce zmontować w Sejmie większość, która 18 grudnia odrzuciła dymisję Olszewskiego. Przeciw jej przyjęciu głosowało 214 posłów z PC, ZChN, PL, „Solidarności”, PChD, ChD i - co uratowało premiera - PSL. Poparcie tej ostatniej partii wyjednał Kaczyński, który, jak sam wspomina, oświadczył Pawlakowi: „wszystko panu zapewniam, tylko niech PSL poprze Olszewskiego, a potem, kiedy poparł, demonstracyjnie mu dziękowałem”224). Za dymisją opowiedziało się 132 posłów z KLD, SLD i UD (poza FPD, której członkowie opuścili salę), natomiast wstrzymało się 73 posłów, w większości z KPN i UPR. Wyniki głosowania skłoniły Wałęsę do ustępstw i ponownej akceptacji Olszewskiego, który tym razem wyjątkowo szybko sfinalizował rozmowy na temat składu rządu i 21 grudnia wystąpił w Sejmie z expose. „Chciałbym - oświadczył wówczas - aby powołanie przez Wysoki Sejm proponowanego przeze mnie rządu oznaczało początek końca komunizmu w naszej Ojczyźnie”. Służyć temu miało m.in. rozliczenie PRL-owskiej przeszłości, nawiązanie współpracy z Kościołem oraz zreformowanie armii, policji i służb specjalnych. Za priorytetowy cel polityki gospodarczej nowy premier uznał przezwyciężenie recesji i w tym kontekście pośrednio skrytykował liberalną politykę poprzednich rządów. „Odrzucamy - mówił - teorię zbudowania zdrowej gospodarki dopiero na gruzach przedsiębiorstw państwowych”. W związku z tym zapowiedział „uporządkowanie i poddanie skuteczniejszej kontroli” procesów prywatyzacyjnych. W wystąpieniu Olszewskiego nie zabrakło również obietnic pod adresem wsi, co było o tyle zrozumiałe, że jego rząd miał szansę powstania jedynie dzięki poparciu posłów obu głównych ugrupowań ludowych. Przy okazji wygłoszenia expose doszło do kolejnego incydentu między Olszewskim a Wałęsą. Rozpoczynając przemówienie, premier nie powitał prezydenta, co zostało powszechnie odczytane jako celowy afront, chociaż Olszewski tłumaczył się później, że po prostu nie zauważył przybycia Wałęsy. 23 grudnia Sejm powołał rząd w składzie zaproponowanym przez Olszewskiego. Tworzyli go: Wojciech Włodarczyk (PC) - szef URM; Jan Parys (bezp.) - MON; Krzysztof Skubiszewski (bezp.) - MSZ; Karol Lutkowski (bezp.) - minister finansów; Antoni Macierewicz (ZChN) - MSW; Gabriel Janowski (PL) - rolnictwo; Zbigniew Dyka (ZChN) - sprawiedliwość; Andrzej Siciński (bezp.) - kultura i sztuka; Stefan Kozłowski (bezp.) - ochrona środowiska; Marian Miśkiewicz (bezp.) - zdrowie; Jerzy Kropiwnicki (ZChN) - praca i polityka socjalna; Jerzy Eysymontt (PC) - Centralny Urząd Planowania; Andrzej Stelmachowski (bezp.) - edukacja; Adam Glapiński (PC) – współpraca gospodarcza z zagranicą; Ewaryst Waligórski (bezp.) - transport; Artur Balazs (PL) - minister bez teki. W związku z planowaną likwidacją resortów bądź ich przekształceniem, w skład rządu weszło aż czterech kierowników ministerstw: Andrzej Lipko (PChD) - przemysł; Marek Rusin (bezp.) - łączność; Andrzej Diakonów (PC) - gospodarka przestrzenna i budownictwo; Tomasz Gruszecki (bezp.) — przekształcenia własnościowe. Za powołaniem rządu w tym składzie głosowało 235 posłów z PC, ZChN, PSL, PL, PSL „Solidarność”, NSZZ „Solidarność”, ChD, PChD, Partii „X”, Mniejszości Niemieckiej oraz częściowo z Solidarności Pracy i Polskiego Programu Gospodarczego. Przeciwnych gabinetowi było 60 posłów z SLD i UPR, natomiast wstrzymało się od głosu 139 z UD, KLD i KPN225). Jak łatwo zauważyć, w rządzie znaleźli się przedstawiciele zaledwie czterech partii (PC - 4, ZChN - 3, PL - 2 i PChD - 1), które łącznie dysponowały w Sejmie jedynie 114 mandatami. Trwanie gabinetu zależało zatem od utrzymania poparcia PSL, „Solidarności” oraz kilku mniejszych ugrupowań nie reprezentowanych w rządzie, bądź też od poszerzenia koalicji o pozostające w opozycji do rządu większe partie (UD, KLD, KPN). Negocjacje w sprawie poszerzenia bazy politycznej rządu miały wypełnić prawie cały, niespełna sześciomiesięczny okres istnienia gabinetu Olszewskiego. Mimo że premier musiał ostatecznie uwzględnić przy tworzeniu rządu postulaty zaledwie trzech partii (PChD nie miało praktycznie znaczenia), nie udało mu się stworzyć zwartej i lojalnej Rady Ministrów. Gabinet, jak wspominał szef doradców premiera Zdzisław Najder, „był wewnętrznie niespójny i funkcjonalnie słaby”. Olszewski osiągnął co prawda jeden ze swoich głównych celów, jakim było usunięcie Balcerowicza, ale nie potrafił znaleźć na jego miejsce żadnego odpowiedniego kandydata. Prof. Karol Lutkowski zgodził się objąć kluczowe stanowisko ministra finansów na zaledwie półtorej godziny przed sejmowym wystąpieniem Olszewskiego i bardzo szybko okazał się takim samym monetarystą, jak jego poprzednik. Już 28 lutego 1992 r. został zastąpiony przez zasugerowanego w Belwederze Andrzeja Olechowskiego, który również - chociażby jako uczestnik Okrągłego Stołu ze strony rządowej - nie bardzo pasował do antykomunistycznego oblicza rządu Olszewskiego. Także i on nie dotrwał do końca krótkiego okresu istnienia rządu, bowiem 7 maja - po przyjęciu przez Sejm orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego w sprawie waloryzacji płac w sferze budżetowej - podał się do dymisji. Jego następcy Olszewski nie zdążył już znaleźć. Trudności z obsadzeniem stanowiska ministra finansów w pełni ujawniły rzeczywistą niezdolność premiera do dokonania postulowanego przez siebie przełomu w polityce gospodarczej. W istocie rzeczy ani premier, ani siły tworzące zaplecze polityczne jego rządu nie potrafiły stworzyć alternatywnego programu ekonomicznego. „Nikt w rządzie nie panuje nad całością gospodarki” - żalił się w marcu 1992 r. Olszewski szefowi swoich doradców226). Nieco inaczej rzecz miała się z obsadą MSZ, w przypadku którego na drodze do zmiany stanął ostry sprzeciw Wałęsy. Jednak mimo utrzymania Skubiszewskiego, polityka zagraniczna rządu Olszewskiego została wzbogacona o nowe, istotne akcenty, chociaż szef polskiej dyplomacji z podziwu godną gorliwością w dalszym ciągu lansował utopijne idee wzmacniania KBWE, tym razem w postaci nadania jej formy „traktatu europejskiego”, co zaproponował w marcu 1992 r. Znaczącym wydarzeniem stało się powierzenie kierownictwa MON osobie cywilnej. Był to z pewnością krok we właściwym kierunku, spóźniony zresztą o co najmniej rok. Jednak zachowanie nowego ministra obrony dość szybko nastręczyło premierowi sporych kłopotów. Niezależnie od nacisków i ograniczeń, jakim bez wątpienia podlegał Olszewski, trudno uznać, aby przy tworzeniu rządu wykazał się konsekwencją. O ile można zrozumieć motywy zaakceptowania Skubiszewskiego, to trudno pojąć miękkość, jaką wykazał wobec kandydatury Artura Balazsa, którego - jak sam wspomina - wszyscy ludowcy zgodnie „uważali za postać spod ciemnej gwiazdy”. „Wprowadziłem go jednak w skład rządu - stwierdza dalej Olszewski - mimo że nie tylko stronnictwa ludowe mnie przed tym ostrzegały. Ze strony PSL czy Porozumienia Ludowego były w tej sprawie formalne zastrzeżenia. Musiałem jednak wypełniać obietnicę wobec marszałka Ślisza”227). Olszewski z pewnością lepiej by wyszedł na składaniu obietnic innym politykom niż Józef Ślisz, jednak jego rozmaite personalne uprzedzenia skutecznie mu to uniemożliwiły. 2. W POSZUKIWANIU PRZEŁOMU Powołanie rządu Olszewskiego było niewątpliwym sukcesem polskiej centroprawicy i zakończyło przewlekły, dwumiesięczny kryzys gabinetowy. Niestety już na starcie gabinet miał zdecydowanego wroga w osobie prezydenta, który publicznie oceniał jego szansę w chwili powstania „na 50 procent”. Co gorsza nasilać się zaczął konflikt między Olszewskim i Kaczyńskim - liderem ugrupowania stanowiącego fundament rządu. Do zaognienia sporu przyczyniła się zmiana dokonana w ostatniej chwili przez Olszewskiego w składzie Rady Ministrów: zamiast przewidzianego wcześniej na szefa URM Sławomira Siwka (PC), premier zgłosił swojego wieloletniego przyjaciela i współpracownika Wojciecha Włodarczyka. Posunięcie to, podobnie jak wcześniejsze pominięcie kandydatury Lecha Kaczyńskiego, który nie wszedł do rządu z powodu kategorycznego sprzeciwu Wałęsy, boleśnie dotknęło lidera PC. Jarosław Kaczyński podejrzewał Olszewskiego o chęć przejęcia PC, bowiem w partii aktywnie działała sympatyzująca z premierem grupa chadecka niechętna prezesowi (m.in. Przemysław Hniedziewicz i Andrzej Anusz). Z kolei Olszewski uważał, że lider PC dąży do nadmiernego zdominowania Rady Ministrów. Premier obawiał się także, zresztą nie bez racji, że fatalne stosunki między Kaczyńskim a Wałęsą zaszkodzą rządowi. Brak wzajemnego zaufania, za który odpowiedzialność ponoszą obie strony, stał się praźródłem kryzysu wewnętrznego koalicji rządowej. Na zakulisowej walce Kaczyńskiego z Olszewskim najwięcej skorzystało - oczywiście poza zdeklarowanymi wrogami rządu - Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, uzyskując niewspółmiernie duży wpływ na politykę Rady Ministrów. Skrajne stanowisko tej partii w wielu sprawach utrudniło z kolei wydatnie poszerzenie zaplecza politycznego rządu oraz zwiększyło liczbę jego przeciwników. Ekipa Olszewskiego rozpoczęła urzędowanie od bardzo surowej krytyki polityki gospodarczej poprzednich dwóch rządów i zapowiedzi przełomu w tej dziedzinie. „Niewidzialna ręka rynku okazywała się często ręką aferzysty” - stwierdził premier krytykując działalność Balcerowieża i odrzucając odziedziczone po nim plany ekonomiczne. Jednak ogłoszone 15 lutego przez rząd „Założenia polityki społeczno-gospodarczej na 1992 r.”, których głównym autorem był Jerzy Eysymontt, nie zawierały propozycji radykalnych zmian. Odchodziły co prawda od niektórych priorytetów programu Balcerowicza, co zaowocowało wspomnianą wyżej dymisją Karola Lutkowskiego, ale nie lansowały bynajmniej koncepcji etatystycznych czy też radykalnego odejścia od kursu antyinflacyjnego. Określenie w „Założeniach” górnej granicy deficytu budżetowego na poziomie 5%, stanowiło z jednej strony dowód ostrożności, z drugiej zaś realizmu, zważywszy, że rok wcześniej Balcerowicz zakładał deficyt na poziomie 0,5%, doszedł zaś do poziomu 3,3%. Najistotniejszą różnicę między dotychczasową polityką ekonomiczną a planami nowego rządu stanowiło uznanie za główny cel działania zahamowanie spadku produkcji, nie zaś inflacji, choć i ta miała być zwalczana. W celu zdławienia recesji zamierzano m.in. wprowadzić ulgi podatkowe dla inwestorów oraz nowy system oprocentowania kredytów w rolnictwie i budownictwie, złagodzić mechanizm popiwku, zwolnić częściowo z dywidendy i oddłużyć firmy eksportujące, wreszcie zaostrzyć - pod względem jakościowym i sanitarnym - kontrolę importu. W sumie proponowane posunięcia nie stanowiły zagrożenia dla równowagi finansowej państwa i ataki kierowane pod adresem rządu z tych pozycji (za ich symbol można uznać karykaturę Olszewskiego z maszynką do drukowania pieniędzy zamieszczoną w „Gazecie Wyborczej”) były bezzasadne. Dla ewolucji, jakiej podlegał kierunek myślenia kierownictwa rządu o sprawach gospodarczych, charakterystyczny jest przykład ministra Eysymontta, który będąc początkowo przeciwnikiem popiwku, zmienił zdanie w tej sprawie po bliższym zapoznaniu się z sytuacją w przedsiębiorstwach państwowych228). Znacznie gorzej wypada ocena dokonań rządu Olszewskiego w dziedzinie prywatyzacji. W jej dotychczasowym przebiegu premier i jego ministrowie dostrzegali przede wszystkim negatywne aspekty. Ich istnienie nie ulegało wątpliwości, ale przyjęta przez rząd strategia zasadniczego uzdrowienia prywatyzacji, poprzez stworzenie instytucji Skarbu Państwa doprowadziła w końcu jedynie do spowolnienia procesu przekształceń własnościowych. Koncentracja na programach powszechnej prywatyzacji i akcjonariatu pracowniczego odbiła się negatywnie na poszerzaniu dotychczasowych ścieżek prywatyzacyjnych (kapitałowej i likwidacyjnej), uznanych za mniej korzystne. Dążenie do obrony polskiego interesu narodowego, często przedstawiane jako fundament polityki rządu, nie przeszkodziło Olszewskiemu w wyrażeniu zgody na podpisanie 28 maja umowy o sprzedaży FSM Fiatowi. Tymczasem umowa ta z jednej strony uratowała co prawda kilkadziesiąt tysięcy miejsc pracy, z drugiej jednak - jak się okazało, gdy poufne szczegóły wyszły w końcu na jaw - uczyniła na wiele lat z włoskiej firmy faktycznego monopolistę w produkcji samochodów małolitrażowych. „Kończy się pogoda dla oszustów, aferzystów i złodziei - zapowiadał Olszewski w przemówieniu telewizyjnym z 17 stycznia. – I nie powróci przynajmniej tak długo, jak długo mój rząd będzie pełnił swoje funkcje”229). Nie wydaje się jednak, aby rząd odniósł szczególne sukcesy na polu walki z przestępczością gospodarczą, chociaż przyznać też trzeba, że okres jego istnienia nie zaowocował powstaniem afer na miarę lat 1989-91. Trafnym posunięciem była decyzja o utworzeniu Generalnego Inspektoratu Celnego oraz przygotowanie banderolowania tytoniu i alkoholu, którego jednak nie zdołano wprowadzić w życie. Mocno kontrowersyjne okazało się natomiast wprowadzenie przez ministra Glapińskiego koncesji na handel paliwami, co miało ograniczyć skalę nadużyć podatkowo-celnych w tej dziedzinie, ale w sumie było bronią obosieczną i daleką od reguł wolnego rynku. Słabą stronę rządu stanowił też brak wyraźnie zarysowanych koncepcji restrukturyzacji gospodarki, reformy oświaty czy przebudowy systemu ubezpieczeń społecznych. Tymczasem sfery te, podobnie zresztą jak wiele innych, wymagały reform na miarę Balcerowiczowskiego programu stabilizacyjnego. Ugrupowania i ludzie tworzący rząd nie mieli - jak się okazało - prawie żadnych wcześniej opracowanych planów (do wyjątków należała przewidziana na drugą połowę 1992 r. reforma administracji centralnej), a atmosfera, w jakiej działała Rada Ministrów nie służyła pracy koncepcyjnej. Najpierw bowiem w ministerstwach oczekiwano na poszerzenie koalicji, a w konsekwencji na rekonstrukcję rządu, później zaś - gdy okazało się to nierealne - na jego nieuchronny upadek. Poczucie tymczasowości, z którym nie najgorzej czuł się sam premier, okazało się zabójcze dla reformatorskiej aktywności jego gabinetu. Olszewski pozostał w tej sprawie głuchy na propozycje swoich doradców, a jeden z nich - Czesław Bielecki - stwierdził, że „przestał być doradcą premiera, gdy okazało się, że wszystkie jego pomysły kwitowane są co najwyżej uprzejmymi skinieniami głowy mecenasa”230). Do aktywności reformatorskiej nie zachęcało z pewnością rządu jego chwiejne położenie w Sejmie. Kiedy 5 marca Sejm odrzucił „Założenia polityki społeczno-gospodarczej na 1992 r.”, stało się jasne, że Olszewski i jego ekipa stąpają po linie. Przeciw „Założeniom” głosowało 171 posłów (głównie z SLD, KLD, UD, KPN), za ich przyjęciem 138 z partii popierających rząd, wstrzymało się zaś 38. Przed głosowaniem premierowi postanowił „pomóc” prezydent, stwierdzając, że w razie odrzucenia „Założeń” przez Sejm rząd powinien podać się do dymisji. Olszewski zignorował tę sugestię, ale zapowiedział równocześnie, że wystąpi do Sejmu o specjalne pełnomocnictwa (czego nigdy nie uczynił) oraz zapowiedział rezygnację w przypadku odrzucenia w parlamencie projektu budżetu. Ten ostatni został przyjęty przez rząd 18 marca i opierał się konsekwentnie na zdezawuowanych przez Sejm „Założeniach”. Do głosowania nad budżetem doszło jednak dopiero 5 czerwca, a zatem w dzień po odwołaniu Olszewskiego przez Sejm. Znacznie lepiej niż Olszewskiemu powiodło się 5 marca w Sejmie Wałęsie, którego kandydatka - Hanna Gronkiewicz-Waltz - objęła w końcu wakujące od lata 1991 r. stanowisko prezesa NBP. Poparło ją 222 posłów, przeciw było 96 (część UD, KLD, SLD i... PC), a wstrzymało się od głosu 35. Wcześniej, w Sejmie X kadencji, bezskutecznie ubiegał się o to stanowisko najpierw Marek Dąbrowski, a później Hanna Gronkiewicz-Waltz. W obu przypadkach kontraktowy Sejm odrzucał zgłaszane kandydatury. Fakt, że Polska przez pół roku była pozbawiona prezesa banku centralnego nie najlepiej, niestety, świadczył o instynkcie państwowym całej klasy politycznej. Natomiast głosowanie przeciw Gronkiewicz-Waltz przez grupę posłów PC z braćmi Kaczyńskimi na czele tylko dlatego, że została zarekomendowana przez Belweder, dobrze ilustruje poziom panującego wówczas w Sejmie zacietrzewienia politycznego. Ocenę dokonań rządu Olszewskiego w sferze gospodarczej utrudnia stosunkowo krótki okres jego istnienia. Jednak wyniki ekonomiczne drugiego kwartału 1992 r. wskazują, że wówczas właśnie nastąpiło zahamowanie spadku produkcji i pojawiły się pierwsze, słabe symptomy ożywienia gospodarczego. O ile w pierwszym kwartale 1992 r. spadek produkcji - w porównaniu z analogicznym okresem poprzedniego roku - wyniósł jeszcze 8,7%, to poczynając od kwietnia aż do grudnia produkcja wzrosła w zestawieniu z tym samym okresem w 1991 r. o 9%. W sumie produkcja sprzedana była w 1992 r. wyższa o 4,4% niż rok wcześniej, chociaż brakowało jej jeszcze bardzo dużo do poziomu z 1989 r.231). Produkt krajowy brutto wzrósł w 1992 r. o 1,5%, co oznaczało przełamanie trwającej od dwóch lat tendencji spadkowej. Trudno oczywiście stwierdzić, w jakim stopniu proces ten był zasługą rządu Olszewskiego, w jakim zaś rezultatem działań dwóch poprzednich gabinetów, w których gospodarką kierował Balcerowicz. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że - wbrew licznym późniejszym krytykom - centroprawicowy rząd nie zaszkodził polskiej gospodarce. Istniał zaś zbyt krótko, aby odnieść rzeczywiście znaczące sukcesy ekonomiczne, o czym z kolei często wspominają jego apologeci. Podobnie jak poprzednim rządom, tak i ekipie Olszewskiego, przyszło się zmagać z licznymi przejawami niezadowolenia społecznego. Zapoczątkowały je 1 stycznia podwyżki cen nośników energii, o których wprowadzeniu zadecydował zresztą gabinet Bieleckiego. W odpowiedzi 13 stycznia „Solidarność” przeprowadziła jednogodzinny strajk ostrzegawczy, a w trzy dni później odbyły się akcje protestacyjne OPZZ. Słabsza liczebnie „Solidarność '80” zorganizowała z kolei wiece i pochody (m.in. w Krakowie i Szczecinie). Do protestów dochodziło także w następnych miesiącach, a jednym z największych była demonstracja 70 tysięcy związkowców z „Solidarności”, którzy 24 kwietnia przemaszerowali przed gmachem URM i Belwederem, wznosząc okrzyki wrogie rządowi, Sejmowi, i prezydentowi. W tym samym czasie ogromny rozgłos zdobył chłopski związek „Samoobrona”, założony przez Andrzeja Leppera. Skupiał on kilkuset rolników, którzy w minionych latach zaciągnęli bardzo duże kredyty i nie byli ich w stanie spłacić. 9 kwietnia bojówka „Samoobrony” rozpoczęła okupację gmachu Ministerstwa Rolnictwa, żądając umorzenia pożyczek. Rząd, zgodnie z wcześniejszą deklaracją premiera o wyrzeczeniu się siły w rozwiązywaniu konfliktów społecznych, wdał się w jałowe negocjacje z protestującymi. Trwająca ponad dwa tygodnie okupacja ministerstwa stanowiła, niezależnie od szlachetnych intencji Olszewskiego, widomy – i niestety wyolbrzymiony przez media - dowód słabości kierowanego przez niego rządu. Pasywność premiera skrupulatnie wykorzystał prezydent, który zaprosił 27 kwietnia przedstawicieli „Samoobrony” do Belwederu i zawarł z nimi - nie mając zresztą po temu żadnych uprawnień - porozumienie przewidujące nie tylko wstrzymanie naliczania karnych odsetek, ale i uruchomienie przez banki kolejnych, tym razem już tanich kredytów. Dowartościowany rozmowami z prezydentem Lepper zrewanżował się dołączeniem do porozumienia komunikatu o konieczności odwołania Olszewskiego i wycofał swoich ludzi z gmachu ministerstwa. Równocześnie zapowiedział tworzenie tzw. grup Sokoła oraz złożył deklarację następującej treści: „Nie chcemy wojny, ale mamy państwo bezprawia, więc z urzędami państwowymi - komornikami, bankami, urzędami skarbowymi będziemy walczyć z bronią w ręku”232). Ponieważ tempo realizacji oderwanych od rzeczywistości obietnic Wałęsy odbiegało od oczekiwań Leppera, już w lipcu rozpoczął on kolejną akcję protestacyjną, tym razem blokując drogi dojazdowe do Warszawy. Z czasem stał się też - co było łatwe do przewidzenia - jednym z najbardziej radykalnych krytyków prezydenta, którego nie bez racji oskarżał o złamanie obietnic. Sposób przedstawienia okupacji Ministerstwa Rolnictwa w środkach masowego przekazu stanowił jedną z wielu dotkliwych porażek polityki informacyjnej rządu. Od początku nie ulegało wątpliwości, że centroprawicowy gabinet nie stanie się ulubieńcem mediów i bez trudu można znaleźć liczne przykłady ostrych ataków na jego działalność ze strony największych gazet, a także radia i telewizji. W istocie przychylność wobec rządu deklarował jedynie dziennik „Nowy Świat”, ukazujący się w niedużym nakładzie od końca 1991 r. Z drugiej jednak strony ani Olszewski, ani większość jego ministrów nie zrobiła nic, aby pozyskać przychylność części prasy. Przeciwnie, tak premier, jak i szef URM-u utyskiwali niejednokrotnie publicznie na stosunek prasy do rządu, w tym zwłaszcza na nielojalność częściowo państwowej „Rzeczypospolitej”. Rzecznik rządu Marcin Gugulski zaprzestał organizowania „bizantyjskich”, jak je określił, konferencji prasowych i najzwyczajniej ukrywał się przed dziennikarzami. „Było jasne - napisał później Najder - że ten kulturalny i niegłupi człowiek po prostu unika dziennikarzy, nie wykazuje inicjatywy, jest zagubiony - a na uwagi krytyczne reaguje zamykaniem się w sobie”233). Miano „rzecznika 1000-lecia” przyniosło Gugulskiemu zadziwiające stwierdzenie, że gabinet Olszewskiego jest najostrzej od tysiąca lat atakowanym polskim rządem. Fatalnego rzecznika premier pozbył się dopiero 1 czerwca, chociaż sam Gugulski złożył rezygnację jeszcze 8 kwietnia. W efekcie jego następca, Jan Polkowski, pracował zaledwie cztery dni. Już po swej dymisji Olszewski żalił się, że nie mógł zmienić niechętnego mu szefa Radiokomitetu Janusza Zaorskiego z powodu oporu Wałęsy. Jednak 19 maja, a zatem tuż przed końcem swego urzędowania, zdobył się na zastąpienie go Zbigniewem Romaszewskim. Decyzję tę podjął zresztą dopiero po usunięciu 14 maja - wskutek nacisków Belwederu - prorządowego szefa Telewizyjnej Agencji Informacyjnej Roberta Terentiewa. Wszystko to rodzi pytanie, w jakim stopniu wcześniejszy brak zmian wynikał z nieformalnego weta prezydenta (nigdy zresztą nie uchylonego), w jakim zaś z charakterystycznej dla premiera pasywności. Najbardziej jednak dziwią te wspomnienia Olszewskiego, w których skarżył się na nielojalność swojego najbliższego otoczenia: „Od samego początku mieliśmy kompletną nieszczelność całego naszego wewnętrznego aparatu. Było wiadomo, że na przykład z tajnych części posiedzenia Rady Ministrów informacje są natychmiast przekazywane na zewnątrz. Wypływają momentalnie”234). Rząd działający w ten sposób istotnie nie mógł przetrwać zbyt długo. Dokonanie przełomu w polityce gospodarczej okazało się niemożliwe, ponieważ wszelkie radykalniejsze kroki doprowadziłyby przypuszczalnie do załamania chwiejnej równowagi budżetowej oraz powrotu hiperinflacji. Nieco inaczej wyglądała sprawa przełomu politycznego, czyli osłabienia wpływów sił postkomunistycznych i rozliczenia okresu PRL. Przyjęcie wyraźną większością przez Sejm uchwały z 1 lutego 1992 r. o uznaniu stanu wojennego za nielegalny (220 głosów za, 6 przeciw, 38 wstrzymujących się) wskazywało, że w parlamencie można będzie znaleźć poparcie polityczne dla tego rodzaju działań. W trakcie debaty nad tą uchwałą doszło do bardzo ostrego wystąpienia Leszka Moczulskiego przeciwko posłom SLD, broniącym ekipy Jaruzelskiego. „I to nie jest tak - oświadczył wzburzony Moczulski - że my marny pretensje, że wy jesteście z lewicy, my mamy pretensje, że wy jesteście z PZPR, to znaczy, rozszyfruję ten skrót: płatni zdrajcy pachołki Rosji. I albo się panowie odetniecie od takiej przeszłości, albo nie dziwcie się, że nie będziemy wśród nas widzieli dla was miejsca”. W odpowiedzi Aleksander Kwaśniewski zażądał przeprosin i oświadczył, że do czasu ich złożenia posłowie SLD opuszczą salę obrad. „Gdy wychodziliśmy - wspomina Jerzy Wiatr - towarzyszyły nam okrzyki: »Mogą wyjść na zawsze« i ironiczne oklaski. Wśród demonstrujących byli ludzie, których nie podejrzewałem o taki stopień zaczadzenia, na przykład skądinąd rozumny i kulturalny Donald Tusk z KLD”235). Jak z tego wynika, dla działań dekomunizacyjnych można było pozyskać wielu posłów z tych ugrupowań postsolidarnościowych, które prorządowi politycy nieustannie oskarżali o wspieranie układów nomenklaturowych. Oczywiście rozbicia potężnej gospodarczo i politycznie formacji postkomunistów nie dało się przeprowadzić dzięki takiej czy innej decyzji Sejmu, niemniej istniały wówczas szansę na przyjęcie ustawy, która - na wzór czechosłowackiej ustawy weryfikacyjnej z 10 października 1991 r. - zakazałaby byłym wyższym funkcjonariuszom PZPR i aparatu przymusu z czasów PRL zajmowania stanowisk publicznych. Z dzisiejszej perspektywy widać wyraźnie, że uchroniłaby ona Polskę od wielu późniejszych konfliktów, na czele ze sprawą Józefa Oleksego, która na długo sparaliżowała polskie służby specjalne. Rząd Olszewskiego nie przedstawił jednak nawet projektu takiej ustawy, podobnie zresztą jak nie zdobył się na bardziej zdecydowane działania w sprawie rewindykacji przejętego bezprawnie przez SdRP majątku po byłej PZPR. „Wśród urągań odrzucono - zauważa Piotr Zaremba - jako prawniczo kaleki, KPN-owski projekt ustawy o restytucji niepodległości. W zamian nie wymyślono jednak niczego, co odcięłoby Polskę od dziedzictwa epoki komunizmu. Premier Olszewski i ci członkowie jego ekipy, którzy do objęcia funkcji szykowali się przez cały 1991 rok, nie mieli niczego w zanadrzu. Zachowywali się tak, jakby sam fakt objęcia przez nich władzy był równoznaczny z odrzuceniem dziedzictwa komunistycznej przeszłości”236). 3. PRÓBY POSZERZENIA KOALICJI Przez prawie cały okres istnienia rządu Olszewskiego trwały przewlekłe negocjacje nad poszerzeniem wspierającej gabinet koalicji. Czołowym orędownikiem pozyskania dla rządu poparcia Unii Demokratycznej był Jarosław Kaczyński, który będąc w stanie totalnej wojny z Wałęsą doskonale rozumiał, że jedyną szansą przetrwania gabinetu jest uzyskanie poparcia sejmowej większości. Znacznie bardziej sceptyczny w tej sprawie był Olszewski, zakładający, że w sytuacji braku szans - jak mu się wówczas wydawało - stworzenia w parlamencie alternatywnej koalicji, będzie mógł rządzić nawet bez stałego poparcia sejmowej większości, za to z pomocą rządu bardziej mu oddanego. W przekonaniu premiera i jego najbliższych współpracowników ewentualny upadek rządu byłby równoznaczny z przedterminowymi wyborami i to właśnie pod ich kątem, a nie praktycznej działalności, formułowano dalsze plany. Strategiczna decyzja w tej sprawie zapadła już 10 lutego, w trakcie narady z udziałem Olszewskiego, Parysa, Macierewicza, Włodarczyka i Najdera. Jak zapisał w swoim dzienniku ten ostatni, rozważano problem „czy pertraktować (do czego skłonny o dziwo Parys, ale się nie upiera), czy iść naprzód do wyłożenia programu i ew. (jeżeli odrzucą) do wcześniejszych wyborów. Zbiorowa decyzja: idziemy naprzód”237). Negocjacje miały zatem doprowadzić nie tyle do jakiegoś kompromisu, ile do zaakceptowania przez inne siły polityczne propozycji premiera. Ponieważ założenia te (ich część stanowiły nadzieje na wyłuskanie z UD prawego skrzydła) okazały się nierealistyczne, rozmowy o poszerzeniu koalicji stały się bardzo szybko rodzajem zasłony dymnej, służącej pacyfikowaniu antyrządowych nastrojów wśród części opozycji i łudzeniu jej przywódców przyszłymi stanowiskami w gabinecie. Nie było bowiem przypadkiem, że w powołanym w grudniu rządzie nie było ani jednego wicepremiera. Funkcja ta - wraz z licznymi niższymi stanowiskami - stanowiła narzędzie, przy pomocy którego Olszewski roztaczał miraże rekonstrukcji swojego rządu. Głównymi partnerami premiera w tej grze pozorów były z jednej strony UD, KLD i PPG, które na początku 1992 r. utworzyły tzw. małą koalicję, z drugiej zaś KPN. Olszewski nie spieszył się specjalnie do rozpoczęcia negocjacji. Najpierw zmarnował najlepszy okres na przełomie grudnia i stycznia, gdy UD - zgnębiona kolejnymi porażkami w Sejmie oraz w walce o rząd - skłonna była przystąpić do koalicji za stosunkowo niewielkie ustępstwa programowe i personalne, później zaś zdezawuował oferty, które skierował pod adresem Unii Lech Kaczyński. „Żadne rozmowy na temat rekonstrukcji koalicji nie były prowadzone i nikt do takich rozmów nie był upoważniony” - oświadczył 13 lutego rzecznik Gugulski, przekreślając propozycje przewidujące oddanie UD m.in. stanowiska wicepremiera i ministra finansów. Olszewski, pytany czy upoważnił Kaczyńskich do rozmów z Unią, odpowiadał w sposób skrajnie mętny, przeprowadzając rozróżnienie między „sondażowymi, bieżącymi rozmowami”, do których kierownictwo PC miało prawo, a oficjalnymi „pertraktacjami w sprawie zmiany koalicji”, możliwymi do podjęcia tylko za zgodą wszystkich wspierających rząd ugrupowań238). Dopiero 11 marca, po odrzuceniu przez Sejm „Założeń polityki społeczno—gospodarczej” Olszewski uznał, że pora wykonać jakiś konkretniejszy gest i zaproponował oficjalnie UD udział w rządzie. Następnego dnia przywódcy siedmiu popierających rząd partii (PC, ZChN, PSL, PSL „Solidarność”, PL, ChD i PChD) oficjalnie upoważnili premiera do prowadzenia negocjacji o rozszerzeniu koalicji „o demokratyczne ugrupowania z obozu »Solidarności«”. 15 marca władze UD, przy sprzeciwie m.in. Jana Rokity, Andrzeja Celińskiego i Zofii Kuratowskiej, upoważniły Tadeusza Mazowieckiego do prowadzenia rozmów z premierem. Rozpoczęły się one formalnie następnego dnia, chociaż pierwsza rozmowa w tej sprawie między premierem a liderem UD miała miejsce jeszcze 11 marca. W ich trakcie Mazowiecki zażądał m.in. wstrzymania zmian personalnych w administracji (chodziło o usunięcie działaczy UD z kilku resortów), zgody na włączenie do rozmów KLD i PPG (czyli całej małej koalicji) oraz uwzględnienia w przyszłej rekonstrukcji gabinetu także obsady MON, MSW i URM. Olszewski uchylił się od zajęcia jasnego stanowiska, w czym pomogło mu ZChN, niechętnie patrzące na powrót liberałów do rządu. Jednak 27 marca prorządowa Siódemka zdecydowała się na kolejne ustępstwo i wyraziła zgodę na poszerzenie koalicji o „wszystkie ugrupowania demokratyczne i proreformatorskie”, co skłoniło Olszewskiego do spotkania się 31 marca z przedstawicielami całej małej koalicji. Dla równowagi, tego samego dnia premier przyjął też Leszka Moczulskiego, dając do zrozumienia, że KPN stanowi alternatywę dla porozumienia koalicji rządowej z Unią i liberałami239). W rzeczywistości w rządzie bodaj jedynym zwolennikiem aliansu z Konfederacją był szef URM Wojciech Włodarczyk, za którego namową Olszewski spotykał się co jakiś czas z liderem KPN. 2 kwietnia doszło w Sejmie do spotkania tzw. Dziesiątki, czyli przedstawicieli Siódemki oraz małej koalicji. Jedynym wymiernym rezultatem rozmów było potwierdzenie ustalonej już wcześniej zasady, że udział poszczególnych ugrupowań w rządzie będzie proporcjonalny do ich reprezentacji parlamentarnej. Olszewski uznał jednak, że proces zbliżania się stanowisk zaszedł już i tak zbyt daleko, i w dwa dni później ostro zaatakował liberałów w Sejmie, odpowiadając na krytykę projektu budżetu, dokonaną przez posłów KLD. Atmosferę popsuły także informacje o rozmowach prowadzonych między PSL i PL a KPN. W połowie kwietnia tempo rozmów z małą koalicją uległo osłabieniu z powodu „napiętego kalendarza premiera” (sformułowanie rzecznika Gugulskiego), a z końcem tego miesiąca nastąpiło ich całkowite załamanie. „Czegoś tak kuriozalnego jeszcze nie widziałem - opisywał jedno z ostatnich spotkań w dniu 20 kwietnia Aleksander Łuczak z PSL. - Mazowiecki mówi (co jakiś czas), że interesuje go rekonstrukcja rządu, co oznacza, że wszystkie stanowiska mają być dyskutowane. Olszewski obstaje przy dokooptowaniu kilku ministrów, wyłączając MSZ, MON, MSW. A więc rekonstrukcja czy kooptacja, a między tym długie milczenie, siedzenie naprzeciw siebie i obawa przed spoglądaniem prosto w oczy. Kolejne przerwy proponowane przez A. Balazsa i znów kooptacja, a może rekonstrukcja, znów milczenie, przerwa itd.”240). Ostatecznie rozmowy z małą koalicją zostały zerwane 22 kwietnia, a przesądziła o tym postawa premiera, który odmówił dokonania zmian w MON, MSZ, MSW, URM oraz w resortach kierowanych przez „bezpartyjnych fachowców”, co w sumie było równoznaczne z utrzymaniem bez zmian większości Rady Ministrów. Przed ostatnią turą rozmów Olszewski po raz kolejny demonstracyjnie spotkał się z Moczulskim. Jak jednak wynika z relacji tego ostatniego, rozmowy na temat wejścia KPN do rządu, rozpoczęte w sposób bardziej systematyczny dopiero w końcu maja, miały równie jałowy przebieg. Sytuacja, w jakiej znalazł się premier, była już jednak nieporównanie trudniejsza. Po załamaniu rozmów z małą koalicją nastąpiła bowiem faktyczna dezintegracja dotychczasowego, i tak już kruchego, zaplecza rządu. Kaczyński rozpoczął sondaże dotyczące stworzenia nowej koalicji, już bez Olszewskiego jako szefa rządu, z kolei kierownictwo PSL - rozczarowane brakiem personalnych i programowych koncesji obiecywanych wcześniej przez premiera - zaczęło spoglądać w stronę Belwederu, którego stosunki z rządem weszły w tym czasie w fazę krytyczną. Moczulski zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę i postanowił podyktować bardzo wysoką cenę za swoje poparcie dla rządu, wierząc, że postawiony pod ścianą Olszewski w końcu je zaakceptuje. Decydujące rozmowy z KPN odbyły się już w nowej atmosferze politycznej, wywołanej uchwałą lustracyjną Sejmu. Gdyby Olszewski utrzymał swój rząd przez dwa-trzy lata bez poszerzania koalicji i związanych z tym ustępstw, można by go uznać za mistrza gry politycznej. Okazało się jednak, że wymyślona przez niego taktyka przewlekania i pozorowania rozmów, zapewniła rządowi zaledwie dwa do trzech miesięcy istnienia. Trudno zaiste stwierdzić, czemu miało to służyć, łatwiej natomiast określić skutek: zmarnowana została szansa na stworzenie względnie silnego rządu, w którym formacje prawicowe, nie zaś UD (jak to się później stało w gabinecie Suchockiej), odgrywałyby dominującą rolę. Olszewski - zorientowawszy się w końcu, że każdy manewr koalicyjny pociągnie za sobą nieuchronnie ustępstwa - wolał ostatecznie odejść ze stanowiska niż zdecydować się na kompromis. W przyjęciu takiej postawy umacniał wahającego się premiera Zdzisław Najder, wierzący, że przyszłe wybory wyniosą Olszewskiego do władzy. Czy rozumowanie to było korzystne dla formacji politycznej, z którą obaj się utożsamiali? W świetle późniejszych wydarzeń wypada w to wątpić. 4. KONFLIKTY RZĄDU Z PREZYDENTEM Cały okres istnienia gabinetu Olszewskiego, obfitował w rozmaite spory i konflikty z prezydentem. Dotyczyły one przede wszystkim trzech sfer, w których przecinały się kompetencje prezydenta i rządu, a zatem obrony narodowej, spraw wewnętrznych oraz polityki zagranicznej. Pierwszym ogniskiem zapalnym stało się MON, w którym minister Jan Parys zamierzał dokonać rewolucji kadrowej i programowej. Jego pierwszą decyzją okazało się przeniesienie w stan spoczynku z dniem 31 grudnia 1991 r. własnego poprzednika - wiceadmirała Piotra Kołodziejczyka. Odbyło się to bez wiedzy Wałęsy, który w okresie rządu Bieleckiego przyzwyczaił się do wpływania na wszystkie ważniejsze decyzje kadrowe, a w wiceadmirale widział kandydata na przyszłego Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Emerytowany Kołodziejczyk został 7 stycznia 1992 r. demonstracyjnie zaproszony do Belwederu, gdzie prezydent oświadczył mu przed kamerami telewizji: „Ja nie cofam swojego zdania, że powinien pan stać na czele sił zbrojnych i zrobię wszystko, aby tak się stało”241). W obronie wiceadmirała stanął w Sejmie klub SLD, ale wniosek posłanki Izabeli Sierakowskiej, domagającej się, aby minister Parys złożył w parlamencie wyjaśnienia, nie uzyskał w głosowaniu wymaganej większości. W lutym z MON odeszli dwaj wiceministrowie będący posłami UD (J. Onyszkiewicz i B. Komorowski), a ich miejsce zajęli Romuald Szeremietiew i zaledwie 29-letni Radosław Sikorski. Ta ostatnia nominacja - dokonana bez wiedzy Wałęsy - okazała się mocno kontrowersyjna, bowiem Sikorski był w opinii wielu nie tylko za młody na tak wysokie stanowisko, ale posiadał dodatkowo podwójne obywatelstwo polskie i brytyjskie, co wywołało liczne głosy krytyki i pogorszyło położenie Parysa, a w ślad za tym i całego rządu. W tym samym czasie rozpoczął się spór między ministrem obrony a szefem belwederskiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego Jerzym Milewskim. Poprzedziła go nieudana próba usunięcia przez Parysa z tzw. Zespołu MON (ścisłe kolegium kierownicze resortu) reprezentanta BBN gen. Jana Światowca. Milewski, który opracowywał projekt nowej doktryny obronnej Polski, postulował m.in. redukcję armii o 50 tys. żołnierzy, przejście z systemu organizacji dywizyjno-pułkowego na brygadowo-batalionowy oraz zmiany w organizacji naczelnego dowództwa, przewidujące zwiększenie uprawnień prezydenta. Propozycje te natrafiły na zdecydowany opór Parysa, który 29 stycznia zaskoczył korpus oficerski i prezydenta swoim przemówieniem wygłoszonym na posiedzeniu Rady MON. „Jeśli więc komuś - oświadczył zdumionym generałom - trudno zidentyfikować się z opcją zachodnią, jeżeli ktoś został podstępnie uzależniony przez ludzi Układu Warszawskiego i nie czuje się pewnie w tej nowej sytuacji, to daję siedem dni na to, by zameldował o woli odejścia ze stanowiska”242). Wypowiedź ta dobrze oddaje styl działania Parysa w MON, którego istotę stanowiło dążenie do spektakularnych i możliwie głośnych posunięć. Treść polityki nowego ministra, zrywająca ze szkodliwym neutralizmem oraz głosząca konieczność zbliżenia Polski do NATO była trafna, ale forma jej realizacji okazała się wysoce niefortunna. Wojna wypowiedziana przez Parysa BBN sprawiła, że już 25 marca prezydent skierował do premiera list, w którym zażądał usunięcia ministra obrony. Olszewski postanowił grać na zwłokę, ale Parys 1 kwietnia wykonał kolejne uderzenie w Belweder i - w czasie gdy Wałęsa przebywał z wizytą w Niemczech - odwołał ze stanowiska szefa Wojskowych Służb Informacyjnych kontradmirała Czesława Wawrzyniaka. Wreszcie, 6 kwietnia, na spotkaniu z oficerami Sztabu Generalnego, Parys wygłosił przemówienie, które zakończyło jego krótką, choć burzliwą karierę. „W ostatnich dniach - stwierdził - pewni politycy zapraszają bez wiedzy ministra obrony, bez wiedzy szefa Sztabu [Generalnego WP - A.D.] wybranych oficerów i obiecują im awanse za pewnego rodzaju poparcie wojska dla rozgrywek politycznych. (...) Politycy, którzy poza moimi plecami zaczynają tego rodzaju działania, zaczynają po prostu zwyczajne intrygi. Moim zdaniem działająna szkodę wojska, na szkodę kraju i są zwykłymi politycznymi aferzystami”. Według zakwestionowanych później przez współpracowników ministra relacji, miał on także stwierdzić: „Wojsko polskie nikomu, kto chce obalić w Polsce demokrację, nie pomoże. Armia nikomu nie będzie pomagać w przejmowaniu władzy siłą”243). Następnego dnia po tym wystąpieniu, którego fragment pokazano w głównym wydaniu telewizyjnych „Wiadomości”, premier skierował krewkiego ministra na urlop. Był to typowy dla Olszewskiego unik. Uchylił się zarówno przed wyraźną obroną ministra, jak i kapitulacją wobec Belwederu, którą byłoby natychmiastowe usunięcie Parysa. Wkrótce do prasy przeciekła informacja, że Parysowi chodziło o spotkanie Jerzego Milewskiego i Mieczysława Wachowskiego z dowódcą Śląskiego Okręgu Wojskowego gen. Tadeuszem Wileckim, któremu 27 marca zaproponował stanowisko szefa Sztabu Generalnego. 9 kwietnia Olszewski powołał rządową komisję pod przewodnictwem szefa URM Włodarczyka, mającą zbadać zasadność oskarżeń postawionych przez Parysa. Wyniki jej prac nie zadowoliły jednak prezydenta, który zażądał utworzenia specjalnej komisji sejmowej, uzasadniając to faktem solidaryzowania się premiera z ministrem obrony. Wałęsie chodziło o fragment sejmowego wystąpienia Olszewskiego, w którym stwierdził: „Minister Parys działając przez 4 miesiące w ramach swojego resortu wykonywał program, który był przeze mnie aprobowany”244). W tym czasie Wałęsa sugerował już dość jednoznacznie zamiar pozbycia się rządu, a 27 kwietnia stwierdził: „Nie wykluczam możliwości zaproponowania dymisji premierowi Olszewskiemu”, co uzasadnił jego „małą skutecznością”. Wymienił też jako swoich kandydatów na stanowisko szefa rządu Andrzeja Olechowskiego i Tadeusza Mazowieckiego (!) Tymczasem Olszewski, starając się nie zaogniać sytuacji, składał coraz bardziej enigmatyczne oświadczenia. Po jednej z kwietniowych wizyt w Belwederze stwierdził na przykład: „Doszliśmy do pewnych ustaleń, które będą wymagały dalszych rozmów”. 2 maja Parys wrócił z urlopu, ale już w pierwszym dniu urzędowania zaczął się zachowywać jak zwykły działacz polityczny, nie zaś minister obrony. Na zwołanym tego dnia w jego obronie zgromadzeniu tzw. Komitetów Obrony Parysa oświadczył: „Apeluję, zastanówmy się, czy na wypadek, gdy kraj znajdzie się bez budżetu, gdy rząd znajdzie się bez specjalnych uprawnień, gdy parlament znajdzie się bez ordynacji, nie należy stworzyć Komitetów Obrony Państwa”. Reakcja Olszewskiego była tym razem natychmiastowa i urlop ministra został przedłużony bezterminowo, czemu towarzyszył zakaz publicznych wystąpień. Tymczasem w Sejmie pracowała już, pod przewodnictwem Aleksandra Bentkowskiego (PSL), specjalna komisja ds. zbadania kwietniowego oświadczenia ministra obrony. Przed jej obliczem stanął m.in. szef gabinetu prezydenta, sekretarz stanu Mieczysław Wachowski, który zaprzeczył jakoby intrygował w wojsku bądź też utrudniał kontakty Parysa z Wałęsą, o co oskarżył go minister obrony. Przy tej okazji, we właściwym siebie stylu, poskarżył się posłom na sposób, w jaki jest przedstawiany w środkach masowego przekazu: „Ja sądzę, że troszeczkę tą moją postać się diabolizuje. Że jeszcze do kompletu trzeba by dodać, że ja porywam i zjadam małe dzieci, a jak jest pełnia księżyca, to wypijam krew napotkanym ofiarom. To może byłby pełen obraz”245). 15 maja komisja Bentkowskiego ogłosiła komunikat, w którym wystąpienie Parysa uznała za „bezzasadne i szkodliwe dla interesów państwa”. W trzy dni później minister Parys podał się ostatecznie do dymisji, a tymczasowym kierownikiem MON został Szeremietiew. Aleksander Łuczak, jeden z przywódców PSL, wspomina, że „zaangażowanie naszych parlamentarzystów w rozwiązanie tego konfliktu umocniło prestiż stronnictwa i wyraźnie zbliżyło PSL do prezydenta. A. Bentkowski został zaproszony do prezydenta na rozmowę przy śniadaniu”246). W ten sposób rozpoczął się proces, który zaowocował w trzy tygodnie później wysunięciem przez Belweder kandydatury Waldemara Pawlaka na premiera. Niewątpliwą zasługą Parysa było jasne i zdecydowane zadeklarowanie woli przystąpienia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego. Jednak jego brawura, granicząca z awanturnictwem, a szczególnie brak umiaru w wystąpieniach publicznych, mocno zaszkodziły rządowi Olszewskiego. Wydaje się bowiem, że spór z Belwederem można było mimo wszystko kontrolować i nie dopuścić do jego rozszerzenia oraz upublicznienia. Tymczasem rozpierająca Parysa energia, której tak bardzo brakowało Olszewskiemu, skłoniła go do podjęcia próby pozbawienia prezydenta wpływu na armię. Było to działanie szkodliwe nie tylko dla przyjętego w większości krajów demokratycznych systemu, w którym zarząd nad wojskiem jest realizowany wspólnie przez głowę państwa i ministra obrony, ale przede wszystkim - w istniejącej konfiguracji politycznej - samobójcze. Rząd Olszewskiego, wyraźniej niż poprzednie dwa gabinety, chociaż już nie tak kategorycznie jak minister Parys, podkreślał konieczność zbliżenia Polski do NATO. Strona polska dała temu wyraz zarówno podczas wizyty w Warszawie sekretarza generalnego Paktu Manfreda Wörnera (11-13 marca), jak też w trakcie podróży premiera Olszewskiego do Stanów Zjednoczonych (13-16 kwietnia). Droga Polski do NATO była oczywiście daleka, także z powodu sceptycznej wówczas postawy większości państw Paktu do idei jego rozszerzenia na wschód, ale warunkiem wejścia na nią była jasna deklaracja woli ze strony Warszawy. Równocześnie kontynuowano politykę zbliżenia z Ukrainą, zapoczątkowaną szybkim uznaniem jej niepodległości w grudniu 1991 r. 18 maja 1992 r., w trakcie wizyty w Warszawie ukraińskiego prezydenta Leonida Krawczuka, doszło do podpisania traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Umowa ta potwierdziła nienaruszalność granic, wykluczała użycie siły we wzajemnych stosunkach oraz gwarantowała prawa mniejszości narodowych w obu krajach. Niestety kurs na pogłębienie współpracy z Ukrainą realizowano niezbyt energicznie, czego wyrazem było zarówno zwlekanie z mianowaniem ambasadora polskiego w Kijowie (Skubiszewski nie zgadzał się na kandydaturę Bohdana Cywińskiego), jak i opory MSZ przed zbliżeniem Ukrainy do przeżywającego właśnie swój najlepszy okres Trójkąta Wyszehradzkiego. Z kolei sygnałem pewnego postępu w trudnych stosunkach polsko-litewskich stało się podpisanie 13 stycznia w Wilnie przez ministra Skubiszewskiego deklaracji o przyjaznych stosunkach oraz konwencji konsularnej. Podróż szefa polskiej dyplomacji doszła do skutku, mimo że strona litewska nie spełniła wcześniejszego warunku Warszawy, domagającej się ustalenia terminu wyborów samorządowych, zawieszonych w rejonach zamieszkałych przez ludność polską. Ten akt dobrej woli ze strony rządu, spotkał się z krytyką części ugrupowań politycznych (m.in. ZChN) oraz przywódców polskiej mniejszości na Wileńszczyźnie. Niestety nie doprowadził do rzeczywistego przełomu w stosunkach Polski i Litwy, gdzie spora część polityków w dalszym ciągu obawiała się polskich tendencji rewindykacyjnych i domagała potępienia przez stronę polską zajęcia w 1920 r. Wilna przez oddziały gen. Lucjana Żeligowskiego. Prezydent Wałęsa akceptował prozachodnią politykę zagraniczną rządu, co nie przeszkadzało mu zaskakiwać premiera i ministrów rozmaitymi nie przygotowanymi inicjatywami. Najgłośniejszą stała się propozycja utworzenia NATO-bis i EWG-bis, z którą wystąpił w trakcie odbytej na przełomie marca i kwietnia podróży do Niemiec. Wypowiedź prezydenta, spowodowana po części jego rozczarowaniem polityką Zachodu wobec krajów Europy Środkowej, po części zaś słabą orientacją w konsekwencjach tego rodzaju deklaracji, wywołała spore zamieszanie w polskiej dyplomacji i osłabiła wiarygodność naszych deklaracji o chęci przystąpienia do Unii Europejskiej i NATO. Minister Skubiszewski poczuł się zmuszony do rozesłania noty do polskich placówek zagranicznych, w której w sposób wysoce pokrętny tłumaczył, że „określenie EWG-bis należy rozumieć jako konieczność współdziałania także z Zachodem i jego organizacjami dla odbudowy stosunków gospodarczych, w szczególności handlu - Europa Środkowo-Wschodnia - państwa b. ZSRR”. Z kolei NATO-bis miało oznaczać „całość środków współpracy i współdziałania z rejonem północnoatlantyckim”. Prof. Janusz Ziółkowski, następca J. Kaczyńskiego na stanowisku szefa prezydenckiej kancelarii, był mniej gorliwy i ograniczył się do wyjaśnienia, że wypowiedź Wałęsy stanowiła „figurę słowną” i nie oznacza dążenia Polski do powołania nowych instytucji międzynarodowych 247). Początek 1992 r. przyniósł niewielkie pogorszenie stosunków polsko--rosyjskich. W styczniu Rosjanie zmniejszyli o połowę ustalone wcześniej dostawy gazu, a w lutym dowódca wojsk rosyjskich stacjonujących w Polsce, gen. Wiktor Dubynin porównał politykę Warszawy wobec Kremla do „tarmoszenia zdechłego lwa przez małpę”. Mimo tych incydentów trwały negocjacje dotyczące przyszłego traktatu polsko-rosyjskiego. Właśnie na tle związanych z tym szczegółów doszło do najistotniejszego sporu między rządem a prezydentem w sprawach polityki zagranicznej. 5 maja, na forum Rady Ministrów, w trakcie dyskusji nad projektem towarzyszącego traktatowi protokołu o wycofaniu wojsk rosyjskich z Polski, zgłoszone zostały uwagi dotyczące ujęcia w nim spraw majątkowych. W szczególności zakwestionowano artykuł 7, stwierdzający, że „obie strony stworzą sprzyjające warunki dla powstania na części obiektów wybudowanych w Polsce ze środków armii b. ZSRR wspólnych przedsiębiorstw polsko-rosyjskich”. Zapis ten uznano za ułatwiający stronie rosyjskiej penetrację wywiadowczą Polski oraz symboliczne utrwalenie wpływów Moskwy. Pomimo tych zastrzeżeń, 15 maja polski wiceminister spraw zagranicznych Iwo Byczewski i ambasador Rosji Jurij Kaszlew parafowali teksty dokumentów bez uwzględnienia poprawek polskiego rządu. 19 maja Rada Ministrów ponownie ustosunkowała się negatywnie do tekstu protokołu i innych dokumentów, przewidzianych do ostatecznego podpisania w czasie zbliżającej się wizyty Wałęsy w Moskwie. Następnego dnia doszło do spotkania w tej sprawie z udziałem prezydenta, premiera, szefa MSZ oraz marszałków obu izb parlamentu. Według Olszewskiego poinformował on wówczas o stanowisku rządu, natomiast zdaniem rzecznika prezydenta Andrzeja Drzycimskiego nie zgłosił zastrzeżeń. Kiedy 21 maja - w dniu wylotu Wałęsy do Moskwy - Drzycimski publicznie oświadczył, że wcześniejsze uwagi rządu „zostały wycofane”, Olszewski zadecydował o wysłaniu do przebywającego już w Rosji Wałęsy szyfrogramu z kategorycznym sprzeciwem Rady Ministrów. Postawiło to prezydenta w niezręcznej sytuacji, ale ostatecznie kontrowersyjny artykuł został w ostatniej chwili zmieniony i 22 maja Wałęsa oraz Jelcyn podpisali traktat polsko-rosyjski wraz z ośmioma innymi umowami, w tym także „Protokół o uregulowaniu majątkowych, finansowych i innych spraw związanych z wycofywaniem wojsk Federacji Rosyjskiej z terytorium Polski”. W jego ostatecznym tekście artykuł 7 uzyskał następujące brzmienie: „RP i Federacja Rosyjska będą podejmować działania na rzecz rozwoju współpracy i będą poszukiwać sposobów tej współpracy. W tym celu powołają wspólną komisję polsko-rosyjską”248). Nietrudno zauważyć, że formuła ta była dla strony polskiej wyraźnie korzystniejsza. Wałęsa, który twierdził, że szyfrogram rządu otrzymał na dwie godziny przed spotkaniem z Jelcynem, był oburzony postawą gabinetu: „Nieodpowiedzialność rządu - oświadczył po powrocie do Warszawy - mogła doprowadzić do całkowitego załamania rozmów”. Istotnie forma załatwienia tej sprawy nie była zbyt zręczna, rodzi się jednak pytanie, czy Wałęsa rzeczywiście dowiedział się o sprzeciwie Rady Ministrów w ostatniej chwili. Czyżby Olszewski okazał się na tyle niekomunikatywny, że prezydent nie zrozumiał jego wypowiedzi na spotkaniu 20 maja? Jeszcze bardziej zdumiewający był fakt parafowania dokumentów przez wiceministra Byczewskiego w dziesięć dni po zgłoszeniu przez rząd pierwszych zastrzeżeń. Cała sprawa do dzisiaj pozostaje niejasna, ale nie ulega wątpliwości, że to właśnie ona zaważyła ostatecznie na decyzji Wałęsy o usunięciu rządu Olszewskiego. 5. AKCJA LUSTRACYJNA 26 maja - w trzy dni po powrocie z Moskwy - Wałęsa skierował do marszałka Sejmu Chrzanowskiego oficjalne pismo, w którym poinformował, że stracił zaufanie do rządu i wycofuje swoje poparcie dla jego działań. W dwa dni później poseł Janusz Korwin-Mikke (UPR) zaproponował niespodziewanie na forum Sejmu przyjęcie uchwały o przeprowadzeniu lustracji osób zajmujących wysokie stanowiska państwowe. Korwin-Mikke twierdził później, że była to jego samodzielna inicjatywa, sprowokowana oskarżeniami o agenturalność, które dwa dni wcześniej skierował pod adresem ministra Skubiszewskiego Krzysztof Wyszkowski - b. doradca premiera Olszewskiego. Przeciwnicy rządu dopatrywali się jednak w wystąpieniu przywódcy UPR inspiracji ministra Macierewicza, który od kilku miesięcy prowadził w MSW przygotowania do przeprowadzenia takiej operacji. Wniosek Korwina-Mikke - po próbie zablokowania przez część posłów (głównie z UD i KLD), którzy zbojkotowali głosowanie, licząc na brak quorum - został ostatecznie przyjęty większością 186 głosów (KPN, PC, ZChN, „Solidarność”, PL, PChD, UPR) przeciwko 15 (z różnych klubów) i przy 32 wstrzymujących się (głównie z SLD). Wymagane quorum zostało przekroczone o zaledwie dwa głosy. „Niniejszym zobowiązuje się ministra spraw wewnętrznych - głosiła uchwała - do podania do dnia 6 czerwca 1992 r. pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów, posłów, a do dwóch miesięcy - sędziów, prokuratorów, adwokatów oraz do sześciu miesięcy - radnych gmin i członków zarządów gmin, będących współpracownikami Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w latach 1945-1990”249). O konieczności przeprowadzenia akcji lustracyjnej, jako koniecznym warunku zapewnienia bezpieczeństwa państwa oraz rozliczenia się z epoką PRL, zaczęto mówić jeszcze w 1990 r. Jednym z orędowników tej operacji był Roman Bartoszcze, który już w kwietniu 1990 r. - w trakcie dyskusji nad projektami ustaw policyjnych w Sejmie Solidarność kadencji - postulował zbadanie związków niektórych parlamentarzystów OKP z rozwiązywaną właśnie SB. Jego wystąpienie wywołało wówczas gwałtowną replikę Bronisława Geremka, uznającego wszelkie sugestie na temat byłych agentów w szeregach OKP za oszczerstwo. Do przeprowadzenia lustracji nie kwapił się ani rząd Mazowieckiego, ani też Bieleckiego, chociaż szef UOP Andrzej Milczanowski opracował w 1991 r. poufną listę kandydatów na posłów i senatorów, będących współpracownikami bądź kandydatami na współpracowników UB i SB. Kiedy jednak 19 lipca 1991 r. Senat uchwalił nie wielką większością głosów konieczność sprawdzenia przed wyborami, czy kandydaci na posłów i senatorów byli agentami, projekt ten został szybko pogrzebany, a ówczesny minister spraw wewnętrznych Henryk Majewski oświadczył, że lustracja „destabilizowałaby politycznie państwo polskie”250). Sprawa została ponownie podniesiona w trakcie kampanii wyborczej do parlamentu, gdy postulat lustracji pojawił się w wypowiedziach kandydatów kilku ugrupowań (m.in. PC, ZChN i KPN). Nic zatem dziwnego, że kiedy Antoni Macierewicz - jeden z przywódców ZChN - został ministrem spraw wewnętrznych, rozpoczął przygotowania do przeprowadzenia operacji lustracyjnej. Zajął się tym utworzony 10 lutego 1992 r. Wydział Studiów, w którym pracę podjęło kilkunastu młodych ludzi ściągniętych do pracy w MSW spoza resortu. Macierewicz zainicjował także przygotowanie prawnych podstaw lustracji, ale prace nad dwoma ustawami (o tajemnicy państwowej i lustracyjno-dekomunizacyjnej) okazały się, o dziwo, dużo wolniejsze od badania teczek przez funkcjonariuszy Wydziału Studiów. To błędne określenie priorytetów przez Macierewicza doprowadziło ostatecznie do skompromitowania całej operacji i ułatwiło jej unicestwienie przez wpływową grupę przeciwników jakiejkolwiek lustracji. Krytycy lustracji używali najczęściej dwojakiego rodzaju argumentów. Najłatwiej zrozumieć tych, którzy odrzucali ją z przyczyn fundamentalnych, uważając, że III Rzeczpospolita jest po prostu demokratyczną kontynuacją PRL i dla dobra tzw. procesu pojednania oraz wiarygodności służb specjalnych nie należy wracać do przeszłości. Taki punkt widzenia prezentowali najczęściej przedstawiciele SLD i motywy ich stanowiska były całkowicie zrozumiałe: przypominanie niechlubnych kart historii PRL, do których z pewnością należało funkcjonowanie służb specjalnych, nie leżało w interesie tej formacji. Podobnie nie leżało w jej interesie pozbawienie się trudnych do oszacowania zakulisowych wpływów, jakie dawała postkomunistom wiedza na temat zawartości archiwów MSW. Dowodem jej posiadania było m.in. kilka publikacji w tygodniku „Nie”, w których pismo Jerzego Urbana starało się - właśnie przy pomocy materiałów o esbeckiej prowieniencji - skompromitować niewygodne dla SLD osoby. „Wielu myśli - przestrzegał w styczniu 1992 r. w wywiadzie dla »Trybuny« bliżej nieokreślonych polityków Leszek Miller - że kupili sobie milczenie i że ich tajemnice spoczywają w archiwach MSW. Ale być może nie wszystko znajduje się na Rakowieckiej”251). Druga grupa przeciwników akcji lustracyjnej, skupiona szczególnie w partiach postsolidarnościowych (głównie UD i KLD), używała raczej rozmaitych argumentów natury technicznej i politycznej. Do najważniejszych należały: niekompletność archiwów, możliwość występowania fałszywek oraz wyższa szkodliwość operacji lustracyjnej dla środowisk dawnej opozycji niż postkomunistów, ponieważ nie werbowano jakoby członków PZPR. Zwolennicy lustracji odrzucali zdecydowanie argumenty natury politycznej, podkreślając, że bez przeprowadzenia lustracji będzie istniała możliwość szantażowania dawnych agentów przez siły postkomunistyczne lub rosyjskie służby specjalne, dysponujące odziedziczonymi po KGB kopiami wszystkich istotnych materiałów archiwalnych MSW i MON. Natomiast na zarzuty natury technicznej odpowiadali, że z faktu, iż policja nie jest w stanie schwytać wszystkich przestępców, nie wynika bynajmniej wniosek o konieczności zaprzestania w ogóle ich ścigania. Z kolei możliwość pomyłki sądowej nie doprowadziła jak dotąd do likwidacji wymiaru sprawiedliwości, chociaż jego ułomność jest oczywista. Analogicznie niemożność wykrycia wszystkich agentów czy też potencjalna możliwość błędnego orzeczenia organu lustrującego nie przemawiają za tym, aby zrezygnować z całej operacji. Uchwała Sejmu z 28 maja była wysoce niedoskonała i stała w sprzeczności z konstytucją oraz kilkoma ustawami, co zresztą orzekł 19 czerwca 1992 r. Trybunał Konstytucyjny. Największą jej wadę praktyczną stanowił całkowity brak procedury odwoławczej, czyniący z ministra spraw wewnętrznych sędziego, od którego wyroku nie było apelacji. W połączeniu z brakiem jakiegokolwiek nadzoru nad sposobem dokonania lustracji w MSW, oddawało to z pewnością w ręce Antoniego Macierewicza zbyt wielką władzę. Minister próbował zabezpieczyć się przed oskarżeniami o pomówienie, zwracając się 1 czerwca za pośrednictwem premiera do I prezesa Sądu Najwyższego Adama Strzembosza z prośbą o powołanie komisji, mającej nadzorować sposób wykonania uchwały lustracyjnej. 3 czerwca Strzembosz wyraził zgodę, ale komisja taka nigdy nie podjęła działalności, zresztą jej ewentualne orzeczenia nie miałyby wiążącego charakteru. 29 maja, a zatem następnego dnia po przyjęciu uchwały lustracyjnej, Jan Rokita złożył marszałkowi Sejmu w imieniu grupy 65 posłów z UD, KLD i PPG wniosek o udzielenie rządowi Olszewskiego wotum nieufności. W uzasadnieniu oskarżono rząd m.in. o sparaliżowanie administracji i zahamowanie reformy gospodarczej. Tego samego dnia Wałęsa wezwał do Belwederu Macierewicza, a fragment ich rozmowy pokazano w telewizji. „To jest zbyt skomplikowana sprawa - powiedział prezydent o uchwale lustracyjnej - by rząd, by nawet prezydent, którego naród wybrał, mógł decydować bez konstrukcji prawnej, jak to ma być wykonane. Bez możliwości odwołania, udowodnienia. (...) Proszę pana, bardzo szeroka uchwała, bardzo nieprecyzyjne wykonanie może być bardzo wielkim nieszczęściem dla Polski. Ja ostrzegam pana i proszę o wielkie zastanowienie. Pan to dobrze wie, co było robione w latach siedemdziesiątych. Jakie podrzutki, jakie rzeczy do dzisiaj jeszcze krążą”. W odpowiedzi Macierewicz stwierdził: „Pracowaliśmy cztery miesiące, by wszelkie możliwe posądzenia, uchybienia, fałszerstwa zostały wyeliminowane. I gwarantuję panu, panie prezydencie, że wszystko co zostanie ujawnione, będzie absolutnie zgodne z prawdą”252). W tym krótkim fragmencie łatwo odnaleźć oba czynniki, które zaważyły na dalszym biegu wypadków: przekonanie Macierewicza o własnej nieomylności i wyraźne obawy Wałęsy, związane z operacją lustracyjną. Rząd Olszewskiego mógł przetrwać głosowanie nad wotum nieufności, przewidziane początkowo na 5 czerwca, tylko w przypadku utrzymania poparcia PSL oraz pozyskania KPN. Tymczasem 3 czerwca prezydent Wałęsa zaproponował oficjalnie Pawlakowi stanowisko premiera. W rzeczywistości musiało to nastąpić wcześniej, bowiem 2 czerwca Belweder zabiegał już aktywnie o stworzenie nowej koalicji rządowej, której oś tworzyłoby porozumienie PSL z małą koalicją. Tego dnia, na przyjęciu w ambasadzie włoskiej, Kuroń odbył znamienną rozmowę z Wachowskim. „Powiedziałem mu, że - wspomina lider UD - (...) teraz po zgłoszeniu uchwały lustracyjnej, już rozumiem, że nie ma rady - trzeba przepędzić szkodników. Mietek popatrzył na mnie uważnie i powiedział: - Ale do tego przepędzenia trzeba się bardzo porządnie przygotować. - Co zrobić? - zapytałem. - Przydałby się wam jakiś rolnik, jako kandydat na premiera”. 3 czerwca doszło do poufnego spotkania T. Mazowieckiego z prezesem PSL, które - jak relacjonuje Aleksander Łuczak – „przybliżyło strony do zawarcia kontraktu politycznego między PSL a UD na rzecz Pawlaka”253). 