Bonnie Mac Dougal Wbrew Regułom Przekład Wojciech Jacyno, Celina Nowak 1 Było ich sześciu. Młodzi i zwinni biegli susami wśród zmrożonej mgły kłębiącej się u ich stóp i obłoków gorącej pary wydobywających się z ich ust. Zwały szarego, zmieszanego z żużlem śniegu wznosiły się po obu stronach drogi, a oni pędzili pomiędzy nimi w milczeniu, jakby wabieni feromonem, który tylko oni mogli wyczuć. Cam jechała pustą wąską drogą. Zwolniła, gdy jeden z chłopaków wyłamał się nagle z szeregu i ruszył w jej stronę. Uniósł w biegu jakiś przedmiot, który zalśnił jasno w świetle księżyca, zakreślił długą elipsę i opuścił go z głuchym łomotem na jedną ze stojących w rzędzie skrzynek na listy. Włączyła długie światła. Sześciu chłopców, jeden z kijem bejsbolowym w ręku, zamarło na drodze przed nią. W sekundę później reflektory samochodu rozproszyły ich jak promień lasera. - Dzieciaki - mruknęła. Była spóźniona i podenerwowana. Przez dwie ostatnie godziny ubierała się i rozbierała, upinała włosy i rozpuszczała je na nowo, starannie nakładała makijaż tylko po to, by go zetrzeć ze złością. Doug zauważył w końcu, że byłoby w złym tonie spóźnić się na przyjęcie organizowane na ich cześć. Cam zastanawiała się, czy przyjście osobno nie jest jeszcze gorsze. Zdecydowała jednak, żeby pojechał pierwszy. Teraz, patrząc za nurkującymi w krzakach chłopcami, była zadowolona, że nie ma obok niej męża. Gdyby Doug zobaczył to, co ona właśnie widziała, czułby się w obowiązku coś zrobić. Taki już był: jeśli tylko mógł coś zdziałać, działał, a jeśli coś wiedział, rozgłaszał wszem i wobec. Doug nie stałby bezczynnie widząc chłopaka, który rozwala czyjąś skrzynkę na listy. W dodatku ten młody człowiek powinien podawać teraz kanapki na wieczornym przyjęciu. Trey Ramsay był trzynastoletnim synem ich gospodarza, senatora Stanów Zjednoczonych Ashtona Ramsaya. Cam była osobą dyskretną. Tak więc, jak w większości przypadków, zdecydowała się zachować i tę informację dla siebie. Jechała dalej. Chwilę później reflektory jej samochodu oświetliły ciemną furgonetkę zaparkowaną na poboczu i stojącego obok mężczyznę z telefonem komórkowym przy uchu. Pewnie dzwoni na policję, pomyślała, czując ulgę, że ktoś inny zajął się tą sprawą. Mężczyzna miał na sobie dżinsy i kurtkę narciarską, strój wystarczająco porządny jak na piątkowy wieczór na przedmieściach Wilmington. Było jednak coś dziwnego w jego postawie, jakaś czujność w ruchach, gdy odwrócił się, słysząc jej samochód. Mijając go, zerknęła ukradkiem w lusterko. Wygląda groźniej niż tamto stado wilczków, pomyślała. Ale szybko o tym zapomniała. Zaczynała nowe życie i żaden rozpuszczony dzieciak czy tajemniczy nieznajomy jej w tym nie przeszkodzą. Pojechała dalej. Zimny, lutowy księżyc oświetlał pokryte dziewiczym śniegiem pola i żywopłoty, które wyznaczały granice posiadłości w starym Greenville. Przed dwustu laty region ten północną część stanu Delaware - zasiedlili Franko-Amerykanie. Przybyli założyć utopijną kolonię, a skończyli budując domy w stylu francuskim i produkując proch. Dzisiaj DuPont Company było największym przedsiębiorstwem w stanie. Parafrazując tytuł znanej sztuki, można powiedzieć tak: zazwyczaj sześć stopni oddalenia dzieli dwoje ludzi na ziemi, ale pomiędzy DuPontem a jakąkolwiek córą czy synem Delaware jest ich zaledwie dwa. Cam uśmiechnęła się, uświadomiwszy sobie, że i ona, jako żona mieszkańca stanu, stanowiła teraz część wielkiej rodziny Delaware. Na końcu podjazdu do domu Ramsayów błyszczały światła. Minęła bramę i, objeżdżając krąg przykrytych śniegiem krzewów, dotarła do schodów. Chyląca się ku upadkowi stara posiadłość miała obskurne białe sztukaterie i wyblakłe czarne okiennice. Dzisiaj jednak dom lśnił jak pałac. Tego wieczoru Ramsayowie wydawali przyjęcie na cześć świeżo poślubionej pary dla, jak sądziła Cam, elity towarzyskiej stanu Delaware. Parkingowy przechadzał się przed domem. Ze złością wydobyła się z kurtki z goretexu i cisnęła ją na tylne siedzenie. Wieczorowa suknia bez ramiączek z aksamitu i satyny kosztowała ją dwumiesięczną pensję. Nie starczyło już na elegancki płaszcz. - Dobry wieczór pani - powiedział chłopiec i otworzył drzwiczki. Zawahała się. Zamarło jej serce, a ciało przeszedł dreszcz. Dopiero po chwili drżąc wyszła w zimne nocne powietrze. Na bliźniaczych kolumnach po obu stronach drzwi wyryto literę V, co, jak twierdził senator Ramsay, miało symbolizować zwycięstwo. Przede wszystkim jednak był to inicjał nazwiska Vaughn. Margo Vaughn Ramsay odziedziczyła ten dom jako część pokaźnej fortuny po swoich przodkach. Cam nacisnęła dzwonek i uśmiechnęła się. W chwilę później Margo otworzyła drzwi. - Campbell, kochanie! - zawołała i wciągnęła ją do środka. - Jesteś nareszcie! Margo miała na sobie całe metry zielono-złotego brokatu skrojonego na wzór kimona. Stalowoszare włosy upięła w kok i przebiła przypominającą dzidę szpilką z kości słoniowej. Gdy Cam spotkała ją po raz pierwszy, Margo była ubrana w jedwabną piżamę w stylu Mao - dziwny strój jak na Boże Narodzenie. Później Doug jej wyjaśnił, że Margo spędziła dzieciństwo na Dalekim Wschodzie, gdzie jej ojciec pracował jako dyplomata. Po dziś dzień czuła sentyment do wszystkiego, co azjatyckie. - Pani Ramsay, przepraszam za spóźnienie... - Ależ wcale się nie spóźniłaś, Cam. Spóźnia się tylko Ash. - Margo zmarszczyła czarne brwi, mocno zarysowane nad bezwzględnymi oczami i wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi. - Pociąg. Znowu. Doug wyjaśnił także i to: senator miał „mniszą celę” na Kapitolu i przyjeżdżał do domu pociągiem na weekendy. Takich członków Kongresu określano terminem „klub wtorkowo-czwartkowy”, chociaż, zdaniem Douga, Ramsay ściśle przestrzegał rozkładu poniedziałkowo-piątkowego. - Proszę o uwagę! - zawołała Margo. - Oto Campbell! Nareszcie! Szum głosów wzmógł się, ludzie zaczęli się wlewać do głównego holu. Cam poczuła się niepewnie. Wszyscy mężczyźni mieli na sobie smokingi, kobiety czarne suknie wieczorowe i popielatoblond fryzury, podczas gdy ona stała w oślepiająco białej sukni balowej z włosami opadającymi swobodnie na plecy. Po raz kolejny źle się ubrała, znów była nie na miejscu. Ale szybko przypomniała sobie, że to ona jest panną młodą i gościem honorowym wieczoru; tym razem należało się wyróżniać. Po lewej, w salonie, pianista grał Gershwina, z biblioteki po prawej dochodził gwar głosów. Tymczasem w holu cisnęło się do niej mrowie ludzi. - Miło mi panią poznać, młoda damo - powiedział ktoś. - Bardzo miło. - Wszystkiego dobrego! Żylasta kobieta chwyciła Cam za obie dłonie. - Och, tak chciałam cię poznać! - zawołała. - Campbell, Maggie Heller - powiedziała Margo. - Doug tyle nam o tobie opowiadał - stwierdziła kobieta. Była nerwowa i bardzo chuda. Wyglądała tak, jakby nie nadążała z uzupełnianiem zbyt szybko spalanych kalorii. - Wszyscy go tu uwielbiamy i życzymy wam dużo szczęścia! - Musisz kogoś poznać. - Margo odciągnęła Cam od Maggie Heller i skierowała w stronę mężczyzny o dziobatej twarzy, porysowanej głębokimi bruzdami. - Norman Finn. - Gratulacje! - Roztaczał wokół odór tytoniu, którym przesiąknięty był jego smoking. Cam uścisnęła mu dłoń i odsunęła się. Odrzucił ją smród papierosów i to słowo - gratulacje. Zawsze się jej wydawało dwuznaczne. - Miło mi pana poznać, panie Finn. - Wystarczy Finn. Wszyscy tak do mnie mówią. - Finn - powtórzyła powątpiewająco. Nagle drgnęła, bo stojący za nią mężczyzna zbyt blisko się przysunął. Odwracając się, zobaczyła kamerę wideo skierowaną na swoją twarz. Dziwne, pomyślała; przecież w rubrykach towarzyskich trudno wykorzystać film wideo. Margo pociągnęła ją dalej; Cam ściskała dłonie, w kółko wypowiadając te same słowa powitania. Twarze się przesuwały, a pianista grał „S Wonderful”. - Co za wspaniałe przyjęcie! - powiedziała jakaś kobieta. - Żałujemy tylko, że nie mieliście tutaj wesela. - Właśnie, czemu go nas pozbawiliście? - zapytał ktoś inny. Cam uśmiechnęła się i wyjaśniła, że ona nie ma rodziny, a matka Douga nie może podróżować. Dlatego ograniczyli się do ślubu cywilnego na Florydzie. Jedynymi gośćmi byli świadkowie - matka i ciotka Douga. Miesiąc miodowy spędzili na St. Bart’s. - Jestem pewna, że było cudownie - westchnęła Margo. - Ale Ash i ja stwierdziliśmy, że skoro nie mogliśmy urządzić wesela w Delaware, to zorganizujemy tu przynajmniej przyjęcie na waszą cześć! - Dobry pomysł przyznał dziobaty mężczyzna, „po prostu Finn”. - Mamy okazję ci się przyjrzeć. Cam spojrzała na niego niepewnie. Nie wiedziała, co miał na myśli ani co w ogóle tu robił. Było w nim coś niepokojącego. Emanowała z niego prostacka siła, nadawałby się na nadzorcę plantacji lub szefa kasyna. - Campbell - odezwała się nerwowa kobieta, Maggie Heller. - To takie urocze imię! - Dziękuję. - Sekundę później Cam drgnęła. Zła odpowiedź, chociaż wystarczająco stosowna, jeśli znali prawdę. - Jesteś prawnikiem w Filadelfii? - Tak. W kancelarii Jackson, Rieders & Clark. Finn oznajmił tłumowi: - To ta firma, która przejęła kancelarię Douga w zeszłym roku. Cam wykrzywiła usta w niemym sprzeciwie. -Och, nie przejęła, panie Finn. Nasza firma połączyła się z kancelarią Douga. - Teraz to już rzeczywiście można powiedzieć, że doszło do fuzji - Finn roześmiał się grubiańsko. - Zamierzasz przystąpić do egzaminu adwokackiego w Delaware? - zapytał jakiś mężczyzna. - Już przystąpiłam, latem. I to z sukcesem! - dodała zuchwale. - W czym się specjalizujesz? - Och, jestem tylko zwykłym prawnikiem - rzuciła beztrosko. - Robię wszystko, co mi każą. - Ale w jakim pracujesz dziale? - naciskał mężczyzna. Jej uśmiech zbladł. - Prawo rodzinne - powiedziała po chwili. - Ach - pokiwał znacząco głową. - W naszej firmie nazywaliśmy to stosunkami rodzinnymi, dopóki jedna z klientek nie pomyślała, że to oznacza, iż jej mąż ma romans z pokojówką! - Pamiętam tamtą sprawę, Owen - stwierdził ktoś stojący obok. - I niech mnie diabli, jeśli nie miała racji! Cam uśmiechnęła się z przymusem pośród chichotu tłumu. - Nie, chwileczkę - zaoponował Finn. - Doug nam powiedział, że zajmujesz się odnajdywaniem składników mienia. - Tak - ożywiła się. - Wykonuję orzeczenia sądowe i staram się tropić majątek, który pozwany mógł ukryć. Pełnię funkcję wykwalifikowanego komornika. - Och, rozumiem - zauważyła sucho kobieta. Nikt nie chowa lepiej swego majątku niż mężczyzna myślący o rozwodzie. - Cholera, czy o to chodzi w poszukiwaniu majątku? - powiedział Finn. - A ja myślałem, że Campbell pomoże nam w zdobywaniu funduszy. Popatrzyła na niego zmieszana. Zgromadzeni znowu wybuchnęli śmiechem. Finn podszedł bliżej, przynosząc ze sobą odór papierosów. - Margo, pozwól mi ją porwać. Jest tu parę osób, które Campbell powinna poznać. - Proszę bardzo. - Margo uwolniła ramię Cam i natychmiast odwróciła się do tłumu. - No, nareszcie! - krzyknęła. - Jak długo się nie widzieliśmy?... Tak, tak, wiem, pociąg. Znowu. Następne twarze przesuwały się przed oczami Cam, gdy Finn prowadził ją przez hol. Owen Willoughby; Webb Black; Carl Baldini - wiesz, Baldini Construction; Chubb Heller - poznałaś już jego żonę, Maggie; Ron March - jak prokurator federalny Ronald March? - właśnie; John Simon, ponieważ każda partia potrzebuje przyjaznego bankiera. Cam kiwała głową i uśmiechała się, czując jednocześnie przypływ strachu. Żadne z tych nazwisk nie było jej znane, mimo że od miesięcy śledziła informacje na temat elity Wilmington. Próbowała wyłapać strzępki rozmów. Przewijały siew nich tradycyjne tematy poruszane na przyjęciach - najnowsze filmy, skandal seksualny w Białym Domu, ostatnie starcie z Saddamem Husseinem. Z tyłu dobiegła ostrzejsza wymiana zdań. - Liczby wyglądają dobrze. Widziałeś te wczorajsze wyniki sondażu? Taak, ale co możemy zrobić bez gotówki...? Między gośćmi krążyła Margo. - Tak, Jesse czeka na niego na stacji. Trey...? Nie wiem, musi być wciąż na górze. Pewnie szuka czegoś do ubrania. Ze wszystkiego ostatnio wyrasta! Finn, przepychając się przez grupkę ludzi, pociągnął Cam w stronę starszego mężczyzny siedzącego na wózku inwalidzkim. - Jonathan, to jest żona Douga - zawiadomił głośno. - Campbell, poznaj Jonathana Fletchera. W końcu padło nazwisko, jakie spodziewała się usłyszeć tego wieczoru. Jonathan Fletcher należał do arystokracji Delaware, był milionerem w trzecim czy czwartym pokoleniu. - Miło mi pana poznać, panie Fletcher. Mężczyzna zerknął spod gęstych, białych brwi, ale nic nie powiedział. - Campbell - odezwała się kobieta stojąca za wózkiem. - Czy to tradycja rodzinna? - Tak. - Cam obserwowała właśnie, jak Margo podnosi słuchawkę telefonu stojącego po drugiej stronie holu, na stoliku przy schodach. - To nazwisko panieńskie mojej matki. - Brzmi jak szkockie - stwierdził niskim głosem starszy mężczyzna, któremu zadrżały przy tym obwisłe policzki. -... Zastanawiam się, czy widziałeś gdzieś Treya...? - odczytywała z ruchu warg Margo. - W stu procentach - odpowiedziała szybko Fletcherowi. - Nie wyglądasz na Szkotkę - mruknął podejrzliwie starszy pan. - Może raczej na Irlandkę. Odrzuciła głowę, pozwalając, by włosy spłynęły swobodnie na plecy. - Ach, dajcie panie pokój - powiedziała z irlandzkim akcentem, który wzbudził wokół wybuchy śmiechu. Czujny pianista zaczął grać „They All Laughed”. Dziesięć metrów dalej Margo odłożyła słuchawkę. Na jej twarzy widać było napięcie. Po krótkiej chwili jednak mięśnie ponownie rozluźniły się w uśmiechu. - Skąd pochodzisz, Campbell? - ktoś zapytał. - Z Pensylwanii. Okręg Lancaster. - Och, ale opowiedz resztę. - Margo poruszała się po pokoju tak szybko, że złote nici mieniły się na jej sukni. - Po śmierci rodziców na Filipinach Campbell wychowywała babka. Wyobraźcie sobie, pracowali tam jako misjonarze. Kosmate brwi Jonathana Fletchera uniosły się. - Jak zmarli? - Zginęli podczas masakry muzułmańskiej - odparła Cam. Twarze wszystkich zastygły w przerażeniu. - Ale to się zdarzyło prawie trzydzieści lat temu. Byłam wtedy małym dzieckiem - dodała. Finn nachylił się do ucha Fletchera. - To osiemnastokaratowy towar, wiesz... Starzec skinął głową i przeniósł spojrzenie z Cam na Margo, by zapytać: - Gdzie jest ten twój mąż? - Mówiłam ci, Jonathan. Pociąg... - A gdzie jest mój mąż? - powiedziała Cam, prawie tak zaciekawiona jak starszy człowiek. Zebrani znowu się roześmieli, Finn zaś skierował ją do biblioteki. Z poprzednich wizyt w domu Ramseyów zapamiętała ją jako wyłożone ciemną boazerią, obwieszone ciężkimi kotarami pomieszczenie. Stały tu rozłożyste kanapy i zupełnie do nich nie pasujące jedwabne parawany japońskie. Ale dziś wieczorem na kominku trzaskał ogień, paliły się lampy i kinkiety, a w centrum tego wszystkiego błyszczał Doug Alexander. Obiektywnie rzecz biorąc, był absolutnie przeciętny, wręcz nijaki. Wszystko w nim można by opisać jako średnie: średnioczarne włosy, średniobrązowe oczy, średni wzrost, średnia budowa ciała, chociaż z lekkim, profesorskim przygarbieniem pleców. Lecz jednocześnie miał w sobie coś, co przykuwało uwagę. Z holu dobiegała melodia jednej z ich ulubionych piosenek, „Someone to Watch Over Me”. Doug uniósł głowę. Gdy zauważył Cam w drzwiach, przesłał jej brwiami sygnał: „Wszystko w porządku?”, a ona odpowiedziała w ten sam sposób z uśmiechem: „Tak, wspaniale!” Stojąc tam i wpatrując się w niego, istotnie tak czuła. Całe życie była samotnikiem, lecz teraz stanowiła połowę pary, część całości. Nigdy już nie będzie sama. Nagle czyjaś ręka oplotła ją w pasie, a głos wyszeptał w ucho: - Uważaj, mała. Wyglądasz prawie jak zamroczona. - Muszę ci coś powiedzieć, Nathan - odparowała, wykręcając się z szelestem białej satyny. - Ja jestem zamroczona. - Wspięła się na palce, aby uściskać wysokiego czarnego mężczyznę, po czym cofnęła się o krok, przyglądając mu się podejrzliwie. - Co ty tu robisz, na miłość boską? - Ja? - Udawał obrażonego, poprawiając czerwoną muszkę. - Miałem cię spytać o to samo. Nathan Vance był, tak jak i ona, nikim, co zresztą stanowiło podstawę ich przyjaźni. Pomagając sobie wzajemnie, jak to zwykle robią biedacy, przebrnęli przez wydział prawa - Cam, biała, osierocona dziewczyna i Nathan, syn czarnej rodziny. - Nie, naprawdę - nalegała. - Jak ci się udało tu dostać? - Po pierwsze, razem studiowaliśmy - wyliczał na palcach. - Po drugie, pracowałem z tobą w Filadelfii. Po trzecie, teraz pracuję w Wilmington z Dougiem. W końcu po czwarte, jestem jedyną na świecie osobą, która może utrzymywać, że jest zaprzyjaźniona jednocześnie z panną i panem młodym. A zatem, jak wnoszę, nikt bardziej niż ja nie zasługuje na to, by tu być. Wtedy do Cam dotarło, skąd wziął się jej niepokój tego wieczoru. Nie spotykała się tu elita Wilmington. Nie przyszedł nikt z Komitetu Sztuk Pięknych ani z klubu terenowych biegów końskich Winterthur czy z rady filharmonii. Zajrzała do biblioteki. Zobaczyła dziwnego mężczyznę klepiącego Douga po ramieniu. Doleciał ją kolejny strzępek rozmowy: - Widziałeś to opracowanie o polityce handlowej, jakie przygotował? Dużo dobrego materiału. Nathan popatrzył w przestrzeń za jej plecami i wyprostował ramiona. Cam odwracając się ujrzała Normana Finna zmierzającego w ich kierunku. - Och, Finn - powiedziała. - Pozwól, że przedstawię ci mojego przyjaciela, Nathana Vance’a... - Do diabła, znam Nathana. Jak tam interesy, młody człowieku? - Świetnie, proszę pana. Miło pana widzieć. Prawnicy, pomyślała Cam, gdy mężczyźni ściskali sobie dłonie. Oczywiście, wszyscy musieli być prawnikami. Stanowiło to wystarczająco logiczną podstawę dla ułożenia listy gości na przyjęcie z okazji małżeństwa dwojga prawników, urządzone przez byłego stanowego prokuratora generalnego. Wychwyciła jednak kolejny fragment rozmowy: - Taak, zapisuje się coraz więcej osób, ale poziom funduszy... Jej nagie ramiona zadrżały, gdy podmuch lodowatego powietrza przeleciał przez hol. Obracając się zobaczyła, że senator James Ashton Ramsay wpada jak burza przez frontowe drzwi. - Margo! - ryknął, a tłum zwrócił się w jego stronę. - Gdzie kolacja? Umieram z głodu! Rozległy się wiwaty. Cam przywarła do ściany, gdy reszta gości ruszyła do przodu, walcząc o uścisk i spojrzenie senatora. Miał imponującą sylwetkę - wysoki i barczysty, z orlim nosem i powiewającą grzywą białożółtych włosów, której zawdzięczał swoje przezwisko: Lew okręgu New Castle. Zdarł z siebie płaszcz, cisnął go na oparcie bambusowego krzesła i ruszył w tłum. - Cześć Finn! Owen, Sara, miło was widzieć! Maggie, moja droga, jak się masz? Ron! Co u ciebie słychać? - Witaj w domu, senatorze! - krzyknął Finn. Pozostali goście podchwycili okrzyk, tak jakby Ramsay nie pojawiał się w tym samym miejscu w każdy piątkowy wieczór. - Witamy w domu senatorze! Witaj w domu! - Dobrze was widzieć! - huknął tamten w odpowiedzi. - Dzięki za przybycie! Wreszcie Cam zrozumiała. To byli ci, których Doug nazywał ludźmi partii nie tylko do niej należeli, ale również ją kochali. Powinna się wcześniej zorientować. Partia była dla Douga prawie jak religia: płacił dziesięcinę, uczęszczał na przepisowe nabożeństwa i głęboko wierzył. Mąż przedzierał się przez tłum w jej stronę, więc wyszła mu naprzeciw. - Kochanie...? - zawołała. - Chwileczkę. - Uśmiechnął się i poszedł dalej. - Jest mój chłopak! - zawołał Ramsay i wyciągnął rękę do Douga. Tłum się rozstąpił. Znów rozległy się okrzyki, podczas gdy dwaj mężczyźni poklepywali się po ramionach. Drzwi wejściowe otworzyły się ponownie. Wpadł przez nie kolejny podmuch zimnego powietrza, tym razem niosąc z sobą farbowaną blondynkę w błyszczącym, czarnym płaszczu z norek. - Ach, jest już Meredith. - Ramsay pociągnął kobietę za sobą. - Uwaga! Przedstawiam wam Meredith Winters. Ściągnąłem ją na weekend z Waszyngtonu, więc dbajcie o to, żeby się dobrze bawiła. Jesse Lombard, długoletni totumfacki senatora, wśliznął się przez drzwi akurat w odpowiednim momencie, by złapać norki, które Meredith z siebie zrzuciła. - Kto to? - wyszeptała Cam do Nathana, gdy Jesse dyskretnie wnosił płaszcze po schodach. - Strateg polityczny. Pracowała w dzienniku telewizyjnym w San Francisco. Teraz prowadzi kampanię Sutherlanda w Maryland. - Ojej. - Phil Sutherland to nazwisko, które rozpoznawał nawet taki polityczny laik jak Cam. Był dowódcą dywizji pancernej podczas operacji Pustynna Burza, autorem bestsellerowej autobiografii, gospodarzem ogromnie popularnej radiowej audycji i twórcą udanego programu pomocy dla śródmieścia Baltimore, który stał się wzorem dla tuzina podobnych inicjatyw w całym kraju. Jego kandydowanie do Senatu było jednym z najbardziej obserwowanych wyścigów wyborczych. - Czy nie za wcześnie, żeby Ramsay wzywał konsultantów do spraw kampanii? - zapytała Cam. - On ma kandydować dopiero za cztery lata. Nathan tylko na nią spojrzał. - Margo! - wrzasnął Ramsay. - Gdzie jesteś? I czy ktoś da mi coś do picia, żebym mógł wznieść toast? Jak na sygnał czterech kelnerów w białych rękawiczkach zmaterializowało się przed nim z tacami pełnymi kieliszków szampana. Pojawiła się też Margo i stanęła obok męża. Pocałował ją z głośnym cmoknięciem i chwycił kieliszek. - Uwaga wszyscy! - powiedział głośno. Kiedy szum nie zmalał, podszedł do schodów i wspiął się kilka stopni. Fortepian ucichł, lecz pomruk rozlegał się jeszcze przez parę chwil. Goście przepychali się wokół podstawy schodów. Mężczyzna z kamerą wideo ustawił się ostrożnie w pierwszym rzędzie i filmował dalej. - Dobry wieczór, przyjaciele - rzekł senator, gdy w końcu zapadła cisza. - Cieszę się, że widzę was tu wszystkich w tak wspaniały wieczór. Jestem też dumny. Pozwólcie, że powiem wam, dlaczego. Wszyscy znacie Douga Alexandra. Niektórzy z was znali także jego ojca Gordona Alexandra, człowieka, którego miałem szczęście nazywać moim najlepszym przyjacielem. Straciliśmy Gordona zbyt wcześnie. O wiele za wcześnie. A kiedy Dorothy zachorowała, Doug był jeszcze chłopcem. Musiał się zmagać z przeciwnościami losu, z którymi większość z nas nie poradziłaby sobie w dorosłym życiu. Jednak nigdy nie pozwolił, aby to go złamało. Troszczył się o Dorothy. Żadna matka nie mogłaby marzyć o lepszym synu. Nauczyciele go kochali, trenerzy nie mogli się bez niego obejść, a jeśli chodzi o mnie, to gdy nie widziałem go przy moim stole w niedzielę, dzień nie należał do udanych. - Doug wyrósł na człowieka, który nie lubił być drugi i któremu nigdy to nie wystarczało. Ukończył najlepsze szkoły, zatrudniła go najlepsza kancelaria prawna w mieście... Przykro mi, Owen - zwrócił się do mężczyzny, który wspaniałomyślnie wzruszył ramionami. - Twoja też jest dobra, ale muszę mówić to, co myślę. Odkąd skończył aplikację adwokacką, robił same świetne rzeczy. Bez niego nie byłoby mowy o jakiejkolwiek dużej transakcji dotyczącej nieruchomości w Delaware. Nowy projekt rozbudowy nadbrzeża, każdy plan industrializacji, który doszedł do skutku w ciągu ostatniej dekady, we wszystkich przypadkach Doug Alexander pracował gorączkowo za kulisami nad ich urzeczywistnieniem. Mieszkańcy tego stanu bardzo dużo mu zawdzięczają. I nie muszę mówić osobom zgromadzonym w tym miejscu, ile zawdzięcza mu partia. Jest dobrym i lojalnym członkiem. Niezmordowanie pracuje na rzecz naszych kandydatów. Jednak czegoś temu młodemu człowiekowi brakowało. Z tego powodu Margo i ja nieraz się o niego martwiliśmy. Kilku gości wymieniło niepewne spojrzenia. - Ale, widzicie, on już taki jest - ciągnął Ramsay - Nie poszedłby na kompromis i w kwestii małżeństwa. Rozległ się pełen ulgi śmiech, Cam zaś się zaczerwieniła. - Ale wiecie co? Wcale nie musiał! Trochę mu czasu zabrało, zanim ją znalazł, lecz gdy już ją spotkał, okazała się najlepsza. - Spojrzał w dół na tłum. - Hola, hola. Brakuje nam tu panny młodej. Campbell, gdzie jesteś? - Wejdź na górę - syknął jej do ucha Nathan. Rozległy się nieśmiałe oklaski. Cam przepychała się przez tłum, by stanąć koło Douga u stóp schodów. - Oto i ona - oświadczył Ramsay, wskazując ją palcem. - Wszyscy możecie ocenić jej wdzięki, ale muszę wam powiedzieć, że jest również bardzo mądra i będzie wodzić męża za nos przez resztę jego życia. Doug uścisnął jej dłoń, a goście śmiali się i klaskali. - Nie moglibyśmy być bardziej dumni z Douga Alexandra, nawet gdyby był naszym synem - mówił dalej Ramsay. - Wiemy jednak, że dzień naszej największej dumy dopiero nadejdzie. Mam zaszczyt i przyjemność ogłosić wam - i dziękuję Normanowi Finnowi, że pozwolił to powiedzieć właśnie mnie - iż Doug Alexander jest kandydatem partii w listopadowych wyborach do Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych! Pod Cam ugięły się kolana. Podniosła błędny wzrok, by zobaczyć, jak Doug ściska dłonie, promieniejąc tysiącwatowym uśmiechem. Ramsay wciągnął go na schody i objął ramieniem. - Przyjaciele, daję wam Douga Alexandra! - Uniósł wysoko kieliszek - Nasz następny kongresman! - Doug Alexander! - ryknął tłum. Palce Cam zacisnęły się na nóżce kieliszka, kiedy goście wznosili toast szampanem. - Lepiej idź tam do niego - dobiegł ją głos z obłoku kwiatowych perfum. Cam odwróciła się i ujrzała ostre rysy Meredith Winters. - No, już - powiedziała tamta i wyjęła kieliszek z dłoni Cam. - Ci filmowcy nie są za darmo. Cam, potykając się, ruszyła w stronę schodów. Kiedy Doug wyciągnął dłoń, chwyciła ją jak tonący. Doug zaczął przemówienie. Pomimo lodowatej mgły, która ją otaczała, Zorientowała się, że napisał je i ćwiczył już wcześniej. Obsypał podziękowaniami senatora, którego uważał za swego drugiego ojca. Nikt dorastając nie mógł mieć lepszego wzoru do naśladowania. Ciepło wyrażał się o Margo, która zawsze sprawiała, że czuł się mile widziany w ich domu. Był głęboko wzruszony i zaszczycony zaufaniem, którym partia obdarzyła go tego wieczoru. Normanowi Finnowi podziękował za stworzenie licznych okazji uczestniczenia w działalności partii i pracy na rzecz poprawienia warunków życia mieszkańców Delaware. Nic nie uczyni go bardziej dumnym niż możliwość kontynuowania tego w Waszyngtonie. - Jak większość z was wie - powiedział - moim priorytetem jest zapewnienie miejsc pracy dla wszystkich obywateli naszego stanu. Nie mam przy tym na myśli przenoszenia nazwisk z list bezrobotnych na listę płac w McDonald’s. Chodzi mi o prawdziwe stanowiska pracy, które wymagają najlepszych umiejętności, ale które dają też prawdziwe korzyści. Stanowiska, na których można spędzić życie i dzięki którym da się wychować dzieci. Przerwał na chwilę i uśmiechnął się rozbrajająco. - Ale choć opowiadam się za pełnym zatrudnieniem, sądzę, że jeden z obywateli Delaware jest już zatrudniony zbyt długo i o wiele powyżej swoich możliwości. Myślę, niestety, że nadszedł czas, aby się znalazł na liście bezrobotnych. A człowiek, o którym myślę, to... - podniósł ręce jak dyrygent orkiestry i cały tłum krzyknął unisono - ... Hadley Hayes! Doug czekał z szerokim uśmiechem, aż umilkną oklaski, i powiedział łagodnie: - Myślałem, że najszczęśliwszym dniem mojego życia był ten, w którym ta wspaniała kobieta stojąca u mojego boku zgodziła się zostać moją żoną. Ale później zdałem sobie sprawę, że się myliłem, ponieważ najszczęśliwszy dzień nadszedł dwa tygodnie temu, w środę, kiedy spojrzała na mnie i powiedziała: „Tak”. Cam popatrzyła na niego zdumiona, że mężczyzna, który ledwo wyjąkał oświadczyny, mówi o swoich uczuciach do tłumu obcych ludzi. - Jednakże teraz, kiedy mam przy sobie żonę i wszystkich przyjaciół, zdaję sobie sprawę, że myliłem się w obu przypadkach. Najszczęśliwsze dni nadejdą, gdy wygramy wyścig i pomaszerujemy na Waszyngton. Nathan Vance zaczął klaskać. Zgromadzeni poszli w jego ślady i rozległ się ogłuszający aplauz. Doug odwrócił się do Cam i pocałował ją długo i zmysłowo, a okrzyki gości odbijały się echem w wąskim holu i huczały jej w głowie. Kilometr dalej grupka chłopców wałęsała się bez celu po Sentry Bridge Road. Poziom adrenaliny, podniesiony po rozbiciu skrzynki na listy, już opadł. Teraz śmiali się i podstawiali sobie nogi. Idący na przedzie Jon Shippen pogrzebał w kieszeni i obrócił się z uśmiechem, by pokazać coś reszcie. - Świetnie, Ship! - krzyknęli na widok skręta, którego podwędził bratu. Zapalił i zaciągnął się. Mdląco-słodki zapach zmieszał się z wonią drzewnego dymu, która wisiała w rześkim nocnym powietrzu. Trey wdychał te zapachy, czekając na końcu grupki, aż skręt dotrze do niego. Był to jego ulubiony moment, kiedy po zaciągnięciu się budziły się zmysły. Wszystko nagle wydawało się ostrzejsze, dostrzegał rzeczy, których wcześniej nie zauważał: lekkie drżenie igieł sosny, śniegową breję zamarzającą na drodze, setkę różnych odcieni ciemnego nieba. Gdyby mógł namalować tę noc, użyłby zieleni tak głębokich i ciemnych, że zlałyby się w czerń. Nazwałby to - jakżeby inaczej? - „Noc w Greenville”. Jason miał kij. Ciągnął go za sobą po śniegu, zostawiając ślad jak ranne zwierzę. Gdy trawka dotarła do niego, podał kij Treyowi. Skręt zmniejszył się już do jednego centymetra. Jason musiał trzymać go z precyzją zegarmistrza. Trey pociągnął kij tak samo jak Jason. Obejrzał się na ślad, jaki zostawił. Wyobraził sobie, że przez dwadzieścia metrów szło za nimi kalekie zwierzę. Jego spojrzenie pobiegło w stronę samochodu, który jechał powoli z tyłu z wyłączonymi światłami. - Cholera - zasyczał i chwycił Jasona za ramię. Nagle reflektory auta zapaliły się, zawyła skrzekliwie syrena i zaczął wirować kogut na dachu. Chłopcy przed nim zaczęli biec. Trey przeskoczył nad pryzmą i przekoziołkował po śniegu. Dalej czołgał się na czworakach po poszyciu. Przedarł się na drugą stronę krzaków, stanął na nogi i pobiegł prosto przez pole. Usłyszał za sobą zasapanego Jasona, więc zwolnił na sekundę, by tamten go dogonił. Ruszyli dalej ramię w ramię. Ich buty głośno skrzypiały na śniegu. Dotarli do następnego żywopłotu. Na łokciach i brzuchach posuwali się centymetr po centymetrze przez plątaninę gałęzi. Trey odgarnął włosy z twarzy i spojrzał przed siebie. Martins Mill Road leżała poniżej, opustoszała. - Zgubiliśmy ich - stwierdził zdyszany Jason ze śmiechem. Trey obserwował drogę. Syreny zawodziły jeszcze w oddali, ale nie zauważył żadnych wozów policyjnych. Obrócił się na bok i zerknął w stronę, z której przybiegli. Ślady, jakie zostawili na śniegu, wyglądały jak sznur czarnych mrówek maszerujących po białych wydmach. Jason przewrócił się na plecy, wyłowił z kieszeni papierosa i zapalił. - Chcesz macha? - zapytał, zaciągając się głęboko. Trey nie odpowiedział. Syreny gwałtownie umilkły, więc podczołgał się, aby jeszcze raz rzucić okiem na drogę. Na prawo, tam, gdzie Martins Mill krzyżowała się z Sentry Bridge, zobaczył niewyraźny zarys samochodu. Stał w pół drogi pomiędzy nim a domem, co oznaczało, że będzie musiał wrócić w ten sam sposób - przez pole, dojść na Sentry Bridge, potem obejść Chaboullaird i wyjść niżej na Martins Mill. Skoczył na równe nogi, gotów do ponownego biegu, kiedy snop światła przesunął się nagle po ich śladach. Chłopcy rozdzielili się. Kiedy Trey wypadł z krzaków, zobaczył przednie światła policyjnego wozu. Chłopiec ruszył w lewo i pobiegł wzdłuż krawędzi