2 czerwca wieczorem odbyły się ostateczne rozmowy reprezentantów koalicji rządowej z kierownictwem KPN. Moczulski zażądał dla siebie funkcji wicepremiera i teki ministra obrony, ponadto zaś dwóch innych stanowisk ministerialnych (sprawiedliwość i łączność), 8 wiceministerialnych oraz 6 wysokich stanowisk państwowych dla osób z KPN. Wśród postulatów programowych najtrudniejszy dotyczył budżetu, który - jak głosił dokument przedstawiony Olszewskiemu przez KPN – „powinien mieć charakter otwarty, z możliwością wzrostu deficytu do 8-10%”. Całość oferty konfederatów miała charakter ultymatywny: „Postulaty przedstawione wyżej - stwierdzało kierownictwo KPN - nie mają charakteru przetargowego. Cały pakiet może być tylko przyjęty lub odrzucony en bloc”254). Kilkugodzinne rozmowy, zdominowane przez dyskusję na temat sposobu rozumienia pojęcia „budżet otwarty”, zakończyły się przed północą fiaskiem. W ich trakcie KPN-owski wicemarszałek Sejmu Dariusz Wójcik udał się do MSW, gdzie spotkał się z Macierewiczem. Minister poinformował go o umieszczeniu Moczulskiego na liście, którą miał dwa dni później przekazać w Sejmie. Zdaniem kierownictwa KPN była to próba szantażu i zmuszenia konfederatów do poparcia rządu. Jednak z relacji, jaką przedstawił później Wójcik komisji sejmowej, nie wynika, aby Macierewicz wywierał na niego jakąś presję. Oświadczył jedynie, że „w tej sytuacji obecność KPN w koalicji jest skomplikowana, przynajmniej jeśli chodzi o mnie, to gdyby do tego doszło [tj. do wejścia Moczulskiego do rządu - A.D.], ja musiałbym się podać do dymisji”255). Presję na przywódców KPN, w szczególności zaś na posła Adama Słomkę, mieli podobno w ciągu następnych dwóch dni wywierać również p.o. ministra obrony Szeremietiew i sam Olszewski. Obaj jednak zdecydowanie temu zaprzeczyli i sprawa wydaje się niemożliwa do ostatecznego wyjaśnienia. Rankiem 4 czerwca minister Macierewicz zjawił się w Sejmie, gdzie wręczył przewodniczącym wszystkich klubów parlamentarnych koperty zawierające w sumie 64 nazwiska, w tym: członków rządu (3 ministrów i 8 wiceministrów), 3 wysokich urzędników kancelarii prezydenta, 39 posłów (m.in. 11 z SLD, 8 z PSL, 4 z UD i 3 z KLD) oraz 11 senatorów. Drugą listę, na której znalazły się nazwiska Lecha Wałęsy i Wiesława Chrzanowskiego, minister spraw wewnętrznych przekazał prezydentowi, marszałkom Sejmu i Senatu, I prezesowi Sądu Najwyższego oraz prezesowi Trybunału Konstytucyjnego. Równocześnie rzecznik MSW Tomasz Tywonek stwierdził oficjalnie, że minister Macierewicz „nie czuje się uprawniony do określania, kto był, a kto nie był współpracownikiem UB i SB”, a przekazane w Sejmie listy zawierają jedynie informacje „o znajdujących się w dyspozycji MSW materiałach”. Gdyby tę ogólnikową formułę udało się utrzymać do czasu orzeczenia jakiegoś organu weryfikacyjnego powołanego przez Sejm, a nade wszystko gdyby konkretne nazwiska nie przeciekły natychmiast do dziennikarzy, wówczas istniałaby jeszcze szansa przeprowadzenia całej operacji. Okazało się to jednak niemożliwe, ponieważ w istocie rzeczy nie chciała tego żadna ze stron. Większość zwolenników lustracji uznała, że na liście umieszczono po prostu współpracowników PRL-owskich służb specjalnych, natomiast dla jej przeciwników „chorzy z nienawiści” (określenie Jacka Kuronia) Olszewski i Macierewicz postanowili dokonać aktu zemsty politycznej oraz uratować w ten sposób swój rząd przed upadkiem. W ciągu kilku pierwszych godzin od chwili wizyty Macierewicza w Sejmie nie było jasne, która ze stron weźmie górę. Lech Wałęsa, mający w tej sprawie do odegrania decydującą rolę, znalazł się początkowo w defensywie i podjął próbę publicznego wytłumaczenia się z zarzutu, który padł pod jego adresem ze strony MSW, gdzie skojarzono z jego osobą teczkę tajnego współpracownika SB noszącego kryptonim „Bolek”. Wyrazem tego był list do premiera Olszewskiego oraz identyczne w treści oświadczenie prezydenta dla PAP, przekazane przez Belweder w południe 4 czerwca, w którym prezydent informował: „Aresztowano mnie wiele razy. Za pierwszym razem, w grudniu 1970 roku, podpisałem 3 albo 4 dokumenty. Podpisałbym prawdopodobnie wtedy wszystko, oprócz zgody na zdradę Boga i Ojczyzny, by wyjść i móc walczyć. Nigdy mnie nie złamano i nigdy nie zdradziłem ideałów ani kolegów”. Wkrótce potem - po intensywnych konsultacjach telefonicznych m.in. z Geremkiem, Kuroniem i Moczulskim - Wałęsa zorientował się, że w Sejmie istnieje większość zdolna do natychmiastowego obalenia rządu i tym samym zlikwidowania całego problemu. Dlatego pierwszy komunikat dla PAP został wycofany, drugi zaś, zamiast jakichkolwiek tłumaczeń, zawierał już tylko ostry atak na akcję lustracyjną: „Teczki ze zbiorów MSW uruchomiono wybiórczo. Podobny charakter ma ich zawartość. Znajdujące się w nich materiały zostały w dużej części sfabrykowane. (...) Zastosowana procedura jest działaniem pozaprawnym. Umożliwia polityczny szantaż. Całkowicie destabilizuje struktury państwa i partii politycznych. Kwestie etyczne związane z całą tą operacją, mającą już w swoim założeniu charakter manipulacji pozostawiam bez komentarza”. Wkrótce potem Wałęsa skierował do Sejmu pismo, w którym zwrócił się o „natychmiastowe odwołanie pana Jana Olszewskiego ze stanowiska prezesa Rady Ministrów”, zaś w godzinach wieczornych przybył do parlamentu, by osobiście dopilnować wykonania swojego wniosku. Ten spowodowany emocjami pośpiech (głosowanie nad wotum nieufności miało nastąpić zgodnie z przyjętym wcześniej porządkiem obrad następnego dnia) okazał się niezwykle korzystny dla Olszewskiego i jego ekipy, która z okoliczności swojego upadku uczyniła legendę. W chwili gdy Wałęsa przybył do Sejmu, trwała już transmitowana przez telewizję chaotyczna dyskusja, w trakcie której zwolennicy rządu starali się opóźnić głosowanie nad wotum nieufności dla premiera. Jednak zgłaszane przez nich kolejne wnioski (m.in. o utajnienie obrad, o odroczenie głosowania, wreszcie o głosowanie imienne) zostały odrzucone wyraźną większością, co jasno wskazywało, że los rządu jest już przesądzony. Olszewski widząc, że jego misja dobiegła końca, zręcznie wykorzystał posiadane możliwości i około jedenastej w nocy wygłosił krótkie przemówienie telewizyjne, w którym bronił akcji lustracyjnej. „Uważam - oświadczył - że naród polski powinien mieć poczucie, że wśród tych, którzy nim rządzą nie ma ludzi, którzy pomagali UB i SB utrzymywać Polaków w zniewoleniu. Uważam, że dawni współpracownicy komunistycznej policji politycznej mogą być zagrożeniem dla bezpieczeństwa wolnej Polski”. W czasie gdy premier przebywał w gmachu telewizji, w sejmowym salonie prezydenta trwała już narada Wałęsy z przewodniczącymi głównych opozycyjnych klubów parlamentarnych (poza PC i SLD), w trakcie której ustalono, że po odwołaniu Olszewskiego na stanowisko premiera zostanie powołany Waldemar Pawlak. Obok Wałęsy kandydaturę lidera PSL najbardziej aktywnie forsował Leszek Moczulski, decydujące zaś znaczenie miała akceptacja ze strony UD. „Musimy poprzeć - uzasadniał kilka godzin wcześniej kandydaturę Pawlaka w rozmowie z Kuroniem Bronisław Geremek. - Jest młody, nie oszołom, inteligentny, przyzwoity. Zgodziłem się natychmiast - komentuje dalej Kuroń. - Przecież od dawna powtarzam, że przyszedł czas pokoleniowej zmiany warty”256). Słowa te już po roku okazały się prorocze, chociaż nie o taką chyba zmianę warty chodziło Kuroniowi. Opór w Unii wobec decyzji o poparciu Pawlaka stawił jedynie Aleksander Hall i jego Frakcja Prawicy Demokratycznej. Bezskutecznie przestrzegał on resztę klubu przed poparciem - jak na ironię dokładnie w trzecią rocznicę wyborczego zwycięstwa „Solidarności” - kandydata ugrupowania o peerelowskiej genezie. Tymczasem Olszewski po wystąpieniu telewizyjnym powrócił do Sejmu, gdzie trwały końcowe wystąpienia przedstawicieli poszczególnych klubów. Z trybuny sejmowej wygłosił kolejne przemówienie zawierające obronę swojej polityki, eksponując jednak wyraźnie - zgodnie z nastrojem chwili - sprawę lustracji. Po przemówieniu premiera, już po pomocy, posłowie przystąpili do głosowania nad wotum nieufności. Wniosek poparło 273 posłów (m.in. UD, KLD, PPG, SLD, KPN, PSL), przeciwko było zaledwie 119 (ZChN, PC, PL, „Solidarność”), a wstrzymało się 33257). Rząd Olszewskiego upadł, ponieważ był rządem mniejszościowym, a jego premier okazał się niezdolny do poszerzenia wspierającej go koalicji. W istocie jego los został przesądzony już przed przyjęciem przez Sejm uchwały lustracyjnej, a odwołanie było tylko kwestią czasu. Jednak gwałtowny sposób, w jaki dokonano obalenia tego gabinetu, a także umiejętne zachowanie samego premiera w ostatnim dniu urzędowania, sprawiły, że w opinii części Polaków padł on ofiarą spisku. W takim przekonaniu mogła ich umocnić zmasowana kampania propagandowa, jaką przeprowadzono przeciwko ekipie Olszewskiego natychmiast po jej usunięciu. Jej wiodącym motywem stało się początkowo oskarżenie o próbę dokonania - przy okazji akcji lustracyjnej - zamachu stanu. 11 czerwca Lech Wałęsa opowiadał delegatom na IV zjazd „Solidarności”, gdzie zresztą spotkało go wrogie przyjęcie, że gdyby nie obalił Olszewskiego, to znalazłby się ponownie w Arłamowie, czyli w miejscu swojego internowania w 1982 r. Na konferencji prasowej tego samego dnia stwierdził natomiast: „Jak zobaczyłem tą bezczelność, powiedziałem: »O kolesie, tu się miarka przebrała! Prezydenta szantażować! Panie dawny ministrze [chodzi o A. Macierewicza - A.D.], jeszcze parę asów mam w rękawie. Jak te asy pokażę, to pan jest w szpitalu. Spokojnie! (...) Jeśli ktoś myśli, że przestraszy, przekupi, oszuka naród, niech nie myśli, że Wałęsa mu na to pozwoli”258). Z kolei w wypowiedzi dla radia Wałęsa oskarżył Olszewskiego, że dążył on do zmuszenia prezydenta do dymisji, aby zająć jego miejsce. Wałęsa powiedział wówczas wprost, że Macierewicz miał zostać premierem, a Włodarczyk marszałkiem Sejmu. Belweder nie zawahał się także posłużyć metodą, za której zastosowanie Wałęsa tak potępiał Macierewicza. Rzecznik prezydenta oskarżył mianowicie 16 czerwca agenta o kryptonimie „Zapalniczka” (chodziło o Zdzisława Najdera), że „funkcjonował długie lata w polskim i emigracyjnym życiu politycznym i będąc agentem wywiadu odgrywał w nim bardzo ważną rolę”. Z kolei „Gazeta Wyborcza”, a w ślad za nią spora część prasy, rozpisywała się na temat domniemanych przygotowań ekipy Olszewskiego do zamachu stanu. Koronnymi dowodami miały być relacja posła Słomki z rozmowy z ministrem Szeremietiewem w dniu 4 czerwca oraz rzekome wydanie przez szefa UOP Piotra Naimskiego (w imieniu Antoniego Macierewicza) polecenia postawienia Nadwiślańskich Jednostek MSW w stan podwyższonej gotowości bojowej. Jedyną poszlaką w tej ostatniej sprawie okazało się oświadczenie dowódcy Nadwiślańskich Jednostek płka Józefa Pęcko, który - podobnie jak poseł Słomka - nie był jednak w stanie przedstawić żadnych dowodów. Nie przeszkodziło to wielu politykom rzucać na rząd Olszewskiego niezwykle ciężkich oskarżeń. Bronisław Geremek oświadczył na przykład, że akcja lustracyjna „nosiła znamiona zamachu stanu”, a Jacek Kuroń ocenił, że „pod rządami Olszewskiego nasz kraj stał się pośmiewiskiem świata”. Tymczasem w listopadzie 1992 r. sejmowa Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych uznała, że nie wydano rozkazu o wprowadzeniu stanu gotowości w NJ MSW. Także specjalna sejmowa Komisja ds. zbadania sposobu wykonania uchwały lustracyjnej, na której czele stanął Jerzy Ciemniewski (UD), nie zdołała znaleźć żadnych śladów zamachowych planów Macierewicza. Podobnie zakończyło się śledztwo wszczęte przez Prokuraturę Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Komisja Ciemniewskiego stwierdziła natomiast w sprawozdaniu końcowym, przyjętym zresztą przy votum separatum kilku jej członków, że działania ministra „mogły doprowadzić do destabilizacji najwyższych organów państwa”. Sejm przyjął sprawozdanie Komisji większością 184 głosów, przeciwko 110. Jednak mimo stwierdzenia przez Komisję, iż „istnieją podstawy do rozpatrzenia odpowiedzialności konstytucyjnej” Olszewskiego, Macierewicza i Naimskiego, żaden z nich nigdy nie został postawiony przed Trybunałem Stanu259). Większość przywódców ugrupowań, które doprowadziły do obalenia rządu Olszewskiego, opowiedziała się za stworzeniem systemu sprawdzania osób mających zająć wysokie stanowiska państwowe. Konieczność rychłego wprowadzenia procedur lustracyjnych podkreślał także prezydent Wałęsa. Latem 1992 r. zgłoszono nawet w Sejmie kilka projektów odpowiednich ustaw, ale - co bardzo znamienne - do uchwalenia aktu prawnego przewidującego lustrację nie doszło. Stało się tak, mimo że systemy sprawdzania istnieją w większości krajów świata i są uważane za jeden z podstawowych warunków bezpieczeństwa państwa. Odłożenie problemu nie oznaczało jednak jego likwidacji i sprawa lustracji powróciła na nowo po kilku latach, tym razem jako pokłosie afery Oleksego. Kiedy w grudniu 1996 r. OBOP przeprowadził badania dotyczące opinii Polaków w tej kwestii, okazało się, że 72% respondentów jest przekonanych, iż wśród urzędników państwowych wysokiego szczebla są współpracownicy byłej SB. Jeszcze więcej, bo aż 77% obywateli było zdania, że nie powinni oni pełnić żadnych funkcji publicznych260). * * * Bilans rządu Olszewskiego, pierwszego i jedynego w dotychczasowej historii III Rzeczypospolitej gabinetu o wyraźnie prawicowej orientacji, trudno uznać za dodatni. Wśród jego nielicznych zasług wymienić można wyraźniejsze niż dotąd zorientowanie Polski w kierunku współpracy militarnej z Zachodem oraz podtrzymanie rynkowego kierunku przemian gospodarczych. Wszelako rząd ten nie zdołał zapoczątkować żadnej istotnej reformy dotyczącej tak gospodarki, jak też funkcjonowania państwa, a plany w tym zakresie nie wyszły w większości przypadków poza poziom luźnych koncepcji. Jedyna znacząca próba zerwania ze spuścizną PRL-u, jaką stanowiła akcja lustracyjna, została przeprowadzona w sposób tak fatalny, że nie tylko przyspieszyła upadek rządu, ale co gorsza umocniła niepomiernie front przeciwników lustracji. Obrońcy rządu podnoszą, że ekipie Olszewskiego zabrakło czasu, a wszelkie jej działania podlegały ostrym atakom ze strony większości mediów. Argumenty te są w dużej części trafne, ale trzeba równocześnie pamiętać, że Olszewskiemu - konsekwentnie odrzucającemu możliwość stworzenia większościowej koalicji - zabrakło czasu na własne życzenie, a polityka informacyjna jego rządu pozostawiała wiele do życzenia i spotęgowała jedynie wrogie nastawienie środków masowego przekazu. Z kolei histeryczna kampania, rozpętana przez prezydenta i środowiska unijno-liberalne przeciwko obalonemu rządowi, zaszkodziła w gruncie rzeczy całemu dawnemu obozowi antykomunistycznej opozycji. Chociaż bowiem - o czym często się zapomina - na liście Macierewicza najwięcej posłów pochodziło z klubu SLD, konflikt lustracyjny został odebrany przez opinię publiczną jako kolejna awantura w łonie ruchu solidarnościowego, a jej głównym beneficjentem stały się ugrupowania o PRL-owskiej prowieniencji, czyli SdRP i PSL. Rozdział IX SCHYŁEK RZĄDÓW SOLIDARNOŚCIOWYCH Wywołana przez akcję lustracyjną oraz upadek rządu Olszewskiego atmosfera ogromnego napięcia politycznego wydatnie ułatwiła prezydentowi wylansowanie Waldemara Pawlaka na premiera. Z punktu widzenia Wałęsy był to wówczas kandydat optymalny: ten zaledwie 32-letni, w istocie dopiero początkujący polityk, stwarzał nadzieję na pełną dyspozycyjność, do której prezydent wyraźnie przyzwyczaił się w okresie premierostwa Bieleckiego. Z kolei dla przywódców ugrupowań popierających kandydaturę Pawlaka najistotniejsze było natychmiastowe usunięcie ze stanowiska znienawidzonego Olszewskiego, nie zaś osoba nowego szefa rządu. Był to zatem klasyczny przykład negatywnej koalicji, w której nie zastanawiano się nad dalekosiężnymi skutkami oddania liderowi PSL funkcji premiera. 1. PAWLAK PREMIEREM 5 czerwca 1992 r. za kandydaturą Pawlaka na stanowisko prezesa Rady Ministrów głosowało w Sejmie 261 posłów z UD (poza Frakcją Prawicy Demokratycznej Aleksandra Halla), KLD, PPG, KPN, SLD, PSL i „Solidarności Pracy”. Przeciwko było 149 z „Solidarności”, PC, ZChN, PL, SLCh, ChD, PChD, UPR oraz FPD, wstrzymało się zaś 7. Nowy premier - działając zgodnie z instrukcją Wałęsy - w pierwszej kolejności pozbawił możliwości urzędowania najbliższych współpracowników Olszewskiego. Zgodnie z obowiązującą dotąd praktyką konstytucyjną, ministrowie zdymisjonowanego rządu pełnili swoje obowiązki do czasu powołania przez Sejm swoich następców. Tym razem jednak Pawlak złamał tę zasadę, powołując kierowników MSW (Andrzej Milczanowski), MON (Janusz Onyszkiewicz) i URM (Aleksander Łuczak). Wrogość wobec Macierewicza była tak wielka, że nie wpuszczono go nawet - mimo że formalnie był w dalszym ciągu ministrem - do gmachu MSW, gdzie tymczasem niektórzy politycy, umieszczeni przezeń na liście przekazanej 4 czerwca do Sejmu, przeglądali swoje akta. Listę pierwszych ruchów kadrowych Pawlaka uzupełniało zdymisjonowanie Zbigniewa Romaszewskiego i przywrócenie na stanowisko prezesa Radiokomitetu Janusza Zaorskiego. Obejmując stanowisko premiera Pawlak liczył, że zdoła - przy wydatnym wsparciu Belwederu - zbudować większościową koalicję, złożoną z partii, które poparły jego kandydaturę. Od początku w grę nie wchodził jedynie udział SLD, z uwagi na zdecydowaną niechęć praktycznie wszystkich ugrupowań do współpracy z postkomunistami. Pawlak jednak, jako lider formacji o PRL-owskich korzeniach, mógł liczyć na - nieskrywaną zresztą - sympatię oraz życzliwą neutralność SLD. Oceniając misję Pawlaka, Aleksander Kwaśniewski uznał ją za „próbę stworzenia nowej sytuacji politycznej w Polsce. Takiej, która skierowana jest w przyszłość, a nie wyłącznie uwikłana w przeszłość”. Przy okazji Kwaśniewski pochwalił też gospodarza Belwederu: „Trzeba docenić odwagę prezydenta Lecha Wałęsy, który zgłaszając kandydaturę W. Pawlaka dokonał kroku rzeczywiście historycznego”261). Takie stanowisko przewodniczącego drugiego co do wielkości klubu sejmowego dobrze wróżyło przyszłemu rządowi. Jego podstawę początkowo stanowić miał sojusz małej koalicji (czyli UD, KLD i PPG) z PSL i KPN. Ugrupowania te dysponowały blisko połową ogólnej liczby posłów, co stwarzało teoretyczną możliwość powołania rządu o znacznie bardziej stabilnej podstawie niż poprzedni gabinet. Zbudowanie porozumienia w takim właśnie kształcie było najkorzystniejsze dla Pawlaka, ustawiało go bowiem na pozycji arbitra między wyraźnie niechętnymi sobie małą koalicją i KPN. Dlatego lider PSL skłonny był pójść nawet na daleko idące ustępstwa, aby tylko doprowadzić do porozumienia między Mazowieckim i Moczulskim. Według relacji tego ostatniego: „mówiliśmy [z Mazowieckim - A.D.] jeden drugiemu, właściwie to samo: ugniesz się, to zrobimy razem rząd. Kluczem i symbolem była sprawa korekty budżetu. Ja zwracałem uwagę, że budżet jest nierealny i pierwsze co należy zrobić, to dokonać jego zmiany. (...) Chodziło w tym również o coś innego: kto będzie narzucał ton temu rządowi. Sprawa budżetu stanowiła jedynie pierwszą próbę sił”262). 13 czerwca uczestnicy rozmów wydali oświadczenie, w którym poinformowano o osiągnięciu porozumienia co do celowości szybkiego uchwalenia małej konstytucji, ordynacji wyborczej do Sejmu, ustawy o radiofonii i telewizji, a także o konieczności „podjęcia działań zmierzających do zapewnienia praworządności” i „wprowadzenia obiektywnego systemu informacyjnego”. Równocześnie jednak oświadczenie głosiło, że „nie uzgodniono podstaw do spójnego programu polityki gospodarczej przyszłego rządu”. Problem ten starano się bezskutecznie rozwiązać w trakcie toczonych równolegle z głównymi negocjacjami rozmów ekspertów ekonomicznych pięciu ugrupowań. Zakończyły się one ostatecznie 16 czerwca, a ich rezultatem był protokół, który prawie w całości wypełniało wyliczenie różnic między KPN a małą koalicją. Dotyczyły one m.in. stosunku do budżetu, zasad polityki pieniężnej, prywatyzacji oraz metody określania kursu walut263). Wieczorem 19 czerwca doszło do ostatnich - zakończonych fiaskiem - rozmów z udziałem KPN. Wpływ na niepowodzenie negocjacji miało też jednoznacznie wrogie wobec Pawlaka stanowisko „Solidarności”, PC i ZChN, oznaczające, że jego rząd mógłby powstać tylko przy poparciu SLD, co dla konfederatów było nie do przyjęcia. Odejście KPN przekreśliło najkorzystniejszy dla lidera PSL wariant koalicji rządowej, ale nie zamierzał on bynajmniej rezygnować. W dalszym ciągu wyraźnie sprzyjał mu prezydent, popierający misję Pawlaka i broniący go przed zarzutami ze strony ZChN i PC, głoszącymi, że nowy rząd doprowadzi do odbudowy wpływów sił postpeerelowskich. „Pawlak był na Jasnej Górze więcej razy niż ja i modli się ładniej niż ja” - wystawiał mu w charakterystyczny dla siebie sposób świadectwo moralności Lech Wałęsa. Równocześnie prezydent sondował w rozmowach z Pawlakiem możliwość powołania rządu prezydenckiego, w którym lider PSL stałby na czele gabinetu złożonego z kierowników ministerstw w randze sekretarzy lub podsekretarzy stanu. Pawlak był jednak zbyt ostrożny, aby zdecydować się na taki - zdecydowanie sprzeczny z konstytucją - wariant, którego realizacja mogła doprowadzić do gwałtownego konfliktu między Belwederem a Sejmem. O ile rozmowy koalicyjne z udziałem KPN ugrzęzły już na etapie spraw programowych, to następna ich faza - toczona między PSL a małą koalicją - zatrzymała się na kwestiach personalnych. 25 czerwca Donald Tusk zaproponował powierzenie stanowisk wicepremierów Jackowi Kuroniowi i Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu. Dla Pawlaka to ostatnie nazwisko było nie do przyjęcia. „To komplikuje sprawę - oświadczył - gdy były dyrektor firmy zostaje nagle wicedyrektorem”. Premier nie chciał się zresztą zgodzić, aby mała koalicja opanowała oba stanowiska jego zastępców. Dlatego zamiast Bieleckiego, PSL zaproponował ludowca Bogdana Łukasiewicza. Doprowadziło to do faktycznego impasu w rozmowach, który umocniło uformowanie się konkurencyjnej koalicji (tzw. Piątki), złożonej z ugrupowań popierających wcześniej Olszewskiego (ZChN, PC, PL, SLCh i PChD), w których nie było już jednak zwolenników byłego premiera. W nocy z 30 czerwca na 1 lipca mała koalicja - prowadząca już wówczas sondażowe rozmowy z Piątką - zadecydowała o rezygnacji z udziału w rządzie Pawlaka. Mimo to wygłosił on 1 lipca w Sejmie swoje expose, nie podając wszelako składu Rady Ministrów. Zażądał natomiast, aby posłowie głosowali nad przedstawionym przez niego programem. Kiedy Konwent Seniorów odrzucił ten postulat, jako sprzeczny z praktyką konstytucyjną, Pawlak poprosił o dzień zwłoki dla podjęcia ostatecznych decyzji. Następnego zaś dnia zwrócił się z wnioskiem o dymisję, jednak nie do Sejmu, który go powołał, ale do prezydenta. Był to kolejny wybieg służący zyskaniu na czasie, bowiem Wałęsa - co było do przewidzenia - oświadczył, że nie zamierza odwoływać Pawlaka. 3 lipca prezydent spotkał się z przedstawicielami małej koalicji, próbując ich bezskutecznie zmusić do zaakceptowania nowej wersji składu rządu. „Uważamy misję premiera Pawlaka za wyczerpaną” - oświadczył po spotkaniu w Belwederze Bronisław Geremek. Tego samego dnia doszło do rozmów przywódców małej koalicji z reprezentantami Piątki na temat powołania nowego premiera oraz rządu. 5 lipca Wałęsa próbował jeszcze raz wrócić do idei rządu prezydenckiego, wystosowując do Pawlaka list z sugestią „natychmiastowego powołania kierowników newralgicznych dla funkcjono-wania kraju resortów”. Rzecznik prezydenta Andrzej Drzycimski oświadczył równocześnie, że prezydent jest otwarty na rozmowy z ewentualną większościową koalicją, ale „nie widzi w tej chwili szans na stworzenie takiej większości”264). Ku zaskoczeniu Wałęsy i nie bez wpływu gróźb płynących nieustannie z Belwederu, okazało się to jednak możliwe. Pawlak, mimo silnego wsparcia Wałęsy oraz osobistych zabiegów, które w końcowej fazie nabrały lekko groteskowego charakteru, nie zdołał stworzyć rządu. Jednak ta porażka w dłuższej perspektywie okazała się zbawienna zarówno dla niego samego, jak i dla PSL. Zamiast stawać na czele chwiejnej koalicji, w której i tak niewiele miałby do powiedzenia, znajdując się w stalowym uścisku Belwederu oraz Unii Demokratycznej, przeszedł do opozycji, gdzie zyskał w następnych miesiącach kolejne punkty w oczach rolników, jako zdecydowany krytyk „antychłopskiego” rządu solidarnościowego. Zresztą pozostając oficjalnie w opozycji, PSL dysponowało sporą - w większości odziedziczoną jeszcze po ZSL - reprezentacją w administracji centralnej, kontrolując na przełomie 1992 i 1993 r. aż 42 stanowiska od wiceministra do wicedyrektora departamentu. 33 dni sprawowania funkcji premiera pozwoliły Pawlakowi przeobrazić się z prowincjonalnego działacza, kupującego w związku z awansem, jaki go spotkał, nowe garnitury i skarpetki, w postać należącą do ścisłej czołówki krajowej sceny politycznej. Fakt, że lider PSL został trzecim w dziejach Polski - po Wincentym Witosie i Stanisławie Mikołajczyku - ludowym premierem, nie tylko uczynił zeń najpopularniejszego polityka na polskiej wsi, ale ostatecznie przesądził o supremacji PSL nad innymi ugrupowaniami chłopskimi. Na III Kongresie PSL w listopadzie 1992 r. nikt nie próbował nawet konkurować z Pawlakiem o stanowisko prezesa partii, a jego wybór na kolejną kadencję dokonany został prawie jednomyślnie. Wszystko to Pawlak otrzymał za sprawą prezydenta, który - pragnąc pozbyć się za wszelką cenę Olszewskiego - oddał w ten sposób kolejną niedźwiedzią przysługę obozowi politycznemu, z którego sam się wywodził. Zakończona fiaskiem misja Pawlaka, nie przez przypadek określona przez Aleksandra Kwaśniewskiego mianem „historycznego kroku”, okazała się prologiem do triumfu wyborczego SLD i PSL w roku następnym. 2. RZĄD SUCHOCKIEJ Do rozmów między przedstawicielami małej koalicji oraz Piątki doszło 3 lipca dzięki pośrednictwu posłów Jana Rulewskiego i Bogdana Borusewicza z klubu „Solidarności”, którzy - zgodnie z wcześniejszymi propozycjami Aleksandra Halla, krytykującego rozmowy władz UD z Pawlakiem - postanowili doprowadzić do stworzenia rządu opierającego się na ugrupowaniach postsolidarnościowych. W trakcie tego spotkania zgłoszono cały szereg kandydatur na stanowisko premiera: mała koalicja proponowała Hannę Suchocką (UD) lub Jacka Merkla (KLD), PL swojego lidera Gabriela Janowskiego, PC Lecha Kaczyńskiego i Jerzego Eysymontta, SLCh Józefa Ślisza, natomiast PChD Pawła Łączkowskiego. Premierowskie aspiracje zgłaszał także Henryk Goryszewski z ZChN, który przypuszczalnie znajdował się na rezerwowej liście belwederskich kandydatów. Szybko stało się jasne, że dla wszystkich ośmiu ugrupowań najłatwiejsza do zaakceptowania jest Hanna Suchocka. Pozbawiona cech przywódczych i szerzej nie znana posłanka UD, okazała się istotnie doskonałą kandydatką na stanowisko szefa rządu, w którego tworzeniu wzięła jedynie symboliczny udział. „Wiedziałam, że wchodzę w pewien układ polityczny i swym nazwiskiem zaczynam firmować rząd, o którego składzie decyduję w ograniczonym zakresie” - przyznała bez skrępowania po powołaniu przez Sejm pani premier265). Negocjacje w sprawie utworzenia rządu Suchockiej toczyły się w iście maratońskim trybie. Zasadnicza ich część, rozpoczęta rankiem 3 lipca, zakończyła się dopiero następnego dnia o świcie. Najpoważniejszy konflikt dotyczył kandydatury Adama Glapińskiego, którego kierownictwo PC chciało widzieć w dalszym ciągu na stanowisku ministra współpracy gospodarczej z zagranicą. Wywołało to zdecydowany opór małej koalicji, oskarżającej Glapińskiego o błędną politykę, za której symbol uważano wprowadzenie kontyngentów na import paliw. W tej sytuacji przedstawiciele PC zaproponowali, aby Glapiński został wicepremierem, ale i ta oferta została odrzucona. Jarosław Kaczyński argumentował później, że sprawa Glapińskiego miała charakter zastępczy, w istocie bowiem chodziło o marginalizację PC. Było to dość dziwne stanowisko, bowiem oferowano Porozumieniu łącznie aż pięć tek i to w chwili, gdy jego klub sejmowy liczył - po odejściu zeń zwolenników Olszewskiego - zaledwie 31 posłów. Kaczyński miał rację twierdząc, że rząd Suchockiej będzie zdominowany przez UD i KLD, ale poziom tej dominacji wzrósł wydatnie właśnie poprzez wycofanie się PC. W sumie Kaczyński powtórzył błąd Olszewskiego sprzed kilku miesięcy, kiedy sam atakował go za niechęć do rozmów z Unią. Sytuacja przetargowa lidera PC w lipcu 1992 r. była oczywiście nieporównanie gorsza niż swego czasu premiera Olszewskiego, ale niezdolność Kaczyńskiego do kompromisu okazała się dlań wysoce szkodliwa i w jej efekcie znalazł się - na własne życzenie - na bocznym torze. Do sporów doszło także na tle obsady stanowiska ministra spraw wewnętrznych, które Piątka chciała powierzyć Arturowi Balazsowi z SLCh. Kandydatura ta spotkała się oporem małej koalicji, a o jej upadku przesądziło ostatecznie stanowisko Wałęsy, żądającego pozostawienia w MSW dotychczasowego kierownika Andrzeja Milczanowskiego, co bardzo odpowiadało UD. Prezydent przyjął Suchocką dopiero 8 lipca, godząc się ostatecznie z porażką Pawlaka. Wobec powstania większościowej koalicji, zmuszony był skierować do Sejmu wniosek o odwołanie Pawlaka i formalnie desygnować Suchocką. 10 lipca Sejm odwołał Pawlaka ze stanowiska szefa rządu i powierzył funkcję Prezesa Rady Ministrów Hannie Suchockiej. Za wnioskiem w tej ostatniej sprawie głosowało 233 posłów z UD, KLD, PPG, ZChN, PL, SLCh, PChD, NSZZ „Solidarność”, „Solidarności Pracy”, części ChD oraz Mniejszości Niemieckiej. Przeciwko było 61 posłów z Ruchu dla Rzeczypospolitej (zwolennicy J. Olszewskiego) oraz częściowo z SLD, PSL i UPR, natomiast 113 - z KPN, PC, SLD, PSL, ChD - wstrzymało się od głosu. Ostatni kryzys związany z powołaniem rządu nastąpił już po przesłuchaniu przez komisje sejmowe zaproponowanych przez premier Suchocką kandydatów na ministrów. Czterech z nich (Zbigniew Jaworski i Jerzy Kropiwnicki z ZChN, Zygmunt Hortmanowicz z PL oraz Wacław Niewiarowski z SLCh) otrzymało negatywne opinie komisji. W przypadku kandydata na ministra transportu Zbigniewa Jaworskiego komisja orzekła, że cechuje go „brak wiedzy fachowej, brak cech przywódczych, niski poziom intelektualny”. W tej sytuacji Suchocka postanowiła pozbyć się przynajmniej dwóch najgorzej ocenionych kandydatów, co jednak wywołało gwałtowny sprzeciw ugrupowań, które ich wysunęły. Zaostrzeniu sporu zapobiegł nieoczekiwany wniosek KPN, którego posłowie zażądali, aby nie obsadzać stanowiska ministra przekształceń własnościowych do czasu zakończenia kontroli NIK w tym resorcie. Konfederatom chodziło o uniemożli-wienie objęcia tej funkcji Januszowi Lewandowskiemu, ostro krytykowanemu przez KPN za działalność w rządzie Bieleckiego. Gdy ZChN, PL i SLCh zagroziły poparciem wniosku Konfederacji, kierownictwo małej koalicji, a w ślad za nim Suchocka, porzuciła myśl o dokonywaniu jakichkolwiek zmian w ustalonej już liście ministrów. Do głosowania nad składem Rady Ministrów doszło 11 lipca. Rząd poparło 226 posłów z UD, KLD, PPG, ZChN, PL, SLCh, PChD, NSZZ „Solidarność” oraz Mniejszości Niemieckiej, przeciwko było 124 z SLD, PSL, KPN, RdR, „Solidarności Pracy” i UPR, wstrzymało się zaś 28 głównie z PC266). Skład gabinetu Hanny Suchockiej przedstawiał się następująco: Henryk Goryszewski (ZChN) - wicepremier, przewodniczący KERM; Paweł Łączkowski (PChD) - wicepremier, przewodniczący KSRM; Jan Maria Rokita (UD) - szef URM; Janusz Onyszkiewicz (UD) - MON; Krzysztof Skubiszewski (bezp.) - MSZ; Jerzy Osiatyński (UD) - minister finansów; Andrzej Milczanowski (bezp.) - MSW; Gabriel Janowski (PL) - rolnictwo; Zbigniew Dyka (ZChN) - sprawiedliwość; Zygmunt Hortmanowicz (PL) - ochrona środowiska; Andrzej Wojtyła (SLCh) - zdrowie i opieka społeczna; Jacek Kuroń (UD) - praca i polityka socjalna; Jerzy Kropiwnicki (ZChN) - Centralny Urząd Planowania; Zdobysław Flisowski (ZChN) - edukacja; Andrzej Arendarski (KLD) - współpraca gospodarcza z zagranicą; Zbigniew Jaworski (ZChN) - transport; Wacław Niewiarowski (PL) - przemysł; Krzysztof Kilian (KLD) - łączność; Andrzej Bratkowski (bezp.) - gospodarka przestrzenna i budownictwo; Janusz Lewandowski (KLD) - przekształcenia własnościowe; Jan Krzysztof Bielecki (KLD) - minister d/s integracji z EWG; Zbigniew Eysmont (PPG) - minister d/s przedsiębior-czości; Jerzy Kamiński (PL) - minister d/s kontaktów z parlamentem i partiami politycznymi. Stanowisko ministra kultury, zarezerwowane dla ZChN, pozostawało bardzo długo nie obsadzone. Najpierw Zjednoczenie nie mogło znaleźć odpowiedniego kandydata, później zaś Wałęsa niespodziewanie odmówił mianowania wysuniętego przez tę partię Zbigniewa Klajnerta, zasłaniając się negatywną opinią Rady Kultury przy Prezydencie, na której czele stał Andrzej Wajda. Cała sprawa była przejawem jednego ze sporów kompetencyjnych, które toczyły się między Belwederem a rządem i parlamentem. W świetle obowiązującej już wówczas małej konstytucji Wałęsa nie miał bowiem prawa opiniowania kandydata na stanowisko ministra kultury i jego działanie wyraźnie zmierzało w kierunku poszerzenia swoich uprawnień drogą faktów dokonanych. Ostatecznie ZChN, nie chcąc narażać się Belwederowi, wysunęło nowego kandydata. Tym razem prezydent nie zgłosił już zastrzeżeń i 17 lutego 1993 r. szefem resortu kultury został Jerzy Góral. Pod względem liczby ministrów partyjnych, rząd Suchockiej był najbardziej upolitycznionym ze wszystkich dotychczasowych gabinetów w III Rzeczypospolitej. Do żadnej partii nie należało zaledwie trzech jego ministrów. Wśród pozostałych najwięcej przedstawicieli (po 5) posiadały UD i ZChN, co stanowiło potwierdzenie, że rząd opiera się na sojuszu tych właśnie dwóch ugrupowań. Nie był to jednak sojusz równoprawny, bowiem UD wraz z wspierającym ją KLD (4 ministrów) wyraźnie dominowała, tak pod względem programowym, jak i personalnym. Wywoływało to nieustanne kontrowersje w klubie parlamentarnym ZChN, w którym grupa siedmiu posłów niechętnych udziałowi w koalicji powołała latem 1992 r. tzw. Akcję Katolików, krytykującą nieustannie różne posunięcia gabinetu Suchockiej. W styczniu 1993 r., pod presją władz ZChN, Akcja została rozwiązana, a klub zdecydowało się opuścić jedynie dwóch związanych z nią posłów. III Zjazd ZChN, obradujący w dniach 27-28 lutego 1993 r., poparł udział Zjednoczenia w koalicji, chociaż nie obyło się bez głosów krytycznych (celował w tym zwłaszcza Jan Łopuszański), a delegaci przyjęli uchwałę postulującą „wprowadzenie wiarygodnych gwarancji zachowania wewnętrznego politycznego parytetu koalicji rządowej”. Prezesem Zjednoczenia wybrano po raz kolejny wyraźną większością głosów (122 przy 35 przeciwnych i 1 wstrzymującym) Wiesława Chrzanowskiego267). Wśród innych partii koalicji rządowej pewne znaczenie posiadało jeszcze PL, mające czterech ministrów, natomiast PChD, PPG i SLCh, dysponujące po jednym członku rządu, odgrywały jedynie rolę tła. Siedmiopartyjna - a później, po odejściu FPD z UD - ośmiopartyjna koalicja, której los w Sejmie zależał w dodatku od wsparcia klubu NSZZ „Solidarność”, targana była nieustannymi konfliktami wewnętrznymi. Najwięcej z nich wybuchało między tandemem UD-KLD a ZChN, potwierdzając tezę licznych obserwatorów uznających sojusz tych partii za wielce egzotyczny. Prawdziwym mistrzem w tworzeniu zadrażnień okazał się wicepremier ds. gospodarczych Henryk Goryszewski. Jako prawnik, na ekonomii znał się nieszczególnie, co wszakże nie przeszkadzało mu formułować rozmaitych, wielce kategorycznych opinii w tej dziedzinie. Ogromny rozgłos zapewniła mu wypowiedź, że katolicki charakter Polski jest dla niego ważniejszy od poziomu jej zamożności. Zamiast rozwiązywać żmudne problemy ekonomiczne, ten energiczny działacz ZChN zdecydowanie wolał odgrywać rolę drugiego premiera, zabierającego głos w sprawach polityki zagranicznej czy też politycznej podstawy rządu. „Jako polityk o wyraźnej prowieniencji endeckiej - oświadczył w lipcu 1992 r. - mogę szukać wzorców w różnych krajach Europy, ale w Niemczech będę szukał na samym końcu, a już na pewno nie będę się do tego przyznawał”. Łatwo się domyśleć, jakie wrażenie wywierały tego rodzaju wypowiedzi w kraju będącym nie tylko najważniejszym partnerem handlowym Polski, ale i jednym z głównych jej wierzycieli. W październiku Goryszewski stwierdził z kolei, że jest przeciwnikiem traktatu z Maastricht, co w wątpliwym świetle stawiało zabiegi Polski o zacieśnienie współpracy z Unią Europejską. 21 listopada wprawił natomiast w osłupienie liderów UD i ZChN oświadczając, że „koalicja rządowa jest w stanie przetrwać nawet bez Unii Demokratycznej”268). Wypowiedź ta doprowadziła do zwołania specjalnej konferencji prasowej Bronisława Geremka i Stefana Niesiołowskiego, na której zapewniali oni o trwałości sojuszu UD-ZChN. Premier Suchocka bezskutecznie starała się poskromić swego niesfornego zastępcę, nieustannie zaskakującego rząd rozmaitymi wystąpieniami. Po jednym z kolejnych kryzysów Goryszewski zapytany o to, czy poda się do dymisji, stwierdził: „Kobra uderza, ale nigdy o tym nie mówi”, a zaskoczonym dziennikarzom wyjaśnił, że w młodości nosił przydomek „Kobra”. Pacyfikowanie wicepremiera było o tyle utrudnione, że przy całej swej ekscentryczności należał w kierownictwie ZChN do najbardziej gorliwych zwolenników udziału swej partii w rządzie i z tego punktu widzenia był cenny dla UD oraz pani premier. Spory między ZChN a unijno-liberalną większością koalicji doprowadziły do unicestwienia szeregu rządowych projektów. Opór Zjednoczenia zablokował m.in. skierowanie w lutym 1993 r. do Sejmu rządowego projektu ustawy przyznającej Radzie Ministrów prawo wydawania dekretów. Kierownictwo ZChN - obawiające się nadmiernego uniezależnienia rządu - zażądało tak znacznego ograniczenia zakresu dekretów, że ich zastosowanie jako narzędzia przyspieszającego reformy straciło sens. Z kolei z przyczyn ideologicznych posłowie Zjednoczenia doprowadzili w marcu 1993 r. do odrzucenia przez Sejm informacji MSZ o utworzeniu przez Polskę, wraz ze Słowacją, Węgrami i Ukrainą, euroregionu Karpaty. Decyzja parlamentu nie miała wiążącego charakteru, ale stawiała pod znakiem zapytania kierunek polityki zagranicznej rządu oraz spójność koalicji. Jakkolwiek ZChN dzierżyło prym w mnożeniu sporów wewnątrz obozu rządowego, to zastrzeżenia zgłaszały także inne partie koalicji. Niezadowolone było kierownictwo PL, nieustannie krytykujące politykę rolną gabinetu za brak należytego wsparcia dla wsi. Na drugim biegunie znajdowali się liberałowie, atakujący rząd za fiskalizm oraz nadmierne wspieranie nieefektywnych gałęzi gospodarki. Pretensje ludowców i liberałów, mimo że wzajemnie przeciwstawne, nie przeszkodziły im w styczniu 1993 r. głosować wspólnie z opozycją przeciwko zmianom w ustawie o podatku VAT. Zastrzeżenia do polityki gabinetu zgłaszały nawet władze UD (!), skarżąc się od czasu do czasu na brak konsultacji. Co ciekawe, krytykowano za to szczególnie samą premier Suchocką oraz unijnego szefa URM Rokitę, któremu zarzucano błędy w polityce personalnej. W szczególności miały się one przejawiać w niedostatecznym udziale członków UD w centralnej administracji państwowej. Dystansowanie się partii tworzących koalicję od rządu i jego ciągłe krytykowanie, przypominało sytuację gabinetu Bieleckiego. Tyle tylko, że ten ostatni został utworzony jako rząd przejściowy, w przeciwieństwie do gabinetu Suchockiej, który - przynajmniej teoretycznie - mógł trwać do następnych wyborów parlamentarnych w 1995 r. Jednak nieustanne kryzysy koalicyjne sprawiły, że już po kilku miesiącach funkcjonowania Rady Ministrów mało kto wierzył w tak długą perspektywę. Rząd Suchockiej dysponował minimalną przewagą głosów w Sejmie. W kilku przypadkach jego przedłożenia udało się uchwalić tylko dlatego, że na głosowanie w Sejmie zdążyła pani premier oraz jej ministrowie będący równocześnie posłami. Tak stało się w przypadku głosowania nad rządowymi założeniami polityki społeczno-gospodarczej na 1993 r., kiedy dzięki czujności posła Henryka Wujca (UD), udało się w porę ściągnąć do parlamentu czterech członków rządu i przyjąć dokument większością zaledwie trzech głosów. Niekiedy jednak - zwłaszcza gdy zaczynały się waśnie koalicyjne - głosów popierających rząd w Sejmie brakowało. Dlatego od czasu do czasu pojawiały się postulaty rozszerzenia koalicji rządowej. Za najpoważniejszych kandydatów do roli ewentualnych sojuszników uznawano PSL i PC. Partia Kaczyńskiego - targana zresztą wewnętrznym konfliktem na tle stosunku do rządu - przedstawiła już we wrześniu 1992 r. listę 13 postulatów warunkujących udział PC w koalicji. Okazały się one jednak nie do przyjęcia dla rządu, czego zresztą trudno było oczekiwać, w sytuacji, gdy posłowie PC - wraz z reprezentantami KPN i RdR - złożyli wniosek o odwołanie szefa URM Jana Rokity m.in. za „butę i arogancję”, z jaką potraktował interpelujących go parlamentarzystów. 10 października kierownictwo PC zapowiedziało przejście do „twardej opozycji”, a w następnych miesiącach - szczególnie zaś od chwili, gdy Kaczyński w styczniu 1993 r. rozpoczął totalną wojnę z Belwederem - udział PC w koalicji mógłby rządowi jedynie zaszkodzić. Także plany włączenia do koalicji PSL nie wyszły nigdy - mimo licznych wypowiedzi Bronisława Geremka - poza stadium nieformalnych sondaży. W istocie rzeczy, dominujący w rządzie obóz unijno--liberalny nie chciał poszerzenia koalicji, bojąc się osłabienia swej uprzywilejowanej pozycji. Wykonywane od czasu do czasu gesty pod adresem PSL (np. listopadowe spotkanie Pawlaka i Suchockiej) miały charakter instrumentalny i służyły przywoływaniu do porządku koalicyjnego PL, raz po raz grożącego opuszczeniem rządu. Z kolei głośna wypowiedź Geremka z 27 marca 1993 r., w której opowiedział się za zawarciem „mądrego kontraktu z SLD” była formą nacisku na ZChN poprzez wskazanie mu koalicyjnej alternatywy. W Unii Demokratycznej istniało co prawda silne skrzydło postulujące zawarcie tzw. historycznego kompromisu z postkomunistami, ale nie miało ono większości w kierownictwie partii. Jego czołowym reprezentantem był Władysław Frasyniuk, który w lutym 1993 r. w wywiadzie dla „Polityki” uzasadniał jego potrzebę już nie tyle koniecznością wzmocnienia rządu, co troską o los formacji postkomunistycznej : „Jestem zdecydowanym zwolennikiem rozmawiania z SLD. (...) SLD spychany do getta, zaczyna wykonywać ruchy niekontrolowane. Trzeba przełamać opory. Wielu polityków z UD boi się etykietki »lewicowy«, »różowy«. Moim zdaniem jest to błąd. Dojdzie do tego, że nowoczesna, pragmatyczna opcja w SLD zostanie usunięta na drugi plan, a na czoło wysuną się populiści albo dawni komunistyczni konserwatyści”269). Współpraca koalicji rządowej z SLD miała charakter incydentalny i dotyczyła kilku zaledwie spraw, których przeprowadzenie w Sejmie bez poparcia postkomunistów nie było możliwe. W szczególności chodziło o głosowania nad przyjęciem małej konstytucji i Programu Powszechnej Prywatyzacji oraz wybory członków Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (KRRiTV). Nowa Rada Ministrów rozpoczęła urzędowanie w chwili, gdy przez Polskę przetaczała się kolejna wielka fala strajków. Największe miały miejsce w Mielcu, Tychach, Zagłębiu Miedziowym oraz na Górnym Śląsku. Sześć central związkowych (w tym OPZZ, „Samoobrona” i „Solidarność '80”) utworzyło nawet Krajowy Komitet Negocjacyjno-Strajkowy, ale nie zdołał on doprowadzić do przekształcenia protestów płacowych w skoordynowaną akcję antyrządową. Ogółem w lipcu doszło do 38 strajków i 47 akcji protestacyjnych. Strajki trwały także w sierpniu, ale stopniowo rządowi udało sieje ugasić. Oficjalnie premier Suchocka zajmowała wobec wszystkich strajkujących twarde stanowisko. W czasie wizyty w Poznaniu w pierwszej połowie sierpnia powiedziała: „Rozumiem motywy protestujących, ale rząd nie będzie ustępować przed naciskiem strajków, gdyż każde takie ustępstwo byłoby krzywdzeniem tych, którzy nie mogą zastrajkować o swoje”. W rzeczywistości jednak rząd stosował trafną strategię selekcjonowania konfliktów. Tam gdzie postulaty były realistyczne (np. WSK Mielec) lub umiarkowane, żądania strajkujących starano się - przynajmniej częściowo - spełnić. Natomiast w przypadku strajków silnie roszczeniowych, rząd zajmował rzeczywiście nieustępliwą postawę. Jej symbolem stał się los strajku w tyskiej FSM, której załoga domagała się, aby średnia miesięczna płaca równała się 10% ceny produkowanego tam Fiata Cinquecento. Blisko dwumiesięczny strajk zakończył się dopiero w połowie września przegraną uczestników protestu. W miesiąc później fabrykę przejął ostatecznie włoski Fiat, którego właściciele - otrzymawszy od polskich władz wyjątkowo korzystne warunki ochrony inwestycji - najwyraźniej uznali, że poradzą sobie z niepokorną załogą. W grudniu doszło do kolejnych masowych strajków, których centrum znajdowało się na Górnym Śląsku. Rozpoczęty 15 grudnia protest objął szybko wszystkie 70 śląskich kopalń, a 17 grudnia przyłączyli się doń również kolejarze z tamtejszej DOKP. Sytuację sprzyjającą wybuchowi strajku wywołało niefortunne przedstawienie w środkach masowego przekazu wstępnych założeń programu restrukturyzacji górnictwa, w których wyeksponowano konieczność odejścia z tego sektora 150 tys. pracowników. Była to jedna z najpoważniejszych porażek polityki informacyjnej rządu, która na ogół prowadzona była dosyć sprawnie, co zresztą ułatwiała życzliwa gabinetowi postawa telewizji oraz sporej części prasy. Walki z górnikami, stanowiącymi jedną z największych w Polsce grup nacisku, rząd Suchockiej - targany wewnętrznymi sprzecznościami i istniejący dzięki poparciu sejmowego klubu NSZZ „Solidarność” (głównego organizatora protestu) - nie był w stanie wygrać. Co prawda wicepremier Goryszewski składał deklaracje nieustępliwości, a w kręgach rządowych mówiło się o rozwiązaniu w stylu Margaret Thatcher, ale w tym samym czasie minister przemysłu Wacław Niewiarowski przystał bez rozgłosu na większość górniczych żądań. Rząd wycofał się m.in. z planu zamknięcia kilku najbardziej deficytowych kopalń, przystąpiono też do tworzenia spółek łączących kopalnie nierentowne z rentownymi, co było rozwiązaniem żywcem zaczerpniętym z epoki PRL. Wysokość dotacji do górnictwa, która w 1993 r. wynieść miała 589 mld, zwiększono o 1,7 bln złotych. Władze zgodziły się także, aby główni odbiorcy węgla - czyli państwowe elektrownie - utrzymywały jego znacząco zwiększone „zapasy strategiczne”. Posunięcia te, stanowiące ewidentny krok wstecz i zwykłe odsunięcie problemu na później, można uzasadnić słabością rządu. Jednak podtrzymywanie w dalszym ciągu szkół górniczych oraz dopuszczenie do zatrudnienia w kopalniach w 1992 r. blisko 17 tys. nowych ludzi, trudno określić inaczej niż jako najzwyklejszą nieudolność. Szukając sposobu na wzmocnienie pozycji Rady Ministrów, Jan Rokita - będący szarą eminencją ekipy rządowej - powrócił do pomysłu przyznania gabinetowi prawa do wydawania dekretów. O stopniu skuteczności takiego rozwiązania nie było się jednak dane Rokicie przekonać, bowiem projekt odpowiedniej ustawy został zablokowany przez ZChN. Niewiele lepszy okazał się los „Paktu o przedsiębiorstwie państwowym w trakcie przekształcania”, który w zamierzeniu rządu - w tym zwłaszcza jego głównego orędownika Jacka Kuronia - rozwiązać miał w sposób systemowy najważniejsze sprawy sektora publicznego: przewidywał m.in. zastąpienie popiwku negocjacyjnym systemem ustalania wzrostu wynagrodzeń, regulował przebieg prywatyzacji oraz mechanizm negocjowania układów zbiorowych, zakres gwarantowanych świadczeń pracowniczych. Projekt paktu opracowano wkrótce po lipcowej fali strajków, a we wrześniu 1992 r. został on przekazany do konsultacji centralom związkowym i organizacjom pracodawców. Po długotrwałych negocjacjach pakt podpisali 22 lutego 1993 r. minister pracy, prezydent Konfederacji Pracodawców Polskich oraz reprezentanci wszystkich większych związków zawodowych poza „Solidarnością '80”. Pakt był krytykowany m.in. za tworzenie nadmiernie rozbudowanego systemu gwarancji dla zatrudnionych (np. zapisy o dofinansowaniu wczasów czy czynszów mieszkaniowych) oraz nadmierne uprzywilejowanie załóg w przypadku prywatyzacji. Pracownicy mieli otrzymywać 10% akcji prywatyzowanej firmy za darmo, a drugie tyle po cenie preferencyjnej. W przypadku małych i średnich przedsiębiorstw zamierzano upowszechnić ich leasing przez spółki pracownicze, co - wobec braku kapitału - mogło je szybko doprowadzić do bankructwa. Pakt stanowił próbę stworzenia korporacyjnego mechanizmu, powstrzymującego powracające cyklicznie fale strajków, które podkopywały coraz wątlejszy fundament rządu. Tej roli nie zdołał jednak odegrać270). Protesty społeczne w okresie istnienia rządu Suchockiej miały swoje główne źródła w zmęczeniu znacznej części Polaków reformami rynkowymi oraz we frustracji spowodowanej postępującym procesem rozwarstwienia majątkowego. Właśnie w tym czasie nastąpiło apogeum ruchu strajkowego w dotychczasowej historii III Rzeczypospolitej. W 1990 r. strajkowało jedynie 115,7 tys. osób, w 1991 r. już 221,5 tys., a w 1992 r. liczba ta skoczyła do 752,5 tys. W 1993 r. ilość uczestników tego rodzaju protestów spadła co prawda do 383,2 tys., ale wzrosła równocześnie z 6351 do 7443 liczba akcji strajkowych. Wskaźniki ekonomiczne z 1993 r. zwiastowały koniec recesji, ale trzeba było jeszcze przynajmniej roku, aby większość obywateli odczuła bodaj minimalną poprawę położenia materialnego. W 1993 r. produkt krajowy brutto wzrósł co prawda o 4%, co postawiło nasz kraj w gronie najszybciej rozwijających się krajów Europy, ale równocześnie był on aż o 14% niższy niż w 1989 r. Z recesji szybciej wychodził przemysł (wzrost produkcji o 6,2%), wolniej zaś rolnictwo (2,2%). W dalszym ciągu rósł udział sektora prywatnego w gospodarce, w którym w 1992 r., po raz pierwszy w okresie powojennym, wytworzono ponad połowę polskiego produktu narodowego. Spadała też inflacja, chociaż tempo jej obniżania pozostawiało wiele do życzenia. O ile 1992 r. wyniosła ona 43%, to w roku następnym 35%. Niestety wzrost PKB nie oznaczał automatycznego podniesienia płac. Przeciętne realne wynagrodzenie netto w gospodarce obniżyło się w 1993 r. o 1,8%, a przeciętna renta i emerytura o 2,7%. Najgorzej wyglądały płace pracowników sfery budżetowej. W relacji z płacami w sferze produkcji materialnej wynosiły one odpowiednio: w 1992 r. 93,8%, a w 1993 r. zaledwie 88%. Mimo przełamania recesji w dalszym ciągu rosło też bezrobocie. W końcu 1992 r. liczba bezrobotnych sięgnęła 2509,3 tys. (14,3%), a w rok później 2889,6 tys. (16,4%). Poziom bezrobocia rósł najszybciej w Polsce północnej, gdzie odsetek ludzi bez pracy i tak był już najwyższy. Najwyższa stopa bezrobocia utrzymywała się w 1993 r. w województwach: koszalińskim (28,7%), suwalskim (28,6%), olsztyńskim (27,8%) i elbląskim (27,3%). Na drugim biegunie znajdowały się województwa: krakowskie (7,2%), warszawskie (7,7%), poznańskie (8,2%) i katowickie (9,7%). Nieustanny napór różnych grup społecznych na rząd oraz niewydolność aparatu podatkowego powodowały nieustający kryzys finansów publicznych, chociaż podkreślić należy, że w 1993 r. wysokość deficytu budżetowego wyniosła zamiast planowanych 81 bln (5% PKB) jedynie 43,9 bln zł(2,8%)271). Do najistotniejszych zasług rządu Suchockiej zaliczyć należy przyspieszenie procesu przekształceń własnościowych, w tym zwłaszcza Programu Powszechnej Prywatyzacji (PPP). Pierwsza próba jego uchwalenia przez Sejm podjęta w marcu 1993 r. zakończyła się porażką rządu (181 głosów za, 203 przeciw, 9 wstrzymujących się), wskutek sprzeciwu części posłów ZChN i PL, krytykujących Program m.in. za pominięcie dzieci przy rozdziale świadectw udziałowych oraz dopuszczenie zagranicznych firm do zarządzania funduszami inwestycyjnymi. Minister Lewandowski wykazał się jednak dużą determinacją i 30 kwietnia 1993 r. przedstawiony ponownie projekt ustawy o Narodowych Funduszach Inwestycyjnych poparło 215 posłów, przeciw było 178 z UP, PC, RdR, PSL, KPN, wstrzymało się zaś 22. Ustawę - przeciwko której w dalszym ciągu głosowało 15 posłów z ZChN - uchwalono dzięki poparciu 28 posłów z klubu SLD. Wsparcie części SLD było rezultatem umowy zawartej między postkomunistami a UD-KLD, w ramach której obiecano Sojuszowi poparcie kandydatury Marka Siwca na członka KRRiTV. Mimo tej zachęty większość socjaldemokratów była wrogo nastawiona do programu prywatyzacji. „W nocy przed głosowaniem przekonywałem Millera - wspominał później trudy związane ze »szlifowaniem betonu« Aleksander Kwaśniewski - Mówiłem, że nie da się udowodnić, iż gospodarka państwowa jest lepsza. Ostatecznie Leszek wstrzymał się od głosu. I to był krok naprzód”. Jak zwykle oryginalnie zachował się wicepremier Goryszewski: najpierw PPP pochwalił, później skrytykował, a ostatecznie - w kluczowym dla polityki gospodarczej rządu głosowaniu - w ogóle nie wziął udziału272). Do sukcesów gabinetu w zakresie polityki ekonomicznej zaliczyć należy także przygotowanie ustawy o restrukturyzacji finansowej przedsiębiorstw i banków z 3 lutego 1993 r., która uregulowała m.in. sprawę bankowego postępowania ugodowego, niezwykle istotną dla wielu zadłużonych firm państwowych. Ważnym wydarzeniem w procesie porządkowania systemu podatkowego, stało się z kolei przyjęcie 28 listopada 1992 r. ustawy o podatku od towarów i usług oraz podatku akcyzowym. Wprowadzenie dominującego na świecie podatku od wartości dodanej VAT (zaczął obowiązywać od 5 lipca 1993 r.) stanowiło istotny krok modernizacyjny, chociaż jego stawki określono na tyle wysoko, że zarzuty o fiskalizm rządu uznać należy za w pełni uzasadnione. Ogromnie istotne dla kraju było podjęcie przez Radę Ministrów sprawy drugiego etapu reformy samorządowej i decentralizacji państwa. Z rozległych planów w tej dziedzinie, obejmujących m.in. reaktywowanie powiatów i reformę centrum administracyjnego państwa, udało się jednak zrealizować bardzo niewiele. Najważniejsze było powołanie pełnomocnika rządu ds. reformy administracji publicznej (został nim Michał Kulesza) oraz Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu. Działania w tej newralgicznej dla sprawnego funkcjonowania państwa kwestii rząd Suchockiej rozpoczął od długotrwałych prac studialnych, ignorując dokonania poprzednich gabinetów. W znaczący sposób przedłużyło to cały proces przygotowywania reformy i ostatecznie przesądziło o jej losach. Ambitnym planom reformy administracji towarzyszył jej nieustanny rozrost liczebny, szczególnie na szczeblu centralnym. Od maja 1992 do maja 1993 r. liczba osób zatrudnionych w ministerstwach i urzędach centralnych wzrosła z 12 741 do 14 073, czyli o ponad 10%. Liczba samych tylko dyrektorów i wicedyrektorów departamentów wzrosła z 756 w 1991 r. do 831273). Jednym z nielicznych konkretnych kroków w kierunku przebudowy państwa stało się uruchomienie rozporządzeniem Rady Ministrów z 13 lipca 1993 r. tzw. programu pilotażowego, do którego wytypowano 46 miast. Jego istotę stanowiło przekazanie miastom zwiększonego zakresu zadań i kompetencji, które miały być finansowane przy pomocy dotacji budżetowych, z przyznaniem jednak gminom dużej swobody w ich wykorzystaniu. Jak jednak zauważył Wojciech Misiąg, lipcowe rozporządzenie „było przygotowywane w dużym pośpiechu, pięciokrotnie nowelizowane jeszcze w 1993 r. i to zaważyło w dużym stopniu na późniejszym przebiegu pilotażu”274). Brak poczucia upływającego czasu w połączeniu z nieustającymi konfliktami zewnętrznymi i wewnętrznymi, w które rząd Suchockiej był uwikłany, sprawiło, że nie podjął on w sposób zasadniczy żadnego z wielkich problemów, przed jakimi stało państwo. W wymagającej zasadniczej reformy oświacie ograniczono się do wprowadzenia nowego programu nauczania w szkołach zawodowych, które i tak pozostały głównym producentem bezrobotnych. Także projekty zmian w służbie zdrowia oraz reformy systemu ubezpieczeń społecznych pozostały jedynie na papierze i to raczej w zalążkowej postaci. Oczywiście podjęcie tak fundamentalnych zagadnień przez ośmiopartyjny rząd było rzeczą niezwykle trudną, jednak przykład Programu Powszechnej Prywatyzacji, w którego forsowaniu przynajmniej część rządu wykazała dużą determinację, dowodzi, że działania takie były możliwe. 3. ROZŁAMY, KONFLIKTY, AFERY Spór narastający wewnątrz PC w okresie istnienia rządu Olszewskiego ujawnił się w pełni z chwilą jego upadku. Grupa zwolenników byłego premiera (tzw. frakcja chadecka), krytykująca od pewnego czasu politykę Jarosława Kaczyńskiego, zdecydowała się wówczas na opuszczenie Porozumienia i utworzenie nowej formacji. Początkowo występowała ona jako Forum Chrześcijańsko-Demokratyczne, które 30 grudnia 1992 r. przyjęło nową nazwę, noszoną dotąd jedynie przez jego reprezentację parlamentarną: Ruch dla Rzeczypospolitej (RdR). Do klubu parlamentarnego RdR weszła grupa 13 posłów z PC, dwóch z KPN, jeden z Ruchu Autonomii Śląska oraz 4 senatorów. W listopadzie 1992 r. do formacji Olszewskiego przyłączyła się istniejąca od połowy lat 80 niewielka Polska Partia Niepodległościowa Romualda Szeremietiewa. Własne ugrupowania powołali też dwaj ministrowie z rządu Olszewskiego. Antoni Macierewicz, usunięty 19 lipca 1992 r. z ZChN, utworzył Ruch Chrześcijańsko-Narodowy „Akcja Polska” (AP), w którym znalazło się jeszcze dwóch popierających go posłów Zjednoczenia (Piotr Walerych i Mariusz Marasek) oraz co najmniej kilkudziesięciu członków tej partii. Pierwszy zjazd AP odbył się 27 lutego 1993 r., ale już w czerwcu ugrupowanie to przyłączyło się do RdR. Odrębność zachował natomiast Jan Parys, powołując do życia - na bazie komitetów tworzonych w jego obronie w okresie konfliktu z Wałęsą - Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej (RTR), zarejestrowany jako partia 7 sierpnia 1992 r. We wrześniu 1992 r. Olszewski i Parys powołali co prawda Koalicję dla Rzeczypospolitej, mającą stanowić zalążek przyszłego sojuszu wyborczego, ale nie zakończyło to nieporozumień między byłym premierem i ministrem obrony. Zarówno RdR, AP, jak i RTR operowały bardzo radykalnymi hasłami, wśród których poczesne miejsce zajmowały postulaty lustracji i dekomunizacji. Głównym obiektem ich ataków byli jednak nie tyle postkomuniści, co prezydent i Unia Demokratyczna, uważani za największe zagrożenie. Na gwałtownej krytyce Belwederu oraz środowisk unijno-liberalnych koncentrowała się także uwaga sympatyzującej z RdR „Gazety Polskiej” - miesięcznika, a następnie tygodnika redagowanego przez Piotra Wierzbickiego. Jarosław Kaczyński, po rezygnacji z udziału w tworzeniu rządu Suchockiej, znalazł się w ślepej uliczce. Skłócony z prawie wszystkimi przywódcami centroprawicy, prowadził w dalszym ciągu wojnę z Wałęsą, wyniszczającą coraz bardziej PC i - jak się okazało - niemożliwą do wygrania. W październiku 1992 r. zdecydował się na usunięcie z klubu grupy pięciu posłów, opowiadających się za wejściem PC do koalicji rządowej. W efekcie posłowie ci przeszli do klubu PPL, a wpływy Kaczyńskiego w Sejmie skurczyły się po raz kolejny. Dwóch secesjonistów - Andrzeja Urbańskiego i Józefa Orła, kierujących „Expressem Wieczornym” - prezes PC oskarżył o zamieszczanie na łamach tego pisma ogłoszeń agencji towarzyskich. Formułując publicznie tego rodzaju zarzuty, Kaczyński narażał się na śmieszność i dawał dowód osłabienia swego niezawodnego dotąd instynktu politycznego. W dalszym ciągu posiadał silną pozycję w szeregach PC, co potwierdził II Kongres tej partii, odbyty w dniach 24-25 kwietnia 1993 r. w Sosnowcu, ale samo Porozumienie - pozbawione udziału we władzy i targane kolejnymi skandalami - kurczyło się zarówno w parlamencie, jak i poza nim. Nie brakowało też w nim nowych przeciwników linii politycznej Kaczyńskiego, uważających dla odmiany, że należy załagodzić konflikt z prezydentem i skoncentrować się na walce z UD oraz postkomunistami. Tego zdania byli m.in. Sławomir Siwek oraz Marek Dziubek, którego w maju 1993 r. Kaczyński usunął ze stanowiska przewodniczącego klubu parlamentarnego PC275). Wrogość wobec Belwederu była głównym spoiwem łączącym obóz Olszewskiego z dominującym nurtem PC. W końcu 1992 r. PC i RdR podpisały nawet porozumienie o współpracy (praktycznie pozostało na papierze), a w pierwszej połowie następnego roku przeprowadziły wspólnie kilka akcji mających na celu osłabienie pozycji prezydenta. Pierwszym krokiem w tym kierunku stało się opublikowanie w styczniu 1993 r. książki Lewy czerwcowy, zawierającej wywiady m.in. z Kaczyńskim, Glapińskim, Parysem i Macierewiczem, w których gwałtownie atakowali oni prezydenta oraz obóz unijno-liberalny. W odpowiedzi rzecznik prezydenta Andrzej Drzycimski określił ich mianem „biegnących w szparach chodnika insektów” i odmówił ustosunkowania się do któregokolwiek z poważnych oskarżeń, jakie padły pod adresem Wałęsy. Na fali oburzenia, wywołanej informacjami ujawnionymi w Lewym czerwcowym, ruszyła akcja wiecowa i uliczna. 22 stycznia odbył się - pod hasłem „Polsko czas na zmiany!” - wiec w Audytorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego, a 29 stycznia z placu Trzech Krzyży pod Belweder przemaszerował pochód co najmniej 5 tysięcy zwolenników PC, RTR, RdR i Partii Wolności, skandując m.in.: „Bolek do Moskwy”, „Precz z UB i UD”, „Lustracja”, „Towarzyszu Bolek, wynocha do Tworek”. Pod siedzibą prezydenta spalono jego kukłę opatrzoną napisem „Bolek”, a 1 lutego na konferencji prasowej Jarosław Kaczyński zażądał wprost, aby Wałęsa podał się do dymisji. Przystąpiono nawet do tworzenia specjalnego Komitetu na rzecz Odwołania Prezydenta. Prezes PC, zaślepiony targającymi nim emocjami, najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, jak fatalne wrażenie w oczach opinii publicznej robi niedawny przecież główny współpracownik Wałęsy, kroczący na czele tłumu lżącego prezydenta Rzeczypospolitej. Od akcji ulicznych zdystansował się natomiast częściowo Olszewski, który nie wziął udziału w styczniowym pochodzie, a w jednym z wywiadów stwierdził nawet: „Powinniśmy unikać sytuacji, w której najważniejsze problemy życia publicznego byłyby załatwiane na ulicy”. W rzeczywistości jednak powściągliwość mecenasa wynikała nie tyle ze zrozumienia błędności strategii równoczesnej walki na wszystkich frontach, ile z niechęci do wspierania akcji, której inicjatorem był Kaczyński. Mimo prób pojednania, antagonizm między liderami PC i RdR okazał się niezwykle trwały, skutecznie blokując integrację prawicy. Bezpardonowo zaatakowany Wałęsa postanowił szukać pomocy u I Prezesa Sądu Najwyższego Adama Strzembosza, prosząc go o „rozstrzygnięcie sprawy rzekomej współpracy z SB”. Równocześnie prezydent zwrócił się do ministra spraw wewnętrznych z wnioskiem o udostępnienie Strzemboszowi odpowiednich materiałów archiwalnych. Jednak 1 lutego 1993 r. Strzembosz zdecydowanie odmówił, uzasadniając to brakiem podstaw prawnych. Podobne stanowisko zajął też minister Milczanowski. Strzembosz zaproponował natomiast, aby Wałęsa zwrócił się do Sejmu z inicjatywą uchwalenia ustawy upoważniającej Sąd Najwyższy lub Trybunał Stanu „do zbadania konkretnej sprawy dotyczącej prezydenta, przy zastosowaniu obowiązujących w tych organach zasad postępowania”. Prezydent nie skorzystał jednak z tej rady, co - w sytuacji braku generalnej ustawy lustracyjnej, której projekty skutecznie zablokowano w Sejmie - przekreśliło możliwość rzetelnego wyjaśnienia sprawy276). W Lewym czerwcowym Kaczyński oskarżył też Mieczysława Wachowskiego o udział w kursie oficerskim SB w 1975 r., czego głównym dowodem miało być - pokazane później w telewizji - zdjęcie grupy jego uczestników, na którym znajdowała się osoba podobna do szefa prezydenckiego gabinetu. Na fotografii rozpoznał się niespodziewanie komendant lubelskiej policji Arnold Superczyński, który bardzo szybko później awansował, obejmując analogiczne stanowisko w stolicy. W obronie Wachowskiego stanął minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski, wydając oficjalne oświadczenie informujące, że najbliższy współpracownik prezydenta nie brał udziału w żadnym kursie dla funkcjonariuszy MO i SB. W sumie cała sprawa, poza wątpliwej wartości rozgłosem oraz późniejszym długotrwałym procesem sądowym, nie przyniosła liderowi PC wyraźniejszych korzyści. Najbardziej zaś zaszkodziła ministrowi sprawiedliwości Zbigniewowi Dyce, któremu zarzucono dopuszczenie do powierzenia śledztwa w sprawie oskarżenia Kaczyńskiego prokuratorowi zajmującemu się zwalczaniem opozycji w latach 80. Premier Suchocka skwapliwie wykorzystała to jako pretekst do pozbycia się krytykowanego za nieudolność ministra. 28 stycznia 1993 r. Dyka został wysłany przez panią premier na miesięczny urlop, a obowiązki kierownika resortu sprawiedliwości objął Andrzej Marcinkowski. Przed natychmiastową dymisją uchroniła Dykę postawa kierownictwa ZChN, grożącego opuszczeniem koalicji. Suchocka postawiła jednak na swoim i 11 marca minister ostatecznie zrezygnował. Jego następcą został, zaproponowany przez ZChN, Jan Piątkowski. W przeciwieństwie do oskarżeń pod adresem Wachowskiego, które specjalnie mu nie zaszkodziły (wkrótce zrewanżował się prezesowi PC, określając go mianem „ogryzka politycznego”), sukcesem Kaczyńskiego okazało się ujawnienie w marcu 1993 r. tajnej instrukcji UOP zatwierdzonej 26 października 1992 r. przez szefa Urzędu Jerzego Koniecznego. Dotyczyła ona werbowania „osobowych źródeł informacji” (czyli agentów), nazywanych eufemistycznie „ekspertami” i „konsultantami”, a jej treść wskazywała na dążenie służb specjalnych (według Kaczyńskiego inspirowanych przez Belweder), do roztoczenia kontroli nad życiem politycznym Polski. Kiedy sejmowa Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych zwróciła się do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o zbadanie zgodności z prawem kontrowersyjnej instrukcji 0015/92, kierownictwo UOP zdecydowało się w maju 1993 r. na jej uchylenie. Otwarty pozostał natomiast problem skutecznej kontroli nad służbami specjalnymi. Sprawa instrukcji 0015/92 miała przypuszczalnie związek z aresztowaniem 26 lutego 1993 r. przez UOP dyrektora Biura Parlamentarnego PC Wojciecha Dobrzyńskiego i była formą kontrataku ze strony Kaczyńskiego. Jego współpracownik został oskarżony o przyjęcie w 1992 r. łapówki od firmy „Horn” w zamian za załatwienie jej koncesji na import paliw. W ten sposób zemściła się na PC decyzja ministra Glapińskiego o wprowadzeniu kontyngentów paliwowych. Dobrzyński, po kilku-tygodniowym pobycie w areszcie, został co prawda zwolniony, ale cała sprawa - mocno nagłośniona przez media - zaciążyła negatywnie na wizerunku PC277). Kolejne antybelwederskie manifestacje radykalnej prawicy odbyły się 18 maja i 4 czerwca. Szczególnie dramatyczny przebieg miała ta ostatnia, zorganizowana w pierwszą rocznicę obalenia rządu Olszewskiego. Poprzedziła ją akcja funkcjonariuszy UOP, usuwających plakaty nawołujące do udziału w demonstracji oraz zatrzymujących rozlepiających je ludzi. 4 czerwca kilka tysięcy manifestantów, próbujących dotrzeć pod siedzibę prezydenta, zostało - pod pretekstem zmiany trasy przemarszu - zaatakowanych przez policję. Wielu z nich dotkliwie pobito, a 14 zatrzymano i postawiono przed kolegiami. „Śpiewają mi »miałeś chamie złoty róg« - powiedział 6 czerwca o organizatorach demonstracji Wałęsa - a ja im odpowiadam: »a wy, chamy, nie mieliście złotego rogu, gdy byliście premierami i ministrami?«”278). Wszystko to stanowiło ponury epilog konfliktu Wałęsy ze znaczną częścią polskiej prawicy, a poziom toczonych wówczas publicznie polemik - pełnych obelg oraz nie dających się udowodnić oskarżeń - był żenujący i mocno zaszkodził w oczach opinii publicznej obu stronom. W czasie gdy Olszewski starał się bez większego powodzenia uczynić z RdR znaczącą siłę polityczną, a Kaczyński toczył jałowe boje z Belwederem, Aleksander Hall podjął ostateczną decyzję o odejściu z UD. Spór między kierowaną przez niego FPD i kierownictwem Unii narastał od wielu miesięcy, a punktem zwrotnym okazał się wrogi stosunek grupy Halla do głosowania za kandydaturą Pawlaka na premiera. Mimo że opcja Halla ostatecznie zwyciężyła i powstał rząd oparty na porozumieniu ugrupowań postsolidarnościowych, nie powstrzymało go to przed ostatecznym rozstaniem z UD. 20 września FPD opuściła Unię, a w pięć dni później sześciu jej posłów połączyło się z parlamentarzystami SLCh i PChD, tworząc nowy klub pod nazwą Konwencja Polska (KP). Klub ten w całości popierał rząd Suchockiej, ale jego powstanie nie było równoznaczne ze zjednoczeniem współtworzących go ugrupowań. Odejście Halla nie wywołało w UD poważniejszego kryzysu, a powstałą lukę wypełniono bez trudu, tworząc Frakcję Konserwatywno-Liberalną, na której czele stanął szef doradców Suchockiej Tadeusz Syryjczyk. Niemniej na II Kongresie UD (24-25 kwietnia 1993 r.) ograniczono przywileje frakcji partyjnych. Była to kolejna próba zwiększenia spoistości Unii targanej - także po secesji FPD - nieustannymi sporami wewnętrznymi (np. na tle stosunku do referendum na temat przerywania ciąży), łagodzonymi jednak w tym czasie przez fakt dominującego udziału w rządzie. Stan samozadowolenia unitów dobrze symbolizowało hasło „Stabilizacja i rozwój”, pod jakim obradował II Kongres. Przewodniczącym UD wybrano ponownie Tadeusza Mazowieckiego (otrzymał 357 głosów przy 39 przeciwnych), a jego zastępcami Władysława Frasyniuka, Jacka Kuronia i Andrzeja Celińskiego. Zwycięstwo tego ostatniego, w drugiej turze głosowania, nad Janem Rokitą było, w zestawieniu z orientacją pozostałych wiceprzewodniczących, sygnałem dryfowania Unii w kierunku lewicowym279). W planach Halla odejście z UD oraz utworzenie Konwencji Polskiej miało stanowić wstęp do budowy partii „nowoczesnej prawicy”. Ugrupowanie to - pod nazwą Partia Konserwatywna (PK) - istotnie powstało w grudniu 1992 r. z połączenia FPD, Koalicji Republikańskiej (w wyborach 1991 r. zdobyła 0,21% głosów i nie znalazła się w Sejmie) oraz grupy śląskich działaczy KLD skupionych wokół Andrzeja Raja280). PK stała się jednak partią tyleż nowoczesną, co marginalną, bowiem salonowy konserwatyzm w wydaniu Hałla okazał się dla prawicowe zorientowanych Polaków jeszcze mniej atrakcyjny niż antybelwederskie krucjaty Kaczyńskiego czy Parysa. Do sporów natury ideowej doszło w KLD, gdzie Lech Mażewski starał się nakłonić liberałów do porzucenia antyklerykalnej orientacji i wprowadzenia do programu partii pierwiastków konserwatywnych. Jego linia poniosła jednak wyraźną porażkę na październikowej konferencji programowej w Gdańsku-Sobieszewie, a KLD pozostał wierny zasadom integralnego liberalizmu. Równocześnie jednak liderzy Kongresu próbowali doprowadzić w Sejmie do zjednoczenia większości sił centroprawicowych. Ich plany połączenia reprezentacji sejmowych KLD, PPG, KP i PC - co pozwoliłoby na stworzenie najsilniejszego klubu w Sejmie i odebranie palmy pierwszeństwa SLD - okazały się jednak niewykonalne. Ostatecznie 8 listopada 1992 r. doszło do połączenia klubów KLD i PPG oraz pięciu zwaśnionych z Kaczyńskim posłów PC. W ten sposób powstał klub Polskiego Programu Liberalnego (PPL), skupiający początkowo 51 posłów. Odejście z UD grupy postów skupionych wokół Halla sprawiło, że największym klubem w Sejmie dysponował SLD. Socjaldemokraci sporadycznie udzielali poparcia rządowi Suchockiej, częściej jednak występowali z jego ostrą krytyką, szczególnie atakując „doktrynerski program gospodarczy” i „klerykalizację życia społecznego”. Posłowie SLD byli rekordzistami w - jak to określił J. Wiatr – „męczeniu rządu interpelacjami i zapytaniami. Na 773 interpelacje, 326 złożyli posłowie SLD. Na 508 zapytań, 235 pochodziło z tego klubu. Ministrowie obu rządów (Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej) mieli ciężkie życie w wyniku tej aktywności SLD”. Równocześnie postkomuniści ubolewali, że rząd - o czym szczególnie często wspominał Kwaśniewski – „nie prowadzi dialogu ze wszystkimi ugrupowaniami opozycyjnymi. Gdyby taki dialog trwał, sądzę, że w wielu sprawach gabinet pani premier Suchockiej mógłby znaleźć większe wsparcie w parlamencie”. Postkomunistom nie chodziło jednak o udział w koalicji rządowej, zdawali sobie bowiem sprawę, że jest to - w istniejącej konfiguracji - niezwykle trudne, niezależnie od sygnałów płynących od czasu do czasu pod ich adresem ze strony niektórych działaczy UD. Przywódcom SLD zależało raczej na przełamaniu ostracyzmu, którym byli otoczeni, oraz zwiększeniu szansy znalezienia partnerów politycznych po najbliższych wyborach parlamentarnych. Jak wynika z wypowiedzi Kwaśniewskiego na II Kongresie SdRP w marcu 1993 r., tych ostatnich upatrywano przede wszystkim w PSL i UD. Równocześnie SLD zręcznie wygrywał kolejne potknięcia elit solidarnościowych, składając na przykład w styczniu 1993 r. - po fali skandali, które wstrząsnęły parlamentem - demonstracyjny wniosek o odwołanie Prezydium Sejmu, co uzasadniano jego rolą w obniżeniu autorytetu parlamentu. Zdając sobie sprawę ze stanu nastrojów społecznych i kierunku ich ewolucji, postkomuniści już w październiku 1992 r. postulowali przeprowadzenie przedterminowych wyborów do Sejmu według nowej, promującej najsilniejsze ugrupowania ordynacji, a także przedterminowych wyborów prezydenckich i samorządowych. Patrząc stale w przyszłość, przywódcy socjaldemokratów nie widzieli potrzeby wspominania o PZPR-owskiej przeszłości. Do wyjątków w tym względzie należeli Leszek Miller i Jerzy Wiatr. Ten ostatni zapewnił na przykład zgromadzonych na wspomnianym II Kongresie, że SdRP „nie wyrzuci za burtę tych bardziej obciążonych”, ani nie będzie „posypywać głów popiołem”281). Przeważająca część ruchów na scenie politycznej, a dokładnie na jej prawej stronie, była kompletnie niezrozumiała dla opinii publicznej. Częste rozłamy oraz znacznie rzadsze zjednoczenia sprawiały wrażenie totalnego chaosu i pogłębiały jedynie nastroje niezadowolenia. Kłótliwości polityków towarzyszyły kolejne afery rzutujące zarówno na powagę, jak i wiarygodność najwyższych organów państwa. Kompromitujący cały Sejm charakter miała sprawa grupy posłów (3 z PSL, 1 z SLD, 1 z ZChN i 1 PPL), których - dzięki telewizyjnej transmisji - przyłapano w grudniu 1992 r. na głosowaniu za nieobecnych na sali obrad kolegów. Jesienią 1992 r. bohaterem pierwszych stron gazet stał się wicemarszałek Sejmu Andrzej Kern (PC), oskarżony o nadużycie stanowiska w celu odnalezienia nieletniej córki, która ze swoim chłopakiem uciekła z domu. Rodzinnymi perypetiami Kerna zajmowała się nie tylko cała prasa (w tym jej najpoważniejsze tytuły), ale i Prezydent Rzeczypospolitej, który uznał za stosowne skierować - na urzędowym blankiecie - osobisty apel do niesfornej marszałkówny. W listopadzie 1992 r. Andrzej Kern stał się jednym z głównych bohaterów kolejnego skandalu, tym razem związanego z opublikowaniem książki Erotyczne immunitety, w której pewna młoda dama - występująca wcześniej w Sejmie jako hrabianka Anastazja Potocka, a zarazem korespondentka „Le Figuro” - opisywała szczegóły swojego pożycia seksualnego z niektórymi parlamentarzystami. Całą sprawę można by uznać za żałosną farsę, gdyby nie fakt, że na temat wynurzeń owej pani całkowicie poważnie wypowiadali się najwyżsi rangą reprezentanci państwa: poseł Bartoszcze żądał powołania nadzwyczajnej komisji, a marszałek Sejmu Chrzanowski, który nieopatrznie nazwał Anastazję prostytutką, został przez nią pozwany do sądu. Prawdziwą plagą okazała się skłonność wielu posłów i senatorów do nadużywania alkoholu. Doprowadziła ona m.in. do zakończenia kariery Macieja Zalewskiego (PC), który - oskarżony już w związku ze sprawą „Art Figuro” - został w marcu 1993 r. zatrzymany przez policję, gdy prowadził samochód po pijanemu. W rezultacie Zalewski złożył mandat. Zdecydowanie bardziej doń przywiązany był senator Henryk Czarnocki (PL). Mimo tragikomicznych protestów z jego strony, Senat uchylił mu w końcu immunitet w związku ze spowodowaniem po pijanemu wypadku, w którym zniszczył samochód należący do NSZZ RI „Solidarność”. Żeby było zabawniej, zadowolony z siebie senator (do historii parlamentu przeszła jego wypowiedź: „Kto pije i płaci, honoru nie traci”), na dwa miesiące przed ostatecznym pozbawieniem go immunitetu, został po raz kolejny zatrzymany, gdy prowadził samochód w stanie upojenia alkoholowego. Elementów komizmu brakowało natomiast w aferach, których bohaterami byli dwaj inni senatorowie. 14 października 1992 r. cofnięto licencję „Weście”, drugiej co do wielkości po PZU polskiej firmie ubezpieczeniowej. Okazało się, że prezes „Westy”, senator Janusz Baranowski, doprowadził ją do bankructwa, narażając tysiące Polaków na straty finansowe. Wkrótce po rozwiązaniu parlamentu, 1 czerwca 1993 r., Baranowski został zatrzymany, a następnie aresztowany. Z kolei senator Andrzej Rzeźniczak (KLD) prowadził - i to przez dwa lata - w Tucholi (woj. bydgoskie) Prywatną Agencję Lokacyjną, będącą rodzajem banku, tyle, że nie posiadającą zezwolenia NBP. Agencja przyjęła od około sześciuset osób lokaty w łącznej wysokości ponad 15 mld złotych. Sprawa stała się głośna, gdy w październiku 1992 r. senatorski „bank” ogłosił niewypłacalność282). Inny wymiar gatunkowy miało śledztwo toczone przeciwko posłowi Leszkowi Millerowi w sprawie nielegalnej pożyczki KPZR dla SdRP, która na nowo postawiła - nigdy do końca nie wyjaśniony - problem rzeczywistego charakteru kontaktów łączących postkomunistów z Moskwą. Krytyka prasowa Millera doprowadziła do zarysowania się różnic wewnątrz SLD, bowiem z publiczną, negatywną oceną sekretarza generalnego SdRP wystąpił Włodzimierz Cimoszewicz. Spór jednak szybko zażegnano. Cimoszewicz zdał sobie bowiem sprawę, że jego wystąpienie wzbudziło w szeregach SdRP „dość powszechne niezadowolenie”. Jak zauważył Jerzy Wiatr, w SdRP dominowało przekonanie, że „nie rzuca się kolegi partyjnego »na pożarcie« ugrupowaniom, które nie kryły się z wrogością do SdRP i SLD”283). Konflikt Cimoszewicza z Millerem stanowił najpoważniejszą rysę, jaka pojawiła się na postkomunistycznym monolicie w latach 19911993. Na tle tajemniczych interesów Baranowskiego czy Millera wręcz niewinnie prezentowały się sprawy posłów: Andrzeja Anusza z RdR (oskarżony o plagiat pracy magisterskiej), Andrzeja Andrzejczaka z KPN (przemyt 18 kartonów papierosów do Szwecji), Irmindo Bochenia z SLD (poświadczenie nieprawdy), Leszka Golby z KPN (bijatyka w nocnym lokalu) i Józefa Pawlaka z PSL (oskarżony o wyłudzanie pieniędzy). Wszystkie te sprawy, stanowiące zresztą jedynie fragment długiej listy afer i skandali, spowodowały wyraźny spadek zaufania do parlamentu. W końcu 1991 r. pracę Sejmu aprobowało zaledwie 34% badanych przez CBOS, w maju 1992 r. odsetek ten spadł do 30%, a w rok później do 20%. W tym samym czasie liczba respondentów wyrażających swoją dezaprobatę wzrosła z 54 do 72%. Już w czerwcu 1992 r. odsetek Polaków opowiadających się za przedterminowymi wyborami przewyższył grono przeciwnych takiemu rozwiązaniu. 85% respondentów było przekonanych, że Sejm zajmuje się sprawami mało istotnymi, a 83%, że przynajmniej część posłów czerpie osobiste korzyści z pełnionych funkcji. Jednak nie wszyscy w parlamencie tracili w równym stopniu. W okresie od grudnia 1991 r. do lutego 1993 r. najbardziej spadła aprobata dla PC (z 25% na 14%), PL (z 36% na 23%), ZChN (z 25% na 19%) i KLD (z 33% na 24%). Na postępującej autokompromitacji całego dawnego obozu solidarnościowego najwyraźniej zyskiwała SdRP, której poziom aprobaty wzrósł w tym samym czasie - jako jedynej liczącej się partii – z 15% do 24%, a rozmiary dezaprobaty spadły z 56% do 26%. W przypadku PSL wskaźniki te układały się na względnie niezmiennym poziomie: partia Pawlaka nie zyskiwała wprawdzie nowych sympatyków, ale zmniejszał się odsetek osób odnoszących się do niej z dezaprobatą284). Niewiele lepiej wyglądały notowania prezydenta, który - mimo przyjęcia małej konstytucji poszerzającej jego uprawnienia - w dalszym ciągu nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca w państwie i jasno określić celów, jakie sobie stawia. W badaniach przeprowadzonych na początku 1993 r. 56% respondentów negatywnie oceniało sposób sprawowania urzędu przez Wałęsę, 24% pozytywnie, pozostali zaś nie mieli w tej kwestii zdania285). W następnych dwóch latach wyniki badań były dla Wałęsy jeszcze mniej korzystne. Działania prezydenta powszechnie oceniano jako chaotyczne i niejednokrotnie podyktowane emocjami. Do najistotniejszych pozytywnych inicjatyw Wałęsy na przełomie 1992 i 1993 r. należało skierowanie do Sejmu własnego projektu konstytucji oraz Karty Praw i Wolności, która miała stanowić integralną część ustawy zasadniczej. Duże znaczenie dla stabilności państwa miało też wsparcie, którego Wałęsa udzielał w trudnych sytuacjach rządowi Suchockiej. Tak było m.in. w czasie grudniowej fali strajków, kiedy skierował do protestujących górników list, w którym bronił Rady Ministrów. „Możecie strajkami wymusić na rządzie decyzje - napisał wówczas prezydent - być może nawet go obalić. Ale co na tym zyskacie? Czy zyska na tym Polska? Przegramy wszyscy”. Bardzo ważne było również poparcie Wałęsy udzielone w lutym 1993 r. rządowemu projektowi budżetu. Stanowcze oświadczenie prezydenta, stwierdzające, że w razie nieuchwalenia ustawy budżetowej rozwiąże Sejm, wpłynęło moderująco na część wahających się posłów (szczególnie na tych z klubu NSZZ „Solidarność”) i koalicji udało się wygrać kluczowe głosowanie. Wszystko to nie znaczy jednak, że między rządem a Belwederem nie dochodziło do nieporozumień. Najpoważniejszy spór dotyczył sprawy obsadzenia stanowiska przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (KRRiTV), która powstała po uchwaleniu w grudniu 1992 r. ustawy regulującej funkcjonowanie mediów elektronicznych. W kwietniu 1993 r. Sejm powołał czterech jej członków (Andrzeja Zarębskiego - kandydata KLD, Bolesława Sulika - UD, Marka Siwca - SLD i Lecha Dymarskiego - RdR), Senat dwóch (Ryszarda Miazka - reprezentanta PSL i Jana Szafrańca - ZChN), natomiast prezydent trzech (Marka Markiewicza, Ryszarda Bendera i Macieja Iłowieckiego). Zgodnie z ustawą prezydent wyznaczył Marka Markiewicza na przewodniczącego KRRiTV, uczynił to jednak bez wymaganej przez małą konstytucję kontrasygnaty premiera, a w dodatku nastąpiło to jeszcze w lutym - zatem zanim jeszcze wybrano pozostałych członków Rady. Wywołało to spór między Belwederem a szefem URM Rokitą, zakończony ostatecznie sukcesem prezydenta. Skuteczne desygnowanie Markiewicza stanowiło kolejne zwycięstwo Wałęsy, nieustannie dążącego do poszerzenia przysługującego mu zakresu władzy. Równocześnie jednak prezydent sam podważał autorytet sprawowanego przez siebie urzędu, wysyłając do gazet rozwiązania krzyżówek i chlubiąc się wygranymi dzięki temu nagrodami. Posunięciem w podobnym stylu było urządzenie 15 grudnia 1992 r. drugiej dyskusji telewizyjnej z Alfredem Miodowiczem. Okazała się ona parodią historycznej debaty sprzed czterech lat. Pozytywnemu odbiorowi osoby prezydenta nie służyły też rozmaite wypowiedzi Wałęsy, w rodzaju przedstawienia ministrowi sprawiedliwości propozycji urządzenia „pokazowych procesów” dla czołowych aferzystów, czy też zaproszenie do udziału „w spotkaniu typu Miodowicz” rodziny Kaczyńskich, w tym „Jarosława Kaczyńskiego z mężem”. Wysoce dwuznaczny charakter miała wymuszona przez Wałęsę decyzja o usunięciu mjra Adama Hodysza (oficera SB więzionego w latach 80 za współpracę z opozycją) ze stanowiska szefa Delegatury UOP w Gdańsku. Komentując to posunięcie, które wywołało poruszenie i protesty wielu działaczy antykomunistycznej opozycji, prezydent wyraził wątpliwość, „czy ludzie, którzy mają tendencję do zdrady, mogą być w pewnych miejscach”286). 4. DEBATA USTROJOWA I UCHWALENIE MAŁEJ KONSTYTUCJI Prace nad nową konstytucją rozpoczęto jeszcze w Sejmie kontraktowym. 7 grudnia 1989 r. powołana została komisja konstytucyjna Sejmu, której przewodniczącym został Bronisław Geremek. Tego samego dnia własną komisję konstytucyjną powołał również Senat, a na jej czele stanęła Alicja Grześkowiak. Pracę tych komisji zakłócały pojawiające się już w 1990 r. głosy, iż Sejm kontraktowy nie ma prawa do uchwalenia nowej Konstytucji. Nie pozwala mu na to - argumentowano - jego niedemokratyczny tryb wyboru. Formułowano także opinie kwestionujące sensowność uchwalania konstytucji w momencie, gdy trwa proces przemian systemowych, uniemożliwiający wypracowanie szerokiego consensusu społecznego co do podstawowych celów państwa oraz metod ich realizacji. Zwolennicy tego poglądu - w tym m.in. Lech Mażewski - proponowali, by najpierw nowy parlament uchwalił tzw. małą konstytucję, która uregulowałaby najważniejsze problemy ustrojowe, takie jak: funkcjonowanie naczelnych organów państwa, podstawy działania jego organów terenowych oraz gwarancje praw i wolności obywatelskich287). Pomimo iż Sejm kontraktowy nie zdecydował się na uchwalenie nowej ustawy zasadniczej, w okresie jego funkcjonowania powstało kilka jej projektów. Własne propozycje przedstawiły komisje konstytucyjne Sejmu i Senatu. Projekt sejmowy przewidywał znaczne osłabienie pozycji prezydenta i ustanowienie systemu parłamentarno-gabinetowego. Prezydenta zamierzano pozbawić prawa inicjatywy ustawodawczej, a jego akty urzędowe wymagałyby kontrasygnaty premiera. Ponadto projekt nie precyzował trybu wyboru głowy państwa i dopuszczał - wariantowo - zarówno wybory powszechne, jak i wybór przez parlament. Prezydentowi przyznano prawo desygnowania premiera, prezesa NBP oraz sędziów (na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa), natomiast do wyłącznych uprawnień Sejmu zaliczono wybór prezesa NIKu, sędziów Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu oraz - za zgodą Senatu -Rzecznika Praw Obywatelskich. Z kolei senacki projekt zakładał przyznanie prezydentowi znacznie silniejszej pozycji. Wybierany byłby on w wyborach powszechnych, nie ponosiłby za swoje czynności urzędowe odpowiedzialności przed Sejmem i sądami, posiadałby prawo inicjatywy ustawodawczej, a także możliwość rozwiązywania parlamentu. On też powoływałby premiera, a na jego wniosek - ministrów. Ustrój polityczny proponowany przez Senat można zatem określić mianem prezydencko-pariamentarnego. W październiku 1991 r., u kresu swej kadencji, Sejm kontraktowy odrzucił dwa projekty małej konstytucji. Jeden, o którym była już mowa (zob. rozdział VI), przedstawił rząd Bieleckiego. Natomiast drugi był dziełem sejmowej komisji konstytucyjnej, która wyłączyła ze swojego - wspomnianego wyżej - projektu trzy rozdziały i przedstawiła je Wysokiej Izbie jako projekt ustawy zasadniczej. 16 października Sejm X kadencji odrzucił jednak ten projekt większością 131 głosów, przeciw 94 i przy 39 wstrzymujących się288). Swe propozycje odnośnie ustawy zasadniczej przedstawiły także niektóre partie polityczne. W PC opracowano w 1991 r. część konstytucji, regulującą stosunki między naczelnymi władzami państwowymi. Autorzy projektu wychodzili z założenia, że „Polsce potrzebna jest silna władza wykonawcza, nie ograniczająca jednak nadmiernie władzy ustawodawczej”289). Przewidywano zatem silną pozycję wybieranego na 6 lat w wyborach powszechnych prezydenta, który miał być najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej w stosunkach wewnętrznych i międzynarodowych. Do jego kompetencji należeć miało mianowanie premiera, a na jego wniosek ministrów, wydawanie dekretów z mocą ustawy między posiedzeniami Sejmu oraz zwierzchnictwo nad siłami zbrojnym. Posiadał też prawo rozwiązywania Sejmu nie obwarowane żadnymi warunkami merytorycznymi. Jedynym ograniczeniem uprawnień prezydenta w tym zakresie było zastrzeżenie, iż prezydent może ponownie rozwiązać parlament nie wcześniej niż po upływie dwóch lat oraz nie później niż na sześć miesięcy przed końcem kadencji parlamentu. Wzorując się na rozwiązaniach niemieckich, projekt ten uwypuklał pozycję premiera. System prezydencki wprowadzał projekt konstytucji przygotowany przez KPN, a wzorowany w dużym stopniu na Konstytucji kwietniowej z 1935 r. Nadawał on m.in. prezydentowi prawo mianowania i odwoływania kanclerza (tj. premiera), ministrów, pierwszego prezesa Sądu Najwyższego oraz wydawania dekretów z mocą ustawy. Sejm miał się składać z Izby Poselskiej oraz Senatu, w skład którego wchodziłoby: 7 członków rządu, 12 wojewodów i 105 kasztelanów. Odmienny charakter miał projekt konstytucji przygotowany przez PSL, zakładający przyjęcie systemu parlamentarno-prezydenckiego. Nowością w stosunku do innych projektów było określenie w nim Senatu jako Izby Samorządowej, wybieranej przez elektorów składających się z członków rad gminnych. Zawierał on ponadto szeroko rozbudowany rozdział dotyczący praw socjalnych, które winno każdemu obywatelowi zagwarantować państwo. Własne tezy konstytucyjne przygotowały również władze SD, a także kilku profesorów konstytucjonalistów290). Występując 25 listopada 1991 r. w nowo wybranym Sejmie, prezydent Wałęsa stwierdził: „Sądzę, że nim uchwalona zostanie nowa konstytucja, potrzebna będzie »mała konstytucja«. Nie sposób opierać się wciąż na ustawie zasadniczej, która swą metryką sięga systemu stalinowskiego”291). Zgodnie z tą zapowiedzią 29 listopada 1991 r. prezydent wystąpił z własnym projektem małej konstytucji. W wielu punktach nawiązywał on do odrzuconego przez kontraktowy Sejm projektu zgłoszonego przez rząd J. K. Bieleckiego. Zgodnie z tym projektem prezydent miał mieć prawo powoływania i odwoływania premiera, któremu Sejm udzielałby wotum zaufania zwykłą większością głosów. Jeśli Sejm udzielił rządowi wotum nieufności, a prezydent nie przyjął dymisji gabinetu, wówczas parlament musiałby głosować wniosek ponownie po 30 dniach. Byłby on jednak skuteczny tylko w wypadku uzyskania poparcia 2/3 głosów, przy obecności co najmniej połowy posłów. W razie jego odrzucenia, kolejny wniosek o wotum nieufności można zgłosić dopiero po upływie pół roku. Projekt przewidywał też prawo prezydenta do dymisjonowania rządu z własnej inicjatywy, jak też występowania do Sejmu z wnioskami o powołanie i odwołanie prezesów NIK, NBP oraz Rzecznika Praw Obywatelskich292). Prezydencki projekt ustawy zasadniczej spotkał się z niechęcią większości ugrupowań reprezentowanych w parlamencie, które zgodnie uznały, że nadmiernie rozbudowuje on kompetencje egzekutywy kosztem legislatywy. Ostatecznie projekt belwederski, odesłany do sejmowej komisji konstytucyjnej, którą kierował Tadeusz Mazowiecki, został poddany tak dużym zmianom, że prezydent zdecydował się na jego wycofanie. Natomiast szersze poparcie uzyskała sama idea możliwie szybkiego uchwalenia małej konstytucji, która określałaby jedynie relacje między najwyższymi władzami w państwie. Zwolennicy takiego rozwiązania argumentowali, że da to czas na gruntowną debatę dotyczącą innych kluczowych zagadnień konstytucyjnych, jak np. zakres opieki socjalnej państwa czy sposób ułożenia stosunków między państwem a związkami wyznaniowymi. Z dzisiejszej perspektywy widać jednak, że ówczesne odłożenie generalnych prac nad właściwą konstytucją było posunięciem błędnym i doprowadziło do wieloletniego zamrożenia prac legislacyjnych w tej materii. W pierwszych miesiącach funkcjonowania Sejmu I kadencji najbardziej intensywne prace nad projektem małej konstytucji prowadzono w klubie UD. Projekt Unii, którego głównym autorem był Jerzy Ciemniewski, przewidywał że Sejm będzie obradował w dwóch kilkumiesięcznych sesjach: wiosennej i jesiennej. Między sesjami Sejmu rząd - każdorazowo upoważniany przez Sejm - mógłby wydawać dekrety. Nie mogłyby one jednak dotyczyć m.in. budżetu, konstytucji i ordynacji wyborczej. Prezydent powoływałby premiera, a Sejm - po wysłuchaniu programu i zapoznaniu się ze składem rządu - udzielałby mu wotum zaufania zwykłą większością głosów. Jeśli Sejm nie zaakceptowałby prezydenckiego kandydata po raz drugi, musiałby wybrać zaproponowanego przez siebie premiera bezwzględną większością głosów. Prezydent - wedle projektu Unii - miał być gwarantem suwerenności państwa i jego całości. Mógł wprowadzać stan wojenny i wyjątkowy, stał na czele sił zbrojnych, a w razie wojny obejmował urząd naczelnego wodza293). Prace nad własnym projektem małej konstytucji prowadził też rząd Jana Olszewskiego, który w lutym 1992 r. zapowiedział jego rychłe przedłożenie w Sejmie. Przygotowane na jego forum tezy ustawy zasadniczej przewidywały daleko idące umocnienie władzy wykonawczej. Rząd miał bowiem uzyskać prawo wydawania rozporządzeń, a nawet uchwalać budżet, o ile jego założenia zyskałyby poparcie odpowiednich komisji parlamentarnych. Taka procedura umożliwiałaby ominięcie głosowania budżetu na forum Sejmu, co zawsze odbywa się w atmosferze ostrej walki politycznej. Projekt rządowy przewidywał też, że Sejm może obalić premiera bezwzględną większością głosów (na wniosek prezydenta lub co najmniej 46 posłów), ale tylko wtedy, gdy będzie w stanie wskazać własnego kandydata dysponującego poparciem większości posłów294). Zarówno projekt UD, jak i rządowy, mimo dzielących ich różnic zmierzały w podobnym kierunku: ustroju mieszanego, prezydencko-parlamentarnego. Część zawartych w nich rozwiązań ustrojowych znalazła zastosowanie w przyjętej ostatecznie małej konstytucji. Zanim to jednak nastąpiło, z kolejną inicjatywą dotyczącą materii konstytucyjnej wystąpił prezydent. 10 marca 1992 r., zaskakując po raz kolejny parlament, Lech Wałęsa przesłał Sejmowi przygotowany przez Wiktora Osiatyńskiego projekt ustawy „O przygotowaniu i uchwaleniu Konstytucji RP”. Prezydent proponował w nim, by nowa („duża”) konstytucja powstawała w trzech etapach: (1) Przygotowanie projektu ustawy zasadniczej miało należeć do specjalnej 30-osobowej komisji konstytucyjnej, do której Sejm delegowałby 12 posłów, Senat - 5 senatorów, Prezydent - 5 przedstawicieli, Rada Ministrów - 3, Sąd Najwyższy - 3 sędziów, Trybunał Konstytucyjny - 2. Komisja ta, po rozpatrzeniu różnych propozycji, przyjmowałaby swój projekt większością 2/3 głosów; (2) Projekt komisji trafia do Zgromadzenia Narodowego, czemu towarzyszy rozpoczęcie publicznej dyskusji. Po minimum trzech miesiącach od opublikowania projektu Zgromadzenie Narodowe uchwala go większością 2/3 głosów; (3) Nie później niż w rok po uchwaleniu projektu przez Zgromadzenie konstytucja poddana jest pod ogólnonarodowe referendum. Jeśli nie uzyska poparcia większości osób w nim uczestniczących, wówczas należy opracować nowy tryb uchwalenia ustawy zasadniczej295). Propozycje prezydenta wywołały ożywioną debatę parlamentarną, w której pomysł referendum zyskał poparcie większości klubów (zdecydowanie przeciwne były jedynie PSL, PC i NSZZ „Solidarność”), natomiast wszyscy ostro skrytykowali mieszany charakter komisji konstytucyjnej. Ostatecznie projekt prezydencki odesłano do komisji, gdzie - z udziałem przedstawicieli Belwederu - już 24 marca 1992 r. zdołano wypracować zasadniczy kompromis. Jego rezultatem było wejście w życie „Ustawy konstytucyjnej o trybie przygotowania i uchwalenia Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej” z 23 kwietnia 1992 r. Zatwierdziła ona zaproponowany przez prezydenta mechanizm uchwalenia konstytucji przez Zgromadzenie Narodowe, a następnie poddania jej pod głosowanie powszechne. Inaczej jednak niż proponował Wałęsa rozwiązano sprawę składu Komisji Konstytucyjnej: jej członkami mieli być jedynie posłowie (46 delegowanych przez Sejm) i senatorowie (10). Prawo przedstawienia własnego projektu konstytucji zagwarantowano prezydentowi i grupie 56 członków Zgromadzenia Narodowego; projekty można było zgłaszać Komisji Konstytucyjnej w okresie do 6 miesięcy od chwili jej ukonstytuowania. Uchwalenie konstytucji przez parlament wymagało uzyskania większości 2/3 głosów, przy obecności co najmniej połowy członków Zgromadzenia Narodowego. Natomiast przyjęcie ustawy zasadniczej w referendum (musi się ono odbyć w 18 tygodni od chwili uchwalenia konstytucji przez Zgromadzenie), następowało w przypadku opowiedzenia się za nim większości obywateli biorących udział w głosowaniu296). Wyjątkowo szybkie przyjęcie tej ustawy nie zaowocowało jednak podjęciem prac nad projektem właściwej konstytucji. Większość sił politycznych reprezentowanych w parlamencie opowiadała się bowiem za wcześniejszym uchwaleniem małej konstytucji i po upadku rządu Olszewskiego - zgodnie z ustaleniami nowej koalicji - sejmowa komisja konstytucyjna wyraźnie przyśpieszyła swoje prace. Ich rezultatem był projekt ustawy konstytucyjnej, ustanawiający ustrój określany jako prezydencko-parlamentamy. Z jednej strony był on ostro atakowany przez posłów PC, którzy - wbrew własnym propozycjom z marca 1991 r. - zarzucali, że przyznaje on nadmierne uprawnienia prezydentowi, z drugiej zaś przez KPN, dążącą do jeszcze silniejszego wzmocnienia kompetencji głowy państwa. 1 sierpnia 1992 r. - po burzliwej i chaotycznej debacie - Sejm przegłosował projekt ustawy 241 głosami (wymagana większość 2/3 wynosiła 234 głosy). Obok popierającej rząd Hanny Suchockiej ośmiopartyjnej koalicji i „Solidarności”, ustawę konstytucyjną poparło też PSL oraz część posłów SLD. Przeciwko było 55 posłów (głównie z PC i RdR oraz kilku z ZChN i SLD), a od głosu wstrzymało się również 55 (z KPN i częściowo z SLD)297). Po sporach związanych z trybem odrzucenia poprawek wniesionych przez Senat, w której to sprawie wypowiedział się Trybunał Konstytucyjny, oraz podpisaniu przez prezydenta, weszła w życie „Ustawa konstytucyjna z 17 października 1992 r. o wzajemnych stosunkach między władzą ustawodawczą i wykonawczą Rzeczypospolitej Polskiej oraz o samorządzie terytorialnym”, zwana potocznie małą konstytucją. Ustala ona liczebność Sejmu na 460 posłów, natomiast Senatu na 100 senatorów. Kadencje obu izb wynoszą 4 lata i są ze sobą sprzęgnięte, tzn. z chwilą rozwiązania Sejmu następuje także rozwiązanie Senatu. Sejm może rozwiązać się przed upływem kadencji większością 2/3 głosów, może go również rozwiązać prezydent, ale wyłącznie w czterech niżej omówionych przypadkach. Prawo inicjatywy ustawodawczej posiadają posłowie, Senat, Prezydent i Rada Ministrów. Sejm przełamuje ewentualne poprawki Senatu bezwzględną większością głosów. Natomiast odrzucenie przez Sejm weta prezydenckiego wymaga większości 2/3 głosów. Mała konstytucja podtrzymała też niektóre dotychczasowe uregulowania dotyczące urzędu prezydenta, a mianowicie: jego wybór na 5 lat w wyborach powszechnych; ogólne kierownictwo prezydenta w sprawach bezpieczeństwa i obrony państwa oraz polityki zagranicznej; prawo występowania z wnioskiem o powołanie i odwołanie prezesa NBP; prawo powoływania ministrów stanu; prawo wprowadzania stanu wojennego i wyjątkowego; prawo weta ustawodawczego. Równocześnie mała konstytucja wyposażyła prezydenta w szereg nowych uprawnień, z których większość była rezultatem dążeń Belwederu do stworzenia modelu silnej prezydentury. Należały do nich: desygnowanie premiera i powoływanie na jego wniosek Rady Ministrów; wydawanie opinii w sprawie kandydatów na stanowiska ministrów spraw zagranicznych, wewnętrznych i obrony; kierowanie pracami Rady Bezpieczeństwa Narodowego; prawo mianowania i zwalniania, w porozumieniu z ministrem obrony, szefa Sztabu Generalnego oraz - na wniosek ministra obrony - innych wyższych dowódców wojskowych; obowiązek informowania prezydenta przez premiera „o podstawowych problemach będących przedmiotem pracy Rady Ministrów”; występowanie z orędziami do Sejmu i Senatu. Nowej regulacji doczekała się sprawa uprawnień prezydenta w zakresie rozwiązywania parlamentu. Mógł to uczynić, jeśli: a) Sejm w ciągu 3 miesięcy od momentu złożenia projektu nie uchwali ustawy budżetowej; b) Sejm dwukrotnie odmówi udzielenia wotum zaufania powołanemu przezeń premierowi oraz nie będzie w stanie sam wyłonić rządu, a prezydent zrezygnuje z możliwości powołania na maksimum pół roku tzw. rządu prezydenckiego; c) Sejm odmówi udzielenia po 6 miesiącach wotum zaufania rządowi prezydenckiemu, a w dalszym ciągu nie będzie w stanie wyłonić nowego premiera; d) Sejm udzieli wotum nieufności rządowi, nie dokonując jednocześnie wyboru nowego premiera, a prezydent nie będzie chciał przyjąć dymisji rządu298). Mała konstytucja stanowiła kompromis między dążeniami Lecha Wałęsy do ustanowienia w Polsce ustroju prezydenckiego, a przeciwnymi temu, wpływowymi siłami politycznymi różnych orientacji (m.in. SLD, PSL, UD, RdR i PC). „Niejasność i nieczytelność podziału kompetencji pomiędzy Prezydenta i rząd - pisze Jacek Czajowski o małej konstytucji - mogąca prowadzić do konkurencji, rywalizacji i konfliktów między nimi w praktyce politycznej, nie stanowi jedynej przesłanki uzasadniającej krytyczne spojrzenie na takie rozwiązanie. Podział zadań w pewnych sferach (dodajmy: niezwykle ważnych) zarządzania państwem pomiędzy Prezydenta i rząd (...) oznaczać musi w praktyce ustrojowej rozmycie odpowiedzialności za politykę państwa”299). Jednak mimo tych braków uchwalenie małej konstytucji uznać należy za bodaj największy sukces Sejmu I kadencji. Cokolwiek bowiem by powiedzieć ojej wadach, stanowiła istotny postęp na drodze do tworzenia nowego ładu ustrojowego. Niestety uchwalenie małej konstytucji nie oznaczało ostatecznego odejścia od stalinowskiej konstytucji z 1952 r., z której jedynie usunięto artykuły dotyczące kwestii uregulowanych przez nową ustawę. W dalszym ciągu obowiązują artykuły starej konstytucji dotyczące m.in. sądownictwa, Trybunału Konstytucyjnego, Trybunału Stanu, Rzecznika Praw Obywatelskich, a także podstawowych praw i obowiązków obywateli. Tempo prac nad właściwą ustawą zasadniczą było w Sejmie I kadencji bardzo powolne, co - jak się później okazało - w ostatecznym rezultacie przekreśliło szansę na uchwalenie konstytucji przez Zgromadzenie Narodowe reprezentujące wszystkie liczące się w Polsce siły polityczne. Dopiero 30 października 1992 r. - w pół roku po uchwaleniu ustawy o trybie przygotowania konstytucji - utworzono komisję konstytucyjną Zgromadzenia Narodowego, a jej przewodniczącym został Walerian Piotrowski (ZChN). Od tego też momentu zaczął biec sześciomiesięczny okres, w którym, zgodnie z ustawą z 23 kwietnia 1992 r., zgłaszać można było do komisji projekty ustawy zasadniczej. W tym czasie (tj. do 30 kwietnia 1993 r.) do komisji wpłynęło łącznie siedem projektów nowej konstytucji. Trzy z nich - projekt senacki z 1991 r. oraz projekty UD i KPN - zostały już wyżej omówione. Projekt PC nawiązywał w pewnym stopniu do założeń z 1991 r., natomiast pozostałe trzy projekty - zgłoszone przez prezydenta, PSL-UP i SLD - zostały wówczas upowszechnione po raz pierwszy. Projekty PSL-UP oraz SLD zakładały wyraźną przewagę parlamentu nad władzą wykonawczą, przy równoczesnym ograniczeniu go do jednej izby. Projekt SLD przewidywał co prawda utworzenie Krajowej Izby Gospodarki i Pracy (100 przedstawicieli pracowników, pracodawców i samorządu .zawodowego), ale jej kompetencje ograniczać się miały jedynie do inicjatywy ustawodawczej i formułowania opinii. Oba projekty przewidywały ponadto proporcjonalny system wyborczy oraz formy demokracji bezpośredniej: obywatelską inicjatywę ustawodawczą (150 tys. obywateli w projekcie SLD i 50 tys. w projekcie PSLUP) oraz referendum, które byłoby przeprowadzane m.in. na wniosek 500 tys. obywateli. Obydwa projekty zajmowały też podobne stanowisko w kwestii stosunków państwa ze związkami wyznaniowymi, proklamując zasady świeckości i rozdziału. Z kolei propozycje prezydenta wyraźnie nawiązywały do ustroju V Republiki Francuskiej, ustanawiając wyraźną dominację urzędu głowy państwa nad parlamentem. Według projektu Wałęsy, prezydent mógłby całkowicie swobodnie rozwiązać parlament, o ile tylko nie nastąpiłoby to w pierwszym roku jego funkcjonowania lub na 6 miesięcy przed upływem kadencji prezydenta. Do projektu prezydenckiego dołączona została - jako integralna część - wspomniana już Karta Praw i Wolności.300). Komisja konstytucyjna nie zdołała jednak - wobec przedterminowego rozwiązania parlamentu - rozpocząć poważniejszych prac studyjnych nad przedstawionymi projektami. W tej sytuacji tworzenie Konstytucji III Rzeczypospolitej przypadło w udziale zwycięzcom wrześniowych wyborów. 5. USTAWA ANTYABORCYJNA Odroczona w maju 1991 r. przez Sejm kontraktowy sprawa wprowadzenia prawnego zakazu aborcji, powróciła w nowym parlamencie. Kolejny etap sporu w tej sprawie rozpoczął się jednak poza Sejmem, na Krajowym Zjeździe Lekarzy w grudniu 1991 r. Uchwalony wówczas Kodeks Etyki Lekarskiej zabronił przeprowadzania aborcji, poza przypadkami, gdy ciąża zagraża życiu kobiety lub jest wynikiem przestępstwa. Postanowienia Kodeksu wywołały protest środowisk lewicowych, którym z pomocą przy szedł Rzecznik Praw Obywatelskich Tadeusz Zieliński, zaskarżając go do Trybunału Konstytucyjnego. 7 października 1992 r. Trybunał orzekł jednak, że nie jest uprawniony do orzekania o sprawach etycznych i uchylił się od zajęcia stanowiska. W tym czasie w Sejmie działała już od wielu miesięcy - powołana z inicjatywy ZChN - komisja nadzwyczajna, zajmująca się przygotowaniem projektu ustawy o ochronie prawnej dziecka poczętego. Jej przeciwnicy zdołali co prawda w lipcu 1992 r. odłożyć po raz kolejny pierwsze czytanie projektu, ale równocześnie zdawali sobie sprawę, że większość posłów skłonna będzie w końcu poprzeć prawny zakaz aborcji na życzenie. Dlatego postanowiono zorganizować społeczny ruch protestu, którego głównym celem stało się doprowadzenie do referendum w sprawie dopuszczalności, a później – w związku z lepszym wydźwiękiem propagandowym - w sprawie karalności przerywania ciąży. Wyniki badań opinii publicznej z listopada 1992 r. wskazywały, że 53% obywateli opowiadało się wówczas za dopuszczeniem aborcji z uwagi na tzw. trudną sytuację kobiety, podczas gdy tylko 32% było temu przeciwnych. Powstające z inicjatywy partii lewicowych oraz organizacji feministycznych i antyklerykalnych komitety społeczne, zebrały pod żądaniem przeprowadzenia referendum kilkaset tysięcy podpisów, a 13 grudnia 1992 r. odbył się w Warszawie zjazd ich przedstawicieli. Czołową rolę w ruchu referendalnym odgrywała poróżniona z kierownictwem UD Barbara Labuda oraz próbujący zbudować dzięki tej akcji własne zaplecze polityczne Zbigniew Bujak (UP). Środowiska katolickie sprzeciwiały się przeprowadzeniu referendum, argumentując, że niedopuszczalne jest rozstrzyganie fundamentalnych kwestii moralnych drogą głosowania. „Prawo Boże nie może podlegać referendum. (...) Katolicy, którzy opowiadają się za naruszeniem prawa do życia, są w konflikcie z Prawem Bożym i nauczaniem Kościoła” - stwierdzili 27 listopada biskupi, zgromadzeni na 259 Konferencji Episkopatu odbywającej się na Jasnej Górze. 7 stycznia 1993 r. Sejm odrzucił, złożony jeszcze w listopadzie przez grupę posłów SLD, UP, PSL, UD i KLD, projekt uchwały przewidującej przeprowadzenie referendum. Wniosek w tej sprawie poparło 177 posłów, przeciwnych było 225, wstrzymało się zaś 16. Tego samego dnia - po wcześniejszym złagodzeniu niektórych zapisów - Sejm uchwalił ustawę „O planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży”. Za jej przyjęciem głosowało 213 posłów, przeciwko 171 (zabrakło wśród nich Zbigniewa Bujaka, przebywającego w tym czasie w Stanach Zjednoczonych), a 29 wstrzymało się. Ustawa przewidywała, że osoba dokonująca aborcji może zostać skazana na karę pozbawienia wolności do lat dwóch, natomiast nie miała podlegać karze matka poczętego dziecka. Aborcja była legalna jedynie w przypadku, gdy: 1) „ciąża stanowiła zagrożenie dla życia lub poważne zagrożenie dla zdrowia matki”; 2) „śmierć dziecka nastąpiła wskutek działań podjętych dla ratowania życia matki albo dla przeciwdziałania poważnemu uszczerbkowi na zdrowiu matki”; 3) „badania prenatalne (...) wskazująna ciężkie i nieodwracalne uszkodzenie płodu”; 4) „ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego”301). Ostateczny kształt ustawy był rezultatem kompromisu, chociaż środowiska domagające się utrzymania dopuszczalności aborcji na życzenie uznały go za porażkę oraz kolejny dowód nadmiernego wpływu Kościoła na życie publiczne. Tymczasem utrzymanie prawa do przerywania ciąży w czterech wymienionych przypadkach było dla części katolików nie do przyjęcia, czego wyraz stanowiła postawa grupy posłów ZChN głosujących - z tego właśnie powodu - przeciwko ustawie. W 1993 r., w oparciu o kilkadziesiąt komitetów na rzecz referendum, usiłowano stworzyć Ruch na Rzecz Wolności Wyboru, który jednak - m.in. wskutek sporów między Labudą i Bujakiem - nie odegrał większej roli. W rezultacie, na haśle liberalizacji ustawy antyaborcyjnej najbardziej skorzystał, w związku z trwającą od połowy 1993 r. kampanią wyborczą, Sojusz Lewicy Demokratycznej. 6. DROGA NA ZACHÓD Konflikty prezydenta z rządem Olszewskiego, jego gwałtowny upadek, długotrwały kryzys gabinetowy, wreszcie liczne konflikty społeczne w latach 1992-93 stworzyły wizerunek Polski niestabilnej wewnętrznie. Mocno utrudniło to działalność polskiej dyplomacji, szczególnie w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych, gdzie z dużą uwagą obserwowano rozwój sytuacji w naszym kraju. Mimo tych trudności, rząd Suchockiej w sposób zdecydowany kontynuował politykę zbliżania Polski do Zachodu. W lipcu 1992 r. Komitet Obrony Kraju przyjął zrewidowaną doktrynę obronną, zawierającą stwierdzenie, że „Polska dąży do uzyskania członkostwa w NATO”. Stanowisko to premier Suchocka potwierdziła w trakcie swej wizyty w Kwaterze Głównej NATO w Brukseli 7 października 1992 r., kiedy oświadczyła: „Naszym strategicznym celem jest pełne członkostwo w Sojuszu Północnoatlantyckim”. Reakcja sekretarza generalnego NATO była ostrożna, ale nie zamykała bynajmniej przed Polską drzwi do zachodniej wspólnoty obronnej. „Kwestia członkostwa w NATO jest otwarta - stwierdził wówczas Manfred Wörner. - Jeżeli będziemy gotowi do przyjęcia nowych członków, Polska będzie jednym z pierwszych, jeśli nie pierwszym”302). W ten sposób rozpoczął się długotrwały proces zbliżania Polski do Paktu, którego tempo zależało głównie od stanowiska mocarstw zachodnich. Niestety wyniki listopadowych wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, które przyniosły zwycięstwo demokracie Billowi Clintonowi, a także stanowisko Rosji, sprawiły, że droga Polski do NATO znacznie się wydłużyła. W przeciwieństwie do republikanina George'a Busha, który z dużą życzliwością i realizmem odnosił się do problemów Europy Środkowej, nowy amerykański prezydent był zdecydowanie bardziej powściągliwy. Jego odpowiedzią na postulaty grupy państw postkomunistycznych pragnących wstąpić do NATO, stał się ogłoszony w październiku 1993 r. program tzw. Partnerstwa dla Pokoju. Program ten przewidywał organizowanie wspólnych manewrów wojskowych oraz wielonarodowych misji pokojowych, kierowanych w rejony konfliktów zbrojnych. Nie określał natomiast jakichkolwiek terminów przyjęcia państw w nim uczestniczących w skład NATO, ani nie dawał krajom partnerskim gwarancji bezpieczeństwa ze strony Paktu303). Przepaść gospodarcza, dzieląca Polskę i inne kraje dawnego bloku radzieckiego od Europy Zachodniej, w dalszym ciągu silnie rzutowała na ich wzajemne stosunki. 11 września 1992 r. Polska, Czecho-Słowacja i Węgry zwróciły się do Wspólnoty Europejskiej z prośbą o podanie warunków i kalendarza rozmów dotyczących pełnego członkostwa. Postulowano, aby w 1996 r., po dokonaniu przez Wspólnotę oceny Układu Europejskiego, rozpocząć formalne negocjacje w tej sprawie. Jednak na spotkaniu ministrów spraw zagranicznych państw Grupy Wyszehradzkiej z szefami dyplomacji krajów Wspólnoty Europejskiej w Luksemburgu 5 października 1992 r. okazało się, że Dwunastka nie jest skłonna określić żadnego terminarza. Zamiast tego obiecano dalsze ułatwienia handlowe oraz przyspieszenie ratyfikacji zawartych w 1991 r. układów o stowarzyszeniu. Stanowisko to - mimo kolejnego wspólnego memorandum Warszawy, Pragi i Budapesztu z 11 listopada - podtrzymano na grudniowym szczycie Wspólnoty w Edynburgu. Tymczasem w kwietniu 1993 r. kraje Wspólnoty wstrzymały czasowo import mięsa z Polski i innych krajów regionu, uzasadniając to rzekomym wystąpieniem w Europie Środkowej przypadków pryszczycy. W istocie był to pierwszy, ale nie ostatni przykład oporów, jakie na Zachodzie budziły koszty zbliżenia Polski do Wspólnoty, w tym zwłaszcza zagrożenia związane z produkcją rolną, stanowiącą poważny problem zarówno w Warszawie, jak i w Brukseli. Zacieśnianiu współpracy ze Wspólnotą nie służyły też wspomniane wcześniej kontrowersje w polskim rządzie, powodowane „eurosceptycznymi” wypowiedziami wicepremiera Goryszewskiego oraz innych reprezentantów ZChN. Decydujące znaczenie miał jednak chłodny stosunek większości krajów Dwunastki do zbyt szybkiego rozszerzania Wspólnoty na wschód. Dlatego też kolejne wspólne aide-memoire rządów Grupy Wyszehradzkiej, wystosowane w związku ze szczytem Wspólnoty obradującym w dniach 21-22 czerwca 1993 r. w Kopenhadze, nie przyniosło żadnego efektu304). Względna poprawa sytuacji gospodarczej, jaka zarysowała się w 1992 r. oraz wysiłki rządu, umożliwiły Polsce podjęcie na nowo rozmów z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Poprzednie porozumienie z MFW zostało zawieszone jesienią 1991 r., kiedy okazało się, że Polska złamała uzgodnione z Funduszem ustalenia dotyczące wysokości inflacji i deficytu budżetowego. Nowy układ, podpisany w marcu 1993 r. przez ministra finansów Jerzego Osiatyńskiego, otworzył przed Polską drogę do kredytów w wysokości 665 mln dolarów oraz umożliwił rozpoczęcie drugiej fazy redukcji polskiego długu wobec Klubu Paryskiego. Ponowne zawarcie porozumienia z MFW zwiększyło wiarygodność Polski, chociaż na płynące z tego korzyści, m.in. w postaci wyraźniejszego wzrostu inwestycji zagranicznych, trzeba było jeszcze poczekać. 6 maja 1992 r. doszło w Pradze do kolejnego szczytu Grupy Wyszehradzkiej. W jego trakcie zadecydowano o nawiązaniu współpracy transgranicznej oraz przyjęto wspólne posłania do państw grupy G-7 i Unii Europejskiej. 21 grudnia 1992 r. w Krakowie kraje Grupy Wyszehradzkiej podpisały umowę o utworzeniu Środkowoeuropejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (ang. CEFTA). Przewidywała ona, że do 2001 r. zniesione zostaną we wzajemnym handlu cła na wyroby przemysłowe. Dalsze rokowania między sygnatariuszami porozumienia doprowadziły do podpisania 4 lutego 1994 r. w Pradze deklaracji o zasadach tworzenia strefy wolnego handlu, mającej powstać między nimi do końca 1997 r. Ze stopniowej liberalizacji ceł wyłączone zostały produkty rolnicze oraz tzw. pozycje wyjątkowe, których lista dla każdego z państw była inna. Praski szczyt oraz CEFTA były ostatnimi znaczącymi sukcesami Grupy Wyszehradzkiej. Z początkiem 1993 r. regionalna współpraca polityczna uległa osłabieniu, na co wpłynęło kilka czynników. Przede wszystkim z dniem 1 stycznia 1993 r. doszło do powstania dwóch niezależnych państw: Czech i Słowacji, których interesy w wielu sprawach - w tym także kierunku polityki środkowoeuropejskiej - okazały się rozbieżne. Zainteresowanie rozwojem Grupy Wyszehradzkiej straciły przede wszystkim rządzone przez premiera Vaclava Klausa Czechy. Minister spraw zagranicznych w jego rządzie Józef Zieleniec twierdził wprost: „Przekonanie, że przed wejściem do Europy musimy integrować się z Polską czy Węgrami jest z gruntu fałszywe. Ten nie najlepszy pomysł opóźnił przyjęcie Czecho-Słowacji do świata zachodniego”305). Stanowisko Pragi umocniło się po zapowiedzi władz Wspólnoty Europejskiej, o indywidualnym rozpatrywaniu kandydatur państw aspirujących do pełnego członkostwa. Dlatego wspomniane wyżej aide-memoire rządów Grupy Wyszehradzkiej z czerwca 1993 r. było ostatnim znaczącym, wspólnym przedsięwzięciem związanym z zabiegami o wejście do Wspólnoty. Formalne wnioski w tej sprawie każdy kraj Grupy złożył już oddzielnie. Obok postawy Czech, na kryzys Grupy Wyszehradzkiej wpłynęły też spory między Bratysławą a Budapesztem dotyczące zapory wodnej na granicznym Dunaju oraz położenia mniejszości węgierskiej na Słowacji. Trzeba jednak podkreślić, że osłabieniu współpracy politycznej towarzyszył systematyczny rozwój wymiany gospodarczej, wydatnie ułatwionej dzięki utworzeniu CEFTA. Podpisanie traktatu polsko-rosyjskiego w maju 1992 r. nie było równoznaczne z zakończeniem nieporozumień między Warszawą a Moskwą, chociaż przejściowo uległy one wyciszeniu. W końcu października 1992 r. Polskę opuściły ostatnie jednostki bojowe armii rosyjskiej, ale w kraju pozostało jeszcze 6 tys. żołnierzy obsługujących tranzyt wojsk rosyjskich z obszaru Niemiec. W tym samym miesiącu przebywał w Warszawie rosyjski premier Jegor Gajdar. W trakcie jego wizyty podpisano co prawda umowy o współpracy transgranicznej i ochronie inwestycji, ale nie udało się osiągnąć ostatecznego porozumienia w sprawie kompensacji długów na podstawie tzw. opcji zerowej. Sprawa ta ciągnęła się jeszcze przez kilka następnych lat, ale to nie ona miała zaważyć na atmosferze stosunków polsko-rosyjskich, które na przełomie 1992 i 1993 r. osiągnęły względnie poprawny poziom. Symbolem dążeń Moskwy do pewnego ocieplenia stosunków z Warszawą stało się m.in. przekazanie polskim władzom dokumentów dotyczących paktu Ribbentrop-Mołotow oraz zbrodni katyńskiej. Kiedy 25 sierpnia 1993 r. prezydent Jelcyn podpisał w Warszawie deklarację, w której stwierdził, że ewentualne członkostwo Polski w NATO nie narusza interesów Federacji Rosyjskiej, mogło się wydawać, że w stosunkach polsko-rosyjskich istotnie dokonał się przełom. Tym bardziej, że 17 września nasz kraj opuścili ostatni żołnierze rosyjscy. Wkrótce jednak Jelcyn - działając przypuszczalnie pod presją kręgów wojskowych, potrzebnych mu w zbliżającej się rozgrywce z opozycyjnie nastawionym parlamentem - zmienił zdanie i już 30 września 1993 r. skierował list do przywódców Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Francji, w którym sprzeciwił się rozszerzeniu NATO o państwa położone w Europie Środkowo-Wschodniej. Od tego momentu rosyjskie weto wobec przystąpienia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego stało się zasadniczą kwestią sporną we wzajemnych stosunkach, a zarazem jednoznacznym dowodem imperialnych skłonności Moskwy. Stosunki Polski z innymi wschodnimi sąsiadami układały się w sposób zróżnicowany. Najkorzystniej wyglądały kontakty z Ukrainą, chociaż i w nich nie brakowało zgrzytów, za które winę ponosiły obie strony. Wielokrotnie odkładana podróż Hanny Suchockiej do Kijowa nastąpiła w chwili, gdy prezydent Leonid Krawczuk przebywał za granicą i nie przyniosła poważniejszych rezultatów (12-13 stycznia 1993 r.). Natomiast istotny sygnał stanowiła umowa o współpracy ministerstw obrony Polski i Ukrainy, podpisana w lutym 1993 r. przez Janusza Onyszkiewicza i Konstantina Morozowa. Nie był to sojusz wojskowy, ale wymowa takiego porozumienia była jednoznaczna. W maju 1993 r. do Kijowa udał się Wałęsa, który podpisał cztery umowy (m.in. o readmisji i współpracy międzyregionalnej) oraz zainaugurował działalność międzyprezydenckiego, polsko-ukraińskiego Komitetu Konsultacyjnego. Polski prezydent zignorował natomiast, podobno wskutek sugestii Stanów Zjednoczonych, ukraińskie propozycje utworzenia strefy bezpieczeństwa państw regionu bałtyckiego i czarnomorskiego, co było w istocie rzeczy próbą nawiązania do Wałęsowskiej propozycji zorganizowania NATO-bis306). Znacznie gorzej, mimo podpisania szeregu porozumień, wyglądały stosunki polsko-białoruskie. Białoruś była bowiem w dalszym ciągu bardzo silnie związana z Rosją i - tak jak Kreml - z dużą nieufnością przyglądała się polityce Warszawy. Trwał także impas w stosunkach z Litwą, spowodowany żądaniami Wilna, aby strona polska potępiła akcję gen. Żeligowskiego z 1920 r. Udało się go przełamać dopiero 26 kwietnia 1994 r. kiedy Lech Wałęsa i Algirdas Brazauskas podpisali w Wilnie traktat o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy. Zagrażające Litwie imperialne tendencje Moskwy miały w następnych latach doprowadzić do wyraźnego osłabienia animozji polsko-litewskich. Wydarzeniem dużej wagi stało się podpisanie 28 lipca 1993 r. konkordatu między Polską a Stolicą Apostolską. Z inicjatywą jego zawarcia strona kościelna wystąpiła jeszcze w październiku 1991 r. Rząd Olszewskiego nie znalazł jednak czasu na zajęcie się tą sprawą i szczegółowe negocjacje podjęto dopiero w końcu 1992 r. W marcu 1993 r. strona rządowa przedstawiła własny projekt umowy, a 1 czerwca Rada Ministrów zatwierdziła wynegocjowany ostatecznie przez obie strony dokument. Podpisanie konkordatu nastąpiło już po rozwiązaniu Sejmu, co oznaczało, że wyrażeniem zgody na jego ratyfikację przez prezydenta zajmie się parlament następnej kadencji. Jak się okazało, dla przyszłości tego dokumentu miało to ogromne znaczenie. O ile bowiem Sejm I kadencji przypuszczalnie zaakceptowałby tę umowę bez większych problemów, to jego zdominowany przez lewicę następca okazał się w tej sprawie zdecydowanie bardziej oporny. Dla środowisk antyklerykalnych kamieniem obrazy był już sam fakt możliwości uregulowania położenia Kościoła Rzymskokatolickiego w Polsce przy pomocy konkordatu, co uznawano za nieuzasadnione uprzywilejowanie i kolejny przykład rozszerzania wpływów duchowieństwa. Najwięcej kontrowersji wzbudził sposób rozwiązania w konkordacie trzech spraw: cywilnych skutków małżeństwa kanonicznego, zarządu nad cmentarzami oraz dotowania szkolnictwa katolickiego. Niektóre zapisy konkordatu - szczególnie zaś art. 10 dotyczący małżeństwa - istotnie nie zostały sformułowane w sposób precyzyjny307). Sprawę tę można było załatwić przy pomocy uchwalenia odpowiedniej ustawy, czego jednak nie chciała dominująca w następnym Sejmie lewicowa większość, w rzeczywistości przeciwna konkordatowi z przyczyn ideologicznych. W efekcie sprawa nieustannie odwlekanej ratyfikacji konkordatu miała na dłuższy czas negatywnie zaciążyć na stosunkach państwowo-kościelnych. 7. ROZWIĄZANIE PARLAMENTU W kierownictwie „Solidarności”, bez poparcia której gabinet Suchockiej nie miał szans na stałą większość w Sejmie, narastała od końca 1992 r. wrogość wobec polityki ekipy rządowej. Komisja Krajowa „Solidarności” opowiedziała się m.in. przeciwko projektowi budżetu na 1993 r. Wbrew jej decyzji, za przyjęciem ustawy budżetowej głosowało w lutym jeszcze 10 z 26 związkowych posłów (przeszła większością 230 do 207 przy 3 wstrzymujących się), ale ich liczba topniała z miesiąca na miesiąc. „Polska wychodzi na prostą” - stwierdziła z zadowoleniem przy okazji debaty budżetowej pani premier. Tymczasem jej rząd wkroczył właśnie na trasę pełną gwałtownych zakrętów. Poczynając od końca lutego nie tylko nasiliły się niepokoje społeczne, ale zaczęło się też wyraźnie zmniejszać poparcie dla gabinetu. O ile jeszcze we wrześniu 1992 r. zaledwie 5% badanych przez CBOS deklarowało, że upadek rządu powitałoby z zadowoleniem, to w kwietniu następnego roku ich liczba wzrosła do 22%. Równocześnie systematycznie rósł odsetek osób obojętnych wobec przyszłości rządu i w kwietniu sięgnął on 46%308). W końcu lutego doszło w Łodzi do zorganizowania przez lokalną „solidarność” czterodniowego strajku generalnego, spowodowanego niedotrzymaniem przez rząd terminu powołania pełnomocnika do spraw restrukturyzacji przemysłu łódzkiego. Z początkiem marca rozpoczęły się natomiast protesty pracowników sfery budżetowej, których płace realne uległy w latach 1991-92 wyraźnemu spadkowi. Głównym organizatorem ich protestów była również „Solidarność”, której 10 tysięcy członków przemaszerowało 12 marca przed siedzibą URM i Sejmem. W kwietniu rozpoczęły się strajki nauczycieli, które obok „Solidarności” firmował również należący do OPZZ Związek Nauczycielstwa Polskiego. Doprowadziły one do przesunięcia w wielu szkołach terminu rozpoczęcia matur. Z kolei 2 kwietnia zorganizowani przez „Samoobronę” demonstranci, rzucający jajkami i kościami, próbowali wtargnąć do Sejmu, co doprowadziło do interwencji policji i zatrzymania 68 z nich, w tym Andrzeja Leppera. 4 maja doszło do strajku generalnego w woj. wałbrzyskim. W marcu rozpoczął się proces destrukcji koalicji wspierającej rząd. Zapoczątkował ją minister rolnictwa Gabriel Janowski, który w imieniu PL domagał się wprowadzenia cen minimalnych na produkty rolne, wprowadzenia opłat wyrównawczych na importowaną żywność oraz udostępnienia mu - na wzór ministra Kuronia - cyklicznej audycji telewizyjnej. Rząd częściowo uległ żądaniom ministra rolnictwa, wprowadzając opłaty wyrównawcze i ceny minimalne, ale wysokość tych ostatnich w odniesieniu do zboża nie usatysfakcjonowała Janowskiego i 8 kwietnia podał się on do dymisji. Być może była to z jego strony kolejna próba nacisku, ale następnego dnia premier Suchocka przyjęła dymisję, powierzając tymczasowe kierownictwo resortu wiceministrowi Januszowi Bylińskiemu. Równocześnie sekretarz prasowy pani premier Zdobysław Milewski skrytykował działalność Janowskiego jako ministra, zarzucając mu nieudolność. W kontekście ujawnionej później przez NIK ogromnej niegospodarności w Agencji Rynku Rolnego było to i tak delikatne sformułowanie. Odejście Janowskiego postawiło na porządku dziennym sprawę dalszego udziału PL w koalicji. Początkowo wydawało się, że ludowcy mimo wszystko pozostaną w rządzie, o czym - wyraźną większością głosów - zadecydowała Rada Naczelna tej partii w dniu 16 kwietnia. Jednak po spotkaniu przywódców koalicji 28 kwietnia, kiedy okazało się, że -jak to określił przewodniczący Klubu Parlamentarnego PL Feliks Klimczak – „koalicja gra na czas, usiłując wywrzeć na nas presję przy kolejnych ważnych dla niej głosowaniach, nie podejmując decyzji w sprawie naszych postulatów”309), Klub PL zadecydował o przejściu do opozycji. Dla rządu, wygrywającego większość głosowań w Sejmie minimalną przewagą, utrata głosów należących do posłów PL stanowiła poważny cios. Odejście PL z miejsca ożywiło przeciwników udziału ZChN w rządzie opartym na sojuszu tej partii z UD i KLD. W końcu kwietnia z propozycją stworzenia alternatywnej koalicji obejmującej ZChN, PL, PC, RdR, PSL i KPN wystąpił otwarcie Jan Łopuszański. Jego pomysły natychmiast zdezawuował Stefan Niesiołowski, stwierdzając, że szansę na stworzenie podobnej koalicji są takie, jak na „śnieg w lipcu”, ale kryzys wewnętrzny ekipy rządzącej - podsycany krytycznymi wypowiedziami Frasyniuka czy Łopuszańskiego - stawał się coraz wyraźniejszy. Towarzyszyło mu dalsze pogarszanie się nastrojów społecznych. W ciągu zaledwie miesiąca, od kwietnia do maja 1993 r. liczba osób oceniających sytuację polityczną w Polsce jako złą wzrosła wg CBOS z 46% do 53%. W tym samym czasie odsetek respondentów uważających sytuację gospodarczą za złą wzrósł z 64% do 72% 310). Tymczasem z początkiem maja spór rządu z „Solidarnością” wszedł w stadium krytyczne. Władze związku - w których z tygodnia na tydzień rosła w siłę grupa przeciwników dalszego podtrzymywania rządu - oskarżały gabinet o łamanie wcześniej przyjętych zobowiązań. 10 maja rozmowy między „Solidarnością” a rządem zostały zerwane, gdy wicepremier Łączkowski oświadczył, że nie ma szans na znalezienie 4 bilionów złotych na podwyżki płac w sferze budżetowej. Upór wykazywany przez rząd w obronie równowagi budżetowej byłby godzien najwyższego uznania, gdyby nie fakt, że w okresie jego istnienia tylko wspomniana już Agencja Rynku Rolnego zmarnotrawiła kwotę bliską sumy, jakiej domagała się „Solidarność”. Gdyby premier Suchocka i jej prawa ręka, minister Rokita, wykazali równie wiele determinacji w nadzorze nad ARR i potrafili ściągnąć pieniądze utopione przez nią w różnych tajemniczych „pożyczkach” dla zaprzyjaźnionych firm, tudzież w tysiącach ton robaczywego zboża i zjełczałego masła, to być może dłużej cieszyliby się zajmowanymi stanowiskami. 12 maja Komisja Krajowa NSZZ „Solidarność” wystosowała ultimatum, domagając się spełnienia swoich postulatów w ciągu tygodnia. W przypadku odmowy, grożono złożeniem w Sejmie wniosku o wotum nieufności wobec rządu, a następnie - w razie jego nieskuteczności - strajkiem generalnym, do którego równocześnie rozpoczęto przygotowania. W uchwale Komisji Krajowej była mowa o „arogancji władzy i atakach przedstawicieli administracji państwowej na związek”311). Niechęć kierownictwa „Solidarności” do rządu Suchockiej była już wówczas tak silna, że nie były jej w stanie zmienić ani zabiegi grupy prorządowo zorientowanych posłów związkowych (m.in. Jana Rulewskiego i Bogdana Borusewicza), ani też ostrzeżenia Wałęsy, opowiadającego się w tym sporze raczej po stronie rządu. 18 maja doszło do ostatniej tury rozmów, które jednak zakończyły się fiaskiem. Następnego dnia Komisja Krajowa (76 głosami za, przy 3 przeciw i 1 wstrzymującym się) podjęła decyzję o zgłoszeniu przez parlamentarną reprezentację związku wotum nieufności wobec rządu. Tego samego dnia wniosek w tej sprawie, podpisany przez 52 posłów z „Solidarności”, ChD, PC, PL i RdR, złożył w Prezydium Sejmu Alojzy Pietrzyk. „Ten rząd ignorantów i pseudofachowców - uzasadniał później swój wniosek Pietrzyk - wykazał się wyjątkowym dogmatyzmem i brakiem rozwagi przy konstruowaniu budżetu. Za cenę wątpliwych sojuszy kurczowo trzyma się stołków”312). Dziesięć dni, dzielących datę złożenia wniosku o wotum nieufności od dnia, w którym był on głosowany, upłynęło pod znakiem kolejnych strajków i demonstracji, stwarzających wrażenie pogrążania się kraju w coraz głębszym chaosie. Jeszcze 18 maja miał miejsce ogólnopolski strajk kolejarzy oraz kolejna antybelwederska manifestacja prawicy, zaś 20 maja doszło do strajku generalnego w mazowieckim regionie „Solidarności”. 21 maja Warszawę sparaliżował strajk komunikacji miejskiej, natomiast 26 maja przed budynkiem URM manifestowało kilka tysięcy rolników reprezentujących m.in. „Solidarność” RI oraz „Samoobronę”. Na niesionych transparentach można było m.in. przeczytać hasło „Wieś chce spokoju, Suchocka z rządem do gnoju”, a także wzajemnie sprzeczne żądania: „Domagamy się nowych wyborów prezydenckich i parlamentarnych” i „O wybory się martwicie, a wsi polskiej nie widzicie”313). Przywódcy koalicji najwyraźniej byli zdania, że rządowi uda się przetrzymać własnymi siłami głosowanie o wotum nieufności. Odrzucenie wniosku, przy równoczesnym braku jakichkolwiek ustępstw, z pewnością umocniłoby gabinet. Dlatego też sondażowe rozmowy z władzami PSL i SLD, jakie podjęto w dniach poprzedzających głosowanie, stanowiły raczej manewr pozorny i nie miały na celu rzeczywistego pozyskania kogokolwiek. Przy tej okazji SLD ujawnił jednak 22 maja swoje oczekiwania wobec rządu. Za poparcie gabinetu Kwaśniewski i Oleksy zażądali m.in. przeprowadzenia wczesną wiosną 1994 r. przyspieszonych wyborów parlamentarnych, konsultowania z SLD harmonogramu prac rządu, zagwarantowania Sojuszowi dostępu do mediów, prowadzenia polityki kadrowej „opartej o kwalifikacje merytoryczne, a nie ideologiczne”, wreszcie zmiany budżetu uwzględniającej interesy oświaty i służby zdrowia. 