drogi, ale nie miało to sensu. Śnieg lepił mu się do stóp, a syreny wyły coraz bliżej. - Hej! Tutaj! Trey odwrócił głowę w lewo. Jakiś mężczyzna stał obok zaparkowanej na podjeździe furgonetki, której boczne drzwi były otwarte. Mężczyzna machał do niego. Trey nie zadawał pytań. Popędził na podjazd i zanurkował do samochodu; drzwi zasunęły się za nim. Trzasnął zamek. Chłopiec znalazł się w części bagażowej; od przednich siedzeń oddzielała ją zapora z metalowej siatki. Minutę później otworzyły się i zamknęły drzwi po stronie kierowcy; nieznajomy schylił nisko głowę. Nic nie mówił, Trey również milczał. Syreny wyły przenikliwie i przez kilka sekund migające czerwono-niebieskie światła policyjnego wozu omiatały pokryte metalową blachą wnętrze furgonetki. Trey rozpłaszczył się na podłodze. W końcu światła oddaliły się, a dźwięk syren powoli ucichł. - Ojej - Trey ukląkł na wyłożonej wykładziną podłodze. - Dzięki, stary. Jestem twoim dłużnikiem. - Sięgnął do klamki w bocznych drzwiach. - Otworzysz mi? Mężczyzna przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył z niskim pomrukiem. - Hej! - Trey nie wiedział, czy powinien coś jeszcze powiedzieć. Sąsiedzi zawsze zbaczali z drogi, by wyświadczać przysługi jego rodzinie; facet pewnie podwozi go do domu. Ale kiedy samochód ruszył, koła skręciły w złym kierunku. - Hej! - Trey rzucił się do tylnych drzwi, ale i one były zamknięte. Gramolił się do przodu i krzyczał przez oczka siatki. - Hej! Wiesz, kto jest moim ojcem? Mężczyzna obejrzał się przez ramię i spojrzał Treyowi prosto w oczy. - Tak - powiedział. - Wiem. 2 Dopiero po pół godzinie Cam zdołała uwolnić dłoń z uścisku Douga i uciec na tyły domu. Zajrzała do jakiegoś pokoju, lecz unosiła się tam śmierdząca mgiełka papierosowego dymu, która przyprawiła ją o wymioty. W kuchni kręcili się kelnerzy. Na szczęście pokój obok oświetlony jedynie płomieniami skaczącymi w kominku, był pusty. Weszła do środka. Tutaj, w rodzinnym, przytulnym salonie, Ash oglądał „Meet the Press”, Margo malowała wachlarze, a Trey grał w Nintendo z nogami opartymi o stół. To tu zebrali się w dzień Bożego Narodzenia, kiedy Doug po raz pierwszy przyprowadził ją do Ramsayów. Wtedy również na kominku buzował ogień, w którego cieple Cam, przytulona do Douga na sfatygowanej kanapie, czuła się bezpiecznie. Całe przyszłe życie z Dougiem kojarzyło się jej wówczas z ciepłem i bezpieczeństwem. Drżała. Skuliła się i przysunęła do kominka. Obróciła się, by poczuć ciepło na plecach. Na przeciwległej ścianie nad kanapą wisiało rodzinne zdjęcie Ramsayów. Latem, gdzieś w plenerze - objęci Ash i Margo, a przed nimi Trey z głową przechyloną do tyłu, rzucający ojcu szelmowskie spojrzenie. Miał wtedy dziesięć albo jedenaście lat, rudoblond włosy, figlarny błysk w oku i siateczkę piegów na nosie i policzkach. Cam dobrze znała tę fotografię: posłużyła jako plakat wyborczy podczas ostatniej kampanii Ramsaya. Jego przeciwnik, zwracający w lekko zawoalowany sposób uwagę na zaawansowany wiek senatora, prowadził w sondażach. Jednak w którymś momencie światło dzienne ujrzał ów plakat, którego ukryte przesłanie brzmiało: skoro Ramsay mógł być ojcem takiego żywego jak iskra nicponia, to z pewnością ma dość wigoru, by nadal trzymać Senat w ryzach. Wygrał ponownie, z dziesięciopunktową przewagą nad rywalem. Jednak chłopiec, którego Cam poznała w Boże Narodzenie, a przed godziną widziała, jak rozrabia na dworze, ledwie przypominał dziecko ze zdjęcia. Piegi wyblakły, włosy pociemniały i opadały teraz na ramiona, twarz sposępniała, a spojrzenie stało się tępe i beznamiętne. Jak dobrze, pomyślała Cam, że dla Ramsaya nie był to rok wyborów. Przypomniała sobie jednak zaraz, kto szykował się do wyborów w tym roku. Opadła na starą kanapę z popękanymi sprężynami. To musi być jakaś pomyłka. Owszem, Doug pełnił funkcję pracowitej robotnicy w partyjnym ulu, ale z pewnością nie nadawał się na kandydata. Był zwykłym prawnikiem specjalizującym się w nieruchomościach - nierzucający się w oczy, lubiący pracować w zaciszu gabinetu. Jego niewątpliwy czar wynikał raczej ze skromności. Gdzież mu do chętnie ściskających dłonie gwiazdorów, tęskniących za światłem reflektorów? Poza tym w tych sprawach istniała pewna kolejność. Najpierw samorząd szkolny, potem rada miasta, dalej stanowe ciało ustawodawcze. Czy Doug kiedykolwiek ubiegał się o cokolwiek poza urlopem? Drgnęła i podniosła się, usłyszawszy szepty na zewnątrz w holu, a następnie dźwięk przekręcanego klucza. Tylne drzwi otwarto i zamknięto. Podeszła do okna. Ktoś wyszedł na ganek i przemknął pod latarnią. Zauważyła białą podłużną bliznę, ukrytą pod siwiejącymi kręconymi włosami - to był Jesse Lombard, totumfacki senatora. Przekuśtykał po nieodgarniętym śniegu do garażu i po chwili stary, niebieski wóz terenowy Ramsaya wyjechał tyłem na podjazd. Nareszcie, pomyślała Cam. Informacja, którą wcześniej zatrzymała dla siebie, musiała już dotrzeć do rodziny oficjalnymi kanałami. Pewnie zadzwonili z komisariatu i Jesse został wysłany po niesfornego młodzieniaszka. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Weteran wojny w Wietnamie, który wstąpił do policji stanowej, piął się w górę stopień po stopniu, aż w końcu został głównym inspektorem w biurze prokuratora generalnego Ramsaya. Gdy ten w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym roku dostał się do Senatu, Lombard wrócił do policji, jednak rok później podczas próby zatrzymania został postrzelony; kula uszkodziła mózg, pozostawiając piętno w postaci trwałego porażenia lewej ręki i nogi oraz tiku lewego policzka. Teraz żył z renty i senackiej pensji. Samochód zniknął za domem, a Cam ponownie usiadła na zapadającej się kanapie, tępo wpatrzona w płomienie. Z frontowej części domu dobiegało ją „Strike Up The Band”, śpiewane przez kilkanaście osób do wtóru fortepianu. Ash Ramsay donośnym barytonem zaintonował refren, a kiedy dołączył do niego piskliwym głosem Doug, zadrżała. Sama sobie była winna. Uwierzyła, że może się wżenić w świat prestiżu i przywilejów bez utraty anonimowości, którą tak bardzo starała się zachować. Zarówno w szkole, jak i w pracy nie robiła nic, żeby wystąpić przed szereg. Chciała mieć prywatne życie i bezpieczeństwo, a to zapewniała określona pozycja. Popełniła błąd sądząc, że Doug nie pragnie niczego więcej. Siedziała, patrząc na płomienie, które lizały krawędzie kominka. Zastanowiła się nad własnym postępowaniem, które ją tutaj przywiodło. Teraz, po dwóch tygodnia małżeństwa, mogła być ze sobą szczera. Doug stał się jej celem już tej nocy, kiedy się spotkali. Rozpoczęła wtedy najbardziej uporczywą kampanię, jaką kiedykolwiek prowadził kandydat na obieralne stanowisko. Poprzedniego lata Cam występowała wspólnie z innym prawnikiem w sprawie rozwodowej. Stronę przeciwną reprezentował uznany adwokat z Nowego Jorku, specjalizujący się w tej dziedzinie. Jego klientką była żona, a firma Cam reprezentowała męża, który za milion dolarów rocznie szefował spółce zajmującej się kartami kredytowymi. W Ameryce większość procesów o wielkie pieniądze miała jakieś korporacyjne powiązania z Delaware, więc Wilmington roiło się od prawników, którzy przybywali do miasta ze swoimi klientami, sprawami i stosami papierów. Sądy Delaware postawiły tylko jeden warunek: prawnik spoza stanu był obowiązany współpracować z prawnikiem lokalnym. Nazywano to prawem pełnego zatrudnienia dla prawników stanowych. Tego lata kancelaria Jackson, Rieders & Clark postanowiła pójść jeszcze dalej. Zamiast stowarzyszyć się z firmą z Wilmington, sama stała się firmą z Wilmington. Cashman & Alexander, szanowana kancelaria, w której pracowało dwunastu prawników, miała osiemdziesięcioletnią historię, dobre powiązania i stała na skraju bankructwa. Atrament jeszcze dobrze nie wysechł na świeżo podpisanej umowie spółki, kiedy Cam sprowadziła się do miasta. Pewnej nocy pracowała sama w biurze kancelarii do niedawna jeszcze znanej jako Cashman & Alexander. Siedziała w przydzielonej jej sali konferencyjnej, przy owalnym stole pokrytym tysiącami kartek i niemal setką sprawozdań ze spraw sądowych. Tego wieczoru nadzorujący sprawę partner jadł kolację z klientem, a jej zlecił niewiarygodnie dużo pracy: przygotowanie pisemnego zeznania, zebranie i oznaczenie dowodów rzeczowych, jak również zgromadzenie materiałów i sporządzenie na ich podstawie czterech wniosków, których sędzia i tak nie przeczyta podczas pośpiesznej rozprawy, ale które zaniepokoją przeciwników i każą jednemu z ich prawników pracować do późna w nocy następnego dnia. Minęła ósma. Cam czuła zmęczenie, ogarnęła ją senność i zapragnęła być gdziekolwiek indziej, gdy nagle zgasło światło. - Hej! - krzyknęła. Światło ponownie zabłysło. W drzwiach stał mężczyzna z dłonią na przycisku i zdziwieniem malującym się na twarzy. - Przepraszam, nie wiedziałem, że ktoś tu jest. - Cóż, ktoś tu jest. - Pewnie należysz do zespołu z Filadelfii? Kiwnęła głową i ponownie pochyliła się nad biurkiem. - Jadłaś już kolację? - Nie mam czasu na kolację i nie będę też miała czasu na sen, jeśli mi nie pozwolisz w spokoju dokończyć pracy. Gdy podniosła wzrok kilka minut później, nikogo już nie było. Po jakimś czasie oderwał ją od papierów smakowity zapach unoszący się w powietrzu. W progu stał ten sam mężczyzna, trzymając w ręku pojemnik z napisem „Green Room” - nazwą eleganckiej i drogiej restauracji mieszczącej się w hotelu „DuPont” po przeciwnej stronie ulicy. - Danie dnia, cielęcina w winie marsala. Spojrzała na niego. To był drobny gest, lecz tak niespodziewany, że nie mogła wydobyć z siebie słowa. - Mam nadzieję, że będzie ci smakowało. - W jego łagodnych brązowych oczach malowała się wątpliwość. - Jasne. Dzięki. - Postawił pojemnik na stole, a gdy zapach rozszedł się po pokoju, Cam poczuła niesamowity głód. - Możesz kosztami obciążyć klienta. - Nie sądzę. Podniosła głowę i zmrużyła oczy. - Kiedyś też byłem przepracowanym szeregowym prawnikiem. - Uśmiechnął się łagodnie. - Myślę więc, że zapłacę z własnej kieszeni. Przez wzgląd na dawne czasy. Odwrócił się, żeby odejść. Cam zauważyła, że wcześniej zdjął marynarkę i zostawił gdzieś teczkę. - Myślałam, że idziesz do domu. - Przypomniałem sobie, że muszę coś skończyć. - Zatrzymał się przy drzwiach. - Jeśli będziesz czegoś potrzebować, jestem w pokoju obok. Skończyła przed drugą. Korytarz tonął w ciemności, doszła więc do wniosku, że mężczyzna, który przyniósł jej kolację, poszedł już do domu. Odrętwiała, wstała zza stołu i zaczęła zbierać papiery, lecz wyczerpanie sprawiło, że poruszała się niezdarnie. Strąciła stertę książek, które upadły na podłogę z głośnym hukiem. Pochyliła się, żeby je pozbierać, a kiedy się wyprostowała, on znów tam stał, ścierając resztki snu z powiek. Zaproponował, że ją odprowadzi. Hotel mieścił się zaledwie dwie przecznice dalej. Zdarzało jej się już chodzić samej nocą, i to w dużo bardziej niebezpiecznej okolicy, zgodziła się jednak. Zjechali windą do holu i razem wyszli w letnią noc. Na zewnątrz panowała cisza i chłód. Nie widać było gwiazd, lecz Cam lubiła takie niebo. Nie wydawało się tak bezkresne i niepoznawalne. Przykrywająca je pierzyna chmur dawała poczucie błogiego bezpieczeństwa. Przeszli na drugą stronę ulicy i ruszyli przez Rodney Square. Prostokątny plac porośnięty trawą rozciągał się wzdłuż stromego wzgórza. U stóp wzniesienia stał budynek sądu, a na szczycie dwunastopiętrowy hotel „Du-Pont”, zbudowany w stylu włoskiego renesansu. Czekało tam na nią łóżko, 0 którym marzyła cały wieczór, lecz spacer w tę kojącą letnią noc sprawił, że tęskniła za nim nieco mniej. Powiedział, że nazywa się Doug Alexander i że słyszał o niej dużo dobrego od Nathana Vance’a, więc bardzo się ucieszył, mogąc ją w końcu poznać. Pracował w dziale nieruchomości, zajmował się również finansami publicznymi. Pochodził z Wilmington, lecz teraz jego chorowita matka mieszkała na Florydzie, a w okolicy nie miał żadnej rodziny. Do wyżej położonej części parku szło się szerokimi schodami, które prowadziły z King Street na Walnut Street. W połowie podejścia stał pomnik z brązu przedstawiający mężczyznę na koniu. Doug zatrzymał się1 wskazał statuę. - Słyszałaś historię o Cezarze Rodneyu? Cam potrząsnęła głową. - Był naszym pierwszym wielkim patriotą. Jednym z trzech delegatów Delaware na Drugi Kongres Kontynentalny w tysiąc siedemset siedemdziesiątym szóstym roku. Podczas decydującego głosowania w lipcu w obradach uczestniczyli jedynie dwaj inni kandydaci, Read i McKean. McKean był za przyjęciem Deklaracji Niepodległości, a Read przeciwko. McKean wiedział, że Rodney go popiera, więc posłał jeźdźca z dotychczasowymi wynikami głosowania do Dover, gdzie mieszkał Rodney. Rodney dosiadł konia i gnał całą noc, sto dwadzieścia kilometrów pośród piorunów, by w ostatniej chwili oddać głos za przyjęciem Deklaracji Niepodległości. - Jak Paul Revere. Z tym że nie czuł na plecach oddechu brytyjskich oddziałów. - Nie. Miał poczucie misji. Poczuł, że jest potrzebny i sprostał wyzwaniu. Dla mnie znaczy to bardzo wiele. Pomyśl, gdyby nie przegłosowano Deklaracji, Paul Revere nigdy nie musiałby odbywać swej nocnej jazdy. O dziewiątej rano następnego dnia miała się pojawić w sądzie, a jeszcze o drugiej w nocy uczestniczyła w lekcji historii i wychowania obywatelskiego. Przecież to mdły sentymentalizm. Nie spotkała jeszcze tak pozbawionego cynizmu, otwartego i ciepłego mężczyzny; powinna była go zbyć i bez zastanowienia pójść w swoją stronę. A jednak siedziała obok niego na schodach i słuchała opowieści o Delaware. Przeniósł wzrok z Cezara Rodneya na nią; spostrzegła, jak bardzo jest zaangażowany. I nagle ziewnęła mu prosto w twarz. Zmieszał się bardziej niż ona. - Boże, która to już godzina! - wykrzyknął zmartwiony, spoglądając na zegarek. - A ja tu ględzę i ględzę. - Wstał i podał rękę Cam. I wtedy to się stało. Zmęczenie musiało chyba ograniczyć jej emocjonalną ostrożność, bo właśnie tam, u stóp Cezara Rodneya galopującego na koniu, zakochała się w Dougu Alexandrze. - Tu jesteś - odezwał się ochrypły głos i Margo Ramsay weszła do pokoju. Cam zerwała się na równe nogi. - Och, przepraszam. Musiałam trochę odpocząć. - Tssss. - Margo gestem nakazała jej, by z powrotem usiadła i sama ciężko opadła na kanapę. Oparła stopy o podniszczony stolik i położyła ciężką rękę na dłoni Cam. Ten prosty gest sprawił, że młoda kobieta, tak wcześnie pozbawiona matki, nagle zapragnęła wtulić twarz w ramię Margo i zwierzyć się jej ze swoich trosk. Nie mogła jednak wyjawić swoich problemów nikomu, a już na pewno nie Margo Ramsay, siedziały więc chwilę w milczeniu, słuchając okrzyków ludzi partii i trzasków drewna w kominku. - Myślę, że chciał ci zrobić niespodziankę - odezwała się wreszcie Margo. - Dlatego nic nie powiedział wcześniej. Teraz jednak już wiem, co by się stało, gdyby cię uprzedził. Cam uśmiechnęła się słabo. - Czy w ogóle można się przygotować na coś takiego? - Potęga czasu potrafi zaskakiwać. - Bo leczy rany, tak? -Rzeczywiście. Pozwala przyzwyczaić się do każdej myśli. Cam podniosła wzrok. Na ścianie nad kominkiem wisiał olejny portret młodej kobiety o delikatnej urodzie, jasnych włosach i zamglonym spojrzeniu. Podczas pierwszej wizyty Cam zauważyła, jak bardzo ten obraz przykuwa uwagę Douga. Dowiedziała się, że przedstawia Cynthię, córkę Ramsayów. Cynthia i Doug dorastali razem. Gdyby na świecie panował jakiś naturalny porządek rzeczy, to ona znajdowałaby się dzisiaj w jego objęciach. Nawet jeśli oni jeszcze o tym nie myśleli, istniały już plany dotyczące ich przyszłości. I zapewne coś by z tego wynikło, gdyby Cynthia, naćpana kokainą, w pewną zimną noc przed dziesięciu laty nie owinęła samochodu, którym jechała, wokół słupa telefonicznego. - Nie - Margo odezwała się gwałtownie. - Wiem o czym myślisz, ale nie. Jesteś w błędzie. Cam zaczerwieniła się. - Rzecz w tym, że ona bardziej by się nadawała... - Ależ skąd. Obserwuję cię, kochanie. Jesteś silna i odporna. A Cynth... - Margo spojrzała na portret. - Była kochaną i słodką dziewczynką! - Przygryzła wargi i wzięła głęboki oddech. - Ale nie radziła sobie z przeciwnościami losu. Nie potrafiła zmienić zdania i dostosować się, tak jak ty potrafisz. Umiała jedynie przeć do przodu. Cynth. Imię kojarzyło się Cam z hiacyntem, upajającym zapachem i łodygą uginającą się pod ciężarem kwiatu. Margo potarła kąciki oczu. - Ash powiedział prawdę. Mieliśmy wątpliwości, czy wysunąć kandydaturę Douga, aż do chwili, gdy przyprowadził cię do nas w Boże Narodzenie. Byłaś najlepszym prezentem, o jaki mogliśmy prosić. - Ale ja nie należę do waszego świata, pani Ramsay. Nie znam tych ludzi... - Skarbie! Nie rozumiesz? Oto twoje piękno: przybywasz bez bagażu doświadczeń, czego nie można by było powiedzieć o Cynth. Czy Doug mógłby się kiedykolwiek zdystansować od Asha, gdyby Cynth była dziś na twoim miejscu? - Margo dotknęła dłonią podbródka Cam i nachyliła się, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. - Campbell, jesteś rzadkim dziś skarbem, kobietą bez przeszłości. Cam uciekła wzrokiem przed spojrzeniem Margo. - Nigdy się nie spodziewałam... - Och, Doug powinien był ci powiedzieć. Teraz to rozumiem. Potrzebujesz czasu, żeby się przyzwyczaić do tej myśli. Ale to się na pewno stanie, skarbie. Zanim Doug ogłosi publicznie, że kandyduje, napięcie zacznie narastać i zobaczysz wtedy, jak bardzo będziesz potrzebna. Cam poczuła, że napięcie w niej już zaczyna narastać, gdy Margo wspomniała o publicznym wystąpieniu Douga. Oznaczało to, że dzisiejsze przemówienie na schodach nie wystarczy, co z kolei dawało jej jeszcze trochę czasu, by go powstrzymać. - Jestem pani bardzo wdzięczna, pani Ramsay. - Cam objęła ją pospiesznie, wstała i poprawiła suknię. - Muszę chyba wracać na przyjęcie. - Zuch dziewczyna! - oznajmiła Margo i potrząsnęła pulchną pięścią. Pięćdziesiąt kilometrów dalej Gloria Lipton siedziała samotnie przy swoim sekretarskim biurku w cichym i ciemnym już biurze kancelarii Jackson, Rieders & Clark. Nadeszła jej ulubiona pora, piątek, dziewiąta wieczorem, kiedy wreszcie zamierał frenetyczny hałas, przez okrągły tydzień wypełniający siedzibę dużej kancelarii prawnej. Teraz na opustoszałych korytarzach panowała cisza, którą mącił jedynie jednostajny szum niewyłączonych komputerów. Młode, nierozgarnięte sekretarki ruszyły ku wyjściu, gdy wybiła piąta - szczebiocząc i chichocząc, objuczone pakunkami, pakowały się do wind. Takie jak one nigdy nie zostawały w pracy po godzinach bez jednoznacznego polecenia szefa i bez obietnicy dodatkowego wynagrodzenia. I nigdy w piątki. Miały ważniejsze rzeczy na głowie. Musiały pędzić do domów, żeby się przebrać w obcisłe ciuchy z poliestru, a później pognać do klubów, żeby obnażać brzuchy przed młodymi facetami w brudnych dżinsach i buciorach. Od czasu, gdy Gloria była młodą sekretarką, wszystko się zmieniło. Owszem, też chodziła na potańcówki z koleżankami z agencji, ale na głowach miały kapelusze, na dłoniach rękawiczki i zachowywały się z pewną subtelnością. Chadzały na ważne i eleganckie przyjęcia, a mężczyźni, których czasem zabierały do domów, byli dyplomatami, podsekretarzami, a nawet kongresmanami. W tamtych czasach nie wsypywało się dziewczętom proszków do drinków; władza, jaką emanowali ci mężczyźni, była wystarczającym afrodyzjakiem. Ale to działo się dawno temu, w innym mieście. Gloria nie wkładała już do pracy kapelusza ani rękawiczek, a silni mężczyźni, którzy ją dzisiaj otaczali, nie byli w stanie rozpętać wojny ani nawet zwalczyć depresji. Mimo wszystko dbała o utrzymanie klasy. Na co dzień nosiła naszyjniki z pereł i eleganckie kostiumy, na jej biurku i wśród teczek panował absolutny porządek, a stanowisko pracy opuszczała dopiero wtedy, gdy miała stuprocentową pewność, że pan Austin już jej nie potrzebuje. W piątek wieczorem potrzebował jej zawsze, choć sam wychodził z biura o szóstej. Właśnie wtedy Gloria miała swobodny dostęp do jego biurka i dokumentów. Większość czasu Austin spędzał na spotkaniach za zamkniętymi drzwiami, więc musiała skrzętnie wykorzystywać tę jedyną okazję w tygodniu. Prezes dużej kancelarii miał delikatną i trudną pracę; jako pierwszy spośród równych musiał kontrolować stu niesfornych partnerów i nie poradziłby sobie bez dobrej sekretarki. Gloria weszła do gabinetu Austina i usiadła w jego fotelu. Na początku powoli czytała każde poufne memorandum i zapamiętywała jego treść, zanim zamknęła je w bezpiecznym miejscu. Spośród góry raportów z wykonanych zadań, na podstawie których kancelaria wystawiała klientom rachunki, wygrzebała dyktafon i wyjęła z niego taśmę. Siedząc już przy własnym biurku, ze słuchawkami na uszach, zorientowała się, że dzisiaj były trzy wiadomości: list do prawnika strony przeciwnej w sprawie fałszywych papierów wartościowych, memorandum do wszystkich partnerów w lekko przesadzony sposób traktujące o zyskach z zeszłego kwartału oraz wiadomość dla niej - „Glorio, zamów, proszę, kwiaty dla Campbell Smith. Dowiedziałem się właśnie, że dwa tygodnie temu wyszła za mąż”. Campbell Smith - nazwisko nic Glorii nie mówiło. Sięgnęła po przewodnik po firmie. Przewracała błyszczące kartki, aż w końcu znalazła zdjęcie. Ach, tak, przypomniała sobie, dziewczyna z niesfornymi włosami o złocistym odcieniu, nosząca spódnice, które kończyły się dobre dwanaście centymetrów nad kolanami. Nie był to odpowiedni strój dla prawnika z kancelarii Jackson, Rieders & Clark. Wzmianka w przewodniku wskazywała jednak, że nim jest: absolwentka Uniwersytetu Michigan, od prawie czterech lat prawnik w dziale prawa rodzinnego. Gloria zsunęła z nosa okulary do czytania i przyjrzała się uważniej zdjęciu. Coś w tej dziewczynie wydało jej się niesamowicie znajome i to nie dlatego, że spotykały się przelotnie w windzie. Miała w sobie coś impertynenckiego, ale gdyby tak spięła włosy, założyła wyprasowaną białą bluzkę i naszyjnik z pereł...? Gloria zmrużyła oczy, gdy w jej głowie formował się pewien obraz. Nie, to niemożliwe. A może jednak? Nie, na pewno nie. Oto, do czego prowadziło wspominanie dawnych dni spędzonych w Waszyngtonie. Wzrok spłatał jej psikusa. Głośno zamknęła przewodnik, zostawiła sobie kartkę, żeby w poniedziałek rano nie zapomnieć o kwiatach, ubrała się ciepło i wyszła z biura. Pięćdziesiąt pięter niżej chłodny wiatr hulał po ulicach śródmieścia. Ostatni biznesmeni pędzili do pociągów, a zakochani spacerowali wtuleni w siebie wzdłuż Chestnut i Walnut. Ale na południe od Walnut światła bladły, a na ulicach panowała cisza. Gloria maszerowała ochoczo, myśląc z radością o nadchodzącym weekendzie. W sobotę przejrzy taśmy z nagranymi w ciągu tygodnia programami nadawanymi w stacji C-SPAN, a niedziela, błogosławiona niedziela, przyniesie nowe wydania „Timesa” oraz programów „Face the Nation”, „Meet the Press” i „Firing Line”. Nikt nie śledził wierniej spraw kraju niż Gloria Lipton. Jeśli prawo było jej powołaniem, to prawodawstwo było jej hobby; lubiła myśleć, że w obu dziedzinach przewyższa wszystkich wnikliwością. Na Osiemnastej Południowej jakiś mężczyzna siłował się z drzwiczkami samochodu, próbując jednocześnie utrzymać pod pachą długie pudło. Uniósł wzrok na dźwięk kroków Glorii, a ona pozdrowiła go oszczędnym kiwnięciem głowy. Odkłonił się z uśmiechem, otworzył tylne drzwiczki i wsunął pudło do środka. Róże, pomyślała Gloria, mijając go. Jakaż galanteria. I cóż za postawa. Rzadko spotykało się dziś ludzi o wyprostowanych sylwetkach. Oto ktoś, za kim powinna szaleć sekretarka. Kwiaty ponownie przywiodły jej na myśl Campbell Smith. To takie dziwne, że zdjęcie dziewczyny przypomniało jej o... Nagle powalający cios dosięgnął od tyłu jej nóg i Gloria runęła na chodnik. Poczuła strzyknięcie w nadgarstkach, gdy próbowała zamortyzować upadek. Czołem uderzyła bezlitośnie w beton. Oszołomiona odwróciła głowę i zobaczyła zbliżający się kij bejsbolowy. Otworzyła usta, by krzyknąć, lecz zanim wydobyła z siebie jakiś dźwięk, tępy ból niemal rozerwał jej czaszkę. Znieruchomiała. Ocknęła się jakiś czas później. Czuła pulsujący ból u podstawy czaszki. Kiedy odzyskała ostrość widzenia, zobaczyła wnętrze samochodu. Leżała na plecach na tylnym siedzeniu. Próbowała unieść się na łokciach, lecz ból głowy był zbyt silny. Poczuła ręce na udach, a pomiędzy nogami nieprzyjemne gorąco. Zrezygnowała z walki. Teraz już rozumiała i uspokoiła się. Była starą panną, ale nie dziewicą. Jeśli nie będzie się szamotać i patrzeć mu prosto w oczy, wkrótce będzie po wszystkim. Ale nie zachowywał się tak, jak się spodziewała. Nie sapał jak świnia, poruszał się zimno i metodycznie; wydawało się, że nie sprawia mu to zupełnie przyjemności. Gloria zaczęła się zastanawiać, o co tu chodzi. W końcu poczuła gorącą strugę i usłyszała, jak mężczyzna z ulgą wypuszcza powietrze. Wydawał się równie zadowolony jak ona, że to już koniec. Lecz koniec jeszcze nie nadszedł. Spięła się w sobie, czekając na kolejny etap, kiedy to, jak myślała, zostanie bezceremonialnie wyrzucona na chodnik. Uniosła się trochę, by mu pomóc. - Leż - powiedział cicho - i mocno zamknij oczy. Otworzyła je jeszcze szerzej po to tylko, żeby ujrzeć zimny błysk ostrza zagłębiającego się w jej gardle. 4 Meredith Winters patrzyła, jak żona kandydata dołącza do reszty towarzystwa. Cam cichutko podeszła do męża i z uśmiechem ujęła go za rękę. Doug spojrzał na nią czule. - Chcę to nazwać programem dla pracy - oświadczył, podsumowując swoje wcześniejsze uwagi. - Polityka handlowa może być przyczyną kryzysu, ale to brak porządnych stanowisk pracy stanowi problem, na który powinniśmy zwrócić uwagę. Lepiej zwróć uwagę na swoją żonę, pomyślała Meredith. Nawet z tej odległości mogła rozpoznać wszystkie objawy charakterystyczne dla niechętnej małżonki polityka. - Meredith - rzekł Norman Finn siedzący obok - bardzo nam pochlebia, że się zastanawiasz nad prowadzeniem kampanii w naszym małym stanie. - Dla mnie ten stan nie jest mały - powiedziała, gdy dołączył do nich senator Ramsay. - Delaware stanowi statystyczne odbicie Ameryki. Bogata i uprzemysłowiona północ, miejskie problemy Wilmington, biedni farmerzy na południu - no, macie tu prawdziwy przekrój kłopotów całego kraju. Trzeba dodać, że tylko wam przysługuje jedno miejsce w Izbie. Okręg wyborczy do Kongresu obejmujący cały stan oznacza, że kampanię należy prowadzić tak, jakby to były wybory do Senatu. Ale ponieważ nie ma tu dużego rynku medialnego, każdą kampanię wyborczą o zasięgu krajowym należy prowadzić tak jak lokalną. - Zaśmiała się perliście. - No, panowie, to marzenie stratega politycznego. - Nieźle się przygotowała, co, Ash? - Widzę, widzę. - Przestudiowałam wyniki wyborów, w których pan ostatnio startował, senatorze - rzekła Meredith. - Wygrana godna podziwu. Senator Tauscher nigdy się do takich liczb nawet nie zbliżył. - Istotnie, masz rację - odrzekł zadowolony i mile połechtany. Meredith nie spuszczała z niego oczu, gdy wyjaśniał, dlaczego poszło mu o wiele lepiej niż drugiemu senatorowi z Delaware. - ... ponieważ polityka handlowa wydaje się zbyt odległa od zwykłego życia - mówił Doug w przeciwległym końcu pokoju - musimy ją sprowadzić do kwestii chleba z masłem. Musimy jasno powiedzieć, że za tę politykę Ameryka płaci bezrobociem. Nie jest zły, myślała Meredith. Może trochę za dużo mentorstwa George’a Busha, ale nad tym można popracować. Miał za to inne zalety. Charakteryzowało go żarliwe zaangażowanie, które się wciąż dobrze sprzedawało. Zdradzał też ten magiczny Clintonowski talent słuchania i okazywania zainteresowania wszystkiemu, co rozmówca miał do powiedzenia. A było to pierwsze prawo polityki - spraw, by ludzie myśleli, że są ważni, a odwdzięczą ci się tysiąckrotnie. - Oto Bill Gates - perorował Doug - chełpi się liczbą miejsc pracy dla programistów komputerowych, które przenosi do Indii. Gdzie, nawiasem mówiąc, rząd zapewnia przestrzeń biurową, energię elektryczną, łącza satelitarne i ulgi podatkowe. Więc praca, za którą płaci się w Seattle sześćdziesiąt tysięcy, przypada programiście z Kalkuty za sześć tysięcy. Gates przekonuje, że to dobra rzecz. Dobra może dla Microsoftu, i to na krótką metę. Ale katastrofalna dla Ameryki. Nieźle, znów pomyślała Meredith. Monopolistyczny miliarder z drugiego końca kontynentu to całkiem dobry cel ataków. Skinęła głową senatorowi, patrząc jak Alexander ponownie zwraca się do mężczyzny na wózku inwalidzkim. Ponieważ ktoś zawołał Ramsaya, trąciła łokciem Finna. - Co to za człowiek, z którym rozmawia Doug? Obrócił się, żeby spojrzeć. - A, Jonathan Fletcher. Poważny sponsor partii. - Na wypadek, gdyby umknęło to jej uwadze, powtórzył kluczowe słowo: - Poważny. - Aaa. - To on najbardziej chciał się przyjrzeć żonie Douga. I wygląda na to, że całkiem go podbiła. Meredith pokiwała głową zdumiona, że ktokolwiek z tych ludzi mógł uważać żonę Douga za plus dla kampanii. Wyborcy nigdy nie chcieli, by żona kandydata była zbyt mądra lub ambitna, a ta dziewczyna miała jeszcze trzecią wadę - była seksowna. Nawet ubrana jak debiutantka wyglądała prowokująco z tymi ustami wygiętymi w łuk, zmierzwionymi włosami i bujnymi kształtami. Nie wystarczyłoby na świecie granatowego koloru i grzecznych kostiumów, by to stonować. Meredith zjadła kolejną kanapkę i zamyśliła się nad problemem. Było tylko jedno rozwiązanie - ciąża. Cam nie wyglądałaby zbyt mądrze i seksownie, nosząc pokaźny brzuch. Meredith policzyła miesiące. Koniec lutego do początku listopada. Doskonale, gdyby tylko przekonała ich, aby zaczęli od razu. Jakaś nerwowa kobieta kręciła się koło Finna. - O, cześć, Maggie - powiedział. - Poznałaś już Meredith Winters? - Nie - sapnęła. - To znaczy owszem! Ale tak się zastanawiałam... Czy mogłabym cię prosić o autograf? Meredith udała zdziwienie: - Mnie? Och, cóż, oczywiście, jeśli chcesz. Posłusznie nagryzmoliła swoje nazwisko. -Czytałam o tobie w „Post” i, ojej, to będzie takie podniecające pracować z tobą nad tą kampanią! Mam naprawdę nadzieję, że się zgodzisz! - paplała kobieta. - Cóż, gdy widzę, że ludzie tacy jak ty są w to zaangażowani, coraz poważniej się zastanawiam. Oczywiście zawsze były osoby takie jak ona - polityczni zapaleńcy, wykonujący każdą czarną robotę w nadziei na dwuminutowe sam na sam z kandydatem. Meredith poznała już setki Maggie, niepewnych kobiet, które usiłowały się dowartościować, zajmując się problemami, o których nie miały pojęcia. Maggie należała do lojalistek, które deifikowały kandydata partii i demonizowały opozycję, nie mając pojęcia, jak niewielka jest pomiędzy nimi różnica. Meredith doskonale znała ten typ kobiet. Stanowiły kręgosłup partii. Przypomniała sobie drugie prawo polityki - nigdy nie lekceważ siły głupich ludzi w dużych grupach. Ramsay znów się zbliżał, więc zaczęła szukać w myślach kolejnego tematu, który pozwoliłby mu zabłysnąć, podczas gdy ona będzie dyskretnie przyglądać się kandydatowi. Przyszło jej coś do głowy, gdy stanął obok Maggie Heller. - Senatorze, słyszałam, że pana komisja przymierza się ponownie do projektu ustawy o reformie odpowiedzialności deliktowej. - Tak, projekt jest na porządku obrad w tym tygodniu. - A co to takiego? - zapytała Maggie, wciskając się między nich. - To ustawa mająca na celu zreformowanie systemu odpowiedzialności za produkt - odparł Ramsay. - Ograniczyć karne odsetki, zwolnić producentów z odpowiedzialności, kiedy produkt ma powyżej piętnastu lat, i tak dalej. - Och - Maggie otworzyła niepewnie usta i spojrzała nerwowo ku Meredith, jakby pytając: „Czy jesteśmy za czy przeciw?”