24 maja Suchocka odmówiła jednak nowelizacji budżetu, co było równoznaczne z odrzuceniem postulatów SLD. Żądania sformułowane przez Pawlaka były mniej konkretne, ale jego stwierdzenie, że PSL-u nie interesuje „przypudrowanie obecnego układu” wyraźnie wskazywało, że liczy on raczej na jego wywrócenie314). 28 maja w głosowaniu nad wotum nieufności dla rządu udział wzięła rekordowa liczba 445 posłów, z których niektórzy przybyli do Sejmu wprost ze szpitali. Większość bezwzględna, konieczna dla przyjęcia wniosku, wynosiła 223 i dokładnie tylu posłów głosowało za dymisją gabinetu. Przeciwko rządowi opowiedziały się SLD, PSL, KPN, PC, RdR, UPR, większość posłów „Solidarności” oraz część UP. Za odrzuceniem wniosku głosowało 198 posłów z UD, PPL, ZChN, KP, Mniejszości Niemieckiej, „Nadziei” (resztki partii piwoszy) oraz Jan Rulewski i Wojciech Arkuszewski z „Solidarności”. Od głosu wstrzymało się 24 posłów z PL, UP i „Solidarności”. Jeden jedyny głos, ratujący rząd, mógł należeć do byłego ministra sprawiedliwości, posła ZChN Zbigniewa Dyki, który spóźnił się na głosowanie o zaledwie kilkadziesiąt sekund, rzekomo z powodu kłopotów żołądkowych. Gabinet mogła także uchronić przed upadkiem posłanka ZChN Bogumiła Boba, należąca do skrajnego skrzydła tej partii. Nie wzięła jednak udział udziału w głosowaniu, ponieważ poparcie rządu, w którym zasiadali agnostycy z UD i KLD było podobno niezgodne z jej sumieniem. „Jestem zadowolony z wyniku głosowania naszego wniosku nad odwołaniem rządu - stwierdził Marian Krzaklewski - (...) tylko nieustępliwa i pozbawiona wyobraźni postawa niektórych członków rządu spowodowała taką sytuację. Dzisiejsze głosowanie udowodniło, że z »Solidarnością« trzeba się liczyć”. Wykorzystując zamieszanie powstałe po obaleniu rządu, klub KPN zaproponował powierzenie stanowiska prezesa Rady Ministrów jednemu ze swoich posłów - Andrzejowi Ostoi-Owsianemu. Wniosek ten jednak, jako zgłoszony zbyt późno, nie został z przyczyn proceduralnych w ogóle poddany pod głosowanie. Nie miał zresztą żadnych szans na przejście i był jedynie rodzajem politycznej demonstracji ze strony konfederatów. Reakcja Wałęsy na uchwalenie wotum nieufności była natychmiastowa, co wskazuje, że prezydent - bardziej chyba niż ministrowie i większość posłów - liczył się z taką możliwością. Jeszcze tego samego dnia Wałęsa skierował do marszałków Sejmu i Senatu listy, w których zawiadomił, że „przystępuje do wykonywania swoich konstytucyjnych obowiązków w świetle art. 66 ust. 5 małej konstytucji”. Głosił on, że w przypadku uchwalenia przez Sejm wotum nieufności i równoczesnym niewybraniu nowego premiera, prezydent może przyjąć dymisję rządu lub rozwiązać parlament. Właśnie z tej ostatniej możliwości postanowił skorzystać Wałęsa, a jego formalne zarządzenie w sprawie rozwiązania Sejmu i Senatu nosiło datę 29 maja. Weszło w życie w dwa dni później, po opublikowaniu w „Monitorze Polskim”. Jak z tego widać, prezydent nie próbował nawet sondować, czy w Sejmie możliwe jest stworzenie jakiejś nowej większości. „Jeśli pozwolono by Sejmowi na dodatkowe posiedzenie - uzasadnił swój pośpiech na konferencji prasowej Wałęsa - to na sali obrad zaczęłaby się już kampania wyborcza. Poza tym obliczyliśmy z panią premier, że dekrety dla rządu, o które prosiliśmy posłów, i tak nie miały szans w tym Sejmie”. W rzeczywistości Wałęsa wierzył w sukces wyborczy inspirowanego przez siebie ugrupowania, które budowano pod hasłem bezpartyjności. Dlatego właśnie w orędziu do narodu wygłoszonym 31 maja starał się przedstawić w roli oszukanego: „Wierzyłem, jak większość Polaków, że dokona on [Sejm - A.D.] dzieła naprawy Rzeczypospolitej (...) miał być twórcą i gwarantem demokracji. W politycznie rozbitym Sejmie górę wzięła jednak polityka - doraźna i partykularna. Często wypełniona grą dla samej gry (...) Paraliżowała władzę wykonawczą. Ograniczała jednocześnie władzę prezydenta”315). * * * Czy rząd, którego istnienie zależało od stanu żołądka jednego posła miał rację bytu? Oczywiście nie. Tak samo nie miał racji bytu Sejm, złożony z blisko dwudziestu klubów i kół poselskich, z których największy liczył w końcu kadencji ledwie 59 posłów. W istocie rzeczy układ polityczny istniejący w Polsce w latach 1991-1993 od początku skazany był na zagładę. Nie ulega jednak wątpliwości, że nastąpiła ona w momencie szczególnie niekorzystnym dla całego dawnego obozu solidarnościowego. Najbardziej dolegliwa dla społeczeństwa część reform została już wprawdzie przeprowadzona, ale pierwsze symptomy ożywienia w zrujnowanej przez PZPR gospodarce były zbyt słabe, aby zniecierpliwieni Polacy potrafili je ocenić w sposób racjonalny. Rzetelnej analizy nie ułatwiały też liczne przypadki autokompromitacji przedstawicieli nowej elity politycznej. Błędna okazała się polityka rządu Suchockiej, próbującego utrzymać pozycje na obu głównych frontach (wiejskim i miejskim) oraz wierzącego, że brak wyraźnej alternatywy powstrzyma posłów przed obaleniem gabinetu. Pozowanie pani premier na „żelazną lady” Thatcher, która dysponowała w parlamencie brytyjskim zdyscyplinowaną większością złożoną z deputowanych jednej tylko partii, okazało się w polskich warunkach skazane na niepowodzenie. Jednak za jeszcze większy błąd uznać należy strategię „Solidarności”, która w obaleniu rządu odegrała decydującą rolę. Fakt, że to nie „Samoobrona” czy OPZZ, ale właśnie działacze „Solidarności” zniszczyli gabinet, w którym odgrywali wymarzoną rolę języczka u wagi, stanowił spektakularny dowód ich politycznej niekompetencji. W istocie bowiem, poza krótkotrwałym poczuciem triumfu nad niewątpliwie zbyt pewną siebie ekipą rządową, „Solidarność” nie odniosła z obalenia gabinetu Suchockiej żadnych wymiernych korzyści. Oskarżana o arogancję Rada Ministrów miała urzędować jeszcze blisko pięć miesięcy, a jej następczyni okazała się – z punktu widzenia „Solidarności” - taka, jakiej zadowoleni z siebie Alojzy Pietrzyk i Marian Krzaklewski nie wyobrażali sobie w najczarniejszych nawet snach. Rozdział X ZWYCIĘSTWO POSTKOMUNISTÓW Drugie wybory parlamentarne w historii III Rzeczypospolitej, wyznaczone na 19 września 1993 r., odbyły się według nowej ordynacji wyborczej. Jej poprzedniczkę z 1991 r. uznano za niekorzystną, ponieważ - pozbawiona tzw. progu - umożliwiła wejście do Sejmu dużej liczby małych ugrupowań, reprezentowanych przez kilku, a niekiedy wręcz przez jednego posła. Najwięcej zwolenników nowego prawa wyborczego znajdowało się w UD i KPN, w których to partiach wierzono, że nowa ordynacja przyczyni się do zwiększenia rozmiarów ich przyszłego zwycięstwa. Inicjatywę uchwalenia nowej ordynacji do Sejmu poparła większość dużych klubów parlamentarnych, natomiast ordynację do Senatu pozostawiono w jej dotychczasowym kształcie. Prace nad projektem ordynacji sejmowej ukończono w lutym 1993 r., a 15 kwietnia została ona uchwalona przez Sejm. Nowe prawo wyborcze poparło 239 posłów z SLD, UD, PPL, PSL, KPN, PC i Mniejszości Niemieckiej, przeciwko było 132 m.in. z ZChN, KP, RdR, „Solidarności”, PL, UP, ChD i „Nadziei”, natomiast 4 wstrzymało się od głosu. W maju Senat wprowadził do ordynacji ponad dwadzieścia poprawek, którymi Sejm zajął się 28 maja, a więc w dniu, w którym przegłosowano wotum nieufności wobec rządu Suchockiej. Tego też dnia - po przyjęciu części propozycji senackich - ordynacja została ostatecznie przyjęta. Jej los spoczął w rękach prezydenta. Gdyby Wałęsa zdecydował się na jej zawetowanie, wówczas - wobec rozwiązania parlamentu z dniem 31 maja, co wykluczało możliwość odrzucenia prezydenckiego weta - wybory odbyłyby się według starej ordynacji. Jednak prezydent, wyraźnie liczący na sukces tworzonego przez siebie nowego ugrupowania, zdecydował się 1 czerwca na jej podpisanie316). Ordynacja wyborcza z 28 maja 1993 r. utrzymała system proporcjonalny, wprowadzając wszakże postulowane przez większe ugrupowania progi: 5% dla partii oraz 8% dla koalicji. Oznaczało to, że w podziale mandatów brać będą udział tylko te komitety wyborcze, które w skali całego kraju uzyskały wyższy od podanego odsetek ogólnej liczby ważnie oddanych głosów. Z warunku tego zwolniono jedynie komitety wyborcze mniejszości narodowych. Ordynacja przewidywała, że 391 posłów zostanie wybranych z list zgłaszanych w wielomandatowych okręgach wyborczych, natomiast 69 z list ogólnopolskich. Kandydatów w okręgu zarejestrować mógł komitet, który przedstawił listę z poparciem 3 tys. wyborców. Jeśli komitet zgłosił swoje listy w połowie okręgów wyborczych, wówczas w pozostałych rejestrowano je automatycznie. Rejestracja ogólnokrajowa była zatem trudniejsza niż w poprzedniej ordynacji, co jednak nie dotyczyło tych ugrupowań, które w Sejmie poprzedniej kadencji miały co najmniej 15 posłów. Ordynacja zwalniała je bowiem z obowiązku zbierania podpisów i umożliwiała wystawienie list we wszystkich okręgach. W podziale 69 mandatów z list ogólnopolskich uczestniczyć miały komitety poparte przez co najmniej 7% uczestników wyborów. Obok wprowadzenia progów, w ordynacji znalazły się jeszcze dwa inne postanowienia, w istotny sposób uprzywilejowujące partie, na których listy padnie najwięcej głosów. Otóż podziału mandatów dokonywano na podstawie metody d'Hondta, która - w przeciwieństwie do zastosowanej w 1991 r. metody Sainte-Laguë - jest korzystniejsza dla dużych partii. Tym ostatnim sprzyjało także zwiększenie liczby okręgów (z 37 do 52), czego konsekwencją było zmniejszenie liczby mandatów możliwych do zdobycia w przeciętnym okręgu. Spowodowało to podniesienie tzw. progu naturalnego, czyli odsetka głosów niezbędnego dla uzyskania mandatu w danym okręgu. O ile w 1991 r. w najmniejszych okręgach można było zdobyć 7 mandatów, to w ordynacji z 1993 r. pojawiły się także okręgi 6, 5, 4, a nawet 3-mandatowe. Właśnie w tych najmniejszych okręgach, jak trafnie zauważył doradca SLD Stanisław Gebethner, zaznaczała się „wyraźna przewaga wyborców SLD i PSL. Nie mogło to jednak stanowić zaskoczenia, ponieważ już przed wyborami było wiadomo, że są to okręgi (województwa), w których w 1991 r. SLD i PSL odniosły najlepsze rezultaty, a w wyborach prezydenckich Włodzimierz Cimoszewicz miał wyższe procentowo poparcie niż w większych województwach zurbanizowanych. Nic zatem dziwnego, że w mniejszych okręgach, poniżej 7 mandatów, niemal totalny sukces odniosły SLD i PSL. (...) Uchwalając w 1993 r. nową ordynację łatwo można było przewidzieć, iż nowa struktura okręgów będzie korzystna dla SLD, a w szczególności dla PSL. Komisja sejmowa opracowująca projekt nowej ordynacji została o tym w jednej z ekspertyz ostrzeżona”317). Najwyraźniej posłowie reprezentujący partie postsolidarnościowe nie znaleźli czasu na przeczytanie owej ekspertyzy, a należące do politologicznego elementarza pojęcie geografii wyborczej, przypuszczalnie niewiele im mówiło. 1. WALKA O GŁOSY Kampania wyborcza, z czego dość długo wielu z uczestniczących w niej polityków nie zdawało sobie sprawy, odbywała się w okresie wyraźnego przesunięcia nastrojów społecznych w kierunku lewicowym oraz - najogólniej rzecz ujmując - antysolidarnościowym. Rozmiary ewolucji poglądów opinii publicznej na przestrzeni dwóch lat poprzedzających wrześniowe wybory dobrze ilustrują następujące dane: o ile w 1991 r. na pytanie, czy rządy solidarnościowe wpędziły Polskę w stan chaosu i ubóstwa, twierdząco odpowiadało 51,3% ankietowanych, to w 1993 r. ich odsetek wzrósł do 64,1%. W tym samym czasie liczba osób mających podobną opinię o okresie rządów PZPR zmniejszyła się z poziomu 65,5% do 47,2%. SLD i - w nieco mniejszym stopniu - PSL, były postrzegane jako partie mające dobry program oraz kompetentnych przywódców. Z badań przeprowadzonych w kwietniu 1993 r. wynikało, że o dobrym przygotowaniu liderów SLD do sprawowania władzy przekonanych jest 20% respondentów, co zapewniło temu ugrupowaniu drugie miejsce po UD (24%). Z kolei w przypadku pytania o to, która z partii posiada racjonalny program reform społeczno-gospodarczych, wyraźnym zwycięzcą był SLD (20%), przed UD (16%) oraz KPN i PSL (po 10%)318). 10 sierpnia upłynął termin rejestrowania okręgowych list kandydatów na posłów i wówczas też okazało się, że w wyborach do Sejmu wezmą udział 34 komitety, które zgłosiły łącznie 8610 kandydatów na posłów. Jednak tylko 23 z nich startowały w więcej niż jednym okręgu wyborczym. W porównaniu z 1991 r. oznaczało to spadek o połowę i dowodziło względnego stabilizowania się polskiej sceny politycznej. Zaledwie trzy komitety (Katolicki Komitet Wyborczy „Ojczyzna”, SLD oraz endecka Ojczyzna - Lista Polska) zarejestrowane zostały jako koalicje wyborcze, zobowiązane do przekroczenia progu 8%. Pozostałe komitety, w wielu przypadkach również posiadające koalicyjny charakter, skorzystały z furtki stworzonej przez ordynację i - dzięki założeniu tzw. komitetu wyborców - obowiązywał je próg 5%. 7 lipca 1993 r. przedstawiciele 28 organizacji wchodzących w skład SLD podpisali kolejną umowę koalicyjną. Wśród nowych członków Sojuszu, których liczba – w porównaniu z 1991 r. - uległa podwojeniu, odnotować warto stworzony przez Alfreda Miodowicza Ruch Ludzi Pracy oraz część PPS wierną Piotrowi Ikonowiczowi (pozostali działacze PPS wystartowali z list... PSL). Z 613 kandydatów na posłów wystawionych przez Sojusz jedynie 249 należało do SdRP, ale zajmowali oni czołowe pozycje na wszystkich listach. W porównaniu z kampanią sprzed dwóch lat, akcja wyborcza SLD była bardziej wyważona i pozbawiona akcentów histerycznych. Postkomuniści, mający poczucie sprzyjającej koniunktury oraz własnej siły, przedstawiali się jako formacja odpowiedzialna, stanowiąca przeciwwagę dla „prawicowego radykalizmu” i zdolna do przejęcia odpowiedzialności za państwo. Prezentowana przez nich krytyka dotychczasowej polityki rządów solidarnościowych była w dalszym ciągu zdecydowana, ale równocześnie - w porównaniu z innymi ugrupowaniami - dość powściągliwa. Przypominając niektóre własne deklaracje i opinie z poprzedniej kampanii, starano się natomiast dowieść wyborcom konsekwencji oraz wierności wyznawanym zasadom. Utrzymano dotychczasowy model prowadzenia kampanii wyborczej w telewizji: w audycjach dominowały relacje ze spotkań kandydatów Sojuszu z wyborcami, najczęściej w mniejszych miastach. „Mamy te same kłopoty, pokonajmy je razem” - głosił napis na plakacie z wizerunkiem przewodniczącego SLD Włodzimierza Cimoszewicza. Na czoło programu gospodarczego wysuwano: walkę z bezrobociem, „rozruszanie koła zamachowego gospodarki”, prowadzenie „uczciwej i stabilnej polityki wobec rolnictwa” (m.in. poprzez tanie kredyty, umorzenie długów i ograniczenie importu żywności), wreszcie „autentyczną politykę społeczną zamiast przysłowiowych zupek”, symbolizowaną przez obietnicę 100% waloryzacji najniższych emerytur. Pod rządami SLD Polska miała „ponownie stać się krajem ludzi uczących się”, do czego - co obiecywał Józef Oleksy - przyczynią się bezpłatne podręczniki szkolne. Socjaldemokraci zamierzali kontynuować prywatyzację, ale „bez szkodliwych dogmatów”, bowiem - jak stwierdził Marek Borowski – „nie wszystko musi być prywatne”. Z kolei Jacek Żochowski przekonywał, że „trzeba jak najszybciej przestać mówić i zacząć działać w służbie zdrowia - zrobić reformę”. Reprezentanci SLD podkreślali konieczność utrzymania deficytu budżetowego na poziomie 5%, a źródeł finansowania proponowanego przez siebie, rozbudowanego programu społecznego, szukali w uszczelnieniu systemu podatkowego i celnego. Zdaniem Kwaśniewskiego mogło to przynieść budżetowi kwotę około 80 bln złotych. Program polityczny SLD na czoło wysuwał sprawę uchwalenia nowej konstytucji, która m.in. ograniczyć miała kompetencje prezydenta oraz wprowadzić jednoizbowy parlament. Istotny wątek kampanii stanowiło przestrzeganie przed zagrożeniem klerykalnym, którego najnowszymi dowodami były, zdaniem postkomunistów, konkordat i ustawa antyaborcyjna. Tę ostatnią zręcznie wiązano z kwestią zapewnienia kobietom rzeczywistego równouprawnienia. W części programu dotyczącej polityki zagranicznej, nowym wątkiem był stosunek Sojuszu do NATO. Zaakceptowano w końcu wejście Polski do Paktu, chociaż domagano się równocześnie, aby na nowo określił on swoje cele. SLD starał się unikać prowadzenia kampanii negatywnej, niemniej od czasu do czasu jego kandydaci potępiali „nietolerancyjne i awanturnicze” zachowania radykalnej prawicy. Badania opinii publicznej, poczynając od jesieni 1992 r., wyraźnie wskazywały na systematyczny wzrost poparcia dla SLD. W styczniu 1993 r. osiągnęło ono poziom 15% i w następnych miesiącach oscylowało wokół tej liczby, dając SLD miejsce w ścisłej czołówce wszystkich sondaży. Spodziewając się dobrego wyniku wyborczego, już przed 19 września liderzy Sojuszu starali się przygotować opinię publiczną do swojego udziału w rządzie. „Jeżeli okaże się, że zdobędziemy większość w parlamencie i przyjdzie nam utworzyć rząd, to nie będzie żadnej lustracji ani desolidaryzacji - uspokajał w sierpniu w Bydgoszczy Aleksander Kwaśnłewski - wprowadzony zostanie zakaz burzenia pomników, nie będziemy zajmować się zmianami nazw ulic i prowadzić żadnych wojen -ani na górze, ani na dole, nie zajmiemy się także sprowadzaniem do kraju kolejnych nieboszczyków”319). Ze zwrotu nastrojów społecznych na lewo skorzystała też, co prawda w mniejszym od SLD zakresie, Unia Pracy. Program wyborczy Unii stanowił w dużym stopniu replikę haseł SLD, chociaż nieco inaczej rozłożone zostały w nim akcenty. Przede wszystkim starano się odróżnić od SLD krytyczną oceną epoki PRL i mianem „nowej lewicy”. Ostrzej też krytykowano politykę gabinetu Suchockiej („w sprawie prywatyzacji rząd porusza się na granicy prawa, a nawet ją przekracza”) oraz ugrupowania centroprawicowe. „Ubrał się diabeł w ornat i na mszę ogonem dzwoni” - skomentował Ryszard Bugaj społeczne wątki kampanii liberałów, ostro atakowanych zwłaszcza za Program Powszechnej Prywatyzacji, który Unia obiecywała zdecydowanie zastopować. Z kolei ZChN krytykowano za doprowadzenie do podpisania konkordatu i „szerzenie nietolerancji”. Na tym tle UP starano się przedstawić jako „partię równych szans”, broniącą praw mniejszości narodowych, religijnych i seksualnych. W audycjach telewizyjnych bardzo mocno podkreślano konieczność równouprawnienia kobiet, akcentując ich dyskryminację m.in. na rynku pracy. O sprawach tych, co warte podkreślenia, wypowiadały się nie tylko kobiety kandydujące z list Unii (celowała w tym Wiesława Ziółkowska), ale i liczni mężczyźni. „Możemy sobie pozwolić na wyższy deficyt budżetowy niż w innych warunkach” - przekonywał Bugaj. Jego redukowanie „za wszelką cenę” mogło zdaniem lidera UP doprowadzić do „pogłębienia recesji”. Ekonomiczny program Unii stanowił klasyczny socjaldemokratyczny zestaw obietnic, w którym prawie każdy mógł znaleźć dla siebie coś miłego. Wyjątek stanowili najzamożniejsi obywatele, na których głosy UP najwyraźniej nie liczyła, postulując podniesienie górnej stawki podatkowej do poziomu 50%. Poparcie dla Unii w sondażach oscylowało w pierwszej połowie 1993 r. wokół progu 5%, jednak w ostatnim miesiącu przed wyborami nieco wzrosło. Dowodzi to, że kampania UP - mimo zdominowania audycji telewizyjnych przez „gadające głowy” (głównie Ryszarda Bugaja i Aleksandra Małachowskiego) - była dość skuteczna320). „Jeszcze trochę, to będziemy parobkami we własnym kraju u obcego kapitalisty” - przekonywała w audycji wyborczej PSL Anna Olejnicka, wybrana później na senatora z woj. konińskiego. Jedynym sposobem zapobieżenia tej sytuacji było oczywiście poparcie programu ludowców. W sferze gospodarczej zakładał on m.in. zwiększenie deficytu budżetowego do poziomu 6-7%, co umożliwiłoby podniesienie nakładów na oświatę, kulturę, służbę zdrowia i oczywiście rolnictwo. Na rynek, w celu „ożywienia gospodarki”, należało zdaniem czołowego eksperta ekonomicznego PSL Władysława Szymańskiego wprowadzić dodatkowo 80-90 bln złotych. Z tego punktu widzenia krytykowano restrykcyjną politykę NBP. „Bank centralny - dowodził Janusz Piechociński - nie tylko musi uwzględniać realia rynku pieniężnego, ale i polityki gospodarczej państwa”. Ludowcy domagali się także zastąpienia podatku dochodowego konsumpcyjnym oraz renegocjowania niektórych umów zawartych ze Wspólnotami Europejskimi. Przedmiotem licznych ataków działaczy PSL była polityka prywatyzacyjna rządu. Na konferencji prasowej 3 sierpnia Waldemar Pawlak stwierdził, że gabinet Suchockiej „przekracza swoje kompetencje i próbuje zmuszać przedsiębiorstwa do prywatyzacji, odbierając im samodzielność gospodarczą”. PSL było zdecydowanie przeciwne Programowi Powszechnej Prywatyzacji, postulując w jego miejsce takie przemiany własnościowe, które „poprawią efektywność gospodarowania”. Także w sprawach ustrojowych operowano podobnymi ogólnikami. Zapytany o pożądaną wizję ustroju, Pawlak z właściwą sobie jasnością opowiedział się za „modelem demokracji republikańskiej, bo tylko w takim systemie wszyscy obywatele mają wpływ na rządzenie państwem, a każdy, kto ma talent, umiejętności i wiedzę, ma prawo i możliwości dojścia do różnych miejsc w strukturze państwowej”. W zakresie polityki zagranicznej, o której zresztą wspominano niezwykle rzadko, PSL przywiązane było do dawnych koncepcji ministra Skubiszewskiego: głównych gwarancji bezpieczeństwa Polski upatrywano w stworzeniu struktur militarnych KBWE, natomiast z rezerwą odnoszono się do wstąpienia do Paktu Północnoatlantyckiego. Kampania wyborcza PSL - prowadzona pod hasłem „Polska potrzebuje gospodarza” - była stonowana, a zdarzająca się krytyka tandemu UD-KLD („robią ze społeczeństwem co im się podoba”) oraz SLD („popiera w krytycznych momentach UD”) w większości przypadków umiarkowana. Takiej strategii sprzyjało poczucie pewności płynące z sondaży, które latem 1993 r. konsekwentnie dawały PSL (z wynikiem od 12 do 16%) drugie lub trzecie miejsce, podczas gdy dawny główny konkurent - PL, lokował się grubo poniżej progu 5%. Kierownictwo PSL starało się przedstawić swoją partię jako ugrupowanie konstruktywne, poważne, dalekie od kłótliwości i swarliwości typowej dla większości innych formacji. „Żywią, bronią, gospodarują” - głosiło jedno z haseł PSL w tej kampanii. Położenie ludowców poprawiał fakt, że ich agitacja skierowana była - niezależnie od składanych sporadycznie deklaracji o „ogólnonarodowym” charakterze PSL - do odbiorcy wiejskiego, na którego względy większość partii nie miała co liczyć. W tej sytuacji niezbyt fortunnie zabrzmiała wypowiedź Tadeusza Pilcha, który w audycji wyborczej PSL stwierdził: „Nie jest normalną partia, która swój program adresuje wyłącznie do jednych, a pomija innych”. Telewizyjne programy PSL, jak trafnie zauważyli E. Pietrzyk-Zieniewicz i A. Zieniewicz, „zmierzały raczej ku temu, by uruchomić swój elektorat, niż by go zdobywać”. Starano się to osiągnąć w dwojaki sposób. Po pierwsze poprzez odwołanie do tradycji, co dobrze ilustrowała wielokrotnie emitowana scena, w której Pawlak wraz z innymi kandydatami śpiewał Rotę. Prezentowano także obficie wypowiedzi dotyczące chwalebnej przeszłości ruchu ludowego. „W tym trudnym okresie - charakteryzował czasy PRL Jarosław Kalinowski - jedynie polska wieś i polscy rolnicy nie dali się skołchozować. Utrzymali wiarę i Kościół. Przy tym Kościele mogła się potem uformować demokratyczna opozycja, która po 1989 r. przejęła władzę”. Z kolei Pawlak - odwołując się do kariery Witosa - pytał retorycznie: „Czy za innymi będziemy teczkę nosić?” Rolników starano się także zmobilizować przy pomocy muzyki disco polo, którą lider PSL jako pierwszy wykorzystał na dużą skalę do agitacji politycznej. Miejsce chórku wiekowych gospodyń wiejskich z poprzedniej kampanii zajął profesjonalista Bohdan Smoleń, który na zainscenizowanym weselu (oczywiście z udziałem Pawlaka w roli drużby) śpiewał m.in.: „Tak niewiele marzy się, a tu ciągle kurna źle. / Jestem jak lew, walczę za trzech, gdy spuszczę psy, to gmina drży. / By się mogło zmienić dziś, trza się skrzyknąć z wszystkich sił. / Jaśka, Kazka, Waldka też - by się stała wielka rzecz. (...) / Jestem jak śpiew, stu gardeł śpiew. / Mam w żyłach krew, Pawlaków krew”321). KPN była partią, która najdłużej przygotowywała się do wyborów, licząc na ich rychłe przeprowadzenie już od lata 1992 r. Tak długi okres przygotowań nie wyszedł jednak konfederatom na dobre. Trafnie przewidując bliski upadek rządu Suchockiej oraz rozpisanie przedterminowych wyborów, kierownictwo KPN rozpoczęło kampanię wyborczą w kwietniu 1993 r., inicjując akcje opatrzone kryptonimami „Desant” (weryfikacja kadr Konfederacji oraz opracowanie list osób przewidzianych do usunięcia z administracji państwowej) i „Rękawica” (promocja KPN oraz dezawuowanie przeciwników). Rozgłos nadany przez prasę tym akcjom, szczególnie zaś planom tworzenia tzw. czarnych list, bardziej jednak KPN zaszkodził, niż pomógł. Niewiele też dała prowadzona latem 1993 r., na wzór Świadków Jehowy, operacja odwiedzania wyborców w domach przez konfederackie dwójki i zbierania podpisów pod listami rejestracyjnymi, czego zresztą KPN, zgodnie z ordynacją, nie musiała robić. „K-onsekwencja, P-orządek, N-adzieja” - brzmiało wiodące hasło wyborcze Konfederacji. Dowodem „K-onsekwencji” KPN miała być przede wszystkim działalność jej posłów w Sejmie. Dlatego nagłaśniano fakty zablokowania przez nich wielu decyzji dolegliwych dla społeczeństwa (np. podniesienia stawki VAT na energię) oraz przeprowadzenia rozwiązań korzystnych dla różnych grup ludności (np. podwyższenie najniższych rent i emerytur). Przy tej okazji starano się - tak w audycjach, jak i ulotkach - napiętnować UD i KLD, przypominając jak posłowie tych partii głosowali w sprawie Programu Powszechnej Prywatyzacji (określanego konsekwentnie jako „zorganizowana grabież majątku narodowego”) czy w przypadku waloryzacji świadczeń społecznych. Atakowano również SLD i UP, przedstawiając te ugrupowania jako „fałszywych opiekunów”. W końcowej fazie kampanii - w związku z niekorzystnymi dla partii prawicowych wynikami sondaży - starano się przekonać ich wyborców do oddania głosu na KPN. „Spośród ugrupowań centroprawicowych - informowano w ostatnich audycjach wyborczych KPN - pewne miejsce w Sejmie ma tylko KPN”. Jeśli zaś - dowodzono - prawicowo zorientowany elektorat poprze Konfederację, to partia ta zwycięży i „zamknie postkomunistom drogę do władzy”. Głównym symbolem dążeń KPN do zaprowadzenia „P-orządku”, była walka z Januszem Lewandowskim, którego konfederaci dwukrotnie starali się odwołać ze stanowiska ministra prywatyzacji w Sejmie I kadencji. W trakcie kampanii nie tylko przypominano o zgłaszanych wobec niego wnioskach o wotum nieufności, ale posunięto się do zgłoszenia do prokuratury zawiadomienia o popełnieniu przez Lewandowskiego przestępstwa niegospodarności i przekroczenia uprawnień. Kandydat na senatora, a zarazem doradca ekonomiczny KPN Janusz Szewczak, który złożył to doniesienie, określił Lewandowskiego „polskim Alem Capone procesu prywatyzacji”. Plany porządkowania kraju nie ograniczały się oczywiście do osoby ministra prywatyzacji. Leszek Moczulski wielokrotnie mówił o konieczności aresztowania szeregu osób odpowiedzialnych za rozmaite nadużycia oraz zapowiadał daleko idącą redukcję administracji państwowej, w tym m.in. zmniejszenie liczby ministerstw. Trzeci i ostatni element hasła wyborczego KPN, czyli „N-adzieję”, symbolizowała nie tylko kreskówka emitowana w programach telewizyjnych, w której sympatyczny smok podlewał rozkwitające kwiatki, ale przede wszystkim rozbudowany katalog różnego rodzaju obietnic. Jego główną pozycję stanowił „program uwłaszczenia polskich rodzin”, który polegać miał na „bezgotówkowym kredycie udzielanym każdemu dorosłemu obywatelowi i umarzanym proporcjonalnie do ilości przepracowanych - także w rolnictwie – lat”. Kredyt - oprocentowany na poziomie 5-6% (tj. sześć razy poniżej poziomu inflacji!) - miał wynosić od 150 do 200 min złotych dla każdego i być spłacany (o ile nie uległ całkowitemu umorzeniu) przez 20 lat. Poza tym KPN już tradycyjnie zapewniała, że „europejskie ceny muszą pociągać za sobą europejskie zarobki”, zapowiadała zredukowanie bezrobocia do poziomu 500 tys. oraz podwyższenie emerytur przez „likwidację monopolu ZUS”322). Wszystkie te populistyczne zapowiedzi nie wywołały u wyborców silniejszego odzewu, a poparcie dla KPN - mimo daleko idących oczekiwań Moczulskiego, wspominającego o zdobyciu nawet połowy mandatów – w najkorzystniejszych sondażach nie przekraczało 10%, najczęściej oscylując w przedziale 5-7%. Lech Wałęsa bardzo długo uważał za słuszne rozbicie własnego obozu politycznego z okresu wyborów prezydenckich. Jednak antybelwederskie manifestacje prawicy z początku 1993 r. dotkliwie obnażyły osamotnienie prezydenta, który w Sejmie nie mógł liczyć na jednoznaczne poparcie żadnego z klubów. Skłoniło to Wałęsę do utworzenia wielokrotnie wcześniej zapowiadanej partii prezydenckiej, mającej na nowo uporządkować scenę polityczną. Jej zalążkiem stało się utworzone 26 marca w Zdzieszowicach Bezpartyjne Forum na Rzecz Reform, które powstało w oparciu o tzw. „Sieć”, czyli popierającą Wałęsę strukturę poziomą wewnątrz NSZZ „Solidarność”. W skład Forum weszli przedstawiciele około 70 z 260 tworzących „Sieć” komisji zakładowych „Solidarności” z największych przedsiębiorstw w kraju. Powołanie Forum miało istotny wpływ na decyzję prezydenta o rozwiązaniu parlamentu, Wałęsa liczył bowiem, że stworzona pod patronatem Belwederu organizacja wygra wybory zdobywając - jak sam stwierdził - czterysta (!) mandatów. Jednak szybko okazało się, że do utworzonego ostatecznie w czerwcu Bezpartyjnego Bloku Wspierania Reform (BBWR) nie zamierza przyłączyć się - mimo zachęt prezydenta - żadna z partii współtworzących gabinet Suchockiej. Już sama nazwa nowej organizacji, wyraźnie wzorowana na piłsudczykowskim Bezpartyjnym Bloku Współpracy z Rządem działającym w latach 1928-1935, była odstraszająca dla partii politycznych. Jednak jeszcze bardziej zniechęcała je osoba animatora ugrupowania, który w ciągu niespełna trzech lat prezydentury nie tylko popadł w konflikty ze wszystkimi większymi ugrupowaniami postsolidarnościo-wymi, ale stracił też ogromną część dawnej popularności. Dlatego właśnie partia prezydencka z 1993 r. okazała się jedynie marnym cieniem tego, czym potencjalnie mogła się stać dwa lata wcześniej. Zgodnie z ideą sformułowaną przez Wałęsę, BBWR składał się z „czterech nóg”, czyli pionów skupiających pracobiorców, pracodawców, rolników oraz działaczy samorządowych. Jego faktycznym liderem, a zarazem oficjalnym kandydatem BBWR na premiera został Andrzej Olechowski, który już jako minister finansów w rządzie Olszewskiego ujawnił swoje probelwederskie sympatie. Obok niego czołową rolę w Bloku odgrywali byli działacze różnych partii postsolidarnościowych (np. Jerzy Eysymontt z PC czy Janusz Byliński z PL), pracownicy prezydenckiej kancelarii (m.in. Andrzej Kozakiewicz i Eligiusz Włodarczak) oraz związkowcy i przedsiębiorcy nie mający dotąd do czynienia ze światem polityki. Na listach wyborczych BBWR znalazło się także 18 wojskowych (w tym kilku generałów), co wywołało kontrowersje i zarzuty dotyczące wykorzystywania żołnierzy m.in. do zbierania podpisów. W sumie Blok skupił dość przypadkową grupę osób, wyraźnie liczących na sukces dzięki poparciu Belwederu. Dlatego też, gdy nadzieje na to się nie ziściły, nastąpiła jego szybka dezintegracja. Najgłośniejszy punkt w programie BBWR stanowiła obietnica wprowadzenia dwudziestoletniego, niskooprocentowanego Imiennego Kredytowego Bonu Inwestycyjnego o wartości 300 mln złotych. „Otrzymać go będzie mógł każdy dorosły obywatel - głosiły Tezy Programowe BBWR. - Bon upoważni go do zakupu w trybie przetargu publicznego majątku państwowego objętego prywatyzacją”. Koncepcja ta, uważana za utopijną przez większość ekonomistów, nawiązywała do hasła „100 milionów dla każdego”, głoszonego przez Wałęsę podczas kampanii prezydenckiej. W blisko trzy lata po tamtych wyborach została odebrana przez sporą część opinii publicznej jako przejaw arogancji oraz hipokryzji Belwederu i bardziej chyba BBWR zaszkodziła, niż pomogła. Główną postacią kampanii wyborczej BBWR był Andrzej Olechowski. W audycjach telewizyjnych starał się on przedstawić jako zaletę fakt krótkiego okresu istnienia Bloku. „Są bez obciążeń - mówił o kandydatach BBWR - z nikim się nie rozwiedli, nikomu nic nie ukradli. Chyba nikt nie przechodzi na drugą stronę ulicy jak ich zobaczy. Jeśli ktoś może w Polsce stworzyć koalicję trwałą, taką na kilka lat, a nie kilka tygodni - to chyba tylko oni. Chcą zrobić rząd fachowców, a nie partyjnych działaczy”. Poparcie Wałęsy dla Bloku było najsilniejsze w pierwszej fazie kampanii, kiedy to oświadczył: „Będę wraz z całą rodziną głosował na BBWR” oraz argumentował, że bez Bloku wybory wygraliby „Kwaśniewski, Pawlak ze swoją grupą, Unia Demokratyczna i KPN”. Jednak w miarę upływu czasu oraz ogłaszania kolejnych, niepomyślnych wyników sondaży, aktywność prezydenta na rzecz Bloku wyraźnie zmalała. W badaniach opinii publicznej najwyższe notowania BBWR osiągnął w chwili swojego utworzenia w czerwcu, a przeprowadzona wówczas ankieta Demoskopu dawała mu nawet 18% głosów. Jak się wydaje, tak wysokie poparcie było związane z nadziejami licznych wyborców na stworzenie szerokiej koalicji ugrupowań wspierających Wałęsę w 1990 r. W następnych miesiącach - gdy wariant ten okazał się nierealny - poparcie dla Bloku gwałtownie się skurczyło i najczęściej wynosiło 6-7%323). Jeden z wielokrotnie pokazywanych w kampanii telewizyjnej BBWR teledysków przedstawiał filmową historyjkę autokaru zabierającego po drodze przedstawicieli różnych zawodów i grup wiekowych. Po wyborach złośliwi twierdzili, że autobus BBWR był po prostu za mały. Wydaje się jednak, że o niewielkiej popularności owego autobusu zadecydował przede wszystkim niski poziom wiarygodności jego kierowcy i właściciela w jednej osobie. Sojusz wyborczy UD i KLD wydawał się, w kontekście półtorarocznej bliskiej współpracy obu ugrupowań w Sejmie oraz wymogów stawianych przez ordynację, sprawą oczywistą. Jednak toczone w czerwcu rozmowy nie doprowadziły do zawarcia koalicji. Zadecydowały o tym obawy obu stron przed utratą części wyborców, różnice dotyczące podziału miejsc na listach mandatowych oraz niechęć słabszych liberałów do, jak to określił Donald Tusk, „chowania się pod szyldem, który nie jest naszym szyldem”324). W rezultacie oba ugrupowania poszły do wyborów samodzielnie, z tym, że na listach UD znalazła się - po krótkotrwałym związku z BBWR - grupa czterech byłych posłów „Solidarności”, którzy głosowali przeciwko wotum nieufności dla rządu Suchockiej (m.in. Bogdan Borusewicz i Jan Rulewski). „Po pierwsze gospodarka”, głosiło główne hasło wyborcze UD, w ślad za którym następowały szczegółowe wyliczenia reform zawartych w pakiecie 26 ustaw, jakimi partia ta zamierzała objąć wszystkie istotne dziedziny życia społecznego. „Kiedy przeprowadziliśmy bilans pracy naszych posłów w poprzedniej kadencji Sejmu - stwierdzał z zadowoleniem autor jednej z broszur wyborczych UD - przekonaliśmy się, że możemy być z nich dumni”. W tym samym wydawnictwie pisano, że UD „wprowadziła do Sejmu największą liczbę ludzi kompetentnych” oraz całkowicie poważnie zapewniano, że „bez ich wiedzy i doświadczenia Sejm nie mógłby funkcjonować”. W takim samym, mentorskim i pełnym poczucia wyższości stylu prowadzona była telewizyjna kampania UD, którą z wyraźną nutą zawodu w następujący sposób charakteryzowali cytowani już E. Pietrzyk-Zieniewicz i A. Zieniewicz: „Nie można prowadzić kampanii tak, jakby wszyscy konkurenci byli populistami i plebsem. Tymczasem przed każdą audycją wyborczą UD pojawia się tekst, taki niby »agencyjny«, wystukiwany wprost na ekran: Wprowadzamy program walki z bezrobociem. Porządkujemy gospodarkę. Poprawiamy stan bezpieczeństwa państwa - a zaraz potem, niby imiona świętych, nazwiska Mazowieckiego, Kuronia, Geremka, Lityńskiego i innych, wraz z optymistycznym zawołaniem: Głosując na Unię oddajesz swój głos na premier Hannę Suchocką. Czyli: jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej, ponieważ zarzuty NAM stawiać może najwyżej »pan Kwaśniewski« lub jacyś excusez le mot, populiści. (...) Na tle innych kampanii, prowadzonych niekiedy z wielkimi zabiegami o wyborcę, sprawiało to wrażenie lekceważenia połączonego z niekompetencją techniczno-propagandową. Stąd uwagi o programach oraz pouczenia, których nie szczędzili wyborcom liderzy Unii (profesor B. Geremek: Proszę państwa. Porozmawiajmy teraz o tym, czym są wybory...) przyjmowane były po trosze jako salonowe reweranse elity. W sumie: przywołanie dawnej legendy jako legitymizacji zemściło się, powodując zakaz mówienia o faktach i ekspozycję wysokiego mniemania o sobie. Przykre, ale fakt”325). Unii zaszkodził też niezbyt racjonalny, a podyktowany osobistymi ambicjami poszczególnych działaczy, sposób ustalania list kandydatów. W jego rezultacie na poznańskiej liście UD znaleźli się zarówno Suchocka, jak i Mazowiecki, natomiast na warszawskiej Kuroń i Geremek. Był to klasyczny przykład zmarnowania potencjału, jaki nieśli ze sobą ci popularni politycy, którzy - wystawieni w czterech okręgach - z pewnością przysporzyliby UD większej liczby głosów. W pierwszej fazie kampanii liderzy UD najczęściej krytykowali BBWR, który Mazowiecki określał mianem „elementu zohydzenia systemu parlamentarno-partyjnego”, a Geremek zjadliwie dodawał, że „idea Frontu Jedności Narodu została już skompromitowana”. Ta nerwowość spowodowana była przypuszczalnie przez czerwcowe badania CBOS, z których wynikało, że UD może stracić na rzecz BBWR nawet 25% swojego elektoratu. Później - gdy Blok wspierania prezydenta zaczął w sondażach spadać - sporo czasu zajęło liderom Unii polemizowanie z gwałtownymi atakami, które spadły na nich ze strony PC. Z tego, kto jest właściwym przeciwnikiem, odbierającym UD szansę na zwycięstwo, zdano sobie sprawę dopiero we wrześniu, gdy było już za późno. Jacek Kuroń w kasandrycznym wystąpieniu telewizyjnym stwierdził wówczas, że zwycięstwo SLD grozi demonstracjami ulicznymi oraz „walką bratobójczą”. „Głos na Unię - przekonywał - to ratunek przed konfliktem, podziałem i bałaganem”. W „Gazecie Wyborczej” zaczęto nagle ze zdwojoną energią przypominać o ujemnych stronach PRL oraz straszyć powrotem „towarzysza Szmaciaka”, o którego istnieniu jako pierwszy w szeregach Unii przypomniał sobie Jan Rokita. Zajęto się także PSL, drukując obszerny wywiad z Mikołajem Kozakiewiczem, oskarżającym Pawlaka o „tendencję do bycia führerem”. Mimo licznych deklaracji sympatii wobec KLD, nie zawahano się też przed faktycznym odwołaniem do elektoratu liberałów, gdy tylko badania opinii wskazały, że może on liczyć na poparcie mniej niż 5% wyborców. „Głosuj na dużą partię, która wejdzie do parlamentu” - przekonywano w audycjach wyborczych – „Nie zmarnuj głosu”. Sondaże przedwyborcze były dla Unii po raz kolejny znacznie korzystniejsze od rzeczywistego wyniku. Lipcowe badanie Demoskopu dawało UD nawet 21% poparcia, a większość innych oceniało je w przedziale 13-16%326). „Żadnych haseł, tylko fakty” - reklamował swój wyborczy program KLD. W rzeczywistości jednak haseł w nim nie brakowało, a najbardziej eksponowane – „Milion nowych miejsc pracy” - pasowało bardziej do ugrupowania socjaldemokratycznego czy chadeckiego niż do ortodoksyjnych liberałów. Prospołeczna reorientacja Kongresu, której wyrazem były też m.in. kampania „Kupuj polskie”, projekt kompleksowej reformy służby zdrowia oraz „Polski Program Umiejętności” (przewidujący m.in. bony szkoleniowe dla bezrobotnych) stanowił próbę pokazania nowego oblicza partii. Temu samemu służyło podkreślanie konieczności uczciwości w działalności gospodarczej i publicznej oraz zdecydowanego zwalczania afer. Władze Kongresu starały się w ten sposób zareagować na liczne zarzuty, że liberałowie są grabarzami sektora państwowego oraz aferzystami gospodarczymi. Nie jest jasne, czy pomysł nowego wizerunku KLD był dziełem władz partii, czy też doradzającej Kongresowi słynnej firmy reklamowej “Saatchi and Saatchi", w każdym razie nie ulega wątpliwości, że okazał się on pomyłką. Ewidentnym błędem, irytującym większość nieustannie sfrustrowanych Polaków, były przeniesione żywcem z USA parady uliczne kandydatów KLD z towarzyszeniem orkiestr i tańczących młodych dziewcząt. W obietnicach socjalnych Kongres i tak nie miał szans przelicytować innych partii, natomiast ich wyeksponowanie skutecznie przesłoniło tradycyjne postulaty liberałów: obniżenia podatków i szerokiej prywatyzacji. W kampanii telewizyjnej KLD wyraźnie orientowano się na najmłodszych wyborców. Służyły temu nie tylko występy wokalne Jana Krzysztofa Bieleckiego z zespołem De Mono czy apele Kory, głoszącej, że Kongres oferuje „program dla ludzi wolnych”, ale także nieco surrealistyczne filmy animowane, którym towarzyszył następujący komentarz nawołujący do głosowania na listę nr 7: „Kiełbasa - z drobiu, pies – z kulawą nogą, chłop - z jajami, berecik - z antenką, woda - z mózgu, siódemka – z wolnego wyboru”. Starano się także przedstawić Kongres jako partię centrową, wolną od wszelkiego fanatyzmu. „Głosując na KLD - przekonywał Donald Tusk - stawiacie państwo na prawa obywatelskie, a nie cenzurę: czerwoną czy czarną”. Do zamożniejszych obywateli, którzy stanowili w poprzednich wyborach sporą część wyborców Kongresu, przemówić miał Jacek Merkel, który mówiąc o zagrożeniach inflacyjnych pokazywał widzom złotego dukata i stwierdzał: „Tak musi wyglądać polska waluta”. Z kolei środowiska inteligenckie próbowano pozyskać przy pomocy pochlebnych dla Kongresu wypowiedzi znanych postaci, w tym m.in. Agnieszki Osieckiej, Jerzego Stuhra, Leszka Balcerowicza, Zbigniewa Brzezińskiego, a nawet ks. Józefa Tischnera. Atmosfera pewności i samozadowolenia bijąca z audycji wyborczych Kongresu prysła dopiero pod koniec kampanii, gdy wyniki sondaży wskazały jednoznacznie na możliwość spadku KLD poniżej progu wyborczego, a UD zaczęła nawoływać do głosowania na duże partie. Wywołało to dramatyczny apel Tuska, który z rzadką u niego stanowczością w głosie protestował przeciwko nawoływaniom do przenoszenia głosów, nazywając je „przykładem niskiej kultury politycznej i zwykłej nielojalności”327). Wałęsa bardzo liczył, że trzonem związkowego pionu BBWR stanie się NSZZ „Solidarność”. Jednak V Krajowy Zjazd Delegatów, zorganizowany w dniach 2527 czerwca w Zielonej Górze, zadecydował wyraźną większością głosów (251 za, przy 16 przeciwko i 22 wstrzymujących się), że związek wystartuje w wyborach samodzielnie. „Nie wiem, co się z nią stało, to nie jest moja »Solidarność«” - skomentował decyzję zjazdu Wałęsa. Kampanię „Solidarności” z pewnością osłabiło odejście do UD czterech znanych działaczy z Borusewiczem na czele oraz znacznie liczniejszej grupy liderów „Sieci” do BBWR. Nie wydaje się jednak, aby ten właśnie fakt przesądził o słabym wyniku wyborczym związku. Zadecydowała o tym raczej sytuacja, w jaką kierownictwo „Solidarności” samo się wpędziło w latach 1992-93, gdy po słusznym i nieuchronnym „zwinięciu parasola” nad solidarnościowymi rządami, zaczęło nim je okładać znacznie energiczniej niż OPZZ oraz - z uwagi na swoje rozmiary - dotkliwiej niż „Samoobrona” czy „Solidarność '80”. Strategia ta, której apogeum stanowiło złożenie wniosku o odwołanie rządu Suchockiej, w istocie rzeczy stworzonego przecież dzięki pośrednictwu związkowych posłów, nie przysporzyła „Solidarności” głosów. „Nasz związek liczy 1,8 mln członków. Muszą oni głosować na »Solidarność«, nawet jeżeli są sympatykami czy członkami partii politycznych. Przede wszystkim są bowiem pracownikami”. W ten dość kategoryczny sposób starał się w telewizyjnym apelu skłonić swoich członków do poparcia związkowych list lider „Solidarności” Marian Krzaklewski. Jego apelu nie poparła jednak nawet połowa wyborców należących do „Solidarności”. Okazali się oni odporni na liczne w kampanii związku wątki tradycyjno-nostalgiczne, natomiast wiodące hasło „W obronie Twoich praw - NSZZ »Solidarność«”, wraz z towarzyszącym mu rozbudowanym programem obietnic socjalnych, uznano najwyraźniej za mniej przekonujące od podobnych ofert UP czy „Ojczyzny”. Przedwyborcze sondaże były dla „Solidarności” względnie optymistyczne, bowiem prawie wszystkie dawały jej szansę na przekroczenie progu, niekiedy nawet o 2-3%. Wszelako podobnie jak w 1991 r., chociaż tym razem na większą skalę, elektorat związku wyraźnie stopniał w trakcie nieskutecznej kampanii wyborczej328). „Skoro nie ma szans na szeroką koalicję prawicy, to lepiej zachować własną tożsamość”. To zdanie, wypowiedziane przez Wiesława Chrzanowskiego, uznać można za motto, które towarzyszyło przedwyborczym rokowaniom głównych partii prawicowych: ZChN, PC, PL i RdR. Ich przywódcy, mimo wynikającego ze wszystkich sondaży zwrotu nastrojów społecznych na lewo oraz wymogów stawianych przez ordynację, zdecydowali się na popełnienie politycznego samobójstwa poprzez odrębny start w wyborach. 13 lipca w Gdańsku pod patronatem abpa Tadeusza Gocłowskiego powstał co prawda Katolicki Komitet Wyborczy „Ojczyzna”, jednak obok stanowiącego jego trzon ZChN (otrzymał 60% miejsc na liście krajowej oraz większość na listach okręgowych) w skład sojuszu weszły jedynie trzy kieszonkowe partie tworzące w Sejmie I kadencji klub Konwencji Polskiej (PK, SLCh i PChD) oraz Federacja Polskiej Przedsiębiorczości (FPP). Nie udało się natomiast - minio prowadzonych rozmów - włączyć do koalicji PL, ponieważ jego kierownictwo nie zgadzało się na wspólny start z konserwatystami Halla, a nade wszystko ze znienawidzonymi przez Janowskiego ludowcami Balazsa. Próby porozumienia „Ojczyzny” z PC i RdR nie wyszły nawet poza fazę wstępnych sondaży. Właściwie trudno się temu dziwić, zważywszy na kontrowersje, jakie wzbudziła w szeregach ZChN już tak wąska koalicja, jaką w sumie była „Ojczyzna”. Ich skalę dobrze obrazują wstępne wyniki głosowania w 6-osobowym Komitecie Politycznym ZChN na temat zawarcia ewentualnego sojuszu. Za samodzielnym startem Zjednoczenia w wyborach, opowiedziało się podczas głosowania w dniu 6 lipca dwóch członków Komitetu, za sojuszem z PL i spełnieniem jego warunków - jeden, natomiast za utworzeniem koalicji z PK, SLCh, PChD i FPP - trzech. Wobec braku wyraźnej większości sprawę rozstrzygnął wówczas prezes ZChN, który opowiedział się za samodzielnym startem. Zapobiegła temu ostatecznie wspomniana inicjatywa metropolity gdańskiego, bez której, jak się wydaje, „Ojczyzna” w ogóle by nie powstała. Podstawowym błędem tego komitetu okazało się zarejestrowanie w PKW jako koalicja wyborcza, co podniosło próg konieczny do udziału w podziale mandatów do poziomu 8%. Był to akt rzadkiej w polskim życiu politycznym uczciwości wobec wyborców, ale równocześnie przejaw ogromnej pewności siebie, którą racjonalnie można było uzasadnić jedynie wiarą w poparcie Kościoła. Jednak postawa duchowieństwa w tej kampanii wyborczej okazała się dużo bardziej powściągliwa niż w 1991 r. „Biskupi i kapłani nie włączają się w publiczne dyskusje partyjno-polityczne, nie kandydują do parlamentu i nie biorą udziału w kampanii wyborczej, natomiast wskazują na zasady moralne i kryteria, którymi zgodnie z nauką Kościoła powinni się kierować katolicy, dokonując wyboru swoich przedstawicieli” - głosiło słowo pasterskie skierowane do wiernych 19 czerwca przez 262. Konferencję Plenarną Episkopatu, która odbyła się w Olsztynie. Na tym tle dużym echem odbił się list pasterski bpa Józefa Życińskiego, chociaż on także unikał wskazywania wiernym jakiegokolwiek ugrupowania. Biskup wezwał jedynie do udziału w głosowaniu oraz bardzo ostro zaatakował postkomunistów: „Trudno sobie wyobrazić - pisał ordynariusz tarnowski - aby po upadku hitlerowskich Niemiec dawni członkowie NSDAP wystąpili z żądaniem ponownego powierzenia im władzy, obiecując że pod ich kierownictwem nastąpi szybki rozkwit państwa niemieckiego. Tymczasem w polskich warunkach wizję dobrobytu roztaczają nierzadko ci sami działacze, którzy przez długie lata konsekwentnie prowadzili nasz kraj do ruiny”. Kampania telewizyjna „Ojczyzny”, prowadzona pod hasłem „Najpierw Polska”, miała bardzo statyczny charakter i została zdominowana przez monologi kilku czołowych kandydatów. Program „Ojczyzny” starano się przedstawić jako rodzaj trzeciej drogi między obłudną agitacją sił postkomunistycznych a mirażami liberałów z KLD i UD, którzy zapomnieli o potrzebach zwykłych ludzi. Nadmiernie wyeksponowano osobę Wiesława Chrzanowskiego, który pokazywał się w prawie każdej audycji, nie zawsze mając do powiedzenia coś istotnego. Zupełne zaś nieporozumienie stanowiło recytowanie przez byłego marszałka Sejmu, kreowanego na męża stanu, częstochowskiej rymowanki: „Kto Ojczyznę w sercu ma, ten głosuje na listę numer dwa”. Niefortunna była też - ostro skrytykowana przez prasę, czego zresztą należało się spodziewać - akcja działaczy „Ojczyzny” na warszawskim Dworcu Centralnym, gdzie 26 sierpnia kolportowali oni ulotki żądające wprowadzenia wiz dla obywateli państw WNP oraz Bułgarii i Rumunii. Od akcji tej zdystansował się zresztą lider PK Aleksander Hall. Nietrudno też sobie wyobrazić, jakim prezentem dla lewicy był atak Jana Łopuszańskiego na będącą rezultatem trudnego kompromisu ustawę antyaborcyjną oraz zapowiedź walki o wprowadzenie całkowitego zakazu przerywania ciąży329). Rozmowy toczone przez prawie dwa miesiące między PC i RdR w sprawie zawarcia koalicji dostarczyły wiele materiału dziennikarzom, a radości - przeciwnikom obu ugrupowań. Obaj ich główni bohaterowie, Jarosław Kaczyński i Jan Olszewski, zachowywali się bowiem tak, jak gdyby nie walczyli o polityczne przetrwanie, ale o to, który z nich będzie w przyszłym rządzie odgrywał istotniejszą rolę. W sytuacji, gdy większość sondaży nie dawała żadnemu z reprezentowanych przez nich ugrupowań szansy na pokonanie 5% progu, całkowicie poważnie spierano się o to, czy Olszewski będzie dobrym kandydatem na prezydenta i sprawa ta okazała się jedną z przyczyn ostatecznego niepowodzenia kilkakrotnie wznawianych negocjacji. Inne były równie dziwaczne. Na przykład Olszewski opowiadał się za zbieraniem podpisów wśród wyborców, nie chcąc korzystać z przywileju, który w tym względzie dawała jego ugrupowaniu ordynacja, podczas gdy pragmatyczny Kaczyński uważał to za niepotrzebną demonstrację. W rzeczywistości wszystkie te spory stanowiły kolejny akt trwającego już drugi rok konfliktu między obu politykami o przywództwo nad znaczącym odłamem polskiej prawicy. Jarosław Kaczyński zdołał ostatecznie skupić wokół swojej partii kilka mikroskopijnych ugrupowań, które 19 czerwca utworzyły blok wyborczy Porozumienie Centrum - Zjednoczenie Polskie (PC-ZP). Tworzyły je RTR Jana Parysa, dla którego Olszewski był zbyt mało zdecydowany, Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy Tomasza Jackowskiego, Stronnictwo Wierności Rzeczypospolitej Wojciecha Ziembińskiego oraz Porozumienie Regionalne RdR Andrzeja Anusza, który z niewielką grupką działaczy porzucił Olszewskiego, dostrzegając większe szansę na polityczne przetrwanie w aliansie z PC. „Polsko! Czas na zmiany” głosiło najważniejsze hasło kampanii wyborczej PC-ZP, która - pod kierownictwem Jacka Kurskiego - zdominowana została przez totalny atak na postkomunistów, UD, KLD oraz Belweder, uważanych za części składowe jednego układu politycznego. Adam Glapiński mówił wielokrotnie o konieczności rozbicia siatki wpływów, stworzonych przez „komunistyczne mafie i ich nowych kolegów z UD oraz pseudoliberałów”. Zapewniał, że „wszystko to, co nieuczciwie zostało zagrabione i zabrane, zostanie odebrane i zwrócone narodowi”. Jacek Kurski starał się pozyskać dawnych wyborców prezydenta, przekonując: „Wałęsa zdradził, ale obóz zmian w Polsce z listopada 1990 r. pozostał i skupia się dziś w PC-ZP, które przeprowadzi je bez Lecha Wałęsy, a nawet wbrew Lechowi Wałęsie”. Znienawidzonego prezydenta zamierzano się pozbyć w zdecydowany sposób: „Za pół roku, po uchwaleniu nowej konstytucji, usuniemy Wałęsę z urzędu”. W powodzi oskarżeń i ataków (m.in. na Jana Lityńskiego z UD, któremu zarzucono podwójne głosowanie w Sejmie) zniknął zupełnie pozytywny program PC-ZP. Zastąpiły go slogany w rodzaju: „Jesteśmy skuteczniejsi od Olszewskiego, uczciwsi niż Moczulski, bardziej realistyczni niż Korwin-Mikke”. Kampanii telewizyjnej PC-ZP nie sposób było odmówić dynamizmu, ale nadanie jej charakteru nagonki okazało się błędem, potwierdzało bowiem formułowany przez przeciwników PC zarzut oszołomstwa. Deprymująca dla wyborców była też postawa graniczącej z arogancją pewności siebie, jaką prezentował występujący we wszystkich bodaj audycjach wyborczych Jacek Kurski, który swoim hurraoptymizmem żywo przypominał Zygmunta Czarzastego - niezapomnianego organizatora ostatniej kampanii wyborczej PZPR. W swoim ostatnim wystąpieniu przed wyborami Kurski stwierdził z pełnym przekonaniem: „Nie wierzcie państwo w spreparowane sondaże. Są one ostatnim ratunkiem tych, którzy te wybory przegrają sromotnie!”330). 6 lipca, w trakcie kolejnej przerwy w negocjacjach z Kaczyńskim, Olszewski zdecydował się na powołanie własnego bloku wyborczego pod nazwą Koalicja dla Rzeczypospolitej (KdR). W jej skład weszły ostatecznie: większość RdR, Partia Wolności Kornela Morawieckiego, „Solidarność '80” Seweryna Jaworskiego, Stronnictwo Demokracji Polskiej (polityczna nadbudowa dawnego PAX-u przemianowanego w połowie 1993 r. na Civitas Christiana), „Ojcowizna” Romana Bartoszcze, Forum Patriotyczne Polski Walczącej, Związek Piłsudczyków, Górnośląska Chrześcijańska Demokracja Kazimierza Świtonia, Chrześcijańsko-Demokratyczne Forum Ludowe oraz Narodowa Partia Bezrobotnych. Nie przystąpiło natomiast do KdR - mimo prowadzonych rozmów - bijące rekordy kłótliwości Porozumienie Ludowe. Z wszystkich tych organizacji zauważalnym potencjałem ludzkim mogły się pochwalić jedynie RdR i PW, materialnym zaś - postpaxowskie SDP. Kampania KdR, prowadzona pod hasłem „Koalicja czystych rąk”, stanowiła w dużym stopniu replikę akcji wyborczej PC-ZP. Najbardziej odczuwalna różnica polegała na stylu telewizyjnych audycji wyborczych. Zamiast krzyczącego Kurskiego, w programach KdR dominował spokojny i namaszczony ton Olszewskiego. Merytoryczne różnice były trudniejsze do wychwycenia. „Idziemy do wyborów, by obronić Polskę przed bałaganem, biedą i dyktaturą neokomunizmu i pseudoliberalizmu” - napisał w liście do wyborców Jan Olszewski, ale równie dobrze mógłby to być tekst Jarosława Kaczyńskiego. KdR wyraźniej od PC-ZP starała się pozyskać starszych wyborców, dużo uwagi poświęcając problemom emerytów i rencistów „obrabowanych z ich składek”. Sporo także, w przeciwieństwie do PC-ZP, mówiono o działalności rządu Olszewskiego, starając się przedstawić go jako gabinet sukcesu. „Zatrzymaliśmy na pół roku patologiczną prywatyzację - wyliczał swoje dokonania Olszewski. - Wykonując lustracyjną uchwałę Sejmu ujawniliśmy tajne powiązania polskiej elity politycznej. (...) Rząd został odwołany w lęku przed prawdą”331). Ta ostatnia okazała się jednak dla KdR bezlitosna. W wyścigu o głosy wzięła również udział ultraliberalna UPR, operująca konsekwentnie hasłami radykalnej redukcji podatków i ceł oraz stworzenia państwa-minimum. Skrajnie antypopulistyczna i łamiąca utarte schematy retoryka Janusza Korwina-Mikke nie była jednak w stanie przemówić do szerszego grona odbiorców. Z kolei kampania osamotnionego PL została całkowicie zdominowana przez osobę Gabriela Janowskiego, którego - wraz z rodziną oraz licznymi sąsiadami - konsekwentnie przedstawiano w kolejnych audycjach wyborczych. W przeciwieństwie do raczej monotonnych programów PL, z telewizyjnych ekranów grzmiał energicznie przeciwko „zaplanowanemu, perfidnemu rozkładowi Polski” lider „Samoobrony” Andrzej Lepper, wspomagany w kampanii przez byłego ekologa Janusza Bryczkowskiego oraz Bohdana Porębę i Bożenę Krzywobłocką - czołowych przedstawicieli elity intelektualnej PZPR. „Polsko! Stałaś się łupem międzynarodowej finansjery. Jesteś rządzona przez jej komorników” - tekst tej treści rozpoczynał wszystkie audycje wyborcze „Samoobrony”. Dziełem organizacji Leppera był najpoważniejszy w okresie przedwyborczym incydent, do którego doszło w Praszce (woj. częstochowskie), gdzie 3 sierpnia - przy całkowitej bierności policji - grupa działaczy „Samoobrony” wtargnęła do Urzędu Miasta, poturbowała niepełnosprawnego burmistrza, a następnie obwoziła go w taczkach po rynku. Inicjatorów tego zajścia, postawionych w stan oskarżenia, Lepper przedstawiał następnie w audycjach telewizyjnych jako „bohaterów sprawy”. Na tym tle raczej blado wypadła, prowadzona przy pomocy podobnych argumentów, kampania Partii „X”, której tym razem udało się zarejestrować kandydatów w całym kraju. Czar Tymińskiego okazał się już mocno zwietrzały, a grono jego naśladowców wystarczająco liczne, by skutecznie ograniczyć popularność pierwowzoru. 2. SZEŚCIOPARTYJNY SEJM W wyborach, które odbyły się 19 września 1993 r. udział wzięło 14,42 z 27,68 milionów obywateli uprawnionych do głosowania. Frekwencja wyniosła zatem 52,08% i była o blisko dziesięć procent wyższa od odnotowanej w poprzednich wyborach parlamentarnych, zarazem jednak wyraźnie niższa niż w wyborach prezydenckich 1990 r. oraz parlamentarnych z 1989 r. Geograficznie - podobnie jak to miało miejsce we wszystkich poprzednich wyborach - najmniejszą aktywność wykazali mieszkańcy dawnej Kongresówki, największą zaś Galicji, Wielkopolski i Pomorza Gdańskiego. Sto mandatów senatorskich zostało podzielonych w następujący sposób: SLD - 37, PSL - 36, NSZZ “Solidarność" - 9, UD - 4, BBWR - 2, UP - 2, KLD - 1, PC-ZP - 1, kandydaci innych komitetów - 4, kandydaci niezależni - 4. Wyniki wyborów stanowiły wielki triumf SLD i PSL. Postkomuniści, na których głosowała jedna piąta wyborców, otrzymali w Sejmie ponad jedną trzecią mandatów. Także ludowcy uzyskali prawie dwa razy więcej mandatów, niż przy zastosowaniu bezprogowego systemu wyborczego. Z premii dla najsilniejszych skorzystały także, choć w znacznie mniejszym stopniu, UD i UP. Natomiast KPN i BBWR, którym również udało się przekroczyć barierę 5%, otrzymały nieco mniejszą liczbę miejsc w Sejmie, niż wynikałoby to z odsetka oddanych na nie głosów. Stało się tak, ponieważ ugrupowania te nie przekroczyły poziomu 7% i w związku z tym nie uczestniczyły w podziale mandatów z list krajowych. Bez jakiejkolwiek reprezentacji w Sejmie pozostało 4 769 901 wyborców, to jest aż 34,6% z tych, którzy oddali ważne głosy. W jak wielkim stopniu rozbicie list centroprawicy wpłynęło na podział mandatów, pokazuje przykład hipotetycznej koalicji ugrupowań tworzących rząd Suchockiej. Otóż sojusz taki - nie uwzględniając poparcia otrzymanego przez „Solidarność” - mógłby liczyć na 3 217 065 głosów (tj. 23,3%) i posiadać największy klub w Sejmie. Zresztą nie musiałby nawet tworzyć jednolitego klubu: by pokonać postkomunistów wystarczyło jedynie osiągnąć porozumienie dotyczące wspólnej listy wyborczej. Zwycięski SLD poparło - w porównaniu z wyborami w 1991 r. - ponad dwa razy więcej wyborców. Największy przyrost nastąpił w takich ośrodkach, jak Sosnowiec, Łódź, Piła, Włocławek, Legnica i Słupsk. Mapa poparcia dla SLD nie uległa znaczącym zmianom. W dalszym ciągu największą popularnością cieszył się w Polsce północno-wschodniej, centralnej i zachodniej, natomiast najmniejszym w Małopolsce i na Lubelszczyźnie. Sojusz pozyskał największą część tych obywateli, którzy nie głosowali przed dwoma laty. Z ich liczby, szacowanej na 2,4 mln, SLD poparło ok. 1,03 mln, PSL 721 tys., a UD 428 tys. Z badań nad tzw. przepływami elektoratu wynika, że postkomuniści najwięcej głosów (134 tys.) odebrali UD, gdy tymczasem na tę ostatnią partię głosowało jedynie ok. 12 tys. wyborców SLD z 1991 r. Co ciekawe, licząc proporcjonalnie, Sojusz jeszcze większy odsetek wyborców odebrał KPN (72 tys. do 5 tys.). SLD cieszył się ponadprzeciętnym poparciem wśród mieszkańców małych miast, ludzi z wyższym wykształceniem oraz emerytów i rencistów. Najmniejszy wzrost poparcia odnotował natomiast na wsi oraz wśród najmłodszych wyborców. SLD - co uznać należy za fakt wiele mówiący - zajął pierwsze miejsce wśród przedsiębiorców, choć uzyskane w tej grupie zawodowej poparcie (17%) było niższe od przeciętnego. Kolejne miejsca wśród wyborców prowadzących własne firmy zajęły: UD (13%), KLD (9%) i BBWR (8%). Liczba wyborców PSL zwiększyła się również dwukrotnie. Tradycyjnym bastionem ludowców pozostała wieś, gdzie zdobyli 45% ogółu rolniczych głosów, ale zdołali też odnotować odczuwalny wzrost poparcia w mniejszych miastach. W dalszym ciągu w elektoracie PSL przeważali ludzie starsi i słabiej wykształceni, co odzwierciedlało sytuację panującą na polskiej wsi. Geograficznie PSL najlepiej wypadł w Polsce południowo-wschodniej i środkowowschodniej, gdzie w większości okręgów zdobył więcej mandatów niż SLD. Najmniejsze poparcie uzyskał w okręgach wysoko zurbanizowanych (Górny Śląsk, Warszawa) oraz w Polsce północnej i zachodniej. Ogromna popularność, jaką PSL uzyskał na wsi, doprowadziła do faktycznej marginalizacji jego głównych konkurentów w walce o chłopskie głosy, czyli Porozumienia Ludowego i „Samoobrony”. Łącznie oba te ugrupowania zdobyły zaledwie jedną trzecią głosów, które padły na partię Pawlaka. Na listy Unii Demokratycznej padło co prawda o 78,9 tys. głosów więcej niż w 1991 r., ale - uwzględniając znaczący wzrost frekwencji - i tak oznaczało to blisko dwuprocentowy spadek poparcia dla tej partii. Od Unii odwrócili się przede wszystkim mieszkańcy mniejszych miast, a geograficznie - wyborcy z Dolnego Śląska i Lubelszczyzny. Bastionami UD pozostały natomiast główne ośrodki akademickie na czele z Poznaniem i Krakowem, gdzie partia ta zajęła - co stanowiło ogólnokrajowy wyjątek - pierwsze miejsce przed SLD i PSL, które podzieliły się zwycięstwem w pozostałych 50 okręgach. Unia pozostała w dalszym ciągu partią osób z wyższym wykształceniem, pozyskując 24% głosów tej grupy wyborców. Podobną popularnością (23%) cieszył się wśród nich jedynie SLD, ale trzeba pamiętać, że otrzymał on ponad dwa razy więcej wszystkich głosów niż Unia. Interesująco przedstawiała się struktura wieku wyborców UD. Otóż partia ta wyraźnie lepiej wypadała wśród najstarszych (powyżej 60 lat) i najmłodszych (do 25 lat) obywateli, natomiast słabiej wśród tych w wieku średnim. Warto dodać, że w elektoracie Unii - w przeciwieństwie do PSL i SLD - przeważały kobiety. W okresie kampanii wyborczej w 1991 r. Unia Pracy jeszcze nie istniała. Jeśli jednak porównać sumę głosów oddanych wówczas na organizacje, które później ją utworzyły (RDS, „Solidarność Pracy” i Wielkopolską Unię Socjaldemokratyczną), ze skalą poparcia dla UP w 1993 r., to okaże się, że nastąpił ponad trzykrotny (!) wzrost liczby wyborców: z poziomu 306 tys. do nieco ponad 1 mln. Pod tym względem UP była zatem niewątpliwym zwycięzcą wyborów. W elektoracie partii Ryszarda Bugaja dominowali ludzie lepiej wykształceni, w średnim wieku, zamieszkujący duże miasta. Więcej było wśród nich kobiet niż mężczyzn. Najlepsze wyniki UP uzyskała na Mazowszu i w Wielkopolsce, natomiast najgorsze w Małopolsce i na Lubelszczyźnie. W porównaniu z wyborami w 1991 r. KPN stracił ponad 200 tys. wyborców, to jest około 20%, ale zwiększona frekwencja oraz nowy system przeliczania głosów na mandaty sprawił, że konfederaci musieli się pożegnać z ponad połową posiadanych dotąd miejsc w Sejmie. Najwięcej wyborców odeszło od KPN w dużych miastach, szczególnie zaś w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Gdańsku, Opolu i Łodzi. Do nielicznych ośrodków, w których Konfederacja odnotowała niewielki wzrost poparcia, należały natomiast okręgi: białostocki, bielsko-bialski, olsztyński i ostrołęcki. W dalszym ciągu na KPN częściej głosowali mężczyźni, a partia ta - podobnie jak w 1991 r. - największe poparcie otrzymała w grupie wyborców o średnim wykształceniu. Wynik wyborczy uzyskany przez BBWR stanowił dotkliwą porażkę promującego go prezydenta. Blok zdołał wprawdzie uniknąć najgorszego i pokonał próg wyborczy, ale zdobyte przezeń 16 mandatów wyglądało groteskowo na tle wcześniejszych buńczucznych wypowiedzi Wałęsy. Na listy BBWR najwięcej głosów padło w dużych miastach, najmniej zaś na wsi. Mapa wpływów Bloku przypominała w pewnym stopniu geograficzny rozkład głosów, które padły na Wałęsę w 1990 r., choć oczywiście z ilościowego punktu widzenia była nieporównywalna. Najlepiej BBWR wypadł w Małopolsce oraz na Pomorzu Gdańskim, natomiast najsłabiej w Wielkopolsce i - co stanowiło różnicę w porównaniu z mapą poparcia dla Wałęsy - na Lubelszczyźnie. Wśród wyborców Bloku przeważali obywatele ze średnim wykształceniem, proporcjonalnie częściej będący przedsiębiorcami niż robotnikami. Nieco częściej na Blok głosowały kobiety niż mężczyźni332). Największym przegranym w wyborach parlamentarnych 1993 r. był bez wątpienia KKW „Ojczyzna”. Wskutek zarejestrowania się jako koalicja, komitet ten stracił szansę zdobycia ponad dwudziestu mandatów. Po ogłoszeniu wyniku wyborów liderzy „Ojczyzny” starali się naprawić swój błąd i przekonać PKW do obniżenia 8% progu przewidzianego dla koalicji, co uzasadniano faktem, że tylko jedna koalicja (tj. SLD) zdołała go pokonać. Jednak ani PKW, ani też Sąd Najwyższy, do którego się odwołano, nie uznały wniosku KKW „Ojczyzna” w tej sprawie, argumentując, że obniżenie progu dla koalicji byłoby możliwe wyłącznie w sytuacji, gdyby również w grupie partii tylko jedno ugrupowanie przekroczyło próg 5%. Ponieważ tak się nie stało, art. 6 ordynacji, do którego odwoływała się „Ojczyzna”, nie mógł mieć zastosowania. O dużym pechu mogło też mówić kierownictwo „Solidarności”, której do przekroczenia progu zabrakło niespełna trzydziestu tysięcy głosów. Inna rzecz, w jakim stopniu posiadanie kilku zaledwie posłów byłoby dla związku bardziej satysfakcjonujące od ich całkowitego braku. Za rezygnację z sojuszu z UD liberałowie zapłacili polityczną marginalizacją, natomiast Unia szansą na zwiększenie swojego klubu o kilkadziesiąt mandatów. Kaczyński i Olszewski stracili z kolei możliwość uzyskania reprezentacji zbliżonej rozmiarami do posiadanej w Sejmie przez UP. Nie wydaje się jednak - znając wysoki poziom ambicji obu polityków - by nawet taki wynik uznali za zadowalający. Rezultat uzyskany przez Partię „X” potwierdził natomiast, że formacja ta dysponuje mocno ograniczonym poparciem i nie ma szans na powtórzenie sukcesu Tymińskiego z 1990 r. Co prawda w 1991 r. otrzymała ona znacznie mniej głosów, ale wówczas jej listy zarejestrowano jedynie w czterech okręgach, gdzie padło na nie proporcjonalnie więcej głosów niż dwa lata później. Wynik wyborczy UPR dowiódł, że program tej partii nie może liczyć na masowe poparcie, chociaż warto równocześnie podkreślić, że ugrupowanie to - w porównaniu z 1991 r. - zwiększyło o 73% liczbę swoich zwolenników, co na tle innych formacji prawicowych stanowiło wyjątek. * * * Na przegraną ugrupowań postsolidarnościowych oraz zwycięstwo SLD w wyborach parlamentarnych 1993 r. złożyło się wiele czynników. Jedne miały charakter odległy i sięgały okresu istnienia rządu Mazowieckiego, który odrzucił możliwość zdecydowanego rozgromienia sił postkomunistycznych. Pozwoliło im to na okrzepnięcie po kryzysie spowodowanym rozwiązaniem PZPR, a następnie na podjęcie skutecznej walki o poparcie społeczne. Inne przyczyny miały charakter obiektywny i były związane z nieuchronnymi dolegliwościami radykalnych przemian ekonomicznych, które prawie wszędzie - co pokazały przykłady pozostałych państw regionu - prowadziły do przesunięcia się nastrojów społecznych na lewo. Jednak Polacy, mając do wyboru lewicę postpeerelowską i postsolidarnościową, postawili na tę pierwszą. Wpłynęła na to autokompromitacja całej elity solidarnościowej, która - pogrążona w wewnętrznych walkach - nie zauważyła w porę, że grozi jej druzgocąca przegrana. Wybór SLD miał bowiem w dużym stopniu negatywny charakter. Badania przeprowadzone przez CBOS wkrótce po wyborach pokazały, że zdaniem 50% Polaków zwycięstwo Sojuszu było spowodowane niezadowoleniem z rządów solidarnościowych, natomiast jedynie 42% uzasadniało je nadzieją, że postkomuniści będą lepszymi gospodarzami kraju333). Nie ulega też wątpliwości, że niezależnie od zmian w nastawieniu opinii publicznej, na potężne rozmiary klęski z 19 września wpłynęła zdumiewająca krótkowzroczność takich polityków, jak Janowski, Kaczyński, Mazowiecki, Olszewski czy Tusk, nie potrafiących wyciągnąć wniosków z zasad ordynacji wyborczej, która winna być podstawową lekturą każdego polityka działającego w demokratycznym państwie. Środki finansowe przeznaczone na kampanię wyborczą do Sejmu w 1993 r. wg oficjalnych deklaracji wybranych ugrupowań Komitet Wyborczy >> Łączna suma przeznaczona na kampanię (w tys. starych złotych) BBWR 14423928 KLD 13774227 KPN 5048410 NSZZ „Solidarność” 9058224 PSL 14913354 SLD 17068753 UD 19542192 UP 3362918 Rozdział XI POLSKA WE WŁADZY SLD I PSL W pierwszych dniach po ogłoszeniu wyników wyborów przywódcy SLD liczyli na uzyskanie dominującej pozycji zarówno w nowym rządzie, jak i w parlamencie. Bardzo szybko okazało się jednak, że pole manewru postkomunistów jest, mimo zdobycia największej liczby mandatów, ograniczone. Doprowadziły do tego: stanowcza odmowa UD wejścia do rządu, wroga postawa Wałęsy, żądającego przedstawienia mu trzech kandydatów na stanowisko premiera, wreszcie ogromne aspiracje Waldemara Pawlaka i jego najbliższych współpracowników. Unia Demokratyczna, rozgoryczona słabym wynikiem wyborczym, nie chciała współtworzyć gabinetu, w którym odgrywałaby rolę słabszego partnera. W tej sytuacji SLD pozostawał jedynie sojusz z PSL, do którego -bardziej z przyczyn propagandowych niż politycznych - zamierzano także dokooptować Unię Pracy. Lider PSL znalazł się w doskonałej sytuacji przetargowej, w czym wydatnie pomógł mu zarówno Wałęsa, sugerujący, że właśnie Pawlak może liczyć na największe poparcie w Belwederze, jak i Ryszard Bugaj. Przywódca UP kilkakrotnie bowiem wracał do pomysłu stworzenia koalicji PSL-UD-UP, która - także z powodu ekonomicznego dogmatyzmu samego Bugaja - była mało realna, jednak jej widmo stanowiło wygodny środek nacisku na SLD. „Nie wyobrażam sobie rządu bez partii Pawlaka - oceniał Bugaj 25 września - ale to nie znaczy, że musi się w nim znaleźć SLD”. W istocie rzeczy, głównym problemem Pawlaka, konsekwentnie, choć bez pośpiechu dążącego do powrotu na stanowisko premiera, były ambicje osoby nr 2 w PSL, czyli Józefa Zycha, który nie ukrywał specjalnie pragnienia objęcia funkcji marszałka Sejmu. Było zaś oczywiste, że postkomuniści nie oddadzą ludowcom obu tych stanowisk. Aspiracje Zycha udało się w końcu Pawlakowi czasowo ostudzić, dzięki czemu droga do kompromisu z SLD stanęła otworem. Przywódcy SLD zdawali sobie sprawę, że cała opozycja - w tym zwłaszcza jej bardzo liczna pozaparlamentarna część - uczulona będzie na wszelkie przejawy tzw. rekomunizacji. „Oddaliśmy PSL-owi palmę pierwszeństwa - mówił w rok po wyborach rzecznik Klubu Parlamentarnego SLD Zbigniew Siemiątkowski - m.in. po to, aby wyciszyć głosy pomawiające nas o »pazerność na władzę«, a także by u zarania tej koalicji pokazać partnerom naszą dobrą wolę”334). Dlatego postkomuniści dosyć szybko pogodzili się z myślą o konieczności oddania stanowiska premiera Pawlakowi, skupili się natomiast na walce o uzyskanie w rządzie dominującego wpływu na resorty gospodarcze, czyli na tę sferę, która - niezależnie od wymiernych korzyści wynikających z kontroli nad kasą państwową - pozostawała praktycznie poza zasięgiem wpływów Belwederu. W starciu tym lider PSL stał na straconej pozycji, ponieważ musiał zapłacić postkomunistom za swój fotel szefa rządu, ale także dlatego, że ludowcy nie posiadali wystarczającej liczby fachowców zdolnych do objęcia kierownictwa nad gospodarką. Pierwsze negocjacje między PSL a SLD, w których udział brali również reprezentanci UP, odbyły się 21 września 1993 r. Zasadnicze rozmowy miały jednak miejsce dopiero w pierwszej dekadzie października. W ich trakcie w kierownictwie UP doszło do sporu wokół kwestii udziału w rządzie, czego domagała się część jego członków z Wiesławą Ziółkowską na czele. Ostatecznie przeważyło stanowisko Bugaja i Prezydium UP, które zaledwie jednym głosem przewagi zadecydowało o rezygnacji z wchodzenia do rządu. Oficjalnym powodem był brak zgody między SLD i UP co do kontynuowania prywatyzacji, którą Unia chciała całkowicie zatrzymać. Wszelako w rzeczywistości Bugaj obawiał się odgrywania roli listka figowego w rządzie, który bez jego partii i tak dysponował poparciem blisko 2/3 ogółu posłów335). 13 października Pawlak i Łuczak (ze strony PSL) oraz Cimoszewicz i Kwaśniewski (ze strony SLD) podpisali 10-punktowe porozumienie koalicyjne. Przewidywało ono, że premierem oraz marszałkiem Senatu zostaną przedstawiciele PSL, natomiast marszałkiem Sejmu - reprezentant SLD. Obok spraw personalnych, porozumienie zawierało kilka istotnych deklaracji, które w świetle późniejszej polityki koalicji wydają się warte przytoczenia. „Zmiany personalne w administracji rządowej - głosił pkt 6 - zostaną ograniczone do minimum (...). Koalicja przeprowadzi reformę administracji rządowej, nadając jej charakter apolitycznej służby cywilnej”. Porozumienie przewidywało także „szybkie opracowanie nowej Konstytucji”, uwzględnianie „poglądów i propozycji samorządów terytorialnych, związków zawodowych i innych przedstawicielstw społecznych”, wreszcie – „zawarcie ze związkami umowy określającej główne kierunki polityki społecznej”. Do porozumienia dołączono dwa załączniki: obszerniejszy, dotyczący spraw gospodarczych, w którego ustaleniu uczestniczyli również przedstawiciele UP, oraz bardzo krótki, traktujący o kierunkach polityki zagranicznej. Ekonomiczne ustalenia koalicji przewidywały m.in. konieczność „niewielkiego bezinflacyjnego zwiększenia deficytu budżetowego”, zniesienia popiwku oraz ograniczenia skali podwyżek cen nośników energii, co miało ograniczyć rozmiary inflacji mającej - zdaniem ekspertów PSL i SLD - głównie kosztowy charakter. Deklarowano, że system podatkowy „nie może naruszać poczucia sprawiedliwości społecznej”, czego konsekwencją był plan wprowadzenia 50% stawki podatkowej dla najbogatszych, przy równoczesnym zmniejszeniu obciążenia fiskalnego najbiedniejszych obywateli. Swoiście pojmowanej „sprawiedliwości społecznej” służył też zapis przewidujący ograniczenie ulg podatkowych za kształcenie dzieci w szkołach niepublicznych. Znaczną część załącznika ekonomicznego wypełniały rozmaite obietnice, w tym m.in.: „stworzenia programu bardzo taniego, energooszczędnego budownictwa mieszkaniowego dla młodych rodzin”, przeprowadzenia „restrukturyzacji górnictwa i przemysłu zbrojeniowego”, „stopniowego podnoszenia wskaźnika waloryzacji emerytur i rent”, wreszcie zreformowania oświaty i służby zdrowia. W zakresie polityki zagranicznej deklarowano wolę „najszybszego wstąpienia Polski do NATO” przy równoczesnej, bliżej nieokreślonej, chęci jego zreformowania. Podtrzymywano także zamiar integracji z Unią Europejską, żądając zarazem „respektowania polskich interesów gospodarczych”. Koalicja - wbrew obawom sporej części opozycji - utrzymała prozachodnią orientację Polski, czego wyrazem stało się przystąpienie 2 lutego 1994 r. do programu „Partnerstwo dla Pokoju” oraz złożenie 8 kwietnia formalnego wniosku o przyjęcie do Unii Europejskiej. Równocześnie jednak polityka zagraniczna kolejnych rządów SLD-PSL obfitowała w rozmaite przejawy niekonsekwencji. Po podpisaniu porozumienia koalicyjnego liderzy PSL i SLD wystosowali dwa listy do Wałęsy. W pierwszym poinformowano go o rezygnacji SLD z przedstawienia kandydata na premiera, w drugim zaś, że utworzona właśnie koalicja wysuwa na to stanowisko Waldemara Pawlaka. W ten sposób zignorowano, nie mające zresztą konstytucyjnego uzasadnienia, żądanie prezydenta, by przedstawić mu trzech kandydatów. Wobec miażdżącej przewagi, jaką sojusz SLD-PSL dysponował w Sejmie, Wałęsa - pozbawiony możliwości jakiegokolwiek ruchu - zmuszony był przybrać dobrą minę do złej gry i desygnować 18 października Pawlaka na urząd prezesa Rady Ministrów. Nie omieszkał przy tej okazji nazwać go swoim „przyjacielem” i „pupilem”, a zarazem dać wyraz swoim rzeczywistym uczuciom: „Moim zdaniem, nie sprosta on zadaniom, jakie przed nim stoją. Obym się mylił”. W podobnym tonie Wałęsa wyrażał się półtora roku wcześniej o Olszewskim, ale tym razem sytuacja była odmienna, bowiem prezydencki „pupil” dysponował zdecydowanie trwalszym zapleczem politycznym i prezydentowi szybko przyszło odczuć siłę lewicy. 14 października na inauguracyjnych posiedzeniach zebrały się Sejm i Senat. Zgodnie z przyjętym dzień wcześniej ustaleniem koalicyjnym, marszałkiem Sejmu został - nie mający kontrkandydatów - Józef Oleksy, którego poparło 357 posłów, 22 było przeciw, a 58 wstrzymało się od głosu. Józef Zych musiał czasowo zadowolić się stanowiskiem wicemarszałka, a obok niego funkcję tę objęli również Olga Krzyżanowska (UD) i Aleksander Małachowski (UP). W zredukowanym do czterech osób Prezydium Sejmu zabrakło miejsca dla Dariusza Wójcika z KPN, który otrzymał zaledwie 42 głosy. Marszałkiem Senatu wybrano Adama Struzika - działacza PSL z woj. płockiego, skąd pochodził też Pawlak. Jego zastępcami zostali: Ryszard Czarny (SLD), Zofia Kuratowska (UD) i Stefan Jurczak (NSZZ „Solidarność”)336). Poparcie posłów UD dla Józefa Oleksego związane było z obietnicą kierownictwa SLD poparcia kandydatów Unii na stanowiska przewodniczących sejmowych komisji samorządu terytorialnego, prywatyzacji, kultury oraz spraw zagranicznych. Umowa ta stanowiła czytelny przejaw dążeń SLD do pozyskania przychylności UD, co w przyszłości mogło się okazać istotnym argumentem w rozgrywkach z PSL. Postkomuniści dostrzegali też w Unii siłę bliższą im programowo od ludowców. Pawlak natychmiast zorientował się, jakie zagrożenie stanowi dla jego partii taktyka Sojuszu i postanowił uderzyć w punkt newralgiczny dla zbliżenia SLD i UD: zaprotestował mianowicie przeciwko objęciu kierownictwa komisji spraw zagranicznych przez Geremka. Ludowcy zagrozili, że w odwecie nie zgodzą się na objęcie funkcji wicepremiera przez Marka Borowskiego, który i tak - jako „liberał” - budził w nich duże opory. Ten pierwszy z licznych konfliktów wewnątrzkoalicyjnych wygrał ostatecznie SLD, bowiem Geremka wybrano przewodniczącym komisji, a Borowski otrzymał postulowane przez SLD stanowisko. PSL musiało zadowolić się zablokowaniem kandydatury Grażyny Staniszewskiej (UD) na stanowisko przewodniczącego sejmowej komisji prywatyzacji. Przypadło ono posłowi PSL Bogdanowi Pękowi, który przedstawiał się dziennikarzom jako „przeciwnik dogmatycznej prywatyzacji i człowiek z gruntu uczciwy”. Konflikt związany z obsadą kierownictwa komisji sejmowych stanowił fragment szerszego sporu, związanego z tworzeniem rządu. Pawlak starał się nie tylko zdegradować Borowskiego, ale i pozbyć ze składu gabinetu drugiego SLD-owskiego „liberała”, Wiesława Kaczmarka, przewidzianego na stanowisko ministra prywatyzacji. Z kolei SLD nie chciało się zgodzić na oddanie ludowcom URM-u, bez którego wpływ Pawlaka na administrację państwową zostałby wydatnie ograniczony. Pragnąc zademonstrować swoją samodzielność, premier 25 października zdecydował się na zastosowanie polityki faktów dokonanych. „Jak trwała konstrukcja rządu - wspominał później Kwaśniewski - to sobie rozmawiamy, a Waldek nagle wstaje z jakąś kartką i mówi, że on jedzie do Wałęsy. No ale jak to, przecież to jeszcze nie jest uzgodnione? »Możecie mnie zabić, jadę«. (...) I rzeczywiście był to moment, kiedy on pojechał z tymi ustaleniami do Wałęsy, i okazało się, że my mówiliśmy zupełnie o różnych składach rządu”. W końcu jednak Pawlak, jak relacjonuje dalej lider SLD, „ugiął się i zaakceptował Wiesława Kaczmarka na ministra przekształceń własnościowych. Myśmy tę decyzję na nim wymusili i przyjęliśmy pewien tryb podejmowania decyzji, który zresztą był później notorycznie nieprzestrzegany”337). Tryb podejmowania decyzji, o którym wspomina Kwaśniewski, został określony w czteropunktowym dokumencie podpisanym tego samego dnia. „Projekty strategicznych decyzji politycznych, ekonomicznych, kadrowych rządu - głosił pkt 2 umowy sygnowanej przez Pawlaka i Kwaśniewskiego - przed ostatecznym rozstrzygnięciem przedstawiane są Przewodniczącym Klubów Parlamentarnych ugrupowań koalicyjnych”. Ponieważ przewodniczącym klubu PSL był premier Pawlak, opisany mechanizm dotyczył Kwaśniewskiego. Z przewodniczącym klubu SLD miały być ponadto uzgadniane decyzje kadrowe w ministerstwach, które przy podziale tek przypadły SLD oraz „decyzje w sprawach personalnych w wojewódzkiej administracji rządowej”338). Ustalenia te dały teoretycznie Kwaśniewskiemu tak duże uprawnienia, że prasa zaczęła o nim pisać jako o „premierze bez teki” czy wręcz „superpremierze”, co szybko wzbudziło niechęć Pawlaka i stało się praprzyczyną jego rozmaitych decyzji, powodujących kolejne kryzysy koalicyjne. Nowy rząd, zgodnie z procedurą przewidzianą w małej konstytucji, został ostatecznie powołany przez prezydenta 26 października. Późniejsze głosowanie w Sejmie nad wotum zaufania dla rządu stanowiło zwykłą formalność: za jego udzieleniem było 310 posłów z SLD, PSL oraz udzielającej gabinetowi poparcia, jednak bez wchodzenia w jego skład, większości UP. Unia Pracy przeszła do opozycji wobec rządu w czerwcu 1994 r., ale dla koalicji nie miało to i tak większego znaczenia. Przeciwko gabinetowi Pawlaka było 83 posłów z UD i KPN, natomiast 24 z BBWR, mniejszości niemieckiej oraz częściowo z UP, wstrzymało od głosu. Skład rządu był następujący: Marek Borowski (SLD) - wicepremier, minister finansów i przewodniczący KERM; Włodzimierz Cimoszewicz (SLD) - wicepremier, minister sprawiedliwości i przewodniczący KSRM; Aleksander Łuczak (PSL) - wicepremier i minister edukacji; Michał Strąk (PSL) - szef URM; Piotr Kołodziejczyk (niezal.) - MON; Andrzej Olechowski (niezal.) - MSZ; Andrzej Milczanowski (niezal.) - MSW; Andrzej Śmietanko (PSL) - rolnictwo; Stanisław Żelichowski (PSL) - ochrona środowiska; Jacek Żochowski (SLD) - zdrowie i opieka społeczna; Leszek Miller (SLD) - praca i polityka socjalna; Mirosław Pietrewicz (PSL) - Centralny Urząd Planowania; Lesław Podkański (PSL) - współpraca gospodarcza z zagranicą; Kazimierz Dejmek (niezal. z rekomendacji PSL) - kultura; Bogusław Liberadzki (niezal. z rekomendacji SLD) - transport; Marek Pol (początkowo UP, później związany z SLD) - przemysł; Andrzej Zieliński (niezal. z rekomendacji SLD) - łączność; Barbara Blida (SLD) - gospodarka przestrzenna i budownictwo; Wiesław Kaczmarek (SLD) - przekształcenia własnościowe; Witold Karczewski (niezal.) - Komitet Badań Naukowych. Obok premiera z PSL związanych było jeszcze siedmiu ministrów, natomiast z SLD dziewięciu, licząc razem z M. Polem, który po przejściu UP do opozycji zawiesił swoje członkostwo w tej partii. Utworzenie w dwupartyjnym rządzie aż trzech stanowisk wicepremiera stanowiło pierwszy z licznych później przykładów rywalizacji personalnej toczonej w ramach koalicji. Kontrowersyjne było także powiązanie wszystkich funkcji wicepremierów z tekami ministerialnymi, co stanowiło wątpliwej wartości nawiązanie do konstrukcji gabinetu Mazowieckiego. Wałęsa, zgodnie z przeforsowaną przez siebie korzystną interpretacją małej konstytucji, obsadził samodzielnie MON, MSZ i MSW, chociaż formalnie art. 61 dawał mu jedynie prawo opiniowania kandydatów na szefów tych resortów. Koalicja, nie chcąc prowokować generalnego starcia z Belwederem, początkowo pogodziła się z takim rozszerzeniem jego uprawnień, wkrótce zaś okazało się, że ministrowi Kołodziejczykowi i tak bliżej jest do SLD niż do prezydenta. Początki polskiej koabitacji, czyli systemu, w którym prezydent pochodzi z innego obozu politycznego niż dominujący w parlamencie i rządzie, wyglądały zatem dość niewinnie. Następne miesiące pokazały jednak, że „prezydenccy” ministrowie stanowią w rządzie izolowaną mniejszość, a w trójkącie między Belwederem, gmachem URM a ul. Rozbrat (siedziba SdRP) trwa nieustanna, ostra walka o wpływy. 1. KONFLIKTOWA KOALICJA Na tle dotychczasowych, wielopartyjnych koalicji, na jakich opierały się gabinety Olszewskiego i Suchockiej, podstawa polityczna rządu Pawlaka była wzorem solidności. Tworzące ją dwa ugrupowania dysponowały przytłaczającą większością w parlamencie, a ich programy - choć w wielu miejscach różne - były sobie znacznie bliższe, niż na przykład UD i ZChN, na których sojuszu opierał się gabinet Suchockiej. Mimo tej komfortowej sytuacji, koalicją SLD-PSL wstrząsały kolejne kryzysy, które wszakże nie doprowadziły do jej rozpadu, co na tle zachowania ugrupowań postsolidarnościowych wymaga podkreślenia. Pierwszy poważny kryzys koalicyjny związany był ze sporem między Pawlakiem i wicepremierem Borowskim. Jego bezpośrednią przyczyną stał się sposób sprywatyzowania Banku Śląskiego (BŚ). Prywatyzacja jednego z największych polskich banków nastąpiła jesienią 1993 r., w okresie największego boomu na warszawskiej giełdzie. W kolejkach przed biurami maklerskimi stały setki tysięcy Polaków, deklarujących wolę zakupu wielokrotnie większej liczby akcji niż przewidywała oferta. W rezultacie drobnym inwestorom sprzedano po zaledwie 3 akcje BŚ, w cenie 500 tys. zł za sztukę. 25 stycznia 1994 r., podczas pierwszego notowania akcji na giełdzie, znajdującej się w szczytowej fazie hossy, akcje osiągnęły kurs 6,75 mln zł za sztukę, co oznaczało ponad trzynastokrotne przebicie. W PSL niską cenę emisyjną uznano za przejaw karygodnej niegospodarności, a przewodniczący sejmowej komisji przekształceń własnościowych Bogdan Pęk porównał prywatyzację BŚ do afery FOZZ, uważając, że naraziła ona budżet na wielobilionowe straty. W procesie prywatyzacji istotnie dopuszczono do nieprawidłowości, tyle tylko, że dotyczyły one nie ceny akcji, ale działań kierownictwa banku, które - przez wydłużenie procedury wydawania świadectw zakupu - uniemożliwiło drobnym inwestorom szybki odbiór i sprzedaż akcji, by w tym czasie upłynnić po sztucznie wywindowanej cenie posiadaną przez siebie pulę. Jak wykazała późniejsza kontrola NIK, w trakcie pierwszego notowania giełdowego 84% akcji skierowanych do sprzedaży należało do pracowników BŚ. W ciągu kilkunastu dni wielu z nich zarobiło miliardy złotych, później jednak - wraz z wejściem na rynek akcji zwykłych obywateli oraz głębokim załamaniem giełdowej koniunktury - ceny akcji BŚ mocno spadły, przekreślając demagogiczne wyliczenia posła Pęka339). Zanim to jednak nastąpiło, 28 stycznia Pawlak zdymisjonował wiceministra finansów Stefana Kawalca, odpowiedzialnego za prywatyzację BŚ. Wywołało to zdecydowany protest wicepremiera i ministra finansów Borowskiego, który zażądał m.in. precyzyjnego określenia podziału kompetencji w rządzie, konsultowania decyzji kadrowych oraz skierowania do Sejmu ustawy przekazującej Główny Urząd Ceł pod kontrolę resortu finansów. Kiedy Pawlak odrzucił te żądania, 4 lutego Borowski podał się do dymisji, a w cztery dni później została ona - ku zaskoczeniu SLD - przyjęta. W rzeczywistości jednak praprzyczyna konfliktu premiera z ministrem finansów była inna, a sprawa BŚ posłużyła Pawlakowi jedynie jako wygodny pretekst do zaatakowania niewygodnego zastępcy. Przedmiotem sporu była kwestia dofinansowania Banku Gospodarki Żywnościowej (BGŻ). Jeszcze w grudniu 1993 r. mocno naciskany przez Pawlaka Borowski podpisał rozporządzenie o dekapitalizowaniu BGŻ kwotą 4,266 bln złotych. W planach Pawlaka BGŻ miał się stać głównym bastionem wpływów PSL w świecie finansowym. Wymagało to jednak przyznania deficytowemu BGŻ - pod hasłem sanacji podupadających banków spółdzielczych - dalszych znaczących kwot z budżetu państwa. Na przeszkodzie temu stał Borowski, który - reprezentując postkomunistyczne lobby finansowe - domagał się ograniczenia rozmiarów pomocy finansowej dla BGŻ. Jego odejście wydatnie ułatwiło premierowi powołanie w lutym 1994 r. na stanowisko prezesa BGŻ Kazimierza Olesiaka, dawnego czołowego działacza ZSL i wicepremiera w rządzie Rakowskiego, później zaś bliskiego współpracownika Pawlaka w PSL. Na dobry początek Olesiak otrzymał z budżetu w 1994 r. gigantyczną kwotę 16,2 bln złotych, która uczyniła z BGŻ największy bank w Polsce. Jedną z form wdzięczności kierownictwa BGŻ wobec ludowców stało się wynajęcie przez bank, na wiele lat z góry, większej części potężnego gmachu warszawskiej centrali PSL. W ten sposób Olesiak i Pawlak (jako prezes PSL) urzędowali w tym samym budynku, nie widząc w tym niczego zdrożnego. Zachowanie premiera wywołało ostre protesty SLD, ale nie zrobiły one na Pawlaku większego wrażenia. 5 marca Kwaśniewski oficjalnie zaproponował jako następcę Borowskiego Dariusza Rosatiego. Premierowi nie spieszyło się jednak z przywracaniem wpływów SLD w resorcie finansów, tym bardziej, że po usunięciu Borowskiego mianował wiceministrem finansów związanego z PSL Jana Kubika. Z okazji skorzystał Wałęsa, który - gdy tylko ostro naciskany przez SLD Pawlak skierował w końcu stosowny wniosek do Belwederu - niespodziewanie 29 marca odmówił podpisania nominacji Rosatiego, licząc na pogłębienie w ten sposób kryzysu koalicyjnego. Rachuby prezydenta spełzły jednak na niczym, bowiem Pawlak okazał się nieporównanie bardziej samodzielny niż dwa lata wcześniej, a postkomuniści nie zamierzali podejmować walnej bitwy z Belwederem w obronie Rosatiego. Zaistniały kryzys zażegnano ostatecznie 29 kwietnia, kiedy to - po ustępstwach ze strony postkomunistów i Belwederu - stanowisko wicepremiera i ministra finansów objął kolejny kandydat Sojuszu, Grzegorz Kołodko340). Zwycięzcą pierwszego koalicyjnego konfliktu był bez wątpienia Pawlak, co wyraźnie zaskoczyło jego partnerów z SLD, liczących początkowo, że ludowcy - mimo oddania im stanowiska premiera i wielu ważnych resortów - będą słabszą stroną w aparacie władzy. PSL istotnie nie było w stanie dorównać postkomunistom w sferze programowo-koncepcyjnej, nie dysponowało też porównywalnymi wpływami w większości istotnych dziedzin funkcjonowania państwa. Te ostatnie budowało jednak niezwykle szybko, co budziło rosnący niepokój SLD. Najbardziej jaskrawy charakter miały radykalne zmiany przeprowadzone przez Pawlaka w wojewódzkiej administracji rządowej. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy urzędowania odwołał on 27 wojewodów i 28 wice-wojewodów, czyli więcej niż w takim samym czasie Mazowiecki, o innych premierach rządów III Rzeczypospolitej już nie wspominając. Wśród nowo powołanych wojewodów było aż 19 członków PSL i zaledwie 2 z SdRP. Takie proporcje wynikały zarówno z początkowej powściągliwości socjaldemokratów, obawiających się zarzutu rekomunizacji, jak i z łamania przez Pawlaka koalicyjnych ustaleń, które przewidywały, że funkcję wojewody powinien obejmować reprezentant ugrupowania, które na danym obszarze wygrało wybory. Tymczasem na przykład w województwie włocławskim, gdzie SLD otrzymał blisko dwa razy więcej głosów niż PSL, wojewodą został przedstawiciel ludowców. Podobnie stało się w województwie katowickim. Na zarzuty upartyjniania administracji terenowej szef URM Michał Strąk odpowiedział wygodną koncepcją nadania stanowiskom wojewodów i wicewojewodów politycznego charakteru, co oznaczało, że ich obsada winna być całkowicie odnawiana wraz ze zmianą rządu. Stanowiło to twórcze rozwinięcie porozumienia koalicyjnego, mówiącego o konieczności nadania administracji „charakteru apolitycznej służby cywilnej”. W ślad za premierem oraz szefem URM szli i inni członkowie rządu, jak minister edukacji Aleksander Łuczak, który do połowy 1994 r. usunął ze stanowisk 16 kuratorów. Z kolei minister współpracy gospodarczej z zagranicą Lesław Podkański starał się podporządkować PSL niektóre z najbardziej dochodowych przedsiębiorstw państwowych, podlegających jego resortowi. Szczególny rozgłos i nieskrywaną niechęć ze strony SLD wzbudziła podjęta przezeń w sierpniu 1994 r. decyzja o zmianie prezesa „Ciechu” - jednej z najbardziej dochodowych central handlu zagranicznego. Nowym szefem „Ciechu” został zaufany doradca ministra Strąka. Zmianom w województwach towarzyszył jeszcze głębszy proces wymiany kadr w administracji centralnej, który jednak - z uwagi na relatywnie niewielką liczbę odpowiednio przygotowanych ludzi w szeregach PSL - był w sumie korzystniejszy dla SLD. W imieniu rządu, krytykowanego za przywracanie na wysokie stanowiska w administracji urzędników z epoki PRL, a niekiedy wręcz byłych funkcjonariuszy PZPR, w charakterystyczny sposób odpowiedział minister Strąk: „Rzeczywiście wracają starzy urzędnicy. To normalne. Przez cztery ostatnie lata młodzi gniewni robili reformę, której nie można było zrobić ze starymi urzędnikami. Teraz oni powracają do nowych struktur, aby to wszystko uporządkować”341). Hasło „uporządkowania” stało się fundamentem polityki gabinetu Pawlaka we wszystkich istotnych kwestiach. W praktyce jednak jego realizacja doprowadziła do zahamowania większości istotnych dla państwa reform pod pretekstem ich - jak to często ujmował premier - przemyślenia, przeanalizowania czy też przepracowania. Klasycznym przykładem niechęci Pawlaka do modernizacji państwa stał się jego stosunek do programu pilotażowego, który - mimo niewątpliwych słabości - stanowił krok naprzód w dziele decentralizacji państwa. Program został najpierw zawieszony, później o blisko połowę obcięto jego budżet, aż wreszcie - z wyraźną ulgą - doprowadzono do jego likwidacji. Można zrozumieć, że Strąk nie życzył sobie, by pracami nad reformą administracji kierował człowiek mianowany przez Suchocką. Jednak jego decyzja o likwidacji biura pełnomocnika rządu ds. reformy administracji publicznej, podjęta po demonstracyjnym podaniu się do dymisji Michała Kuleszy, dowodziła, że koalicja nie chce rzeczywistych zmian, a istniejący stan rzeczy uważa za zadowalający. Dążenia rządu do utrzymania centralistycznego modelu państwa, w którym rozdział dóbr skoncentrowany miał być w Warszawie, symbolizuje spadek udziału dochodów gmin w finansach publicznych z 17,2% w 1992 r. do 15,6% w 1995 r. Pożywką dla tendencji centralistycznych był nieustanny rozrost administracji szczebla ministerialnego, której liczebność z poziomu 12,9 tys. w 1994 r. wzrosła do 13,3 tys. w 1996 r. Ilość samych tylko dyrektorów departamentów skoczyła z 460 (1994) do 509 (1996), a ich zastępców z 464 do 564, tj. o ponad 21%342). Cały ten ogromny aparat nie był skłonny do dzielenia się władzą z organami samorządowymi. SLD, formalnie opowiadający się za reformą administracyjną kraju (w tym m.in. za przywróceniem powiatów, co kategorycznie odrzucało obawiające się utarty wpływów na prowincji PSL), wolał nie kruszyć kopii w walce o sprawy, które - chociażby w konsekwencji redukcji liczby województw - mogłyby odebrać mu poparcie w mniejszych ośrodkach. Z tych samych względów nie naciskano na ministra Łuczaka, odpowiedzialnego za faktyczne zawieszenie prac nad reformą oświaty. Także i minister Żochowski z SLD, w trakcie kampanii wyborczej dużo mówiący o konieczności zmian w służbie zdrowia, nie kwapił się do ich wdrażania. Zamiast tego w nadzorowanych przezeń szpitalach - obok odziedziczonej po epoce PRL korupcji, z którą żaden z kolejnych rządów nie potrafił sobie poradzić - pojawiło się nowe zjawisko: handel długami. Polegał on na fikcyjnym „darowywaniu” szpitalom drogiego sprzętu, za który następnie przedstawiano rachunki. Wobec niemożności ich uregulowania, odpowiednio zawyżone wierzytelności z zyskiem sprzedawano na rynku długów, gdzie skupowały je firmy regulujące przy ich pomocy zobowiązania podatkowe. Najbardziej znamienny przykład niechęci SLD do wprowadzania zmian grożących utratą poparcia społecznego stanowiła sprawa reformy ubezpieczeń społecznych. Z uwagi na niekorzystne zmiany w strukturze demograficznej Polski (wzrost liczby odbiorców świadczeń w stosunku do osób czynnych zawodowo), reforma ta miała i ma w dalszym ciągu fundamentalne znaczenie dla przyszłości polskiej gospodarki oraz stanu finansów publicznych. Rozumiał to wicepremier Kołodko, który w swojej „Strategii dla Polski”, uznanej w czerwcu 1994 r. przez koalicyjną większość w Sejmie za obowiązujący program przemian ekonomicznych, zakładał m.in. zmianę w 1995 r. systemu waloryzacji świadczeń z płacowego na cenowy. Jednak, wykorzystując nieobecność Kołodki, minister pracy Miller, pamiętający o zbliżających się wyborach prezydenckich, przeforsował na posiedzeniu rządu utrzymanie w 1995 r. dotychczasowego systemu. Miller w ogóle reprezentował w rządzie dość oryginalną postawę, nawiązując do tradycji ministra Glapińskiego i wicepremiera Goryszewskiego. Na przykład w trakcie dyskusji nad budżetem państwa na 1994 r. nie tylko wielokrotnie publicznie krytykował projekt rządowy, ale na koniec odciął się od jego ustaleń, protestując w ten sposób przeciwko cięciom w sferze socjalnej. Uproszczeniem byłoby jednak twierdzenie, że niechęć SLD i PSL do kontynuowania przebudowy państwa wynikała wyłącznie z przywiązania do nakazowo-rozdzielczego stylu sprawowania władzy. Zahamowania tempa reform oczekiwała większość społeczeństwa, które - zmęczone trudnościami ostatnich lat - oddało władzę w ręce sił obiecujących stabilizację i troskę o los przeciętnego obywatela. Dlatego właśnie pasywność Pawlaka była odbierana przez wielu obywateli jako przejaw troski o los państwa. Przekonanie, że strategia koalicji jest słuszna, umacniał też spadek liczby konfliktów społecznych w 1994.r. oraz powrót koniunktury gospodarczej. O ile w przypadku reform dolegliwych dla społeczeństwa postkomuniści na ogół akceptowali bierną postawę premiera, to w innych dziedzinach stawiali mu pryncypialny opór. Tak stało się m.in. w sprawie ratyfikacji konkordatu, za którą opowiadała się większość kierownictwa PSL. Do starcia na tym tle doszło w lipcu 1994 r., kiedy Sejm - mimo wcześniejszych zabiegów tak prezydenta, jak i premiera - uchwalił, że decyzja o ratyfikacji zostanie podjęta dopiero po uchwaleniu konstytucji. Równocześnie powołano komisję nadzwyczajną, mającą rozpatrzyć sprawę zgodności konkordatu z obowiązującym porządkiem prawnym. Za uchwałą w tej sprawie głosowało 201 posłów z SLD, UP i części Unii Wolności (UW), przeciwko było 181 (w tym większość PSL), natomiast 13 wstrzymało się od głosu. Postkomuniści ponieśli natomiast - wskutek oporu ludowców - porażkę w sprawie liberalizacji ustawy antyaborcyjnej (jednej z ich najważniejszych obietnic przedwyborczych). W czerwcu 1994 r., w związku ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi, SLD postanowił zrealizować swoje zapowiedzi i przeforsował w Sejmie poprawkę umożliwiającą przerywanie ciąży „z powodu trudnych warunków życiowych lub ciężkiej sytuacji osobistej kobiety”. Za poprawką głosowało 241 posłów z SLD oraz części UW i UP, przeciwko było 107 z PSL, KPN, BBWR i reszty UW, natomiast 32 wstrzymało się od głosu. Jednak Wałęsa, zgodnie ze swoją wcześniejszą deklaracją, zawetował nowelizację i wówczas okazało się, że w Sejmie brak jest 2/3 niezbędnych do odrzucenia weta. 2 września, podczas głosowania nad prezydenckim wetem, do jego przełamania zabrakło poparcia aż 42 posłów, co oznaczało, że ograniczenie dopuszczalności aborcji zostanie utrzymane w mocy co najmniej do czasu wyborów prezydenckich. Przedmiotem przewlekłego sporu wewnątrz koalicji była sprawa Programu Powszechnej Prywatyzacji, który SLD - mimo oporów PSL - zamierzał kontynuować. Jednak w lipcu premier zablokował na kilka miesięcy jego realizację, równocześnie zaś grupa posłów PSL pod wodzą posła Pęka złożyła w Sejmie wniosek o odwołanie ministra przekształceń własnościowych Wiesława Kaczmarka. Powodem gwałtownej reakcji PSL było oświadczenie Kaczmarka o rozpoczęciu prywatyzacji przemysłu tytoniowego. Oznaczało to nie tylko wejście do Polski niechętnie widzianych przez PSL „drapieżnych korporacji ponadnarodowych, które traktują Polskę jako bramę na Wschód” (sformułowanie B. Pęka), ale i zagrożenie interesów powiązanego z ludowcami wpływowego lobby plantatorów tytoniu, obawiających się, że ich niskiej jakości produkty nie znajdą nabywców. Spór wokół prywatyzacji wygrali jednak ostatecznie postkomuniści. Popierany przez PSL projekt ustanowienia państwowego monopolu tytoniowego został - za sprawą posłów SLD - odrzucony przez Sejm, a 19 października Pawlak podpisał w końcu rozporządzenie umożliwiające kontynuację Programu Powszechnej Prywatyzacji. Przedtem wykreślił co prawda z listy 460 przedsiębiorstw mających wziąć w nim udział 16, które - jak ocenił - mają strategiczne znaczenie dla państwa, ale realizacja Programu ruszyła ostatecznie z miejsca. Kolejnym policzkiem dla PSL okazało się odwołanie 8 listopada ze stanowiska przewodniczącego sejmowej komisji przekształceń własnościowych Bogdana Pęka, za czym głosowali m.in. posłowie SLD. Ludowcy uznali to za naruszenie umowy koalicyjnej, jednak obrady klubów PSL i SLD w nocy z 15 na 16 listopada doprowadziły do czasowego spadku napięcia. Niebagatelny wpływ na taki rozwój wydarzeń miał ostry konflikt, który trwał już wówczas między koalicją rządową a prezydentem na tle dymisji ministra obrony, oraz świadomość, że Wałęsa usilnie szuka pretekstu do rozwiązania parlamentu343). Słabą stroną Pawlaka w sporach toczonych z liderami SLD był wrogi stosunek większości mediów do osoby premiera. Prezes PSL nie był ulubieńcem prasy już w chwili obejmowania stanowiska szefa rządu. Również jako urzędujący Prezes Rady Ministrów nie potrafił przełamać bariery dzielącej go od dziennikarzy, po części wynikającej z jego cech osobistych, po części zaś z lekceważenia okazywanego środkom masowego przekazu. Pawlak zakładał, że prasa nie może mu specjalnie zaszkodzić w oczach wiejskiego elektoratu, gdzie jako „chłopski” premier cieszył się dużym szacunkiem. Było w tym rozumowaniu sporo prawdy, nie dotyczyło ono jednak reszty opinii publicznej, w szczególności zaś elity politycznej, mocno wyczulonej na stanowisko mediów. „Premier Waldemar Pawlak albo milczy - brzmiała typowa charakterystyka prasowa szefa rządu - albo mówi ogólnikami. Gdy mówi, jego mowa zdaje się całkiem odpersonalizowana, jak mowa gadającego komputera. Albo sprawia wrażenie, że mówi w ostateczności, gdy nie ma innego wyjścia”. Zachowanie premiera, pośrednio szkodzące całej koalicji, nieustannie krytykowali jego koalicyjni partnerzy. „Nie wyobrażam sobie polityka - mówił o Pawlaku Kwaśniewski - który funkcjonuje w życiu publicznym, nic nie mówiąc. Moim zdaniem, czasy kina niemego skończyły się bezpowrotnie”. Od czasu do czasu Pawlak podejmował polemiki ze swoimi krytykami, czyniąc to zresztą nadzwyczaj oryginalnie. Szczególną sławę zdobyła jego wypowiedź, żywo przypominająca sentencje wygłaszane przez bohatera głośnego opowiadania Jerzego Kosińskiego: „Kura najpierw jajo zniesie, a dopiero potem gdacze. Nasi polityczni przeciwnicy gdaczą, nawet kiedy nie potrafią jaja znieść”344). Wizerunkowi premiera w mediach bardziej też zaszkodziło, niż pomogło, powołanie na stanowisko swojego sekretarza prasowego byłej Miss Polonii, studentki Ewy Wachowicz. Ta skądinąd sympatyczna młoda kobieta, rzucona bez żadnego przygotowania na głębokie polityczne wody, traktowana była przez większość prasy z lekceważeniem. Przyznanie jej nagrody „Mówcy Roku” za dwuznaczną wypowiedź: „Premierowi nie odmawia się”, stanowiło tego spektakularne potwierdzenie. „Potrzebny jest rzecznik prasowy z prawdziwego zdarzenia, którego uroda jest czynnikiem wtórnym” - stwierdzał nie bez złośliwości Kwaśniewski. Tymczasem Pawlak niepotrzebnie narażał się na krytykę, zwlekając z decyzjami nawet w takich sprawach, w których trudno było opieszałość uzasadnić dbałością o interes państwa. Klasycznym tego przykładem stała się przeciągana przez wiele miesięcy w 1994 r. sprawa zmiany Komendanta Głównego Policji, która ostatecznie zakończyła się pozostawieniem na tym stanowisku dotychczasowego komendanta Zenona Smolarka. Najbardziej jednak zaszkodził premierowi opryskliwy stosunek do dziennikarzy i nieustanna chęć ich pouczania. „Kiedy drugi raz był premierem - powiedział o Pawlaku Ryszard Miazek, główny ekspert PSL w dziedzinie środków przekazu - gdzieś od lutego 1994 r. chciał ukrywać konflikty z Wałęsą i przez tę skrytość stracił zupełnie kontakt z mediami. A przez to, w najważniejszej chwili, w ostatnich tygodniach, opinia publiczna odwróciła się od niego. Nie zadbał o nią”345). 2. KOABITACJA PO POLSKU Od chwili powstania koalicji SLD-PSL jej konflikt z Wałęsą był tylko kwestią czasu. Prezydent, mimo ewidentnej porażki wyborczej promowanego przez siebie ugrupowania, nie zamierzał bowiem kapitulować i rezygnować z szerokiego zakresu władzy, jaki zdobył w minionych latach. Tym razem jednak Wałęsie przyszło się zmierzyć z przeciwnikami dysponującymi miażdżącą większością w parlamencie, którzy w dodatku - chociaż wzajemnie skłóceni - nie mieli złudzeń co do możliwości osiągnięcia kompromisu z prezydentem. Otwarty konflikt z koalicją rządową, wspieraną przez UP, rozpoczął się w lutym 1994 r., kiedy Sejm już w pierwszym czytaniu odrzucił zgłoszone przez Belweder dwa projekty ustaw. Pierwszy przewidywał prawo składania w Sejmie przez grupy 100 tys. obywateli własnych projektów konstytucji, natomiast drugi przewidywał samorozwiązanie parlamentu w przypadku odrzucenia przez naród w referendum ustawy zasadniczej uchwalonej przez Zgromadzenie Narodowe. Rozgniewany Wałęsa w sposób demonstracyjny odwołał swojego przedstawiciela Lecha Falandysza z Komisji Konstytucyjnej. Początkowo prezydent głównego wroga upatrywał w postkomunistach, wyraźnie starając się oszczędzać PSL. Dlatego w wypowiedzi dla PAP, udzielonej w końcu lutego, atakował głównie SLD: „Z postkomunistami, z komunistami dobrze się pracuje, gdy są słabsi, ale gdy tylko poczują siłę, sytuacja się odmienia i współpraca staje się zła. Tak więc trzeba doprowadzić do równowagi, nie wolno dać komunistom takiej przewagi, jaką mają teraz, nie wolno zgadzać się na układy, które proponują i kiedy nie mają racji, bo to ich rozzuchwala”. Z tego też względu zapowiedział „przytarcie rogów” postkomunistom346). Okazją do tego stał się wspomniany już kryzys koalicyjny wywołany dymisją Borowskiego. Opór Wałęsy wobec kandydatury Rosatiego na stanowisko ministra finansów wywołał ogromne niezadowolenie SLD, który odpowiedział propozycją nowelizacji małej konstytucji i ograniczenia w ten sposób uprawnień prezydenta. Wałęsa oraz minister Falandysz - autor rozlicznych karkołomnych wykładni prawa konstytucyjnego - grozili z kolei możliwością rozwiązania parlamentu. Marszałek Sejmu Oleksy zrewanżował się porównaniem tych zapowiedzi do „mówienia de facto o zamachu stanu”. Trwająca kilka tygodni wojna nerwów zakończyła się 20 kwietnia spotkaniem prezydenta z klubem parlamentarnym SLD. Osiągnięty wówczas kompromis zakładał: pogodzenie się SLD z prezydenckim wetem wobec kandydatury Rosatiego, rezygnację z ustawowego ograniczenia kompetencji głowy państwa oraz akceptację postkomunistów dla obywatelskiej inicjatywy konstytucyjnej. W zamian za to Wałęsa zgodził się na powrót swojego przedstawiciela do Komisji Konstytucyjnej oraz - co było główną zdobyczą Sojuszu - na wprowadzenie koalicyjnych wiceministrów do trzech belwederskich resortów: MSZ, MON i MSW. Już 26 kwietnia podsekretarzem stanu w MON została reprezentantka SLD Danuta Waniek, natomiast 4 maja analogiczną funkcję w MSW objął były członek Biura Politycznego KC PZPR Zbigniew Sobotka. Nie doszło natomiast do powołania Marka Siwca na wiceministra spraw zagranicznych. „Nie będę was internował - powiedział parlamentarzystom SLD w trakcie kwietniowego spotkania Wałęsa - i nie wprowadzę stanu wojennego i czołgów... Ale zrobię to tak, że nikt mnie nie posądzi o złamanie prawa”347). Następne miesiące pokazały jednak, że to właśnie SLD, a nie skłócony z większością sił politycznych prezydent, okazał się zwycięzcą w walce o władzę w Polsce. Jesienią 1994 r. prezydent z własnej woli znalazł się w centrum kolejnego konfliktu, który wydatnie osłabił pozycję Belwederu. Tym razem polem starcia okazało się Ministerstwo Obrony Narodowej. Narastająca od wielu miesięcy wrogość między ministrem Kołodziejczykiem a szefem Sztabu Generalnego gen. Tadeuszem Wileckim związana była zarówno z osobistą rywalizacją, jak i odmiennymi wizjami organizacji sił zbrojnych. Gen. Wilecki dążył do maksymalnego rozbudowania kompetencji Sztabu Generalnego, a zarazem do jak najdalej idącego uniezależnienia go od MON. Plany te uzyskały akceptację Belwederu, który wolał kontrolować armię w sposób bezpośredni niż z pomocą MON, w którym - z chwilą pojawienia się wiceminister Waniek - nieuchronny był wzrost wpływów SLD. Za pretekst do ataku na Kołodziejczyka posłużyły zarzuty zbyt wolnego tempa reformowania armii oraz jej niskiego budżetu. Starcie nastąpiło 30 września, podczas spotkania kadry dowódczej Wojska Polskiego w Drawsku Pomorskim, w którym uczestniczył Wałęsa. Obecni na nim generałowie skrytykowali działalność ministra obrony. W odpowiedzi prezydent miał - wedle relacji Kołodziejczyka - zarządzić głosowanie, w którym ministra poparło zaledwie dwóch wojskowych. Wkrótce potem Wałęsa oficjalnie zażądał od ministra podania się do dymisji. Wydarzenia w Drawsku, których dokładny przebieg nie został nigdy odtworzony, wywołały bardzo ostre ataki na Belweder, a całą sprawą zajęła się sejmowa komisja obrony narodowej. Najbardziej histerycznie zareagowała jednak nie rządząca koalicja, ale główna partia parlamentarnej opozycji, czyli UW. Z inicjatywy jej klubu 12 października Sejm przyjął apel, w którym zarzucił prezydentowi działania „naruszające zasadę apolityczności wojska” oraz skonstatował, że „Polska demokracja znalazła się w niebezpieczeństwie”. Nowy rzecznik prasowy prezydenta Leszek Spaliński, który we wrześniu objął funkcję po Drzycimskim (kolejnej ofierze wszechwładnego Wachowskiego), zareagował bardzo stanowczo: „Do orzekania o naruszeniu prawa - głosiło jego oświadczenie - powołane są niezawisłe sądy. Nie jest więc rolą Sejmu orzekanie o naruszeniu prawa. Swoim apelem Sejm naruszył konstytucyjną zasadę trójpodziału władz. Oczekuję, że apel ten będzie wycofany, jako nieuzasadniony i niestosowny”348). Przez kilka kolejnych tygodni ważyły się losy Kołodziejczyka, w którego obronie stanął SLD. Premier Pawlak, bez którego wniosku Wałęsa nie mógł usunąć ministra, długo unikał zajęcia stanowiska, aż wreszcie 10 listopada - ku całkowitemu zaskoczeniu postkomunistów - skierował stosowne pismo do Belwederu. „Była to dla nas decyzja całkowicie niezrozumiała. Nie wiem pod czyim wpływem ją podjął” - mówił później rozżalony Kwaśniewski, wspominając równocześnie, że Kołodziejczyk „w wyniku naszych namów był gotów szukać rozsądnego kompromisu ze Sztabem Generalnym i pozytywnych rozwiązań dla armii”349). Najwyraźniej nie tylko Wałęsa, ale i Pawlak wolał nie dopuszczać SLD-owskich mediatorów do rozwiązywania sporów w armii. Na nagłą decyzję premiera mogło też mieć wpływ upokarzające dla PSL odwołanie dwa dni wcześniej Bogdana Pęka. Jakkolwiek rzeczy się miały, tym razem to SLD - ustami przewodniczącego sejmowej komisji obrony Jerzego Szmajdzińskiego - oskarżył ludowców o złamanie umowy koalicyjnej. Po odwołaniu Kołodziejczyka tymczasowym kierownikiem MON został wiceminister Jerzy Milewski. Nie był on już wówczas faworytem Belwederu, czego dowiodło pozbawienie go w czerwcu 1994 r. stanowisk szefa BBN i sekretarza KOK-u, które przypadły Henrykowi Goryszewskiemu. Wałęsa liczył, że Pawlak raz jeszcze zaryzykuje układ z SLD i, ulegając złudnym nadziejom na poprawę coraz gorszych stosunków z Belwederem, zaakceptuje kandydaturę Zbigniewa Wojciecha Okońskiego na nowego ministra obrony. Nowy wybraniec Belwederu natrafił jednak na kategoryczny opór SLD, który - umocniwszy się już w strukturach władzy - nie zamierzał zaakceptować powtórzenia sytuacji z jesieni 1993 r., kiedy Wałęsa praktycznie samodzielnie wyznaczył szefów MON, MSW i MSZ. „Rok temu koalicja popełniła błąd - mówił wpływowy członek kierownictwa SdRP Tadeusz Iwiński - i zgodziła się na rozszerzenie interpretacji [małej konstytucji - A.D.], dzięki czemu prezydent wyprowadził sobie tytuł do istnienia resortów prezydenckich i do szczególnych uprawnień, a takich nie ma”350). Postkomuniści poczuli się na tyle pewnie, że na stanowisko ministra obrony zaproponowali swojego posła Longina Pastusiaka, który w czasach PRL należał do grona czołowych politologów zajmujących się krytyką Zachodu. Specjalnością Pastusiaka była marksistowska analiza systemu politycznego Stanów Zjednoczonych, co - w kontekście starań Polski o wejście do NATO - stanowiło raczej wątpliwą rekomendację. Naciskany z dwóch stron Pawlak nieoczekiwanie wystąpił z groteskową propozycją powołania na szefa MON ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego, ale - jak się okazało - nominacją nie był zainteresowany nawet sam kandydat. Pat, jaki zaistniał w sprawie obsady ministerstwa obrony, został przełamany dopiero po generalnej rekonstrukcji rządu w 1995 r. Zachowanie Wałęsy w sprawie drawskiej dowodziło chęci przenoszenia do wojska wiecowych metod działania, które z pewnością nie mogły wyjść na dobre systemowi cywilnej kontroli nad armią. Jednak dramatyczne głosy o „zagrożeniu demokracji” były co najmniej przesadzone i żywo przypominały oskarżenia o przygotowywanie zamachu stanu, jakie rzucano w 1992 r. pod adresem ekipy Olszewskiego. Nie jest do końca jasne, dlaczego prezydent poświęcił tak wiele energii na pozbycie się Kołodziejczyka, którego wcześniej z takim trudem osobiście wyciągnął z politycznej emerytury. W każdym razie kolejna personalna awantura wokół MON okazała się korzystna głównie dla postkomunistów. Nie zdołali oni co prawda zmusić Pawlaka do mianowania Pastusiaka kierownikiem MON, ale - jak wynika z badań socjologicznych - zdobyli w oczach opinii publicznej kolejne punkty i zyskali istotny atut w zbliżającej się walce o przejęcie steru nad rządem. Drugi wielki konflikt, sprowokowany przez prezydenta w okresie istnienia rządu Pawlaka, dotyczył działalności Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (KRRiTV). Jeszcze w listopadzie 1993 r. Belweder niechętnie zareagował na decyzję Rady o powołaniu Wiesława Walendziaka na stanowisko prezesa zarządu Telewizji Polskiej SA, utworzonej po likwidacji Radiokomitetu. „Walendziak jest za młody” - brzmiał podobno koronny argument prezydenta351). Było to o tyle dziwne, że prezentujący umiarkowanie prawicowe poglądy Walendziak oraz jego współpracownicy (nazywani ironicznie pampersami) stali się - kontrolując najważniejszy środek masowej komunikacji w Polsce - istotną przeciwwagą dla dominującej w rządzie i parlamencie lewicy. Logicznie rzecz biorąc, Wałęsa, w swoim dobrze pojętym interesie, winien ich bronić, nie zaś atakować, bowiem telewizja publiczna mogła się stać jego najważniejszym sojusznikiem w walce z koalicją PSL-SLD. Do tego wniosku prezydent doszedł jednak znacznie później, tymczasem zaś wkrótce po nominacji Walendziaka stwierdził, że stracił zaufanie do trzech desygnowanych przez siebie kilka miesięcy wcześniej członków KRRiTV. Krytyka obsady stanowiska prezesa TVP SA stanowiła jedynie prolog do właściwego konfliktu, który rozpoczął się po ogłoszeniu 27 stycznia 1994 r. przez Krajową Radę decyzji o przyznaniu Polsatowi koncesji na ogólnopolską, prywatną sieć telewizyjną. 1 marca przewodniczący Rady Marek Markiewicz podpisał koncesję dla Polsatu i jeszcze tego samego dnia został odwołany przez Wałęsę ze stanowiska. Oficjalnie prezydent zgłosił zastrzeżenia do osoby głównego udziałowca Polsatu - Zygmunta Solorza, którego część prasy (m.in. „Rzeczpospolita” i „Życie Warszawy”) oskarżała o prowadzenie w przeszłości niejasnych interesów. Krytycy Wałęsy sugerowali jednak, że prawdziwym motywem jego niezadowolenia było nieuzyskanie koncesji ogólnopolskiej przez Polonię 1, należącą do Nicoli Grauso, który miał być faworytem Belwederu. Kulisy decyzji koncesyjnych Rady w dalszym ciągu pozostają owiane mgłą tajemnicy, ale jedno wydaje się pewne: koncesję otrzymał jedyny poważny konkurent dysponujący wyłącznie polskim kapitałem. W sytuacji, gdy w eterze było miejsce na tylko jedną ogólnopolską sieć telewizyjną (oczywiście poza telewizją publiczną), był to argument dosyć istotny. Ważny wydaje się również fakt, że przeciwko przyznaniu koncesji Polsatowi nie wystąpił oficjalnie żaden z 9 członków Rady, mimo że reprezentowali oni pełne spektrum polityczne od SLD poczynając, a na ZChN kończąc. Niewiele warte okazały się także rzekome ustalenia UOP na temat Solorza, na które powoływał się prezydent. Dlatego trudno zrozumieć, z jakich powodów Wałęsa zdecydował się na rozpoczęcie konfliktu wokół postanowienia KRRiTV i podjęcie decyzji o odwołaniu Markiewicza, którą zresztą uznano za bezprawną. Ustawa o radiofonii i telewizji stanowiła bowiem, że prezydent powołuje przewodniczącego Rady, natomiast o możliwości jego odwołania nie było ani słowa. Zanim Trybunał Konstytucyjny zdążył się wypowiedzieć na temat prawomocności decyzji prezydenta, uczynił on kolejny krok: 31 marca mianował nowym przewodniczącym Rady Ryszarda Bendera, o którym jeszcze w grudniu mówił, że stracił doń zaufanie. Decyzje Belwederu uzasadnił minister Falandysz, argumentując, że skoro prezydent może powołać przewodniczącego, to logiczne jest, że może go też odwołać. Logiki Falandysza nie podzielił jednak Trybunał Konstytucyjny, który 10 maja uznał, że zapis ustawy „nie może być rozumiany jako dający uprawnienia do odwołania Przewodniczącego Rady”352). Wówczas jednak prezydencki prawnik stwierdził, że orzeczenie Trybunału nie działa wstecz, a zatem dopiero od momentu jego ogłoszenia jest jasne, że prezydent nie może odwołać przewodniczącego. Były to oczywiste kpiny z elementarnych zasad prawa i nie jest przypadkiem, że Falandysz po odejściu z Belwederu, spowodowanym konfliktem z Wachowskim, został gwiazdą telewizyjnych programów rozrywkowych emitowanych przez... Polsat. Kiedy 1 lipca Senat odrzucił roczne sprawozdanie KRRiTV pojawiła się możliwość zmiany składu całej Rady. Zgodnie z prawem, po odrzuceniu sprawozdania także przez Sejm, decyzja w tej sprawie spoczęłaby w rękach prezydenta, który nie ukrywał chęci pozbycia się znienawidzonych członków Rady. Koalicja SLD-PSL, mimo że sama nie była zadowolona z wielu decyzji KRRiTV (w szczególności zaś z oddania kierownictwa telewizji publicznej Walendziakowi), nie zamierzała jednak dawać satysfakcji Wałęsie i 2 lipca Sejm przyjął sprawozdanie Rady. Tymczasem reprezentujący zdecydowanie prawicowe poglądy Bender, już z chwilą objęcia stanowiska przewodniczącego znalazł się w ostrym konflikcie z większością pozostałych członków KRRiTV i 22 lipca podał się do dymisji, protestując w ten sposób przeciwko odłożeniu przez Radę decyzji przyznającej Telewizji Niepokalanów prawo nadawania w Warszawie. Odejście z KRRiTV Bendera umożliwiło Wałęsie powołanie na jej nowego członka Janusza Zaorskiego, który został równocześnie mianowany przewodniczącym Rady. Były prezes Radiokomitetu natychmiast po otrzymaniu nominacji rozpoczął - w zgodzie z intencjami Belwederu, gdzie był częstym gościem - walkę z resztą członków Rady, zarzucając im podejmowanie bezprawnych decyzji oraz przyjęcie (w okresie kadencji Bendera) regulaminu KRRiTV ubezwłasnowalniającego jej przewodniczącego. Oskarżenia te okazały się szczególnie istotne, kiedy w końcu września Naczelny Sąd Administracyjny wypowiedział się na temat decyzji KRRiTV zaskarżonych przez konkurentów Polsatu. NSA uznał co prawda decyzje koncesyjne Rady za prawidłowe i legalne, ale w tym samym czasie unieważnił jeden z punktów koncesji dla Polsatu, przyrzekający oddanie tej stacji w przyszłości nowych częstotliwości i kanałów. Belweder uznał to za przejaw „rażącego naruszenia przepisów ustawy o radiofonii i telewizji” i na tej podstawie - zgodnie z art. 7 ust. 6 ustawy - 23 września prezydent odwołał z Rady swoich dwóch dawnych nominatów: Markiewicza i Iłowieckiego. Mimo że kolejna decyzja prezydenta wzbudziła wątpliwości prawne, także i tym razem zastosował on politykę faktów dokonanych, powołując w skład Rady Tomasza Kwiatkowskiego i Henryka Andrackiego353). Walka prezydenta z jego własnymi reprezentantami w KRRiTV zakończyła się połowicznym sukcesem Belwederu. Wałęsa pozbył się co prawda swoich głównych adwersarzy w Radzie, ale i tak nie uzyskał na nią większego wpływu, dostarczył natomiast dużo amunicji swoim licznym krytykom. Wywołany przez prezydenta wielomiesięczny spór wokół decyzji KRRiTV stanowił jaskrawy przykład marnotrawienia energii politycznej i w ostatecznym rozrachunku - podobnie jak sprawa drawska - działał głównie na korzyść czerwono-zielonej koalicji. W dalszej zaś perspektywie miał niebagatelny wpływ na nowelizację ustawy o radiofonii i telewizji, która ograniczyła kompetencje prezydenta, pozbawiając go m.in. prawa desygnowania przewodniczącego KRRiTV. Instrumentalny stosunek prezydenta do Rady ujawnił się po raz kolejny w maju 1995 r., kiedy starając się pozyskać ZChN w związku z wyborami, zastąpił Zaorskiego czołowym działaczem tej partii Markiem Jurkiem. W końcu 1994 r. prezydent przystąpił do kolejnej ofensywy przeciwko koalicji rządowej, której ostatecznym celem miało być doprowadzenie do rozwiązania parlamentu. Punktem wyjścia stało się weto wobec ustawy podnoszącej stawki podatku dochodowego. Kiedy Sejm odrzucił weto, Wałęsa zaskarżył ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, co sprawiło, że na początku 1995 r. nie było jasne, jakiej wysokości zaliczki winny być odprowadzane na poczet podatku dochodowego. Prezydent zawetował też w grudniu ustawę o środkach na wynagrodzenia dla sfery budżetowej, ale i to weto zostało odrzucone przez Sejm, w czym koalicji pomogły głosy kilku posłów UP oraz Mniejszości Niemieckiej. W trakcie tej wymiany ciosów doszło 21 grudnia do transmitowanej przez telewizję debaty między Wałęsą a członkami kierownictw klubów parlamentarnych SLD i PSL. Jej zwycięzcami okazali się postkomuniści, którzy zaprezentowali się w roli zatroskanych o przyszłość kraju gospodarzy, pragnących konstruktywnego kompromisu z prezydentem. Na tle chaotycznych i niespójnych ataków Wałęsy oraz monotonnych wypowiedzi Pawlaka, który niczym katarynka wyliczał osiągnięcia rządu, zabłysła elokwencja Kwaśniewskiego skutecznie polemizującego z prezydentem, a równocześnie rugającego premiera za opieszałość. Badania przeprowadzone przez OBOP po debacie wykazały, że 43% respondentów poparło poglądy wygłoszone w jej trakcie przez przedstawicieli koalicji, a tylko 28% uznało za bardziej przekonujące wypowiedzi prezydenta354). 3. SLD PRZEJMUJE STER Z końcem 1994 r. pozycja Pawlaka jako szefa rządu była już mocno nadwerężona. Do nieustannie powtarzanych zarzutów o nieudolności i hamowaniu reform, dołączyły nowe, które mocno zaszkodziły reputacji premiera. W listopadzie tygodnik „Wprost” opublikował artykuł, oskarżający premiera o wspieranie jednej z firm komputerowych (należącej do znajomego Pawlaka), która - stojąc na progu bankructwa - uzyskała intratne zamówienie rządowe. Równocześnie „Wprost” sugerował, że cała sprawa ma związek z romansem szefa rządu. Pawlak kategorycznie wszystkiemu zaprzeczył, ale jego wywody były niezbyt przekonujące i sprawa spółki InterAms bez wątpienia fatalnie zaciążyła na jego wizerunku politycznym. W bezlitosny sposób pokazały to wyniki badań opinii publicznej przeprowadzone przez PBS. W okresie między styczniem 1994 r. a styczniem 1995 r. liczba osób negatywnie oceniających premiera wzrosła z 27% do 58%, a ilość jego zwolenników skurczyła się z 38% do 26%355). W styczniu 1995 r. rządowi – a w szczególności jego ludowej części - zaszkodziły kolejne dwie afery, których bohaterami byli PSL-owscy wiceministrowie. Jako pierwszy w centrum zainteresowania mediów znalazł się podsekretarz stanu w Ministerstwie Pracy Krzysztof Baszniak, który nieopatrznie poturbował fotografa „Super Expressu”. Pismo to ujawniło, że przeciwko wiceministrowi prokuratura prowadzi śledztwo w związku z nadużyciami, jakich miał dokonać w poprzednim miejscu pracy. 24 stycznia, po fali krytyki prasowej, premier odwołał Baszniaka ze stanowiska. Wkrótce potem cios otrzymał minister Podkański, którego zastępca, Maciej Leśny, okazał się jednym z oskarżonych w tzw. aferze rublowej. „Tworzy się powoli, ale konsekwentnie obraz rządu kryminalistów” - komentował z charakterystyczną przesadą obie sprawy publicysta „Gazety Wyborczej” Marek Beylin356). „Jest milczący, wolny i bardzo trudno coś z nim załatwić” - mówił w październiku na temat Pawlaka Wałęsa. W styczniu 1995 r. był jeszcze bardziej stanowczy: „Skrzywdziliśmy premiera Pawlaka. Już wówczas, kiedy obejmował urząd, mówiłem, że sytuacja w Polsce przerośnie go. I przerasta. Ponieważ jest politykiem młodym, nie należałoby go krzywdzić dalej. Należy mu umożliwić jakiś urlop, a w tym okresie ktoś inny powinien pokierować sprawami kraju. (...) Gdybym miał prawo odwoływania premiera, które kiedyś miałem, to już od pół roku Waldemar Pawlak nie byłby premierem”357). Bezpośrednim powodem tak ostrej krytyki Pawlaka było przesłanie 3 stycznia przez premiera do Belwederu wniosku o mianowanie Pastusiaka ministrem obrony oraz konflikt, który rozgorzał w kolejnym z prezydenckich resortów, a mianowicie w MSZ. Zapoczątkowała go propagandowa operacja „czyste ręce”, przeprowadzona w październiku 1994 r. przez ministra sprawiedliwości Cimoszewicza,-który postanowił wytropić urzędników zasiadających w radach nadzorczych rozmaitych spółek. Ujawnioną przez Cimoszewicza listę otwierało nazwisko ministra Andrzeja Olechowskiego, który pełnił funkcję przewodniczącego Rady Nadzorczej Banku Handlowego. 27 października Olechowski podał się do dymisji, ale nie została ona przyjęta i przez następne dwa miesiące minister utrzymywał, że zawiesił swoją rezygnację do czasu określenia przez Trybunał Konstytucyjny, czy istotnie naruszył prawo. Sprawa Olechowskiego miała też jednak inny aspekt, bowiem minister od wiosny 1994 r. pozostawał w konflikcie z resztą rządu, sabotującą jego projekt reformy MSZ oraz - co dotyczyło już tylko ministrów z SLD - niechętną ratyfikacji konkordatu. Pozycję Olechowskiego osłabił raport sejmowej komisji spraw zagranicznych, przyjęty - po burzliwej debacie - w czerwcu 1994 r., w którym zakwestionowano m.in. przemiany kadrowe, jakich dokonano w MSZ po 1989 r. Przeciwko ministrowi spraw zagranicznych wykorzystano też sprawę pogorszenia stosunków polsko-rosyjskich, czego przejawem stało się odwołanie planowanej na początek listopada wizyty premiera Wiktora Czernomyrdina. Bezpośrednim powodem jej odwołania stała się interwencja policji wobec grupy rosyjskich podróżnych na warszawskim Dworcu Wschodnim w dniu 23 października, ale w rzeczywistości Moskwa chciała w ten sposób po raz kolejny zamanifestować swoje niezadowolenie z polskich aspiracji do członkostwa w NATO, a przy okazji podgrzać spory w polskiej elicie władzy. W pierwszych dniach stycznia 1995 r. krytykowany przez Olechowskiego Pawlak zarzucił szefowi dyplomacji m.in. zaprzepaszczenie dobrych kontaktów gospodarczych z Rosją. 