. - Ostatnim razem głosował pan za, prawda, senatorze? - Meredith położyła kres cierpieniom Maggie. - I prawie dwie trzecie moich kolegów. - Ale to nie wystarczyło, żeby przełamać weto prezydenta, czy tak? - Och - wyjąkała Maggie, mrugając oczami. - Więc dlaczego ten projekt znowu został wniesiony? Czy tym razem jest inny? - Inny jest Kongres - odparła Meredith. - A to oznacza całkiem nowe rozdanie. - Kiwnęła głową w stronę kandydata. - Czy możemy założyć, że Doug Alexander poprze tę reformę tak jak pan, senatorze? - Hola, hola - zaprotestował delikatnie. - Jak sama powiedziałaś, to całkiem nowa gra. Nie jestem nawet pewien, jak sam zagram, gdy dotrze do mnie piłka. Co zaś do Douga - spojrzał z dumą przez pokój - jest sam swoim panem. Cam spędziła ten wieczór przyklejona do ramienia Douga, uśmiechając się bez przerwy. Aż się trzęsła na dźwięk gratulacji, bo wiedziała, że są dwuznaczne. Po północy kilka par ustawiło się w kółko w salonie i okrzykami zachęcało ich do tańca. Cam zrobiła słodką minę i wyciągnęła Douga na parkiet. Rozległy się oklaski, gdy młoda para wyszła na środek pokoju. Pianista usłużnie zagrał balladę „The Man I Love”. Cam zarzuciła ręce na szyję Douga i przytuliła policzek do jego ramienia. Kiedy kołysali się wolno w rytmie smętnej piosenki, jej myśli biegły z ogromną szybkością. Dzisiejszego wieczoru uczyła się tego, czego każdy polityk w końcu musiał się nauczyć - że nigdy nie można przestać działać. Jej kampania się powiodła i poślubiła Douga, a tym przyjęciem powinna uczcić zwycięstwo. Będzie to jednak początek kolejnych starań - tym razem, aby go utrzymać. - Wyglądasz dziś pięknie - wyszeptał jej do ucha, gdy tańczyli. - Wciąż jesteś bardzo opalona po St. Bart’s. To tak, jakby słońce całowało twoje ciało. - Hmm... Wydaje mi się, że ty całowałeś je o wiele częściej niż słońce. - Pamiętam - zaśmiał się miękko. Dzieliły ich grube fałdy satyny, lecz przycisnęła się do niego biodrami na tyle mocno, aby poczuć jego odzew. Chrząknął i znów szepnął chrapliwie: - Nie mogę się doczekać, żeby cię zabrać do domu. Nie potrzebowała żadnego oficjalnego komunikatu, jej kampania mogła równie dobrze rozpocząć się od razu. Przybrała psotną minę, wspięła się na palce i wyszeptała: - Więc nie czekaj. Ponieważ przyjechali osobno, musieli tak samo wracać. Hondę Cam przyprowadzono pierwszą. Gdy tylko zjechała z podjazdu Ramsayów na drogę, zahamowała i sięgnęła na tylne siedzenie po kurtkę. Trzęsła się tak mocno, że ledwo zdołała wcisnąć ręce w rękawy. Siłowała się z suwakiem, kiedy oślepiły ją światła zbliżającego się samochodu. Wyłączyła reflektory. Za kierowcą auta Ramsayów rozpoznała Jessego Lombarda. Zwolnił, by rzucić okiem na jej hondę. Pomachała mu, przyglądając się badawczo. Zdziwiła się widząc go samego. Gdy opuszczał dom trzy godziny wcześniej, przypuszczała, że przywiezie Treya. W takim razie gdzie jest chłopiec? Wciąż rozrabia z kolegami? Zatrzymała go policja? Nie mogła jednak uwierzyć, że za wandalizm zostawiliby na noc w areszcie jakiekolwiek dziecko, a co dopiero syna senatora Ashtona Ramsaya. Ale może taka była procedura. Może Jesse musiał wrócić i powiadomić Ramsayów. Senator podniesie teraz słuchawkę, zadzwoni w kilka miejsc, złoży parę obietnic i załatwi zwolnienie Treya. Jesse kiwnął nieznacznie ręką na znak, że ją poznaje. Cam zapięła kurtkę i skierowała się w stronę domu. Mieszkali trzy kilometry dalej, w budynku, który przez trzydzieści lat należał do rodziców Douga, a teraz, na mocy aktu notarialnego podpisanego przez jego matkę w prezencie ślubnym, do nich obojga. Dom pochodził z tej samej epoki co posiadłość Ramsayów i odznaczał się tym samym podupadłym pięknem, choć był nieco mniej dostojny i o wiele bardziej zniszczony. Posiadłość obejmowała półtora hektara zarośniętego terenu. Za domem stały walące się budynki gospodarcze: garaż na jeden samochód, szopa na narzędzia, szklarnia, spiżarnia, a z tyłu, w starym zrujnowanym ogrodzie, rozsypująca się, dwukondygnacyjna wieżyczka, którą zwali „Fantazją”. Zaparkowała i pobiegła do drzwi kuchennych. W środku zrzuciła kurtkę i zapaliła światło. Niewiele zrobiono w domu, odkąd umarł ojciec Douga. Stały tam tylko zdekompletowane meble, których nie chciała mieć na Florydzie matka Douga, i kilka sztuk innych, które przywieźli z sobą. Najlepszym pokojem był gabinet. Rozpaliła tam ogień w kominku i włączyła lampę stojącą obok skórzanej kanapy. W sypialni na piętrze również rozpaliła ogień i zdjęła narzutę z łóżka. Buty wrzuciła do szafy, lecz nie zdjęła sukienki na znak, że nie jest jeszcze gotowa iść do łóżka, że najpierw powinni porozmawiać. Wróciła do kuchni, nastawiła kawę i stanęła w oknie, przygotowując się do rozmowy. Musiała rozpocząć od kilku ustępstw: nowina niezwykle ją podekscytowała, była z niego niezwykle dumna, przejmowała ją dreszczem świadomość, że poślubiła człowieka tak uhonorowanego. Ale dopiero co się pobrali. To pierwszy rok ich małżeństwa i nie mogła znieść myśli, że często rozstawaliby się w ciągu najbliższych dziewięciu miesięcy. A przecież to tylko okres przedwyborczy. Jeśli wygrałby i musiał wyjechać do Waszyngtonu, ona nie mogłaby być żoną na weekendy jak Margo Ramsay. Nie wyjechałaby też z nim, nie w tym momencie swojej kariery, nie przy takim stanie finansów. Dom rozpaczliwie potrzebował nowego dachu, podstawowych napraw hydraulicznych i elektrycznych. Dochody Douga zmniejszyły się ostatnio, odkąd podupadła jego firma. Poza tym pomagał matce. Co do Cam, jej widoki na karierę były niepewne, miała też własne wydatki. Czy naprawdę mogli sobie pozwolić, by na ten rok zarzucił praktykę, a potem, gdy wygra wybory, zrezygnował z pensji, co będzie musiał zrobić jako kongresman? Nie wspominając o opłatach za mieszkanie w Waszyngtonie i wydatkach na cotygodniowe podróże. Na podjeździe zazgrzytał żwir. Chwilę później Doug wpadł przez drzwi, chwycił ją i poprowadził do kuchni. - Cam! Czy to nie cudowne? Możesz w to uwierzyć? - Jego palce na jej plecach były jak sople lodu. Usta, którymi zgniótł jej wargi, miał niewiele cieplejsze. Kochanie! - roześmiała się i spróbowała uwolnić. - Jesteś lodowaty... Pozwól mi cię rozgrzać. Przygotowałam gorącą kawę... Lecz on przycisnął ją mocniej i znów pocałował. - Doug... - Zadrżała pod dotykiem lodowatych dłoni. - O Boże, Cam - jęknął i wtulił twarz w jej szyję. - O Boże, co za noc! Jego palce odszukały zamek sukni. Zsuwał materiał w dół, aż Cam stanęła wśród zwałów satyny, nie mając na sobie nic poza koronkowymi majteczkami i samonośnymi pończochami. Jego zimne dłonie ścisnęły jej piersi. - Och, Cam - powiedział znowu chrapliwie. Pochylił głowę, by dosięgnąć ustami jej ust. Zdała sobie sprawę, że wciąż był podniecony przyjęciem i nie zniechęcą go jej zduszone protesty. Nagle poczuła wyrzuty sumienia. To nie w porządku udawać seksownego kociaka, aby złapać faceta i zmienić się w powściągliwego kota domowego, gdy się już osiągnęło cel. Później, zdecydowała. Porozmawiają później. Wtuliła się w niego miękko i ulegle. Głuchy pomruk zabrzmiał głęboko w jego gardle. Schylił się i wziął ją na ręce. - Kochanie... - zaczęła ze śmiechem, gdy przechodził przez hol. - Pozwól mi... Uciszył ją kolejnym pocałunkiem, wniósł po schodach na piętro i położył na łóżku w sypialni. Ściągnął z siebie ubranie i wszedł w nią jednym gładkim ruchem. Cam leżała, zdziwiona łatwością, z jaką znalazł właściwy rytm. Gdy kochała się z nim po raz pierwszy, poprzedniej jesieni, był nieśmiały i niezdarny, jakby się bał, że zrobi jej krzywdę lub przekroczy własne ograniczenia. Lecz teraz poruszał się pewnie, nie obawiał się niczego; czuł się uprawniony. Sądziła, że to jej zasługa. Pokazała mu, że może panować nad jej ciałem, a on w to uwierzył. Podobnie zachowali się dzisiaj wobec niego ludzie partii. Otworzyła oczy i spojrzała ponuro na pajęczynę w szczelinie sufitu. Sprowadzenie Douga na ziemię będzie nie tylko trudne, ale i okrutne. To nie jego wina, że małżeństwo z nią przekreśla jego polityczne plany, ale to on będzie z tego powodu cierpiał. Głaskała go po głowie, całowała jego twarz i szyję. Zwiększył tempo. Chociaż nie była podniecona, zwracała uwagę na Douga i we właściwym momencie wydała okrzyk, na który czekał. Sam doszedł chwilę później, łapczywie chwytając powietrze. Teraz, myślała, gdy leżeli obok siebie już po wszystkim. Teraz, zanim zaśnie. Ale nie tutaj. Musiała go ściągnąć na dół, nalać filiżankę kawy i przytulić się do niego przy kominku. Przebierał sennie palcami po jej plecach. Zasypiał. Cam odchrząknęła. - Doug, najdroższy...? Stojący przy łóżku telefon zadzwonił przenikliwie. Doug dźwignął głowę i podniósł słuchawkę. - Tak? - wymamrotał. - Margo? Co się stało? Usiadł i spuścił stopy na podłogę. - Oczywiście. Nie, zaraz tam będę. Cam oparła się na łokciu, gdy odłożył słuchawkę. - O co chodzi? Co się stało? - Trey nie wrócił na noc. - Doug odwrócił się i spojrzał na nią oszołomiony. - Przypuszczają, że został porwany. 4 Trey przebudził się gwałtownie, jakby spadał i tylko ocknięcie się mogło go uratować. Serce biło mu jak oszalałe przez minutę, zanim przypomniał sobie, gdzie się znajduje - na podłodze w tylnej części furgonetki. Podniósł głowę i sam siebie przeklął. Nie chciał zasnąć; miał zamiar czuwać, aby uciec, gdy tylko nadarzy się okazja. Ale w furgonetce było ciepło, silnik zaś pracował głośno i jednostajnie. Zdjął więc kurtkę, zwinął ją pod głową jak poduszkę i wbrew sobie zapadł w sen. Furgonetka zatrzymała się i dlatego chłopiec się obudził. Na dworze wciąż panowały ciemności. Uliczne lampy rzucały niesamowite, bursztynowe światło na opustoszały parking. Trey podniósł się i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył duże okna całodobowej restauracji. Zerknął na siedzenie kierowcy, a kiedy zobaczył, że jest puste, rzucił się do drzwi, najpierw bocznych, potem tylnych. I jedne, i drugie były zamknięte. Osunął się na podłogę. Co z niego za idiota. Pięciolatek znał lepsze sposoby na ucieczkę niż wskakiwanie do samochodu nieznajomego, a on właśnie to zrobił. Nawet powiedział: „Dzięki stary. Jestem twoim dłużnikiem”. A na domiar złego krzyknął: „Czy wiesz, kto jest moim ojcem?”. Gdyby facet nie miał wystarczająco dobrego powodu, żeby go porwać, on sam podał mu go na tacy. Obrócił się na bok i znalazł oko w oko z czarną nylonową torbą treningową. Usiadł i rozpiął ją. W środku były skarpetki, bielizna, kilka flanelowych koszul. Żadnego pistoletu, noża czy telefonu komórkowego. Zacisnął ręce na zestawie do golenia. Tak. Pociągnął za suwak i odszukał maszynkę. To tylko plastykowa jednorazówka, ale mogła się przydać. Wyciągnął maszynkę, zamknął torbę i wsunął ją do kieszeni koszuli. Boczne drzwi szczęknęły. Trey rzucił się do tyłu tak szybko, że uderzył o ścianę. - Hej - rozległ się chichot. - Spokojnie. To ten człowiek, porywacz. Widać było jego sylwetkę w drzwiach. Blokował je, opierając się rękami o futrynę. - Jesteś głodny? - zapytał. Trey kiwnął głową. - Chodź, pogadamy w środku. Trey ruszył w stronę drzwi. - Nie zapomnij się ubrać. Jest zimno. Trey naciągnął kurtkę i wyskoczył na asfalt. Słysząc szum samochodów na autostradzie, zrozumiał, że to bar na rogatkach miasta. Oświetlenie parkingu pozwoliło mu po raz pierwszy dobrze się przyjrzeć prześladowcy. Miał trzydzieści - czterdzieści lat. Ubrany był w zieloną kurtkę narciarską, dżinsy i ciężkie buty. Nic złowieszczego oprócz jednodniowego zarostu, który nawet gdy się uśmiechał, nadawał mu groźny wygląd. Zasunął drzwi i ujął Treya za ramię. Drugą dłoń wcisnął do kieszeni i chłopiec zrozumiał, że porywacz trzyma tam pistolet. „Proszę usiąść” - przeczytali na wywieszce, wchodząc przez podwójne szklane drzwi do wnętrza restauracji. Było niemal pusto. Dwóch samotnych mężczyzn przy kontuarze trzymało kubki z kawą. Jeden z boksów zajęła para, kobieta z rozmazanym makijażem i mężczyzna mówiący głośno i niewyraźnie. Poza tym kelnerka, kasjerka i zapewne kucharz na zapleczu. Mężczyzna skierował Treya w stronę boksu w rogu, z dala od innych klientów. Puścił jego ramię i usiadł naprzeciwko, ciągle celując w niego z pistoletu. Do ich stolika podeszła kelnerka. - Dzień dobry, chłopcy. Mogę przyjąć zamówienie? - Ode mnie tak. A od ciebie, Jamie? Trey gapił się na laminowany blat stołu i nie odpowiadał. - Jeszcze się nie obudził. Lepiej wezmę coś dla nas obu. Podajecie już śniadanie? - Nigdy nie przestajemy. - Poproszę kiełbaski i jajka. Po dwa na głowę, lekko ścięte. Kawa dla mnie i szklanka mleka dla mojego przyjaciela. Przyjaciela? Trey rzucił szybkie spojrzenie na kelnerkę. - W porządeczku. Zaraz przyniosę napoje. Trey śledził ją spanikowanym wzrokiem. - Słuchaj, Jamie. - Mężczyzna oparł łokcie na stole i nachylił się. - Chcę ci wytłumaczyć, co się tu dzieje. - Nie jestem Jamie - odezwał się Trey zduszonym szeptem. Mężczyzna popatrzył na niego, po czym nagle skrzywił się, jakby z bólu. - Przepraszam. Nie wiem, dlaczego... Jakoś zawsze tak o tobie myślałem. Więc jak masz na imię? Jim? - Trey. - Słucham? - Nazywam się Trey. Wydawał się zdezorientowany. - Jak to? - Sam sobie odpowiedz odrzekł ponuro Trey. Wróciła kelnerka i postawiła na stole kawę i mleko. Gdy odeszła, Trey się wyprostował. - Muszę wyjść... - zaczął, bo przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Wiesz... do łazienki. - Pewnie. - Mężczyzna podniósł się. - Ja też. Trey znów poczuł jego rękę na swoim łokciu. Gdy wstał, zamarło mu serce. Przy kasie z przodu siedziała siwowłosa kobieta. Poruszając bezgłośnie ustami, podliczała szeleszczące rachunki. Trey wpatrywał się w nią, gdy obchodzili kontuar, i zatrzymał się, kiedy ją mijali. - Proszę pani, proszę mi pomóc - krzyknął. - Ten człowiek mnie porwał! Dłoń na jego łokciu zamknęła się, gdy kasjerka podniosła głowę. Kobieta przeniosła spojrzenie z Treya na mężczyznę i znów popatrzyła na chłopca. Powoli zacisnęła usta. - Przykro mi - odrzekła, sięgając ponownie po stos rachunków - ale jesteście z ojcem podobni jak dwie krople wody. Trey gapił się na nią. - Chodź - powiedział mężczyzna, wypuszczając powietrze, i pchnął chłopca w kierunku łazienki. - Trudny wiek - zawołała za nim kasjerka. Mężczyzna zaśmiał się przez ramię. - Jakbym nie wiedział. Dotarli do męskiej toalety. Porywacz zatrzasnął drzwi, a Trey, potykając się, wycofywał w kąt wyłożonego glazurą pomieszczenia. - Jamie... Trey - obcy ruszył ku niemu. - Posłuchaj. Trey rozglądał się dziko dokoła. Mężczyzna podszedł bliżej i oblicza ich obu znieruchomiały na chwilę w jednym z luster jak w stop-klatce. - Naprawdę muszę się załatwić wybełkotał Trey. Rzucił się w kierunku jednej z kabin, zatrzasnął za sobą drzwi, oparł się ó nie i ukrył twarz w dłoniach. - Trey, przepraszam cię - mówił z drugiej strony mężczyzna. - Nie powinienem był cię tak porywać z ulicy. Ale nie przychodził mi do głowy żaden inny sposób, a nie było czasu na wyjaśnienia. - Nie - powiedział Trey. Twarz miał mokrą od potu, który kapał mu spomiędzy palców. Migawkowy obraz z lustra zaczął przybierać wyraźne kształty. Widział cofającą się, rozmytą własną postać i zbliżającego się mężczyznę. - Posłuchaj. Nazywam się Steve Patterson i... Trey zasłonił rękami uszy. - Nie... przestań. - ... jestem twoim ojcem. Nagle obraz w jego głowie wyostrzył się i podobieństwo, które Trey wcześniej tylko przeczuwał, uderzyło go z całą mocą. - Nie! - krzyknął. - Moim ojcem jest Ash Ramsay. Senator James Ash-ton Ramsay Junior. Nazywam się James Ashton Ramsay Trzeci. Nie możesz być moim ojcem, bo nie zostałem adoptowany! Przecież nikt mi nigdy nie powiedział, że byłem adoptowany! Po drugiej stronie drzwi zapadła nagle straszna cisza. - Jesteś dla mnie nikim! - krzyczał Trey. Z gardła wydarł mu się szloch. - Nikim! Nie usłyszał szczęku zamka i kiedy znienacka otworzyły się drzwi, wypadł z kabiny. Mężczyzna złapał go i wylądowali razem na podłodze. Oczy Treya napełniły się łzami. Wszystko wokół się rozmyło. Mężczyzna otoczył go ramionami. Trey chciał się uwolnić, lecz mógł tylko schylić głowę i ukryć łzy. - Jesteś nikim... - wydusił jeszcze raz. Ale tamten nie słuchał. Tulił chłopca i powtarzał: - Boże, tak mi przykro, Jamie. Tak mi przykro. Dom Ramsayów był wciąż oświetlony, ale tym razem drzwi otworzył Jesse Lombard. Spojrzał na Douga i Cam z cieniem rozczarowania w oczach, po czym usunął się, aby ich wpuścić. - Coś nowego? - zapytał Doug. Jesse przecząco potrząsnął głową. Po lewej stronie twarzy drgał mu nerwowo mięsień; Cam słyszała, że stres powoduje pogorszenie stanu jego zdrowia. Odwrócił się i poprowadził ich w głąb domu. Resztki po przyjęciu walały się wszędzie. Kieliszki, talerze, serwetki rozrzucono po całym salonie. Stół w jadalni wciąż pokrywały pozostałości po bufecie. Sądząc z wyglądu kuchni, osoby odpowiedzialne za kulinarną stronę przyjęcia odesłano do domu, zanim zdążyły posprzątać. Poczucie winy Cam pogłębiało się z każdą chwilą. Powinna była powiadomić Ramsayów, gdy tylko rozpoznała Treya w grupie chłopców. Może powinna była zrobić to, co uczyniłby Doug - wyskoczyć z auta i zawołać go. A przynajmniej, jak powtarzał jej Doug po drodze, powinna była powiedzieć mu, co widziała, gdy tylko dotarła na przyjęcie. Miał oczywiście rację, chociaż mylił się co do jej pobudek. Przypuszczał, że działała z nieroztropnej chęci chronienia Treya. Nie znał jej jeszcze na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że gromadzi informacje jak biedacy złote monety. Ogień na kominku w salonie ledwo się żarzył. Ramsayowie stali po przeciwnych stronach pokoju, wyglądając przez okna. - Wyjdę na dwór, rozejrzę się jeszcze - rzekł Jesse. - Tak, idź - wymamrotał senator. Jesse oddalił się kuśtykając. Margo odwróciła się od okna. Na widok Cam na jej twarzy pojawiło się zdziwienie. - Och, Campbell! Nie trzeba było przyjeżdżać. Cam zrozumiała podtekst - jeszcze nie należała do rodziny, nie na tyle, by ją w to angażować. - Campbell wie o czymś, co może się okazać przydatne - wyjaśnił Doug i wypchnął ją na środek pokoju. - Widziałam dziś Treya - zaczęła - kiedy tu jechałam. Był z jakimiś kolegami na Martins Mill Road. - Kiedy? - zapytał Ramsay w tym samym momencie, gdy jego żona krzyknęła: - Z jakimi kolegami? - Około ósmej. Rozpoznałam tylko jednego chłopca, tego, który był tu w Boże Narodzenie. Taki ciemnowłosy. - Jason Dunn? - podsunął senator. - Tak, to on. Margo opadły ręce. - Już dzwoniłam do Jasona. Nie widział dziś Treya po szkole. Sięgnęła do szpilki z kości słoniowej wetkniętej w kok. Gdy jej siwe włosy opadły luźno na ramiona, nagle wydała się starsza. Cam pomyślała, jak ciężko jest mieć dziecko w tak późnym wieku - zaopatrywać się w aptece w preparaty estrogenowe razem z witaminami dla niemowląt i nie mieć zielonego pojęcia o tym, co się dzieje w głowie syna. - Może ja zadzwonię do Jasona? - spytała Cam. - Kochanie, Margo już... - Oni robili coś, czego nie powinni byli robić - szorstko przerwała Cam. - Nie sądzę, żeby Jason dobrowolnie przyznał, że się dziś wieczorem spotkali. - Co? - zapytała Margo. - A co takiego robili? Ramsay minął ją i sięgnął po książkę telefoniczną. - Masz-wskazał Cam jeden z numerów. Ktoś odebrał po drugim dzwonku. - Tabak? Chłopiec mówił jak Trey, głosem niskim i bez wyrazu, jakby najlżejsze ożywienie mogło spowodować, że przekształci się w sopran. - Jason? Tu Campbell Alexander. Jestem znajomą Ramsayów. Trey nie wrócił dziś na noc, więc musisz mi koniecznie powiedzieć, gdzie go ostatnio widziałeś. - Hej, już rozmawiałem z jego mamą. Nie spotkaliśmy się po szkole. - Słuchaj, Jason. Widziałam was wieczorem, jasne? - Odwróciła się plecami do Ramsayów i ściszyła głos. - Wiem o skrzynkach na listy, więc jeśli nie chcesz, żebym podała policji parę nazwisk i adresów, lepiej skończ z tymi bzdurami. Rozumiesz? - Och... Może pani chwilę poczekać? Z drugiej strony słuchawki dobiegły ją szepty. Pewnie jego matka weszła do pokoju i starał sieją wyprosić. - Dobrze, proszę posłuchać - powiedział, wracając do rozmowy. - Zaczęliśmy uciekać, gdy usłyszeliśmy policyjne syreny. Trey pobiegł w dół Martins Mill. Stał tam jakiś facet na swoim podjeździe i zawołał do Treya: „Wskakuj, szybciej”. A potem odjechali. - Kto to był? Ktoś ze szkoły? - Nie. Jakiś wapniak. Wie pani, w średnim wieku. - Skąd wiesz, że to był jego podjazd? - No, parkował tam. - Co to było za auto? - Nie wiem... Jak się to nazywa? Nie półciężarówka, ale coś w tym rodzaju. No... - Furgonetka? - Chyba tak. - Jakiego koloru? - Nie przypominam sobie. Nie musiał. Cam pamiętała czarną furgonetkę zaparkowaną na poboczu i mężczyznę stojącego obok z telefonem komórkowym w ręku. - I odjechali razem? - Trey wskoczył do tyłu i odjechali Martins Mill. Cam wzięła się w garść, odłożyła słuchawkę i obróciła do Ramsayów. Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Wszystkie najgorsze warianty przebiegły jej przez głowę: Trey złapany w pułapkę przez zboczeńca seksualnego, uwięziony przez międzynarodowych terrorystów albo porwany dla okupu i już martwy. Ich najstraszniejsze obawy się spełniły, a ona mogła temu zapobiec. - Na podjeździe przy Martins Mill Road stał jakiś mężczyzna - powiedziała. - Zwabił Treya do swojej furgonetki i odjechali razem. Jason to widział. Obawiam się, że wcześniej sama też widziałam tego mężczyznę. Spodziewała się, że się załamią, ale Margo nic nie powiedziała. Rysy twarzy Ramsaya tylko się wyostrzyły. - Jak on wyglądał? - zapytał. - Około trzydziestu pięciu lat i stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Ciemne włosy, krótko przycięte. - Przyjrzałaś się jego twarzy? Cam zawahała się, szukając odpowiedniego słowa, ale wszystkie, które przyszły jej na myśl - ponury, podenerwowany, niespokojny - nie wystarczały. Pokręciła więc tylko głową. Ramsay obrócił się na pięcie. - Margo, gdzie jest...? Jego żona już biegła przez pokój i grzebała w szufladzie sekretarzyka stojącego pod ścianą. - Proszę mi wybaczyć, senatorze, ale czy nie powinniśmy... - Masz - Margo wcisnęła mężowi jakiś przedmiot, który on następnie podał Cam. Przysunęła się do lampy. Było to zdjęcie trzech studentów college’u ubranych w czerwone sportowe kurtki. Przez chwilę pomyślała, że Ramsayowie zupełnie stracili rozum, ale potem zauważyła postać po prawej stronie. Był o kilkanaście lat młodszy, uśmiechał się szeroko i przyjaźnie, lecz nie miała wątpliwości, że właśnie tego mężczyznę widziała na drodze. Cam podniosła zdumiony wzrok. - Tak, to on. Margo jęknęła i przycisnęła ręce do brzucha. Ramsay wpatrywał się ponuro w plamę na podłodze. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Zakłopotana Cam popatrzyła na Douga. - To on, prawda? - powiedział jej mąż poważnym głosem. - Jego ojciec. - Co? - zapytała Cam. Doug nie zareagował. Ramsay powlókł się do krzesła i oparłszy dłonie na poręczach, usiadł ociężale. - Wiedzieliście, że to się stanie? - zapytał Doug. - Oczywiście, że nie! - Margo rzuciła mężowi wściekłe spojrzenie, odwróciła się do okna i zacisnęła pięści. Ramsay podniósł głowę i popatrzył zamglonym wzrokiem na plecy żony. - Przyszło kilka listów - przyznał. - Czego on chce? Pieniędzy? - Na miłość Boską, nie - odparł senator z gorzkim uśmiechem. - Niczego tak prostego do spełnienia. - Czy to nie oczywiste? - zapłakała Margo. - Chce Treya. - I dodała ciszej: - A teraz go ma. Cam poczuła się jak najgłupsza uczennica w klasie. Nie wiedziała, że Trey był adoptowany. Przyglądając się rodzinnym zdjęciom stojącym w pokoju, przenosząc wzrok z brata na siostrę, nigdy by nie zgadła. Powoli jednak budził się w niej prawnik - specjalista od prawa rodzinnego, więc powiedziała: - To mimo wszystko przestępstwo. Oczywiście zakładając, że odebrano mu prawa rodzicielskie. - Odebrano - potwierdził Ramsay. - A zatem to tak, jakby Treya porwał ktoś obcy. Trzeba wezwać policję. Albo nie... - Ciekawe, że zapomniała o tym szczególe proceduralnym. - FBI. - Nie - zaoponował Ramsay. Tego nie możemy zrobić. Margo odwróciła się od okna. - Ash, a co z Ronem Marchem? Jest prokuratorem federalnym. Czy to nie on nadzoruje FBI? - Niezupełnie - odparł Ramsay. - Niewystarczająco. Nie możemy podjąć ryzyka, Margo. Cam zwróciła się do Douga, zdumiona. - Skandal - wyjaśnił. - Gazety miałyby używanie. Nie mówiąc o opozycji. - A poza tym... - Ramsay błagalnie zwrócił się do żony. - Chłopiec na pewno nie jest w niebezpieczeństwie. Margo? Tyle wiemy. On by go nie skrzywdził. - Nie - odezwała się w końcu sztywno. - Myślę, że nie. - A zatem... - złożył dłonie - ... zachowamy to tylko dla siebie. Doug? - Oczywiście. - Dwaj mężczyźni wymienili porozumiewawcze spojrzenia, które Cam z łatwością zinterpretowała. Doug miał dopilnować, żeby milczała. Ramsay przetarł oczy i zmierzwił rękami włosy tak, że utworzyły grzywę wokół głowy. Teraz naprawdę wyglądał jak Lew okręgu New Castle, choć stary i zmęczony, bez zębów i pazurów. - Musimy sobie z tym sami poradzić - powiedział. - Wynajmiemy kogoś, poszukamy informacji... - urwał, znużony. - Znam człowieka, którego powinniście zatrudnić - rzekł Doug. - Stoi przed wami. Cam otworzyła usta ze zdumienia. - Campbell? - zapytał Ramsay. - To jej specjalność. Tropienie ludzi. - Składników majątku - poprawiła go, choć istotnie jedno zazwyczaj pociągało za sobą drugie. - Robiła to już setki razy - ciągnął Doug. - Ma dostęp do najlepszych źródeł. Założę nową sprawę z nowym numerem, pod którym będzie mogła wszystko zapisywać. Nikt nie będzie o tym wiedział. Nikt poza nami. Ramsay spojrzał na Margo, która skinęła bezradnie głową. Odwrócił się w stronę Cam. - Podejmiesz się tego, Campbell? Nie muszę ci mówić, ile to by dla nas znaczyło. Doug ponaglał ją wzrokiem. Wiedziała dokładnie, ile to by znaczyło dla niego. Chciał się jeszcze bardziej wkraść w łaski senatora, aby zdobyć nie tylko miłość i poparcie, bo te już miał, lecz także dozgonną wdzięczność. Przekonały ją własne wyrzuty sumienia. Nie tylko spowodowane tym, co zrobiła Ramsayom, ale również tym, co szykuje Dougowi. Jeszcze nie wiedział, że jego marzenia o karierze politycznej wkrótce się skończą. Mogła więc dla niego uczynić przynajmniej tyle. - Oczywiście - powiedziała. - Zrobię, co w mojej mocy. Otworzyły się tylne drzwi i wszedł Jesse Lombard. Wszyscy popatrzyli na niego z nadzieją, jak się okazało, płonną. - Spodziewaliśmy się tego, Jesse - stwierdził senator. Kalekie ciało Jessego było całe napięte. - Czy chce pan, żebym...? - Nie. Campbell go dla nas odnajdzie. - Będę potrzebowała pewnych informacji... - zaczęła. - Zaraz - odparł Doug. Nieszczęśliwy Jesse tkwił w drzwiach, aż Doug położył mu rękę na ramieniu i wyprowadził z pokoju. Cam, siadając koło senatora, usłyszała, że dołączają do grupy sprzątającej kuchnię po przyjęciu. Pomyślała, jak mądrze i miło postąpił Doug. Jesse najbardziej na świecie chciał czuć się pożyteczny. Tym, czego najbardziej potrzebowała, były informacje. Przez następną godzinę robiła, co mogła, aby wyciągnąć je od Asha i Margo. Siedzieli ramię w ramię na zapadniętej kanapie pod portretem rodzinnym, tym który reklamował kampanię wyborczą senatora. Cam uderzyła ironia sytuacji: mały nicpoń, dzięki któremu Ramsay wygrał wybory, okazał się nicponiem kogoś innego. Nazywał się Steve Patterson. Odkąd podpisał dokumenty adopcyjne, nie mieli od niego ani o nim żadnych wiadomości. Aż do dnia, gdy znienacka dostali list. Nadszedł krótko po ostatnich wyborach, w listopadzie poprzedniego roku. Po nim przyszły jeszcze trzy lub cztery, ostatni podczas ferii bożonarodzeniowych. Zniszczyli je wszystkie - Cam nie mogła ustalić, czy ze złości, czy ze strachu, że odnajdzie je Trey. Każdy list był pisany ręcznie, składał się z jednej lub dwóch stron, ale nie przypominali sobie, czy Patterson miał do powiedzenia coś ponad to, że chce swego syna. W każdym liście domagał się, aby przesłali odpowiedź na podany adres, jednak teraz pamiętali tylko, że chodziło o Rehoboth Beach, kurort na atlantyckim wybrzeżu Delaware. Cam naciskała, chcąc uzyskać więcej szczegółów na temat Pattersona, lecz byli zbyt zmęczeni lub rozkojarzeni, żeby przypomnieć sobie coś więcej. Studiował na Cornell, chyba architekturę, jednak nie wiedzieli, czy kiedykolwiek uzyskał dyplom. - A co z biologiczną matką Treya? - zapytała. - Może ma z nią jakiś kontakt? Teraz stali się całkowicie bezradni. O niej wiedzieli jeszcze mniej. Nie pamiętali nawet jej nazwiska. Była prawie czwarta, gdy Cam i Doug dotarli do domu i znów się położyli. Ogień wygasł, pościel się wyziębiła, a ledwo ich ciała zaczęły ją na nowo ogrzewać, Cam wyskoczyła z łóżka, aby nastawić budzik. - A to po co? - zapytał Doug, przygarniając ją ponownie. - Lepiej pojadę najpierw do biura, żeby się zorientować, co mogę znaleźć o Pattersonie w komputerze. - Jak myślisz, kiedy wrócisz? - Wczesnym popołudniem. - Pewnie będę jeszcze w łóżku. - Świetnie. - Przytuliła się do niego jeszcze mocniej. - I o to mi chodzi. Zaśmiał się. Poczuła na szyi jego oddech. Skulili się pod kołdrą. Zasypiając, zapytała go: - Kochanie? Dlaczego mi nigdy nie wspomniałeś, że Trey jest adoptowany? - Nie wiem. - Ziewnął i przytulił ją mocniej. - Chyba właśnie o to chodzi w małżeństwie? - O co? - O odkrywanie tajemnic drugiej strony. - Och. - Cam leżała z otwartymi oczami, aż jego oddech stał się głębszy, wolniejszy i równy. - Jasne - powiedziała w ciemnościach. 5 Rano Cam pojechała do centrum Filadelfii, pięćdziesiąt kilometrów na północ. Wielka reklama stała przy autostradzie międzystanowej na granicy miasta. Odkąd przeprowadziła się do Douga, codziennie rano odczytywała na niej to samo pytanie: „Czy twoje rany nie mogą się zabliźnić? Aby je wyleczyć, skontaktuj się z centrum Crozera”. To samo pytanie każdego dnia. Zaparkowała na całodziennym miejscu parkingowym za sześć dolarów i przespacerowała się pięć przecznic na południowy wschód, w stronę pięć- dziesięciopiętrowego budynku, wyłożonego szkłem odblaskowym przypominającym lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Tego ranka przeglądały się w nim iglice miejskich wieżowców, przykryte nisko wiszącymi, złowieszczymi chmurami. Zazwyczaj w soboty strażnik siedział sam w recepcji w holu, ale dzisiaj towarzyszyło mu dwóch umundurowanych policjantów, a dwaj inni stali przy windach. - Co się dzieje? - zapytała Cam. Strażnik wzruszył ramionami i wręczył jej do podpisu listę weekendowych wejść. Nabazgrała swoje nazwisko; jeden z policjantów przekręcił w swoją stronę podkładkę, by je odczytać. - Pani Campbell Smith? - zapytał ostro. - Tak, dlaczego pan pyta? - Proszę za mną. Spojrzała na strażnika, ale on tylko się na nią gapił. - Co się dzieje? - powtórzyła, gdy policjant wprowadził ją do windy i nacisnął guzik pięćdziesiątego piętra. - Porucznik Thaddeus chce się z panią widzieć. - Dlaczego? Kim on jest? Nie otrzymała odpowiedzi. Drzwi się otworzyły. Policjant kiwnął na nią i poprowadził przez hol w stronę biur kierownictwa kancelarii. Dwaj mężczyźni stali na korytarzu pod drzwiami gabinetu Clifforda Austina. Jeden z nich miał na sobie mundur policyjny, drugi był barczystym Murzynem w dopasowanym garniturze. Policjant obok niej zawołał: - Mam tu Campbell Smith, poruczniku. Mężczyzna w garniturze obrócił się i spojrzał na nią. Miał wysuniętą szczękę, początki łysiny i czujne oczy. - Porucznik Thaddeus - odezwał się, nie podając ręki. - Pani nazywa się Smith? - Tak, o co chodzi? Kiwnął głową na swego towarzysza, dając mu znak, aby zostawił ich samych. - Co tu się dzieje? Przyglądał się jej przez chwilę, zanim odpowiedział. - Jedna z pani współpracowniczek została zabita wczoraj wieczorem. Zaparło jej dech w piersiach. - Och, nie... Kto? - Gloria Lipton. Nazwisko nic jej nie mówiło. Zaczęła przecząco kręcić głową, ale nagle przypomniała sobie, o kogo chodziło. - Och, Boże... Czy to nie sekretarka Clifforda Austina? -Tak. Spojrzała ponad niskimi ściankami boksu na biurko sekretarki. Panował na nim porządek - klawiatura i monitor, na których nie osadzał się kurz, ułożone równo spinacze, nożyczki, taśma klejąca i kartki na notatki. Do obramowania biurka przytwierdzono czarno- białe zdjęcia, przestawiające Lyndona Johnsona, Geralda Forda i bardzo chłopięcego Teda Kennedy’ego. Na każdym ze zdjęć pojawiała się ta sama młoda, nerwowo uśmiechnięta kobieta w sztywnym kapelusiku i wyszukanym kostiumie. Teraz Cam mogła do nazwiska dodać twarz. Gloria Lipton. Thaddeus stanął przy biurku. - Czy przypomina sobie pani, o której widziała ją wczoraj po raz ostatni? Cam zmarszczyła brwi. - Nie pamiętam, żebym ją w ogóle wczoraj widziała. Policjant popatrzył na Campbell i sięgnął po segregator. Był to firmowy spis prawników, zręczna kompilacja zdjęć i życiorysów, której okazyjnie używano do celów reklamowych, a tak naprawdę stworzono, aby prawnicy mogli się nawzajem rozpoznawać. Cam wychyliła się przez ściankę, żeby zobaczyć, co wskazywał. Spis otworzono na stronie z jej zdjęciem. Obok fotografii przyklejono żółtą kartkę z dużym czerwonym znakiem zapytania. Potrząsnęła głową zdumiona. Znów coś wskazał, tym razem monitor komputera Glorii. Kolejna kartka widniała na ekranie. Napisano na niej: Campbell Smith. - Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego... - powiedziała. - Niech pani pomyśli. Żołądek podszedł jej do gardła. - Nie... nie wiem. Nie znałam jej. Nie mam pojęcia... - Campbell? Co ty tu robisz? Obróciła się na pięcie ze zmieszaną miną. Za nią stał Clifford Austin, prezes Jackson, Rieders & Clark. Był to mężczyzna około sześćdziesiątki, z wysokim czołem, o sztywnej, oficjalnej posturze. Nawet teraz, w sobotni poranek, miał na sobie trzyczęściowy garnitur ze złotym zegarkiem zwisającym na łańcuszku z kieszonki kamizelki. - Nie. , nie wiem - jąkała się, drżącą ręką odgarniając włosy z twarzy. - Twoja sekretarka nakleiła na monitor kartkę z moim nazwiskiem. Nie potrafię wytłumaczyć... Austin spiorunował wzrokiem Thaddeusa. - Cóż, za to ja potrafię - odparł zirytowany. - Wczoraj dowiedziałem się o ślubie Cam, więc poprosiłem Glorię, aby posłała jej kwiaty w imieniu naszej firmy. Najwyraźniej szukała Cam w spisie i zanotowała to sobie, żeby nie zapomnieć. Cam poczuła ulgę. Rzuciła okiem na Thaddeusa, by sprawdzić, czy to ją usprawiedliwia. Oschle skinął głową. Odwróciła się i pobiegła w stronę windy. Było blisko, myślała z bijącym sercem, gdy zamykały się drzwi. To tylko niewinne przesłuchanie w ramach rutynowego śledztwa, ale wystarczająco niebezpieczne. Zjechała na czterdzieste szóste piętro, gdzie mieścił się dział prawa rodzinnego. Ona sama myślała o nim raczej jako o prawie antyrodzinnym - jej zdaniem, był to właściwy termin na określenie usankcjonowanego przez państwo rozdzielenia męża od żony czy rodzica od dziecka. Nigdy nie miała zamiaru się w tym specjalizować, ale bardziej prestiżowe działy w firmie - spraw sądowych, podatkowy, finansowy - urządzały konkurs dla prawników ubiegających się o wakaty. Ona nie chciała brać w tym udziału, więc skończyła w prawie antyrodzinnym. Otworzyła drzwi swojego malutkiego gabinetu, rzuciła kurtkę na krzesło i usiadła za biurkiem. Ręce wciąż jej się trzęsły po spotkaniu na górze, wzięła więc ołówek i obracała go w palcach, aby się uspokoić. Pod przeciwległą ścianą stał regał na książki, na jego środkowej półce znajdowało się zdjęcie Douga. Widziała jego uśmiech, powoli sama zaczęła się uśmiechać, aż poczuła, że się rozluźnia. Gloria Lipton nic dla niej nie znaczyła, za to Doug znaczył wszystko i wiedziała, że jeśli chce go zatrzymać, powinna się skupić na tym, po co tu przyszła: na Stevie Pattersonie. Zaczęła od rzeczy najprostszej - wykręciła numer informacji. Nazwisko było popularne, ale w Rehoboth Beach na stałe mieszkało niewiele osób. Otrzymała trzy numery telefonów - Stephena, Stevena i S. Ten ostatni odnosił się prawie na pewno do kobiety, więc wybrała go jako pierwszy i zapytała o Steve’a. - To pomyłka - odpowiedział, zgodnie z oczekiwaniem, kobiecy głos. Następnie spróbowała Stephena. Poprosiła Steve’a. - Witam, panie Patterson - zwróciła się do mężczyzny, który podszedł do telefonu. - Nazywam się Camille Smith i dzwonię z biura skarbnika Uniwersytetu Cornell. - Nie jestem zainteresowany... - Proszę posłuchać. Właśnie skończyliśmy sprawdzanie naszych ksiąg i okazało się, że ma pan prawo do zwrotu czesnego w wysokości pięciu tysięcy dolarów. - Och? - Głos mężczyzny podniósł się o oktawę. - Gdyby tylko mógł pan potwierdzić, w jakich latach pan u nas studiował? - Hmm. Chyba między tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim a dziewięćdziesiątym szóstym. Niezła próba, ale to nie jej człowiek. Odłożyła słuchawkę i wykręciła numer Stevena. Odezwał się automat: „Przykro nam, ale numer, który państwo wybraliście, jest nieczynny”. Czas skorzystać z wyższej technologii. Odwróciła się do komputera i uruchomiła CD- ROM zawierający aktualną książkę telefoniczną Delaware. Numer zarejestrowano na Stevena A. Pattersona, adres 132 Lake Drive, Rehoboth Beach. Sprawdziła spisy za poprzedni rok i znalazła to samo nazwisko, ale wcześniej nie było nic. Weszła więc do Internetu, wprowadziła swoje hasło i dostała się na stronę jednego z serwisów baz danych, z których korzystała firma. Ten zbierał informacje z tysięcy biur kredytowych, towarzystw ubezpieczeniowych, wydziałów komunikacyjnych i rejestrów sądowych. Cam rozpoczęła poszukiwania Stevena A. Pattersona, 132 Lake Drive, Rehoboth Beach, Delaware. Jeśli kiedykolwiek używał tego adresu, aby zarejestrować samochód, starać się o odszkodowanie lub nawet uzyskać pozwolenie na trzymanie psa, powinien się znaleźć w bazie danych. I był tam. Po pięciu minutach otrzymała wydruk z datą urodzenia Pattersona - trzeci kwietnia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku; numer ubezpieczenia społecznego; rejestrację stanu Delaware na forda explorera z dziewięćdziesiątego piątego roku i konto czekowe w PrimeTrust Bank. Znowu wszczęła poszukiwania, tym razem korzystając z numeru konta bankowego. Zadzwoniła do oddziału PrimeTrust Bank w Dover. - Halo, tu Camille Smith z D’Alessandro Plymouth Dodge. Czy mogę sprawdzić stan konta? - Podała nazwisko, numer konta Pattersona i wymyśliła, że płacił dwa tysiące dolarów za używany samochód. - Przykro mi - powiedziała urzędniczka. - To konto zostało zamknięte. - Kiedy? Ponownie usłyszała klekotanie klawiatury komputera. - Siedemnastego. W ostatni wtorek. Odłożyła słuchawkę. Zamknięte konto i wyłączony telefon - nie chodziło tu o porwanie pod wpływem impulsu. Poszukała w komputerze danych nieruchomości przy Lake Drive. Po minucie na monitorze pojawiła się odpowiedź. Zarejestrowani właściciele: George i Marcia Westover, zamieszkali na stałe przy Rittenhouse Square w Filadelfii. Jakieś sześć przecznic od jej biura. Cam była zaskoczona tym zbiegiem okoliczności. Natychmiast znalazła ich numer i wykręciła go. - Poproszę z George’m Westoverem - powiedziała, gdy odebrał jakiś mężczyzna. - Przy telefonie. - Tu Camille Smith z PrimeTrust Bank w Delaware... - Przykro mi, nie jestem zainteresowany... Zmarszczyła brwi na dźwięk odłożonej słuchawki. Marketing telefoniczny rujnował pracę śledczą. Coraz trudniej przychodziło dowiedzieć się czegokolwiek przez telefon, korzystając z wymyślonych historyjek. Ponownie wykręciła numer. - Słucham? - Proszę nie odkładać słuchawki. Dzwonię w sprawie Steve’a Pattersona. Na chwilę zapadła cisza. - Mówiła pani, że kim jest? - Camille Smith, PrimeTrust Bank. Pan Patterson miał u nas konto do zeszłego wtorku. - No i co? - Wykryliśmy błąd w rachunkach, który skutkował niezbilansowanym saldem na jego rachunku. Ale pan Patterson nie zostawił nam adresu do korespondencji. Pomyśleliśmy, że może podał panu swój nowy adres...? - Skąd pani ma moje nazwisko? - Pan Patterson podał pana nazwisko jako osoby polecającej, gdy otwierał u nas konto. Mężczyzna zaśmiał się krótko i nieprzyjemnie. - Proszę posłuchać, młoda damo, panno... Smith, tak? Zacząłem pracować w bankowości trzydzieści lat temu i nigdy nie słyszałem o żadnej instytucji finansowej, która wymaga podania nazwisk poręczycieli dla otwarcia konta czekowego. Nie słyszałem również o żadnym banku, starającym się odnaleźć właściciela porzuconego konta już po pięciu dniach, a już na pewno nie poprzez osobisty telefon w sobotni poranek. Więc może lepiej przestanie pani bajdurzyć i powie mi, o co tu naprawdę chodzi? Cam ucieszyła się, że był tak pompatyczny. Dało jej to czas na wymyślenie kolejnej historyjki. Rozważała wersję o porzuconej kochance, opowiadaną łamiącym się głosem, ale George Westover wydał się jej zbyt bezlitosny, aby go obchodziło, czy ona ma złamane serce. Lepiej zbliżyć się nieco do prawdy. - Przepraszam, panie Westover. Nazywam się Campbell Alexander i pracuję jako prawnik w firmie Jackson, Rieders & Clark. Pan Patterson może być ważnym świadkiem w sprawie, którą prowadzę, i pilnie chciałabym się z nim skontaktować. - Co to za sprawa? - Przykro mi, ale nie wolno mi o tym rozmawiać. - Cóż, a mi nie wolno podawać jego adresu. Nawet gdybym go miał, a nie mam. Ale może pani zostawić swój numer telefonu. Gdy Steve zadzwoni, przekażę mu wiadomość. Bez sensu byłoby nie skorzystać z takiej propozycji. Wyrecytowała numer biura, dodając telefon samochodowy i domowy, by stworzyć lepsze wrażenie. - Panie Westover, mam nadzieję, że uczuli pan pana Pattersona na wagę sprawy - powiedziała, licząc, że dzięki temu Westover zadzwoni do niego raczej wcześniej niż później. - To, na co mam zamiar go uczulić, młoda damo, jeśli się do mnie odezwie, to fakt, iż użyła pani taniego podstępu i że nie powinien się czuć w żaden sposób zobowiązany do kontaktowania się z panią. Jednakże, ponieważ Steve jest jednym z najbardziej prawych ludzi, jakich miałem zaszczyt poznać, spodziewam się, że będzie się w tej sprawie kierował własnym osądem. Beształ ją, chciał ją zawstydzić, ale spowodował tylko, że była jeszcze bardziej ciekawa. - Panie Westover, muszę przyznać, że nigdy nie spotkałam gospodarza, który by tak dobrze mówił o lokatorze. - Gospodarza? - Zagwizdał. - No, młoda damo, ani trochę nie odrobiła pani lekcji. Odłożył słuchawkę. Cam natychmiast zaczęła dalej szukać w bazie danych. Pięć minut później naprawdę poczuła się zawstydzona. George Westover był wiceprezesem Bradley & Hunsinger, największego banku inwestycyjnego w Filadelfii. Gdyby to wiedziała, gdyby zatrzymała się na dwie minuty, aby go sprawdzić, za nic nie udawałaby urzędniczki bankowej. Odchyliła głowę i opadła na krzesło. Nigdy nie działała pod wpływem impulsu, przynajmniej odkąd skończyła piętnaście lat, a zadzwoniła do Westovera, kierując się kaprysem, i zniszczyła tym samym jakąkolwiek szansę na wydobycie od niego informacji. Prawdopodobieństwo, że Patterson zadzwoni, było żadne. Nawet jeśli Westover przekaże wiadomość, a Patterson nabierze się na jej historyjkę, jest zbyt zajęty porwaniem Treya, aby odpowiadać na telefony. A jeśli odgadnie jej powiązanie z Ramsayami, Cam będzie ostatnią osobą, z która zechce rozmawiać. Przez chwilę przebierała palcami, po czym pochyliła się i rozpoczęła kolejne komputerowe poszukiwania. Wystukała: Abigail Zodtner Johnson, dodając każdą odmianę imienia, jaką mogła sobie wyobrazić. Data urodzenia: 9 grudnia 1947. Numer ubezpieczenia społecznego: 199-56-1039. To badanie uruchamiała prawie za każdym razem, gdy korzystała z bazy danych. Również dziś, jak zawsze, próba się nie udała. Rezultat brzmiał: Nie znaleziono. Ktoś zapukał do drzwi. Cam, spięta, usiadła prosto. - Tak? Na progu stanął Clifford Austin. - Masz chwilkę, Campbell? - Och... oczywiście - odrzekła, wstając. Austin był szefem firmy, w której pracowało dwustu pięćdziesięciu prawników; rzadko odwiedzał skromnych prawników z czteroletnim stażem. Zgarnęła stos papierów z krzesła i wróciła za biurko. - Chciałem cię przeprosić za ten epizod na górze - powiedział, siadając sztywno naprzeciwko niej. - Czy wszystko w porządku? Wyglądałaś na trochę wstrząśniętą. - Och... To tylko ta wiadomość o Glorii. Straszne. Skinął ponuro głową. - Wiedzą, co się stało? - Jej ciało znaleziono na klatce schodowej na Dwudziestej Drugiej ulicy w pobliżu Pine. Najwyraźniej została wykorzystana seksualnie, a potem - przerwał, żeby odchrząknąć - poderżnięto jej gardło. - Czy wiedzą, kto...? Potrząsnął głową. - Nie było świadków, nie ma narzędzia zbrodni. I żadnych odcisków palców. Ponoć mają próbki DNA i jakichś włókien. Ale bez podejrzanego to wszystko... Zamilkł, gdy zadzwonił jej telefon. Nacisnęła guzik włączający pocztę głosową, ale szef wciąż milczał. Cam poczuła narastający niepokój. Cliff Austin nie składał młodym prawnikom wizyt towarzyskich, a nie wierzyła, że chciał po prostu podzielić się przerażającymi szczegółami dotyczącymi zabójstwa Glorii. Poprawił się na krześle. - Chciałem ci życzyć wszystkiego najlepszego z okazji ślubu, Campbell. Pogratulowałem Dougowi, gdy tylko się dowiedziałem. Jestem pewien, że to będzie wspaniały związek. i Teraz zrozumiała. W Jackson, Rieders & Clark panowała zasada, która miała przeciwdziałać nepotyzmowi. Zgodnie z nią zabronione było zatrudnianie prawników spokrewnionych lub ożenionych z którymkolwiek z partnerów w firmie. Chodziło o to, aby zapobiec faworyzowaniu i tworzeniu mini dynastii. Zwano ją zasadą Malloya, na cześć partnera, który miał ośmiu synów. Austin chciał się upewnić, że zrozumiała, iż ta zasada stosuje się również do niej, choć zaczęła pracować, zanim Doug został partnerem. - Dziękuję ci, Clifford - powiedziała ciepło, z ulgą, że z tym przyszedł. - Przykro mi tylko, że będę musiała opuścić firmę. To za sześćdziesiąt czy dziewięćdziesiąt dni? Ale on machnął ręką. - Nawet nie myśl o odejściu, Campbell. Teraz bardziej niż kiedykolwiek uważamy, że jesteś dla nas cenna. - Ale zasada... - powiedziała zakłopotana. - Będziesz wyjątkiem. Z zimnym uśmiechem na ustach Austin wstał i wyszedł, zostawiając ją zdezorientowaną na długo po tym, jak zamknął za sobą drzwi. Czerwone światełko migało na telefonie; poruszyła się w końcu, przypomniawszy sobie o rozmowie, którą przełączyła na pocztę głosową. Wysłuchała wiadomości. - Cześć, szkoda, że cię nie zastałem. - Ciepły głos Douga podziałał jak balsam na jej duszę. - Słuchaj, właśnie zadzwonił Owen Willoughby i zaprosił mnie na lunch do „Green Room”. Potem pewnie wstąpię do pracy, więc nie spiesz się specjalnie do domu, dobrze? I uważaj na drodze. Mówią, że spadnie śnieg. Kocham cię. Owen Willoughby był prawnikiem, a „Green Room” popularną restauracją w Wilmington, więc przez pięć czy sześć sekund Cam oszukiwała sama siebie, że nie chodzi o nic innego jak tylko o spotkanie dwóch prawników. Ale Willoughby był także liderem partii, a „Green Room” mieściła siew Hotelu „DuPont”, gdzie zatrzymała się na weekend Meredith. Cam zadzwoniła do domu, ale za późno; Doug już wyjechał. Gapiła się przez chwilę na biurko, na wydruk kredytów Steve’a Pattersona i właściciela nieruchomości na 132 Lake Drive, potem obróciła się na krześle i zerknęła przez okno na południe. Wciąż ani śladu śniegu, była dopiero dwunasta. Mogła dojechać do Rehoboth Beach i wrócić do domu akurat na spokojną kolację z Dougiem i w końcu, jak miała nadzieję, rozmowę przy kominku. Złapała kurtkę i ruszyła do windy. Trey nerwowo obserwował przesuwający się wzdłuż autostrady krajobraz. W porządku, więc jest adoptowany. Co z tego? I tak chyba to podejrzewał. Dużo to w każdym razie wyjaśniało, na przykład dlaczego miał najstarszych rodziców we wszechświecie, dlaczego czekali dwadzieścia lat na kolejne dziecko i dlaczego stary spoglądał czasami na niego, jakby był dzieckiem sąsiadów, które zapomniało wrócić do domu. Więc w porządku, akceptuje to. A zresztą, wielka rzecz, prawda? Gorzej mu było się pogodzić z myślą, że ten facet obok, ubrany w dżinsy i okulary ray ban, młody i silny, wyluzowany, więc że ten facet jest jego ojcem i że wpadł na pomysł, że tak po prostu pojawi się pewnego dnia i powie: „Hej, należysz do mnie, wskakuj, jedziemy do domu”. Te słowa nie chciały przejść Treyowi przez gardło i powodowały, że piekły go oczy. Siedział teraz z przodu, na fotelu dla pasażera, przypięty pasami przez Steve’a - czy ktoś słyszał o ojcu o imieniu Steve? Podróżował z twarzą odwróconą do okna i ciałem tak skręconym, że pasy wpijały mu się w gardło. - Masz ochotę pogadać? - zapytał Steve po raz trzeci. Trey nie odpowiedział. Do tej pory przejechali całe New Jersey, zrobili pętlę wokół Nowego Jorku i mknęli prosto przez Connecticut, dopóki nie skręcili w lewo w kierunku Massachusetts. Mijała piąta godzina milczenia, kiedy zaczął padać śnieg. Steve włączył radio i złapał jakąś lokalną stację, w której zapowiadający pogodę facet monotonnie powtarzał, że burza wisi nad Berkshires i zmierza na południe. - Wygląda na to, że jedziemy prosto na nią - powiedział Steve. Kiedy Trey znów się nie odezwał, wrócił do radia i sprawdziwszy kilka częstotliwości, zatrzymał się na rocku. Steve lubił skakać po stacjach tak samo jak on, ale to niczego nie zmieniało. Czasami nawet nucił pod nosem kawałki zespołów Smashmouth lub Beastieboys, czego nie powinien robić żaden ojciec. Trey przekręcił się na bok, ale tylko po to, żeby przesłać Steve’owi obrażone spojrzenie, potem znów odwrócił się do okna. - Przykro mi - powiedział Steve po raz dziewiąty czy dziesiąty. - Nie przypuszczałem.. Gdybym wiedział, nigdy bym... Wciąż przepraszał nie za to, co trzeba - za coś, co akurat nie było jego winą, zamiast za to, w czym naprawdę zawinił. Około południa zjechał z autostrady, skręcił w prawo na światłach i skierował się w stronę kompleksu stacji benzynowych i sklepów. Trey przypuszczał, że zatrzymają się na obiad i zdecydował udać, że nie chce mu się jeść, choć w rzeczywistości umierał z głodu. Nie zatrzymali się tego ranka na śniadanie, nie jadł też poprzedniego wieczoru na kolację nic poza paczką chipsów Jasona i paroma tacos z „7-Eleven”. Ale nie, nie zje z tym facetem, nie da mu satysfakcji. Z przodu po prawej stronie zobaczył kilka ciemnych postaci kręcących się w kółko na białym śniegu. Gdy podjechali bliżej, zdał sobie sprawę, że to grupka chłopaków grających w hokeja na zamarzniętym stawie. Przypomniał sobie, że jest sobota, sam mógłby grać w hokeja, choć w Delaware nigdy nie było aż takiego mrozu, żeby jeździć na łyżwach na dworze. Pozostawało sztuczne lodowisko, przy czym wypadało należeć do ligi. Trey porzucił grę w hokeja kilka lat wcześniej, tuż po drużynowym bankiecie dla ojców i synów. Stary nigdy nie przepadał za sportem, ale stwierdził, że za nic nie przepuściłby tego przyjęcia. W ostatniej chwili nawet pociągnął za parę sznurków, żeby je przełożyć i dostosować do swego kalendarza. Nie wrócił jeszcze do domu, gdy trzeba było jechać, więc Jesse odwiózł Treya samego do restauracji i obiecał, że przywiezie senatora prosto z dworca. Trey jadł obiad obok pustego krzesła, patrząc na drzwi, czekając i unikając obrażonych spojrzeń innych gości. Stary się nie pojawił. Ale ten facet też nie, pomyślał chłopiec, spoglądając na niego ukradkiem. Stary miał przynajmniej jakąś wymówkę. A co z tym? Minęli kilka jadłodajni i gdy w końcu stanęli, to wcale nie przed restauracją, a przed wypożyczalnią samochodów Hertz. - Pomyślałem, że wymienimy nasze cztery kółka - powiedział Steve wyłączając silnik. - Jaki jest twój ulubiony samochód? Jakiś sportowy? Trey się nie odezwał. Tej satysfakcji też mu nie da. - Cóż, zobaczę, co mają. - Mężczyzna otworzył drzwi. - To nie potrwa długo. Wyskoczył z furgonetki i wszedł do biura wypożyczalni. Nie było go dobrą minutę, gdy Trey zdał sobie w końcu sprawę, co się właśnie stało. W okamgnieniu przebiegł cztery pasy autostrady i pędził przez pole w kierunku widocznego dalej skrawka lasu. Śnieg padał gęsto i równomiernie. Jego ślady szybko znikną i Steve nie będzie miał pojęcia, gdzie go szukać. A kierował się... dokąd? Nie do domu, nie teraz, ale gdzieś indziej. Może do Bostonu. Albo Nowego Jorku. Tak, Nowy Jork, największe miasto na planecie. W takim miejscu mógłby zniknąć na zawsze. Miał rozpiętą kurtkę. Wiatr owiewał go zimnem, dostawał się aż do rękawów, ale Trey nie mógł się teraz zapiąć, bo usłyszał wołającego za nim Steve’a. Znajdował się pięćdziesiąt metrów od lasku, ale trudno było mu biec w śniegu, który przypominał delikatny puch. Ślizgały się na nim podeszwy jego adidasów. Musiał zwolnić, aby utrzymać kierunek, ale nie słyszał jeszcze, żeby jakiś trzynastolatek został dogoniony przez ojca. - Jamie! Poczekaj! Proszę! Krzyk zabrzmiał tuż za nim. W następnej chwili świat zawirował i Trey wylądował twarzą w śniegu. Próba walki nie miała sensu - Steve go przyszpilił. Fala beznadziei, która w nim rosła, zabolała mocniej niż sam chwyt. Powietrze uszło mu z płuc i leżał tak nieruchomo, prawie nie oddychając, dopóki Steve nie przewrócił go na plecy. - Jezu - powiedział, ciężko dysząc. - Nie biegałem tak szybko od czasów college’u. Niech no tylko odetchnę. Opadł na śnieg obok Treya i oparł się na łokciach. Zrobił parę głębokich wdechów, zanim znów się odezwał. - Masz jakiś przyjaciół w Worcester czy co? Trey spojrzał na niego. - Dokąd się wybierałeś? - Wszystko jedno - Trey splunął. - Byle daleko od ciebie. Steve wzdrygnął się. Próbował się zaśmiać, jakby chodziło jedynie o żart. - I co, porzucić mnie tutaj? - Czemu nie? - zapytał szyderczo Trey. - Ty mi to zrobiłeś. Steve znów zaczerpnął powietrza. - Boże, Jamie... Trey. Czy tak uważasz? Że cię porzuciłem? Trey gapił się w niebo, czując mokry śnieg pod plecami. - Popatrz na mnie - odezwał się Steve. Kiedy Trey nie zareagował, ujął go za podbródek i zmusił do spojrzenia sobie w oczy. - Posłuchaj mnie. Nigdy nie chciałem cię oddawać. Zostałeś ukradziony. A odnalezienie ciebie zajęło mi trzynaście lat. Trey popatrzył na Steve’a. Czuł, jakby tonął w wannie z lodowatą wodą. Śnieg szybko się topił. - Serio? - zapytał w końcu. - Przysięgam. Świat znów zawirował. Wszystko, co mógł powiedzieć, to: - Och. - Chodź. Steve podniósł się i pociągnął Treya. - Znajdziemy jakiś motel, weźmiesz gorący prysznic i coś zjemy. - Pizzę? - Masz to jak w banku. 6 Rehoboth Beach było morskim kurortem położonym sto pięćdziesiąt kilometrów na południe od Wilmington. Leżało na porośniętym sosnowym lasem cyplu wchodzącym w Atlantyk pomiędzy Zatoką Delaware na północy a Zatoką Rehoboth na południu. Mimo że nigdy nie mogło konkurować z wybrzeżem Jersey, ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców Filadelfii, było na tyle popularne, że w piątkowe popołudnie w sierpniu podróż ciągnęłaby się w nieskończoność. Ale w sobotnie popołudnie w lutym Cam jechała niemal cały czas dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zatrzymała się tylko raz, w kwiaciarni w Dover, gdzie za trzydzieści dolarów kupiła bukiet lilii. O wpół do trzeciej zjechała z drogi numer jeden i skierowała się ku oceanowi. Szare chmury wisiały nisko. Ocean wydawał się tak samo ponury jak niebo. Wył wiatr, na morzu tworzyły się spienione bałwany, które wznosiły się, a potem rozbijały na piaszczystej plaży. Po obu stronach Rehoboth Avenue znajdowały się sklepy i restauracje, wszystkie zamknięte. Ten letni kurort pogrążony w zimowym śnie wydawał się zupełnie pozbawiony życia. Honda Cam była jedynym autem na drodze. W zasięgu wzroku kobieta nie dostrzegała żadnego pieszego. Jakiś błysk światła pojawił się jednak w witrynie sklepowej z przodu - zobaczyła szyld biura pośrednictwa nieruchomości. Zajechała na parking. Wiatr szarpał jej płaszcz i ryczał w uszach, gdy wysiadła z auta. Gdzieś dalej na ulicy niezamknięta okiennica obijała się o okno. Cam podniosła kaptur i wbiegła do biura. - Chwileczkę - dobiegł ją kobiecy głos z zaplecza. - Już idę. - Proszę się nie śpieszyć - odkrzyknęła Cam. Przyglądała się stojakowi z książkami, który stał pod ścianą. Zauważyła plan miasta, złapała go i wybiegła na zewnątrz. Kiedy dawała nurka do samochodu, w oknie pojawiła się twarz agentki, ale zignorowała ją i usiadła za kółkiem, aby przestudiować mapę. Dwie minuty później wycofała auto, zostawiając za sobą zdumioną kobietę. Deszcz zaczął walić w szybę. Włączyła wycieraczki i ruszyła na południe, przez dzielnicę obsadzonych drzewami ulic i skromnych domów, wynajmowanych za trzysta dolarów tygodniowo od maja do września i opustoszałych przez resztę roku. Za zakrętem, gdy dotarła do Sliver Lake, zniknęły wszelkie oznaki prostoty. Tutaj domy były duże i bogato urządzone; kilka z własnymi przystaniami i altankami od strony jeziora. Droga prowadziła wzdłuż brzegu. Tablica z nazwą ulicy głosiła: Lake Drive. To ostatnie miejsce, w którym Cam szukałaby Steve’a Pattersona. Najpierw wyobrażała go sobie w walącej się chacie rybackiej nad zatoką. Potem odkryła związek z Westoverem i awansowała go w myślach do mieszkania w osiedlu nad oceanem. Ale nigdy nie myślała, że mieszkał na ulicy takiej jak ta. Droga zaprowadziła ją na wąski pas ziemi pomiędzy oceanem a jeziorem. Mijała kolejne numery - osiemdziesiąt dwa, osiemdziesiąt osiem, sto sześć, dopóki nie ukazał się przed nią ogromny dom zwrócony ku oceanowi. Był to obłożony otoczakami, trzykondygnacyjny budynek, nowo wybudowany, sądząc po niezniszczonych przez pogodę wykończeniach z cedrowych desek. Duża weranda biegła wokół całego domu, ozdobionego błyszczącymi białymi kolumienkami. Cam nie znała się na architekturze i aż do teraz w ogóle się nią nie interesowała, lecz nagle pomyślała, że to musi być najpiękniejszy dom na świecie. Nie mogła oderwać od niego oczu. Dopiero trzy domy dalej odczytała numer na skrzynce na listy i uświadomiła sobie, że jest już za daleko. Zawróciła i w powrotnej drodze uważała bardziej. Gdy tym razem zbliżyła się do obłożonego kamykami domu, popatrzyła na skrzynkę na listy. To był numer sto trzydzieści dwa. Skręciła ostro na podjazd i siedziała, wpatrując się w dom, aż silny poryw wiatru nadleciał znad oceanu i sprawił, że jej honda zadygotała. Cam wzięła bukiet z sąsiedniego siedzenia, schowała go pod płaszcz, wyskoczyła z auta i wbiegła po szerokich schodach na werandę. Gdy stanęła pod osłoną domu, wiatr ucichł. Wyciągnęła kwiaty i trzymając je przed sobą nacisnęła dzwonek. Nikt nie odpowiedział. Zadzwoniła ponownie i zajrzała przez boczne okienko do środka. Beczkowe sklepienie sufitu wznosiło się na osiem czy dziesięć metrów. Podłoga z lśniącego drewna docierała aż do francuskich drzwi wyglądających na ocean. Widziała wszystko na przestrzał. Było pusto. Żadnych ludzi, żadnych mebli, w ogóle żadnych śladów życia. Dom wyglądał tak, jakby nigdy nikt w nim nie mieszkał. Nacisnęła ponownie dzwonek i krzyknęła dziarsko: - Halo! Dostawa kwiatów! Wciąż cisza. Chwyciła za klamkę - zamknięte. Wybiegła na ulicę i otworzyła skrzynkę na listy - pusta. Wróciła pod dom i zaczęła go obchodzić po werandzie, zatrzymując się, żeby zerkać w każde mijane okno. Wszędzie jednak było tak samo - efektownie i pusto. Wyszła zza rogu i stanęła pod ścianą od strony oceanu. Musiała się odwrócić i skulić, chroniąc przed podmuchami wiatru. Po tej stronie w bryle domu widniało dwukondygnacyjne szklane półkole. Na górze najpewniej umieszczono apartamenty właściciela. Na tym poziomie, jak odgadła Cam, znajdował się pokój stołowy. Było to niesamowite pomieszczenie z oknami od podłogi do sufitu jak w angielskiej oranżerii - piękny, monumentalny pokój w pięknym, monumentalnym domu. Przez sekundę usiłowała sobie wyobrazić siebie w tym pokoju, jak pije poranną kawę i ogląda wschód słońca nad Atlantykiem. Stanowiło to niezły wysiłek dla wyobraźni dziewczyny, która dorastała w przyczepie samochodowej na tyłach stacji benzynowej przy autostradzie. Po chwili ruszyła dalej. Następnym pomieszczeniem była kuchnia. Dojrzała tu parę oznak życia - dwa taborety przy granitowym blacie, podłączony ekspres do kawy i kartkę papieru przyciśniętą magnesem do lodówki. Przywarła nosem do szyby, ale literki były za małe, żeby mogła je odczytać. Szła dalej wzdłuż ściany wychodzącej na ocean, aż dotarła do kolejnego pomieszczenia z beczkowym sklepieniem. Znajdował się tam masywny, kamienny kominek i japoński materac, który leżał na podłodze przy palenisku. Pod ścianą stał stolik komputerowy z szafką, chociaż nie było widać komputera. Cam szarpała za wszystkie klamki, ale drzwi w całym rzędzie zamknięto na głucho. Oparła się o cedrowe deski i pozwoliła, aby wiatr kłuł ją w twarz. To najwyraźniej robota dla władz. Policja mogła namierzyć forda explorera Pattersona, mogli też wyłamać drzwi i odczytać kartkę na lodówce, poszukać innych śladów. Żadna z tych możliwości nie była dla niej dostępna. Wciąż nie rozumiała, dlaczego Ramsayowie nie chcieli zadzwonić do FBI po tym, jak obcy mężczyzna ciemną nocą porwał z ulicy ich syna. Fakt, że porywacz był biologicznym ojcem chłopca, nie miał znaczenia. Nie znali go, nie wiedzieli, czy nie jest chory, gwałtowny lub wyrachowany. A nawet gdyby dotarło to do prasy? W tych okolicznościach media mogły im tylko współczuć. Wiatr ucichł po raz kolejny. Cam usłyszała jakiś samochód na ulicy. Wyjrzała zza węgła i zobaczyła srebrnego mercedesa coupe skręcającego na podjazd przy sąsiednim domu. Upuściła kwiaty na podłogę werandy, ściągnęła kurtkę i ukryła ją. Wybiegła na deszcz. - Halo? Przepraszam? - zawołała w stronę sąsiedniego budynku. Jakiś mężczyzna wyciągał torbę z zakupami z bagażnika. Obrócił się, gdy Cam wpadła zdyszana na podjazd. - Pro... proszę mi wybaczyć - wysapała. - Jestem Cammy Smith, nowy najemca domu Westoverow. I aż nie chce mi się wierzyć, że to zrobiłam, ale właśnie