13 stycznia Olechowski ponowił swoją dymisję i równocześnie ostro zaatakował gabinet Pawlaka: „Ten rząd nie chce i nie będzie z przekonaniem realizował tego, co uważam za żywotny interes narodu, to jest możliwie szybkiego członkostwa Polski w NATO i Unii Europejskiej... Szczególnie poważne są różnice w sprawach bezpieczeństwa i Rosji”358). Atak Belwederu na Pawlaka stanowił część kampanii Wałęsy, mającej na celu osłabienie koalicji rządowej i przygotowanie pola pod rozwiązanie Sejmu. „Ten Sejm - mówił w styczniu prezydent - jest niedobry dla polskiej demokracji, bo ma zbyt dużą większość. To jest niezdrowe, choć jest demokratycznie powołany. I to należałoby zmienić, ale tak, by nie podważać zasad demokratycznych”. W tym celu prezydent, z pomocą niezawodnego dotąd Falandysza, zamierzał odwlekać podpisanie ustawy budżetowej (i związanej z nią ustawy podatkowej) tak długo, by fakt jej nieuchwalenia w konstytucyjnie przewidzianym terminie 3 miesięcy stworzył pretekst do rozwiązania parlamentu. Rozumowanie to stanowiło jednak nadinterpretację małej konstytucji, której art. 21 ust. 4 jasno stwierdzał, że to Sejm - a nie prezydent - ma trzy miesiące na uchwalenie budżetu. Tymczasem Sejm uchwalił budżet jeszcze 30 grudnia 1994 r. większością 299 głosów przeciw 140, przy 5 wstrzymujących się. W tej sytuacji próba rozwiązania legislatywy na podstawie naciąganej interpretacji konstytucji musiała wywołać zdecydowany opór parlamentu. Nie był w stanie tego zmienić nawet Lech Falandysz. „Prezydent chyba uwierzył - mówił później na ten temat sam minister - że ja wszystko mogę, nawet rozwiązać parlament samym gadaniem. Nic innego nie przygotował, więc uważał, że to się uda dzięki akcji prawnika”359). Tymczasem atak Wałęsy na Pawlaka został - mimo związanego z tym ryzyka - skrupulatnie wykorzystany przez przywódców SLD, którzy uznali, że nadszedł czas wyrównania rachunków z koalicyjnym partnerem oraz wskazania mu właściwego miejsca w rządowym tandemie. „To normalne - stwierdził w styczniu Kwaśniewski - że po roku pracy rządu jest czas, aby ocenić pracę całego rządu i poszczególnych ministrów oraz ich zaplecza, także doradczego. Jesteśmy przed dyskusją o umowie koalicyjnej i do tej dyskusji należy taką ocenę włączyć”. W tym kontekście lider SLD sformułował postulat przeprowadzenia zmian personalnych w składzie Rady Ministrów, aby „słabsze ogniwa (...) wymienić na mocniejsze”360). Wkrótce okazało się, że za szczególnie słabe ogniwo postkomuniści uważają samego Pawlaka. Początkowo wyrazili to w postaci eleganckiej propozycji, aby Pawlak został wspólnym kandydatem koalicji na prezydenta, a Kwaśniewski przejął stanowisko szefa rządu. Kiedy kierownictwo PSL zdecydowanie odrzuciło tę ofertę, SLD postanowił wesprzeć antypawlakowską ofensywę Belwederu. Przesilenie nastąpiło w pierwszych dniach lutego. 30 stycznia Wałęsa skierował do Pawlaka faktyczne ultimatum, żądając obsadzenia do 3 lutego stanowisk ministrów spraw zagranicznych i obrony oraz grożąc, że „podejmie kroki zapobiegające paraliżowi państwa” w przypadku jego niespełnienia. Równocześnie minister Falandysz zasugerował, że w związku ze skierowaniem ustawy budżetowej do Trybunału Konstytucyjnego (Wałęsa uczynił to w ostatnim z 30 dni przysługujących mu na podjęcie takiej decyzji) prezydent nie podpisze budżetu i poczynając od 4 lutego - zgodnie z przyjętą przez Belweder wykładnią konstytucji - parlament może zostać rozwiązany. Przedstawiciele koalicji zdecydowanie odrzucili tę argumentację, ale 2 lutego Wałęsa - konsekwentnie prowadzący wojnę nerwów - skierował do marszałków obu izb pismo, w którym zgodnie z konstytucją prosił o wyrażenie opinii o ewentualnym rozwiązaniu Sejmu. Po tym liście w parlamencie zaczęły się mnożyć pogłoski, że prezydent - w razie oporu ze strony posłów - nie cofnie się przed użyciem siły. Do rangi symbolu urosło zachowanie minister Blidy, która – „na pamiątkę” - odkręciła z fotela zajmowanego w Sejmie tabliczkę ze swoim nazwiskiem. Jednak mimo nastrojów paniki, jakie udzieliły się części posłów, 4 lutego Sejm przyjął uchwałę, w której ostrzegł, że „ewentualne rozwiązanie parlamentu przez Prezydenta RP - jako działanie nie mające podstaw prawnych - będzie przez Sejm RP uznane za nielegalne i pociągnie za sobą odpowiedzialność konstytucyjną Prezydenta RP”361). Za uchwałą tej treści opowiedziało się aż 376 posłów, przeciwnych jej przyjęciu było zaledwie 16 (głównie z BBWR), również 16 wstrzymało się od głosu. Wałęsa miał zatem przeciw sobie prawie cały Sejm, a nie tylko jego koalicyjną większość. Przeciwna jego działaniom była też znaczna część opinii publicznej. Badanie CBOS z 2 lutego wykazało, że ewentualną decyzję o rozwiązaniu parlamentu skłonnych było poprzeć zaledwie 14% ankietowanych, podczas gdy liczba jej przeciwników sięgała 60%. Pozostali nie mieli w tej sprawie sprecyzowanego zdania. 6 lutego „Gazeta Wyborcza” obwieściła na pierwszej stronie, że prezydent rozważa rozwiązanie parlamentu, odwołanie rządu i powierzenie stanowiska premiera szefowi Sztabu Generalnego gen. Tadeuszowi Wileckiemu. W tym samym numerze „Gazety” znalazł się, pod znamiennym tytułem „Nie chce, nie rozumie czy nie wie, co mówi” artykuł ostro krytykujący przebieg zakończonej właśnie wizyty premiera w Stanach Zjednoczonych. „Pawlak zrobił jak najgorsze wrażenie” - brzmiała podobno wypowiedź anonimowego amerykańskiego polityka. „Z mieszaniną politowania i rozbawienia - kontynuował druzgocącą korespondencję Jacek Kalabiński - mówią też asystenci kongresmanów o zupełnie niebywałej obstawie, jaką na życzenie Warszawy zapewniła Pawlakowi amerykańska służba ochrony Secret Sernice”. W ten sposób wspólnymi siłami, choć raczej niezależnie od siebie, SLD, prezydent oraz „Gazeta Wyborcza” przygotowali grunt pod usunięcie premiera. Tego samego dnia Wałęsa na spotkaniu Konwentu Seniorów, transmitowanym przez telewizję, zażądał zmiany rządu najpóźniej do końca miesiąca, dając równocześnie do zrozumienia, że w przeciwnym razie rozwiąże parlament. Prezydium klubu SLD wydało oświadczenie protestujące przeciwko szantażowaniu Sejmu przez prezydenta, ale w rzeczywistości kolejna ofensywa Wałęsy została skrupulatnie wykorzystana dla zmuszenia PSL do ustępstw. Postkomuniści zażądali bowiem wspólnego spotkania obu klubów koalicyjnych i głosowania w tym gronie wotum zaufania dla premiera. Wobec przewagi liczebnej parlamentarzystów z SLD jego wynik był łatwy do przewidzenia. Starając się wyjść z defensywy ludowcy przedstawili swoim partnerom trzy propozycje rozwiązania kryzysu: 1) Waldemar Pawlak pozostaje premierem, ale do rządu wchodzi - jako wicepremier i minister spraw zagranicznych - Aleksander Kwaśniewski oraz inni liderzy SLD; 2) szefem rządu zostaje Józef Oleksy, a na stanowisku marszałka Sejmu zastępuje go Józef Zych; 3) SLD tworzy koalicję z innym ugrupowaniem (np. UW), a PSL przechodzi do opozycji. Kwaśniewski w następujący sposób zrelacjonował później swoją odpowiedź na powyższą ofertę ludowców: „Panowie, dajecie trzy punkty, z których pierwszego nie możecie zrealizować, a trzeci w ogóle do was nie należy; jak my będziemy musieli czy chcieli robić tę koalicję, to nie będziemy was pytać o zdanie, damy sobie radę sami. Wtedy zrozumiałem, że oni wpadli w pułapkę, którą trzeba po prostu wykorzystać, zresztą dla dobra stabilności państwa, dla dobra rządu i tej koalicji. I przekonaliśmy Józefa Oleksego - było nas tam kilku, był Włodzimierz Cimoszewicz, był Jerzy Szmajdziński, był Leszek Miller, byłem ja - że powinien to przyjąć. (...) Pamiętam ten szok, jaki miał miejsce na sali, jak wróciliśmy z powrotem i powiedzieliśmy, że OK, przyjmujemy punkt nr 2. Pamiętam później reakcje Strąka i innych, które były dramatycznie smutne. Pamiętam radość Zycha, który w tym momencie zrozumiał, że jego marzenie się spełni i zostanie marszałkiem. (...) Pamiętam złość Pawlaka, który wraz z Adamem Struzikiem wierzył, że ten wist nie wyjdzie, że tu Wałęsa jakoś tam zareaguje, i że wykorzysta całą tę zadymę i zamieszanie, żeby właśnie przeprowadzić swoje, czyli rozwiązać parlament”362). W swej triumfalnej relacji Kwaśniewski nie wyjaśnił tylko jednej sprawy: dlaczego Wałęsa praktycznie natychmiast zaakceptował powierzenie stanowiska premiera Oleksemu i zrezygnował z ponawiania gróźb rozwiązania Sejmu? Czy istotnie usatysfakcjonował go sam fakt spełnienia przez koalicję jego żądania usunięcia Pawlaka, czy też miały miejsce jakieś poufne obietnice i gwarancje (np. zgoda na oddanie MON Okońskiemu), które przekonały prezydenta do człowieka, o którym jeszcze w październiku 1994 r. wypowiadał się w następujący sposób: „Marszałek Sejmu, gdzie tylko może, natychmiast rzuca się na prezydenta (...). A więc w każdym momencie, gdzie tylko może, i klęka, i jeździ do Jasnej Góry, wszędzie chce wykazać, jaki jest dobry. Jest to walka ohydna, nieczysta”363). Następne miesiące - pełne utarczek między prezydentem a nowym premierem - jasno wykazały, że Wałęsa traktował Oleksego co najmniej równie wrogo jak Pawlaka. Nie można w tej sytuacji wykluczyć, że Wałęsa przyczynił się do zmiany szefa rządu z premedytacją, zamierzając wykorzystać fakt objęcia stanowiska premiera przez postkomunistę w swojej kampanii prezydenckiej. Jakkolwiek rzeczy się miały, prezydent - nie pierwszy raz zresztą - przyczynił się do wymiany słabszego przeciwnika na silniejszego, a zarazem bardziej bezwzględnego. 10 lutego Rada Naczelna PSL zaakceptowała zdecydowaną większością głosów (66 przeciw 2, przy 4 głosach wstrzymujących się) decyzję liderów koalicji o powierzeniu Oleksemu misji tworzenia nowego gabinetu. 15 lutego, po kilkudniowych negocjacjach, podpisano dokument uzupełniający umowę koalicyjną z października 1993 r. Wśród jego najistotniejszych postanowień wymienić można zapis o polityce informacyjnej rządu, który zakładał, że Biuro Prasowe Rządu będzie kierowane przez rzecznika w randze sekretarza stanu powoływanego za zgodą przewodniczących klubów koalicyjnych. Deklarowano też wprost dążenie do uzyskania większego wpływu na publiczne radio i telewizję. W sprawach gospodarczych za podstawę programu uznano „Strategię dla Polski”, eksponując m.in. konieczność obniżenia inflacji do poziomu jednocyfrowego już w 1997 r. Znikł natomiast z umowy obecny w jej pierwotnej wersji postulat wprowadzenia 50% stawki podatkowej dla najbogatszych obywateli. Postanowiono też nie podtrzymywać dłużej niewygodnego - szczególnie w świetle stosowanej praktyki - zapisu o nadaniu administracji rządowej charakteru „apolitycznej służby cywilnej” i stosowny fragment usunięto z umowy. Dodano natomiast do listy stanowisk wymagających uzgodnienia przez przewodniczących klubów koalicyjnych funkcje ambasadorów, o których pierwsza umowa - zapewne przez przeoczenie - nie wspominała. Wobec braku zgody co do reaktywowania powiatów, ograniczono się do stwierdzenia konieczności wzmocnienia gmin i ponowienia próby nowelizacji ordynacji wyborczej do samorządu. Istotną nowość stanowiło utworzenie „politycznego forum koalicji”, które - złożone z 5-osobowych reprezentacji PSL i SLD - miało regularnie oceniać sposób funkcjonowania rządu364). 1 marca Sejm odwołał Pawlaka ze stanowiska prezesa Rady Ministrów, wybierając równocześnie Oleksego. Ten ostatni złożył rezygnację z funkcji marszałka Sejmu, ale jej przyjęcie przezornie wstrzymano do czasu przedstawienia składu nowego rządu. Nastąpiło to 3 marca, kiedy Oleksy wystąpił w Sejmie z expose. Następnego dnia Sejm zaakceptował zaproponowany skład Rady Ministrów większością 272 głosów, przeciwko 99 i przy 13 wstrzymujących się (głównie z UP). Przeciwko powołaniu gabinetu głosowało obok opozycji również 4 posłów PSL. Rząd Józefa Oleksego tworzyli: Grzegorz Kołodko (rekomendacja SLD) - wicepremier, minister finansów i przewodniczący KERM; Roman Jagieliński (PSL) - wicepremier, minister rolnictwa; Aleksander Łuczak (PSL) - wicepremier i szef KBN; Marek Borowski (SLD) - szef URM; Wojciech Zbigniew Okoński (niezal.) - MON; Władysław Bartoszewski (niezal.) - MSZ; Andrzej Milczanowski (niezal.) - MSW; Stanisław Żelichowski (PSL) - ochrona środowiska; Jacek Żochowski (SLD) - zdrowie i opieka społeczna; Ryszard Czarny (SLD) - edukacja; Jerzy Jaskiernia (SLD) - sprawiedliwość; Leszek Miller (SLD) - praca i polityka socjalna; Mirosław Pietrewicz (PSL) - Centralny Urząd Planowania; Jacek Buchacz (PSL) -współpraca gospodarcza z zagranicą; Kazimierz Dejmek (niezal. z rekomendacji PSL) - kultura; Bogusław Liberadzki (niezal. z rekomendacji SLD) - transport; Klemens Ścierski (PSL) - przemysł; Andrzej Zieliński (niezal. z rekomendacji SLD) - łączność; Barbara Blida (SLD) - gospodarka przestrzenna i budownictwo; Wiesław Kaczmarek (SLD) - przekształcenia własnościowe. W nowym rządzie PSL posiadało 7 reprezentantów, natomiast SLD 11, co wyraźnie wskazywało na przesunięcie się steru w ręce postkomunistów. W ciągu kilku pierwszych miesięcy urzędowania Oleksy dokonał też wielu zmian w liczącym 145 osób korpusie wiceministrów i dyrektorów generalnych, chociaż formalnie rząd w dalszym ciągu tworzyła koalicja tych samych ugrupowań. O ile Pawlak - mający do wykonania trudne zadanie „desolidaryzacji” wyższej administracji - po ponad rocznym okresie premierowania wymienił 67 urzędników z tej grupy, to Oleksemu wystarczyło pięć miesięcy, by wymienić kolejnych 48365). W niespełna sześć lat po objęciu stanowiska premiera przez przedstawiciela innej siły politycznej niż PZPR, koło historii wykonało pełny obrót i prezesem Rady Ministrów został były I sekretarz KW PZPR w Białej Podlaskiej. Swój symboliczny triumf postkomuniści zawdzięczali ślepemu uporowi Pawlaka i Wałęsy, nie potrafiącym znaleźć wspólnego języka, ale przede wszystkim własnej zręczności politycznej. Po zepchnięciu na boczny tor Pawlaka i umocnieniu wpływów w strukturach administracji rządowej, przed SLD stanął kolejny wielki cel: zapewnienie kandydatowi Sojuszu zwycięstwa w przewidzianych na koniec 1995 r. wyborach prezydenckich. 4. BARIERY WZROSTU Ożywienie gospodarcze, którego pierwsze symptomy pojawiły się już w latach 199293, okazało się trwałym procesem. Następne dwa lata były okresem szybkiego rozwoju ekonomicznego, symbolizowanego przez systematyczny wzrost Produktu Krajowego Brutto. W 1994 r. wyniósł on 5,2%, natomiast w roku następnym osiągnął rekordowy poziom 7%. Równocześnie nastąpił wzrost płac realnych: w 1994 r. o 0,5%, natomiast w 1995 r. już o 3%. Spadło też bezrobocie, które na koniec 1994 r. wynosiło 2838 tys. (16%), zaś rok później 2628 tys. (14,9%). W dalszym ciągu jego najwyższy poziom utrzymywał się w pasie województw północnych (poza gdańskim i szczecińskim) oraz w woj. wałbrzyskim. Obniżeniu uległa inflacja, ale daleko jej było do poziomu przewidzianego w „Strategii dla Polski”. W 1994 r. ceny wzrosły o 29,5%, a w 1995 r. o 21,6%, chociaż wicepremier Kołodko obiecywał zredukowanie w tym czasie inflacji do poziomu 16,1%. Spadek inflacji umożliwił rozpoczęcie z dniem 1 stycznia 1995 r. dwuletniej operacji denominacyjnej, w wyniku której stara złotówka została zastąpiona przez nową w relacji 1:10 000. W pierwszych latach rządów koalicji SLD-PSL udało się utrzymać w ryzach deficyt budżetowy, który nie przekroczył poziomu 2,5%. Reformy rynkowe z początku lat 90 oraz korzystne wyniki ekonomiczne z lat 1993-94 zaczęły przyciągać obcych przedsiębiorców: rozmiary inwestycji zagranicznych podniosły się z poziomu 1,28 mld USD (1994) do 2,51 mld (1995), a w 1996 r. osiągnęły rekordową kwotę 5,2 mld USD. Najwięcej zainwestowały w Polsce firmy amerykańskie, a w dalszej kolejności niemieckie i włoskie. Do zwiększenia wiarygodności naszego kraju na arenie międzynarodowej w istotny sposób przyczyniło się podpisanie 14 września 1994 r. umowy o redukcji blisko połowy polskiego długu (liczącego 13,2 mld USD) wobec banków komercyjnych zrzeszonych w Klubie Londyńskim366). Poczynając od 1994 r. nastąpiło też wyraźnie zmniejszenie napięć społecznych. „Solidarność” przeprowadzała co prawda kilkakrotnie burzliwe demonstracje uliczne, z których najbardziej dramatyczne miały miejsce w maju 1995 r. w Warszawie (rannych zostało wówczas 36 manifestantów i 16 policjantów), ale statystyka strajków wskazuje, że ilość konfliktów uległa w omawianym okresie zmniejszeniu. Po rekordowym 1993 r., kiedy doszło do 7443 strajków, ich liczba stopniała do 429 w 1994 r., zaś rok później było ich zaledwie 42367). Liczby te stanowią doskonałą ilustrację komfortowej sytuacji, w jakiej znalazła się koalicja rządowa, a zarazem dają wiele do myślenia na temat przyczyn fali strajków w końcowym okresie rządów solidarnościowych. Nie ulega bowiem wątpliwości, że niewielka w sumie poprawa położenia materialnego Polaków nie uzasadniała aż tak znaczącego tempa spadku liczby strajków. Wyniki gospodarcze z lat 1994-95 były bez wątpienia ogromnym sukcesem. Wśród ekonomistów toczyły się co prawda spory, w jakim stopniu ożywienie było rezultatem działań nowej ekipy, w jakim zaś konsekwencją reform podjętych przez rządy solidarnościowe, ale nie ulega wątpliwości, że głównym beneficjentem boomu gospodarczego stała się koalicja SLD-PSL. Na jej korzyść przemawiał fakt, że pierwsze odczuwalne przez społeczeństwo efekty przełamania recesji nastąpiły dopiero po objęciu władzy przez gabinet Pawlaka. Sytuację tę konsekwentnie wykorzystał wicepremier Kołodko, starający się przedstawić Polskę jako regionalnego odpowiednika azjatyckich „tygrysów”. W dążeniu do rozreklamowania naszego kraju (a przy okazji także własnej osoby), wspierał specjalną kampanię promocyjną, której wiodący element stanowiło hasło: „Polska - wznoszący się orzeł Europy”. Niestety, wbrew hurraoptymistycznym wywodom Kołodki, polskiemu orłowi było jeszcze bardzo daleko do dalekowschodnich pierwowzorów. Boleśnie wykazało to opracowane w 1996 r. porównanie sytuacji w poszczególnych krajach świata w zakresie swobód gospodarczych. Polska uzyskała w nim odległe 86 miejsce, lokując się daleko w tyle za takimi krajami regionu, jak Czechy, Węgry i Łotwa. „Strategia dla Polski” przewidywała przeprowadzenie „kompleksowej reformy systemu zabezpieczenia społecznego”, a jej autor trafnie zauważał, że podtrzymywanie dotychczasowych rozwiązań może „doprowadzić do krachu finansów publicznych, przekreślającego dotychczasowy wysiłek reformatorski”. Mimo to w okresie pierwszych trzech lat rządów koalicji SLD-PSL nie uczyniono praktycznie nic, aby bodaj rozpocząć rozbrajanie tej bomby społecznej z opóźnionym zapłonem. W „Strategii” poświęcono też sporo uwagi konieczności zredukowania „szarej strefy” w gospodarce, ale rezultaty działań w tym zakresie okazały się więcej niż mizerne. Nie nastąpiła też obiecywana obniżka podatków, ani nawet ich stabilizacja. Nieustanne manipulacje Ministerstwa Finansów w systemie podatkowym doprowadziły natomiast do kompromitującej państwo sytuacji ustalania stawek podatkowych na 1995 r. w trakcie trwania tego roku. Także w 1995 r. doszło do wprowadzenia - wskutek rażącej niekompetencji Ministerstwa Finansów - głośnego przepisu o ulgach podatkowych od darowizn. Jego błędne z punktu widzenia interesów budżetu sformułowanie naraziło państwo na straty rzędu 900 mln nowych zł (9 bln starych). Działania resortu finansów stanowiły jeden z wielu symptomów ducha etatyzmu, niepodzielnie panującego w szeregach rozrastającej się administracji. Siłę tendencji biurokratycznych dobrze ilustruje wzrost liczby dziedzin podlegających koncesjom. O ile w 1989 r. ustawa o działalności gospodarczej wymieniała ich zaledwie 11, to w końcu 1995 r. ich liczba zbliżyła się do 50368). Pierwsze lata rządów koalicji przyniosły zahamowanie procesu prywatyzacji, chociaż to właśnie sektor prywatny stanowił koło zamachowe gospodarki, a jego udział w tworzeniu PKB zwiększył się do poziomu 58% w 1995 r. O ile w 1993 r. sprzedano w ramach prywatyzacji kapitałowej 48 spółek państwowych, to w latach następnych ich liczba systematycznie spadała: 36 (1994), 26 (1995), 11 (1996). O zahamowaniu Programu Powszechnej Prywatyzacji i ograniczeniu jego zakresu przez Pawlaka była już mowa. Całkowicie zablokowana została też kwestia reprywatyzacji, czego wszakże - zważywszy na peerelowską genezę obu partii rządzących - należało się spodziewać. Nieco lepiej przedstawiały się rezultaty prywatyzacji metodą likwidacyjną, natomiast w 1994 r. prawdziwa eksplozja nastąpiła w liczbie przedsiębiorstw poddanych tzw. komercjalizacji (ich ilość wzrosła z 44 do 244)369). Polegała ona na przekształcaniu przedsiębiorstw państwowych w jednoosobowe spółki skarbu państwa. Mechanizm ten mógł prowadzić do ich późniejszej prywatyzacji, ale - i w tym tkwiła jego atrakcyjność dla kierownictw przedsiębiorstw - nie musiał. Komercjalizacja umożliwiała bowiem tworzenie firm, które miały działać na zasadach rynkowych (ze wszystkimi korzyściami stąd płynącymi dla ich zarządów i rad nadzorczych), ale równocześnie pozostawały pod ochronnym parasolem państwa. Ograniczeniu tempa redukcji sektora państwowego towarzyszyło utrwalanie polityki wspierania z budżetu jego najbardziej nierentownych gałęzi. Klasyczny przykład stanowiło górnictwo, gdzie brak racjonalnego programu restrukturyzacji doprowadził do powstawania sytuacji rodem z opowiadań Sławomira Mrożka. Rezultatem koncepcji tzw. spinacza węglowego, firmowanej przez ministra Ścierskiego, była bowiem sytuacja, w której kopalnie eksportowały w 1995 r. węgiel po dumpingowej cenie 40 USD za tonę, a równocześnie polskie koksownie importowały go płacąc 55 USD, ponieważ cena ta - mimo cła i innych opłat - była i tak niższa od obowiązującej w kraju. Koalicja nie miała też sukcesów w rozbijaniu monopoli odziedziczonych po PRL. Na rynku ubezpieczeniowym - po bankructwach kolejnych mniejszych towarzystw - królował PZU. Z kolei listę najbardziej rentownych firm otwierała Telekomunikacja Polska SA, która - pozbawiona jakiejkolwiek konkurencji - czerpała krociowe zyski, mimo że jakość jej usług oraz tempo telefonizacji kraju było powszechnie krytykowane. Pojawiały się też coraz to nowe plany tworzenia wielkich holdingów państwowych. Walkę o kontrolę nad nimi - jak np. w przypadku Nafty Polskiej - otwarcie toczyli ludzie powiązani z SLD i PSL. Pasywna postawa rządu wobec praktyk monopolistycznych doprowadziła w styczniu 1995 r. do dymisji prezesa Urzędu Antymonopolowego Anny Fornalczyk. Liczne kontrowersje budziła działalność rozmaitych funduszy i agencji rządowych, które kontrolując ogromne środki z budżetu państwa, a zarazem nie przedstawiając swoich planów finansowych w ustawie budżetowej, nie zawsze dysponowały nimi w sposób racjonalny. Często też ich działalność prowadziła do tworzenia niejasnych powiązań między kapitałem państwowym i prywatnym. Szczególny rozgłos zdobyła Agencja Rozwoju Gospodarczego, stworzona w lutym 1994 r. z inicjatywy ministra Lesława Podkańskiego. Agencja ta, mająca odgrywać rolę funduszu inwestycyjnego, otrzymała na starcie pakiet akcji kilku dużych spółek giełdowych wart 4,5 bln starych zł. W pierwszym roku działania wykazała ona 14 mld zł straty, a w drugim - po jej przekształceniu w Polski Fundusz Gwarancyjny, który miał m.in. wspierać rozwój eksportu na wschód - już 680 mld. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro w samym 1995 r. zarząd PFG zmieniał się sześciokrotnie. Jeden z kolejnych zarządów podjął m.in. decyzję o poręczeniu kredytu prywatnej firmie Galteks, która utopiła go w nieudanej transakcji importowej (!), co kosztowało PFG 320 mld370). Na tym tle zakupy akcji Towarzystwa Ubezpieczeniowo-Reasekuracyjnego „Polisa”, dokonane przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych oraz inne instytucje rządowe, wyglądały zgoła niewinnie, chociaż kampania prezydencka 1995 r. postawiła tę sprawę w odmiennym świetle. Opisane powyżej negatywne zjawiska nie doprowadziły do załamania wzrostu ekonomicznego, zapoczątkowanego dzięki sanacji gospodarki na początku lat 90. Jego tempo jednak, poczynając od 1996 r., zaczęło słabnąć, na co pewien wpływ miała także sytuacja głównych partnerów gospodarczych Polski, czyli krajów Unii Europejskiej. Dopiero najbliższe lata pozwolą ocenić, jakie skutki dla polskiej gospodarki miało zahamowanie części reform społeczno-ekonomicznych w okresie pierwszych dwóch lat rządów koalicji SLD-PSL. 5. MGŁAWICOWA OPOZYCJA Pomimo klęski, jakiej ugrupowania prawicowe doświadczyły w wyborach parlamentarnych 1993 r., żaden z ich liderów nie uznał za stosowne zrezygnować z przywództwa, nie wspominając już o rezygnacji z działalności politycznej. Z nielicznymi wyjątkami nie domagali się tego zresztą od nich ich zwolennicy, co wytłumaczyć można jedynie specyfiką polskiego życia politycznego. Podstawowym celem praktycznie wszystkich ugrupowań opozycji pozaparlamentarnej stała się integracja, jednak jej rezultaty w latach 1994-95 okazały się dokładnie takie same, jak kampanii wyborczej do Sejmu II kadencji. Jako pierwszy akcję zjednoczeniową podjął Jarosław Kaczyński, który już w październiku 1993 r., w oparciu o ugrupowania tworzące wspólną z PC listę wyborczą (Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej, Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy, Stronnictwo Wierności Rzeczypospolitej, Porozumienie Regionalne RdR) oraz Porozumienie Ludowe Gabriela Janowskiego, utworzył tzw. Sekretariat, nazwany później Sekretariatem Ugrupowań Centroprawicowych (SUC). Bardzo szybko okazało się, że do SUC nie uda się przyciągnąć innych dużych ugrupowań prawicowych, w tym w szczególności ZChN, na czym Kaczyńskiemu najbardziej zależało. Nie do przezwyciężenia był m.in. osobisty antagonizm dzielący prezesa ZChN Wiesława Chrzanowskiego oraz lidera RTR Jana Parysa. W tej sytuacji PC, a w ślad za nim także PL, szybko opuściły Sekretariat, w którym ostatecznie pozostały RTR, ChDSP, SWR, Zjednoczenie Polskie (dawne PR RdR Andrzeja Anusza) oraz dwa nowe, równie mikroskopijne ugrupowania: Konfederacja Republikanów (grupa secesjonistów z KLD) i Polskie Forum Patriotyczne. Z SUC luźno związane były także: Ruch dla Rzeczypospolitej Olszewskiego, Instytut Wolności Ekonomicznej i Politycznej (powołany przez Adama Glapińskiego, który po wyborach zdecydował się na rozstanie z Kaczyńskim), Porozumienie Niepodległościowych Organizacji Kombatanckich oraz Federacja Młodzieży Walczącej. Po rozstaniu z PC Sekretariat, którego główną formą działania stały się konferencje programowe odbywane w Krakowie, zaczął upatrywać głównego sojusznika w NSZZ „Solidarność”371). 5 grudnia 1993 r., na kolejnej konferencji SUC w Krakowie, powołano społeczną komisję konstytucyjną, nad którą bardzo szybko patronat objęła „Solidarność”. Pod opracowanym przez komisję tzw. społecznym projektem konstytucji rozpoczęto wiosną 1994 r. zbieranie podpisów. Zgodnie bowiem z poprawką z 22 kwietnia 1994 r. do „Ustawy konstytucyjnej o trybie przygotowania i uchwalenia Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej” prawo przedstawienia projektu ustawy zasadniczej przyznano grupie 500 tys. obywateli372). Pod projektem społecznym zebrano około miliona podpisów i 5 września 1994 r. przekazano go marszałkowi Oleksemu. Był to jednak nie tyle sukces SUC, co „Solidarności”, dzięki której zebranie tak wielkiej liczby podpisów stało się możliwe. Sam Sekretariat pozostał zaś najsłabszym z prawicowych sojuszy, jakie powołano do życia po wyborach 1993 r. Przez konkurentów krytykowany był m.in. za lewicowe wątki w programie gospodarczym, będące konsekwencją bliskich związków z „Solidarnością”. W tej ostatniej tymczasem powracano do pomysłu utworzenia w oparciu o struktury związkowe partii politycznej, co lansowali np. działacze Regionu Mazowsze. Idea ta nie wyszła jednak w omawianym okresie poza stadium luźnych koncepcji, których czołowym orędownikiem był m.in. solidarnościowy senator Zbigniew Romaszewski. W składzie społecznej komisji konstytucyjnej znalazł się Jan Olszewski, mający za sobą przegraną walkę o przywództwo w RdR. Niekorzystny dla Olszewskiego układ sił w RdR powstał jeszcze w listopadzie 1993 r., kiedy z partii odeszła grupa skupiona wokół Antoniego Macierewicza, która reaktywowała następnie Akcję Polską. 12 grudnia, na kongresie RdR, przeciwko byłemu premierowi wystąpił Romuald Szeremietiew, postulujący zacieśnienie związków z PC, ZChN i PL, do czego Olszewski miał sceptyczny stosunek. W wyborach na przewodniczącego partii Szeremietiew pokonał Olszewskiego stosunkiem głosów 106 do 100. Niezadowoleni zwolennicy premiera w marcu 1994 r. zwołali kongres RdR, na którym unieważnili decyzje poprzedniego, zaś nowym przewodniczącym wybrali Stanisława Węgłowskiego. Olszewskiemu, który aspirując do roli lidera całej prawicy wolał pozostać bezpartyjny, powierzono stanowisko honorowego przewodniczącego Ruchu. Decyzji tych nie uznał oczywiście Szeremietiew, co zapoczątkowało wielomiesięczne, kompromitujące spory o prawo do używania nazwy RdR373). Drugim ośrodkiem integracyjnym prawicy stało się Porozumienie 11 Listopada (PJL), utworzone w 1993 r., w dniu święta narodowego, przez Unię Polityki Realnej, Partię Konserwatywną, Partię Chrześcijańskich Demokratów, Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie i Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne Jana Zamoyskiego. Sojusz ten, najbardziej aktywny pod względem programowym, okazał się jednak niezdolny do przyciągnięcia pozostałych odłamów prawicy. W miarę upływu czasu w jego ramach zaczęły się ujawniać coraz wyraźniejsze różnice dzielące ortodoksyjną w swym liberalizmie gospodarczym UPR od znacznie bardziej pragmatycznej PK. W tej ostatniej partii doszło zresztą w lutym 1994 r. do rozłamu i utworzenia Koalicji Konserwatywnej (KK), której przywódcą został Kazimierz M. Ujazdowski. W przeciwieństwie do Halla opowiadał się on za zbliżeniem do PC i ZChN, które przystąpiły właśnie do budowy nowego obozu politycznego. Po osłabieniu PK dominującą rolę w Porozumieniu 11 Listopada uzyskała UPR, której sprzeciw wobec zbliżenia do NSZZ „Solidarność” oraz równoczesne próby porozumienia z ZChN doprowadziły w styczniu 1995 r. do faktycznego rozpadu PJL. Konstruowany mozolnie przez Kaczyńskiego sojusz PC i ZChN, do którego przyłączyć się chcieli zarówno Szeremietiew, jak i Ujazdowski, powstał ostatecznie 9 maja 1994 r. Tego dnia ogłoszono decyzję o powołaniu do życia Przymierza dla Polski (PdP) - największego z trzech prawicowych sojuszy utworzonych po wyborach wrześniowych. Obok PC i ZChN, stanowiących trzon Przymierza, w jego skład weszły także: Porozumienie Ludowe, RdR Szeremietiewa oraz Koalicja Konserwatywna. 11 czerwca podpisano statut PdP, przewidujący wspólne występowanie we wszystkich kampaniach wyborczych oraz utworzenie w przyszłości wspólnego klubu parlamentarnego. Kierownictwo PdP sprawować miała Rada Krajowa, do której partie członkowskie delegowały po czterech przedstawicieli. Ostrożność sojuszników była na tyle duża, że zrezygnowano z powołania jednej osoby na przewodniczącego Przymierza. Stanowisko to mieli piastować na zmianę, przez dwumiesięczne kadencje, prezesi poszczególnych stronnictw374). Na przyspieszenie niemrawych negocjacji poprzedzających utworzenie PdP istotny wpływ miała zbliżająca się data drugich w historii III Rzeczypospolitej wyborów samorządowych. Wybory te odbyły się 19 czerwca 1994 r. według ordynacji sprzed czterech lat. Co prawda koalicja SLD-PSL doprowadziła do uchwalenia w marcu 1994 r. nowej, korzystniejszej dla siebie ordynacji, obniżającej z 40 do 15 tys. mieszkańców wielkość gmin, w których obowiązywać miał system proporcjonalny (zakładający głosowanie na listy partyjne), ale została ona skutecznie zablokowana przez prezydenta. W wyborach udział wzięło zaledwie 33,78% uprawnionych do głosowania a zatem o blisko dziesięć procent mniej niż przed czterema laty. Liczba ta wskazuje, jak niewiele uczyniono w tym czasie dla uświadomienia obywatelom znaczenia wyborów municypalnych oraz jak nikłe postępy poczynił proces decentralizacji państwa, bez którego trudno było wykazać społeczeństwu korzyści płynące z silnego samorządu terytorialnego. Na wsi oraz w małych miasteczkach najwięcej reprezentantów do rad gminnych wprowadziło PSL. Natomiast w dużych ośrodkach wyraźnym zwycięzcą był SLD. Postkomuniści zwyciężyli w 29 miastach wojewódzkich, w większości położonych w Polsce północnej, centralnej i zachodniej. Szczególnie duży odsetek głosów zdobyli we Włocławku, Słupsku, Zielonej Górze, Legnicy, Opolu, Łodzi i Kaliszu. Różnego rodzaju koalicjom prawicowym udało się zwyciężyć w 8 miastach wojewódzkich, w większości leżących na ścianie wschodniej (Suwałki, Łomża, Białystok, Biała Podlaska, Przemyśl, Krosno, Rzeszów, Nowy Sącz). Koalicje utworzone przez Unię Wolności najwięcej głosów zdobyły w 7 miastach (m.in. w Krakowie, Poznaniu i Warszawie), natomiast w pozostałych pierwsze miejsce zajęły komitety lokalne, pozbawione jednoznacznej orientacji partyjnej. Bardzo słabe rezultaty osiągnęła startująca w większości miast samodzielnie Unia Pracy. Wynik wyborów samorządowych oznaczał wyjście prawicy z politycznego niebytu, ale równocześnie daleki był - wbrew ocenom niektórych jej liderów - od sukcesu375). PdP zaczęło się rozpadać już jesienią 1994 r. Wpływ na to miał zarówno konflikt między Kaczyńskim a Szeremietiewem (m.in. na temat kierunku rozszerzania PdP), jak i walki toczone wewnątrz ZChN między przeciwnikami prezydenta a silną frakcją prowałęsowską. Ta ostatnia, w której istotną rolę odgrywali Jan Łopuszański i Henryk Goryszewski, z wyraźną niechęcią spoglądała w stronę antybelwederskiego PC, ewentualnych aliantów chętniej upatrując w partiach tworzących PJL. Z kolei PL optowało za zbliżeniem z SUC, co również nie budziło entuzjazmu Kaczyńskiego. Spory w ZChN nasiliły się, kiedy w październiku 1994 r. ze stanowiska prezesa partii zrezygnował, uzasadniając to wiekiem, jej niekwestionowany przywódca Wiesław Chrzanowski. Obowiązki prezesa przejął 31-letni Ryszard Czarnecki, którego mandat został formalnie potwierdzony na IV Zjeździe ZChN w marcu 1995 r. Wybór umiarkowanego Czarneckiego na lidera stronnictwa (pokonał 88 do 65 Łopuszańskiego) nie zahamował jednak rozpadu PdP, a on sam okazał się niezdolny do nadania ZChN jednoznacznej orientacji, czego jaskrawo dowiodło chwiejne stanowisko Zjednoczenia w okresie kampanii prezydenckiej 1995 r. Sporów nie brakowało też wewnątrz PC, a ich rezultatem była kolejna secesja i utworzenie w styczniu 1995 r. nowej formacji pod surrealistyczną nazwą PC - Inicjatywa Integracyjna. Na przełomie 1994 i 1995 r. trzy koalicje prawicowe (PdP, SUC i PJL) kilkakrotnie próbowały osiągnąć porozumienie, debatując bezskutecznie w różnych konfiguracjach. Współpracę starały się także nawiązać poszczególne partie należące do odmiennych sojuszy (np. ZChN z UPR czy RdR Szeremietiewa ze Zjednoczeniem Polskim Anusza), ale doprowadziło to jedynie do oskarżeń o nielojalność i przyspieszyło rozkład już istniejących koalicji, którym ostateczny kres położyły spory związane z wyborami prezydenckimi. Jesienią 1994 r. Aleksander Hall opublikował broszurę, w której nawoływał do wystawienia przez dawny obóz solidarnościowy wspólnego kandydata na najwyższy urząd w państwie. „Jeśli zasadnicza część sił Polski Posierpniowej - dowodził przywódca Partii Konserwatywnej - skupi się wokół jednego kandydata, jest niemal 100% pewności, że znajdzie się on w drugiej turze wyborów; jeśli natomiast tych kandydatów będzie kilku (np. Unii Wolności, koalicji prawicowych, NSZZ „Solidarność”), jest wysoce prawdopodobne, że w drugiej turze wyborów prezydenckich spotkają się przedstawiciele SLD i PSL”376). W ślad za Hallem, do wyłaniania wspólnego kandydata na prezydenta przystąpili z początkiem 1995 r. liderzy innych ugrupowań prawicowych. Wszelako skuteczność ich działań okazała się podobna do tej, jaką wykazali podczas prowadzonych od jesieni 1993 r. działań „integracyjnych”. Najbardziej znanym forum, na którym usiłowano znaleźć kompromisową kandydaturę, stał się tzw. Konwent św. Katarzyny, nazwany tak od imienia patronki warszawskiej parafii, której proboszcz ks. Józef Maj gościł u siebie przedstawicieli aż 19 ugrupowań centroprawicowych. Początkowo Konwent, który powstał w listopadzie 1994 r., był jeszcze jednym forum integracyjnym prawicy, ale latem 1995 r. podjął się zadania wyłonienia wspólnego reprezentanta w wyborach prezydenckich. Swoje kandydatury w Konwencie, w którego składzie znalazł się też przedstawiciel „Solidarności”, zgłosili: Hanna Gronkiewicz-Waltz, Leszek Moczulski, Jan Olszewski i Jan Parys. Ten ostatni jednak bardzo szybko zrezygnował ze startu w wyborach. Trwające kilka tygodni obrady Konwentu (prowadzone m.in. w klasztorze w Sulejówku) zakończyły się kompromitującym konfliktem związanym z ogłoszeniem sprzecznych wyników ostatecznego głosowania. Zasiadający w Konwencie zwolennicy Olszewskiego i Gronkiewicz-Waltz niespodziewanie obwieścili 19 lipca zwycięstwo swoich kandydatów i przez kilka kolejnych tygodni nie potrafili uzgodnić jednolitego stanowiska. Ostatecznie, w połowie sierpnia, kres temu żałosnemu spektaklowi położył prymas Józef Glemp, nakazując rozwiązanie Konwentu. Historia Konwentu św. Katarzyny oraz innych, mniej nagłośnionych prób wyłonienia wspólnego kandydata na prezydenta, potwierdziła, że polska prawica w dalszym ciągu znajduje się w stanie chronicznego kryzysu, a jej kłótliwi i nieudolni przywódcy niczego nie nauczyli się z lekcji otrzymanej we wrześniu 1993 r. Upadek Konwentu św. Katarzyny Leszek Moczulski wykorzystał do wystawienia własnej kandydatury w wyborach prezydenckich, chociaż nawet on sam nie kwestionował, że w gremium tym jego osoba zyskała najmniejsze poparcie. Decyzja o starcie podyktowana była nie tylko osobistymi ambicjami lidera KPN, ale także chęcią powstrzymania kryzysu wewnętrznego, który zaczął w Konfederacji narastać w konsekwencji słabego wyniku w wyborach parlamentarnych 1993 r. Jego pierwszym znaczącym przejawem stała się opozycja dużej grupy działaczy KPN (m.in. posłów Piotra Aszyka i Leszka Smykowskiego), którzy - jako tzw. Frakcja Reformatorska KPN - w lipcu 1994 r. wystąpili przeciwko przewodniczącemu partii z tradycyjnym zarzutem nadmiernej arbitralności. Na 26 listopada zwołali oni kongres KPN, którego legalności Moczulski nie uznał, a jego zwolennicy doprowadzili do rozbicia obrad. Ostatecznie oponenci Moczulskiego opuścili partię, tworząc nowe ugrupowanie pod nazwą KPN „Prawica Polska”. Kampania prezydencka Moczulskiego okazała się w sumie fatalnym pomysłem na wzmocnienie wewnętrzne Konfederacji, a jej przerwanie tuż przed wyborami i rezygnacja z kandydowania mocno zaszkodziły pozycji lidera. W rezultacie w 1996 r. w KPN nastąpił najpoważniejszy w jej dotychczasowej historii rozłam, w wyniku którego znaczna część członków partii przeszła na stronę posła Adama Słomki - kolejnego zbuntowanego pretorianina Moczulskiego. W stanie powyborczego kryzysu znalazł się także BBWR, który 30 listopada 1993 r. został formalnie zarejestrowany jako stowarzyszenie. Od formacji tej odsunęła się większość najbardziej znanych działaczy, z Andrzejem Olechowskim na czele. W styczniu 1994 r. przewodniczącym Bloku wybrano Zbigniewa Religę. Nie ukrywał on specjalnie planów przekształcenia BBWR w partię polityczną i uzyskania większej autonomii wobec Belwederu. Wywołało to zdecydowany opór frakcji wałęsowskiej, która ostatecznie przejęła władzę w BBWR na jego I zjeździe w listopadzie 1994 r., kiedy nowym liderem został poseł Jerzy Gwiżdż. Blok utrzymał status stowarzyszenia, natomiast Religa w styczniu 1995 r. powołał do życia Partię Polityczną „Republikanie”, która jednak okazała się efemerydą i po wyborach prezydenckich znalazła się w strefie oddziaływania Unii Wolności. Przegrana Wałęsy w wyborach prezydenckich okazała się też ostatecznym ciosem dla BBWR, który w 1996 r. pogrążył się w sporach wewnętrznych, ulegając faktycznej dezintegracji. W kwietniu 1995 r. grupa centroprawicowych polityków, wśród których czołową rolę odgrywali Czesław Bielecki i Andrzej Olechowski, powołała do życia Komitet Stu, który przystąpił do tworzenia swoich lokalnych odpowiedników. Na zjeździe odbytym w dniach 21-22 października 1995 r. przedstawiciele komitetów podjęli decyzję o utworzeniu konserwatywno-liberalnej partii Ruch Stu. W założeniu organizatorów ugrupowanie to, nieskażone dotychczasowymi porażkami i konfliktami, miało stać się nowoczesną partią prawicową, zdolną do pozyskania większości rozproszonego elektoratu prawicowego. Roli tej jednak Ruch Stu nie zdołał odegrać i w 1996 r., podobnie jak większość kanapowych ugrupowań centroprawicy, znalazł się w szeregach Akcji Wyborczej „Solidarność”377). Na tle skrajnej nieskuteczności działań integracyjnych, prowadzonych na prawej stronie sceny politycznej, za sukces uznać wypada szybkie i trwałe zjednoczenie Unii Demokratycznej z Kongresem Liberalno-Demokratycznym. Obie partie - mające za sobą blisko dwuletni okres współpracy w Sejmie I kadencji - dotkliwie odczuły wynik wyborów parlamentarnych, chociaż skala porażki KLD była, rzecz jasna, nieporównanie większa. W październiku 1993 r. władze UD, występując z pozycji silniejszego partnera, zaproponowały Kongresowi połączenie obu partii. Oferta ta, mimo początkowych obaw i oporów, została zaakceptowana przez przeprowadzoną w połowie listopada V Krajową Konferencję KLD. Przygotowania do zjednoczenia trwały kilka miesięcy, w trakcie których negocjowano sposób podziału miejsc we władzach przyszłej partii. Ze strony Kongresu widoczna była obawa przed całkowitym zmajoryzowaniem przez znacznie silniejszą Unię, czemu starano się zapobiec, forsując pomysł włączenia do władz nowego ugrupowania „osobistości życia publicznego”. Idea ta okazała się ostatecznie niemożliwa do zrealizowania, co jednak nie przekreśliło zjednoczenia. Nie zdołano go także w sposób znaczący odwlec w czasie, do czego usilnie dążyło lewe skrzydło UD (Władysław Frasyniuk, Zofia Kuratowska), obawiające się utraty wpływów w nowej partii. III Kongres UD obradujący w marcu 1994 r. podjął ostateczną decyzję o połączeniu z KLD wyraźną większością: za głosowało 318 delegatów, tylko 4 było przeciwnych, natomiast 27 wstrzymało się od głosu. Kongres Zjednoczeniowy obradował w dniach 23-24 kwietnia 1994 r., a nową partię nazwano - zgodnie z propozycją Leszka Balcerowicza - Unią Wolności (UW). Przewodniczącym partii został Tadeusz Mazowiecki, a jego jedynym zastępcą Donald Tusk. Stanowisko sekretarza generalnego objął Bronisław Komorowski, natomiast w skład stuosobowej Rady UW weszły 73 osoby wywodzące się z UD oraz 27 z KLD. W ścisłym 11-osobowym Prezydium Rady stosunek sił był podobny: trzech jego członków wywodziło się z KLD (Donald Tusk, Janusz Lewandowski, Paweł Piskorski) natomiast pozostała ósemka z UD378). Bardzo szybko okazało się, że nowa partia odziedziczyła po UD wszystkie jej podstawowe bolączki, w tym zwłaszcza styl działania, uniemożliwiający wyjście poza zaklęty krąg inteligenckiego elektoratu. Ten ostatni zresztą - jak wynika z badań - nieustannie się kurczył. O ile jesienią 1991 r. UD gotów był poprzeć niemal co drugi przedstawiciel wolnych zawodów, to w cztery lata później poparcie dla UW deklarował już tylko co trzeci379). Wyraźne wzmocnienie prawego skrzydła Unii doprowadziło do nasilenia sporów wewnętrznych w partii. Latem 1994 r. ogniskowały się one wokół działalności posłanki UW Barbary Labudy, która jako przewodnicząca Stowarzyszenia na Rzecz Praw i Wolności, prowadziła ostrą kampanię antyklerykalną, dystansując w atakach na Kościół katolicki większość działaczy UP i SLD. Zachowanie Labudy, ostentacyjnie współpracującej z SLD, doprowadziło do wszczęcia przeciw niej postępowania dyscyplinarnego przez władze UW. Przeciwko tej decyzji protestowała unijna lewica, w tym zwłaszcza Frasyniuk, w dalszym ciągu postulujący zawarcie „historycznego” kompromisu z SLD. Reprezentowana przezeń opcja zdawała się być bliska realizacji po wyborach samorządowych, kiedy w wielu miastach (w tym w Warszawie) radni UW i SLD zawarli porozumienia koalicyjne. Wykorzystując ten trend, w październiku 1994 r. grupa 48 działaczy UW (m.in. Władysław Frasyniuk, Zofia Kuratowska, Bogdan Klich i Marek Balicki) utworzyła Forum Demokratyczne UW, domagające się m.in. „zapewnienia neutralności światopoglądowej państwa”, „aktywnej polityki społecznej” oraz „opieki nad jednostkami słabszymi”. W istocie Forum postawiło sobie za cel przeorientowanie UW w kierunku jednoznacznie socjaldemokratycznym, co nieuchronnie doprowadziłoby do przełamania lodów między SLD a UW w parlamencie. Reakcja władz UW, w tym zwłaszcza Mazowieckiego, była jednak zdecydowana i już w grudniu Rada Unii zakazała Forum Demokratycznemu prowadzenia dalszej działalności. Jego twórcy podporządkowali się tej decyzji, wobec czego zasadniczy konflikt został po raz kolejny odłożony, a UW pozostała główną partią opozycyjną. Utworzenie Forum Demokratycznego miało ścisły związek z rozpoczętą w Unii debatą na temat kandydata partii w wyborach prezydenckich oraz nasilającą się krytyką Mazowieckiego. Narastający spór został doraźnie rozstrzygnięty na II Kongresie Krajowym UW, który odbył się w dniach 1-2 kwietnia 1995 r. Nowym przewodniczącym partii wybrano Leszka Balcerowicza, który został poparty przez 313 delegatów, podczas gdy Mazowiecki zdobył zaledwie 174 głosy. Nowym wiceprzewodniczącym Unii został Tadeusz Syryjczyk, a sekretarzem generalnym Grażyna Staniszewska. O poparcie Unii w wyborach prezydenckich zdecydowały się zabiegać trzy osoby: Hanna Suchocka, Janusz Onyszkiewicz i Jacek Kuroń. W pierwszej turze odpadła Suchocka, co potwierdziło pogląd, że nawet w samej UW jej popularność zaczęła wygasać z chwilą opuszczenia stanowiska premiera. W drugiej turze Kuroń minimalnie, bo zaledwie 11 głosami, pokonał Onyszkiewicza, stając się oficjalnym kandydatem Unii na prezydenta. Zwycięstwo reprezentującego lewicową opcję Kuronia pogłębiło podziały istniejące w Unii. Szybko okazało się, że spora część działaczy UW faktycznie dystansuje się od jego kandydatury, co w sposób najbardziej demonstracyjny czynił Jan Rokita. Nie spełniły się też nadzieje pokładane w Balcerowiczu, który miał nadać Unii nowe oblicze, zaostrzyć dyscyplinę wewnętrzną i zwiększyć ofensywność partii. Technokratyczne metody Balcerowicza, skuteczne w okresie gdy kierował przebudową polskiej gospodarki, nie przystawały do zdominowanego przez humanistyczną inteligencję kierownictwa Unii. Już na II Kongresie zauważył to Marek Beylin, który w następujący sposób skomentował wystąpienie programowe nowego lidera: „Balcerowicz przemawiał jak nowy menedżer podupadłego przedsiębiorstwa, które trzeba wyprowadzić z kryzysu. Zastosował klasyczne formuły motywacyjne z podręczników zarządzania: partia ma wielki potencjał, trzeba zwiększyć sprawność, poprowadzę was do wielkości. Ale było to wystąpienie zarządcy, a nie - przywódcy partyjnego”380). Już po kilku miesiącach było wyraźnie widać, że wyprawa ekonomisty Balcerowicza do krainy polityki zakończyła się porażką, chociaż zrozumienie tej prawdy - tak jak wcześniejsze odsunięcie Mazowieckiego - nastąpiło w UW bardzo późno. * * * Pierwsze dwa lata rządów koalicji SLD-PSL przyniosły względną stabilizację sceny politycznej. Mimo licznych sporów koalicyjnych oraz chaotycznych ataków Wałęsy, ekipa rządząca twardo trzymała ster państwa. Postkomuniści systematycznie, krok po kroku, odbudowali dawne wpływy w prawie wszystkich istotnych sferach życia państwa, natomiast ludowcy stali się potężniejsi niż kiedykolwiek w epoce PRL. Proces ten dobrze ilustruje postawa ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskierni (SLD), który nie wahał się usuwać ze stanowisk prokuratorów tylko dlatego, że ośmielili się wszcząć śledztwo przeciwko nielegalnej działalności gospodarczej klubowego kolegi ministra. Najważniejsze było jednak opanowanie przez ludzi koalicji kierownictw wielkich przedsiębiorstw państwowych oraz tworzenie rozmaitych powiązań kapitałowych między instytucjami państwowymi a przedsiębiorstwami prywatnymi, czego symbolem stały się takie przedsięwzięcia jak TU-R „Polisa” czy Agencja Rozwoju Gospodarczego oraz tajemnicze transakcje prezesa Głównego Urzędu Ceł Ireneusza Sekuły (SLD) z firmą „Universal”. Do czasu wyborów prezydenckich poza strefą dominacji SLD-PSL pozostała jedynie dyplomacja, służby specjalne, armia oraz w pewnym stopniu telewizja publiczna, chociaż we wszystkich tych dziedzinach koalicja rządowa zdobyła istotne przyczółki. Rozbudowę wpływów ułatwiła koalicji poprawiająca się sytuacja ekonomiczna, co dowodziło, że dzięki dotychczasowym reformom gospodarka przynajmniej częściowo stała się autonomiczna wobec świata polityki. Czerwono-zielonej ofensywie nie był się w stanie przeciwstawić skutecznie ani pozbawiony spójnej koncepcji działania Belweder, którego gospodarz zainteresowany był głównie swoją reelekcją, ani tym bardziej hamletyzująca UW oraz rozproszkowana prawica. Rozdział XII PREZYDENT KWAŚNIEWSKI Drugie w historii Polski powszechne wybory prezydenckie stanowiły najważniejsze wydarzenie polityczne od czasu dojścia do władzy koalicji SLD-PSL. Ich wynik przesądzić miał o tym, czy władza obozu rządzącego zostanie po raz kolejny wzmocniona, czy też rozpocznie się proces ograniczania uzyskanych przezeń po 1993 r. rozległych wpływów. W trakcie kampanii wyborczej, która odbywała się według przepisów ordynacji z 1990 r., o poparcie dla swojej kandydatury zabiegało co najmniej 30 pretendentów, z których ostatecznie 18 złożyło wnioski rejestracyjne. Wśród osób, które nie zdołały zebrać wymaganej liczby 100 tys. podpisów bądź też wycofały się z wyborów jeszcze przed podjęciem rejestracji, znaleźli się m.in.: Janusz Bryczkowski (lider Polskiego Frontu Narodowego), Aleksander Gawronik (senator, przedsiębiorca z Poznania), Kornel Morawiecki (przewodniczący Partii Wolności), Bogusław Rybicki (przewodniczący Stronnictwa Narodowego „Ojczyzna”), Adam Strzembosz (pierwszy prezes Sądu Najwyższego), Stanisław Tymiński (przywódca Partii „X”) oraz Leszek Wierzchowski (lider Polskiego Ruchu Monarchistycznego). W grupie tej, zdominowanej przez przywódców małych, ekstremistycznych organizacji, za najciekawszy przypadek uznać należy Tymińskiego, któremu w 1995 r. nie udało się zgromadzić 100 tys. podpisów, co jednoznacznie dowodzi, że udzielone mu pięć lat wcześniej szerokie poparcie społeczne miało charakter jednorazowy i w istocie rzeczy było przejawem protestu wobec przemian rynkowych, nie zaś pozytywnym wyborem. Z 18 pretendentów, którzy złożyli wnioski o wpisanie na listę kandydatów, Państwowa Komisja Wyborcza zarejestrowała ostatecznie 17 osób. Odmówiono rejestracji - z powodu ewidentnych fałszerstw list z podpisami - jedynie Bolesławowi Tejkowskiemu, przywódcy Polskiej Wspólnoty Narodowej. PKW zakwestionowała także część podpisów na listach popierających Tadeusza Koźluka, w efekcie czego ilość wiarygodnych podpisów pod jego kandydaturą spadła poniżej wymaganych 100 tysięcy. Ponieważ jednak złożył on dokumenty na kilka dni przed 28 września, kiedy to upływał termin zgłaszania wniosków, umożliwiono jego sztabowi uzupełnienie brakujących podpisów. Takie rozwiązanie, budzące wątpliwości natury etyczno-moralnej, dopuszczał art. 42 ust. 2 Ustawy o wyborze Prezydenta RP381). W przypadku B. Tejkowskiego, który swój wniosek złożył tuż przed północą 28 września, PKW podjęła decyzję o odmowie rejestracji. Postanowienie w tej sprawie zostało 7 października zatwierdzone przez Sąd Najwyższy. Fakt zarejestrowania aż 17 kandydatów na prezydenta wzbudził głosy krytyki pod adresem ordynacji wyborczej, tym bardziej, że wielu z pretendentów było ludźmi nie znanymi szerzej na scenie politycznej, a przewodniczący PKW prof. Wojciech Łączkowski przyznał, że Komisja ma bardzo ograniczone możliwości weryfikacji list z podpisami. Towarzyszyły temu pogłoski o handlu podpisami oraz korzystaniu przez niektórych kandydatów z list podpisów zbieranych podczas wyborów parlamentarnych w 1993 r. W dyskusjach zgłaszano trzy sposoby modyfikacji ordynacji wyborczej: podniesienie minimalnej liczby podpisów (np. do 200 tysięcy), wprowadzenie - na wzór francuski -obowiązku uzyskania poparcia określonej grupy osób zaufania publicznego (parlamentarzystów i radnych) oraz ustanowienie wysokiej kaucji pieniężnej, która przepadałaby w przypadku zdobycia przez kandydata mniejszej ilości głosów niż przedstawionych wcześniej podpisów. Wydaje się, że zastosowanie tych rozwiązań, szczególnie zaś drugiego, wydatnie zmniejszyłoby liczbę kandydatów, co z całą pewnością pozwoliłoby na racjonalizację i większą czytelność elekcji. Tak znaczna ilość kandydatów miała istotny wpływ na zachowania wyborców. Całkowity brak orientacji w masie pretendentów powodował naturalną skłonność do wybierania osób już znanych, o ugruntowanej pozycji politycznej i przedstawianych w środkach masowego przekazu jako prawdopodobni zwycięzcy. Sytuacja ta przypuszczalnie najbardziej pomogła Lechowi Wałęsie, ale skorzystali na niej także Aleksander Kwaśniewski i - w mniejszym stopniu - Jacek Kuroń oraz Jan Olszewski382). 1. PRETENDENCI Na liście kandydatów zarejestrowanych przez Państwową Komisję Wyborczą znaleźli się ostatecznie (w nawiasie liczba przedstawionych podpisów w tysiącach383)): Leszek Bubel (115), Hanna Gronkiewicz-Waltz (200), Lech Kaczyński (123), Janusz Korwin-Mikke (115), Tadeusz Koźluk (100), Jacek Kuroń (120), Aleksander Kwaśniewski (451), Andrzej Lepper, Marek Markiewicz (150), Leszek Moczulski (120), Jan Olszewski (111), Waldemar Pawlak (230), Bogdan Pawłowski (106), Jan Pietrzak (130), Kazimierz Piotrowicz (116), Lech Wałęsa (200) i Tadeusz Zieliński (172). W trakcie kampanii wycofało się czterech zarejestrowanych kandydatów: Marek Markiewicz, Bogdan Pawłowski, Leszek Moczulski (wszyscy trzej poparli L. Wałęsę) oraz Lech Kaczyński (ustąpił na rzecz J. Olszewskiego). Poniżej omówione zostaną programy i kampanie wyborcze pozostałych 13 pretendentów, którzy ostatecznie wzięli udział w wyborach. Wiek 13 kandydatów wahał się od 36 (W. Pawlak) do 69 lat (T. Zieliński) i średnio wynosił 52 lata. Ośmiu kandydatów posiadało ukończone studia wyższe, trzech dysponowało wykształceniem średnim, a dwóch - zawodowym. Wśród pretendentów z wyższym wykształceniem najliczniejszą, bo czteroosobową grupę stanowili prawnicy (H. Gronkiewicz-Waltz, T. Koźluk, J. Olszewski, T. Zieliński). Do partii politycznych formalnie należało tylko sześciu kandydatów, natomiast pozostali występowali jako bezpartyjni, choć oczywiście dysponowali poparciem różnych ugrupowań. Nie jest to zresztą wyliczenie ścisłe, nie obejmuje bowiem A. Leppera, który był przewodniczącym Związku Zawodowego Rolnictwa „Samoobrona”, stanowiącego skrzyżowanie klasycznego związku z partią polityczną. Alfabetyczną listę kandydatów otwierał 38-letni Leszek Bubel - prezydent Polskiej Partii Przyjaciół Piwa (stanowisko to objął po usunięciu Janusza Rewińskiego) oraz przewodniczący Forum Walki z Bezprawiem. Bliżej nie znany szerszej opinii, był powszechnie uważany za kandydata pozbawionego jakichkolwiek szans. Sam zresztą nie miał w tym względzie złudzeń i w trakcie jednego z wystąpień telewizyjnych przyznał, że zależy mu jedynie na wejściu do pierwszej dziesiątki, co zresztą nie było mu dane. W kampanii wyborczej L. Bubla można wyraźnie wyodrębnić dwie fazy. W pierwszej starał się zachowywać pozory poważnego kandydata i lansować program pozytywny, który zakładał m.in. utworzenie Rady Stanu, której zadaniem byłoby „kontrolowanie urzędników państwowych, wymiaru sprawiedliwości, kancelarii prezydenta pod względem zgodności ich decyzji z obowiązującym prawem”. W drugiej fazie kampanii L. Bubel, ośmieszany i równocześnie ostro atakowany przez środki masowego przekazu za wydawanie antysemickich gazetek, zrezygnował z wystąpień programowych i skoncentrował się na oskarżaniu i wykpiwaniu dziennikarzy telewizyjnych, A. Kwaśniewskiego oraz bliżej nie określonych środowisk żydowskich. Pojawiające się w jego audycjach wyborczych hasła antysemickie, skierowane przeciwko Kwaśniewskiemu, doprowadziły do kilkakrotnego zawieszania ich emisji przez kierownictwo Telewizji Publicznej. Równocześnie prokuratura wszczęła śledztwo w związku z wystąpieniami kandydata oraz wydanymi przez niego pisemkami384). Bez wątpienia kampania L. Bubla, prowadzona w dość kabaretowym stylu (hasło: „Batman Bubel”), stanowiła istotny argument na rzecz zaostrzenia selekcji kandydatów na najwyższy urząd w państwie. Hanna Gronkiewicz-Waltz, 43-letnia prezes Narodowego Banku Polskiego, była jedyną kobietą ubiegającą się o urząd prezydenta Rzeczypospolitej. W sondażach przedwyborczych przeprowadzanych latem 1995 r, uzyskiwała poparcie rzędu kilkunastu procent, co lokowało ją w gronie faworytów. Wśród wspierających jej kandydaturę organizacji znalazło się kilka partii prawicowych (ZChN, Koalicja Konserwatywna, Stronnictwo Pracy) oraz organizacji społecznych (m.in. NZS i Stowarzyszenie Rodzin Katolickich). Główne hasło wyborcze kandydatki brzmiało: „Zaopiekujmy się Polską”, co miało odzwierciedlać prorodzinny i patriotyczny charakter jej programu. W wypowiedziach publicznych H. Gronkiewicz-Waltz podkreślała swoje tradycyjne przekonania i jednoznacznie katolicką orientację, próbując równocześnie przedstawić się jako osoba nowoczesna, doskonale zorientowana w meandrach funkcjonowania współczesnego państwa385). Wizerunek ten podkreślały profesjonalnie zrealizowane reklamy telewizyjne, w których przedstawiano kandydatkę jako człowieka sukcesu („To ona umocniła złotówkę”) oraz wypowiedź Margaret Thatcher komplementująca dokonania prezes NBP. Głównym celem H. Gronkiewicz-Waltz było przekonanie prawicowo zorientowanego elektoratu, że należąc do tej samej formacji ideowej co Lech Wałęsa, równocześnie potrafiłaby efektywniej wykorzystywać urząd prezydenta, a w pierwszej kolejności zapobiec zwycięstwu A. Kwaśniewskiego. Jednak jej ataki na Lecha Wałęsę, któremu zawdzięczała dotychczasową karierę oraz ostra, negatywna kampania, jaką prowadziło przeciw niej we wrześniu i październiku wpływowe Radio „Maryja” sprawiły, że poparcie dla jej kandydatury zaczęło gwałtownie spadać. O ile na początku października sondaże dawały jej jeszcze 13%, to w końcu tego miesiąca poparcie dla jej kandydatury obniżyło się do 7%, a w ostatnim przedwyborczym sondażu OBOP uzyskała już tylko 5%. Ostateczny wynik okazał się jeszcze słabszy, potwierdzając ogólną tendencję spadkową. H. Gronkiewicz-Waltz dysponując obszernym, ale niezbyt porywającym programem, nie potrafiła skutecznie przeciwstawić się kryzysowi własnej kampanii, a ostatecznym ciosem okazała się ucieczka z jej obozu w końcu października kilku ugrupowań z ZChN na czele, co silnie osłabiło sztaby wyborcze w ostatnim okresie przed głosowaniem. Janusz Korwin-Mikke, 53-letni ekscentryczny lider Unii Polityki Realnej, przyznał po wyborach, że liczył na uzyskanie miliona głosów. Jego plan nie został zrealizowany, ale - pamiętając, że w 1990 r. nie zdołał nawet zarejestrować się jako kandydat na prezydenta - z pewnością uzyskał dzięki wyborom możliwość szerokiej popularyzacji programu UPR. Główne hasło wyborcze Korwina: „Spójrz prawdzie w oczy”, miało przekonać wyborców do ultraliberalnej wizji państwa-minimum. Do najważniejszych wątków kampanii przywódcy UPR należały postulaty ekonomiczne: radykalne obniżenie podatków, przeprowadzenie powszechnej prywatyzacji oraz reprywatyzacji, wstrzymanie dotacji do nierentownych przedsiębiorstw państwowych, wreszcie rozpoczęcie reformy ubezpieczeń i służby zdrowia, która doprowadziłaby do likwidacji obowiązkowych składek uzbepieczeniowych oraz złamania faktycznego monopolu ZUS. W sferze politycznej Korwin-Mikke domagał się wprowadzenia ustroju prezydenckiego i ścisłego przestrzegania zasady trójpodziału władz, utworzenia armii zawodowej oraz utrzymania kary śmierci386). Kampania telewizyjna kandydata była bardzo statyczna: prawie cały czas antenowy wypełniały wystąpienia Korwina-Mikke poświęcone poszczególnym punktom jego programu. Równocześnie w trakcie spotkań z wyborcami lider UPR nie rezygnował z zachowań niekonwencjonalnych, czego symbolem stała się pokazywana później w programach informacyjnych TV jego przejażdżka na słoniu. Styl kampanii Korwina, wynik poniżej oczekiwań działaczy UPR i samego kandydata, wreszcie jego niechęć do poparcia Lecha Wałęsy w drugiej turze przyspieszyły narastający kryzys wewnętrzny w UPR i doprowadziły po wyborach do rozłamu w tej partii oraz utworzenia antykorwinowskiego Stronnictwa Polityki Realnej. Tadeusz Koźluk (65 l.) należał do grupy kandydatów, którzy wybory prezydenckie potraktowali jako okazję do wyjścia z politycznego niebytu. Właściciel oraz rektor Prywatnej Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu, wcześniej absolwent Wojskowej Akademii Politycznej, podpułkownik LWP, pracownik polskiej misji dyplomatycznej przy ONZ, wreszcie - w latach 80 - wykładowca na jednej z amerykańskich uczelni, w kampanii starał się przedstawić jako prężny menadżer i bezpartyjny fachowiec, który w krótkim czasie zamieni Polskę w nowoczesne państwo. „Zadziwiająca była to kampania - trafnie ocenił później jej przebieg jeden z publicystów - prokapitalistyczna krytyka komunizmu, wygłaszana w języku PRL lat 70”387). Lansowany przez kandydata program - tzw. „13 punktów Koźluka” - składał się ze zbioru stwierdzeń o znacznym poziomie ogólnikowości i banalności, dlatego też większy rozgłos zyskały niektóre z jego mniej eksponowanych propozycji, w tym m.in. stworzenie obozów pracy oraz zastąpienie Ministerstwa Obrony Narodowej cywilnym Komitetem ds. Bezpieczeństwa przy Prezydencie RP388). Jacek Kuroń (61 l.), wysunięty przez Unię Wolności, liczył, że jako kandydat centrowy, a zarazem polityk od kilku lat przewodzący w rankingach społecznego zaufania, zdoła wejść do drugiej tury wyborów. Decyzję o kandydowaniu Kuronia podjął kongres Unii Wolności jeszcze w kwietniu 1995 r. Desygnowaniu Kuronia towarzyszyły jednak liczne kontrowersje wewnątrz jego własnej partii, której prawe skrzydło zdystansowało się od jego kandydatury. Niechęć części unitów do partyjnego kolegi była tak silna, że jesienią 1995 r. Leszek Balcerowicz publicznie przywoływał ich do porządku, grożąc statutowymi konsekwencjami. Działania te nie przyniosły jednak spodziewanych skutków i w kampanię zaangażowała się jedynie część członków UW. W konsekwencji poparcie dla Kuronia tuż przed wyborami deklarowało zaledwie 35% osób uważających się za potencjalnych wyborców UW, podczas gdy Kwaśniewskiego popierało w tym czasie 75% elektoratu SLD389). Ciosem dla Kuronia była decyzja majowej konwencji wyborczej Unii Pracy o poparciu w wyborach Tadeusza Zielińskiego (zwyciężył kandydata UW 160 do 81), co przekreśliło jego szansę na zdobycie pozycji jedynego kandydata lewicy postsolidarnościowej390). Wszystko to ujemnie zaciążyło na kampanii Kuronia, której organizatorzy, jak się wydaje, od początku nie bardzo wierzyli w sukces swojego faworyta. W sondażach przedwyborczych Kuroń najlepiej wypadał w maju i czerwcu, kiedy poparcie dla jego kandydatury sięgało 15%. Później zaznaczył się wyraźny spadek (do 6% w początkach października), który powstrzymały: determinacja kandydata w ostatnim etapie kampanii oraz zdyscyplinowanie części inteligenckiego elektoratu UW. Hasło wyborcze Kuronia: „Kandyduję bo zmiany są konieczne”, a także jego rozbudowany program („Kontrakt dla Polski”), docierały głównie do bardziej wykształconej części elektoratu. Tylko dla niej znaczenie mogły mieć propozycje Kuronia rozpoczęcia dyskusji programowej między kandydatami. W sondażach wśród przedstawicieli wolnych zawodów przeprowadzonych przez CBOS w czerwcu i październiku Kuroń zajmował niezmiennie pierwsze miejsce, uzyskując 32 i 33% głosów391). Jednak wizja prezydenta-mediatora, animatora rozmaitych paktów społecznych („Pakt na rzecz rozwoju”, „Pakt dla rozwoju wsi”, „Porozumienie na rzecz nauki i edukacji”) oraz programów („Program Zapobiegania Przestępczości”) okazała się dla przeciętnego wyborcy niezbyt atrakcyjna, co stanowi kolejny dowód niezdolności formacji politycznej, która wylansowała Kuronia do wyjścia poza kurczący się krąg inteligenckiego elektoratu. Nieprzekonująca była też kampania telewizyjna, o której z nutą rozczarowania pisał Marek Beylin: „Pokazano nam dobrotliwego dziadunia, który opowiada sympatyczne choć, jak to