zatrzasnęłam klucze w środku. Dystyngowany pan między czterdziestką a pięćdziesiątką miał łagodne oczy i cień siwizny na skroniach. - Kiepska sprawa! - rzekł. -1 to jeszcze w taki dzień! Lepiej niech się pani schowa. Poprowadził japo schodach i otworzył drzwi. Dom wybudowano w stylu śródziemnomorskim, ze stiukowymi ścianami i podłogami z terakoty. W środku pachniało czosnkiem i bazylią. - Och, nie, proszę - wahała się na progu. - Nie chcę przeszkadzać. Miałam tylko nadzieję, że może Westoverowie zostawili u państwa zapasowy klucz... - Gary? - doszedł ich głos z holu. - Czy pamiętałeś o bułeczkach? Z głębi domu nadszedł młody mężczyzna i zatrzymał się nagle, gdy zobaczył Cam. - O... cześć! - powiedział. Miał na sobie obcisły biały podkoszulek, dżinsy i czerwoną koszulę związaną w pasie. Starszy mężczyzna zamknął drzwi. - Derek, to jest... - Cammy Smith - przedstawiła się Cam. - Proszę mi wybaczyć to najście. Wynajmuję sąsiedni dom od Westoverow i właśnie rozładowywałam mój samochód, kiedy wiatr zatrzasnął drzwi. Nie mogę się dostać do środka. - A to pech! - wykrzyknął młodszy mężczyzna. - Zastanawiałam się, czy George i Marcia nie zostawili u państwa dodatkowego klucza? - Przykro mi - rzekł starszy, podając Derekowi torbę z zakupami. - Nie znamy ich aż tak dobrze. - Och - przygryzła wargę. - Nie chce mi się wierzyć, jakiego mam pecha. Chociaż zważywszy na to, jak mi się ostatnio wiedzie... - przeciągnęła ręką po zmoczonych deszczem włosach - ... to nic dziwnego. - Może pani wejdzie i usiądzie na chwilę przy kominku - zaproponował Gary. - Przynajmniej pani wyschnie. - Filiżankę gorącej herbatki? - zapytał Derek. - Byłoby cudownie. - Proszę wejść i usiąść. Wrócę za chwileczkę. Derek zniknął w drzwiach po prawej stronie, a Gary zaprowadził ją do salonu na wprost. Ogień trzaskał na palenisku z terakoty, przeszklona ściana otwierała się na ocean. Gary usiadł na zamszowej kanapce i założył nogę na nogę. - Przyjechałaś z daleka? - Hmm... - Cam przycupnęła na krawędzi krzesła ustawionego w miejscu, skąd roztaczał się piękny widok na ocean. - Z Filadelfii. - To niezwykła pora na wynajmowanie domu nad morzem. - Tak, no cóż - wzruszyła bezradnie ramionami. - Potrzebuję samotności. George, który jest przyjacielem mojego ojca, pomyślał, że parę miesięcy tutaj dobrze by mi zrobiło. Derek wszedł do pokoju z dwoma parującymi kubkami i uniósł brwi do góry, słysząc końcówkę jej wypowiedzi. - Pachnie mi kłopotami sercowymi. Zaśmiała się. - To aż tak oczywiste? Muszę chyba wyglądać jak zbity pies. - Wyglądasz świetnie. - Wręczył jej kubek. - Proszę, Cammy, tak? - Kiwnęła głową, a on opadł na kanapę obok Gary’ego. - To tylko dlatego, że znam wszystkie objawy, możesz mi wierzyć. Podniosła kubek do ust. - I tak mam szczęście, że dom był do wzięcia. To znaczy, wydaje mi się, że poprzedni lokator właśnie wyjechał. Spojrzeli na siebie. - Nawet nie wiedziałem, że w ogóle wynajmują ten dom - odezwał się Gary. - Och - pociągnęła łyk, obmyślając następny wybieg. - Wydawało mi się, że George wspominał o kimś... jakimś Pattersonie? - Och, chodzi ci o Steve’a! - Derek odwrócił się do Gary’ego. - Wiesz, o tego architekta. - Ach tak, tego faceta, który przerabiał dom. Cam obróciła głowę i spojrzała ponad falującymi wydmami na dom obłożony otoczakami. A zatem nie był nowy, po prostu odrestaurowany. Tym bardziej uderzyło ją jego piękno. - Ale rozumiem, dlaczego pani myślała, że był najemcą - stwierdził Derek. - Mieszkał tu przez cały czas, gdy pracował nad domem. To musiało trwać jakiś rok. - Ojej - powiedziała. - Całkiem niezłe przeróbki. - Gruntowne - przyznał Gary. - Pewnie spędził ze trzy miesiące na samym opracowywaniu planów. - Ale wiesz, co jest najbardziej zadziwiające? - dodał Derek. - On sam wykonał dużą część prac. Własnoręcznie. - To faktycznie niesamowite. - Wyjątkowo utalentowany człowiek. I naprawdę bardzo, bardzo miły. Sposób, w jaki to powiedział, nasunął jej kolejną myśl. Może Steve Patterson był także homoseksualistą? Wyjaśniałoby to jego gotowość do oddania dziecka, które stanowiło oczywistą pomyłkę, długi pobyt w popularnym gejowskim kurorcie, a może nawet zawziętą lojalność George’a Westovera. Gary uniósł brwi i odwrócił się do Dereka. - A kiedy wy dwaj tak dobrze się poznaliście? - Kiedy ty byłeś w Waszyngtonie - odparł zirytowany Derek. - A ja siedziałem tu sam przez cały tydzień. O co ci chodzi? Gary zaśmiał się i pojednawczo położył dłoń na jego kolanie. - Co takiego robisz w Waszyngtonie? - zapytała Cam. - Och, obawiam się, że należę do najgorszego gatunku stworzeń. - Prawnik? - Nie, musisz zejść jeszcze niżej, nawet poniżej polityka. - Rozumiem. Jesteś lobbystą. - Mądra dziewczynka - uśmiechnął się dobrotliwie. Cam opróżniła kubek i postawiła go na marmurowej podstawce. - Myślę, że jakoś sobie tu poradzę - zwróciła się do Dereka. - Skoro zostajesz sam przez cały tydzień, a temu architektowi również nie przeszkadzało samotne mieszkanie... - Och. Steve nie był sam. Miał dziewczynę. Jak ona się nazywała? Chyba Beth? Pierwsza hipoteza szybko upadła. Cam ponownie odwróciła się do okna. - Zrobił w tym domu naprawdę świetną robotę. Szkoda tylko, że nie mogę się dostać do środka, żeby to podziwiać. - Przykro mi, że nie umiemy ci pomóc - rzekł Gary. - Ale możesz skorzystać z telefonu. - Dzięki. Zadzwonię do Westoverow. Wskazali jej aparat w holu. Wykręciła numer własnej automatycznej sekretarki w biurze i odegrała scenę smutnego wyznania swojej pechowej historii, po czym poprosiła o pomoc. - Och, dzięki - rzekła do maszyny. - Do zobaczenia za dwie godziny. - Odłożyła słuchawkę. Obaj mężczyźni stali przy drzwiach wejściowych. - George będzie na mnie czekał w Wilmington z drugim kluczem - powiedziała, podchodząc do nich. - Bardzo wam dziękuję. Byliście bardzo mili. Odprowadzili ją do drzwi. Wybiegła w zimną mżawkę. W połowie drogi do domu Westoverow odwróciła się, by pomachać im na pożegnanie, ale schowali się już do środka. Mimo to obeszła budynek i zabrała kurtkę z werandy. Kwiaty zostawiła tam, gdzie leżały, jako hołd dla urody tego domu. Zanim wyjechała z miasta, zatrzymała się w księgarni i spędziła piętnaście minut na wertowaniu lokalnej książki telefonicznej, a kolejne trzydzieści na rozmowach z każdą z firm budowlanych w promieniu siedemdziesięciu kilometrów, aż znalazła trzy, które handlowały ze Stevem Pattersonem. Znów nazywała się Camille Smith, pracowała jako inspektor kredytowy dla All-State Appliances i otrzymała od pana Pattersona czek bez pokrycia. Była przekonana, że to po prostu pomyłka, którą mógł szybko wyjaśnić, ale nie miała jego obecnego adresu ani numeru telefonu. Oni też nie. Wszyscy mówili, że z nimi rozliczył się należycie. Cam gapiła się przez szybę. Zaczynał padać deszcz ze śniegiem. Tak dużo informacji zdobyła, a wciąż tak mało wiedziała. Znalazła miejsce, gdzie Patterson mieszkał przez ostatni rok czy dwa. Tworzył budowle niesamowitej urody, według własnego projektu i w dużej części własnymi rękami. Lubili go i podziwiali poważni starzy bankierzy inwestycyjni i młodzi modni geje. Miał dziewczynę i syna. Nie mogła tylko wymyślić, dokąd ich zabrał. Ich? Aż się wyprostowała za kierownicą. Przyszło jej do głowy, że kobieta mieszkająca z Pattersonem w domu na Lake Drive 132 mogła mu dotrzymywać towarzystwa w dalszym ciągu. Przy podobnych dochodzeniach Cam kierowała się zasadą, która sprowadzała się do trzech słów - podążaj za kobietą. Mężczyźni, których tropiła, zazwyczaj dobrze zacierali swoje ślady, lecz dziewięć razy na dziesięć ich żony czy przyjaciółki zostawiały parę okruszków chleba, żeby zaznaczyć drogę powrotną. W latach osiemdziesiątych była taka sławna sprawa w Filadelfii. Młody yuppie, handlujący narkotykami, uciekł z żoną i dzieckiem, gdy go wypuszczono za kaucją. Trwające rok poszukiwania w całym kraju nie dały rezultatu. Ale jego żonie nie przyszło tak łatwo zerwać kontaktów z domem. Często pisała do swojej matki i choć postępowała zgodnie ze wskazówkami męża, jeśli chodzi o wysyłanie poczty, nie była już taka ostrożna w tym, co pisała. Jeden z jej listów, przechwycony przez FBI, opisywał przyjęcie urodzinowe dziecka, urządzone w restauracji należącej do sieci, która działała tylko przy niewielu supermarketach w kraju. FBI ograniczyło poszukiwania do tych sklepów i po kilku tygodniach znaleźli mężczyznę. Steve Patterson pewnie nie zostawił za sobą śladów, ale jego dziewczyna mogła być mniej ostrożna. Po pierwsze Cam musiała się dowiedzieć, kim była dziewczyna Pattersona. Chyba Beth, powiedział Derek. Beth Chyba. Prawie natychmiast przyszła jej do głowy kolejna myśl. Pobiegła do kabiny telefonicznej na rogu i wykręciła numer stacjonarnego telefonu Ramsayów. Odebrał Jesse Lombard. Gdy wykrzyknął jej nazwisko, usłyszała jak senator powiedział, że odbierze w bibliotece. Po minucie odezwał się donośnym głosem w słuchawce. - Campbell? - Witam senatorze. Dowiedział się pan czegoś nowego? - Nie - mówił już ciszej. - Rozumiem, że ci się nie poszczęściło. - Nie bardzo. - W ciągu minuty streściła swoje działania. - Senatorze, jeśli nie zmieniliście zdania co do zawiadomienia władz... - Nie. - Więc przychodzi mi do głowy jeszcze tylko jeden ślad. Biologiczna matka Treya. Mogła utrzymywać kontakt z Pattersonem. Może nawet jest z nim teraz. - Nie, nie sądzę. - Muszę zobaczyć dokumenty adopcyjne... - Są utajnione. - Senatorze... - starała się nie okazywać zniecierpliwienia. - Mówię o waszych własnych kopiach, a nie o sądowych. - Och. Chwileczkę, poczekaj minutkę. O co chodzi, Jesse? - Ostatnie zdanie było przytłumione. Jej trzyminutowy kredyt prawie się wyczerpał, gdy Ramsay w końcu się odezwał. - Jeszcze wrócimy do tej rozmowy - powiedział. - Już nie mam pomysłów, senatorze... - Zadzwonię do ciebie jutro. Deszcz ze śniegiem zamienił się w śnieg, szosa zrobiła się śliska. Cam zmierzała ponownie na północ. Jej samochód był bardzo lekki i miał łyse opony, przez co wydawało się, że nic jej nie trzyma na drodze, ani tarcie, ani nawet grawitacja. Nie odważyła się jechać szybciej niż sześćdziesiątką. Była prawie ósma, gdy skręcała w Martins Mill Road. Świeży śnieg pokrywał ulicę i podjazd ich domu. Przed skrętem nacisnęła lekko na hamulec i nagle tył hondy zaczął tańczyć. Zahamowała mocniej, pogarszając tylko sprawę. Szarpnęła gwałtownie kierownicą w lewo, wszystkie cztery koła wypadły z drogi i samochód wjechał do rowu. Próbowała wszystkich sztuczek - jedynki, wstecznego, jazdy do przodu i znów do tyłu - ale bez skutku. Siedziała za kierownicą znużona i załamana. W końcu wyłączyła silnik i zaczęła się przedzierać przez śnieg w stronę domu. Budynek był pogrążony w ciemnościach. Zapaliła światło w kuchni i zawołała: - Doug? Kochanie? Powitało ją tylko wilgotne, zimne powietrze. Szukała kartki, ale jedyną wiadomość znalazła na automatycznej sekretarce. Doug nagrał się o siedemnastej trzydzieści pięć: - Cam, kochanie, przykro mi, że cię nie zastałem. Miałem nadzieję, że spotkamy się na kolacji. Nasza paczka spotyka się w Country Club w Wilmington. Jeśli dasz radę, przyjedź. Jeśli nie, to nie czekaj na mnie, bo pewnie wrócę późno. Kocham cię. Nasza paczka. Eufemizm, którego używał Doug na określenie partii. Oznaczało to, że nie mogła sobie pozwolić na opuszczenie dzisiejszej kolacji. Odszukała numer telefonu klubu. Odebrała hostessa, którą połączy łaja z kierownikiem. Kazał jej poczekać. Po pięciu minutach wrócił do telefonu i powiedział: - Przykro mi, ale pani mąż właśnie wstał, aby wygłosić mowę. Może poproszę go, by zadzwonił do pani później? -Nie. Dziękuję mimo wszystko. Odłożyła słuchawkę i podeszła do frontowego okna. Jej samochód leżał krzywo i samotnie w rowie. Proszę bardzo, zaledwie dwa i pół tygodnia po ślubie i już spędza samotnie sobotnie wieczory. Było to prawie zabawne. Przebrała się w szlafrok i kapcie i chodziła po pokojach, zatrzymując się, aby wyglądać przez okna na padający cicho gęsty śnieg. O dziesiątej, zbyt zmęczona, żeby dłużej wędrować, weszła na górę, rozpaliła ogień na kominku i zwinęła się w kłębek na dywanie obok, mając nadzieję, że twarda podłoga sprawi, że nie zaśnie. Ale ogień ją rozleniwił. Gdy ciepło sączyło się w jej kości, zamknęła oczy, myśli odpłynęły i zapadła w ciemność. Kiedy zorientowała się, że trzyma w dłoni słuchawkę, nie była nawet pewna, czy telefon zadzwonił. - Słucham? - wymruczała, walcząc z opadającymi powiekami. - Campbell Alexander? - Usłyszała męski głos, młody, lekko ochrypły. - Hmm? - Tu Steve Patterson. Otworzyła szeroko oczy. - Panie Patterson, ja... ja... - gramoliła się na równe nogi. - Pan Westover do pana dzwonił? - On nie wie, gdzie jestem. To ja zadzwoniłem do niego, żeby się dowiedzieć, czy nie szuka mnie policja. I zamiast tego dowiedziałem się, że szuka mnie pani. - Och. Cóż... Dziękuję, że pan się odezwał. - Nie miałem zamiaru, dopóki Trey mi nie powiedział, kim pani jest. Jej pierwszą reakcją było zdziwienie, że Trey ją pamiętał - ledwo mruknął, kiedy się poznawali. Potem poczuła konsternację. Jeśli Patterson wiedział, kim ona jest, nie mogła już użyć żadnego wybiegu. - Pewnie pan wie, dlaczego chciałam z panem porozmawiać - zaczęła. - Nie sądzę, żeby pani chciała - odparł. - Ani Ramsayowie. Gdyby tak było, odpowiedzieliby na moje listy. Albo chociaż raz w ciągu szesnastu miesięcy podnieśli tę cholerną słuchawkę. - Panie Patterson... - Interesuje ich tylko, dokąd zabrałem mojego syna. Prawda? Tego próbuje się pani dowiedzieć? Cam milczała. - Proszę nas dalej nie szukać - powiedział. - Nie da pani rady nas odnaleźć. Słuchając, patrzyła na padający śnieg. Tembr głosu mężczyzny był niemal hipnotyczny, musiała się otrząsnąć, żeby odpowiedzieć. - To nie wszystko, o co im chodzi. Bardzo chcą wiedzieć, czy Trey ma się dobrze. - Niech pani nie żartuje - głośno parsknął. - Pozwolili, żeby chłopak zdziczał. Nie kupuję żadnej z tych pani bajeczek o niespokojnych rodzicach. - A pan co? - odgryzła się. - Głos rodzicielskiej mądrości? Po dwudziestoczterogodzinnym doświadczeniu? Zdziwił ją własny wybuch, tym bardziej że Steve się zaśmiał. Był to śmiech łagodny, nieśmiały i trochę zasmucony. Po chwili powiedział: - Dobrze, proszę powiedzieć Ramsayom, że chłopak ma się dobrze. - Czy on tam jest? Mogę z nim porozmawiać? - Śpi. - Czy nie może go pan obudzić? - I przez kogo przemawia teraz rodzicielska mądrość? Proszę mi wierzyć, gdy już się zagoni dzieciaka do łóżka, ostatnią rzeczą, na jaką się ma ochotę, to go obudzić. - I dodał ciszej: - Szczególnie po takim dniu. Przyczepiła się do tego. - Więc nie ma się dobrze! - Proszę posłuchać, taki dzień byłby ciężki dla każdego. Ale to wina Ramsayów. Nie ja go okłamywałem przez trzynaście lat. - Może gdybym z nim porozmawiała...? - Nie ma mowy. - Proszę. - Zdecydowała się zagrać swoją kartą atutową. - Jego matka zamartwia się na śmierć. Na chwilę zapadła cisza, a kiedy Patterson znów przemówił, miał inny głos. - Jego matka nie żyje. Usłyszała brzęk i ciągły sygnał w słuchawce. 7 Obiad ciągnął się bez końca. Pięć dań, sześć przemówień, a pomiędzy nimi drugie i męczące przerwy. Goście wstali od stołów o północy. Meredith Winters odebrała płaszcz z szatni i wśród gromadzącego się tłumu ruszyła w kierunku bramy klubu. Wciąż padał śnieg, okryła się więc szczelnie swymi norkami. Czarny lincoln zatoczył koło na parkingu. Norman Finn przechylił się nad siedzeniem dla pasażera i otworzył drzwiczki. - Dzięki - powiedziała, wsiadając do samochodu. - Cała przyjemność po mojej stronie. Zapalił papierosa. Jechali drogą, wzdłuż której rosły rzędy drzew. Mijając przykryte śniegiem pola golfowe, skierowali się ku centrum Wilmington. Meredith uchyliła okno i obserwowała krajobraz. Boże, jak tu dziko! Od Filadelfii dzielił ich zaledwie rzut kamieniem, do Baltimore było niewiele dalej, tyle że w przeciwnym kierunku, jednak nikt by w to nie uwierzył na tej opustoszałej drodze. - Całkiem udany wieczór - zagadnął Finn. - Owszem - odparła obojętnie Meredith. Oczywiście oczekiwano od niej zaangażowania. Gdy tylko kampanią zaczynał się zajmować jakiś znany strateg polityczny, kandydat w ciągu jednej nocy stawał się wiarygodny. Zewsząd napływały datki, które przynajmniej wystarczały na opłacenie stratega. To była prawidłowość, zamknięte koło polityki. - Prowadzisz kampanię Sutherlanda w Maryland, prawda? - Tak. - Wschodząca gwiazda polityki, ten Sutherland. - Nie powiedziałabym - odrzekła ostro. - Jest postacią dobrze znaną w całym kraju. To prawdziwy skarb. Łypnął przebiegle oczami. - Zatem pewne zwycięstwo. Zorientowała się, do czego zmierzał, i roześmiała się. - Niezupełnie. Jego rywal utrzymuje mandat senatora już drugą kadencję. Nie muszę ci chyba mówić o dobrych stronach ubiegania się o urząd, gdy już się go piastuje. - Oczywiście. Co na ten temat mówią statystyki? - W dziewięćdziesięciu ośmiu procentach wygrywa ten, kto kandyduje ponownie. - Popularność przyciąga głosujących, jak sądzę. - To nie wszystko. Zobacz tylko, jakimi środkami dysponuje ten, kto ubiega się o wybór kolejny raz. Fundusze na personel i biura, zwolnienie z opłat pocztowych, bezpłatny dostęp do studiów radiowych i telewizyjnych na Capitol Hill. A przede wszystkim największy skarb, możliwość wymiany przysług na przyszłe datki na cele kampanii. - Przerwała na chwilę i dodała: - Oto zalety Hadleya Hayesa. - Ale chyba to cię nie odstrasza? Uśmiechnęła się. - Nic nie jest w stanie mnie odstraszyć, Finn. Po kilku minutach ich oczom ukazało się Wilmington. Tak jak w Waszyngtonie przeważała tu niska zabudowa. Jednak w odróżnieniu od stolicy Wilmington było miastem niewielkim. - Opowiedz mi o Jonathanie Fletcherze. - Mężczyzna na wózku nie pojawił się tego wieczoru, ale jego nazwisko było na ustach wszystkich - Jon? - Rzucił krótkie spojrzenie w lusterko, zmieniając pasy. - Mógłbym ci o nim długo opowiadać, ale wystarczy, że będziesz wiedziała jedno. Środkowy człon jego nazwiska brzmi „DuPont”. Zmarszczyła brwi. - Jak bardzo możemy na niego liczyć? - Bardzo. Ash się tym zajmie. - Hmmm. Senator dużo dziś obiecał. - Dotrzyma słowa. Zastanawiała się nad jego odpowiedzią, gdy zapalał kolejnego papierosa. - Jaki interes ma w kampanii Douga senator? - Mówił o tym dziś wieczorem. Darzy go prawdziwym uczuciem. Wierzy w niego. - I...? - I... - Wzruszył ramionami. - Niektórzy uważają, że następnym razem Hadley Hayes stanie w szranki z senatorem. - Aha. - Oparła głowę o siedzenie. - Niewielkie będzie miał szansę, jeśli przegra i przez cztery lata pozostanie na uboczu. - Prawda. - Tak samo, jeśli dwukrotnie będzie musiał uszczuplić swoje zasoby, żeby zachować mandat. Im więcej pieniędzy będzie musiał wydać, tym lepiej dla Ramsaya. Niezależnie od tego, czy Doug wygra, czy przegra. - Nikomu nie zależy na tym, żeby Doug przegrał. Meredith miała co do tego wątpliwości. - Dziwi mnie, że nie było dziś gubernatora - odezwała się po chwili. - Ani wczoraj. Cztery urzędy w Delaware miały ogólnostanowe znaczenie: dwóch senatorów - Ramsay i Tauscher, obecny deputowany Hedley Hayes i gubernator - Sam Davis. Pokolenia wyborców Delaware sprawiedliwie rozdzielały te stanowiska pomiędzy dwie opcje polityczne. Obecnie partię reprezentowali senator Ramsay i gubernator Davis, spodziewano się więc, że Davis poprze swoją obecnością jej nowego kandydata. Finn wzruszył ramionami. - Sam jest bardzo zajęty. Tak jak myślała. Pokiwała tylko głową. Zbliżali się do pokrytego śniegiem Rodney Square. Finn zatrzymał się przy drzwiach hotelu. Oparł rękę o siedzenie i obrócił się w stronę Meredith. - Co o tym wszystkim myślisz? Chwyciła klamkę. - Musicie mnie jeszcze przekonać. - Wysiadła, ale zanim się pożegnała, nachyliła się i zajrzała do środka. Bo niezależnie od tego, co robi partia, ja popieram jedynie zwycięzców. Jej hotelowy apartament umeblowany był ciemnymi antykami, na ścianach wisiały ryciny przedstawiające kwiaty. Teraz, kiedy miała tu spędzić drugą noc, wydawał się jej jeszcze mniejszy. Jeśli zdecyduje się na prowadzenie tej kampanii, budżet będzie musiał uwzględnić wyższy standard hotelowych apartamentów. Zsunęła buty i pospieszyła do łazienki. Tak jak zazwyczaj, na dzisiejszym przyjęciu ciężko pracowała: pięć wód mineralnych i ani chwili czasu, żeby wyrwać się do toalety. Później nachyliła się do lustra i dokonała niemal klinicznej obserwacji worków pod oczami i coraz bardziej obwisłej skóry na twarzy. Miała czterdzieści dwa lata i choć wciąż uważała twarz za swój skarb, jej wartość netto spadała. Przed dziesięciu laty okrzyknięto ją drugą Diane Sawyer, jednak nigdy nie prowadziła ogólnokrajowego programu informacyjnego w znanej sieci telewizyjnej. Tymczasem w okolicy jej oczu zdążyły się pojawić zmarszczki i już pięć lat później zastanawiano się, jak długo jeszcze będzie czytać lokalne wiadomości. Taką cenę płaciła każda kobieta w tym zawodzie. Nikt się nie martwił o elastyczność skóry Dana Rathera, a choć z włosów Teda Koppela można się było śmiać, nie miały wpływu na warunki przedłużenia kontraktu. Wysiłek wyciskał piętno na jej twarzy, a gdy pewnego dnia zemdlała z powodu diety, dzięki której miała ważyć dziesięć kilo mniej i dobrze się prezentować przed kamerą, stało się jasne, że musi zmienić zawód. Dzięki Bogu- miała dwa talenty: wiedziała, jak kształtować obraz w mediach i jak wpływać na mężczyzn, żeby robili to, co chciała. Siłą rzeczy, zdecydowała się na politykę. Jak dotąd szło jej dobrze. Podpisywała kontrakty, zdobywała kontakty, kupiła dom za milion dolarów w Georgetown. Jednak nie osiągnęła jeszcze wszystkiego. Obserwując się teraz w lustrze, przypomniała sobie, że czas ucieka. Do wyborów prezydenckich zostały już tylko dwa lata. Jeśli w tym wyścigu nie będzie miała własnego kandydata, straci ostatnią szansę. Wyłączyła światło w łazience i wróciła do salonu. Podeszła do okna, które wychodziło na Rodney Square. Chciała sprawdzić, czy widok wart był spędzenia dziewięciu miesięcy w Wilmington. Odsunęła roletę i wyjrzała na park, który rozciągał się pomiędzy przecznicami. Okalały go budynki użyteczności publicznej, takie jak sąd czy biblioteka, oraz siedziby dużych firm. Wszystko imponujące i dostojne. Niezależnie od końcowego rezultatu, dziewięć miesięcy spędzonych w tym miasteczku wystarczy, żeby zanudzić się na śmierć. Przyszła jej ochota na drinka, prawdziwego drinka. Gdy odwróciła się od okna w poszukiwaniu barku, zza zasłony wyskoczyła na nią jakaś postać. Meredith nie mogła wydobyć z siebie słowa. Ktoś zakrył jej dłonią usta i mocno ścisnął w pasie. Zamarła. Wzrokiem szukała gorączkowo broni lub drogi ucieczki. Po chwili jednak usłyszała śmiech napastnika, który zwolnił uścisk. Odwróciła się i stanęła jak wryta, widząc bujną blond czuprynę. - Bret! - wysapała. Zamachnęła się, lecz zanim dłoń dosięgnęła twarzy mężczyzny, Meredith przypomniała sobie, kim jest, i przycisnęła rękę do falującej piersi. Jego ciemne oczy śmiały się. - Czyżbym cię przestraszył, droga Meredith? - Co ty tu robisz? Jak się tu dostałeś? Podniósł rękę w geście ostrzeżenia. - Nie chcesz tego wiedzieć. Nie pamiętasz już, że to twoja zasada? Cel uświęca środki pod warunkiem, że nie wiesz o nich za dużo. Tak, to jej credo. Przypomniała sobie, że kiedy w siedzibie biura wyborczego „Sutherland do Senatu” wygłaszała tę dewizę do nowej grupy ochotników, Bret też tam był. - Czy twój ojciec wie, że tu jesteś? Potrząsnął głową, obdarzając ją irytującym szelmowskim uśmiechem. - Czy jeszcze nie odkryłaś, na czym polega nasza współpraca? Ja pilnuję tyłka ojca, a on mojego nie. - Tak? To kto go pilnuje? Bret wydął figlarnie usta. - Myślałem, że może ty? Krew napłynęła Meredith do twarzy. Wyminęła mężczyznę i podeszła do barku. Wyjęła dwie buteleczki, jedną z wódką, drugą z tonikiem. Przygotowując sobie drinka, zastanawiała się nad odpowiedzią. Najpierw przyszła jej do głowy odpowiedź w stylu cnotliwego „Jak śmiesz!” albo druzgocącego „Chciałbyś!”. Spojrzała na Breta chłodnym wzrokiem, kosztując drinka. Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata i był zabójczo przystojny. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, czego dowodził szarmancki sposób, w jaki się poruszał. Tak jak ojciec miał wojskową postawę i jedynie kłopoty z koncentracją spowodowały, że nie mógł pójść - wzorem ojca - do West Point. - Myślisz więc, że zgrabny tyłek wystarczy, żeby się pakować do czyjegoś pokoju? Powiódł wzrokiem po jej ciele; teraz nie miał problemów z koncentracją. - Twój chyba niejednego przyciągnął do ciebie, co? - Jak śmiesz! - powiedziała głosem, w którym nie było ani odrobiny gniewu. Zbliżył się, a ona się odsunęła. Wyjął jej z dłoni szklankę i postawił na stole. Złapał Meredith za ramiona i pocałował. Poczuła, jak jej ciałem wstrząsa przyjemny dreszcz. Był zbyt młody, a sytuacja - zbyt niebezpieczna. - A co, jeśli się dowie? - Nie dowie się. Zamknęła oczy, gdy usta Breta przylgnęły do jej ucha. - A jeśli jednak się dowie? - Tak jak ty, tata pewnych rzeczy woli nie wiedzieć. Moje życie erotyczne jest na tej liście na pierwszym miejscu. Odsunęła od siebie ręce chłopaka i podeszła do telefonu. - Dzwonisz do niego? - zapytał nerwowo. - Nie. - Wystukała cztery cyfry. - Załatwiam ci pokój na noc. Twarz mu się rozjaśniła. Podszedł do niej ochoczo. - Tu Meredith Winters z osiemset siedem. Czy macie jeszcze jakiś wolny pokój? Na innym piętrze? Przez twarz Breta przemknął błysk gniewu. Jednak gdy odkładała słuchawkę, znów się śmiał. - Wyśpij się dobrze - powiedziała, odprowadzając go do drzwi. - Możesz jutro pójść ze mną na partyjne spotkanie. - Obiecałem sobie, że tak czy inaczej zjem z tobą jutro śniadanie. - Z ponurą miną wyszedł na korytarz. - Cóż, lepszy rydz niż nic. - Czekaj na mnie w holu o dziesiątej. Chciała zamknąć drzwi, ale Bret wsunął głowę do środka i pocałował ją tak, że dech jej zaparło. W jego ciemnych oczach zabłysły iskierki. - Śpij dobrze - odezwał się zaczepnie. - Ty też - odpowiedziała ochrypłym głosem. Oparła się o drzwi, żeby je domknąć. Jeszcze gdy zakładała łańcuch, słyszała jego śmiech w korytarzu. 8 Cam usłyszała szept i poczuła na szyi dotyk nosa. Przewróciła się na bok. Zobaczyła uśmiechniętą twarz Douga oświetloną promieniami porannego słońca. - Już czas, śpiochu - odezwał się i pocałował ją w czubek nosa. - Mmm. Wyciągnęła się z lubością i objęła męża. - Biorąc pod uwagę twoją wczorajszą formę, nie dziwię się, że jesteś wykończona - powiedział, muskając jej bujną czuprynę. Przyciskała policzek do jego twarzy, więc nie widział, że się zmieszała, gdy przypominała sobie, co robili poprzedniej nocy. Kiedy przyszedł do niej, spała twardym snem, a w jej głowie wciąż dźwięczał głos Steve’a Pattersona. Gdy Doug ją obudził, przeniosła się do nierzeczywistego świata pomiędzy snem a jawą. Oczy miała zamknięte, otworzyła jednak zgłodniałe ciało. Zaczerwieniła się na samo wspomnienie. - Jak ci wczoraj poszło? - zapytał Doug. Nie chciała mówić o telefonie od Pattersona. - Mam kilka tropów. - To dobrze - szepnął i mocniej ją objął. Leżeli spleceni w uścisku. Cam pomyślała, że właśnie nadeszła chwila, na którą trwożnie czekała od piątkowego wieczoru. Przeczesała włosy dłonią. - Doug, kochanie? - Cam, kochanie? - zawtórował. - Czy możemy chwilkę porozmawiać o kampanii? - Jasne. - Otrzeźwiał w okamgnieniu. - Strasznie się cieszę, że się tym zainteresowałaś. Zły początek. - Wiesz, mam pewne zastrzeżenia. Milczał. - Finansowo będzie nam ciężko... - Nie, nie tak zamierzała zacząć. Próbowała rozpaczliwie zmienić front. - Ledwo się pobraliśmy... Za późno. Podniósł się, obdarzając ją uśmiechem. - Rzeczywiście, nie było cię tam wczoraj. Nie usłyszałaś ani jednego mojego słowa. - Nie, ale, kochanie... - Żałuję, że nie byłaś tam ze mną. Przeżyłem najpiękniejszą chwilę mojego życia. Ash zajął honorowe miejsce przy stole... Był tam? - Myślała, że Ramsay i Margo spędzili poprzedni wieczór razem, opłakując zaginięcie Treya. Zamiast tego senator wygłaszał polityczne przemówienia, podczas gdy Steve Patterson martwił się niewyspaniem syna. Była zdziwiona tym, jak bardzo ją to nurtowało. - Tak, tak. Wstał na oczach wszystkich i zobowiązał się, że zdobędzie dwa miliony dolarów na moją kampanię! Wysokość sumy dotarła do niej dopiero po chwili. - Dwa miliony? - Tak! Wyobrażasz sobie? - Jak? - zapytała, omijając słowo „dlaczego”. - Jak zdobędzie takie pieniądze? - Darczyńcy gotowi są przekazać osobie na stanowisku takie pieniądze, jakich nigdy nie zdecydowaliby się dać komuś nieznanemu. - Opadł na poduszkę i wsunął ręce pod głowę. - Ash powiedział im więc, żeby swoje datki przekazali partii jako tak zwane „miękkie pieniądze”. Partia zaś zobowiąże się przekazać lwią część tej kwoty mnie. - Miękkie pieniądze? Można je przekazywać bez ograniczeń, prawda? - Właśnie. - Myślałam, że ta praktyka zostanie zakazana. Parsknął. - Ta ustawa nigdy nie przejdzie. Nawet wnioskodawcy pracują za kulisami nad tym, żeby projekt nie wyszedł z komisji. A lobbyści... - Zaśmiał się chrapliwie. - Tyrają dwadzieścia cztery godziny na dobę po to, żeby projekt przepadł. Ta reforma systemu finansowania partii politycznych pozbawiłaby ich pracy. Cam spojrzała na niego. Od kiedy on się tak śmieje? - Zobacz, która godzina! - Obrócił się i postawił stopy na podłodze. - Muszę wziąć prysznic. Kilka osób przychodzi na śniadanie. - Co? - Cam usiadła na łóżku. - A dom? Jedzenie? Nie mamy nic do jedzenia... - Nie denerwuj się. Maggie Heller wszystkim się zajmie. Od dzisiaj tak właśnie będzie, kochanie. Nie będziesz się musiała już o nic martwić. Cam szorowała blaty w kuchni, gdy pojawiła się Maggie Heller z czterema torbami produktów spożywczych i z trójką swoich dzieci w wieku policealnym. Dwoje z nich zostało natychmiast oddelegowanych do odśnieżania podjazdu, a trzecie Maggie przyprowadziła do tylnych drzwi, gdzie czekała Cam. - Oto i ona! - wykrzyknęła Maggie. - Właśnie opowiadałam Gillian o tobie! Gillian była ładną studentką drugiego roku na koedukacyjnym Uniwersytecie Delaware. Miała na sobie sukienkę w szkocką kratę, a włosy związała z tyłu aksamitką. Maggie opowiadała słodkim głosem, że choć Gillian nie może jeszcze głosować, wie, że tak dobrego kandydata do Kongresu jak Doug Alexander nie było... nigdy. Cam uciekła, gdy zaczęły rozpakowywać siatki. Zaszyła się w gabinecie Douga po drugiej stronie przedpokoju. Dzisiaj był doskonały dzień, żeby pojechać do biura i tam się ukryć. Ponieważ jednak jej samochód ugrzązł w śniegu, nie mogłaby opuścić domu niezauważona. Poza tym, pomyślała, opadając na krzesło Douga, nie miałaby w biurze nic do roboty. Zbadała każdy trop, który prowadził do Steve’a Pattersona. Powiedział, że matka Treya nie żyje. Żałosna nutka w jego głosie nie pozostawiała wątpliwości, że mówił prawdę. Oznaczało to, że jego obecna dziewczyna, Beth jak-jej-tam, nie była matką Treya, wobec tego nawet jeśli Cam zdołałaby dotrzeć do dokumentów adopcyjnych, w niczym by to jej nie pomogło. Zaczęły podjeżdżać samochody. Drzwiczki otwierały się i zamykały, a do gabinetu dochodziło szuranie butów i szum głosów, nad którymi górował głos Douga. - Mój program chciałbym nazwać programem dla pracy - powtarzał ponownie. - Jeszcze w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku w działach produkcji pracowało czterdzieści procent zatrudnionych w Delaware Valley. A wiecie, jak to wygląda dzisiaj? Szesnaście procent. Przypomniała sobie inny niedzielny ranek, we wczesnym okresie ich znajomości, kiedy pomagała mu przygotować raport w ramach jakiegoś partyjnego projektu. Miała wtedy na sobie tylko jedną z jego koszul. Przepisywała notatki, a Doug muskał nosem jej szyję i czynił uwagi w stylu: „Może to powinien być odrębny punkt?” albo „Czy moglibyśmy pogrubić tę linijkę?”