często z dziaduniami bywa, nieco nudne historyjki. Nie było w tej opowieści odrobiny energii ani siły perswazji. Niegdyś irytowały mnie publiczne wystąpienia Tadeusza Mazowieckiego, który uporczywie odmawiał sobie jakiegokolwiek przejawu temperamentu. Ale przedstawiono nam takiego Kuronia, przy którym temperament Mazowieckiego wygląda jak wielka szarża kawalerii”392). Aleksander Kwaśniewski (41 l.) był tym kandydatem, którego udział w drugiej turze wyborów nie ulegał wątpliwości. Wskazywały na to zdecydowanie wszystkie sondaże prowadzone w 1995 r. Zmieniały się jedynie osoby, które miały szansę rywalizować z nim w drugiej turze (H. Gronkiewicz-Waltz, J. Kuroń, L. Wałęsa). Kwaśniewski nie miał najmniejszych problemów z uzyskaniem poparcia SdRP dla swej kandydatury. Na konwencji tej partii odbytej 13 maja poparło go 296 z 300 delegatów. Podstawowym problemem Kwaśniewskiego było natomiast rozszerzenie stałego poparcia, którym dysponował (20-25% zamierzających głosować) w takim stopniu, jaki umożliwiłby mu zwycięstwo w drugiej turze. Dlatego też najważniejszym celem akcji propagandowej Kwaśniewskiego stało się zatarcie historycznych podziałów w społeczeństwie i przekonanie niezdecydowanych, że nie jest jedynie eksponentem interesów formacji postkomunistycznej. Właśnie z tego względu wiodącym hasłem kampanii stało się sformułowanie „Wybierzmy przyszłość”, a dominującym kolorem wszelkiego rodzaju materiałów i akcesorii wyborczych został niebieski, który nigdy dotąd nie był w Polsce wykorzystywany przez lewicę, preferującą różne odcienie czerwieni. Kampania Kwaśniewskiego, co zgodnie podkreśla większość obserwatorów, była zorganizowana w sposób niezwykle sprawny. Mimo nie najlepszych doświadczeń z przeszłości, związanych z zatrudnianiem zachodnich specjalistów od reklamy politycznej (smutny przykład kampanii wyborczej KLD w 1993 r.), sztab wyborczy kandydata zdecydował się na zatrudnienie w charakterze konsultanta Jacques'a Segueli, który wcześniej wsławił się m.in. skutecznym przeprowadzeniem reelekcji François Mitterranda. Kwaśniewski, który swoją kampanię rozpoczął z początkiem czerwca, skoncentrował się na podróżowaniu po polskiej prowincji, gdzie - jak wskazywały badania - znajdowało się najwięcej niezdecydowanych. Trasa podróży została opracowana w oparciu o wyniki poprzednich wyborów parlamentarnych; Kwaśniewski jeździł tam, gdzie SLD uzyskał dobre wyniki, unikał zaś regionów o orientacji wyraźnie antykomunistycznej (np. nowosądeckie). Na spotkania z wyborcami w terenie udawali się oczywiście także inni kandydaci, ale skala tych wyjazdów była nieporównywalna z akcją Kwaśniewskiego, którego autobus wyborczy „Kwak” odwiedził blisko 150 miejscowości. Były to w większości małe miasteczka, w których przyjazd Kwaśniewskiego stawał się ogromnym wydarzeniem; np. w 13-tysięcznym Parczewie na spotkanie z liderem SLD przybyło podobno 3 tys. osób. Spotkania te były gruntownie przygotowywane przez miejscowe komórki SdRP i sztaby wyborcze: przed każdym spotkaniem kandydat otrzymywał dokładny raport dotyczący lokalnych problemów, co wydatnie ułatwiało mu dialog z wyborcami. Tylko incydentalnie dochodziło do prób zakłócania wieców Kwaśniewskiego przez antykomunistycznych demonstrantów. Doszło do nich m.in. w Jastrzębiu, Gorzowie Wlkp., Lublinie, Stalowej Woli i Warszawie. Kwaśniewski zadał sobie też dużo trudu, by pozyskać młodzież; nie zawahał się nawet przed wystąpieniem w teledysku zespołu Top One, który specjalnie dla celów wyborczych przygotował piosenkę „Ole, Olek”. Na wiecach kolportowano plakaty Kwaśniewskiego w sportowej bluzie i z rękami w kieszeniach a la James Dean, a także kalendarzyki, nalepki i plany lekcji (!) z jego wizerunkiem. Tego rodzaju działania, budzące złośliwe komentarze wśród elit politycznych, okazały się jednak wyjątkowo skuteczne. Dobre efekty przyniosły też częste wizyty w solarium oraz intensywna kuracja odchudzająca, w wyniku której zrzucił ponad 7 kilogramów, odzyskując sportową sylwetkę. W kampanii telewizyjnej dominowały sprawozdania ze spotkań wyborczych Kwaśniewskiego. Pokazywanie kandydata na tle wiwatujących tłumów miało wyraźny cel: wzmocnienie wrażenia o masowym poparciu i powszechnej popularności pretendenta. W osiągnięciu tego ostatniego celu pewne znaczenie miało zdecydowane zwycięstwo, które Kwaśniewski odniósł w tzw. prawyborach we Wrześni zorganizo-wanych 15 października. Otrzymał on wówczas aż 48,8% głosów, podczas gdy Wałęsa, który zajął drugie miejsce, zdobył zaledwie 12,7%. Warto podkreślić, że sukces Kwaśniewskiego poprzedziła dwutygodniowa intensywna kampania promocyjna prowadzona przez lokalne komórki SdRP i innych członków SLD, natomiast Wałęsa nie zjawił się we Wrześni nawet w samym dniu głosowania. Dla Kwaśniewskiego ogromnie ważne było to, z kim przyjdzie mu się zmierzyć w drugiej turze. W tej mierze wynik prawyborów we Wrześni był także pomyślny, bowiem dla lidera SLD wymarzonym przeciwnikiem w decydującym starciu był właśnie Wałęsa. Interesujących informacji w tej kwestii dostarcza artykuł Janiny Paradowskiej: „Siemiątkowski [rzecznik kandydata - A.D.] założenia generalne charakteryzuje tak: dla wszystkich było oczywiste, że Kwaśniewski może wygrać tylko w starciu z Wałęsą. (...) Ważne więc było, czy Wałęsa wystartuje. (...) Należało wołać głośno, i to robiono, że prezydent musi wystartować i poddać się wyborczej weryfikacji. A jednocześnie trzeba było zawrzeć swego rodzaju pakt o nieagresji. Siemiątkowski przyznaje, że takie sygnały wysyłano do otoczenia Wałęsy”. Nie było zatem przypadkiem, że na okładce książki zawierającej wywiad-rzekę z Kwaśniewskim, znalazło się m.in. jego zdjęcie z prezydentem opatrzone przewrotnym podpisem: „Kandydat Lecha Wałęsy”. W podobnym duchu wypowiadała się szefowa sztabu Kwaśniewskiego Danuta Waniek: „Od dnia, kiedy Olek został naszym kandydatem (...) niezależnie od niskich notowań Wałęsy, byliśmy przekonani, że w drugiej turze będziemy oglądać pojedynek Kwaśniewski-Wałęsa. (...) Od początku uważaliśmy, że Wałęsa pójdzie do wyborów, że jest to tylko kwestia dni, tygodni. Było dla nas jasne, że tak naprawdę to te wybory będą walką między dwoma symbolami”393). Podobny punkt widzenia reprezentowała większość prasy, która walnie przyczyniła się do utrwalenia w społeczeństwie przekonania, że wybory będą przede wszystkim starciem Wałęsy i Kwaśniewskiego. Przeprowadzona przez pracowników Ośrodka Badań Prasoznawczych analiza dziewięciu największych polskich dzienników dowiodła, że w okresie przedwyborczym na ich łamach zdecydowanie najczęściej wymieniano właśnie nazwiska Wałęsy i Kwaśniewskiego. Wśród 1469 materiałów prasowych dotyczących wyborów, które opublikowano między 9 października a 5 listopada, o prezydencie wspomniano w 645, natomiast o liderze SLD w 591. Kolejna na liście Hanna Gronkiewicz--Waltz była wymieniona już tylko 389 razy, zaś Jacek Kuroń 304 razy. „Zgodnie z wynikami naszych badań - piszą Paweł Płaneta i Robert Chrabąszcz - zarówno najczęściej atakowanymi, jak i atakującymi, byli Wałęsa i Kwaśniewski. Obydwaj kandydaci najczęściej krytykowali siebie nawzajem”394). Andrzej Lepper, 41-letni lider „Samoobrony”, rozsławiony blokadami dróg i akcjami samosądowymi, należał do grupy najbardziej populistycznych i demagogicznych kandydatów. Jego kampania koncentrowała się na bezwzględnym atakowaniu całej polskiej klasy politycznej, którą oskarżał o korupcję, wyprzedaż majątku narodowego i uzależnianie Polski od zachodnich kapitalistów. Krytyce kapitalizmu towarzyszyły wyraźne skłonności do egalitaryzmu, czego wyrazem był postulat radykalnego podniesienia podatków dla grup najzamożniejszych, przy równoczesnym zaprzestaniu ich ściągania od najuboższych. Oto charakterystyczna wypowiedź tego kandydata: „Kapitalizm jest tym ustrojem, który już się przeżył. (...) W tej chwili prywatyzacja, to krótko mówiąc, jest to jedno wielkie złodziejstwo. Dostęp do narodowego mienia, do przejmowania zakładów pracy mają różni, polityczni kolesie, kumple ministrów, ich rodzinki, znajomi. Często robi się to wszystko za łapówki. (...) Dzisiaj trzeba by było tym cwaniakom, aferzystom, firmom zachodnim, które za bezcen przejęły nasze najlepsze fabryki, zakłady pracy, PGR-y, wszystko odebrać, odwłaszczyć ich, bo zdobyli to bezprawnie”395). W kampanii telewizyjnej Lepper starał się zaprezentować jako człowiek uczciwy (nieustannie podkreślano, że mimo kilkudziesięciu procesów nie został dotąd skazany), nie związany żadnymi układami politycznymi i prześladowany przez warszawskie elity, czego wyrazem miało być m.in. pomijanie jego osoby w sondażach przedwyborczych oraz środkach masowego przekazu. Na swoje główne hasło wyborcze b. premier Jan Olszewski (65 l.) wybrał sformułowanie: „Polska równych szans”. W opinii kandydata kierunek przemian w Polsce po 1989 r., wyznaczony przez umowy Okrągłego Stołu, doprowadził do opanowania państwa przez siły postkomunistyczne, sprzymierzone z „lewicową częścią elity tzw. opozycji demokratycznej i Solidarności”. Zerwanie z tym stanem rzeczy miało być głównym zadaniem prezydenta, a równe szansę dla obywateli miała zapewnić przede wszystkim nowa polityka ekonomiczna, zakładająca m.in. powszechne uwłaszczenie oraz zerwanie z przywilejami dla grupy nomenklaturowych firm czerpiących korzyści z powiązań politycznych. Prezentując swój program w warstwie ideowo-politycznej jako prawicowy, Olszewski podkreślał równocześnie wyraźnie konieczność aktywnej polityki społecznej państwa: walki z bezrobociem (program robót publicznych), przebudowy służby zdrowia, reformy szkolnictwa oraz zwiększenia wydatków na obronność. Z tym ostatnim postulatem wiązało się akcentowanie konieczności szybkiego wejścia Polski do NATO, czemu towarzyszyło wspominanie o trwałości zagrożenia rosyjskiego396). Głównym przeciwnikiem Olszewskiego w walce o głosy wyborców był Lech Wałęsa, który zabiegał o ten sam antykomunistyczny, katolicki elektorat. Dlatego w kampanii telewizyjnej silnie eksponowano poparcie różnych ogniw NSZZ „Solidarność” dla kandydata i jego jednoznaczne poparcie dla związkowego projektu konstytucji. Przypominano także sukcesy i okoliczności upadku rządu Olszewskiego, ukazując równocześnie istotną rolę prezydenta w jego obaleniu. Kontrowersje wzbudził fragment audycji, w której zdjęciu Olszewskiego z Janem Pawłem II towarzyszył komentarz informujący, że papież odmówił ostatnio spotkania z Lechem Wałęsą. W pierwszej części kampanii poparcie dla Olszewskiego wyraźnie rosło. O ile sondaż CBOS z pierwszych dni września dawał mu zaledwie 3%, to w początkach października skalę poparcia dla byłego premiera ten sam ośrodek oceniał na 6%. Dalszy wzrost uległ zahamowaniu wskutek skuteczności kampanii Wałęsy, niemniej ostateczny wynik Olszewskiego został dość powszechnie uznany za sukces. Prezes PSL Waldemar Pawlak (36 l.), który jeszcze w okresie sprawowania urzędu premiera dysponował całkiem sporym - choć stopniowo słabnącym - poparciem społecznym, zaczął je gwałtownie tracić wiosną i latem 1995 r. Mimo to, a także wbrew bardzo silnym oporom we własnej partii, Pawlak przeforsował swoją kandydaturę, uzyskując ostatecznie nominację minimalną przewagą głosów. Nastąpiło to zresztą po kompromitującym przegraniu pierwszego głosowania i zmianie regulaminu konwencji wyborczej PSL (!), umożliwiającej ponowne kandydowanie. Tego rodzaju manipulację ułatwiła mu postawa popularnego wśród ludowców marszałka Zycha, który zdecydowanie odmówił startu w wyborach. Pawlak przypuszczalnie liczył, że dzięki rozproszeniu głosów ludności miejskiej oraz zdyscyplinowaniu wiejskiego elektoratu, wśród którego PSL miał pozycję dominującą, zdoła wejść do drugiej tury wyborów, a następnie - dzięki poparciu nie mającej większego wyboru centroprawicy - wygrać z A. Kwaśniewskim. Mimo płynących z sondaży ostrzeżeń (dawały mu jesienią 5-6%) Pawlak do końca nie przyjmował do wiadomości, że poparcie wsi dla PSL nie przekłada się na poparcie dla jego osoby. W kampanii starano się przedstawiać Pawlaka jako człowieka centrum. „Nie z prawicy, lecz z pracy, dobrobyt jest i byt. Na wybory Polacy, zielonym dajcie głos, nie lewicy lecz naszym, na Pawlaka oddaj głos” - brzmiał fragment wyborczej piosenki napisanej dla kandydata PSL. Były premier miał być też politykiem nowoczesnym, co ilustrowała jego debata z młodzieżą na tle uruchomionego komputera, jak i niezłomnym obrońcą polskiego interesu narodowego. „Jako premier najczęściej jeździł Polonezem” - zapewniano w jednej z ulotek. W innym materiale wyborczym uznano prezesa PSL za jedną z najwybitniejszych postaci w dziejach Polski, a nawet Europy: „Był najmłodszym premierem w Polsce. Od ponad 150 lat - najmłodszym premierem w Europie”. Podkreślano też, że kandydat dysponuje „wyjątkowym fartem”, czego dowodem miały być następujące wydarzenia: „Jednym głosem na Kongresie PSL - Waldemar Pawlak został Prezesem stronnictwa. Dwoma głosami »nad poprzeczką« został kandydatem PSL na Prezydenta RP”397). Decyzję 58-letniego satyryka Jana Pietrzaka o kandydowaniu na urząd prezydenta wielu obserwatorów uznało za żart i formę autoreklamy. Jak się jednak okazało, sam kandydat traktował swoją decyzję całkowicie poważnie i wielokrotnie krytykował tych, którzy chcą go politycznie dyskryminować z uwagi na uprawiany zawód. Program Pietrzaka był dość ogólnikowy i sprowadzał się do następujących stwierdzeń: „Nie jestem kandydatem orientacji określających się jako lewica i prawica. Uważam, że te pojęcia używane są obecnie w sposób nieprecyzyjny. Ponadto uważam, że Prezydent to nie bocian, który w zależności od koniunktury skacze z nogi na nogę. Prezydent ma w kłębowisku sprzecznych interesów szukać wspólnego mianownika, którym jest dobro Ojczyzny. Jestem przekonany, że potrafię to robić”398). W końcowej fazie kampanii Pietrzak skoncentrował się na walce z „sondażowym fatalizmem” i przekonywaniu wyborców, że dwaj główni faworyci nie muszą wcale wejść do drugiej tury, a pogodzenie się z tym stanowi zgodę na zmowę elit. Tymczasem - jak skądinąd słusznie dowodził – „to nie sondaże wybierają prezydenta”. Mają jednak ogromny wpływ na zachowanie niezdecydowanych wyborców, czego kandydat Pietrzak, z wykształcenia socjolog, do końca nie chciał przyjąć do wiadomości. Kazimierz Piotrowicz, 58-letni producent wkładek bioenergoterapeurycznych „Piokal”, podejrzewany był o chęć zareklamowania przy okazji wyborów swojego wyrobu. Jednak determinacja, z jaką starał się przedstawić swój program naprawy Rzeczypospolitej (doświadczyli jej zwłaszcza dziennikarze z programu telewizyjnego „Kandydaci w Dwójce”), pozwoliła oddalić podejrzenia o chęć kandydowania z tak niskich pobudek. Kandydat Piotrowicz istotnie był przekonany, że jego propozycje całkowitej przebudowy systemu politycznego Polski uzyskają masowe poparcie. Istotę programu Piotrowicza stanowiła koncepcja zastąpienia dotychczasowego systemu wyłaniania władz poprzez wybory - organizacją konkursów na wszelkie stanowiska publiczne. Konkursy miałyby polegać na przedstawieniu prac pisemnych, dotyczących problematyki związanej z danym stanowiskiem. „Nadesłane prace - głosił projekt nowej ordynacji wyborczej do parlamentu opracowany przez kandydata - oceni powołana przez prezydenta niezależna branżowa komisja złożona z wybitnych ekspertów wskazanych przez środowiska twórcze, którzy z różnych względów nie wezmą udziału w konkursie. Spośród prac złożonych na terenie danego okręgu wyborczego komisja (...) - głosując w trybie analogicznym jak przy wyborach papieża - wyłoni 27 najlepszych”. Szczególną niechęcią obdarzał Piotrowicz partie polityczne. Dlatego też do udziału w konkursach dopuszczone miały być tylko osoby bezpartyjne, a rola ugrupowań politycznych - definitywnie wyrugowanych z parlamentu - sprowadzać się miała do „składania wniosków do odpowiednich komisji parlamentarnych”399). Kampania telewizyjna Piotrowicza z pewnością zasługuje na miano najnudniejszej, bowiem przez cały okres jej trwania nieustannie emitowano jeden i ten sam materiał, w którym siedzący za biurkiem kandydat streszczał główne założenia swojego programu. Lech Wałęsa (52 l.) rozpoczął kampanię wyborczą startując z bardzo trudnej pozycji. Sondaże przeprowadzane wiosną 1995 r. wskazywały, że potencjalny elektorat urzędującego prezydenta waha się od 5-10%. Z takim rezultatem Wałęsa nie miałby szans na wejście do drugiej tury. Kiedy okazało się, że wypuszczone w celach sondażowych propozycje odroczenia wyborów o dwa lata (najbardziej znany pomysł tego rodzaju zgłosił ambasador RP w Rosji Stanisław Ciosek) nie mają najmniejszych szans na realizację, Wałęsa zrozumiał w końcu, że przyjdzie mu stoczyć kolejną batalię prezydencką, która jednak była znacznie trudniejsza od poprzedniej. Zagrożony porażką prezydent postanowił odzyskać stracone punkty poprzez kolejne ostre starcie z SLD, mające uświadomić obywatelom, że nikt nie potrafi skuteczniej niż on przeciwstawić się ekspansji postkomunistów. Pretekstu do ataku dostarczył premier Oleksy, który w wywiadzie udzielonym w kwietniu „Niezawisimej Gazecie”, zwierzył się z pragnienia wzięcia udziału w rosyjskich obchodach 50-lecia „Wielkiego Zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami”. „Innej oceny nie ma - stwierdził premier. - Są w Polsce ludzie skłonni traktować to zwycięstwo jako początek okupacji krajów Europy Środkowej. Poglądy takie reprezentują ci, którzy nie chcą pamiętać, jak wielka radość panowała w Polsce w 1945 r.”400). Wypowiedź ta w sposób jaskrawy uwidoczniła różnice istniejące w polskim społeczeństwie na temat oceny narodzin Polski Ludowej i dostarczyła Wałęsie pola do ataku. Prezydent uznał, że wyjazd Oleksego do Moskwy szkodzi polskiej racji stanu, a o samym premierze stwierdził: „Nie powinien pozwolić, by w dalszym ciągu ktoś próbował nas rozgrywać i ktoś robił w Polsce Targowicę. To jest Targowica, to jest ewidentna gra na podział... Jak długo będziemy Targowicą? Jak długo pozwolimy, by nami w taki chłopięcy sposób zagrywano?” Zagroził też Oleksemu wprost: „Ta sprawa kwalifikuje się do Trybunału... w pewnym momencie to zaproponuję”401). Nawiązanie do ciągle silnych w Polsce nastrojów zagrożenia ze strony Rosji okazało się trafnym posunięciem i poczynając od maja poparcie dla prezydenta zaczęło wyraźnie wzrastać. Co ciekawe, nie zaszkodziło Wałęsie ujawnienie, że podpisy z poparciem dla niego były zbierane - z wykorzystaniem nacisków służbowych - w wojsku i w Nadwiślańskich Jednostkach MSW. We wrześniu wolę głosowania na Wałęsę deklarowało już 16% respondentów, a w ostatnim miesiącu kampanii liczba jego zwolenników rosła średnio o około 3% tygodniowo i w ostatnich sondażach przedwyborczych lokował się tuż za Kwaśniewskim, dysponując poparciem rzędu 29%. Prezydent systematycznie poprawiał także swoje rezultaty w symulacjach dotyczących drugiej tury. O ile jeszcze w sierpniu przegrywał z Kwaśniewskim 43:29, to we wrześniu już tylko 38:32. W badaniach CBOS z 6-9 października różnica między pretendentami zmalała do 41:37, a w tydzień później Wałęsa wyprzedzał już minimalnie Kwaśniewskiego 39:40402). Przyczyny tak gwałtownego wzrostu poparcia dla Wałęsy najczęściej tłumaczono zakorzenieniem w społeczeństwie poglądu, że prezydent jest jedyną osobą zdolną powstrzymać wybór Kwaśniewskiego. Z badań CBOS przeprowadzonych w końcu października wynikało, że 22% przyszłych wyborców poparło Wałęsę tylko dlatego, że miał on w ich opinii szansę na wejście do drugiej tury403). Na umocnieniu tego przekonania skoncentrowano całą kampanię kandydata organizowaną przez BBWR, Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne (SND), RdR Szeremietiewa oraz poszczególnych działaczy PL i ZChN. Ci ostatni skupili się w opozycyjnej wobec władz partii „Inicjatywie 44”, nie godząc się na wspieranie Gronkiewicz-Waltz. Po licznych sporach wewnętrznych Wałęsę poparły też władze NSZZ „Solidarność”, co oznaczało porażkę Jana Olszewskiego. Szefem sztabu wyborczego został lider BBWR Jerzy Gwiżdż, a jego rzecznikiem Bogusław Kowalski z SND. Członkowie Bloku tworzyli też największą, bo 17-osobową grupę szefów sztabów wojewódzkich. W dziewięciu województwach sztabami kierowali działacze „Solidarności”, w siedmiu uczestnicy „Inicjatywy 44”, natomiast w pozostałych członkowie PL, RdR i SND404). „Kandydatów jest wielu - Lech Wałęsa tylko jeden” - brzmiało wiodące hasło kampanii prezydenta. Kwestie programowe zostały w niej zepchnięte na drugi plan, eksponowano natomiast zasługi Wałęsy w walce z komunizmem, uznanie, jakim się cieszy w świecie („Wałęsę zna cały świat”) oraz sukcesy w polityce zagranicznej (dyżurnym przykładem było usunięcie wojsk rosyjskich). Popularyzacji dokonań prezydenta służyła seria konferencji prasowych, mocno nagłośnionych w środkach masowego przekazu. Sam kandydat starał się usilnie zmienić ukształtowany przez lata prezydentury wizerunek skłóconego ze wszystkimi i nie przebierającego w słowach polityka, pozbawionego zdolności do konstruktywnego działania i prowadzącego wyniszczające konflikty. Dlatego też Wałęsa zaczął głosić, że jego druga kadencja będzie się zasadniczo różnić od pierwszej, a jej istotą będzie „gra zespołowa”. Starał się też łagodzić swój język i doprowadzić do poprawy stosunków z przynajmniej niektórymi przywódcami prawicy, których poparcia potrzebował w drugiej turze. Nie przypadkiem zatem w październiku podał publicznie rękę Janowi Olszewskiemu, którego wcześniej określił mianem „małpy z brzytwą”, a nawet zdecydował się na oględne przeprosiny pod jego adresem. Olszewski co prawda nie dał się skusić, ale inni politycy (np. z ZChN) skwapliwie skorzystali z możliwości powrotu do obozu prezydenta. Istotnym elementem budowy nowego wizerunku Wałęsy stało się zdymisjonowanie w końcu sierpnia wszechwładnego ministra Wachowskiego oraz rzecznika Spalińskiego. Pozbycie się Wachowskiego z pewnością poprawiło notowania Wałęsy, nie zapobiegło jednak konfliktom między sztabem wyborczym prezydenta a jego kancelarią, której czołową postacią stał się minister stanu Andrzej Zakrzewski. Sprawnemu prowadzeniu akcji wyborczej nie służyły też spory między Gwiżdżem a przewodniczącym Komitetu Wyborczego Jerzym Stępniem, które doprowadziły do sytuacji, w której ten pierwszy zakazał wpuszczać drugiego do siedziby sztabu wyborczego. Tadeusz Zieliński, 69-letni rzecznik praw obywatelskich, kończący swoje urzędowanie na tym stanowisku, postanowił - podobnie jak Jacek Kuroń czy Waldemar Pawlak - odegrać rolę głównego kandydata politycznego centrum. Co prawda Zieliński, tak jak i popierająca go Unia Pracy, reprezentowali program wyraźnie lewicowy, niemniej dzięki solidarnościowemu rodowodowi i prawniczemu autorytetowi kandydat mógł się zaprezentować jako człowiek środka. Wyniki sondaży były dlań początkowo dość zachęcające. W maju dysponował potencjalnym elektoratem sięgającym prawie 15%. Latem jego popularność uległa znacznej redukcji, ale sondaże CBOS z początków września i października ponownie wykazały wzrost poparcia z 8 do 10%. W ostatnim miesiącu kampanii nastąpił jednak wyraźny spadek zainteresowania osobą Zielińskiego (do 5% w sondażu z końca z października). Związane to było z postępującą polaryzacją elektoratu wokół dwóch faworytów, którzy odbierali wyborców pozostałym konkurentom. Prof. Zieliński był obok H. Gronkiewicz-Waltz tym kandydatem, który najdotkliwiej odczuł skutki tego procesu. Na wyjątkowo słabym (w kontekście sondaży) ostatecznym wyniku Zielińskiego, zaważyła także niezbyt udana, pozbawiona dynamiki kampania. W jej trakcie kandydat starał się przedstawić jako przeciwnik nietolerancji oraz „opiekun pokrzywdzonych i zagrożonych”. W tej ostatniej roli nie był jednak zbyt przekonujący, a w krytyce Kościoła katolickiego - z czego uczynił jeden z głównych wątków kampanii - i tak nie był w stanie przelicytować Kwaśniewskiego. Oceniając całość kampanii przed I turą wyborów można stwierdzić, że miała ona spokojny przebieg. Skala wzajemnych ataków była ograniczona, a incydenty w trakcie spotkań wyborczych - nieliczne. Najpoważniejszą próbę zorganizowania kampanii negatywnej podjęła utworzona w czerwcu w Krakowie „Inicjatywa 3/4”, powołana do życia przez środowisko skupione wokół Jana Rokity. „Inicjatywa” postawiła sobie za cel niedopuszczenie do wyboru Kwaśniewskiego i deklarowała poparcie dla każdego kandydata postsolidarnościowego, który wejdzie do drugiej tury. Dziełem „Inicjatywy 3/4” były rozmaite akcje propagandowe wymierzone w kandydata postkomunistów, jak np. wydanie ulotki w formie PRL-owskiej kartki na mięso opatrzonej podpisem Kwaśniewskiego wraz z jego głównym hasłem: „Wybierzmy przyszłość”. Działania „Inicjatywy” nie przyniosły jednak spodziewanych rezultatów, a w opinii niektórych krytyków pomogły nawet Kwaśniewskiemu. 2. ZWYCIĘZCY I ZWYCIĘŻENI W głosowaniu w dniu 5 listopada 1995 r. wzięło udział 18 203 218 wyborców, to jest 64,7% uprawnionych; głosów nieważnych oddano 330 868. Frekwencja była zatem nieco wyższa niż w trakcie wyborów prezydenckich z 1990 r., kiedy w pierwszej turze głosowało 60,6% uprawnionych. Wśród województw o najwyższej frekwencji znalazły się: poznańskie (70,95%), leszczyńskie (70,51%), pilskie (69,15%), warszawskie (69,43%), bielskie (69,77%), gdańskie (68,51%), kaliskie (68,36%), rzeszowskie (67,17%), krakowskie (66,83%) i łódzkie (66,91%). Potwierdziło to po raz kolejny, że obszarami o największej aktywności obywatelskiej są Wielkopolska, obszar dawnej Galicji, Pomorze Gdańskie oraz województwa miejskie. Z kolei najniższą frekwencję odnotowano w województwach: opolskim (56,52%), ostrołęckim (59,40%), skierniewickim (59,97%), suwalskim (59,11%), ciechanowskim (60,17%) i chełmskim (60,67%). Wymienione województwa są - z jednym wyjątkiem - zlokalizowane w Polsce północno-wschodniej czyli na obszarze dawnej Kongresówki. Szczególnie niską frekwencję w woj. opolskim tłumaczyć można znacznym odsetkiem mniejszości niemieckiej zamieszkującej ten obszar, która najwyraźniej nie była zainteresowana wyborami prezydenta Polski. Reasumując można stwierdzić, że mapa frekwencji była dość podobna do tej, z którą mieliśmy do czynienia w czasie poprzedniej elekcji prezydenta, a także w czasie wyborów parlamentarnych w 1991 i 1993 r. Wyniki głosowania były następujące (w nawiasie podano procent ogólnej liczby głosów ważnych)405): Aleksander Kwaśniewski - 6 275 670 (35,11%) Lech Wałęsa - 5 917 328 (33,11%) Jacek Kuroń - l 646 946 (9,22%) Jan Olszewski - l 225 453 (6,86%) Waldemar Pawlak - 770 419 (4,31%) Tadeusz Zieliński - 631 432 (3,53%) Hanna Gronkiewicz-Waltz - 492 628 (2,76%) Janusz Korwin-Mikke - 428 969 (2,40%) Andrzej Lepper - 235 797 (1,32%) JanPietrzak - 201 033 (1,12%) Tadeusz Koźluk - 27 259 (0,15%) Kazimierz Piotrowicz - 12 591 (0,07%) Leszek Bubel - 6 825 (0,04%). Pierwszą obserwacją, która nasuwa się po zapoznaniu z wynikami, jest ogromna różnica w liczbie głosów, jaka dzieli pierwszych dwóch kandydatów od całej reszty pretendentów. Uzyskali oni więcej aniżeli dawały im ostatnie sondaże przedwyborcze, co dowodzi, że wspomniany wcześniej proces polaryzacji postępował aż do dnia wyborów. Pierwsze miejsce dla Kwaśniewskiego miało duże znaczenie psychologiczne i zostało przez jego obóz skwapliwie wykorzystane. Sam kandydat już w dniu wyborów rozpoczął zabiegi o pozyskanie nowych wyborców, czego przejawem stała się wizyta w sztabie Tadeusza Zielińskiego. Bez wątpienia osoba kontrkandydata była - z uwagi na duży negatywny elektorat - optymalnym przeciwnikiem dla lidera SLD. Sukces Lecha Wałęsy był niewątpliwy, niemniej mniejszy niż przed pięcioma laty, kiedy - zdobywając 6 569 889 głosów (39,96%) - zajął on w I turze zdecydowanie wiodącą pozycję, wyprzedzając Stanisława Tymińskiego o ponad 16%. Wałęsa znajdował się w potencjalnie lepszej sytuacji, jeśli chodzi o pozyskiwanie wyborców przegranych kandydatów - większość z nich zajmowała bowiem jednoznacznie antykomunistyczną postawę i wywodziła się z dawnego obozu solidarnościowego. W grupie kandydatów, którzy odpadli w I turze, za jedyny ewidentny sukces uznano wynik uzyskany przez Olszewskiego. Wypada się z tym zgodzić, szczególnie, jeśli pamięta się, że kierowana przez tego polityka Koalicja dla Rzeczypospolitej uzyskała w wyborach parlamentarnych w 1993 r. zaledwie 371 923 głosy, tj. 2,7%. Na wzrost poparcia dla Olszewskiego niewątpliwy wpływ miało niezadowolenie części elektoratu z rządów koalicji SLD-PSL i niewiara ponad miliona antykomunistycznie nastawionych wyborców w retorykę Lecha Wałęsy. W metamorfozę prezydenta nie uwierzył także sam Olszewski, który odmówił udzielenia Wałęsie poparcia przed drugą turą, a swój sukces zdyskontował, budując na bazie swoich komitetów wyborczych nową formację polityczną: Ruch Odbudowy Polski „Odrodzenie” (ROP). Sondaże poparcia z 1996 r. wykazały, że ROP bardzo szybko awansował do grona największych polskich ugrupowań politycznych, przejmując znaczną część prawicowo zorientowanego elektoratu. Trzecie miejsce Kuronia nie było z pewnością klęską, ale też - zważywszy na ogromne aspiracje środowiska, z którego się wywodzi - trudno mówić o sukcesie. Uzyskał on co prawda nieco więcej głosów niż Unia Demokratyczna w wyborach w 1993 r. (1 460 957), ale mniej niż UD i KLD łącznie oraz zdecydowanie mniej niż Tadeusz Mazowiecki pięć lat wcześniej, który zebrał wówczas 2 973 264 (18,08%). Wynik Kuronia uznano za kolejny dowód kryzysu, w jakim znalazła się wspierająca go formacja po utracie władzy w 1993 r. Wielkim przegranym był z pewnością W. Pawlak, którego partia - przy znacznie niższej frekwencji - zebrała dwa lata wcześniej trzy razy więcej głosów. Jego wynik był także znacznie gorszy od rezultatu Romana Bartoszcze z 1990 r. (1 176 175 głosów, tj. 7,15%). Mimo katastrofalnych rozmiarów doznanej porażki, Pawlak zdołał się utrzymać na stanowisku lidera PSL. Zawdzięczał to zarówno osobistej zręczności, jak i kryzysowi politycznemu związanemu ze sprawą Oleksego, który pozwolił mu przetrzymać najtrudniejszy powyborczy okres. Wyniki T. Zielińskiego i H. Gronkiewicz-Waltz - znacznie gorsze od najbardziej nawet pesymistycznych sondaży - dowiodły, że w Polsce nie należy wykorzystywać wysokich, formalnie apolitycznych stanowisk publicznych do rzucania się w wir polityki. Nie była to oczywiście główna przyczyna porażki; tej ostatniej należy raczej upatrywać w niepowodzeniu podjętej przez nich próby stworzenia alternatyw dla Kwaśniewskiego i Wałęsy. Korwin-Mikke uznał swój wynik za niepowodzenie, ale zważywszy, że głoszone przezeń poglądy stają w ostrej sprzeczności z dominującymi wśród Polaków wyobrażeniami o roli państwa, uzyskanie poparcia blisko pół miliona wyborców - w tym szczególnie wielu młodych i wykształconych - nie jest wynikiem najgorszym. Warto dodać, że liczba głosów zdobytych przez Korwina-Mikke była prawie identyczna z wynikiem wyborczym uzyskanym przez UPR w 1993 r. Całkowitą porażką zakończyła się populistyczna kampania Leppera oraz niefortunna wyprawa Pietrzaka w krainę polityki. Natomiast przypadki T. Koźluka, K. Piotrowicza i L. Bubla, którzy dostali kilkakrotnie mniej głosów niż wcześniej podpisów z poparciem, dowiodły dwóch rzeczy. Po pierwsze konieczności zaostrzenia kryteriów umożliwia-jących kandydowanie na urząd prezydenta, po drugie zaś wyleczenia się polskich wyborców z „choroby Tymińskiego”. Interesujące wydaje się porównanie, w jaki sposób zachowali się w 1995 r. wyborcy, którzy wzięli udział w poprzednich wyborach prezydenckich (wszystkie dane na podstawie badań OBOP). Wałęsę poparło 53% jego wyborców sprzed pięciu lat, pozostali wybrali głównie - co wydaje się szczególnie znamienne - Kwaśniewskiego (18%) i Olszewskiego (8,5%). Elektorat Tymińskiego aż w 66% poparł Kwaśniewskiego, co stanowiło kolejne potwierdzenie tezy, że przybysz z Peru zawdzięczał swój sukces poparciu wstydliwszej części elektoratu postkomunistycznego. Zaledwie 32% dawnych wyborców Mazowieckiego poparło Kuronia. Więcej, bo 34% z nich, zdołał pozyskać Kwaśniewski, natomiast Wałęsa zaledwie 10%. W sposób najbardziej zdyscyplinowany zachował się elektorat Cimoszewicza - aż 86% jego wyborców poparło Kwaśniewskiego. Pawlak zdołał pozyskać 37% wyborców Romana Bartoszcze, natomiast 30% z nich poparło Kwaśniewskiego, a tylko 11% Wałęsę. Największemu rozproszeniu uległ elektorat Moczulskiego; jego głównymi beneficjentami okazali się Wałęsa i Olszewski - po 22%. Najbardziej wykształconym elektoratem mógł poszczycić się Kuroń. Wśród osób z wyższym wykształceniem uzyskał on aż 18,9%, czyli dwukrotnie więcej niż wyniósł jego globalny wynik. Wyraźnie większe od średniej poparcie wśród osób o wyższym wykształceniu uzyskali także Zieliński (5,9%), Gronkiewicz-Waltz (4,7%) i Korwin-Mikke (5,7%). Natomiast najsłabiej w tej grupie wypadli Wałęsa, Pawlak i Lepper, którzy z kolei ponadprzeciętne wyniki uzyskali w grupie osób o wykształceniu podstawowym i średnim. W tych grupach lepiej wypadli także Kwaśniewski i Olszewski. Wśród najmłodszych wyborców (18-29 lat) ponadprzeciętne poparcie uzyskali: Kuroń (12,7%), Gronkiewicz-Waltz (4,6%) i Korwin-Mikke (5,6%). Natomiast Kwaśniewskiego poparło 32,6% ludzi młodych, czyli nieco mniej niż wyniosło ogólne poparcie dla jego kandydatury; najlepiej lider SLD wypadł w grupie wyborców między 40 a 49 rokiem życia, czyli wśród swoich rówieśników. Wałęsa wyraźnie dominował wśród najstarszej części elektoratu: głosowało na niego aż 42,3% wyborców liczących powyżej 60 lat i 37,3% mieszczących się w przedziale 50-59 lat; natomiast wśród najmłodszych poparło go tylko 28,9%. Porównując elektoraty Kwaśniewskiego i Wałęsy z punktu widzenia miejsca zamieszkania można stwierdzić, że lider SLD wygrał w małych miastach (36,7% do 31,7%), natomiast w dużych ośrodkach - powyżej 100 tys. mieszkańców - lepszy był Wałęsa (31,4% do 33,4%). Na wsi głosy na obu tych polityków rozłożyły się równo. W dużych miastach wyraźnie ponadprzeciętne wynikł uzyskali także: Kuroń (13,3%), Zieliński (4,6%), Korwin-Mikke (4,4%) i Gronkiewicz-Waltz (3,4%). Natomiast kandydatami, którzy w większym stopniu pozyskali mieszkańców wsi byli oczywiście przywódcy organizacji chłopskich: Pawlak (9,6%) i Lepper (2,1 %), choć ich wynik trudno uznać za szczególnie dobry. Geograficznie Wałęsa najlepiej wypadł w Polsce południowo-wschodniej i wschodniej oraz na Śląsku. Wygrał z Kwaśniewskim w 16 województwach (kolejność wg skali przewagi): nowosądeckim (61,2:14,4 !), tarnowskim, rzeszowskim, krakowskim, gdańskim, bielskim, krośnieńskim, łomżyńskim, przemyskim, warszawskim, opolskim, ostrołęckim, białostockim, siedleckim, wrocławskim i katowickim. A. Kwaśniewski szczególnie wyraźnie dominował w Polsce północnej (poza woj. gdańskim) i zachodniej. Najlepsze wyniki w zestawieniu z Lechem Wałęsą uzyskał w województwach: włocławskim (52,0:21,5), koszalińskim, gorzowskim, leszczyńskim, kieleckim, olsztyńskim i płockim. Jeśli chodzi o pozostałych kandydatów, to Kuroń najkorzystniej wypadł w Polsce zachodniej i północnej (woj. wrocławskie, olsztyńskie, warszawskie, jeleniogórskie), natomiast najsłabiej na wschodzie (woj. łomżyńskie, siedleckie, tarnobrzeskie, zamojskie). Odwrotnie było w przypadku J. Olszewskiego, który największe poparcie uzyskał na wschodzie (woj. rzeszowskie, łomżyńskie, bielskopodlaskie, warszawskie i białostockie), zaś najgorzej wypadł w województwach północno-zachodnich (leszczyńskie, pilskie, słupskie). Pawlak najwięcej głosów zdobył w typowo rolniczych województwach Polski centralnej i wschodniej: zamojskim (17,47%), płockim, skierniewickim, tarnobrzeskim i bielskopodlaskim, natomiast najmniej na obszarach silnie zurbanizowanych: w woj. katowickim (0,86%), warszawskim i łódzkim. Dla Zielińskiego najkorzystniejsze wyniki (pow. 4%) padły na zachodzie, w woj. katowickim, legnickim, szczecińskim i wałbrzyskim, natomiast najgorzej wypadł na południowym wschodzie (woj. przemyskie i zamojskie). Gronkiewicz-Waltz najlepiej wypadła w woj. gdańskim (4,51%) oraz katowickim i olsztyńskim, zaś najsłabiej w regionach typowo rolniczych: zamojskim, włocławskim i płockim. Także Korwinowi-Mikke wyraźnie sprzyjał poziom urbanizacji i najlepsze rezultaty uzyskał w woj. gdańskim (4,48%), łódzkim i warszawskim. Porównując geograficzny rozkład głosów z tym, który miał miejsce podczas poprzednich wyborów prezydenckich i parlamentarnych, po raz kolejny można odnotować następującą ocenę: kandydaci należący do szeroko rozumianej lewicy lepiej wypadają na północy (z wyjątkiem woj. gdańskiego) i zachodzie Polski, natomiast bastionem prawicy są wschodnie regiony, w tym zwłaszcza obszar dawnej Galicji. 3. BŁĄD WAŁĘSY Atmosfera polityczna między I a II turą uległa wyraźnemu zaostrzeniu. Nie doszło co prawda do fizycznych starć między zwolennikami obu kandydatów, ale wzajemne ataki nabrały większej gwałtowności. Sztab Wałęsy i popierająca go część środków masowego przekazu nagłaśniały dwie sprawy kompromitujące przeciwnika, a ujawnione jeszcze przed I turą. Pierwsza dotyczyła zatajenia przez Kwaśniewskiego faktu nieukończenia studiów i oświadczania w różnych oficjalnych dokumentach (w tym także we wniosku rejestracyjnym do PKW), że posiada wyższe wykształcenie. Swoją sytuację w związku z tym zarzutem pogorszył sam kandydat, który długo upierał się przy stwierdzeniu, że skoro zdał wszystkie wymagane egzaminy (co również nie było prawdą), to posiada wyższe wykształcenie. W równie niekorzystnym świetle stawiała Kwaśniewskiego tzw. sprawa „Polisy”. Okazało się, że kandydat zataił w poselskiej deklaracji majątkowej fakt posiadania przez żonę pakietu akcji Towarzystwa Ubezpieczeniowo--Reasekuracyjnego „Polisa” o wartości blisko pół miliarda starych złotych. Dodatkowo kompromitujące były informacje o wspieraniu „Polisy” przez różne instytucje państwowe oraz lista pozostałych akcjonariuszy, na której znaleźli się liczni przedstawiciele dawnej PZPR-owskiej nomenklatury wysokiego szczebla. Odpowiedzią sztabu Kwaśniewskiego było oskarżenie Wałęsy o niezapłacenie podatku od miliona dolarów, który otrzymał on w 1989 r. od amerykańskiej wytwórni filmowej „Warner Bros”. Otoczenie Wałęsy starano się natomiast skompromitować przy pomocy sprawy Andrzeja Pastwy - oszusta-recydywisty, który podając się za szefa komitetu wyborczego prezydenta uzyskał m.in. pomoc organizacyjną komendanta warszawskiej policji. Sztabowi Wałęsy zarzucano także posługiwanie się służbami specjalnymi, nie przedstawiono jednak nigdy dowodów w tej sprawie. Oskarżenia kierowane pod adresem Kwaśniewskiego miały z pewnością poważniejszy ciężar gatunkowy, ale okazało się, że w atmosferze silnego podniecenia i polaryzacji społeczeństwa (dowodzi tego rekordowa frekwencja w II turze) nie miało to większego znaczenia, bowiem wszelkie zarzuty traktowane były jako przejaw negatywnej propagandy. Sondaże przeprowadzane bezpośrednio po I turze wskazywały na minimalne różnice (rzędu 1-2%) w skali poparcia dla obu konkurentów. Jak wynika z badań CBOS (przeprowadzonych 9-12 listopada) mimo tej różnicy, mieszczącej się w granicach błędu statystycznego, większość ankietowanych była przekonana, że wygra Wałęsa. Twierdziło tak aż 55% osób zapytanych, podczas gdy tylko 24% wierzyło w sukces Kwaśnłewskiego; 21% nie miało w tej sprawie zdania. Sytuacja ta działała demobilizująco na tę część niezdecydowanych wyborców (łącznie było ich aż 10%), która skłaniała się ku Wałęsie406). W pozyskaniu niezdecydowanych leżał klucz do zwycięstwa, a najlepszym sposobem dotarcia do nich okazały się debaty telewizyjne między kandydatami. Doskonale rozumiał to Kwaśniewski, który już 5 listopada wezwał Wałęsę do udziału w publicznej dyskusji. „Decydująca rozgrywka odbędzie się w toku debaty telewizyjnej Kwaśniewski – Wałęsa” - zanotowała w swoich „zapiskach sztabowych” Danuta Waniek407). Po negocjacjach przedstawicieli obu kandydatów zadecydowano o przeprowadzeniu dwóch debat: w niedzielę 12 listopada i w środę 15 listopada. Debaty telewizyjne spotkały się z ogromnym zainteresowaniem opinii publicznej. Obie obejrzało 72% badanych, a kolejnych 16% widziało co najmniej jedną. Zgodnie z zasadą, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze, kluczowe znaczenie miała niedzielna dyskusja. W jej trakcie Kwaśniewski, zgodnie z przyjętym w drugiej fazie kampanii hasłem „Wspólna Polska”, starał się przedstawić jako człowiek umiaru i kompromisu oraz kandydat zgody narodowej zdolny do sprawowania urzędu w imieniu większości społeczeństwa. Wałęsa ułatwił zadanie konkurentowi, przeprowadzając tyleż gwałtowny, co chaotyczny atak na lidera SLD. Taktyka Wałęsy miała, jak się wydaje, dwa główne cele: antykomunistyczna retoryka miała pozyskać elektorat Olszewskiego, a równocześnie wyprowadzić Kwaśniewskiego z równowagi, co pozwoliłoby zburzyć jego starannie wypielęgnowany wizerunek. Żadnego z tych celów nie udało się w pełni zrealizować: wyborcy Olszewskiego mieli zbyt wiele pretensji do wcześniejszej polityki Wałęsy wobec formacji postkomunistycznej, by dać się pozyskać przy pomocy niezbyt wyszukanego w formie i stylu ataku prezydenta na Kwaśniewskiego. Z kolei ten ostatni do końca debaty zachował spokój, bezwzględnie eksponując widoczne w dyskusji różnice w zachowaniu swoim i Wałęsy. Nie można wykluczyć, że atak złości Wałęsy - który okazał się niezwykle korzystny dla Kwaśniewskiego - został z premedytacją sprowokowany przez lidera SLD. Na początku debaty Kwaśniewski wstał bowiem i wręczył Wałęsie swoje oświadczenie majątkowe z komentarzem: „Jestem człowiekiem uczciwym i apeluję do prezydenta, by uczynił to samo co ja”. Według ministra Andrzeja Zakrzewskiego „(...) Kwaśniewski zaskoczył Wałęsę na samym początku wręczając mu swoje oświadczenie majątkowe. To go zdenerwowało. Gdy ochłonął, powiedział nam, że powinien był przywitać się z Kwaśniewskim (...), a potem oddać mu oświadczenie i powiedzieć, że jest prezydentem, a nie szefem urzędu skarbowego”408). Wałęsa nie wykazał się jednak odpowiednim refleksem, a jeśli rzeczywiście dał się wyprowadzić z równowagi gestem Kwaśniewskiego, to był on warty prezydenturę. W drugiej debacie Wałęsa był już bardziej opanowany, ale nie zdołał naprawić szkód, jakie jego wizerunkowi wyrządziło pierwsze starcie z Kwaśniewskim. Według badań CBOS 76% oglądających debaty uznało, że lider SLD zachęcił ich do głosowania na siebie; przeciwny pogląd reprezentowało tylko 12%, a pozostali nie mieli zdania. W przypadku Wałęsy proporcje te wypadły zupełnie inaczej: 27% uznało wystąpienia prezydenta za zachęcające, zaś aż 54% za odstręczające od poparcia jego kandydatury. W ocenie porównawczej Kwaśniewski pokonał Wałęsę 68% do 15% (13% respondentów uznało, że wypadli tak samo, zaś 4% nie miało zdania). Najgorsze wrażenie zrobił Wałęsa na najmłodszych wyborcach (przegrał 76% do 8% w grupie do 24 lat) i wśród mieszkańców małych miast. Negatywna ocena udziału Wałęsy w debatach była widoczna nawet w tych regionach, gdzie posiadał on największe poparcie i gdzie ostatecznie wyraźnie wygrał z Kwaśniewskim; np. w Polsce południowo-wschodniej krytycznie oceniło jego wystąpienia 66% respondentów, a tylko 17% było z nich zadowolone. Znaczenie debat telewizyjnych można w pełni docenić, jeśli weźmie się pod uwagę, że pod ich wpływem aż 12% osób pytanych przez CBOS zdecydowało się uczestniczyć w drugiej turze wyborów. Według analityków Centrum debaty spowodowały globalny wzrost poparcia dla Kwaśniewskiego o 6%. Wpływ pojedynków telewizyjnych był szczególnie destrukcyjny dla elektoratu Wałęsy także z powodu jego struktury wewnętrznej. Tylko 57% osób deklarujących zamiar oddania głosu na prezydenta chciało to uczynić dlatego, że uważało go za dobrego kandydata; pozostali kierowali się chęcią zapobieżenia wyborowi konkurenta. Dla porównania - aż 82% wyborców Kwaśniewskiego uznawało go za dobrego kandydata. W tej sytuacji Wałęsie, w znacznie większym stopniu niż Kwaśniewskiemu, groziło zniechęcenie wyborców w konsekwencji błędów popełnionych w ostatniej fazie kampanii409). Wśród czynników, które pogorszyły położenie Wałęsy, należy także wymienić przepis ordynacji wyborczej, który uniemożliwiał udział w głosowaniu w drugiej turze Polakom przebywającym za granicą. Tymczasem środowiska polonijne, co wykazało pierwsze głosowanie, w większości popierały dotychczasowego prezydenta. Wyniki drugiej tury wyborów, która odbyła się 19 listopada, były następujące: Aleksander Kwaśniewski uzyskał 9 704 439 głosy (51,72%), natomiast Lech Wałęsa 9 058 176 głosy (48,28%). Oddano 383 881 głosów nieważnych. Frekwencja w drugiej turze była - odwrotnie niż w 1990 r., kiedy spadła do 53,4% - wyższa niż w pierwszym głosowaniu i wyniosła 68,23%. Tak wysoka frekwencja - rekordowa w dotychczasowej historii III Rzeczypospolitej - stanowiła wymowny dowód emocji społecznych, jakie towarzyszyły wyborom. Omawiając wyniki drugiej tury, podkreślić należy niewielką różnicę (636 263 głosy), jaka dzieliła zwycięzcę od przegranego. Pięć lat wcześniej Wałęsa pokonał Tymińskiego w sposób bardziej zdecydowany: 74,3% do 38,7%. Z punktu widzenia stabilności systemu demokratycznego wynik głosowania z 1995 r. nie był z pewnością najkorzystniejszy, bowiem obóz przegrany okazał się tylko minimalnie mniejszy od zwycięskiego. Kwaśniewski został wybrany głosami młodszej części społeczeństwa. Tylko wśród Polaków powyżej 50 roku życia wygrał Wałęsa, najlepiej wypadając w grupie najstarszej, powyżej 60 lat (58,5% do 51,3%). Z kolei Kwaśniewski największe poparcie zdobył w grupie najmłodszej (do 29 lat), w której poparło go 53,1% głosujących. Interesująco przedstawia się rezultat wyborów z punktu widzenia wykształcenia głosujących: Wałęsa wygrał wśród elektoratu o wykształceniu podstawowym (52,6%) i wyższym (53,1%), natomiast jego przeciwnik uzyskał większe poparcie absolwentów szkół zawodowych i średnich. Prezydent otrzymał poparcie większości mężczyzn (51,3%), natomiast lider SLD - kobiet (50,6%). Geograficzny rozkład głosów był dość podobny do tego, który miał miejsce w I turze. Do 33 województw, w których Kwaśniewski pokonał Wałęsę 5 listopada, w dwa tygodnie później dołączyło tylko jedno - siedleckie. Wałęsa zwyciężył w tych samych 15 województwach, co w czasie I tury; najlepsze wyniki uzyskał po raz kolejny w nowosądeckim (76,53%). Także Kwaśniewski największe poparcie dostał ponownie w woj. włocławskim (69,98%). Porównanie mapy poparcia dla Wałęsy w wyborach z 1990 i 1995 r. wskazuje, że relatywnie najwięcej zyskał on na Śląsku, natomiast wyraźnie odwrócili się od niego mieszkańcy Polski centralnej poza woj. warszawskim (m.in. woj. skierniewickie, łódzkie, piotrkowskie, radomskie). Trwałą bazą Wałęsy okazała się dawna Galicja oraz region środkowo-wschodni. Wałęsa zwyciężył także wyraźnie w miastach pow. 100 tys. mieszkańców (54,5%), przegrał natomiast w mniejszych miejscowościach (47,5%) i na wsi (48,7%). Interesujące wnioski - m.in. na temat poziomu orientacji politycznej wyborców - wyciągnąć można z danych OBOP dotyczących przepływów elektoratu. Pamiętać jednak należy, że dane dotyczą jedynie tych wyborców z pierwszej tury, którzy zdecydowali się oddać ponownie głos mimo przegranej ich faworytów, a nie wiadomo, jaka dokładnie część elektoratów poszczególnych kandydatów zbojkotowała drugą turę. Wydaje się jednak, że musiała to być duża grupa, bowiem Kwaśniewski zdobył większość jedynie wśród wcześniejszych wyborców Pawlaka (66,9%) i Zielińskiego (65,5%). Natomiast Wałęsę poparła większość głosujących zwolenników Olszewskiego (74,2%), Gronkiewicz-Waltz (72,8%), Korwina-Mikke (63,4%) i Kuronia (58,0%). Na zwycięstwo lidera SLD istotny wpływ miały natomiast - i tu jeszcze raz warto wspomnieć o roli debat telewizyjnych - głosy tych wyborców, którzy nie wzięli udziału w pierwszej turze. Było ich ponad 900 tys., a 58,2% z nich poparło, A. Kwaśniewskiego. * * * Mimo licznych emocji, jakie towarzyszyły zmaganiom kandydatów, można uznać, że wybory prezydenckie generalnie mieściły się w ramach reguł walki dopuszczalnych w systemie demokratycznym. Najwięcej wątpliwości wzbudziła kwestia podania przez Kwaśniewskiego nieprawdziwych danych dotyczących jego wykształcenia. W tej sprawie przeciwnicy lidera SLD skierowali do Sądu Najwyższego rekordową liczbę 593 238 protestów wyborczych. Jednak 9 grudnia Sąd Najwyższy uznał ważność wyborów; votum separatum od tej decyzji zgłosiło 5 z 17 sędziów z orzekającej w tej sprawie Izby Administracji, Pracy i Ubezpieczeń Społecznych SN. W ten sposób rozstrzygnięty został aspekt formalnoprawny wyborów, pozostał natomiast problem postawy moralnej prezydenta-elekta. Za pozytywny skutek wyborów uznać można całkowitą przegraną kandydatów reprezentujących tzw. folklor polityczny, ale nie należy zapominać, że zdołali się oni zarejestrować i upowszechniać swoje poglądy za publiczne pieniądze. Z całą pewnością sukcesem procedur demokratycznych była też wyjątkowo wysoka jak na Polskę frekwencja wyborcza. Natomiast jako mankament odnotować należy znikomą przewagę, jaką osiągnięte zostało ostateczne zwycięstwo, co słusznie komentowano jako „przepołowienie Polski”. Co gorsza, taki a nie inny zestaw kandydatów w drugiej turze doprowadził do odnowienia sporów historycznych, dając kolejny dowód, że nad niepodległą Polską w dalszym ciągu ciąży widmo PRL. Na podkreślenie zasługuje także potwierdzenie po raz kolejny kluczowej roli telewizji w wyborach prezydenckich: w 1990 r. umożliwiła wylansowanie wciągu trzech tygodni S. Tymińskiego, a w pięć lat później - emitując półtoragodzinną debatę Kwaś-niewskiego z Wałęsą - ujawniła takie cechy osobowości prezydenta, które zraziły wielu wyborców, przekreślając jego szansę na reelekcję. Zwycięstwo Kwaśniewskiego było równoznaczne z przejęciem pełni władzy w Polsce przez koalicję SLD-PSL, przy czym jej ludowa część została po raz kolejny wydatnie osłabiona. Supremacja postkomunistów na scenie politycznej uległa krótkotrwałemu zachwianiu w grudniu 1995 r., po oskarżeniu premiera Oleksego o kontakty z wywiadem rosyjskim, ale ze związanego z tym kryzysu SLD - mimo zmiany na stanowisku premiera - po raz kolejny wyszedł zwycięsko. Wraz z wyborem Kwaśniewskiego na prezydenta oraz wybuchem afery Oleksego, w historii politycznej III Rzeczypospolitej otwarty został kolejny rozdział. PRZYPISY 1) Społeczeństwo i władza lat osiemdziesiątych w badaniach CBOS, Warszawa 1994, s. 268. 2) H. Piecuch, Wojciech Jaruzelski tego nigdy nie powie. Mówi byty szef wywiadu i kontrwywiadu, pierwszy zastępca ministra spraw wewnętrznych generał dywizji Władysław Pożoga, Warszawa 1992, s. 249, 255. 3) P. Raina, Rozmowy z władzami PRL. Arcybiskup Dąbrowski w służbie Kościoła i narodu, t. II, Warszawa 1995, s. 196. 4) W. Jaruzelski i M. Orzechowski [w:] Koniec epoki. Wywiady Maksymiliana Berezowskiego, Warszawa 1991, s. 9, 124. 5) Cyt. za: J. Skórzyński, Ugoda i rewolucja. Władza i opozycja 1985-1989, Warszawa 1995, s. 24. 6) Ibidem, s. 45-46. 7) T. Tabako, Strajk '88, Warszawa 1992, s. 80-81. 8) P. Raina, Rozmowy z władzami PRL..., s. 240-241. 9) Cyt. za: T. Tabako, Strajk '88, s. 242. 10) „Trybuna Ludu” z 27-28 VIII 1988. 11) K. Dubiński, Magdalenka - transakcja epoki. Notatki z poufnych spotkań Kiszczak-Wałęsa, Warszawa 1990, s. 5-7. 12) Tajne dokumenty Biura Politycznego i Sekretariatu KC. Ostatni rok władzy 1988-1989, opr. S. Perzkowski, Londyn 1994, s. 45,47. 13) P. Raina, Rozmowy z władzami PRL..., s. 280. 14) M. F. Rakowski, Jak to się stało, Warszawa 1991, s. 131. 15) W. Kuczyński, Zwierzenia zausznika, Warszawa 1992, s. 138. 16) A. Golimont, Generałowie bezpieki, Warszawa 1992, s. 123. 17) Tajne dokumenty..., s. 416. 18) J. Skórzyński, Ugoda..., s. 123-124. 19) Społeczeństwo i władza..., s. 384. 20) Tajne dokumenty..., s. 196. 21) H. Piecuch, Wojciech Jaruzelski..., s. 292;,P. Raina, Rozmowy..., s. 351. 22) Spór o Polskę. Z Aleksandrem Hallem rozmawiają Ewa Polak i Mariusz Kobzdej, Warszawa 1993, s. 12. 23) J. Rokita, Przed okrągłym stołem, „Arka” 1989, nr 25, s. 52. 24) Cyt. za: K. Dubiński, Magdalenka..., s. 42. 25) K.Gebert, Mebel, Londyn 1990, s. 37. 26) K. Dubiński, Magdalenka..., s. 81; J. Urban, Jajakobyły, Warszawa bdw, s. 165; zob. także: Rok 1989. Geremek odpowiada, Żakowski pyta, Warszawa 1990, s. 96. 27) Zob. ustawa o zmianie Konstytucji PRL z 7 kwietnia 1989 r., „Dziennik Ustaw” z 1989 r. nr 19, poz. 101. 28) Porozumienia Okrągłego Stołu, Olsztyn 1989, s. 72, 78. 29) Ibidem, s. 66. 30) Rok 1989..., s. 133-134. 31) Społeczeństwo i władza..., s. 408, 417. 32) A. Dudek, T. Marszałkowski, Walki uliczne w PRL 1956-1989, Kraków 1992, s. 241-243. 33) „KOS” z 12 III 1989. 34) Zob. W. Bereś, J. Skoczylas, Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko, Warszawa 1991. 35) A. W. Lipiński, Plebiscyt i odmowa. Studium terenowe reakcji wyborczej 1989 roku, Warszawa 1990, s. 42-44; A. Małkiewicz, Wybory czerwcowe 1989, Warszawa 1994, s. 20-21. 36) B. Dudek, Wybory czerwcowe 1989, „Wiadomości Historyczne” 1994, nr 3, s. 145. 37) Rok 1989..., s. 156. 38) Szerzej zob. K. Koseła, Rola Kościoła katolickiego w kampanii przed wyborami czerwcowymi [w:] Wyniki badań - wyniki wyborów 4 czerwca 1989, Warszawa 1990, red. L. Kolarska-Bobińska, P. Łukasiewicz, Z. W. Rykowski, s. 95-142. 39) „Dziennik Ustaw” 1989, nr 29, poz. 154. 40) A. W. Lipiński, Plebiscyt..., s. 52. 41) A. Machcewicz, Historia sentymentalna. „Gazeta Wyborcza” w latach 1989-90, „Więź” 1995, nr 7, s. 136. 42) A. Dudek, T. Marszałkowski, Walki uliczne..., s. 246. 43) Tajne dokumenty Biura Politycznego..., s. 298. 44) A. Małkiewicz, Wybory czerwcowe..., s. 35. 45) Tajne dokumenty..., s. 369. 46) J. Kuropieska, Jak kandydowałem na senatora, „Zeszyty Historyczne” (Paryż), 1990, nr 91, s. 141. 47) Cyt za: Koniec epoki..., s. 31-32. 48) E. Śmiłowski, Czerwcowe wybory parlamentarne w sondażach CBOS [w:] Wyniki badań, s. 35, 57. 49) B. Dudek, Wybory czerwcowe..., s. 149. 50) A. Florczyk, T. Żukowski, Nowa geografia polityczna Polski [w:] Wyniki badań..., s. 289; K. Jasiewicz, Zachowania wyborcze w świetle badań z serii „Polacy” [w:] ibidem, s. 189-190. 51) „Gazeta Wyborcza” z 6 VI 1989 r. 52) M. F. Rakowski, Jak to się stało..., s. 229. 53) Rok 1989..., s. 199-200. 54) Koniec epoki..., s. 37. 55) Tajne dokumenty..., s. 400. 56) A. Małkiewicz, Wybory czerwcowe..., s. 66-69. 57) Tajne dokumenty Biura Politycznego..., s. 400. 58) J. Skórzyński, Ugoda..., s. 274. 59) P. Raina, Rozmowy z władzami PRL..., s. 450, 452. 60) M. Kozakiewicz, Byłem marszałkiem kontraktowego..., Warszawa bdw, s. 131. 61) „Gazeta Wyborcza” z 24 czerwca 1989. 62) Cyt. za: Z. Domarańczyk, 700 dni Mazowieckiego, Warszawa 1990, s. 12. 63) Cyt. za: J. Skórzyński, Ugoda..., s. 278. 64) „Tygodnik Solidarność” z 14 lipca 1989. 65) M. Kozakiewicz, Byłem marszałkiem..., s. 24-25. 66) „Gazeta Wyborcza” z 21 lipca 1989. 67) Cyt. za: Rok 1989..., s. 230. 68) Cyt. za: Z. Domarańczyk, 700 dni..., s. 64-65. 69) R. Malinowski, Wielka koalicja. Kulisy, Warszawa 1992, s. 20-26. 70) Ibidem, s. 30-31,35. 71) J. Rolicki, Zbigniew Bujak: Przepraszam za „Solidarność”, Warszawa 1991, s. 137. 72) Cyt. za: Z. Domarańczyk, 700 dni..., s. 88, 106, 108; zob. także W. Kuczyński Zwierzenia..., s. 37. 73) Odwrotna strona medalu. Z Jarosławem Kaczyńskim rozmawia Teresa Bochwic, Warszawa 1991, s. 62. 74) M. Henzler, Od nomenklatury do merytokracji, „Polityka” z 11 XI 1989. 75) „Gazeta Wyborcza” z 25 X 1989. 76) Cyt. za: „Rzeczpospolita” z 23 II, 10-11 III i 28-29 IV 1990; zob. także: Z. Najder, Polska polityka zagraniczna 1989-1993: bilans zaniedbań, „Arka” 1994, nr 51, s. 54. 77) A. Hajnicz, Z sobą czy przeciw sobie. Polska-Niemcy 1989-1992, Warszawa 1996, s. 82-93. 78) J. Kurski, Wódz. O Wałęsie - były rzecznik, Warszawa 1991, s. 94. 79) G. Kostrzewa-Zorbas [w:] J. Kurski, P. Semka, Lewy czerwcowy, Warszawa 1992, s. 157-159. 80) G. Lipiec, Grupa Wyszehradzka: powstanie - rozwój - rozkład, „Ad Meritum” 1995, nr 1, s. 72. 81) „Rzeczpospolita” z 9-10 VI 1990. 82) Odczyt K. Skubiszewskiego z 28 XII 1993 [w:] Pozycja Polski w Europie, red. D. Poplawski, Warszawa 1993, s. 12. 83) Polityka gospodarcza okresu transformacji, red. M. Dąbrowski, Warszawa 1995, s. 11-13. 84) W. Kuczyński, Zwierzenia..., s. 118-119. 85) W. Wilczyński, Trudny powrót Polski do gospodarki rynkowej [w:] Drogi wyjścia z polskiego kryzysu gospodarczego, red. W. Dymarski, Warszawa-Poznań 1993, s. 24. 86) A. S. Bratkowski, Wyniki gospodarcze w l. 1990-1991 - próba oszacowania błędów metodologicznych i luk w statystyce [w:] Polityka gospodarcza..., s. 36, 42. 87) S. Kowalski, Narodziny III Rzeczypospolitej, Warszawa 1996, s. 37. 88) W. Kuczyński, Zwierzenia..., s. 163-165; L. Lamparski, Policja bez tajemnic, Warszawa 1993, s. 99-100. 89) L. Balcerowicz, 500 dni. Szok kontrolowany, Warszawa 1992, s. 77. 90) Między państwem a rynkiem. Dylematy polityki gospodarczej Polski, Warszawa 1994, s. 81. 91) Cyt. za: T. Torańska, My, Warszawa 1994, s. 5. 92) „Dziennik Ustaw” z 1989, nr 75, poz. 444. 93) Spór o Polskę. Z Aleksandrem Hallem rozmawiają Ewa Polak i Mariusz Kobzdej, Warszawa 1993, s. 49. 94) „Gazeta Wyborcza” z 10 i 25 I 1990. 95) W. Bereś, J. Skoczylas, General Kiszczak.., s. 278. 96) „Dziennik Ustaw” z 1990, nr 30, poz. 179-181. 97) W. Bereś, K. Burnetko, Gliniarz z „Tygodnika”. Rozmowy z byłym ministrem spraw wewnętrznych Krzysztofem Kozłowskim, Warszawa 1991, s. 41; M. Henzler, Prześwietlanie SB, „Polityka” z 18 VIII 1990. 98) I. Czyżewski, Trzęsienie ziemi w MON, Warszawa 1993, s. 49. 99) Ibidem, s. 41. 100) Ibidem, s. 63, 66; M. Grocki, Konfidenci są wśród nas..., Warszawa bdw., s. 26-27. 101) „Dziennik Ustaw” z 1990, nr 16, poz. 95 i 96. 102) Elekcja samorządowa: maj 1990. Raport z badania wyborów do rad gminnych w Polsce wykonany dla Zespołu Badań Europy Wschodniej, „Samorząd Terytorialny” 1994, nr 1-2, s. 41; zob. także: „Rzeczpospolita” z 2-3 VI1990. 103) Zanim stanę przed Trybunałem. Z Mieczysławem Rakowskim rozmawia Dariusz Szymczycha, Warszawa bdw, s. 104—105. 104) Cyt. za: Z. Domarańczyk, 100 dni..., s. 251. 105) „Gazeta Wyborcza” z 6 XI 1989. 106) J. Kuroń, Moja zupa, Warszawa 1991, s. 49. 107) „Rzeczpospolita” z 31 I 1990 r. 108) J. Machejek, J. Olczyk, A. Machejek, Kwaśniewski: „nie lubię tracić czasu!”, Łódź 1995, s. 6162; Programy partii i ugrupowań parlamentarnych 1989—1991, cz. 1, opr. I. Słodkowska, Warszawa 1995, s. 99. 109) M. Dehnel-Szyc, J. Stachura, Gry polityczne. Orientacje na dziś, Warszawa 1991, s. 101-109. 110) M. Chmaj, M. Żmigrodzki, Status prawny partii politycznych w Polsce, Toruń 1995, s. 24. 111) B. Dudek, Geneza i działalność postsolidarnościowych partii politycznych w latach 1989-1991, Kraków 1995, mps pracy doktorskiej w Bibliotece Jagiellońskiej, s. 81-118. 112) „Dziennik Ustaw” z 1990, nr 54, poz. 312; zob. także M. Chmaj, M. Żmigrodzki, Status prawny..., s. 41-45. 113) „Gazeta Wyborcza” z 26 VI 1989. 114) „Gazeta Wyborcza” z 6-8 X 1989. 115) „Konfrontacje” 1990, nr 5, s. 10. 116) J. Kurski, Wódz..., s. 87. 117) „Tygodnik Solidarność” z 15 XII 1989. 118) Czas na zmiany. Z Jarosławem Kaczyńsldm rozmawiają Michał Bichniewicz i Piotr M. Rudnicki, Warszawa bdw, s. 26. 119) W. Kuczyński, Zwierzenia..., s. 111. 120) Cyt. za: R. Boys, Nagi prezydent. Życie polityczne Lecha Wałęsy, Londyn 1995, s. 271. 121) W. Kuczyński, Zwierzenia..., s. 189; L. Wałęsa, Droga do wolności, Warszawa 1991, s. 187. 122) Z. Najder, Jaka Polska. Co i komu doradzałem, Warszawa 1993, s. 63. 123) J. Kuroń, Spoko! czyli kwadratura koła, Warszawa 1992, s. 197; J. Kurski, Wódz..., s. 23; Spór o Polskę..., s. 82-83. 124) J. Kurski, Wódz..., s. 123; Odwrotna strona..., s. 101. 125) B. Dudek, Dekompozycja „Solidarności”, „Ad Meritum” 1995, nr 1, s. 35-37. 126) Czas na zmiany..., s. 60; J. Kaczyński [w:] T. Torańska, My, s. 122. 127) „Gazeta Wyborcza” z 14 V 1990. 128) B. Dudek, Dekompozycja..., s. 37-40; Deklaracja założycielska ROAD [w:] Programy partii i ugrupowań parlamentarnych 1989-1991, opr. I. Słodkowska, cz. I, Warszawa 1995, s. 212213; S. Kowalski, Narodziny..., s. 51. 129) J. Kurski, Wódz..., s. 39-41. 130) Komitety Obywatelskie. Powstanie - rozwój - upadek?, red. T. Borkowski, A. Bukowski, Kraków 1993, s. 221-222. 131) „Gazeta Wyborcza” z 26 VI 1990; J. Szczęsny, Gorycz demokracji, „Tygodnik Solidarność” z 29 VI 1990. 132) Z.Najder, Jaka Polska..., s. 123-124. 133) Komitety Obywatelskie..., s. 223, 225. 134) S. Gebethner, Geneza i tło polityczno-ustrojowe wyborów prezydenckich [w:] Dlaczego tak głosowano. Wybory prezydenckie '90, red. S. Gebethner i K. Jasiewicz, Warszawa 1993, 28. 135) J. Kurski, Wódz..., s. 24-25, 28; Odwrotna strona..., s. 116. 136) M. Kozakiewicz, Byłem marszałkiem..., s. 143-147. 137) S. Gebethner, Geneza i tło..., s. 41. 138) Program prezydencki Romana Bartoszcze, ulotka; P. Paluch, PSL w systemie partyjnym Rzeczypospolitej, Toruń 1995, s. 109-112. 139) S. Gebethner, Geneza i tło..., s. 51. 140) Bitwa o Belweder, red. M. Grabowska i I. Krzemiński, Warszawa 1991, s. 40-47, 333-340; J. Bralczyk, M. Mrozowski, Prezydencka kampania wyborcza w telewizji [w:] Dlaczego..., s. 164165. 141) J. Bralczyk, M. Mrozowski, Prezydencka..., s. 164. 142) Cyt. za: Bitwa o..., s. 17. 143) R. Boys, Nagi prezydent..., s. 288. 144) A. Machcewicz, Historia sentymentalna..., s. 149. 145) A. Dudek, M. Gawlikowski, Leszek Moczulski: Bez wahania, Kraków 1993, s. 214. 146) Leszek Moczulski twoim kandydatem na prezydenta Rzeczpospolitej, ulotka wyborcza z 1990 r. 147) K. Jasiewicz, Polski wyborca w dziesięć lat po Sierpniu [w:] Dlaczego..., s. 113. 148) Bitwa o..., s. 56-68, 157-160, 363-365; D. Macieja, Stan wrzenia, „Tygodnik Solidarność” z 14 XII 1990; W. Pawłowski, Stan świadomości, „Polityka” z 1 XII 1990. 149) Bitwa o..., s. 192. 150) „Gazeta w Krakowie” (lokalny dodatek „Gazety Wyborczej”) z 18 X 1990; J. Kluzik, Wy określicie prezydenturę, „Tygodnik Solidarność” z 9 XI 1990. 151) Teczki liberałów, skompletowali J. Paradowska, J. Baczyński, Poznań 1993, s. 132-133. 152) T. Żukowski, Wyniki głosowania: mapa polityczna polski jesienią 1990 [w:] Dlaczego..., s. 61-90; K. Jasiewicz, Polski wyborca... [w:] ibidem, s. 91-117; J. Bartkowski, J. Raciborski, Wybory Prezydenta RP: kampania wyborcza i wyniki [w:] Wybory i narodziny demokracji w krajach Europy Środkowej i Wschodniej, red. J. Raciborski, Warszawa 1991, s. 125-164. 153) Bitwa o..., s. 103; J. Kofman, Komentarz na wiosnę, „Krytyka” 1991, nr 34-35, s. 7. 154) M. Kozakiewicz, Byłem marszałkiem..., s. 149-150. 155) Wypowiedź spisana z taśmy wideo. 156) J. Bartkowski, J. Raciborski, Wybory..., s. 157. 157) Wypowiedź spisana z taśmy wideo. 158) Bitwa o..., s. 320-323; K. Gembura-Chmielewski, Emocje po pierwszej turze wyborów [w:] Polski wyborca '90. Psychospołeczne studia nad wyborami prezydenckimi, t. l, Warszawa 1991, s. 1123; Kalendarium drugiej tury wyborów prezydenckich, „Tygodnik Solidarność” z 14 XII 1990. 159) J. Bartkowski, J. Raciborski, Wybory..., s. 158-160; T. Żukowski, Wyniki głosowania..., s. 70-74. 160) Cyt. za: J. Kurski, P. Semka, Lewy czerwcowy, s. 28. 161) Cyt. za: T. Torańska, My, s. 222. 162) Z. Najder, Jaka Polska..., s. 180. 163) J. K. Bielecki, Liberalizm stosowany, „Przegląd Polityczny” 1991, nr 1, s. 9; T. Torańska, My, s. 34-35. 164) „Gazeta Wyborcza” z 16 i 23 X 1991. 165) M. Miszalski, Z więzienia do Sejmu: Niesiołowski, Łódź 1992, s. 64. 166) M. Chmaj, Sejm „kontraktowy” w transformacji systemu politycznego Rzeczypospolitej Polskiej, Lublin 1996, s. 156-158. 167) „Gazeta Wyborcza” z 7 VI 1991. 168) „Gazeta Wyborcza” z 27 VI 1991; „Polityka” z 6 VIII 1991. 169) M. Chmaj, Sejm „kontraktowy”..., s. 142-147. 170) Rocznik statystyczny 1996, Warszawa 1996, s. LXXI, 135; M. Dąbrowski, Polityka gospodarcza..., s. 47; Między państwem a rynkiem..., s. 128; Raport o stanie państwa rządu J. K. Bieleckiego, opr. J. Bukowski, Warszawa 1992, s. 31, 37. 171) „Tygodnik Gdański” z 17 II 1991. 