. Końcowy produkt stanowiła rozprawa pełna suchych cyfr i wstępnych wniosków. Nigdy nie wpadłaby na to, że pomaga mu przygotować manifest. Pochyliła się nad swoimi notatkami i zakreśliła na czerwono puste miejsce, gdzie powinno się znaleźć nazwisko Beth. „Podążaj za kobietą”, przypomniała sobie. Niezależnie od tego, czy była matką Treya czy nie, Beth dużo znaczyła w życiu Pattersona. Z pokoju stołowego dobiegł ją brzęk porcelany i sztućców; tam też oddalił się jednostajny szum głosów. Jak zatem dowiedzieć się nazwiska Beth? Znał je zapewne George Westover. Obmyślając kolejny podstęp, zastanawiała się, czy nie zadzwonić do niego. Mogła udawać dobrą samarytankę, która znalazła coś drogocennego - na przykład biżuterię - i chciała to oddać prawowitemu właścicielowi. Mogła też być reporterką z „Architectural Digest”, która chce napisać reportaż o renowacji Lake Drive, uwzględniający osobiste życie architekta. Wiedziała jednak, że podstęp nie zadziałałby, nawet gdyby zmieniła głos lub namówiła kogoś innego do wykonania telefonu. Westover nie dałby się nabrać, mając świeżo w pamięci jej wczorajszą gafę. Musiałyby minąć tygodnie, zanim przestałby być podejrzliwy i udzielił jej jakichś informacji. Jeśli oczywiście je posiadał. Co jeszcze? Patterson mógł wskazać swoją dziewczynę jako dodatkowego kierowcę objętego obowiązkowym ubezpieczeniem OC. Może zadzwonić do wydziału pojazdów motorowych i sprawdzić, jakim samochodem jeździ, a następnie udać, że jej auto zderzyło się z tamtym wozem, prowadzonym przez jakąś kobietę. Szansę na sukces były niewielkie, a w dodatku musiała poczekać do następnego dnia. Co mogła zrobić dzisiaj? Mogła ponownie pojechać do Rehoboth Beach i wypytać sąsiadów, ludzi, z którymi Steve i Beth ewentualnie się spotykali, sprzedawców, u których robili zakupy. Przypomniała sobie jednak opustoszałe ulice i zabite deskami okna w wymarłym kurorcie. Skreśliła ten pomysł, tym bardziej, że jej samochód ugrzązł przecież w rowie. Dobiegł ją głos Douga. - Zabraliśmy Amerykanom miliony dobrych stanowisk pracy i wyeksportowaliśmy je za granicę. Dzięki nam obcy producenci otrzymali nieograniczony dostęp do najbogatszego konsumenckiego rynku na świecie. Nie zrobiliśmy nic, żeby odnieść z tego korzyści. Próbowała go nie słuchać. Z bólem zdała sobie sprawę, że zaledwie kilka dni wcześniej tęskniła za jego głosem. Żwir na podjeździe zachrzęścił pod kołami następnego samochodu. Gdy wyjrzała przez okno i zobaczyła, że to tahoe Nathana, zerwała się na równe nogi z okrzykiem radości. Nadjechał jej własny gość, dzięki któremu rozerwie się i z którym będzie mogła posiedzieć w gabinecie i pożartować z ludzi partii. Wyszła do przedpokoju, żeby otworzyć mu drzwi, lecz Nathan przekraczał już próg w towarzystwie Normana Finna. - Cześć, Campbell - przywitał się Finn. - Mówiłem właśnie Natanowi, że to zabójstwo sekretarki w waszym biurze to coś okropnego. - Tak, to straszne. - Wiesz, jak napisali w gazetach? - zapytał Nathan. - „Zabójstwo sekretarki w centrum”. Złe wieści dla Filadelfii. Już gdy miasto opuścił przemysł, znacznie zmniejszyły się wpływy z podatków. Jeśli jeszcze sekretarki nie będą się czuły bezpieczne, niedługo wyprowadzą się stamtąd banki i kancelarie. Finn uśmiechnął się ponuro. - Musimy przypilnować, żeby sprawa nie odbiła się echem tu, w Wilmington. - Dobry pomysł. Zorganizujmy dyskusję białych kołnierzyków. - W której uczestniczyłyby pracujące kobiety. - Chcesz, żebym się za to zabrał? - zapytał Nathan. - Nie, zostaw to mnie. Masz już dość zadań w tym roku. A propos... - Finn ruszył do pokoju stołowego. - Kilka osób chce się z tobą zobaczyć. - Świetnie. - Nathan zrzucił płaszcz. - Zaraz tam będę. Cam powiesiła palto w szafie. Było tam pełno okryć z miękkiej wełny i sztywnej skóry, należących do osób, których nie znała. Odwróciła się do Nathana, zastanawiając się, czy i on nie jest obcy. - Idziesz pokazać, na co cię stać? - Też się cieszę, że cię widzę - wycedził i pocałował ją przelotnie w policzek. - Myślałem, że przyjdziesz na wczorajsze spotkanie. - Byłeś tam? Jezu, Nathan, Doug już dawno powiedział, że zależy mu na współpracy z tobą, więc nie musisz się tak podlizywać - starała się zatuszować zdziwienie żartem. Zaśmiał się i dołączył do reszty. Gdy patrzyła, jak odchodzi, poczuła się zdradzona, zdradzona przez starego, dobrego przyjaciela. Rzadko kiedy pozwalała sobie na utrzymywanie długich przyjaźni; siedmioletnia znajomość z Nathanem stanowiła rekord. Wróciła sama do gabinetu i ponownie przejrzała notatki. „Podążaj za kobietą”. Nie mogła jednak tego zrobić, dopóki nie wiedziała, kim ona jest. Tym razem jej credo prowadziło w ślepy zaułek. Nie żyje. Jego matka nie żyje. Nagle przyszła jej do głowy myśl, że mogłaby pójść za inną kobietą. Matka Treya, nawet jeśli nie żyła, musiała zostawić za sobą jakiś ślad, który prowadziłby do Pattersona. Cam pomyślała o jej rodzicach. Może utrzymywali kontakty z Pattersonem, a może znali jego rodziców. Zbadanie tego wątku wymagało zaznajomienia się z dokumentami adopcyjnymi. Powinien ich szukać senator Ramsay w przerwach między spotkaniami politycznymi. Całe szczęście, tutaj go nie było. Głosy przeniosły się z pokoju stołowego do salonu i przycichły. Cam uznała, że oficjalna część spotkania dobiegła końca. Przemknęła przez przedpokój do jadalni. Ze stołu sprzątnięto wszystko oprócz serwisu do kawy i talerza bułeczek. Cam wzięła jedną, nalała sobie kawę i skierowała się do kuchni, jednak tam wciąż pracowała drużyna Maggie. Cam została więc w jadalni, żeby się posilić w mało eksponowanym miejscu przy oknie. Samochody stały rzędem na podjeździe i na poboczu drogi przed domem. Przyglądała się bacznie markom i modelom, i bawiła w odgadywanie, który samochód był czyj. Minifurgonetka przy tylnych drzwiach należała z pewnością do Maggie; auto Nathana - chevy tahoe - Cam już znała. Zielony range rover też wydawał się znajomy; pomyślała, że może należeć do Webba Blacka, drobnego mężczyzny, który wciąż wyglądał na przestraszonego. Był dobrym przyjacielem Douga, prawnikiem z Wilmington. Postawiłaby wszystko na to, że właścicielem czarnego lincolna był Norman Finn. Ryzykował, jeżdżąc takim wozem po pokrytych śniegiem drogach. Wyglądał jednak na mężczyznę, który lubi ryzyko - przykładem było to, że zaangażował się w kampanię Douga Alexandra. Westchnęła ciężko. - Wiem, kim jesteś - powiedział jej ktoś do ucha. Odwróciła się, przechylając niezdarnie filiżankę. Kawą oparzyła sobie dłoń. Przed nią stał mężczyzna z przebiegłym uśmieszkiem na twarzy. Cofnęła się tak energicznie, że uderzyła nogami o krawędź parapetu. - Jesteś żoną Douga, Campbell, prawda? - Och. - W końcu złapała oddech. - Tak, tak, to ja. - Był młodym blondynem, przypominał przystojnych aktorów z lat pięćdziesiątych. Miał ciemne oczy, wyraźnie kontrastujące z kolorem czupryny. - Cześć. Nazywam się Bret Sutherland. - Phil Sutherland to...? Pokiwał głową. - Wiedziałem, kim jesteś, jak tylko cię zobaczyłem. Meredith Winters opisała cię bezbłędnie. - Tak? Co mówiła? - Cielesna istota o zwiewnej sylwetce. Rumieniec wystąpił na poliki Cam, zmieszanej zarówno komplementem jak i faktem, że tak łatwo można ją rozpoznać. - Cóż, to wszystko jest dla mnie takie nowe. - Moja matka też tego nie znosi - wyznał. - Myślę, że wolałaby raz jeszcze przeżyć Pustynną Burzę niż chodzić na kolejne polityczne imprezy. Wiesz, co robi po każdym spotkaniu, na które zaciąga ją tato? - Co? - Wymiotuje. Cam wpatrywała się w niego, gdy nagle w przedpokoju rozległ się stukot obcasów i Maggie Heller wpadła do pokoju podekscytowana. - Tu jesteś, Bret! Meredith zastanawiała się, dokąd poszedłeś. Campbell, znasz Breta Sutherlanda? - Właśnie się poznaliśmy. - Campbell odstawiła filiżankę i wytarła dłonie w serwetkę. - Cudownie, że jesteś z nami! - Maggie patrzyła na niego z zachwytem. - Twój ojciec to wspaniały człowiek. Wszyscy go podziwiamy. - Dziękuję. Ja też. - To musiało być niesamowite, móc przy nim dorastać. - Tak, spotkał mnie honor. I przywilej. - Naprawdę? - On jest nie tylko wielkim Amerykaninem. To bohater mojego życia. Mówił z prawdziwą żarliwością w głosie i bez cienia zażenowania. Cam słuchała zdziwiona, że osoba z jej pokolenia potrafi jeszcze opowiadać o rodzicu w taki sposób. Poczuł chyba na sobie jej spojrzenie, bo uśmiechnął się do niej. - Jestem pewien, że pani Alexander myśli to samo o swoim kandydacie. Zrobiła się czerwona na twarzy. - A propos, Campbell - odezwała się Maggie - jeszcze nie zostałaś umieszczona w spisie wyborców Delaware. Przyniosłam ci formularz. - Dzięki - odpowiedziała niewyraźnie. - Och, byłabym zapomniała! - Maggie sięgnęła do kieszeni kamizelki i wyjęła z niej dyskietkę. - Jest na niej plik, o który prosił Doug. Możesz ją położyć w bezpiecznym miejscu? Cam wzięła dyskietkę. - Co to za plik? - Spis wyborców. Obejmuje cały stan. Jest w pełni przeszukiwalny. - Oczy Maggie rozbłysły, gdy z salonu dobiegły entuzjastyczne okrzyki. - Wracajmy tam, Bret. Bret spojrzał zuchwale na Cam, po czym obdarzył uśmiechem Maggie, która pociągnęła go do salonu. Cam wyczyściła plamę po kawie i ruszyła w stronę gabinetu Douga, gdy usłyszała, jak jej mąż ogłasza, że sekretarzem kampanii będzie Webb Black, a skarbnikiem John Simon. - Gdy zaś idzie o doradcę prawnego - mówił dalej, a Cam zwolniła kroku - początkowo rozważałem własną kandydaturę, ale Owen powiedział, że wtedy miałbym głupca za klienta. Później pomyślałem oczywiście o Campbell, ale ktoś w tym roku musi przecież przynosić pensję do domu. Cam skurczyła się, słysząc wybuch śmiechu. - Ostatecznie więc pomyślałem o kimś, kto nie ma za wiele do roboty, no, może poza tym, że obciąża klientów za trzy tysiące godzin pracy rocznie. O kimś, kto nie mógłby powiedzieć „nie”. O moim przyjacielu i współpracowniku Nathanie Vansie. Witaj na pokładzie, Nathan. Tym razem aplauz sprawił, że Cam zmartwiała. - Oto nasi ludzie - kontynuował Doug. - Gdy zaś chodzi o ochotników, niezastąpiona Maggie Heller zgodziła się nadzorować i koordynować kampanię. Gdy Maggie wzniosła okrzyk na swoją cześć, Cam wgramoliła się po schodach na piętro. Wtoczyła się do łazienki, oparła o sedes i zwymiotowała. Trzydzieści minut później siedziała na schodach przed domem, otulona bluzą z goretexu. Oddychała wolno i głęboko, aż w końcu poczuła, że jej żołądek się uspokoił. Drzwi za nią otworzyły się. Zamknęła oczy, mając nadzieję, że to będzie Doug, który zauważył jej niepokój i teraz przychodzi, żeby ją pocieszyć; miała również nadzieję, że zdecydował się odejść z polityki i że odeśle tych wszystkich ludzi. - Cześć, ślicznotko. Nie odwróciła się nawet wtedy, gdy Nathan stanął za nią. Wiedziała, że nie powinna się oburzać. Nie był jej mężem, a jedynie najlepszym przyjacielem. Problem w tym, że był jej jedynym przyjacielem. Rzucił okiem na rów za trawnikiem i zachichotał, gdy dojrzał w nim samochód Cam. - Teraz już wiem, dlaczego nie było cię na wczorajszym spotkaniu. - A ja wiem, dlaczego ty na nie poszedłeś - powiedziała z goryczą w głosie. - Doradca prawny kampanii, tak? - Tak, i co z tego? - To dlatego chciałeś pracować w Wilmington? - zapytała nagle. Po połączeniu się ich kancelarii Nathan jako jeden z pierwszych zgłosił chęć przeniesienia się do Wilmington, co bardzo ją wtedy zaskoczyło. - Żeby móc się zająć polityką? - Tak. Spojrzała na niego. - Wiesz, w Filadelfii było bardzo mało stanowisk, a wielu chętnych. Wszyscy prowadzili wojnę podjazdową, więc nie miałem szans na przebicie się. Siedziała oszołomiona. Zasmuciło ją to, że Doug interesuje się polityką, ale nigdy nie podejrzewałaby o takie inklinacje swego najlepszego przyjaciela. - Powinnaś pojawić się wczoraj na kolacji, Cam. Trzeba być na bieżąco. - Nie mogłam przyjść. Nawet gdyby mnie powiadomiono. - Słuchaj, nikt nie został jakoś specjalnie zaproszony. To jest jak gra w tenisa. Musisz być tam, gdzie leci piłka. - Oby mnie nie trafiła, Nathan - powiedziała poirytowana. Roześmiał się i pochylił, żeby pomóc jej wstać. - Chodź, wyciągniemy z rowu ten twój mały japoński samochód. Poszła za nim odśnieżonym podjazdem, trzymając ręce głęboko w kieszeniach. Słońce odbijało się oślepiającym złotem w świeżym śniegu pokrywającym trawnik. - Doug przekazał mi najważniejszą wiadomość wieczoru. Tę o pieniądzach. - Imponujące, co? - Nie, raczej zatrważające. Ilu zarejestrowanych wyborców jest w tym stanie? Trzysta, czterysta tysięcy? - Zagłosuje jeszcze mniej. Ponieważ to nie jest rok wyborów prezydenckich, a w Delaware - nawet wyborów do Senatu, myślę, że w lokalach wyborczych pojawi się jakieś dwieście tysięcy ludzi. - Dwa miliony na dwieście tysięcy głosów. - A nawet gorzej, jeśli dokładniej się temu przyjrzeć. W każdych wyborach o wyniku decyduje jakieś siedem procent głosujących, ponieważ reszta głosuje zgodnie z partyjną przynależnością. A zatem w grę wchodzi około czternastu tysięcy głosów. Musisz przy tym wiedzieć, że stary Hedley nie pozostanie w tyle nawet o dolara. - Mówimy więc o czterech milionach dolarów na czternaście tysięcy głosów, prawda? - Cam przerwała, by dokonać obliczeń. - Wychodzi prawie trzysta dolarów na głowę. Nie sądzisz, Nathan, że woleliby zrezygnować z wyborów i zabrać forsę? Roześmiał się. - Nie rozumiem. Dlaczego ci wszyscy ludzie tłoczą się wokół Douga? Wystarczy, że partia wskaże jakąś osobę, a wszyscy uważają ją za coś najlepszego od dnia wynalezienia szczepionki na gruźlicę. - Wiesz, ja tak właśnie myślę. Cam, on ma naprawdę kilka dobrych pomysłów. Takich, o których nikt z głównego nurtu nie miałby odwagi głośno mówić ani tym bardziej ich zrealizować. - I myślałeś tak, zanim Doug otrzymał partyjną nominację? Drzwi za nimi trzasnęły. Norman Finn wyszedł na ganek, żeby zapalić. Cam wykrzywiła się. - Kolejny człowiek partii. - Pamiętasz ten cytat z Emersona? - zapytał Nathan. - „Partia polityczna jest eleganckim incognito, dzięki któremu ludzie nie muszą sami myśleć”. - Otóż to! - Cam podniosła głos. - Oni nawet nie wiedzą, kim, u diabła, jest Doug! Wszystko im jedno, dopóki popiera go partia. - Dokładnie. Tak działa filtr poznawczy. - Co? - Nie miałaś na uniwersytecie zajęć z nauk politycznych? Tak nazywa się psychologiczny mechanizm, któremu podlega cały proces polityczny. Filtr poznawczy lub zasłona percepcyjna. Działa to tak, że gdy już opowiesz się za jakąś partią lub kandydatem, projektujesz na nich swoje własne przekonania i starasz się nie widzieć tego, co nie pasuje do twojej wizji. Dlatego zwolennicy Clintona nigdy nie zadali sobie trudu, żeby przeczytać protokóły zeznań Gennifer Flowers, a stronnikom Reagana nie zależało na wyjaśnieniu afery Iran-Contras. To mechanizm samoobrony. Twój mózg blokuje wszystko, co się nie zgadza z przyjętym przez ciebie obrazem kandydata. - Nathan, posłuchaj siebie. Przecież to jest okropne. - Daj spokój. - Ujął ją za ramię i razem wyszli na drogę. - Byłaś inteligentną studentką. Nie rób mi wody z mózgu. - O co ci chodzi? - Wiedziałaś, na czym świat stoi. Teraz zachowujesz się jak głupiutka dziewica, która chciała się kochać, ale nie wiedziała, że przy okazji musi stracić cnotę. Wyrwała rękę z uścisku, a gdy doszli do samochodu, usiadła za kierownicą i zatrzasnęła drzwiczki. Nathan obszedł auto i stanął z przodu. Cam zapaliła silnik, który zaskoczył z trzaskiem i wrzuciła wsteczny bieg. Nathan oparł się o zderzak i pchnął z całej siły. Po minucie wszystkie cztery koła znajdowały się na drodze. Cam otworzyła okno. - Nie wiedziałam, że Doug chce startować w wyborach. Spojrzał na nią, wycierając dłonie. - Cholera, zdaje się, że jako jedyna nie wiesz, kim jest. Wrzuciła jedynkę i zakręciła bardzo ostro wokół Nathana, żeby wjechać na podjazd. Finn w tej chwili obserwował ją z tarasu i zasalutował, gdy go mijała. Nadeszło popołudnie. Promienie słoneczne, wpadające do środka przez przybrudzone okna, rzucały teraz rozległe cienie. O piątej Maggie Heller zebrała swoją drużynę i wyszła. Cam miała wrażenie, jakby przez dom przeszło tornado i dopiero teraz można było wyjść z kryjówki. Pozostali goście żegnali się powoli. Cam czekała w korytarzu, aż Doug odprowadzi ich do drzwi. Meredith Winters wychodziła ostatnia. - Może pod koniec tygodnia. Do tego czasu powinnam skończyć pracę. - Pracę nad czym? - zagadnął Doug. - Może dzięki mnie zaoszczędziłabyś trochę czasu? Spojrzała na niego. - Chcę być pewna, że wygrasz ten wyścig. Uśmiech zniknął z twarzy Douga. - Słuchaj, Meredith. Gdybym nie był pewien, że jestem w stanie wygrać, zrezygnowałbym. Cam zaczekała, aż Doug odprowadzi Meredith do range rovera Webba. Gdy wrócił i zamknął za sobą drzwi, podeszła do niego i pozwoliła, żeby ją objął. - Wszystko poszło dobrze, prawda? - Aha. Przytuliła się mocniej. Po chwili poczuła, że się odsuwa. - Och, zrobiło się późno - powiedział. - Muszę zadzwonić do Asha, zanim pojedzie na dworzec. - Też chcę z nim porozmawiać. Dasz mi go, jak skończysz? - Jasne. Po godzinie Doug wyłonił się z gabinetu. - Ash musiał pędzić na pociąg - wyjaśnił. - Ale prosił, żeby ci powiedzieć, że nie mógł znaleźć kopii dokumentów adopcyjnych. - Aha. - Poza tym uważa, że to i tak byłaby ślepa uliczka. Słuchaj - twarz Douga rozjaśniła się - Ash był dziś na obiedzie z Jonathanem Fletcherem. Jon jest wyraźnie pod wrażeniem tego, co zrobiliśmy w piątkowy wieczór. Wiesz, co to oznacza... Objął ją i radośnie poprowadził dookoła po pokoju, po czym opadł na sofę, pociągając ją za sobą. Osunęła się na niego bezwładnie. Nie była w stanie sprawić, żeby zmienił zdanie. Na jednej szali znajdowała się jego ambicja, dwa miliony dolarów i gromada partyjnych lojalistów; na drugiej - ona. W pojedynkę. Co mogła zrobić, żeby to wszystko zrównoważyć? Co mogła powiedzieć? Jedynie prawdę, ale to był najciemniejszy ślepy zaułek. 9 W niedzielę ruszyli w drogę wczesnym rankiem. Zatrzymali się dwa razy: najpierw na lotnisku w Portland, gdzie Steve oddał wypożyczonego mustanga i zapłacił za długoterminowe parkowanie explorera, a potem w sklepie L. L. Bean. Steve wybierał rzeczy z półek i rzucał je Treyowi: koszule flanelowe, ocieplane kurtki i spodnie, dżinsy, wodoszczelne buty i grube bluzy z goretexu. - Dokąd jedziemy? Na Biegun Północny? - Nie, ale kiedy mocniej zawieje, jest tam równie zimno. - Steve popchnął Treya w kierunku przebieralni. - Przymierz te rzeczy. Rachunek wyniósł prawie osiemset dolarów. Steve wyciągnął zwitek banknotów. Później poszli do innego sklepu, gdzie kupili bieliznę, a następnie do drogerii po szczoteczkę do zębów i grzebień. - Golisz się już? - zapytał Steve i pogładził Treya po twarzy. Chłopiec zesztywniał i szarpnął głowę do tyłu. Jednak po chwili zażartował: - Czasami na głowie. Steve, nie mogąc się powstrzymać, objął Treya. Przez chwilę szamotali się w przyjacielskim uścisku, aż kasjerka chrząknęła z dezaprobatą. - Goń się - mruknął Steve pod nosem. Trey musiał się bardzo starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Wracali już do samochodu obładowani pakunkami, gdy Steve wskazał brodą na budkę telefoniczną przed nimi. - To ostatnia szansa. Trey patrzył przez chwilę. - Gdy rozmawiałeś z Campbell Alexander, powiedziałeś jej, że ze mną wszystko w porządku? - Tak. - To ja nie mam im już nic do powiedzenia. - Dobrze się zastanów. Więcej nie będziemy ryzykować. - Już się zastanowiłem. Wrzucili torby na tył explorera i znowu ruszyli na północ. Steve powiedział, że jeszcze kilka godzin i będą na miejscu. Albo przynajmniej na brzegu Baxter Bay, gdzie czeka na nich łódka, którą dotrą do domu. - To łódź motorowa? - Nieźle byśmy się nawiosłowali w zwykłej łódce. Z wybrzeża na wyspę jest dwadzieścia kilometrów. - Fiu fiu! - Trey spojrzał na mapę. Znalazł na niej wyspę, mały skrawek lądu u wybrzeży stanu Maine, który wydawał się unosić na powierzchni wody jak statek widmo. Wyspa była tak mała, że jej nazwę umieszczono obok w ramce. Maristella Island. Niemal na końcu świata. - Naprawdę nikt tam nie mieszka oprócz ciebie? - Naprawdę. Teraz zaludnienie zwiększy się o jakieś pięćdziesiąt procent. Pięćdziesiąt procent? No tak, mieszkała tam też Beth. Steve mówił o niej „przyjaciółka”, co pewnie oznaczało, że ze sobą sypali. „Przyjaciółka, która próbuje swych sił w pisaniu”, czego Trey nie był już w stanie jednoznacznie zinterpretować. - Jak znalazłeś to miejsce? - To nie tak. Inni mi je znaleźli. Trey spojrzał na niego. Słońce wpadało do samochodu przez boczne okno, więc Steve przekręcił przesłonę i założył okulary słoneczne. - Jesteś sławny? Steve’owi zadrżały kąciki ust - Gdzie tam. - Wiesz, o co mi chodzi. - Parę razy dostałem dobre recenzje. Wygrałem kilka nagród, takie tam... - Fiu, fiu - powtórzył Trey. Późnym popołudniem opuścili drogę numer jeden i krętą stromą szosą skierowali się w dół, ku małej nadbrzeżnej mieścinie z oszalowanymi domami o ceglanych kominach. Szosa prowadziła do portu, który ukazał się teraz ich oczom. Dalej był już tylko bezkres oceanu, ciemnej toni, iskrzącej się w chłodnych promieniach słońca. Białe mewy to wznosiły się w niebo, to pikowały w dół. Kutry rybackie tłoczyły się u przystani, a ojcowie i synowie w gumowych kombinezonach krzyczeli do siebie i zeskakiwali na nadbrzeże, przerzucając kilometry lin i sieci. - Oto i ona - powiedział Steve wskazując sześciometrową motorówkę ze lśniącego włókna szklanego, przycumowaną do nadbrzeża i kołyszącą się na falach. W porównaniu z dużymi kutrami wyglądała jak zabawka. - Fajna. Steve zszedł po drabinie na pokład, a Trey podawał mu siatki z zakupami. Steve schował je wszystkie pod brezent, jednak przedtem wyjął z jednej z nich bluzę z goretexu. - Lepiej nałóż ją teraz, bo zamarzniesz na kość. - Nic mi nie będzie. Wrócili do samochodu. Z portu pojechali kilka przecznic dalej, na południe, do wielkiego starego domu zbudowanego tuż na skraju betonowego wału. Pensjonat „Przy Falochronie”, głosił szyld. Steve wjechał na parking za domem i postawił samochód tuż przy ścianie. - Beth spędziła tu parę dni, kiedy zaczynałem pracę nad domem - wyjaśnił gasząc silnik. - Właściciele pozwolili jej tu parkować. Trey wysiadł z samochodu i obserwował, jak Steve idzie ze śrubokrętem do tylnego zderzaka. Po chwili mężczyzna wrócił z tablicą rejestracyjną w ręku. Schował ją do worka, który zarzucił na plecy. Do portu wrócili pieszo wzdłuż falochronu. Trey obserwował ocean, próbując wypatrzyć wyspę. Dwadzieścia kilometrów stąd; niesamowite... Silny podmuch wiatru nadszedł znad wody. Chłopiec zacisnął zęby, żeby nimi nie szczękać. Nie było mu jednak zimno. Czuł się zbyt podekscytowany. - Jeszcze nigdy nie płynąłem motorówką. - Naprawdę? - No. Kilka razy Jesse zabrał mnie łódką na ryby, ale nigdy to nie była motorówka. Mówił, że miał ich dość po Wietnamie. - Był w marynarce? - Tak. Służył w specjalnym oddziale, który patrolował rzeki. Pewnego dnia wpadli w zasadzkę. Tylko Jesse przeżył. - O Boże. - Szli ramię w ramię. Nagle Steve spojrzał na Treya. - Dużo czasu spędzałeś z tym facetem? - Z Jessem? Tak. Był zawsze obok. Przez jakiś czas nawet mieszkał w domu, ale wszystkich budził nocnymi krzykami. Po Wietnamie śniły mu się koszmary, więc dobudowali mu pokój nad garażem. - Jak cię traktował? - Nie rozumiem. Dotarli na nadbrzeże. Znów zerwał się wiatr. Podmuch był tym razem tak gwałtowny, że Trey skulił się i obrócił tyłem. - Pytam, czy cię dobrze traktował. - Steve zszedł po drabinie na motorówkę. - Jasne. - Trey podążył za mężczyzną. Przełożył nogi przez okrężnicę. - Mogłeś z nim pogadać? - To znaczy, czy był moim kumplem? Steve spojrzał na morze. - Coś w tym rodzaju. - Nie, nic z tych rzeczy. Należał do personelu. - Jak to? - No wiesz - wyjaśniał Trey takim tonem, jakby to było oczywiste. - Dostawał pensję. Personel wie, że pewnych granic nie można przekraczać. Robią to, co im się każe. - Czy to aby dobrze? - Steve uśmiechnął się lekko. - Hej, wiesz co? - Sięgnął pod brezent, wyciągnął nową bluzę syna i rzucił mu ją. - Od teraz należysz do mojego personelu. Wkładaj to. Natychmiast. Trey skrzywił się i założył bluzę. Steve zapalił silnik i na wolnych obrotach wypłynęli z portu. Dopiero gdy minęli boje i zacumowane łodzie, przyspieszył. Dziób uniósł się nad wodę i pomknęli na otwarte morze. Trey obrócił się do tyłu, dłońmi zakrył oczy przed słońcem i patrzył tak długo, aż brzeg zniknął mu z oczu. Ocean wydawał się rozciągać bez końca we wszystkich kierunkach. Wszędzie otwarta i bezkresna przestrzeń. Steve naciągnął mu kaptur na głowę i gestem nakazał zawiązać. Kaptur tłumił ryk silnika i szum oceanu. Trey uśmiechnął się do własnych myśli - czuł się teraz jak w kokonie. Czekał, żeby go przebić i wyjść naprzeciw największej przygodzie życia. Wreszcie ich oczom ukazała się wyspa - mała plama na horyzoncie. Trey przyłożył dłonie do czoła i zmrużył oczy. Dostrzegł stromy cypel, po którego zawietrznej rozciągała się kamienista plaża. Steve objaśnił, że wyspa ma kilometr długości, ale za to sto metrów w najszerszym miejscu i dlatego przypomina długi wąski palec wystający z wody. Maristella znaczy „Gwiazda Morza” i Trey wiedział już dlaczego tak nazwano wyspę. Słońce migotało w krzemionce pokrywającej skały. Wyobraził sobie, że w świetle księżyca po wodzie musi pływać galaktyka gwiazd. Zacumowali łódź w naturalnym doku po południowej stronie wyspy. Trey ruszył za Stevem. Ten wielkimi krokami pokonywał wyłożoną deskami drogę, która prowadziła do ubitej ścieżki wiodącej wśród świerków. Po trzydziestu metrach wychodziła na otwarte wzgórze. Na jego szczycie wznosił się dom. Podniszczony drewniany dom o stromym dachu i strzelistej wieży zegarowej, wznoszącej się ku niebu. -Odrodzenie gotyku - odezwał się Steve. - Okropne, co? - Przeraźliwe - potwierdził Trey, wyobrażając sobie, że w tym domu straszy. - Zobaczymy, co się da z tym zrobić. W środku paliło się światło. Gdy wspięli się na wzgórze, otworzyły się drzwi. Stanęła w nich kobieta owinięta kraciastym pledem. Była niska, miała jasne wiotkie włosy i spadziste ramiona. - W końcu! - zawołała. - Tak długo na was czekałam! - Przepraszamy! - odkrzyknął Steve. - Po drodze musieliśmy zrobić zakupy. - Na dowód uniósł torby. Pocałował ją pospiesznie przy drzwiach, a zaraz potem przyciągnął na środek chłopca. - Beth, to jest Trey. Już miała się uśmiechnąć, gdy nagle zawahała się i zmarszczyła brwi. - Trey? Myślałam... - Może być Jamie - pomógł jej chłopiec. Słońce chowało się za wyspą, gdy Steve zabrał Treya do jego pokoju na górze. Główna klatka schodowa prowadziła, pnąc się majestatycznie, na pierwsze, a potem na drugie piętro. Tam Steve otworzył drzwi i oczom ich ukazały się mniejsze, ale bardziej strome schody. Doszli nimi do kolejnych drzwi, za którymi znajdował się mały pokój o powierzchni kilku metrów kwadratowych, z oknem na każdej ścianie. Ze wszystkich rozpościerał się widok na ocean. Trey domyślił się, że był to pokój w wieży, z pewnością najfajniejszy w całym domu. Podszedł do okna wychodzącego na ocean i spojrzał w dół. Stąd taras wyłożony płytami wyglądał tak, jakby był z granitu. Wydawało się, że zawisł w powietrzu. Pokój dzieliło od niego około dziesięciu, dwunastu metrów w linii prostej. Z kolei trzydzieści metrów niżej fale obmywały stromy klif. Rozbijały się o głazy z taką siłą, że unoszący się w dole pył wodny przypominał gejzer. - Niesamowite - przyznał Trey i podbiegł do innego okna. Pomarańczowe słońce opuszczało już różowiejące niebo. - To mój pokój? - Jeśli tylko ci się podoba... Trey udał, że się zastanawia, wzruszył ramionami i powiedział: - Chyba może być. Steve próbował złapać Treya, ale ten wymknął mu się i rzucił na łóżko. Przewrócił się na drugi bok i wybuchnął śmiechem. Godzinę później Trey leżał na łóżku. W rękach trzymał ołówek i kartkę papieru, które znalazł w jednej z szuflad. Próbował uchwycić wyspę taką, jaką ją widział po raz pierwszy, gdy wyłaniała się z wody. Ciemne pionowe linie przybrały już kształty świerków, a dom wznosił się na wzgórzu, jednak Trey nie mógł sobie poradzić z promieniami słońca, iskrzącymi się na pomarszczonej tafli wody. Nagle stanął za nim Steve. - O mój Boże - szepnął. Trey przewrócił się na łóżku. Steve patrzył na niego z dziwnym wyrazem na twarzy. - Mogę to zobaczyć? Chłopiec zarumienił się. - Tak sobie tylko rysowałem. - Proszę. Trey, ociągając się, podał mu kartkę; Steve wpatrywał się w nią bez słowa. - Masz oko swojej matki. - Co proszę? - Widzisz rzeczy tak jak ona. - Usiadł obok. - To słońce tańczące po powierzchni wody. Załamujące siew tym miejscu... - Tak, wiem. Nie radzę sobie z refleksami. - Namalowałaby to tak samo jak ty. Niesamowite. - Była artystką? - Mogła nią zostać. Ale tak jak ty mówiła, że sobie nie radzi. Trey roześmiał się i opadł na plecy z rękami założonymi za głowę. Po raz pierwszy zwrócił uwagę na kwadratową wnękę w suficie. - Co to jest? Steve spojrzał w górę. - Właz prowadzący na wdowią kładkę. - Na co? - To stara nadbrzeżna tradycja. Taki taras na dachu, z którego obserwowało się nadpływające statki. Ale pamiętaj, nie wspinaj się tam. Drewno już zupełnie zmurszało. Muszę to przebudować albo rozebrać. - Nie, raczej przebuduj. - Dobra, ty tu rządzisz. - Steve podszedł do niego i pogłaskał po głowie. - Hej, dobrze się czujesz? - Świetnie. - Na pewno? - Tak. - W takim razie prześpij się trochę. Gdzie położyłeś brudne rzeczy? Pewnie sporo ich się nazbierało przez te trzy dni. - Leżą na podłodze. - Trey machnął ręką, odwrócił się na brzuch i przytulił do poduszki. Steve pozbierał porozrzucane ubranie i już kierował się ku wyjściu, gdy nagle coś upadło z łoskotem na podłogę. Trey otworzył oczy. Zanim Steve podniósł przedmiot, chłopiec go rozpoznał. Usiadł na łóżku. To była maszynka do golenia ukradziona z kosmetyczki Steve’a. Ubrania wypadły z rąk mężczyzny. - Posłuchaj... mogę to wyjaśnić. Zabrałem to wczoraj rano. Ja... nie wiedziałem... - Rozumiem. W porządku. Steve wsunął ręce do kieszeni i podszedł do okna, tego, które wychodziło na wyspę. Mrok już zapadł i nie było nic widać, jednak mężczyzna stał tam, patrząc w ciemność. - Przepraszam - wyjąkał Trey. - Nie przepraszaj. Nie chcę, żebyś się czuł winny. A jeszcze bardziej nie chcę, żebyś się czuł zagrożony. - Nie czuję się. Mówiłem, to było wczoraj rano. - Słuchaj, wiem, że tamtej nocy nie miałeś żadnego wyboru. Nie mogłem na to pozwolić. Zresztą, pomiędzy czym miałbyś wybierać, skoro jeszcze nie wiedziałeś, kim jestem. Ale teraz... - Przeszedł przez pokój i wyciągnął syna z łóżka. - Chodź, coś ci pokażę. Zeszli na dół schodkami. Steve otworzył drzwi na piętrze i zapalił światło. W pomieszczeniu znajdowały się jedynie stół i krzesło. Na środku stołu stała radiostacja krótkofalowa. - To nasze połączenie z światem zewnętrznym. - No i co z tego? Steve usiadł, oparł ręce na kolanach i splótł dłonie. - Zabierając cię, złamałem prawo - powiedział, patrząc na syna. - Mogę się z tym nie zgadzać, ale takie jest prawo, a ja je naruszyłem. Wiele osób powiedziałoby, że źle zrobiłem. Wiele osób wsadziłoby mnie za to do więzienia. Jeśli kiedykolwiek pomyślałbyś tak samo - Steve wskazał na radio to twoja droga do domu. - Daj spokój. - Trey wycofał się do drzwi. - Nie muszę o tym wiedzieć. - Wracaj tu i patrz. - Steve obrócił się i zaczął tłumaczyć. - Tu masz przycisk zasilania. Radio jest już nastawione na kanał specjalny. Widzisz? Żeby coś nadać, musisz nacisnąć ten guzik. - Przestań! Już! Chłopiec wypadł z pokoju, pobiegł na górę i rzucił się na łóżko. Steve wolno podążył za nim. Zatrzymał się na progu i oparł dłonie o górną część framugi. - Chcę, żebyś wiedział, że teraz możesz wybrać. A nawet więcej. Zgasił światło i ostatnie słowa wypowiedział już w ciemności. - Jesteś panem sytuacji. Światła zapalały się w domach w całym Waszyngtonie. Mieszkańcy wracali z rodzinnych stron, z pikników i weekendowych eskapad. Meredith Winters złapała taksówkę przy Union Station i z tylnego siedzenia obserwowała miasto rozbłyskujące tysiącami świateł jak wielka-choinka. Wilmington, odległe zaledwie o sto osiemdziesiąt kilometrów, wydawało się leżeć w innym świecie. Sobotni śnieg nie dotarł tak daleko na południe i ulice - tak samo jak w piątek - pokrywało ciemne, podsuszone błoto. Taksówka zatrzymała się przy krawężniku obok jej domu. Ceglana, wąska, lecz wysoka kamienica, obciążona hipoteką aż po okna na pierwszym piętrze, tonęła w ciemności. Na progu leżała spora sterta weekendowych wydań. „Times”, „Post”, „Tribune” i - przez wzgląd na dawne czasy - „Examiner”. Jeden z praktykantów miał zabierać gazety, kiedy nie było jej w mieście. W ten weekend nikt tego nie zrobił. Jutro z pewnością poleci czyjaś głowa. Weszła do środka i zapaliła światło. Przedpokój i schody zalał łagodny blask. Wystrój domu był gustowny w najlepszym tego słowa znaczeniu: płócienne tkaniny, ręcznie zdobione meble i chodniki z sizalu. Ten typ wnętrza, rzadko spotykany w Waszyngtonie, w którym królowały monotonne złocenia i perkal, wpływał na jej klientów równie dobrze co wypełniona kalifornijskim winem piwniczka. Przechodziła przez pokoje, zapalając wszędzie światło. Ten dom spodobałby się Dougowi Alexandrowi, tak zaciekle broniącemu amerykańskich produktów. W jej głowie zrodził się pewien pomysł. Poszła do gabinetu po dyktafon wielkości dłoni. - Wiadomość dotycząca kampanii Alexandra - mówiła do umieszczonego w nim mikrofonu. - Żona musi się pozbyć japońskiego samochodu. Na górze napuściła pełną wannę wody i dolała uncję olejku o zapachu gardenii. Rozebrała się i leniwie osunęła w pianę. Kolejny męczący weekend - męczący, ale niestracony. Coraz bardziej optymistycznie podchodziła do kampanii Alexandra. Był zbyt stanowczy w kwestiach gospodarczych, ale w innych sprawach wykazywał godną podziwu elastyczność. Z taką osoba mogła pracować. Wysunęła stopę z wody, palcami zakręciła kurek i na powrót zanurzyła się z błogością w jedwabistą pianę. Nawet żona Alexandra przestała spędzać jej sen z powiek. Dzisiaj nie sprawiała wrażenia, że chce kontrolować kampanię, męża czy nawet gospodarstwo domowe. W istocie, gdyby była choć trochę bardziej nieśmiała, trzeba by ją posłać na kurs asertywności. Zadzwonił telefon. Meredith spojrzała na zegar na toaletce. Punktualnie. Był tak przewidywalny jak to, że po nocy nastanie dzień. Sięgnęła po aparat stojący przy wannie. - Słucham? - Jestem na zewnątrz. - Czekam - wymruczała z zadowoleniem. Wytarła się i założyła szlafrok. Zbiegła na dół i odblokowała rygiel w tylnych drzwiach. Gdy wsunął się do środka, siedziała już w dużym pokoju, a na niego czekała jak zawsze whisky. Był ubrany na czarno, bo tak wyobrażał sobie nocny miejski kamuflaż. Zrzucił z siebie skórzany płaszcz, zdjął czapkę i położył rzeczy na krześle. Przyjął zaproponowanego drinka i pocałunek. - Tęskniłeś za mną? Odburknął coś niewyraźnie i skosztował whisky. Nie miał cierpliwości do romantycznych konwersacji. Lubił działać, a nie rozmawiać. Zsunął z niej szlafrok i dotknął wilgotnego ciała. - Co ty? Zaczęłaś beze mnie? Uśmiechnęła się kusząco. - Potrzebuję forów, jeśli mam cię dogonić w tym wyścigu. Rozochocony zamknął powieki. Przyjemność w sypianiu z człowiekiem, który przez całe życie otaczał się pochlebcami, polegała na tym, że bez zmrużenia oka akceptował takie stwierdzenia. Dopił whisky, wziął ją pod ramię i zaprowadził na górę. Nie był szczodrym kochankiem, ale za to nadzwyczaj energicznym. Meredith z doświadczenia wiedziała, że wigor często rekompensował brak wylewności. Dziś wolno zaczął, a szybko skończył i gdy chwilę później leżała na plecach, jej myśli dryfowały ku Bretowi. Jakim słodkim byłby prezentem - spełnieniem wyrafinowanej zachcianki. Smakowałby jak zakazany owoc - nie, gorzej, jak kokaina. Był niebezpieczny i musiała się od niego trzymać z daleka. - Twoje myśli są dzisiaj gdzie indziej. - Tak? Chyba wciąż w Delaware. Usiadł na łóżku i zapalił lampkę, rzucając jej gniewne spojrzenie. - Nie wiem, po co się wybrałaś na tę przejażdżkę - Muszę mieć w tym roku więcej niż jednego kandydata. - Czemu? Przecież wystarczająco zarabiasz. - Nigdy nie zarabia się dość. Poza tym muszę dbać, aby moje nazwisko było powszechnie znane. Tak działa ten interes. - Ponieważ nie przestawał groźnie patrzeć, zbliżyła się do niego i podrapała po klatce piersiowej. - Dobrą stroną Delaware jest to, że nie muszę daleko jeździć. Ani na długo się z tobą rozstawać. - Jakie wrażenie robi ten gość? Podoba ci się? - zapytał z zazdrością w głosie. - Może. Zaczynam myśleć, że może wygrać, ale najważniejsze jest to, że nikt nie wydaje się ze mną zgadzać. Spojrzał na nią z ukosa. - Odpowiada ci taki układ, no nie? - Tak, pod warunkiem, że to ja mam rację, a oni się mylą. Jeśli zdołamy narobić wokół niego szumu, a najprawdopodobniej nam się to uda, będzie na ustach wszystkich. - Spojrzała na niego nieśmiało. A razem z nim pewien strateg, którego oboje znamy i kochamy. Roześmiał się i dał jej klapsa w pupę. - Muszę się przyjrzeć facetowi, który próbuje mi ciebie ukraść. - Poczekaj. - Przetoczyła się przez niego i wyciągnęła kasetę z nagraniem z piątkowego przyjęcia. - Obejrzyj go sobie, a ja pójdę wziąć prysznic. Wsunęła kasetę do magnetowidu i nacisnęła przycisk odtwarzania. Pospieszyła do łazienki, żeby nie zdążył się przyjrzeć jej obwisłym pośladkom. Była od niego dwadzieścia lat młodsza, ale nie dawało jej to żadnej przewagi. Może dlatego, że zawsze mógł sobie poszukać jeszcze młodszej. Gdy wróciła do pokoju, siedział na skraju łóżka z pilotem w ręku. Był ubrany. - Podejdź tu - powiedział. Przewijał kasetę wpatrując się intensywnie w telewizor. Kucnęła przy nim, głaszcząc go po uchu, ale nie zwracał na nią uwagi. Włączył odtwarzanie. Właśnie nadeszła ta wielka chwila, kiedy kandydat wyłowił z tłumu żonę. - Kto to jest? - zapytał, patrząc na kobietę, która pojawiła się na schodach obdarzając wszystkich promiennym uśmiechem. - Żona kandydata. Campbell Smith. - Co o niej wiesz? - Niewiele. Jeszcze nie przygotowali życiorysów. - Powiedz mi, co teraz o niej wiesz. Zesztywniała, słysząc ton jego głosu. - Jest prawnikiem. Pracuje w jednej z dużych kancelarii w Filadelfii. Ktoś mówił, że jej rodzice zginęli i że wychowywała ją babcia w Pensylwanii. O co ci chodzi? - Jest w niej coś cholernie znajomego. - Co? - Nie mogę skojarzyć. - Pochylił się, żeby zasznurować buty, i wstał. Miał imponującą sylwetkę. - Dowiedz się wszystkiego o tej kobiecie. Może coś sobie przypomnę. - Dobra. Sięgnął po pistolet leżący na stoliku i wsunął go do kabury na wysokości krzyża. - Nie mógłbyś zostać? - Meredith zawsze zadawała to pytanie dopiero wtedy, gdy schował pistolet. Szansę, że skorzysta z zaproszenia, były wówczas niewielkie. - Nie. Umówiłem się z Bretem na drinka w „Clyde’s”. Otworzyła szeroko oczy i zerwała się na równe nogi. - Nie powiedziałeś mu chyba, że tu przychodzisz? Spojrzał na nią z grymasem. Zadała zbyt niedorzeczne pytanie, żeby poniżał się odpowiedzią. - Ale jeśli spotyka się z tobą w Georgetown o tej porze, to przecież mógłby... - Mógłby, ale tego nie zrobi. Chłopak nie ruszy się na krok bez mojego polecenia, jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś. - Nie, chyba nie zauważyłam - wyszeptała. - Chodź, odprowadzisz mnie. Minęli schody i doszli do tylnych drzwi. Przechodząc przez przedpokój, gasiła wszystkie światła. Stali przy drzwiach w zupełnych ciemnościach, kiedy generał Phil Sutherland pocałował ją na pożegnanie. 10 Czy twoje rany nie mogą się zabliźnić?” - Cam po raz kolejny odczytywała pytanie z tablicy reklamowej, wjeżdżając do Filadelfii w poniedziałek rano. Nie, ale jeśli przykryję je szczelnie gazą i zakleję plastrem, nikt się nie dowie - odpowiedziała tym razem. Helen prowadziła ożywioną rozmowę z Grantem Peytonem, prawnikiem z rocznym stażem. Była także jego sekretarką. Siedziała teraz przy biurku, a Grant pochylony nad nią delektował się domowymi ciasteczkami, które przynosiła do biura co poniedziałek. - Och, Campbell - zawołała Helen. - Słyszałaś o Glorii Lipton? - Tak. To okropne. Grant otarł usta z okruszków. - Właśnie mówiłem Helen, że od dzisiaj będę ją odprowadzał po pracy do autobusu. Helen patrzyła na niego radośnie. Cam nie odważyła się zauważyć, że jej nie miał kto towarzyszyć w drodze z autobusu do domu - w okolicy znacznie gorszej niż śródmieście. Poszła do gabinetu i włączyła komputer. Jedno zdanie chodziło jej po głowie przez cały ranek. „Gdybym nie był pewien, że jestem w stanie wygrać, zrezygnowałbym”. Położyła się wczoraj do łóżka przygnębiona, ale od chwili gdy się obudziła, zdanie to nie dawało jej spokoju. Coś w nim było; coś, co - o dziwo - napawało ją nadzieją. Podłączyła się do sieci. Dzisiaj miała zamiar szukać danych o polityce. Nigdy dotąd tego nie robiła. Zastosuje wypróbowane metody. Od kogo zacząć? Hadley Hayes, wpisała po chwili zastanowienia w pole wyszukiwania. Nadszedł wtorek. Doug wrócił do domu wieczorem. Zaparkował samochód w garażu i ciężko wszedł po schodach. Cam otworzyła tylne drzwi. Gdy w kuchni pomagała mu zdjąć płaszcz, pocałował ją, jednak myślami był gdzie indziej. - Jak ci minął dzień? - Dobrze. - Zaczął przeglądać pocztę leżącą na stoliku, lecz robił to bez zainteresowania. - Webb wydał w swoim biurze obiad, żebym mógł po-namawiać na datki jego współpracowników. A wieczorem Owen zorganizował w pracy mały koktajl. W tym samym celu. - I jak poszło? - Nie wiem. Wygłosiłem mowy, zadali mi kilka pytań i tyle. Nikt się nie zobowiązał do jakiejś poważnej darowizny. - Spuścił wzrok. - To właśnie przede wszystkim ci ludzie powinni mnie wspierać. Tak jak ja, są prawnikami z Wilmington i współpracownikami liderów partii. Całe ich życie jest związane z gospodarką tego stanu. Powinni się zdecydować bez wahania. Bo jeśli oni nie wyjdą z inicjatywą, to kto to zrobi? Pierwszy raz od zeszłego piątku wrócił na ziemię. Cam posmutniała, widząc jego rozgoryczenie, ale jednocześnie wiedziała, że może tę sytuację wykorzystać. Doug był w odpowiednim nastroju, żeby go podejść. - Tak mi przykro, kochanie. Może zjedlibyśmy smaczną kolację, żebyś mógł się zrelaksować? Dopiero teraz poczuł aromatyczny zapach unoszący się w kuchni, usłyszał klasyczną muzykę, która rozbrzmiewała w jadalni, a przede wszystkim zauważył, że Cam miała na sobie czarne obcisłe body i luźne jedwabne spodnie. - No, no, no. - Uśmiech powrócił na jego usta. - Cóż to za okazja? - Nasza rocznica - odpowiedziała stanowczo. Roześmiał się. - Ale to prawda. Dziś mija dwadzieścia dni. Dopiero gdy wydaje ci się, że twoje małżeństwo trwa od zawsze, liczysz rocznice w latach. - Przysunęła się do męża, tak że ich twarze niemal się stykały. - A dla nas to wciąż jeszcze dni. Pocałował ją. - Czasami nawet godziny. Zaprowadziła go do jadalni. Mahoniowy podniszczony stół, przy którym mieściło się dziesięć osób, odziedziczył po matce. Nakryła go najlepszym płóciennym obrusem po babci i postawiła na nim świece. Miejsce Douga było u szczytu stołu, a jej po prawej stronie męża. Poszła do kuchni po suflet z łososia. Gdy wróciła, Doug nie miał już na sobie marynarki i krawata. Usiadł naprzeciwko jej miejsca. - Chcę cię widzieć - wyjaśnił uśmiechając się. Usiadła przy stole. Czuła się tak, jakby zaraz miała wysłuchać jego zeznania, albo on jej. Przypomniała sobie, że podczas kolacji miała załatwić parę spraw. - Za nas - wzniósł toast Doug. Cam pilnowała, by wina ubywało i by rozmowa była równie lekka jak przystawka z łososia. Kiedy jednak nadeszła pora na główne danie, zapytała: - Kiedy kończy się kadencja gubernatora Davisa? - Za dwa lata - odpowiedział Doug, odkrawając kawałek kaczki. - Konstytucja zabrania mu ubiegać się o kolejną kadencję, prawda? - Och... - wymruczał z zadowoleniem Doug przełknąwszy pierwszy kęs. - Cam, to jest wspaniałe. - On ma dopiero pięćdziesiąt lat. Co będzie robił później? - Nie wiem. Przed człowiekiem o takim talencie i doświadczeniu otwiera się wiele możliwości. - Czyżby? Według mnie ma trzy wyjścia. Może stanąć w szranki z Tauscherem o miejsce w Senacie. Może przeczekać dwa lata i przejąć mandat senatora Ramsaya, jeśli oczywiście Ramsay nie będzie chciał go zachować. Może też wystartować w wyborach do Kongresu, wtedy nie będzie musiał czekać. Doug odłożył widelec i spojrzał na nią. - I tu jest pies pogrzebany - ciągnęła dalej. - Jeśli Davis nastawia się na wyścig do Kongresu, to czy partii będzie zależało na tym, żebyś wygrał, skoro i tak za dwa lata poparłaby Davisa? - Przecież wystawili moją kandydaturę, prawda? - Tak, ale nie mogą pozwolić, żeby Hadley Hayes nie miał przeciwnika. Już zdobył milion dolarów na tegoroczną kampanię. Jeśli jeszcze przez dwa lata sprawowałby mandat kongresmana, trzymając w zanadrzu taką kwotę, miałby za co walczyć przeciwko Davisowi. - Cam? - Doug wpatrywał się w nią. - O co ci chodzi? Przez ostatnie dwa dni Cam przejrzała wszystkie dostępne bazy danych dzienników i periodyków w poszukiwaniu informacji o Hadleyu Hayesie. Czytała „Biuletyn Kongresu” i raporty z posiedzeń komisji. Zajrzała do bazy danych zawierającej stenogramy z posiedzeń plenarnych i komentarze. Dostała się do archiwów, gdzie zgromadzono biuletyny i artykuły prasowe z jego okręgu wyborczego, a także raporty finansowe z kampanii. W ten sam sposób zgromadziła informacje o Samie Davisie. Rezultaty dwudniowych poszukiwań zawarła w dwudziestostronicowym memorandum. - Dużo o tym myślałam - powiedziała w końcu, szykując się do przekazania Dougowi złych wieści. - Obawiam się, kochanie, że partia wystawia twoją kandydaturę po to tylko, żebyś trzymał miejsce dla Davisa. Wpatrywał się w nią przez minutę, po czym wybuchnął śmiechem. - Jestem pod wrażeniem, Campbell. W komitecie wykonawczym partii są ludzie, którzy jeszcze na to nie wpadli. Otworzyła szeroko oczy. - Wiedziałeś o tym? - Miej we mnie choć trochę wiary. - I nie przeszkadza ci to? Przecież cię wykorzystują! - Nie martw się. - Znowu wziął nóż i widelec. - Nic takiego się nie wydarzy. - Ale jeśli gubernator Davis... - Nie zabraknie urzędów, o które będzie mógł się ubiegać. - Nie rozumiem. - Zamierzam wygrać z Hayesem i uprzedzić Sama. Musiała zareagować na buńczuczne stwierdzenia Douga. - Ale bez pełnego poparcia partii... - Wypracowałem dwie strategie. Po pierwsze, postaram się przekonać Sama, że powinien się ubiegać o mandat Tauschera. Przecież na tym głównie mu zależy. Jeśli poprze mnie w wyborach do Kongresu, ja go poprę w wyborach do Senatu za dwa lata. - Co on na to? - Trzeba go jeszcze przekonać, że Tauscher ma słabe strony. - A jeśli ci się to nie uda? Uśmiechnął się. - Wtedy będę musiał przekonać partię, że Sam też ma wiele słabych stron. Cam patrzyła na niego tępym wzrokiem, kiedy połykał ostatni kęs kaczki nie zostawiając na talerzu najmniejszego kawałeczka. Cam zgarnęła resztki jedzenia ze swojego talerza do kosza na śmieci. Rozmowa nie układała się po jej myśli. Musiała na nowo zebrać siły. Nie, powinna sięgnąć po ściągawkę. Otworzyła teczkę i wyjęła memorandum. Ukryła je pod pachą i wróciła do jadalni z talerzami sałatek. - Może jednak problem sprowadza się nie do tego, ile słabych stron ma Sam Davis - zagadnęła, siadając przy stole - a do tego, ile ich ma Hadley Hayes. Niestety, nie wydaje mi się, by miał ich za wiele. Doug potrząsnął stanowczo głową. - To dinozaur. Od trzydziestu lat nie proponuje nic nowego. Wciąż mówi o obronności i narodowym bezpieczeństwie. Nie przyjął do wiadomości, że zimna wojna już się skończyła i że to my ją wygraliśmy. - Nie zapominaj, że to podoba się w Dover. Baza lotnictwa wojskowego zatrudnia siedem tysięcy osób. A Hayes, działając w podkomisji do spraw projektów budownictwa wojskowego, załatwił jeszcze więcej stanowisk pracy. - Widzę, że wszystko sprawdziłaś. Kiwnęła głową i przerzuciła kartki memorandum. - Hayes wygrał drugie z rzędu wybory z przewagą trzydziestu punktów. W zeszłorocznym sondażu przeprowadzonym przez Instytut Gallupa otrzymał poparcie osiemdziesięciu dwóch procent ankietowanych. Był jednym z najlepszych kongresmanów. - Oparła się o krzesło z przekonaniem, że dopięła swego. - Kochanie, ten człowiek jest niesamowicie popularny. Doug wpatrywał się w kartki, mrużąc oczy. - Mogę to zobaczyć? - Wyciągnął jej z rąk dokument i spojrzał na okładkę. - Co to jest? - Moje notatki. Analiza postaci Hadleya Hayesa i jego szans na ponowny wybór. - Widzę, że zaczynasz się angażować. A myślałem, że nigdy nie podzielisz mojego zainteresowania sprawami publicznymi. - Nie, Doug... Podniósł rękę, uciszając ją. Zaczął czytać pierwszą stronę. Po chwili zapomniał o sałatce, odłożył widelec i kontynuował lekturę. Cam wstała, otworzyła kolejną butelkę i nalała wino do kieliszków. Nerwowo popijała alkohol. W jadalni zapadła okropna cisza. Gdy zdała sobie sprawę, że skończyła się płyta, nastawiła kolejną - składankę wesołych folkowych melodii. Doug nie przestawał czytać. Cam próbowała rozpoznać po wyrazie jego twarzy, w którym jest miejscu. Pierwszą część poświęciła popularności Hayesa, jego głównym, bardzo prominentnym poplecznikom oraz finansom. W drugiej zamieściła analizę statystyczną korzyści płynących z ponownego ubiegania się o urząd. W trzeciej opisała prawdopodobieństwo porażki kandydatów ubiegających się o państwowy urząd, którzy nigdy wcześniej nie zajmowali obieralnego stanowiska. Wiele by teraz dała za to, żeby móc zmienić trzecią część. Przedstawiła fakty w sposób beznamiętny, a nawet wyrachowany. Jeśli osoba kandydująca po raz pierwszy nie przypadnie do gustu wyborcom lub jeśli nie będzie dysponować zasobnym portfelem, jej szansę na zwycięstwo są równe zeru. Minęło jeszcze piętnaście minut, zanim Doug odłożył memorandum. Potem wpatrywał się w warzywa ułożone na talerzu i w płomienie świec. Sięgnął po kieliszek i jednym haustem wypił jego zawartość. - Tak właśnie o mnie myślisz? - Nie! To nie ma nic wspólnego z tobą. Opisuję jedynie, jak mało prawdopodobne jest to, by ktoś startujący z pozycji takiej jak ty, pokonał w tym roku Hayesa. - Nie jestem byle kim. - Ależ oczywiście, że nie. Kocham cię. I nie chcę patrzeć, jak dzieje ci się krzywda. To było bardzo szczere wyznanie, jednak myśl, że tyle przed nim ukrywa, sprawiła, że odwróciła się i utkwiła wzrok w białym obrusie. - Nie? Wyobraź sobie, że właśnie wyrządziłaś mi krzywdę. - Ale powiedziałeś przecież, że gdybyś nie był pewien, że jesteś w stanie wygrać, natychmiast byś zrezygnował. - Oto chodzi: jestem pewien, że mogę wygrać. A ty jesteś jedyną osobą, która wydaje się w to nie wierzyć. Odsunął krzesło od stołu i poszedł do przedpokoju z jej memorandum zwiniętym w dłoni. Po chwili wstała i wyłączyła muzykę. Stojący zegar wybił kolejny kwadrans. Cam patrzyła na przesuwające się wskazówki. Żałowała, że nie może ich cofnąć do chwili, kiedy podała memorandum Dougowi. Posprzątała ze stołu i zrobiła porządek w kuchni. Kiedy minął następny kwadrans, nie wytrzymała. Doug siedział przy biurku w gabinecie. Musiał usłyszeć jej kroki w przedpokoju, lecz nie podniósł wzroku. Łzy, które tak długo powstrzymywała, napłynęły teraz do oczu. - Tak mi przykro, Doug - wyszlochała. Potrząsnął głową. - Nie, to moja wina. Margo powtarzała mi w kółko. Powinienem był cię uprzedzić. Teraz widzę, że powinienem był ci dać trochę czasu, żebyś mogła przyzwyczaić się do tej myśli. - Spojrzał na nią i otworzył ramiona. - Chodź tu. Przeszła przez pokój i usiadła mu na kolanach. Objął ją mocno. Poczuła jego ciepło. Z radością spędziłaby tak kolejne piętnaście minut. Odezwał się zbyt szybko. - Czego się tak boisz? - Nie wiem. - No, powiedz mi. Wzięła głęboki oddech. - Boję się, że to fanatyzm. Wiele strasznych rzeczy robi się w imię politycznego fanatyzmu. Tak jak w imię religii. Lecz wszyscy są tak szaleńczo zaangażowani w sprawę, że nie mają czasu się nad tym zastanowić. Za każdym razem, gdy oglądam spotkania przedwyborcze, widzę tych wszystkich wiwatujących ludzi, znajdujących się w jakimś delirium, tak jakby przeżywali zbiorowy orgazm. A ja myślę, że to zbyt poważne. Należy podjąć mądrą, racjonalną decyzję. Ci ludzie powinni siedzieć przy konferencyjnym stole wyłożonym papierami. A nie krzyczeć, machać transparentami i dmuchać w trąbki. - Musi być i przedstawienie. Byłem delegatem na ostatnią konwencję przedwyborczą i, uwierz mi, prawdziwe decyzje podejmowano przy konferencyjnym stole. - Czy to nie jest jeszcze gorsze? Myślał o czymś innym. - Wiesz co, masz rację. To jest jak religia. Ale czy nie lepiej jest ludziom wtedy, gdy mają w co wierzyć? - A jeśli wierzą w ofiarę z ludzi? Albo w ludobójstwo? Oparł się o krzesło i długo się w nią wpatrywał. - Wiem, skąd u ciebie takie myśli - odezwał się wreszcie. - To z powodu rodziców, prawda? Cam oniemiała. - Co? - Czuli w sobie misjonarskie powołanie. Odpowiedzieli na nie i opuścili cię. Nie wrócili i teraz się boisz, że jeśli ja odpowiem na moje powołanie w ten sam sposób co oni, stracisz również mnie. - Och... - Przycisnęła policzek do jego głowy. - Może. - Rozumiem cię, kochanie - powiedział i pogłaskał ją. - Ale dla nas tak to się nie skończy. Obiecuję, że mnie nie stracisz. Nie widział jej twarzy, ale nie mogła ukryć przed nim, że drży. - Zimno ci? - Trochę. Objął ją mocniej. - Trudno uwierzyć, że jeszcze dziesięć dni temu leżeliśmy na plaży w St. Bart’s. -Owszem. - Powinniśmy tam jeszcze kiedyś pojechać. - Tak, to by było wspaniałe - odpowiedziała i nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Wybiorą się tam w listopadzie, żeby uniknąć tłumów, które zjadą na St. Bart’s w czasie świąt. Akurat będzie to tydzień wyborów i zrobi wszystko, żeby Doug nie myślał o wyścigu, w którym nie będzie uczestniczył. - Cam, musisz zrozumieć, jak wiele dla mnie znaczą te wybory. - Postaram się. - Chodzi o ojca. Tak bardzo tego pragnął. - Żebyś się dostał do Kongresu? - Nie, nie ja. On. To był jego życiowy cel i bardzo się starał, żeby go osiągnąć. Rok po roku zgłaszał gotowość kandydowania. Wspierał partię finansowo w sposób, na jaki nie było nas stać. Te pieniądze nigdy się nie zwróciły. Jednego roku - miałem wtedy jakieś dziesięć lat - tata usilnie ubiegał się o partyjną nominację w wyborach do Kongresu. Był bardzo blisko, ale niestety nominację otrzymał jego kolega. Mimo wszystko, nie czując do nikogo urazy, tato rzucił się w wir kampanii. W dzień wyborów pojechaliśmy pod lokal wyborczy, żeby zachęcać do głosowania na partyjnego kandydata. Lało jak z cebra, a my staliśmy tam, wręczając ulotki i wykrzykując nazwisko tego faceta do każdego, kto nas mijał. Z powodu ulewy inni agitatorzy poszli do domów. Ale nie tato. Po jakimś czasie przyjechała ekipa telewizyjna i zainstalowała się pod lokalem. Chwilę później pojawił się nasz kandydat z żoną, żeby zagłosować przed kamerą. Tato zawołał „Hej Paul! Jak się masz? Gordon Alexander jest z tobą!” Facet spojrzał w naszą stronę - staliśmy przemoczeni do suchej nitki i wymachiwaliśmy nasiąkniętymi wodą transparentami - i z kciukami skierowanymi ku górze wszedł do środka. Nie odezwał się do nas ani słowem. Boże. Na samo wspomnienie tamtego dnia przechodzą mnie dreszcze. Zmarzłem wtedy okrutnie. - Och, mój skarbie. - Cam poczuła, jak ogarnia ją fala współczucia i czułości. - Czy w takim razie startujesz w tej kampanii, żeby oddać hołd ojcu? - Co? - Potrząsnął głową. - Nie, prawda jest taka, że partia miała zapewne rację. Nie byłby wystarczająco dobrym kandydatem. W odróżnieniu ode mnie, Cam. Oswobodziła się z objęć i usiadła prosto. - Cam, potrafię sprawić, że ludzie zaczną postrzegać różne sprawy inaczej. Mogę dla nich wiele zrobić; dzięki mnie mogą uzyskać znacznie więcej niż tegoroczne budżetowe ochłapy. Rozumiesz? - Przyłożył dłoń do podbródka żony i obrócił jej twarz w swoją stronę. Rozumiesz już, dlaczego muszę to zrobić? - Chyba tak. Ale mam prośbę. - Wszystko, co zechcesz. - Daj mi trochę więcej czasu, dobrze? Żebym się mogła przyzwyczaić do nowego pomysłu. Czy możesz poczekać ze zgłoszeniem swojej kandydatury? - Dobrze. I ty też musisz zrobić coś dla mnie. - Wszystko, co zechcesz. Sięgnął po jakiś papier leżący na biurku. - Podpisz formularz rejestracyjny. - Roześmiał się. - Niech będę pewny chociaż jednego głosu. Wstała i wzięła od niego kartkę. Miejsca na nazwisko i inne dane osobowe były wciąż puste. Na przynależność partyjną już nie. - Ale ja od zawsze jestem niezależna. Podał jej długopis. - Kiedyś w końcu trzeba się zdecydować. Podniosła wzrok i dostrzegła w jego oczach oczekiwanie. To był test, którego nie mogła oblać, zwłaszcza po ich pierwszej kłótni. Wypełniła formularz, a na dole złożyła swój podpis. Doug miał do wykonania kilka telefonów. Cam zostawiła go więc i skończyła sprzątać kuchnię. Potem wystawiła na dwór worek ze śmieciami. Spojrzała w niebo. Było czyste i wyraźne - nieprzyćmione łuną unoszącą się nad wielkimi miastami. Patrzyła, jak pojawiają się, jedna po drugiej, gwiazdy, maleńkie jasne punkciki na ciemnym tle. Zanim się zorientowała, jej myśli krążyły już wokół pytań, przed którymi zazwyczaj uciekała - wokół pytań, na które nie było odpowiedzi: gdzie kończy się wszechświat; czy w ogóle się kończy; jeśli nie, to co to oznacza dla ludzi; a jeśli tak, to co jest poza nim...? Pytania, które prowadziły donikąd. Był taki czas - dawno temu - kiedy pytania te nie napawały jej strachem. Kiedy potrafiła znaleźć odpowiedź na wszystkie niewiadome we wszechświecie. Kiedy miała w głowie dwuwymiarową mapę nieba, którą posługiwała się jak doświadczony nawigator. Aż któregoś dnia mapa się rozmyła i Cam straciła orientację. Nigdy potem nie była już niczego pewna. Miała wtedy dziesięć lat. Jej ulubioną książką była „Szpieg Harriet”. Godzinami podsłuchiwała rozmowy dorosłych, zapisywała numery tablic rejestracyjnych, wkładała karteczki z kodami w podręczniki, które stawały się supertajnym dossier. Była rozwiniętą ponad wiek dziewczynką, która chwaliła się przed dorosłymi nie tym, że ładnie tańczy czy recytuje wierszyki, ale tym, jak doskonale zapamiętuje i odtwarza fakty. Tej nocy ona i jej siostra Charlene siedziały w koszulach nocnych na ganku i jadły mrożone wafelki. Ich dom - przyczepa kempingowa ustawiona na fundamentach z cegieł - stał na wzgórzu otoczonym łąkami sięgającej do kolan trawy i chwastów. Dolinę przecinała dwupasmowa międzystanowa autostrada, lecz reflektory samochodów nie rzucały światła aż tak wysoko, a ryk dieslowych silników brzmiał tu jak cichy jęk. Na górze śpiewały głośno świerszcze, a ciemność rozświetlały gwiazdy. Cam pokazywała je Charlene i pospiesznie wymieniała ich nazwy: oczywiście Gwiazda Polarna, ale i Erakis, Delta Cephei, Enif, Antares - Ognista Gwiazda, Spica; znała ich tuziny. Lecz Charlene była niezdarnym dzieckiem zainteresowanym jedynie tym, co mogło zidentyfikować zmysłem dotyku. Teraz koncentrowała się na malejącym wafelku i nawet nie podniosła głowy, żeby sprawdzić, co też pokazuje Cam. Dopiero wiele lat później Cam zrozumiała, jak mało przyjemności miała w życiu Charlene i jak bardzo musiała się męczyć, będąc najpowolniejszą uczennicą w szkole, gdzie drwiły z niej dzieci i dręczyli nauczyciele. Jak przykro musiało jej być, gdy po lekcjach wracała do domu, w którym bystra i pyszałkowata siostra pomagała jej wprawdzie w odrabianiu lekcji, jednak nigdy nie omieszkała zauważyć: „Widzisz, jakie to proste?” Wtedy Cam tego nie rozumiała. Widziała jedynie, że publiczność ją ignoruje. Zaczęła więc obrażać siostrę. „Jesteś tak gruba i głupia, Charlene, że widzisz tylko koniec własnego nosa; resztę swego życia spędzisz pewnie w jakimś ciemnym cuchnącym pokoju, gdzie będziesz tyła i tyła, aż w końcu zamienisz się w opasłą świnię”. Łzy zatańczyły delikatnie na rzęsach Charlene i po chwili dziewczynka wbiegła do środka, zanosząc się szlochem, umorusana łzami zmieszanymi z resztkami mrożonej czekolady. Cam słyszała przez szybę skargi siostry i wymijające mruknięcie ojca, żeby nie zwracać na Cammy uwagi, co zresztą sam czynił. Lecz po chwili zaskrzypiały drzwi i na zewnątrz wyszła matka. Rzadko wychodziła. Prowadziła księgi rachunkowe warsztatu i całą pracę wykonywała przy biurku w słabym świetle imitacji lampki Tiffany’ego. Po skończonej pracy odkładała papiery i siedziała przy stole w ciemności. Jej obecność zdradzał jedynie żarzący się czubek papierosa. Jednego wieczoru pochyliła się, żeby pocałować córkę na dobranoc i niechcący wypaliła dziurkę w najlepszej białej bluzce Cam. Dziewczynka jeszcze przez dwa lata chodziła w tej bluzce ze stygmatem córki nałogowej palaczki. Teraz też matka trzymała w ręku papierosa i zapaliła go, kucając. Była w zaawansowanej ciąży, która napawała ją goryczą. Cam przygotowała się na nudną reprymendę, jak zwykle, gdy dokuczała Charlene. Zamiast tego matka powiedziała: - Mylisz się. Trzy z punkcików, które pokazałaś, nie są gwiazdami. To satelity. Sama je teraz wskazała, podając nazwy: Landsat 1, Explorer 12, Sojuz 7. Cam słuchała z otwartymi ustami, jak matka opowiada o rządowym programie rozpoznawania fotograficznego pod nazwą „szpiegowanie w kosmosie”, wprowadzonym w latach sześćdziesiątych, o satelitach KEYHOLE i wyrzutniach, o wystrzeliwaniu i przejmowaniu kapsuł, o pracujących nocą teleskopach Starlight i termicznych urządzeniach obserwacyjnych tak precyzyjnych, że można było dzięki nim rozpoznać nie tylko markę i model samochodu, ale również odczytać cyfry z tablicy rejestracyjnej. - Skąd ty to wszystko wiesz? - wykrztusiła w końcu Cam. Matka wyrzuciła papierosa w ciemność. Zatoczył czerwony łuk jak mały meteor, spadł na ziemię, zaskwierczał i zgasł. - To nie wszystko odpowiedziała wreszcie, wstając. - Kiedyś wiedziałam jeszcze więcej. - Spojrzała na niebo i jej twarz zajaśniała na moment w świetle księżyca i gwiazd. Po chwili odwróciła się i weszła do środka. Tej nocy Cam straciła orientację na niebie. Wieczorem nie mogła zasnąć. Leżała i wsłuchiwała się w zegar stojący na dole, który bijąc co piętnaście minut przypominał o upływie czasu. Doug spał twardo obok niej snem sprawiedliwego. Owen i Webb uspokoili go; mówili, że lada chwila zostaną podjęte zobowiązania. Wiedziała, że mimo obietnicy, że da jej trochę więcej czasu, sprawa jego kandydowania została już przesądzona. Jej podpis na formularzu rejestracyjnym był tego dopełnieniem. Następnego dnia Maggie Heller złoży go gdzie trzeba i nazwisko Campbell Smith pojawi się na listach wyborców okręgu hrabstwa New Castle. Nagle otworzyła oczy. Obrzuciła Douga uważnym spojrzeniem i wyśliznęła się spod kołdry. Na palcach wyszła z sypialni i zbiegła po schodach do gabinetu. Na notatniku leżała dyskietka od Maggie Heller, która zawierała spis wszystkich wyborców Delaware. Cam włączyła komputer, włożyła dyskietkę do stacji dysków i otworzyła dokument. Spis zawierał nazwiska, adresy i przynależność partyjną, ułożone w alfabetycznych grupach. Najwyraźniej Maggie zeskanowała spisy wyborców ze wszystkich okręgów w stanie i później ich nie uporządkowała. Cam przeraziła myśl, że będzie musiała przejrzeć czterysta tysięcy nazwisk. Przypomniała sobie jednak, jak Maggie chwaliła się, że spis jest w pełni przeszukiwalny. Wprowadziła odpowiednią komendę i po kilku sekundach na ekranie pojawiło się nazwisko Steve’a Pattersona. Przeczucie jej nie myliło. Podczas ostatnich wyborów prezydenckich mieszkał w Delaware i jeśli kiedykolwiek zdecydował się głosować, musiało to być właśnie wtedy. Zarejestrował się, lecz oprócz nazwiska w spisie znajdował się jedynie jego adres - Lake Drive - który już znała i dane dotyczące przynależności partyjnej - ”bezpartyjny”. Wróciła na początek listy i wpisała nową komendę przeszukiwania, tym razem według adresu. Komputer zatrzymał się w miejscu, w którym już był, czyli na nazwisku Steve’a Pattersona. Niestety pudło, a w tej grupie alfabetycznej pozostała już mniej niż połowa adresów. Ponowiła komendę Szukaj, oparła się o krzesło i wpatrywała w ekran. Komputer zatrzymał się na Elizabeth Logan Whiteside, 132 Lake Drive, Rehoboth Beach, Delaware. 