172) Zapoczątkowało to coraz większe niesnaski między prezydentem a Komitetem, którego członkowie - coraz ostentacyjniej ignorowani przez Wałęsę - podali się w sierpniu do dymisji. 173) L. Balcerowicz, 800 dni..., s. 101. 174) Między państwem a..., s. 68. 175) Raport..., s. 21; K. Kloc, Strajki w III Rzeczypospolitej, „Obserwator Codzienny” z 28 IV 1992. Opracowana w GUS Informacja o sytuacji gospodarczej w okresie sierpień-wrzesień 1991 r. wraz z elementami prognozy ostrzegawczej, Warszawa 1991, s. 70, wspominała o aż 292 strajkach w okresie pierwszych trzech kwartałów 1991 r. 176) „Gazeta Wyborcza” z 31 VIII-1 IX 1991. 177) „Gazeta Wyborcza” z 2 IX 1991; K. Leski, Budżetowy pucz, „Spotkania” z 11 IX 1991. 178) „Gazeta Wyborcza” z 11 i 16 IX 1991. 179) M. Chmaj, Sejm „kontraktowy”..., s. 131-133. 180) K. Bednarz, Alfabet afer III RP, bmw, bdw, s. 27-29, 164-165, 193-200, 230-232. 181) Cyt. za: T. Torańska, My, s. 73. 182) R. Boys, Nagi prezydent..., s. 329. 183) Cyt. za: Z. Najder, Polska polityka..., s. 58. 184) P. Deszczyński, M. Szczepaniak, Grupa Wyszehradzka. Współpraca polityczna i gospodarcza, Toruń 1995, s. 12-17,107; A. Grąjewski, Przyszłość Grupy Wyszehradzkiej, „Biuletyn Programowy Grupy Windsor” nr 5 z X 1996. 185) A. Hajnicz, Ze sobą..., s. 127. 186) L. Balcerowicz, 800 dni..., s. 135. 187) K. Kik, Europa Środkowo-Wschodnia w poszukiwaniu koncepcji bezpieczeństwa (1989-1994), Warszawa 1994, s. 72-73; Z. Najder, Polska polityka..., s. 58-61. 188) J. Gowin, Kościół po komunizmie, Kraków 1995, s. 140-146, 154; B. Górowska, G. Rydlewski, Regulacje prawne stosunków wyznaniowych w Polsce. Zbiór przepisów i dokumentów, Warszawa 1992, s. 138-152, 222-225. 189) „Gazeta Wyborcza” z 26-27 I 1991. 190) J. Gowin, Kościół..., s. 104-109; S. Kowalski, Narodziny..., s. 67. 191) Cyt. za: Kronika 1991, Warszawa 1992, s. 66. 192) Cyt. za: K. Łabędź, Partie polityczne w Polsce - niektóre aspekty reprezentacji interesów [w:] Studia nad systemem reprezentacji interesów, t. I, Kraków 1992, red. J. Hausner, s. 131. 193) B. Dudek, Geneza i działalność..., s. 222-243; Programy partii..., t. II, s. 9, 13, 15-31,210-240,291. 194) Polskie partie polityczne. Charakterystyki, dokumenty, red. K. Paszkiewicz, Wrocław 1996, s. 112-113, 154-155. 195) „Życie Warszawy” z 11 X 1991. 196) B. Dudek, Geneza i działalność..., s. 243-252. 197) Ibidem, s. 285-286; M. Dehnel-Szyc, J. Stachura, Gry polityczne..., s. 176-182; Komitety Obywatelskie..., s. 229-230. 198) „Gazeta Wyborcza” z 13 V 1991; Polskie partie polityczne..., s. 107-109. 199) „Dziennik Ustaw” 1991 nr 58, poz. 246 oraz „Dziennik Ustaw” 1991 nr 59, poz. 252. 200) Pełny wykaz komitetów zamieszczony został w pracy Polska scena polityczna a wybory, red. S. Gebethner, s. 269-273. 201) „Gazeta Wyborcza” z 19 IX, 23 IX i 10 X 1991. 202) J. J. Wiatr, „Krótki” Sejm. Wszystko o Parlamentarnym Klubie SLD, Warszawa 1993, s. 16; „Gazeta Wyborcza” z 20 II 1992. 203) Telewizyjne audycje wyborcze SLD z października 1991. 204) K. Naszkowska, Chłopi idą osobno, „Gazeta Wyborcza” z 27 IX 1991; Audycje wyborcze PSL-SP i PL z października 1991. 205) „Gazeta Wyborcza” z 8 X 1991; A. Dudek, M. Gawlikowski, Leszek Moczulski..., s. 221; Co robić...?, ulotka wyborcza KPN. 206) „Gazeta Wyborcza” z 16 IX 1991; audycje wyborcze NSZZ „Solidarność” z października 1991; T. Żukowski, Wybory parlamentarne '91 [w:] „Studia Polityczne” 1992, nr 1, s. 45. 207) Unia o..., Warszawa 1991, s. 45; telewizyjne audycje wyborcze UD z października 1991. 208) „Gazeta Wyborcza” z 18 IX 1991 r.; B. Dudek, Geneza i działalność..., s. 299-304. 209) B. Dudek, Geneza i działalność..., s. 285-299. 210) „Gazeta Wyborcza” z 30 IX, 22 X, 24 X, 6 XI i 7 XI 1991; J. Gowin, Kościół..., s. 46-52. 211) „Dekalog PPPP”, ulotka wyborcza; „Gazeta Wyborcza” z 6 XI 1991 r.; telewizyjne audycje PPPP z października 1991. 212) „Gazeta Wyborcza” z 15 XI 1991. 213) R. Markowski, Polscy „non-voters” [w:] „Studia Polityczne” 1992, nr 1, s. 19-33. 214) Jasno wskazują na to symulacje przeprowadzone przez S. Gebethnera [w:] Polska scena polityczna..., s. 169-192. 215) Cyt. za: B. Dudek, Geneza i działalność..., s. 329. 216) „Gazeta Wyborcza” z 7 XI i 20 XI 1991; T. Żukowski, Wybory..., s. 25-59. 217) J. Kuroń, Spoko..., s. 1. 218) „Gazeta Wyborcza” z 4 i 5 XI 1991. 219) Czas na zmiany..., s. 35; A. Dudek, M. Gawlikowski, Leszek Moczulski…, s. 224. 220) J. Kuroń, Spoko..., s. 195. 221) „Gazeta Wyborcza” z 26 i 27 XI 1991. 222) „Gazeta Wyborcza” z 7-8 XII 1991. 223) „Gazeta Wyborcza” z 9-11 XI1991. 224) T. Torańska, My, s. 144. 225) „Gazeta Wyborcza” z 23 i 24-26 XII 1991. 226) Z. Najder, Jaka Polska..., s. 311, 324. 227) Olszewski: Przerwana premiera. Z Janem Olszewskim rozmawiają Radosław Januszewski, Jerzy Klosiński, Jan Strękowski, Warszawa 1992, s. 79. 228) „Rzeczpospolita” z 16 II1992; J. Baczyński, Orzeł - reszka, „Polityka” z 29 II 1992. 229) Cyt. za: Kronika 1992, Warszawa 1993, s. 8. 230) P. Zaremba, Metoda polityczna Jana Olszewskiego, „Debata” 1994, nr 2, s. 64. 231) Wstępna ocena sytuacji spoleczno-gospodarczej w 1992 roku, wyd. CUP, Warszawa 1993, s. 91. 232) „Polityka” z 9 V 1992. 233) Z. Najder, Jaka Polska..., s. 309. 234) Olszewski: przerwana premiera..., s. 103 235) Stenogram z 7 posiedzenia Sejmu w dniu 1 II 1992 r., s. 202; J. Wiatr, „Krótki” Sejm. Wszystko o Parlamentarnym Klubie SLD, Warszawa 1993, s. 51-52. 236) P. Zaremba, Metoda polityczna..., s. 65. 237) Z. Najder, Jaka Polska..., s. 319. 238) „Gazeta Wyborcza” z 15-16 i 18 II 1992. 239) „Gazeta Wyborcza” z 13, 16,18, 23 III i l IV 1992; „Obserwator Codzienny” z 8 IV 1992. 240) A. Łuczak, 33 dni premiera Pawlaka, Warszawa 1992, s. 7. Warto podkreślić, że w dość podobny sposób atmosferę tych rozmów opisuje J. Kaczyński [w:] T. Torańska, My, s. 153154. 241) Wypowiedź spisana z taśmy wideo. 242) Cyt. za: I. Czyżewski, Trzęsienie ziemi..., s. 140. 243) „Gazeta Wyborcza” z 7 IV 1992; „Polityka” z 18 IV 1992. 244) „Gazeta Wyborcza” z 25-26 IV 1992. 245) „Gazeta Wyborcza” z 28 V 1992. 246) A. Łuczak, 33 dni premiera Pawlaka, Warszawa 1992, s. 14. 247) „Polityka” z 11 IV 1992. 248) Kronika 1992, s. 56; Olszewski: przerwana premiera..., s. 57-60. 249) Teczki czyli widma bezpieki. „Czarny scenariusz” czerwcowego przewrotu, Warszawa 1992, s. 15. 250) Cyt. za: J. Darski, Tajni współpracownicy policji politycznej w państwach postkomunistycznych, Warszawa 1992, s. 10. 251) Cyt. za: J. J. Jackowski, Bitwa o Polskę, Warszawa 1992, s. 50. 252) Cyt. za: Teczki..., s. 40. 253) A. Łuczak, 33 dni..., s. 47; J. Kuroń, Spoko..., s. 238. 254) Propozycja poszerzenia koalicji centroprawicowej, mps w posiadaniu autora. 255) Cyt. za: A. Dudek, M. Gawlikowski, Leszek Moczulski..., s. 233. 256) J. Kuroń, Spoko..., s. 247. 257) „Gazeta Wyborcza” z 5 VI1992; „Nowy Świat” z 6-7 VI 1992; J. Kuroń, Spoko..., s. 247; Olszewski: przerwana premiera..., s. 91, 93; Teczki..., s. 48-85. 258) Wypowiedź spisana z taśmy wideo. 259) „Gazeta Wyborcza” z 6-7 VI, 13-14 VI, 8 VII i 13 IX 1992; „Gazeta Polska” z VI 1993; J. Kuroń, Spoko..., s. 247; „Polityka” z 27 VI i 1 VIII 1992. 260) „Gazeta Wyborcza” z 3 II 1997. 261) „Polityka” z 18 VII 1992. 262) A. Dudek, M. Gawlikowski, Leszek Moczulski..., s. 249. 263) Komunikat z 13 VI i protokół z 16 VI1992 r. [w:] A. Łuczak, 33 dni..., s. 162-163,166-169. 264) „Gazeta Wyborcza” z 26 VI, l, 2, 3, 6 VII 1992; Kronika 1992, s. 74, A. Łuczak, 33 dni..., s. 108109, 112. 265) „Polityka” z 25 VII 1992. 266) „Gazeta Wyborcza” z 6, 8, 13 VII 1992; T. Torańska, My, s. 163-165; M. Kot, Rząd Hanny Suchockiej - okoliczności powstania, działanie, upadek, mps, s. 1-2. 267) „Rzeczpospolita” z 1 III 1993. 268) „Gazeta Wyborcza” z 17-18 X i 23 XI 1992. 269) „Polityka” z 27 II 1993; „Gazeta Wyborcza” z 17,18 IX, 5, 8,12,19 X, 28-29 XI 1992 i 29 III 1993. 270) J. Baczyński, W takt paktu, „Polityka” z 6 III 1993; K. M. Ujazdowski, R. Matyja, Równi, równiejsi. Rzecz o związkach zawodowych w Polsce, Warszawa 1993, s. 36-47. 271) Sytuacja społeczno-gospodarcza w 1993 roku, wyd. CUP, Warszawa 1994, s. 4-26, 128; Rocznik statystyczny 1996, s. 133, 135; Europa Środkowo-Wschodnia 1992, Warszawa 1994, s. 143-144. 272) „Gazeta Wyborcza” z 4 V 1993 i 8-9 II 1997; „Polityka” z 27 III 1993; J. J. Wiatr, „Krótki” Sejm..., s. 67. 273) „Polityka” z 4 IX 1993. 274) W. Misiąg, Finanse publiczne w Polsce. Przewodnik, Warszawa 1996, s. 220. 275) „Gazeta Wyborcza” z 26 IV 1993; „Rzeczpospolita” z 26 IV i 21 V 1993. 276) Gazeta Wyborcza" z 11, 23-24, 30-31 I i 2 II 1993; “Rzeczpospolita" z 23-24, 28, 30-31 I i 2 II 1993. 277) „Rzeczpospolita” z 6-7, 13-14, 20-21 III i 1 IV 1993; „Gazeta Polska” z IV 1993; „Słowo Polskie” z 5-6 VI 1993; K. Kościesza, Największe skandale w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy w Polsce, Gdańsk 1994, s. 89-95. 278) „Gazeta Wyborcza” z 19 V, 4, 5-6 i 7 VI 1993 „Rzeczpospolita” z 19 V, 4 i 5-6 VI 1993. 279) „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita” z 26 IV 1993. 280) „Gazeta Wyborcza” z 7 XII 1992. 281) „GazetaWyborcza” z 22 III 1993 „Polityka” z 14 XI 1992; J. J. Wiatr, „Krótki” Sejm..., s. 36-37. 282) K. Bednarz, Alfabet afer..., s. 47-48, 143-149, 165-166, 233-234. 283) J. J. Wiatr, „Krótki” Sejm..., s. 29. 284) S. Gebethner, Osiemnaście miesięcy..., s. 9; K. Sobolewska-Myślik, Sejm w opiniach parlamentarnych i w oczach opinii publicznej [w:] Model polskiego parlamentu, red. M. Grzybowski, Kraków 1996, s. 177-188. 285) „Polityka” z 13 III 1993. 286) „Gazeta Wyborcza” z 15 XII 1992, 9 i 16 II 1993; Kronika 1992, s. 129; Europa Środkowo-Wschodnia 1993, Warszawa 1995, s. 254. 287) L. Mażewski, Tworzenie III Rzeczypospolitej, „Biuletyn Informacyjny KLD” nr 6 z 1991, s. 12. 288) M. Chmaj, Sejm „kontraktowy”..., s. 132-134; Projekty konstytucyjne 1989-1991, red. M. Kallas, Warszawa 1992, s. 19-94. 289) „Założenia projektu Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej” [w:] Projekty konstytucyjne..., s. 141. 290) Projekty KPN, PSL i SD [w:] Projekty konstytucyjne..., s. 95-187. 291) „Gazeta Wyborcza” z 26 XI 1991. 292) „Gazeta Wyborcza” z 30 XI - 1 XII 1991. 293) K. Łabędź, Koncepcje parlamentu w okresie zmian ustrojowych (1989-1992) [w:] Model polskiego..., s. 133-134. 294) „Gazeta Wyborcza” z 4 II 1992. 295) „Gazeta Wyborcza” z 11 III 1992. 296) „Dziennik Ustaw” nr 67 z 1992 r. poz. 336. 297) „Polityka” z 8 VIII 1992. 298) „Dziennik Ustaw” nr 84 z 1992 r. poz. 426. 299) J. Czajowski, Organy naczelne Rzeczypospolitej w świetle ustawy konstytucyjnej z 17 października 1992, Kraków 1993, s.61. 300) „Rzeczpospolita” z 19 V, 25 VII, 9 i 25 VIII 1994. 301) „Dziennik Ustaw” nr 17 z 1993 r.; J. J. Wiatr, „Krótki” Sejm..., s. 53-61. 302) „Gazeta Wyborcza” z 8 X 1992. 303) Z. Czubiński, Prawnomiędzynarodowe aspekty członkostwa Polski w NATO, „Ad Meritum”, 1996, nr 3, s. 51-55. 304) „Rzeczpospolita” z 23 VI 1993. 305) Cyt. za: G. Lipiec, Grupa Wyszehradzka..., s. 74. 306) W. Gill, N. Gill, Stosunki Polski..., s. 27-31; „Rzeczpospolita” z 25 i 28 V 1993. 307) P. Kuglarz, F. Zoil, Małżeństwo konkordatowe, Kraków 1994; J. Wisłocki, Konkordat polski 1993. Tak czy nie?, Poznań 1993, s. 131-149. 308) „Polityka” z 20 II i 8 V 1993; zob. J. J. Wiatr, Wybory parlamentarne 19 września 1993: przyczyny i następstwa, Warszawa 1993, s. 37. 309) „Rzeczpospolita” z 29 IV 1993. 310) „Polityka” z 29 V 1993. 311) „Gazeta Wyborcza” z 13 V 1993. 312) Cyt. za: Z. J. Hirsz, Historia polityczna Polski 1939-1993, Białystok 1996, s. 385. 313) „Rzeczpospolita” z 27 V 1993. 314) „Gazeta Wyborcza” z 24 V 1993; „Rzeczpospolita” z 26 V 1993. 315) „Gazeta Wyborcza” z 29-30 V, 1 i 2 VI 1993; „Polityka” z 5 VI 1993; „Rzeczpospolita” z 2930 V 1993. 316) „Gazeta Wyborcza” z 17 II, 16 IV, 21 V, 29-30 V i 2 VI 1993; „Rzeczpospolita” z 16 IV i 28 V 1993. 317) „Dziennik Ustaw” 1993, nr 45, poz. 205; S. Gebethner, System wyborczy: deformacja czy reprezentacja? [w:] Wybory parlamentarne 1991 i 1993, red. S. Gebethner, Warszawa 1995, s. 19-20; Słownik polityki, red. M. Bankowicz, Warszawa 1996, s. 51-52, 180, 245-246. 318) S. Gebethner, System wyborczy..., s. 33; M. Mosakowska, J. Paradowska, Hałas optymistyczny, „Polityka” z 8 V 1993. 319) „Gazeta Pomorska” z 14-15 VIII 1993; „Rzeczpospolita” z 9 VII, 11 VIII i 3 IX 1993; Telewizyjne audycje wyborcze SLD z IX 1993. 320) „Gazeta Wyborcza” z 4,10 i 30 VIII 1993; „Rzeczpospolita” z 22 VII, 4, 26 i 30 VIII 1993; Telewizyjne audycje wyborcze UP z IX 1993. 321) E. Pietrzyk-Zieniewicz, A. Zieniewicz, Wizerunki autoreprezentacyjne ważniejszych ugrupowań politycznych w telewizyjnej kampanii wyborczej w roku 1993 [w:] Wybory parlamentarne..., s. 108; „Gazeta Wyborcza” z 4 VIII 1993; „Rzeczpospolita” z 18,25 VIII, 10 IX 1993; Telewizyjne programy wyborcze PSL z IX 1993. 322) „Gazeta Wyborcza” z 26 IV, l i 6IX 1993; „Rzeczpospolita” z 26 IV i 27 VIII 1993; R. Geremek, Koło fortuny KPN-u, „Polityka” z 7 VIII 1993; Materiały i audycje wyborcze KPN z IX 1993. 323) „Gazeta Wyborcza” z 27-18 III, 11,15,21,25,29 VI, 13,23,27 VII i 7-8 VIII 1993; „Rzeczpospolita” z 6 IV, 11, 17, 19-10 VI, 10, 20 130 VIII 1993; M. Janicki, Prezydenckie karty, „Polityka” z 10 VII 1993; Materiały wyborcze oraz programy telewizyjne BBWR z IX 1993. 324) „Polityka” z 3 VII 1993. 325) E. Pietrzyk-Zieniewicz, A. Zieniewicz, Wizerunki..., s. 104 326) „Gazeta Wyborcza” z 28 VI, 28 VII i 10 IX 1993; „Rzeczpospolita” z 19 VII 1993; Materiały i telewizyjne audycje wyborcze UD z IX 1993. 327) „Rzeczpospolita” z 20 VII i 16 IX 1993; Materiały i audycje telewizyjne KLD z IX 1993. 328) „Gazeta Wyborcza” z 28 VI 1993; Materiały i audycje wyborcze NSZZ „Solidarność” z IX 1993. 329) „Biuletyn ZChN” nr 12-18 z 30 XI 1993; „Gazeta Wyborcza” z 24 i 27 VIII 1993; „Rzeczpospolita” z 17 i 27 VIII 1993; Materiały i audycje wyborcze ZChN z IX 1993. 330) „Rzeczpospolita” z 21 VI, 2, 27 VII, 2 VIII, 1 i 13 IX 1993; Materiały i audycje telewizyjne PC-ZP z IX 1993. 331) „Rzeczpospolita” z 25 VIII 1993; Materiały i telewizyjne audycje wyborcze KdR z IX 1993. 332) Analizy elektoratu przeprowadzone przez INFAS i OBOP; „Rzeczpospolita” z 21 IX 1993; J. Paradowska, M. Janicki, R. Markowski, Mapa mandatów, „Polityka” z 2 X 1993; Wybory parlamentarne..., s. 41-48, 220-246. 333) J. J. Wiatr, Wybory parlamentarne 19 września 1993: przyczyny i następstwa, Warszawa 1993, s. 88. 334) „Nowy Tygodnik Płocki” z 9 X 1994. 335) „Gazeta Wyborcza” z 22,27,28,29 IX i 14 X 1993; „Rzeczpospolita” z 24,27 IX i 14 X 1993. 336) „Polityka” z 23 X 1993; Zamierzenia i rezultaty działania Rządu Koalicyjnego Waldemara Pawlaka, Warszawa 1995, s. 5-28. 337) J. Machejek, J. Olczyk, A. Machejek, Kwaśniewski..., s. 103; zob. także „Rzeczpospolita” z 26 X 1993. 338) Zamierzenia i rezultaty..., s. 7. 339) Bank Śląski, „Życie Gospodarcze” z 16 IV 1995. 340) „Rzeczpospolita” z 5-6, 7,9 II, 26-27 III, 30 III 1994; Kronika 1994, Warszawa 1995, s. 14, 17, 43. 341) „Gazeta Wyborcza” z 23 IX 1994. 342) Rocznik statystyczny 1996, s. 88. 343) „Polityka” z 18 VI, 9 i 16 VII, 10 IX, 29 X, 19 XI 1994. 344) „Dziennik Polski” z 25 II 1994; M. Pęczak, Kto krzyczy, kto milczy, „Polityka” z 17 XII 1994. 345) Cyt. za: J. Paradowska, M. Janicki, Rząd się sam nie wygada, „Polityka” z 18 III 1995. 346) „Rzeczpospolita” z 23 II 1993. 347) „Polityka” z 30 IV 1994; Kronika 1994..., s. 43, 46. 348) „Rzeczpospolita” z 13 i 14 X 1994. 349) J. Machejek, J. Olczyk, A. Machejek, Kwaśniewski..., s. 104-105. 350) „Rzeczpospolita” z 6 XII 1994. 351) Wojna o media. Kulisy Krajowej Rady RTV. Z Ryszardem Benderem rozmawia Maciej Łętowski, Warszawa 1994, s. 36. 352) „Dziennik Ustaw” z 1994, nr 62, poz. 264. 353) „Rzeczpospolita” z 4 VII, 24 i 28 IX 1994; J. Podgórska, Prawo do ofiar?, „Polityka” z 1 X 1994; P. Sarzyński, PolSat w sądowych obłokach, „Polityka” z 20 VIII 1994; R. Bender, Wojna o..., s. 51-76, 101-123; M. Markiewicz, Flaczki belwederskie, Warszawa 1994, s. 111-142. 354) Kronika 1994..., s. 134. 355) „Rzeczpospolita” z 31 I 1995. Te same badania wykazały również, że SLD stał się popularniejszy wśród mieszkańców wsi niż PSL. 356) M. Beylin, Dziennik kampanii wyborczej. Klapa '95, Warszawa 1995, s. 64. 357) „Wieczór Wybrzeża” z 12 X 1994; Cudze błędy, „Polityka” z 14 I 1995. 358) „Polityka” z 21 I 1995. 359) Cudze błędy..., art. cyt; Nawet sierżant ma swój honor, „Polityka” z 6 V 1995, 360) „Rzeczpospolita” z 7-8 I 1995. 361) „Rzeczpospolita” z 30 i 31 I, 3 i 6 II 1995. 362) J. Machejek, J. Olczyk, J. Machejek, Kwaśniewski..., s. 114-115. 363) „Polityka” z 22 X 1994. 364) „Rzeczpospolita” z 16 i 18-19 II 1995. 365) M. Henzler, B. W. Olszewska, Wierzchołek piramidy, „Polityka” z 26 VIII i 2 IX 1995. 366) „Gazeta Wyborcza” z 5 II 1997; Almanach wiedzy powszechnej, Warszawa 1996, s. 140-144; Rocznik statystyczny 1996, s. 135, 146, 666; Strategia dla Polski, „Życie Gospodarcze” z 26 VI 1994. 367) Rocznik statystyczny 1996, s. 133. 368) „Rzeczpospolita” z 2 I 1996. 369) J. Martecka, Rok Lewandowskiego, rok Kaczmarka, „Polityka” z 4 II 1995; J. Mojkowski, Jak wejść w zakręt?, „Polityka” z 5 X 1996. 370) „Rzeczpospolita” z 12 III 1997. 371) M. D. Zdort, Kanapa najmniejsza, „Rzeczpospolita” z 25-26 II 1995. 372) „Dziennik Ustaw” 1994, nr 61, poz. 251. 373) „Rzeczpospolita” z 13 XII 1993 i 21 III 1994. 374) „Rzeczpospolita” z 13 VI 1994. 375) „Polityka” z 2 VII 1994; „Rzeczpospolita” z 22 VI 1994. 376) A. Hall, Zanim będzie za późno. Przed wyborami prezydenckimi, Gdańsk 1994, s. 12. 377) Polskie partie polityczne..., s. 11-13,86-87,202-203. 378) Kronika 1994..., s. 27, 41; „Rzeczpospolita” z 25 IV 1994. 379) M. Grabowska, K. E. Siellawa-Kolbowska, T. Szawiel, Polskie partie polityczne, ich elity, elektoraty oraz zakorzenienie w społeczeństwie, Warszawa 1996, s. 44. 380) M. Beylin, Dziennik kampanii..., s. 103; „Rzeczpospolita” z 3 IV 1995. 381) „Dziennik Ustaw” 1990, nr 67, poz. 398. 382) Zwraca na to uwagę T. Bochwic, Wybory prezydenckie 1995-w prasie polskiej, „Arkana” 1996, nr 2. 383) Zaokrąglone liczby podpisów podaję za „Gazetą Wyborczą” z 29 IX 1995. 384) „Śmiechu Warte” 1995, nr 2; „Gazeta Wyborcza” z 24 X 1995. W charakterystyce L. Bubla oraz wszystkich następnych kandydatów, wykorzystane zostały zapisy wideo telewizyjnych audycji wyborczych z października i listopada 1995. 385) Zob. Tezy programu wyborczego Hanny Gronkiewicz-Waltz, „Przede Wszystkim”, 1995, nr 5. 386) Materiały propagandowe Sztabu Wyborczego J. Korwina-Mikke. 387) P. Bratkowski, Dziś prawdziwych Tymińskich już nie ma, „Gazeta Wyborcza” z 6 XI 1995. 388) Wypowiedź T. Koźluka w programie telewizyjnym „Kandydaci w Dwójce” 12 X 1995. 389) K. Jasiewicz, Wybory prezydenckie 1995 roku a kształtowanie się polskiego systemu partyjnego, „Studia Polityczne” 1996, nr 5, s. 11. 390) „Rzeczpospolita” z 9 V 1995. 391) „Rzeczpospolita” z 21-22 X 1995. 392) M. Beylin, Dziennik kampanii..., s. 266-267. 393) J. Paradowska, A kolor jego jest niebieski, „Polityka” z 9 XII 1995; D. Waniek, „Kwach”. Zapiski sztabowe Danuty Waniek, Warszawa 1995, s. 162. W obozie Jana Olszewskiego mówiono wprost o istnieniu tajnego porozumienia Kwaśniewskiego z Wałęsą. Zob. Wałęsa ułożył się z Kwaśniewskim, „Głos” z 25-26 X 1995. 394) P. Płaneta, R. Chrabąszcz, I tura wyborów prezydenckich 1995 w prasie polskiej [w:] „Zeszyty Prasoznawcze” 1996, nr 1-2, s. 88. 395) Cyt. za: Wygrać prezydenta. Rozmowy Wojciecha Reszczyńskiego z kandydatami na Urząd Prezydenta RP. (Wybory '95), Warszawa 1995, s. 108-109. 396) Polska równych szans, „Gazeta Wyborcza” z 18 X 1995. 397) Waldemar Pawlak - kandydat na Prezydenta RP, druki ulotne. 398) Żeby Polska była Polską. Jan Pietrzak prezydentem, ulotka wyborcza. 399) Rozsądek, sprawiedliwość, zdrowie, bmw, bdw, s. 4, 7. 400) „Rzeczpospolita” z 8-9 IV 1995. 401) „Polityka” z 29 IV 1995. 402) „Gazeta Wyborcza” z 23 X 1995. 403) Głosowanie „sercem” czy „rozumem”? Wpływ sondaży na zachowania wyborcze. Komunikat z badań, CBOS, Warszawa 1995, s. 5. 404) K. Kaszyński, J. Podgórski, Ostatnie dni pierwszej prezydentury Lecha Wałęsy. Jerzy Gwiżdż opowiada o kampanii wyborczej Lecha Wałęsy z 1995 r., Warszawa 1996, s. 65. 405) „Rzeczpospolita” z 8 XI 1995. 406) Preferencje w II turze wyborów przed debatami telewizyjnymi. Komunikat z badań, CBOS Warszawa 1995, s. 2-3. 407) D. Waniek, „Kwach”..., s. 140. 408) “Gazeta Wyborcza" z 25-26 XI1995. 409) Zmiany preferencji wyborczych po debatach telewizyjnych - wyniki badania panelowego, CBOS Warszawa 1995, s. 6-18. KALENDARIUM WYDARZEŃ (I 1996 - IV 1997) 1996 1 I Polska została niestałym członkiem Rady Bezpieczeństwa ONZ na okres 2 lat.) 4 I Poinformowano, że Konstanty Miodowicz przestał być szefem kontrwy-wiadu. 5 I Nowym ministrem obrony został Stanisław Dobrzański. 11 I Marszałek Sejmu wystąpił do prezydenta, by przesunął termin referendum uwłaszczeniowego na 31 III. Zgodnie z zarządzeniem Lecha Wałęsy miało ono odbyć się 18 II, 18 I PSL podjęło decyzję o rozpoczęciu rozmów z SLD na temat rekonstrukcji rządu, obejmującej zmianę premiera. 24 I Prokuratura Warszawskiego Okręgu Wojskowego wszczęła śledztwo w sprawie domniemanej współpracy Józefa Oleksego z obcym wywiadem. 24 I Premier Józef Oleksy podał się do dymisji. 25 I Na wakujący fotel szefa rządu SLD zaproponował M. Borowskiego, W. Cimoszewicza i J. Zycha. Ludowcy natomiast zgłosili kandydaturę Mirosława Pietrewicza. Działacze UW przedstawili prezydentowi kandydaturę Władysława Bartoszewskiego, jako szefa Rządu Odbudowy Wiarygodności Państwa, który miałby być gabinetem ponadpartyjnym, złożonym z fachowców. 27 I Na V Krajowej Konwencji SdRP, Józef Oleksy został wybrany nowym szefem partii. Otrzymał 308 z 325 ważnie oddanych głosów. 1 II Prezydent podpisał ustawę budżetową. Dochody budżetu wynieść mają 100 mld 170 mln zł, a wydatki 109 mld 671 mln zł. 1 II Rozstrzygnięto przetarg na budowę i prowadzenie dwóch sieci cyfrowej telefonii komórkowej GSM. Wygrały dwa konsorcja: Polkomtel i Polska Telefonia Cyfrowa. 1 II Sejm przyjął wstępne sprawozdanie komisji nadzwyczajnej, która badała działania służb specjalnych w sprawie domniemanej współpracy J. Oleksego z agentami obcego wywiadu. Według komisji, służby te działały zgodnie z prawem zbierając informacje oraz przekazując je prezydentowi z pominięciem premiera. Komisja uznała równocześnie, że minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski mógł naruszyć prawo, ujawniając dane operacyjne w trakcie swego wystąpienia w Sejmie 21 XII 1995. 2 II Przewodnicząca OPZZ Ewa Spychalska zawiesiła pełnienie funkcji wiceprzewodniczącej klubu parlamentarnego SLD. Wcześniej, w imieniu OPZZ, domagała się zwiększenia wpływu związku na decyzje podejmowane przez klub SLD. 7 II Koalicja PSL-SLD uzgodniła skład rządu W. Cimoszewicza. W zamian za zgodę PSL na objęcie przez W. Kaczmarka resortu prywatyzacji, SLD zgodził się na zapisanie w aneksie do umowy koalicyjnej, iż decyzje prywatyzacyjne mogą być podejmowane dopiero po zaakceptowaniu przez Radę Ministrów programów prywatyzacji poszczególnych branż. 7 II Powstał rząd Włodzimierza Cimoszewicza. Wicepremierami zostali: Grzegorz Kołodko (bezp.) - minister finansów; Roman Jagieliński (PSL) -minister rolnictwa i gospodarki żywnościowej; Mirosław Pietrewicz (PSL) - szef Centralnego Urzędu Planowania. Obok nich w rządzie znaleźli się: Andrzej Bączkowski (bezp.) - praca i polityka socjalna; Barbara Blida (SLD) - gospodarka przestrzenna i budownictwo; Jacek Buchacz (PSL) - współpraca gospodarcza z zagranicą; Stanisław Dobrzański (PSL) - obrona; Wiesław Kaczmarek (SLD) - przekształcenia własnościowe; Leszek Kubicki (bezp.) - sprawiedliwość; Bogusław Liberadzki (SLD) - transport i gospodarka morska; Leszek Miller (SLD) - szef URM; Zdzisław Podkański (PSL) - kultura i sztuka; Dariusz Rosati (bezp.) - sprawy zagraniczne; Zbigniew Siemiątkowski (SLD) - sprawy wewnętrzne; Klemens Ścierski (PSL) - przemysł i handel; Jerzy Wiatr (SLD) - edukacja; Andrzej Zieliński (bezp.) - łączność; Stanisław Żelichowski (PSL) - ochrona środowiska; Jacek Żochowski (SLD) - zdrowie; Aleksander Łuczak (PSL) - przewodniczący KBN. 8 II Ministrowie spraw zagranicznych i obrony narodowej w oficjalnym liście skierowanym do sekretarza generalnego NATO przyjęli zaproszenie do indywidualnych konsultacji z Sojuszem, przedstawione państwom partnerskim 29 I. 13 II Głosami posłów SLD i PSL, Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej uchwaliła, że zaproponuje Sejmowi umorzenie postępowania o postawienie przed Trybunałem Stanu autorów stanu wojennego. 15 II Rząd W. Cimoszewicza uzyskał w Sejmie wotum zaufania. Poparło go 273 posłów, przeciwko było 87, a 28 wstrzymało się od głosu. 18 II Odbyło się referendum uwłaszczeniowe, w którym udział wzięło 32,4% uprawnionych. Wobec zbyt małej frekwencji jego wyniki nie miały charakteru wiążącego. 24 II Prezesem ZChN został Marian Piłka. W wyborach pokonał on Grzegorza Kazimierskiego oraz Jana Łopuszańskiego. 24-25 II Połączyły się dwa odłamy PPS. Liderem zjednoczonej partii został Jan Mulak, wiceprzewodniczącym KN Piotr Ikonowicz, a przewodniczącym CKW Andrzej Lipski. 28 II Prezes TVP Wiesław Walendziak podał się do dymisji. 5 III Ogłoszono upadłość Pomorskiego Towarzystwa Ubezpieczeniowego „Gryf” S.A. 7 III A. Kwaśniewski podpisał nowelizację ustawy o przejęciu majątku byłej PZPR i wycofał wniesione do niej przez swego poprzednika weto. Ustawa w nowym brzmieniu była korzystna dla SdRP. Potwierdziła, że SdRP jest spadkobierczynią PZPR i może dysponować tą jej częścią majątku, która powstała ze składek członkowskich. 8 III Adam Humer, pułkownik UB, były dyrektor Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, po trwającym ponad dwa i pół roku procesie został uznany winnym i skazany na 9 lat więzienia. 13 III Narastający od pewnego czasu konflikt w KPN doprowadził do usunięcia Krzysztofa Króla ze stanowiska przewodniczącego klubu parlamentarnego tej partii. Zastąpiła go Janina Kraus. 16 III Zwołany z inicjatywy przeciwników Leszka Moczulskiego Kongres KPN zmienił statut i wybrał nowe władze partii. Szefem Rady Politycznej został Adam Słomka. Leszek Moczulski, wybrany na honorowego przewodniczą-cego, uznał Kongres za „nieudaną próbę puczu odsuniętych od wpływu na KPN działaczy”. 18 III Podczas spotkania w Gdańsku przewodniczącego NSZZ „Solidarność” i szefa ROP dyskutowano na temat przyszłych wyborów parlamentarnych. M. Krzaklewski zaproponował utworzenie jak najszerszego obozu posierp-niowego, zaś J. Olszewski optował za tym, by wyłącznie związek i jego partia wspólnie wystąpiły w wyborach. 21 III Unia Chrześcijańsko-Społeczna Kazimierza Morawskiego zgłosiła deklarację przystąpienia do SLD. 28 III Rzecznik ROP, Jacek Kurski, podczas spotkania z mieszkańcami Białegostoku skrytykował M. Krzaklewskiego za pomysł budowania szerokiego bloku wyborczego (obejmującego m.in. UW), zamiast tworzenia koalicji tylko z ROP. Stwierdził, że „to, co mówi Krzaklewski jest zwyczajnym bełkotem, dlatego trzeba spytać przewodniczącego, czy jest mężczyzną i liderem, czy jest babą, która wisi u klamki Wałęsy”. 29 III Rada Nadzorcza TVP odwołała W. Walendziaka ze stanowiska prezesa zarządu TVP. 29 III Sejm zliberalizował przepisy o nabywaniu nieruchomości przez cudzoziemców. 30 III BBWR wybrał nowego Prezesa partii. Został nim Stanisław Kowolik. 3 IV Minister obrony S. Dobrzański podczas wizyty w Moskwie zaproponował odbycie wspólnych ćwiczeń żołnierzy polskich i rosyjskich, utworzenie polsko-rosyjskiego batalionu sił pokojowych oraz rozszerzenie współpracy wojskowo-technicznej między Rosją i Polską. 12 IV Nowym prezesem Zarządu TYP został członek PSL Ryszard Miazek. 17 IV Rozpoczęła się pierwsza od 1929 r. rozprawa przed Trybunałem Stanu. Na ławie oskarżonych zasiedli odpowiedzialni zdaniem Sejmu za „aferę alkoholową” byli ministrowie: Aleksander Mackiewicz, Czesław Kiszczak, Jerzy Ćwiek, Andrzej Wróblewski i Dominik Jastrzębski. 22 IV Prokuratura Warszawskiego Okręgu Wojskowego umorzyła, z powodu niestwierdzenia przestępstwa szpiegostwa, śledztwo przeciwko J. Oleksemu. W uzasadnieniu postanowienia zwrócono uwagę na wiele błędów popełnionych przez oficerów zajmujących się tą sprawą. Władze SdRP wydały z tej okazji oświadczenie głoszące, że zarzuty wobec Oleksego miały charakter prowokacji politycznej: „Obóz Lecha Wałęsy podjął bowiem próbę zmiany układu sił, powstałego w wyniku wyborczych decyzji milionów Polaków. Ten plan się nie udał. Młoda polska demokracja skutecznie odparła się zagrożeniu”. 23 IV W UOP powołana została wewnętrzna komisja, która miała zanalizować działalność oficerów zajmujących się zbieraniem materiałów w sprawie J. Oleksego. Wszyscy funkcjonariusze podlegający ocenie zostali urlopowani. 14 V M. Krzaklewski został zatrzymany na Białorusi przez tamtejsze służby specjalne, a następnie odstawiony do granicy. Delegacja „Solidarności” przebywała na Białorusi na zaproszenie Białoruskich Wolnych Związków Zawodowych. 29 V Nowym szefem UOP został płk Andrzej Kapkowski. W tym samym czasie ogłoszono o odejściu ze służby czterech wysokich rangą funkcjonariuszy UOP (M. Zacharskiego, B. Libery, W. Fonfary, W. Dylewskiego) zajmujących się sprawą Oleksego. 30 V Sejm przyjął ustawę o uposażeniu byłego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Uposażenie przysługiwać ma dożywotnio prezydentom RP wybranym po 1989 r. oraz ostatniemu prezydentowi RP na uchodźstwie Ryszardowi Kaczorowskiemu. 30 V Paweł Moczydłowski, działacz Ruchu Stu, zadał publicznie pytanie: Czy być może nie jest tak, że snuje się podejrzenia, iż za pseudonimami „Kat” stoi nazwisko Aleksandra Kwaśniewskiego, a „Minim” nazwisko Leszka Millera. 1 VI Członkowie sztabów wyborczych H. Gronkiewicz-Waltz, M. Markiewicza, L. Moczulskiego i L. Wałęsy podczas spotkania „7 lat po” ogłosili powstanie inicjatywy „Nowa Polska”, mającej na celu doprowadzenie do wspólnej listy w wyborach parlamentarnych. 4 VI Premier W. Cimoszewicz w radiowych „Sygnałach dnia” powiedział, że agentem „O” jest oficer polskich służb, który został podstawiony do gry operacyjnej w sprawie szpiegowskiej. Pojawiły się spekulacje, że domniemanym agentem był wiceminister SW Andrzej Anklewicz. 8 VI Jeden z posłów UP ujawnił tajny rozkaz szefa UOP płk. A. Kapkowskiego, nakazujący podległym mu jednostkom badanie nastrojów w zakładach pracy. 8 VI Podczas spotkania przedstawicieli NSZZ „Solidarność” oraz kilkunastu ugrupowań prawicowych podpisano deklarację utworzenia Akcji Wyborczej „Solidarność” (AWS). 8 VI Głosami głównego akcjonariusza, czyli Ministra Przekształceń Własnościowych, Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Stoczni Gdańskiej zadecydowało o zaprzestaniu dalszej działalności tego przedsiębiorstwa. Zobligowało to Zarząd do złożenia w sądzie gospodarczym wniosku o ogłoszenie upadłości stoczni. 21 VI Sejm przyjął pakiet dziesięciu ustaw reformujących centralną administrację rządową. 21 VI Zgromadzenie Narodowe odrzuciło projekt przeprowadzenia referendum przedkonstytucyjnego, w którym społeczeństwo wypowiedziałoby się w kilku kluczowych sprawach. 26 VI Rozpoczął obrady VIII Krajowy Zjazd „Solidarności”. Delegaci podjęli uchwałę, że związek wystąpi w wyborach parlamentarnych w ramach Akcji Wyborczej „Solidarność”. 26 VI ROP i NSZZ „S” RI podpisały porozumienie o współpracy wyborczej. 28 VI Sejm odrzucił wniosek o wotum nieufności wobec ministra przekształceń własnościowych. Za wnioskiem głosowało 124 posłów, przeciwko 187 (SLD i 16 ludowców), a 95 wstrzymało się od głosu. 3 VII Sejm zdecydował większością 27 głosów, że konkordat będzie poddany procedurze ratyfikacyjnej po uchwaleniu nowej konstytucji. Za uchwałą w tej sprawie głosowało 199 posłów (SLD, UP i 8 posłów z PSL). 5 VII Uchwalono ustawę o służbie cywilnej. Ustawa wyróżniała stanowiska polityczne w administracji państwowej (ministrów, wiceministrów i ich doradców, wojewodów oraz wicewojewodów), których obsada zmieniałaby się wraz ze zmianą gabinetu. Reszta miała być apolityczna, a w jej hierarchii najwyższe miejsce mieli zajmować: Szef Służby Cywilnej, Sekretarz Rządu, dyrektor generalny ministerstwa i dyrektor generalny Urzędu Wojewódzkiego. 11 VII Polska została 28 członkiem Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). 11 VII Odbyło się inauguracyjne posiedzenie Akcji Wyborczej „Solidarność”, do której obok NSZZ „Solidarność” przystąpiły m.in.: PC, ZChN, BBWR--SW, Koalicja Konserwatywna, PChD, PL, PSL „Mikołajczykowskie”, ChDSP, Stronnictwo Polityki Realnej, RdR (R. Szeremietiewa i S. Węgłowskiego), KPN (L. Moczulskiego i A. Słomki), Prawica Narodowa, Stronnictwo Narodowo-Demokraryczne, NZS, Instytut Lecha Wałęsy i Zjednoczenie Polskie. 26 VII Minister Sprawiedliwości odmówił wystąpienia do Trybunału Konstytucyjnego z wnioskiem o zmianę statutu SdRP, która umożliwiłaby jej delegalizację. Uznał, że niepłacenie długów nie jest działaniem sprzecznym z konstytucją. 29 VII Sąd Wojewódzki w Warszawie uniewinnił Czesława Kiszczaka od zarzutu przyczynienia się do śmierci i zranienia w grudniu 1981 r. górników kopalni „Wujek” i „Manifest Lipcowy”. 8 VIII Sąd ogłosił upadłość Stoczni Gdańskiej. 17 VIII Z inicjatywy K. Skubiszewskiego powstała Rada Polityki Zagranicznej. W jej skład weszły 22 osoby, w tym m.in. T. Mazowiecki, J. K. Bielecki, H. Suchocka, W. Bartoszewski, A. Olechowski. 27 VIII Prokuratura Warszawskiego Okręgu Wojskowego uchyliła postanowienie o tymczasowym aresztowaniu płk. Ryszarda Kuklińskiego i wycofała list gończy za nim. 29 VIII Lech Wałęsa udzielił poparcia Akcji Wyborczej „Solidarność”, zastrzegając jednak, że czyni to pod warunkiem, że związek nie sięgnie po władzę wykonawczą. 30 VIII Sejm (głosami posłów SLD, UP i części UW) zliberalizował ustawę antyaborcyjną, dopuszczając możliwość przerywania ciąży z tzw. względów społecznych. W czasie głosowania większość posłów PSL (w tym W. Pawlak), klubu BBWR-KPN, koła KPN i BBWR-SW opuściła salę. 4 IX Prezydent, na wniosek premiera, odwołał ministra współpracy gospodarczej z zagranicą Jacka Buchacza. Decyzję uzasadniono „potrzebą zagwaranto-wania lepszej dbałości o interesy skarbu państwa” oraz wynikami kontroli NIK w ministerstwie. W szczególności zakwestionowano działania ministra polegające na wnoszeniu majątku państwowego do przedsięwzięć łączących własność prywatną i państwową. PSL uznało tę decyzję za złamanie umowy koalicyjnej. 4 IX Sąd ogłosił upadłość zakładu ubezpieczeń „Hestja S.A”. 10 IX SdRP i UP zostały przyjęte do Międzynarodówki Socjalistycznej. 15 IX Władze UW zaprosiły kierownictwo „Solidarności” i AWS do rozmów na temat wspólnych kandydatów do Senatu oraz do konsultacji programowych. 17 IX Premier powołał pełnomocników do tworzenia nowych ministerstw i likwidatorów starych resortów. Kierownictwo PSL, którego propozycje personalne nie zostały uwzględnione, zerwało mające się odbyć się tego samego dnia spotkanie koalicji. 18 IX Komisja Krajowa NSZZ „solidarność” opowiedziała się przeciwko przyjęciu Unii Wolności do AWS. Odrzucono także ofertę utworzenia z UW wspólnych list wyborczych do Senatu. 20 IX W. Pawlak podczas spotkania z prezydentem po raz kolejny przedstawił inne niż SLD stanowisko w sprawie rekonstrukcji rządu w związku z reformą centrum. PSL postulowało, aby cały gabinet podał się do dymisji, natomiast kierownictwo SLD opowiadało się wymianą poszczególnych ministrów na wniosek premiera. 25 IX Podpisano polsko-rosyjską umowę dotyczącą dostaw gazu. Stanowi ona uzupełnienie porozumienia z 1995 r. o udziale Polski w budowie gazociągu jamalskiego. Podpisując umowę Polska zobowiązała się do odbioru 250 mld metrów sześciennych gazu w ciągu 25 lat. 26 IX Nowym przewodniczym OPZZ został Józef Wiaderny. Zastąpił on Ewę Spychalską, którą mianowano ambasadorem RP na Białorusi. 27 IX Przedstawiciele SLD i PSL podpisali umowę, w której zadeklarowali utrzymanie koalicji obu partii do końca kadencji Sejmu. Ustalono też obsadę nowych ministerstw. PSL, które ostatecznie zrezygnowało z żądania, by do dymisji podał się cały gabinet, otrzymało Ministerstwo Skarbu, stanowisko Głównego Geodety Kraju oraz szefów: Służby Cywilnej i Rządowego Centrum Studiów Strategicznych. 1 X Prezydent wręczył Mirosławowi Pietrewiczowi (PSL) nominację na stanowisko Ministra Skarbu. 3 X Wisława Szymborska została laureatką literackiej Nagrody Nobla. 9 X Głosami posłów PSL, UW, UP, BBWR-KPN i KPN sejmowa komisja lustracyjna za podstawę swoich prac przyjęła projekt ustawy lustracyjnej przygotowany przez PSL, UW i UP. 10 X Powołano Radę Krajową Akcji Wyborczej „Solidarność”. 50% miejsc otrzymał w niej NSZZ „Solidarność”, resztę podzielono pomiędzy pozostałe ugrupowania Akcji. 12-13 X Obradował Kongres Unii Pracy. Ryszard Bugaj został ponownie wybrany na przewodniczącego partii. Postanowiono też, że UP w najbliższych wyborach parlamentarnych wystartuje samodzielnie. 23 X Rząd, wbrew dotychczasowemu stanowisku, zaproponował obniżenie stawek podatku od osób fizycznych oraz podatku od osób prawnych. 23 X Sejm nie przyjął wniosku o postawienie przed Trybunałem Stanu W. Jaruzelskiego i Cz. Kiszczaka, odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu wojennego. 24 X Sejm odrzucił senackie weto wobec liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. 24 X W głosowaniu nad wysokością stawek podatkowych SLD poparł projekt rządu, natomiast PSL opowiedziało się za propozycjami UP. 28 X Ukazała się „Biała Księga”, zawierająca materiały na temat sprawy Oleksego. 30 X Nadzwyczajna Komisja Sejmowa, która badała działania służb specjalnych w sprawie Oleksego, przyjęła za podstawę dokumentu końcowego projekt przewodniczącej Lucyny Pietrzyk (PSL). W ostatniej chwili skreślono wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu A. Milczanowskiego. Opozycyjni posłowie Komisji zadecydowali o przedstawieniu w Sejmie sprawozdania mniejszości, opartego na projekcie Jerzego Ciemniewskiego (UW). 2 XI „Trybuna” ujawniła, że M. Krzaklewski i W. Pawlak ustalili utworzenie po wyborach koalicji rządowej AWS i PSL. Sami zainteresowani zaprzeczyli tej informacji. 5 XI Wojewoda gdański Henryk Wojciechowski (SdRP) cofnął likwidatorowi majątku PZPR Markowi Biernackiemu pełnomocnictwo do egzekwowania od Socjaldemokracji zagarniętego przez nią mienia. 7XI Zmarł Minister Pracy Andrzej Bączkowski. 8XI Sejm uchylił immunitet poselski Ireneuszowi Sekule, któremu zarzucono niegospodarność w okresie sprawowania stanowiska prezesa Głównego Urzędu Ceł. 12XI W. Cimoszewicz rozpoczął pierwszą oficjalną wizytę w Rosji. Jej efektem było wspólne oświadczenie w sprawie liberalizacji handlu oraz ostateczne zamknięcie rozliczeń finansowych z przeszłości. 13 XI Sejmowa Komisja Nadzwyczajna zakończyła pracę, stwierdzając, że UOP w sprawie Oleksego działał nielegalnie. Przedstawiciele opozycji parlamentarnej ocenili natomiast, że oficerowie służb specjalnych nie złamali prawa i naruszyli jedynie niektóre zasady profesjonalnego działania. 21 XI Parlament obniżył stawki podatku od osób fizycznych w 1997 r. do 20, 32 i 44 %, a w 1998 r. do 19, 30 i 40 %. 22 XI Upłynął termin odbioru świadectw udziałowych Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. Odebrało je 97 % uprawnionych. 23 XI W. Pawlak został 695 głosami ponownie wybrany przez Kongres PSL na prezesa tej partii. Jego główny rywal R. Jagieliński otrzymał 402 glosy, a J. Piechociński 120. Szefem Rady Naczelnej został J. Zych. 5 XII Marszałek Senatu Adam Struzik zagroził, że PSL opuści koalicję, jeżeli SLD nadal będzie forsował trójszczeblowy podział administracyjny kraju. 18 XII Sejm uchwalił ustawę o powszechnych ubezpieczeniach zdrowotnych, która wprowadza kasy chorych. 19 XII Sejm przyjął sprawozdanie nadzwyczajnej Komisji, badającej działania służb specjalnych w sprawie Oleksego. Uznano, że funkcjonariusze UOP i MSW naruszyli prawo. Klub parlamentarny SLD zapowiedział, że wystąpi z wnioskiem o postawienie przed Trybunałem stanu A. Milczanowskiego. 1997 1 I Rozłożona na kilka miesięcy reforma rządu weszła w decydującą fazę. Zaczęły działać dwa nowe resorty: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji (Leszek Miller) i Ministerstwo Gospodarki (Wiesław Kaczmarek) oraz kilka urzędów centralnych: Kancelaria Premiera (Grzegorz Rydlewski), Rządowe Centrum Studiów Strategicznych (Mirosław Kuźniuk), Centralny Urząd Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast (Barbara Blida). W ramach reformy centrum obok powyższych utworzono: Ministerstwo Skarbu, Komitet Integracji Europejskiej, Urząd Służby Cywilnej i Urząd Głównego Geodety Kraju. Zlikwidowano: MSW, URM, Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, Ministerstwo Współpracy z Zagranicą, Ministerstwo Przemysłu i Handlu, Centralny Urząd Planowania oraz Ministerstwo Budownictwa. 3 I Na wniosek Leszka Millera premier zdymisjonował Komendanta Głównego Policji nadinsp. Jerzego Stańczyka i powołał na to stanowisko insp. Marka Papałę. Odwołano też ze stanowiska komendanta głównego Straży Granicznej płk. Jana Wojcieszczuka, którego zastąpił płk Andrzej Anklewicz. 3 I Nowym ministrem pracy został Tadeusz Zieliński. 7 I Unię Wolności oraz jej klub parlamentarny opuściło 4 posłów: Wojciech Arkuszewski, Bronisław Komorowski, Zdobysław Milewski i Jan Rokita. 8 I Z UW wystąpiło kolejnych dwóch posłów: Piotr Buczkowski i Andrzej Machowski. Po wystąpieniu z UW grupy 6 posłów klub tego ugrupowania liczył 65 osób. 12 I Powstało Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Utworzyły je: Partia Konserwatywna Aleksandra Halla, Stronnictwo Chrześcijańsko-Ludowe Artura Balazsa oraz grupa Jana Rokity. Nowa partia zadeklarowała zamiar wstąpienia do Akcji Wyborczej „Solidarność”. 16 I Komisja Konstytucyjna Zgromadzenia Narodowego 45 głosami za, przy jednym wstrzymującym się i dwóch przeciw przyjęła projekt Konstytucji. 16 I Posłanka Unii Wolności Katarzyna Piekarska została podsekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji. Równocześnie zawiesiła swoje członkostwo w UW. 18 I ROP zaproponował Akcji Wyborczej „Solidarność” wystawienie wspólnych kandydatów w wyborach do Senatu. 19 I PSL zaproponowało powołanie przez Komisję Konstytucyjną kilkuosobowej grupy parlamentarzystów, która w ciągu miesiąca przeprowadzi konsultacje z ugrupowaniami pozaparlamentarnymi w sprawie projektu konstytucji. 21 I Aleksander Kwaśniewski podczas wizyty w Budapeszcie zaproponował Węgrom i Czechom zawarcie trójprzymierza na rzecz rozszerzenia NATO. Poparł także starania o członkostwo w NATO innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej. 23 I Prezydent Ukrainy Leonid Kuczma złożył oficjalną wizytę w Polsce. 25-26 I Obradował Kongres Unii Wolności. W wydanej deklaracji politycznej delegaci podkreślili swoje solidarnościowe korzenie, opowiedzieli się za odsunięciem od władzy koalicji SLD-PSL i zachowaniem niezależności od Akcji Wyborczej „Solidarność”. 30 I Fiaskiem zakończyły się zwołane z inicjatywy marszałka Sejmu J. Zycha rozmowy inicjatorów złożonych przed trzema laty w parlamencie projektów konstytucji: prezydenta, SLD, PSL i UP, UW, KPN, Senatu I kadencji oraz tzw. projektu obywatelskiego (AWS). 4 II Wicepremier i minister finansów Grzegorz Kołodko podał się do dymisji. Jego następcą został Marek Belka, dotychczasowy doradca prezydenta A. Kwaśniewskiego. 5 II Do Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej wpłynął wniosek, podpisany głównie przez posłów SLD, o postawienie byłego szefa MSW A. Milczanowskiego przed Trybunałem Stanu w związku z jego działaniami w sprawie Oleksego. 8-9 II Konferencja programowa SdRP zatwierdziła projekt nowego programu partii. Opowiedziano się w nim m.in. za budową państwa socjalnego z regulowaną gospodarką rynkową, jednoizbowym parlamentem oraz rozwojem samorządności na szczeblu powiatowym. 12 II Prezydium Rady Naczelnej SdRP oświadczyło, że ostateczna decyzja Polski o wstąpieniu do NATO powinna zostać zatwierdzona przez obywateli w drodze referendum. Wkrótce potem wycofano się z tej propozycji. 12 II Naczelny Komitet Wykonawczy PSL wycofał swoje poparcie dla wicepremiera Romana Jagielińskiego. 15 II Minister Zbigniew Siemiątkowski w wywiadzie dla „Rzeczypospolitej” stwierdził, że należy spodziewać się w najbliższym czasie prowokacji ze strony rosyjskich służb specjalnych. Ujawnił, że polski kontrwywiad obserwuje nasilenie kontaktów dyplomatów rosyjskich z politykami SLD, PSL oraz opozycji w celu utworzenia silnego lobby prorosyjskiego. Celem służb specjalnych Rosji jest podważenie wiarygodności Polski, co ma zablokować wejście naszego kraju do NATO. 17 II Premier Włodzimierz Cimoszewicz potwierdził, że stanie na czele Krajowego Komitetu Wyborczego SLD. Oczekiwanie, że rząd będzie bierny w trakcie kampanii wyborczej uznał za nieporozumienie. 21 II Przewodniczący litewskiego parlamentu Vytautas Landsbergis, złożył podczas wizyty w Polsce propozycję odbywania regularnych polsko-litewskich konferencji międzyparlamentarnych. 22 II Obradowała konferencja programowa ROP. Opowiedziano się za szybkim członkostwem Polski w NATO, natomiast integrację z Unią Europejską uznano za możliwą dopiero wtedy, gdy polska gospodarka będzie w stanie konkurować z zachodnią. 24 II Zgromadzenie Narodowe rozpoczęło debatę nad projektem konstytucji. 27 II Marian Krzaklewski przesłał do Zgromadzenia Narodowego list, w którym przedstawił stanowisko komisji społecznej, będącej autorem obywatelskiego projektu konstytucji. Zdaniem komisji należało w konstytucji uznać wyższość prawa naturalnego nad stanowionym, wprowadzić przepisy gwarantujące rozliczenie z okresem braku suwerenności oraz zagwarantować reprywatyzację i powszechne uwłaszczenie. 1 III Odbyło się posiedzenie Rady Naczelnej PSL, podczas którego ustalono, że wicepremier R. Jagieliński poda się do dymisji, a w zamian za to zostanie wiceprzewodniczącym partii. Kandydatem PSL na wicepremiera i ministra rolnictwa został Jarosław Kalinowski. 7 III R. Jagieliński złożył na ręce premiera rezygnację ze stanowisk w rządzie z dniem 31 III. 7 III W Warszawie odbyła się demonstracja zorganizowana przez sekcję krajową przemysłu zbrojeniowego „Solidarności”. Manifestowano pod hasłami „SLD-KGB” i „Precz z komuną”. 10 III Prezydent odwołał ze stanowiska szefa Sztabu Generalnego gen. Tadeusza Wileckiego. Jego następcą został gen. Henryk Szumski. 16 III Zakończył się VI zjazd NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych. Przewodniczącym związku wybrano ponownie Romana Wierzbickiego. Zjazd podjął decyzję o zawarciu sojuszu wyborczego z ROP. 18 III Przedstawiciele AWS i ROP podjęli decyzję o wyłonieniu wspólnych kandydatów w wyborach do Senatu. 19 III Grupy pracowników Stoczni Gdańskiej oraz górników zorganizowane przez „Solidarność” wkroczyły do ministerstw skarbu, pracy i gospodarki. Po usunięciu demonstrantów przez policję z Ministerstwa Skarbu doszło do starć na ulicach. Wydarzenia w Warszawie stanowiły kontynuację protestów ulicznych rozpoczętych przez stoczniowców w pierwszej dekadzie marca w Gdańsku. 20 III W Warszawie doszło do kolejnej demonstracji związkowców w obronie Stoczni Gdańskiej. Po jej zakończeniu grupa manifestantów obrzuciła butelkami z benzyną i pojemnikami z czerwoną farbą siedzibę SdRP przy ul. Rozbrat. W Sejmie odbyła się debata na temat kryzysu związanego z bankructwem Stoczni. W jej trakcie premier Cimoszewicz oskarżył „Solidarność” o realizowanie „scenariusza jątrzenia i eskalacji napięć, pisanego nienawiścią i ślepą żądzą odwetu”. 21 III Prezydent na wniosek ministra obrony odwołał trzech zastępców szefa Sztabu Generalnego, generałów Edmunda Bołociucha, Leona Komornickiego i Jerzego Gotowałę. 26 III Rada Krajowa AWS wybrała czterech zastępców lidera Akcji Mariana Krzaklewskiego. Zostali nimi: Janusz Tomaszewski („Solidarność”), Adam Słomka (KPN-Obóz Patriotyczny), Marian Piłka (ZChN) i Kazimierz Kapera (Federacja Stowarzyszeń Rodzin Katolickich). Wobec silnej opozycji z kandydowania zrezygnował Jarosław Kaczyński (PC). 2 IV Zgromadzenie Narodowe uchwaliło konstytucję, która zostanie poddana pod referendum. Za jej przyjęciem opowiedziało się 451 parlamentarzystów z SLD, PSL, UW, UP, PPS i Nowej Demokracji. Przeciwko głosowało 40 z „Solidarności”, BB WR-KPN oraz kilku z PSL. Od głosu wstrzymało się 6 osób. Prezydent Kwaśniewski zapowiedział, że referendum konstytucyjne odbędzie się 25 maja. INDEKS NAZWISK (w Indeksie nie uwzględniono przypisów, a w wersji e-book nie podano numerów stron, odnoszących się do wydania książkowego) A Ambroziak Jacek, Amsterdamski Stefan, Andracki Henryk, Andruszkiewicz Janusz, Andrzejczak Andrzej, Anklewicz Andrzej, Antall Jozsef, Anusz Andrzej, Arendarski Andrzej, Arkuszewski Wojciech, Aszyk Piotr, Auleytner Julian B Bagsik Bogusław, Baka Władysław, Balazs Artur, Balcerowicz Leszek, Balicki Marek, Baranowski Janusz, Barcikowski Kazimierz, Bartkowski Jerzy, Bartoszcze Roman, Bartoszewski Władysław, Bartyzel Jacek, Baszniak Krzysztof, Baumgart Piotr, Bączkowski Andrzej, Bąk Henryk, Belka Marek, Bender Ryszard, Bentkowski Aleksander, Bernatowicz Stanisław, Beylin Marek, Bielecki Czesław, Bielecki Jan Krzysztof, Biernacki Marek, Bijak Bogusław, Blida Barbara, Boba Bogumiła, Bochen Irmindo, Bochniarz Henryka, Bocian Ryszard, Bołociuch Edmund, Boni Michał, Borowik Wojciech, Borowski Marek, Borusewicz Bogdan, Boys Roger, Bralczyk Jerzy, Bratkowski Andrzej, Bratkowski Andrzej S., Bratkowski Stefan, Bratoszewski Jan, Brazauskas Algirdas, Browikow Władimir, Bryczkowski Janusz, Brzeziński Zbigniew, Buchacz Jacek, Buczkowski Piotr, Bubel Leszek, Bugaj Ryszard, Bujak Zbigniew, Buła Edmund, Bush Georgie, Byczewski Iwo, Byliński Janusz C CaponeAl, Ceausescu Nicolae, Ceberek Stanisław, Celiński Andrzej, Chełkowski August, Chrabąszcz Rober, Chojnacki Piotr, Chrzanowski Wiesław, Ciemniewski Jerzy, Cimoszewicz Włodzimierz, Ciosek Stanisław, Ciuruś Józef, Clinton Bill, Cypryniak Kazimierz, Cywińska Izabela, Cywiński Bohdan, Czabański Krzysztof, Czajowski Jacek, Czapski Andrzej, Czarnecki Ryszard, Czarnooki Henryk, Czarny Ryszard, Czarzasty Zygmunt, Czernomyrdin Wiktor, Czerwiński Marian, Czyrek Józef, Ćwiek Jerzy D Dankowski Henryk, Dąbrowski Bronisław, Dąbrowski Jerzy, Dąbrowski Marek, Dąbrowski Sławomir, Dean Jamek, Dejmek Kazimierz, Delors Jacques, Diakonow Andrzej, Dienstbier Jirzi, Dobrzański Stanisław, Dobrzyński Wojciech, Drawicz Andrzej, Drozdek Michał, Drzycimski Andrzej, Dubynin Wiktor, Dworak Jan, Dyka Zbigniew, Dykiel Bożena, DylewskiWojciech, Dymarski Lech, Dziubek Marek E Eysmont Zbigniew, Eysymontt Jerzy F Falandysz Lech, Falzmann Michał, Fisiak Jacek, Fiszbach Tadeusz, Flisowski Zdobysław, Fonda Jane, Fanfara Wiktor, Fornalczyk Anna, Frasyniuk Władysław, Furtak Antoni G Gaik Franciszek, Gajdar Jego, Gawlik Radosław, Gawronik Aleksander, Gąsiorowski Andrzej, Gdula Andrzej, Gebert Konstanty, Gebethner Stanisław, Genscher Hans-Dietrich, Geremek Bronisław, Giertych Maciej, Gil Mieczysław, Glapiński Adam, Glemp Józef, Głębocki Robert, Gocłowski Tadeusz, Golba Leszek, Gorbaczow Michał, Goryszewski Henryk, Gorywoda Manfred, Gosiewski Przemysław, Gotowała Jerzy, Góral Jerzy, Grauso Nicola, Gronkiewicz-Waltz Hanna, Gruszecki Tomasz, Grządzielski Henryk, Grześkowiak Alicja, Guca Zdzisława, Gucwiński Antoni, Gugulski Marcin, Gwiazda Andrzej, Gwiżdż Jerzy H Hajnicz Artur, Hall Aleksander, Havel Vaclav, Hennelowa Józefa, Hermaszewski Mirosław, Hitler Adolf, Hniedziewicz Przemysław, HodyszAdam, Hoffman Stanisław, Honecker Erach, Hortmanowicz Zygmunt, HumerAdam I Ikonowicz Piotr, Iłowiecki Maciej, Iwiński Tadeusz J Jackowski Tomasz, Jagieliński Roman, Jan Paweł II, Janajew Giennadij, Janicki Czesław, Janik Krzysztof, Jankowski Maciej, Janowski Gabriel, Janowski Jan, Jarliński Jan, Jaruzelski Wojciech, Jarzębski Stefan, Jasiewicz Krzysztof, Jaskiernia Jerzy, Jastrzębski Dominik, Jaworski Seweryn, Jaworski Zbigniew, Jelcyn Borys, Józefiak Cezary, Jóźwiak Jerzy, Jurczak Stefan, Jurczyk Marian, Jurek Marek K Kaczmarek Wiesław, Kaczorowski Ryszard, Kaczyński Jarosław, Kaczyński Lech, Kadafi Muammar, Kalabiński Jacek, Kaleta Edward, Kalinowski Jarosław, Kamiński Bronisław, Kamiński Franciszek, Kamiński Jerzy, Kania Stanisław, Kapera Kazimierz, Kapkowski Andrzej, Karczewski Witold, Karpacz Jerzy, Kaszlew Jurij, Kaszpirowski Anatolij, Kawalec Stefan, Kazimierski Grzegorz, Kern Andrzej, Kilian Krzysztof, Kiszczak Czesław, Kafkowski Alfons, Klajnert Zbigniew, Klaus Vaclav, Klich Bogdan, Klimczak Feliks, Kofman Jan, Kohl Helmut, Kołodko Grzegorz, Kołodziejczyk Piotr, Komornicki Leon, Komorowski Bronisław, Konieczny Jerzy, Kopczyński Bohdan, Korwin-Mikke Janusz, Kosiniak-Kamysz Andrzej, Kosiński Jerzy, Kossecki Józef, Kostarczyk Andrzej, Kowalczyk Józef, Kowalski Bogusław, Kowolik Stanisław, Kozakiewicz Andrzej, Kozakiewicz Mikołaj, Kozłowski Krzysztof, Kozłowski Stefan, Koźluk Tadeusz, Kraus Janina, Krauze Krzysztof, Krawczuk Leonid, Krawczyk Rafał, Kriuczkow Władimir, Kropiwnicki Jerzy, Król Krzysztof, Król Marcin, Król Marek, Królewski Bogdan, Krzaklewski Marian, Krzeszowski Aleksander, Krzywobłocka Bożena, Krzyżanowska Olga, Kubasiewicz Janusz, Kubicki Leszek, Kubik Jan, Kucharski Marek, Kuczma Leonid, Kuczyński Waldemar, Kukliński Ryszard, Kulerski Wiktor, Kulesza Michał, Kuratowska Zofia, Kurczewski Jacek, Kuroń Jacek, Kuropieska Józef, Kurowski Stefan, Kurski Jacek, Kuźniuk Mirosław, Kwaśniewski Aleksander, Kwiatkowski Tomasz L Labuda Aleksander, Labuda Barbara, Lamentowicz Wojciech, Landsbergis Vytautas, Ledworowski Dariusz, Leśny Maciej, Lepper Andrzej, Lewandowski Janusz, Libera Bogdan, Liberadzki Bogusław, Lipiński Andrzej W., Lipko Andrzej, Lipski Andrzej, Lipski Jan Józef, Lis Krzysztof, Liszcz Teresa, Lityński Jan, Lubczyński Maciej, Ludwiczak Dominik, Lutkowski Karol Ł Łączkowski Paweł, Łączkowski Wojciech, Łętowska Ewa, Łopatka Adam, Łopuszański Jan, Łoziński Marcel, Łuczak Aleksander, Łukasiewicz Bogdan M Machalski Andrzej, Machowski Andrzej, Machiavelli Niccolo, Macierewicz Antoni, Mackiewicz Aleksander, Maj Józef, Majchrowski Krzysztof, Majewski Henryk, Malinowski Roman, Małachowski Aleksander, Marasek Mariusz, Marcinkowski Andrzej, Markiewicz Marek, Materski Edward, Maziarski Jacek, Mazowiecki Tadeusz, Mażewski Lech, Merkel Jacek, Messner Zbigniew, Miazek Ryszard, Micewski Andrzej, Michalik Józef, Michnik Adam, Mikołajczyk Stanisław, Milczanowski Andrzej, Milewski Jerzy, Milewski Mirosław, Milewski Zdobyslaw, Miller Leszek, Miłkowski Andrzej, Miodowicz Alfred, Miodowicz Konstanty, Misiąg Wojciech, Miśkiewicz Marian, Mitterrand Francois, Mizikowski Edward, Moczulski Leszek, Moczydłowski Paweł, Modzelewski Karol, Montand Yves, Moraczewski Jędrzej, Morawiecki Kornel, Morawski Kazimierz, Morozow Konstantin, Moskwa Jacek, Mrozowski Maciej, Mrożek Sławomir, Mulak Jan N Naimski Piotr, Najder Zdzisław, Nałęcz Tomasz, Niesiołowski Stefan, Niewiarowski Wacław, Niezabitowska Małgorzata, Nowak-Jeziorański Jan, Nowicki Maciej, Nowicki Zdzisław O Okoński Zbigniew Wojciech, Olechowski Andrzej, Olejnicka Anna, Oleksy Józef, Olesiak Kazimierz, Olszewski Jan, Olszowski Stefan, Onoszko Józef, Onyszkiewicz Janusz, Orszulik Alojzy, Orzechowski Marian, Orzeł Józef, Osiatyński Jerzy, Osiatyński Wiktor, Osiecka Agnieszka, Ostoja-Owsiany Andrzej P Pająk Jan, Papała Marek, Paradowska Janina, Parys Jan, Pastusiak Longin, Pastwa Andrzej, Paszyński Aleksander, Pawlak Józef, Pawlak Waldemar, Pawłowski Bogdan, Pawłowski Krzysztof, Pęcko Józef, Pęk Bogdan, Piątkowski Jan, Piechociński Janusz, Piekarska Katarzyna, Pietrewicz Mirosław, Pietrzak Jan, Pietrzyk Alojzy, Pietrzyk Lucyna, Pietrzyk-Zieniewicz Ewa, Pilch Tadeusz, Piłka Marian, Piłsudski Józef, Piotrowicz Kazimierz, Piotrowski Walerian, Piskorski Paweł, Płaneta Paweł, Płócienniczak Jan, Podkański Lesław, Podkański Zdzisław, Podraza Antoni, Pol Marek, Polkowski Jan, Poręba Bohdan, Potocka Anastazja (wł. Domaros Marzena), Pożoga Władysław, Przybyłowicz Marcin, Pyrzycki Jan, Pusz Krzysztof R Raciborski Jacek, Raj Andrzej, Rakowski Mieczysław, Rataj Maciej, Regulski Jerzy, Reiff Ryszard, Religa Zbigniew, Rewiński Janusz, Reykowski Janusz, Rokita Jan Maria, Romaszewski Zbigniew, Rosati Dariusz, Rostworowski Marek, Rulewski Jan, Rusin Marek, Rybicki Arkadiusz, Rybicki Bogusław, Rydlewski Grzegorz, Rymszewicz Tadeusz, Rzeźniczak Andrzej S Sachs Jeffrey, Sadowski Zdzisław, Samsonowicz Henryk, Sasin Józef, Seguela Jacques, Sekuła Ireneusz, Siciński Andrzej, Sidorowicz Władysław, Siemiątkowski Zbigniew, Siemieński Krzysztof, Sierakowska Izabela, Sikorski Radosław, Siła-Nowicki Władysław, Simons Thomas, Siwek Sławomir, Siwicki Florian, Siwiec Marek, Skalski Jacek, Skowronek Czesław, Skubiszewski Krzysztof, Slezak Jerzy, Słomka Adam, Słowik Andrzej, Smolarek Zenon, Smoleń Bohdan, Smykowski Leszek, Sobotka Zbigniew, Solorz Zygmunt, Soska Jacek, Sosnowski Romuald, Spaliński Leszek, Spychalska Ewa, Staniszewska Grażyna, Stańczyk Jerzy, Stelmach Andrzej, Stelmachowski Andrzej, Stępień Jerzy, Stokłosa Henryk, Stomma Stanisław, Strąk Michał, Struzik Adam, Strzembosz Adam, Stuhr Jerzy, Suchar Marek, Suchocka Hanna, Sulik Bolesław, Superczyński Arnold, Syryjczyk Tadeusz, Szafraniec Jan, Szczepkowska Joanna, Szczygieł Tadeusz, Szczypiorski Andrzej, Szeremietiew Romuald, Szewardnadze Eduard, Szewczak Janusz, Szmajdziński Jerzy, Szumski Henryk, Szurmiej Szymon, Szymański Władysław, Szymborska Wisława Ś Ścierski Klemens, Ślisz Józef, Śmietanko Andrzej, Święcicki Marcin, Świtoń Kazimierz, T Tański Adam, Tejkowski Bolesław, Teliga Józef, Terentiew Robert, Terlecki Marian, Thatcher Margaret, Tischner Józef, Tokarczuk Antoni, Tomaszewski Janusz, Toshiki Kaifu, Trajdos Waldemar, Trzeciakowski Witold, Turowicz Jerzy, Tusk Donald, Tymiński Stanisław, Tywonek Tomasz U Ujazdowski Kazimierz Michał, Urban Jerzy, Urbański Andrzej W Wachowicz Ewa, Wachowski Mieczysław, Wajda Andrzej, Walendziak Wiesław, Walerych Piotr, Waligórski Ewaryst, Wałęsa Lech, Waniek Danuta, Wawrzyniak Czesław, Węgłowski Stanisław, Wiaderny Józef, Wiatr Jerzy, Wiatr Sławomir, Wielądek Adam, Wielowieyski Andrzej, Wierzbicki Piotr, Wierzbicki Roman, Wierzchowski Leszek, Wilczek Mieczysław, Wilczyński Wacław, Wilecki Tadeusz, Winiecki Jan, Witos Wincenty, Włodarczak Eligiusz, Włodarczyk Wojciech, Wojciechowski Henryk, Wojcieszczuk Jan, Wojtczak Michał, Wojtyła Andrzej, Wonder Steve, Wörner Manfred, Woźniakowski Henryk, Wójcik Dariusz, Wójcik Tomasz, Wójtowicz Grzegorz, Wóycicki Kazimierz, Wróblewski Andrzej, Wujec Henryk, Wybrański Andrzej, Wyszkowski Krzysztof Z Zabłocki Janusz, Zacharski Marian, Zagładin Wadim, Zakrzewski Andrzej, Zalewski Maciej, Zalewski Zdzisław, Zamoyski Jan, Zaorski Janusz, Zaremba Piotr, Zarębski Andrzej, Zawiślak Andrzej, Zieleniec Józef, Zieliński Adam, Zieliński Andrzej, Zieliński Leszek, Zieliński Tadeusz, Ziembiński Wojciech, Zieniewicz Andrzej, Ziółkowska Wiesława, Ziółkowski Janusz, Zoll Andrzej, Zych Józef Ż Żabiński Krzysztof, Żabiński Władysław, Żelichowski Stanisław, Żeligowski Lucjan, Żochowski Jacek, Żurowski Antoni, Życiński Józef WYKAZ SKRÓTÓW AP - Ruch Chrześcijańsko-Narodowy „Akcja Polska” AWS - Akcja Wyborcza „Solidarność” BBN - Biuro Bezpieczeństwa Narodowego BBWR - Bezpartyjny Blok Wspierania Reform BBWR-SW - Bezpartyjny Blok Wspierania Reform-Solidarni w Wyborach BŚ - Bank Śląski CBOS - Centrum Badania Opinii Społecznej CEFTA - Środkowoeuropejska Umowa o Wolnym Handlu ChD - Chrześcijańska Demokracja ChDSP - Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy ChRO - Chrześcijański Ruch Obywatelski DOKP - Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych EWG - Europejska Wspólnota Gospodarcza FMW - Federacja Młodzieży Walczącej FOZZ - Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego FPD - Forum Prawicy Demokratycznej FPD - Frakcja Prawicy Demokratycznej Unii Demokratycznej FPP - Federacja Polskiej Przedsiębiorczości GUS - Główny Urząd Statystyczny KBN - Komitet Badań Naukowych KBWE - Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie KC - Komitet Centralny KdR - Koalicja dla Rzeczypospolitej KERM - Komitet Ekonomiczny Rady Ministrów KGB - Komitet Bezpieczeństwa Państwowego KK - Koalicja Konserwatywna KKO - Krajowy Komitet Obywatelski KKW - Krajowa Komisja Wykonawcza NSZZ „Solidarność” KKW „Ojczyzna” - Katolicki Komitet Wyborczy „Ojczyzna” KKWRL - Krajowy Komitet Wyborczy Ruchu Ludowego KLD - Kongres Liberalno-Demokratyczny KO - Komitet Obywatelski KOR - Komitet Obrony Robotników KP - Konwencja Polska KPN - Konfederacja Polski Niepodległej KPUD - Klub Parlamentarny Unia Demokratyczna KPZR - Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego KRRiTV - Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji KSS „KOR” - Komitet Samoobrony Społecznej „KOR” LDPN - Liberalno-Demokratyczna Partia „Niepodległość” MFW - Międzynarodowy Fundusz Walutowy MKS - Międzyzakładowy Komitet Strajkowy MO - Milicja Obywatelska MON - Ministerstwo Obrony Narodowej MPW - Ministerstwo Przekształceń Własnościowych MSW - Ministerstwo Spraw Wewnętrznych MSZ - Ministerstwo Spraw Zagranicznych NATO - Pakt Północnoatlantycki NBP - Narodowy Bank Polski NIK - Najwyższa Izba Kontroli NRD - Niemiecka Republika Demokratyczna NSZZ „Solidarność” - Niezależny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność” NSZZ „S” RI - NSZZ „Solidarność”" Rolników Indywidualnych NSDAP - Niemiecka Narodowosocjalistyczna Partia Robotnicza NZS - Niezależne Zrzeszenie Studentów OBOP - Ośrodek Badania Opinii Publicznej OKP - Obywatelski Klub Parlamentarny OPZZ - Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych ORMO - Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej PAP - Polska Agencja Prasowa PC - Porozumienie Centrum PC-ZP - Porozumienie Centrum-Zjednoczenie Polskie PChD - Partia Chrześcijańskich Demokratów PdP - Przymierze dla Polski PFG - Polski Fundusz Gwarancyjny PJL - Porozumienie 11 Listopada PK - Partia Konserwatywna PKB - Produkt Krajowy Brutto PKLD - Parlamentarny Klub Lewicy Demokratycznej PKW - Państwowa Komisja Wyborcza PL - Porozumienie Ludowe PPG - Polski Program Gospodarczy PPL - Polski Program Liberalny PPP - Program Powszechnej Prywatyzacji PPPP - Polska Partia Przyjaciół Piwa PPS - Polska Partia Socjalistyczna PPS-RD - Polska Partia Socjalistyczna-Rewolucja Demokratyczna PRL - Polska Rzeczpospolita Ludowa PRON - Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego PSL - Polskie Stronnictwo Ludowe PSL(M) - Polskie Stronnictwo Ludowe (Mikołaj czykowskie) PSL „O” - Polskie Stronnictwo Ludowe „Odrodzenie” PSL „S” - Polskie Stronnictwo Ludowe „Solidarność” PUS - Polska Unia Socjaldemokratyczna PZKS - Polski Związek Katolicko-Społeczny PZPR - Polska Zjednoczona Partia Robotnicza RdR - Ruch dla Rzeczypospolitej RDS - Ruch Demokratyczno-Społeczny RFN - Republika Federalna Niemiec ROAD - Ruch Obywatelski-Akcja Demokratyczna ROP - Ruch Odbudowy Polski „Odrodzenie” RTR - Ruch Trzeciej Rzeczypospolitej RWPG - Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej „S” - „Solidarność” SB - Służba Bezpieczeństwa SD - Stronnictwo Demokratyczne SdRP - Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej SLCh - Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie SLD - Sojusz Lewicy Demokratycznej SND - Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne SUC - Sekretariat Ugrupowań Centroprawicowych SWR - Stronnictwo Wierności Rzeczypospolitej UChS - Unia Uchrześcijańsko-Społeczna UD - Unia Demokratyczna UOP - Urząd Ochrony Państwa UP - Unia Pracy UPR - Unia Polityki Realnej URM - Urząd Rady Ministrów UW - Unia Wolności WSW - Wojskowa Służba Wewnętrzna ZChN - Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe ZOMO - Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej ZSL - Zjednoczone Stronnictwo Ludowe ZSMP - Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej ZSRR - Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich 3