11 To było jej własne credo: podążaj za kobietą. Następnego dnia rozpoczęła poszukiwania. Elisabeth Logan Whiteside urodziła się dwunastego września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Do czerwca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego pracowała jako nauczycielka w publicznej szkole w New London w Connecticut. Nic nie wiadomo ojej zatrudnieniu lub rachunku bankowym od tego czasu. Miała wciąż jednak kilka rachunków bieżących, a jednym z nich była karta kredytowa. Na telefon Cam w bankowym centrum kart kredytowych odpowiedział komputer, który najpierw nakazał jej wstukać numer karty, po czym zaoferował całą listę opcji. Wybrała rozmowę z pracownikiem działu obsługi klienta. - Czy może mi pan pomóc? - zaczęła, kiedy zgłosił się jakiś człowiek. - Nie mogę znaleźć mojej karty, a nie wiem, czy tylko ją gdzieś wsadziłam, czy może mi ją ktoś ukradł. - Nazwisko? - zapytał. - Och, przepraszam. Elisabeth Whiteside. - Ze względów bezpieczeństwa czy może mi pani podać nazwisko panieńskie pani matki? Cam wzięła głęboki wdech i zaryzykowała. - Logan. - Chwileczkę. Czekała, zastanawiając się, czy jej próba wypali i czy kolejnym człowiekiem, który się odezwie, nie będzie osoba odpowiedzialna za ochronę. Ale usłyszała znowu pracownika działu obsługi klienta. - Ostatnia transakcja na tym koncie opiewa na sumę dziewiętnastu dolarów i dziewięćdziesięciu pięciu centów. Sprzedawcą była firma AOL. Cam zgadła, że chodzi o comiesięczną opłatę za dostęp do Internetu i przypomniała sobie biurko na komputer w domu na Lake Drive. - Nie, to stałe zlecenie. Jaka transakcja jest przed tą? - Dwieście sześćdziesiąt pięć dolarów i siedemdziesiąt dziewięć centów. Sklep Eddie Bauer. Ta informacja mogła być istotna. - Gdzie? - Rehoboth Beach, Delaware. Czyli nigdzie. - Hmm - powiedziała, próbując zyskać na czasie. - Nie jestem pewna. A jeszcze wcześniej? - Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów. Jim’s Computer World, Wilmington, Delaware. Znów się zawahała. Jak wytłumaczyć, że nie przypomina sobie zakupu za dwa tysiące dolarów? W końcu zdecydowała, że nie będzie w stanie. - Och, oczywiście, pamiętam już. To faktycznie moje zakupy. Musiałam gdzieś wsadzić kartę. Dziękuję. Odłożyła słuchawkę i podparła głowę rękami, rozmyślając. Nic w ostatnich wydatkach Beth Whiteside nie wskazywało na jakąś konkretną lokalizację. Eddie Bauer mógł oznaczać wyposażenie campingowe, ale równie dobrze swetry i dżinsy. A z komputera i abonamentu sieciowego można korzystać wszędzie. Jednak zanim Beth opuściła miasto, miała już komputer i podłączenie do sieci. Cam zaczęła się więc zastanawiać, czy Beth kupiła dodatkowy komputer w Jim’s Computer World, czy tylko dokonała zamiany. I jeśli to była wymiana, to co się stało ze starym komputerem? Obróciła się do swojego monitora i wyszukała raport kredytowy Jim’s Computer World. Jak sugerowała sama nazwa, firmę posiadał i zarządzał nią jeden człowiek, James Rice. Był autoryzowanym przedstawicielem wszystkich dużych producentów, ale na rynku zdominowanym przez duże sieci handlu detalicznego miał dodatkowy atut. Zajął się zamianami. - Witam - powiedziała Cam, gdy Jim osobiście odebrał telefon. - Tu mówi Elisabeth Whiteside. W zeszłym tygodniu kupiłam u pana trochę sprzętu? - Tak. Przypominam sobie. Wymieniła pani swój komputer osobisty na laptopa. I jak działa? - Świetnie - powiedziała, uśmiechając się. - Jestem bardzo zadowolona. Ale wie pan co? Zapomniałam zapisać sobie numer modelu mojego starego komputera, a będę go potrzebować, żeby odliczyć zamianę od podatku. Czy przypadkiem... - Proszę chwileczkę poczekać. - Usłyszała szelest papieru. - Mam. To HP Pavilion 7090. - Super. Och, wydaje mi się, że potrzebny mi też numer seryjny. - Jasne - odczytał jej liczby. - Wielkie dzięki - powiedziała Cam. - Bardzo się cieszą, że pan zachował wszystkie dokumenty mojego sprzętu. Pewnie ktoś już go kupił. Zaśmiał się głucho. - Nie, żebym sobie tego nie życzył. Ale obawiam się, że wciąż tu leży na podłodze. - Och, naprawdę? - Cam usiadła na brzegu krzesła. - Bo właśnie opowiadałam znajomej, że go wymieniłam i ona chętnie by go kupiła. - Hej, to proszę ją tu przysłać. Nie policzę dużo. Półtorej godziny później Cam wracała ze sklepu ze starym komputerem Beth Whiteside w bagażniku. Nie po raz pierwszy przejęła sprzęt komputerowy poszukiwanego, ale po raz pierwszy zrobiła to bez nakazu sądowego i grupy policjantów. Kiedy szeryf puka do drzwi pozwanego z tytułem egzekucyjnym, pierwszym krokiem tego drugiego jest upchnięcie całej dostępnej gotówki w majtki, a drugim skasowanie wszystkich finansowych danych w komputerze. Typowy pozwany nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że skasowanie zbioru powoduje jedynie usunięcie jego nazwy z katalogu; dane pozostają na twardym dysku. Badała komputer Beth Whiteside na tyle długo, aby się upewnić, że wszystkie pliki usunięto. Była jednak gotowa postawić pięćset dolarów, że Beth nie wiedziała więcej o informatyce niż typowy pozwany. Cam ruszyła na północ drogą numer dwieście dwa w kierunku zachodnich przedmieść Filadelfii. Tam ruszyła okrężną drogą pod wiaduktami kolejowymi i ponad objazdami, aż dotarła do kompleksu ceglanych budynków o płaskich dachach. Objechała parking, na którym stały auta uczniów. Po chwili dostrzegła samochód, którego szukała: furgonetka wyposażona w ogromną antenę, z wymalowanym logo zespołu Grateful Dead z jednej strony i podobizną Jerry’ego Garcii z drugiej. Zaparkowała obok, przeszła przez ulicę do budynku liceum i korytarzem do biura, gdzie za biurkiem siedziała kobieta. - W czym mogę pani pomóc? - Muszę się zobaczyć z Joe Healym, natychmiast. - I jest pani...? - Jego mamą. - Kiedy kobieta popatrzyła na nią powątpiewająco, Cam uniosła nieco podbródek. - Jestem jego macochą. Mamy w rodzinie sytuację kryzysową. Muszę go natychmiast zabrać do domu. - A co się stało? - Jego babcia umarła dziś rano. -1, żeby już nie było wątpliwości, dodała: - Jego prawdziwa babcia. Dziesięć minut później dostała papier, który upoważniał ją do zabrania ucznia ze szkoły. Szła korytarzami pomiędzy identycznymi chłopcami i dziewczynkami, ubranymi w workowate niebieskie dżinsy i kraciaste koszule. Z pewnej odległości usłyszała krzyki, gwizdek i skrzypienie gumy na parkiecie, co wskazywało na salę gimnastyczną. Pchnęła podwójne drzwi. Zobaczyła tuzin piłek do koszykówki w ruchu. Zabrzmiał przenikliwy gwizd i gra się urwała. Nagle wszyscy chłopcy obrócili się i wbili w nią wzrok. Ruszyła w stronę przysadzistego mężczyzny w przepoconym dresie. - Przepraszam - zawołała i wyciągnęła otrzymany wcześniej papier jak legitymację FBI. - Szukam Joe Healy’ego. Chłopcy zaczęli gwizdać, jeden z nich krzyknął: - Ej, Healy. Nieźle, stary. Nauczyciel szczeknął: - Healy, do przodu. Reszta - stulić pyski! Chudy chłopak z długimi ciemnoblond włosami szedł ociężale przez tłumek. Na jego twarzy malował się jedynie cień ciekawości. - Co jest? - Och, Joe, obawiam się, że mam złą wiadomość - powiedziała Cam, starając się przesłać mu wzrokiem znaki. - Zabierz swoje rzeczy i pośpiesz się. Tata czeka w samochodzie. - Och nie, mamo - zawołał, uderzając się w pierś. Okropnie przesadzał. - Co to za zła wiadomość? Co tym razem? - Obawiam się, że chodzi o babcię. Pośpiesz się. - Och, nie! - zapłakał, rwąc sobie włosy. - Nie babcia! - Joe - warknęła. - Nie mamy czasu. Pięć minut później wyszedł z szatni ubrany w dżinsy i koszulkę z logo Grateful Dead. - Co jest? - zapytał ponownie. - Odzyskanie danych. Z twardego dysku komputera osobistego. Wyszli z budynku i przeszli przez ulicę na parking; Cam przemaszerowała energicznie do hondy, Joe powłóczył nogami w kierunku swojej furgonetki. Ona otworzyła bagażnik, on boczne drzwi i razem wnieśli komputer Beth Whiteside do środka, w chmurę nieświeżego dymu z marihuany. Joe Healy był siedemnastoletnim próżniakiem, najwyraźniej lubiącym sobie popalić. Był jednak także geniuszem w odzyskiwaniu danych z pamięci komputera. We wnętrzu jego furgonetki wisiały dwa rzędy półek ze składanymi na zamówienie kontrolerami napędów dyskowych, procesorami, monitorami, modemami, przełącznikami i kablami. Z przodu stał stół do pracy i właśnie tam umieścili komputer Beth. Podłączył go do monitora, klawiatury i akumulatora. - Czego szukamy? - zapytał, gdy system zameldował gotowość. - Wszystkiego, co użytkownik zachował na twardym dysku i spisu zainstalowanego oprogramowania. Aha, może używała Internetu, więc spróbuj się czegoś dowiedzieć. Cam nauczyła się tego rok wcześniej podczas sprawy o opiekę. Reprezentowała kobietę w sprawie przeciwko jej byłemu mężowi, który nie wywiązał się z ugody o podziale majątku. W nadziei na zdobycie niewielkiej przewagi w walce o opiekę, Cam wysłała szeryfa, żeby zajął część majątku męża na poczet zaległości. Jedną z przywiezionych przez szeryfa rzeczy był komputer. Cam zwerbowała Joe, który nie znalazł żadnych danych o finansach, ale wykorzystał pamięć internetową. Jak Joe wyjaśnił Cam, użytkownik Internetu nie podgląda jedynie, jak dane przepływają w sieci. Przeciwnie, każda strona internetową ładuje się automatycznie na jego twardym dysku i tam zostaje w pamięci, czy się tego chce, czy nie. Kiedy pamięć internetową się zapełnia, dane ulegają automatycznemu skasowaniu w ten sposób, że każdy nowy plik powoduje wymazanie najwcześniej zapisanego. Ale do tego czasu każda otwarta strona pozostaje w pamięci. Joe dotarł do dwudziestu zbiorów z pamięci internetowej męża, każdy z ostrą pornografią. Mąż szybko spłacił zaległości i scedował pełną opiekę nad dziećmi na klientkę Cam. - Wygląda na łatwiznę - powiedział Joe, rozpoczynając czary na klawiaturze. - Na kiedy tego potrzebujesz? Cam spojrzała na niego z bólem. - Myślałam, że to jasne. Natychmiast. - Nie da rady. - Powiedziałeś, że to łatwe. - Taak, ale mam egzamin z rachunków na następnej lekcji. - Wyłączył system. - Spróbuj - prosiła Cam. - Możesz zdać ten test później. Masz przecież wymówkę. - Owszem, ale nie najlepszą. - Dlaczego nie? - Moja babcia umierała już trzy razy w tym roku. Targowała się z nim na parkingu w porywach zimnego wiatru, aż w końcu doszli do porozumienia. Miał nad tym popracować zaraz po szkole i wieczorem przesłać wszystko, co znajdzie, do jej komputera w biurze. Helen nie było przy biurku, gdy Cam wróciła do kancelarii. Nachyliła się nad jej kącikiem, szukając poczty, i zdziwiła się, widząc na podłodze porozrzucane w nieładzie kartonowe pudełka i stare akta. To niezwykłe, Helen była znana z zamiłowania do porządku. Cam schyliła się i podniosła pokrywę jednego z pudeł. Przestraszyła się, widząc patrzącą na nią Glorię Lipton. - Mogę w czymś pomóc? - usłyszała za sobą głos Helen. - Och... cześć. - Cam wyprostowała się i opuściła pokrywę. - Co to za rzeczy? - To Glorii - powiedziała smutno Helen, siadając na krześle. - Pan Austin poprosił mnie o przejrzenie i sprawdzenie, czy czegoś nie znajdę. Komputer również - dodała, wskazując na sprzęt, leżący na podłodze przy szafkach z dokumentami. - Po co? Czego szukasz? - Przyjaciół, zagubionych krewnych. Kogoś, komu można by to wszystko wysłać. - Nie miała rodziny? - Nikogo, biedactwo. Och, przypomniało mi się. - Helen przerzuciła papiery leżące na biurku. - Jest list do ciebie. Coś, co cię zainteresuje. - Znalazła go i podała Cam. - Z Fundacji Harriet M. Welsch. Nazwisko poruszyło w niej wrażliwą strunę, Zaadresowano go do Campbell Alexander, Esquire - zdziwiła się, że nazwisko jej męża tak szybko do niej przylgnęło. Pisano, że w uznaniu niezwykłych zasług Cam w sferze prawa rodzinnego fundacja będzie zaszczycona, jeśli zostanie ona członkiem zarządu. Zmrużyła podejrzliwie oczy. Ponieważ jej praca w dziedzinie prawa rodzinnego związana była z pieniędzmi - z ich zbieraniem lub unikaniem ich płacenia - przypuszczała, że fundację tak naprawdę ucieszy ewentualna darowizna. Helen czekała z miłym uśmiechem. - Czemu miałabym się tym zainteresować? - No, pomyślałam... bo to dla... widzisz? Napisali w nagłówku: „Aby wspierać dziewczęta bez matek”. Pomyślałam, że skoro sama straciłaś matkę tak wcześnie, mogłabyś... Cam złożyła list na pół i oddała sekretarce. - Nigdy nie znałam mojej matki, Helen. Nie można stracić czegoś, czego się nigdy nie miało. - Tak, ale pomyślałam... - Nie sądzę. Jakaś inna korespondencja? Przez dużą, dobrotliwą twarz sekretarki przebiegł nagły skurcz. - Tak - odpowiedziała, spuszczając oczy. - Posegreguję ją za chwilkę. Cam weszła do swojego pokoju i włączyła komputer. Po kilku minutach weszła Helen i położyła stertę listów w przegródce na pocztę przychodzącą. - A, i nie zapomnij - powiedziała na odchodnym. - Jeszcze nie mam twoich godzin za sobotę. - W porządku. Dzięki. Sobota była dniem, który Cam spędziła, buszując po Internecie w poszukiwaniu Steve’a Pattersona. Doug miał jej podać numer jakiejś sprawy, który mogła wykorzystywać w takich sytuacjach. Podniosła słuchawkę i wybrała jego numer w biurze w Wilmington. - Biuro Douga Alexandra. Głos, który usłyszała, nie należał ani do Douga, ani do jego sekretarki. - Nathan? - zapytała po chwili zdezorientowana. - Hej, mała. Mieliśmy właśnie do ciebie dzwonić. - Mieliśmy? - Doug oczywiście. Słuchaj, dużo się tu dzieje. Jonathan Fletcher wydaje wieczorem przyjęcie. Cam aż się skuliła. Kolejny wieczór z ludźmi partii. - Wiesz, co to znaczy - ciągnął Nathan. - Fletcher ogłosi, ile da pieniędzy. Więc musisz pojechać do domu i się przebrać. Pronto. - Gdzie jest Doug? - W holu. Wpadłem tu, gdy usłyszałem telefon. To do zobaczenia u Fletchera, dobra? Ubierz się elegancko, ale nie przesadzaj. - Chyba nie dam rady. Nathan milczał przez chwilę. W tle słyszała śmiejącego się Douga. - Popełniasz błąd - odezwał się Nathan. - Chcę porozmawiać z moim mężem - odrzekła twardo. Wyłączył się. Czekała jakieś pięć minut, zanim Doug podszedł do telefonu. - Campbell? Jesteś pewna, że nie możesz przyjechać wieczorem? - Przykro mi, ale w końcu natrafiłam na ślad Steve’a Pattersona i muszę dziś wieczorem popracować. - Świetnie. To dobra nowina. - A tak przy okazji, czy otworzyłeś dla mnie nową sprawę? - Cholera. Zapomniałem. Ale wiesz co: dam ci numer, który możesz wykorzystywać, zanim nie stworzę nowego. - Przerzucił jakieś papiery i odczytał: - To 893420- 004. - W porządku, mam - powiedziała, notując pospiesznie. - Będę za tobą tęsknił wieczorem - rzekł miękko. - I ja. Kocham cię. - Ja też. Sięgnęła po druk, na którym prawnicy wpisywali przepracowane godziny, i uzupełniła swój sobotni wykaz. Ale gdy już wpisała numer, zatrzymała się i przyjrzała mu uważnie. Pierwsze sześć cyfr identyfikowało klienta, ostatnie trzy konkretną sprawę dla niego prowadzoną. Liczba 004 wskazywała, że istnieją już przynajmniej trzy inne sprawy tej samej osoby. Oznaczało to, że Ash Ramsay jest nie tylko przyjacielem i mentorem Douga, ale i jego klientem. Nie powinno jej to dziwić. Słyszała, jak Ramsay wychwala kancelarię Douga jako najlepszą w mieście. Skoro jest gotów uzbierać dwa miliony dolarów na jego kampanię, to tym bardziej nie będzie się wahał podrzucać mu od czasu od czasu jakichś spraw. Nie mogła się jednak nie zastanowić, co to były za sprawy. Odwróciła się do komputera i włączyła najważniejszy firmowy dokument - spis klientów. Wstukała numer: 893420. Program przeszukiwał dane i zatrzymał się na nazwisku Ramsay, James Ashton, Jr. Poniżej wpisano nazwisko prawnika, zajmującego się tym klientem - Douglas J. Alexander, a dalej listę czterech spraw: spółka zajmująca się nieruchomościami, sprawy podatkowe, spór, który zakończył się pięć lat temu i w końcu ta, którą z jakiegoś powodu spodziewała się tam znaleźć - postępowanie adopcyjne. Akta założono ponad trzynaście lat temu, jeszcze zanim Doug skończył studia, ale kiedy przejął całość spraw Ramsaya jako odpowiedzialny za nie prawnik, wszystkie istniejące akta przepisano na jego nazwisko. To wyjaśniało, dlaczego adopcja Treya nie była dla niego niespodzianką; miał te akta przez cały czas. Ale nie wyjaśniało, dlaczego ją okłamał. „Nie mogą znaleźć dokumentów adopcyjnych” powiedział. „Daj spokój”. Kod na ekranie wskazywał, że akta znajdują się w archiwum. Cam uruchomiła plik zawierający listę wewnętrznych formularzy administracyjnych. Przebiegła oczami wykaz, aż w końcu znalazła formularz, którego szukała - Prośba o przesłanie zarchiwizowanych akt. Wpisała nazwisko i numer adopcyjnej sprawy Ramsayów. Kiedy dotarła do rubryki Wysłać do, zatrzymała się, pomyślała przez chwilę, po czym wstukała: Wysłać do: Jackson, Rieders & Clark, 1821 Market Street, Filadelfia, Pensylwania 19103. Prawnik: Alexander. Archiwista zobaczy, że nazwisko Alexander odpowiada jednocześnie nazwisku prawnika prowadzącego sprawę i odbiorcy akt, więc prześle je bez zbędnych pytań. Z kolei poczta elektroniczna, rozpoznawszy nazwisko Alexander, przekaże akta automatycznie do niej. Uderzyła w klawisz, wysyłając natychmiast prośbę do archiwum. Prawie w tej samej chwili tego pożałowała. Są małżeństwem dopiero od trzech tygodni, a ona już się skrada za plecami Douga i szpera po jego aktach. Ale przecież to nie jego akta; należały do kancelarii, a Cam była firmowym prawnikiem, któremu klient płaci za zajmowanie się związaną z tymi materiałami sprawą. Doug powinien był jej przesłać dokumenty adopcyjne już na samym początku. Mimo to się martwiła. A jeśli on odkryje, że poprosiła o akta? Jak się będzie czuł? Pewnie tak samo jak ona, gdy zdała sobie sprawę, że ukrył je przed nią. A czuła się okropnie. Wciąż siedziała za biurkiem, gdy o siódmej wieczorem zadzwonił telefon. - Wysyłam-odezwał się jakiś głos. - Joe? - Otwórz swoją pocztę elektroniczną i przegraj wszystkie dołączone pliki tekstowe. Przytrzymała słuchawkę ramieniem i odwróciła się do komputera. - Co znalazłeś? Coś obiecującego? - Zależy, czego szukasz - zarechotał. - Jeśli chcesz się powołać na niepoczytalność, myślę, że masz duże szansę. - O co ci chodzi? - Jego wiadomość pojawiła się na ekranie. Kliknęła ikonę i zaczęła uruchamiać pliki. - Chodzi mi o to, że ta panna ma poważny problem z głową. - I dodał: - Nie zapomnij też o moim honorarium. Cam wstała, aby zrobić sobie filiżankę kawy. Przegrywanie trwało. Zasiadła znów za terminalem i rozpoczęła przeglądanie tego, co przesłał jej Joe. Beth Whiteside zainstalowała w swoim komputerze wyłącznie wygaszasz ekranu, edytor tekstu i umożliwiający dostęp do Internetu program America Online. Jedyne strony, jakie Joe odzyskał z jej komputera, to te, które zachowała na twardym dysku jako dokumenty tekstowe oraz zachowane automatycznie w pamięci internetowej. Cam zaczęła od edytora tekstu i w ciągu minuty lub dwóch zrozumiała, dlaczego Joe mówił o kłopotach z głową. Kilka pierwszych stron wyglądało jak notatki o programach recyklingu, wysypiskach śmieci, o śmieciach nieulegających biodegradacji. Ale na następnych stronach pojawiły się nieskładne fragmenty tekstu w dziwny sposób mówiące o króliku i szczurze. Pracowicie składała fragmenty i trzydzieści minut później wybuchnęła śmiechem. Beth Whiteside napisała książkę dla dzieci o młodej króliczej dziewczynce imieniem Bunny, która nie chciała sprzątać swojego pokoju i schowała się pod łóżkiem, żeby jej mama nie znalazła. Podłoga pokryta była kłębkami kurzu, w którym Bunny łatwo się ukryła. Pani Królikowa, na próżno szukając Bunny, postanowiła zamieść podłogę. Bunny została zmieciona razem z kurzem i wyrzucona do kosza. Potem przeżyła przygodę w śmieciarce i niebezpieczny zjazd na wysypisko, gdzie zaprzyjaźniła się z ulicznym szczurem. Szczur nauczył ją wszystkiego o kryzysie śmieciowym w Ameryce i palącej potrzebie utrzymywania planety w czystości, począwszy od własnych pokoi. Na końcu Bunny dociera do domu i przyrzeka swojej mamie, że nigdy już nie będzie brudziła u siebie. - O Boże - zamruczała głośno Cam, zirytowana, że tyle czasu spędziła na rozszyfrowywaniu czegoś tak niepotrzebnego. Sięgnęła po kolejny pakiet dokumentów. Kilka pierwszych wyglądało jak oferty skierowane do wydawnictw. Dalej znalazła kilka stron osobistych listów. Część była zaadresowana do „Kochanych Mamy i Taty”, bez adresu i nazwiska serdeczne kawałki pełne informacji o pogodzie i nowinkach o znajomych i krewnych. W kilku pisała o Stevie i o tym, jak jest zajęty. Wszystkie kończyły się stwierdzeniem, że bardzo ich kocha, a jeden zawierał post scriptum. Steve skończył dom, jest cudowny (jak widzicie na załączonym zdjęciu). Ma już następne zlecenie, wyjedziemy stąd za jakiś tydzień lub dwa. Nie znam jeszcze adresu, ale wkrótce się odezwę. List nie miał daty. Cam kontynuowała przeglądanie. Znalazła kolejne listy do wydawców książek i jeszcze jeden list osobisty. Drodzy Carol i Elliott Spotkanie z wami w zeszłym tygodniu i pobyt w waszym pięknym małym pensjonacie sprawiły mi ogromną przyjemność. Jestem wam bardzo wdzięczna za gościnność i dotrzymywanie towarzystwa, kiedy Steve pracował na wyspie. Przyjedziemy jeszcze raz w następny wtorek, ale zostaniemy tylko na jedną noc, żeby załatwić sprawy z łodzią. Steve prosi, żeby wam przekazać, jak jest wdzięczny za pomoc i za samochód. Jeszcze raz dziękujemy. Serdecznie pozdrawiamy! Cam poczuła lekkie podniecenie. Steve i Beth zatrzymali się w jakimś pensjonacie, blisko wyspy. Planowali tam wrócić. Wiedziała z listu do rodziców, że Steve dostał nowe zlecenie, a teraz znalazła informację, że był czymś zajęty na wyspie. Może tą nową pracą? Tyle że list nie miał daty - wszystko mogło się zdarzyć kilka miesięcy temu. I nawet gdy przeczytała go po raz drugi, nie miała zielonego pojęcia, gdzie mógł się znajdować ten pensjonat. Przesuwała kursor to w górę, to w dół, poszukując pliku, który zawierałby adresy, ale niczego nie znalazła, a przejrzała już wszystkie dokumenty tekstowe. Uruchomiła więc zbiór, który Joe nazwał: Przeglądaj i zachowuj, zawierający materiały, jakie odzyskał z pamięci internetowej. Tutaj Cam znalazła strony internetowe kilku wydawnictw, do których pisała Beth i stowarzyszenia pisarzy dla dzieci. Były tam strony rozrywkowe i sieci sprzedaży detalicznej, duża ilość stron o podróżach i turystyce, z informacjami o uzdrowiskach i kurortach narciarskich, mapami parków stanowych i trasami wędrówek, a także przewodnikami po hotelach, restauracjach i campingach. Jeśli nawet były tam jakieś wskazówki, to ukryte pod lawiną danych. To jak czytanie książki telefonicznej linijka po linijce w nadziei na natrafienie na nazwisko dawno zaginionego przyjaciela. Kolejny ślepy zaułek. Nastrój Douga tego wieczoru był tak kiepski jak Cam. Przyjęcie u Jonathana Fletchera nie spełniło jego nadziei. Najwidoczniej Fletcher chciał po raz kolejny przyjrzeć się Dougowi. Wciąż do niczego się nie zobowiązał - ani do oddania głosu, ani do wypisania czeku. - Boże - powiedział gorzko Doug już w sypialni. - Wolałbym mieć do czynienia z Komitetem Akcji Politycznej albo z zarządem jakiejś spółki. Przynajmniej tam wszystko jest jasne. Wiesz dokładnie, czego chcą, i wiesz, ile są skłonni za to zapłacić. Ale z Fletcherem...? On nie potrzebuje niczego od nikogo. Wyobraź sobie, u kandydata szuka silnego charakteru i dużych zdolności przywódczych. Jezu! Resztę wiadomości przekazał jej, gdy się przygotowywali do pójścia do łóżka. Asystent Meredith Winters zadzwonił, żeby prosić o jakieś dodatkowe dane do życiorysu. Meredith była niedostępna, kiedy Doug chciał z nią porozmawiać osobiście; zgodnie ze słowami asystenta, jeszcze nie podjęła decyzji. - Nic mi się nie układa. Siedział na krawędzi łóżka odwrócony tyłem do Cam, z opuszczonymi ramionami. To już drugi wieczór z rzędu, kiedy wracał do domu zniechęcony kampanią. Cam, patrząc na niego, poczuła przypływ czułości. Klęknęła za nim i zaczęła masować mu napięte mięśnie karku. Pomyślała, że tak naprawdę jej nie okłamał. Powiedział tylko: „Nie mogą znaleźć swoich kopii dokumentów adopcyjnych”. Może zapomniał, że miał własny komplet. Może nawet nigdy nie wiedział. Zaczęła masować ramiona męża. Doug westchnął i głowa opadła mu na bok. Najgorsze, co mógł zrobić, to zaciemnić kilka faktów, a ze wszystkich ludzi akurat ona nie mogła mieć o to pretensji. Przycisnęła palce do jego skroni i trąciła nosem ucho. - A skoro już mowa o układaniu... - wyszeptała. Odwrócił się wolno, z uśmiechem, jakby budząc się ze snu. Usnęła przepełniona miłością i następnego dnia popłynęła do pracy na tej samej rozkosznej chmurce. Wygaszacz ekranu jej komputera pokazywał kojącą scenę z pomarańczową rybą pływającą marzycielsko w niebieskim morzu. Obraz pasował do nastroju Cam. Siadając za biurkiem, uśmiechnęła się do zdjęcia Douga. Ale gdy tylko dotknęła klawiatury, rybka zniknęła, zastąpiona przez niezgłębione czeluście pamięci komputera Beth Whiteside. Radosny nastrój Cam wyparował, gdy gapiła się na ekran w beznadziejnej frustracji. Dane były nie do odczytania i prawie na pewno bezużyteczne. Beth Whiteside przeglądała strony internetowe rzadko, może z nudy. Jej wizyty na stronach o podróżach i turystyce to pewnie tylko puszczanie wodzy fantazji, próba ucieczki od samotności, jaką czuła w domu w Rehoboth Beach, zaniedbywana przez Steve’a. Cam przebiegła parę stron tekstu i powróciła znów do Carol i Elliotta, właścicieli pensjonatu. Wydawało jej się to najlepszym - jedynym - śladem i chociaż znaczyło przeszukiwanie zbiorów linijka po linijce, wiedziała, że będzie musiała to zrobić. Głowa zaczęła jej ciążyć, zanim upłynęło piętnaście minut, i zrozumiała, że jej się nie uda. To było za duże bagno, tak ogromne jak lista czterystu tysięcy zarejestrowanych wyborców w Delaware... Nagle błysnął jej w głowie obraz Maggie Heller, jak wymachuje dyskietką i chwali się: „W całości przeszukiwalny”. - Idiotka! - Cam syknęła sama do siebie, stukając w klawisze. Prze-konwertowała zbiór Przeglądaj i zachowuj na dokument tekstowy, po czym wpisała komendę uruchamiającą poszukiwanie: Carol i Elliott. Nie znaleziono. Wzięła głęboki oddech i spróbowała znowu: Elliott i Carol. Tym razem komputer zabuczał, przeszukując miliony bitów danych, i zatrzymał się na stronie zatytułowanej: Przewodnik po nadmorskich hotelach stanu Maine. W środku ekranu znajdowało się przejście do: Pensjonat „Przy Falochronie”, Baxter Bay, Maine. Kursor migał na linijce poniżej: Właściciele - Elliott i Carol Rubin. 12 Cam poleciała do Portland jeszcze tego popołudnia. Na lotnisku wynajęła samochód. Gdy zjeżdżała z autostrady w kierunku Baxter Bay, zapadał już zmierzch i zaczynał padać lekki śnieżek. Włączyła światła. Białe płatki pobłyskiwały niesamowicie w ich blasku, tańcząc i migocząc jak rój kryształowych komarów. Baxter Bay było letnią miejscowością turystyczną, ale także wioską rybacką, więc, w odróżnieniu od Rehoboth Beach, nie pogrążało się w zimowym śnie. Na nadbrzeżu stali mężczyźni, po chodnikach spacerowały kobiety, w sklepach i w domach wzdłuż ulicy paliły się światła. Po drodze zauważyła neon „Restauracja Baxter Bay”. Pojechała dalej wzdłuż tamy kilka przecznic od portu, aż dostrzegła reflektor nakierowany na znak huśtający się na drewnianym słupie - „Przy falochronie”. Za nim wznosił się trzypiętrowy dom Strzałka wskazywała parking na tyłach. Cam zatrzymała się na pustym miejscu między dwoma autami. Wyłączyła silnik. Zapadły już ciemności. Wyszła z samochodu i po omacku przesuwała się do bagażnika. - Pani Smith? - zawołał męski głos. - Tak, to ja - odkrzyknęła. Nagle parking zalało światło. - Już idę po pani bagaże. - Proszę się nie fatygować. Mam tylko jedną małą torbę. Zatrzasnęła bagażnik, obróciła się ku domowi i znalazła tuż za przednim zderzakiem forda explorera. - Proszę uważać na schodach - zawołał ponownie mężczyzna. - Posypałem je solą, ale mogą być jeszcze śliskie. - Dziękuję. - Schyliła się i zaczęła skradać między samochodami do tyłu explorera. Samochód był zaparkowany tuż pod murkiem wspornym. Na zderzaku leżała gruba warstwa śniegu. Wcisnęła rękę w szczelinę i po omacku poszukała tablicy rejestracyjnej. Nie mogła jej wyczuć, więc zdjęła rękawiczkę i znowu spróbowała. Tym razem jej palce wymacały puste miejsce. - Czy coś się stało? - zapytała mężczyzna stając za nią. - Och... witam. - Wyprostowała się i odwróciła z lekkim uśmiechem. - Nie. Tylko że przed chwilą otworzył mi się kolczyk i wydawało mi się, że spadł gdzieś tutaj. Ale lepiej będzie, jeśli poszukam go rano. - Ja go dla pani poszukam. - Wyciągnął rękę na powitanie. - Jestem Elliott Rubin. - Miło mi. Camille Smith. Zabrał jej torbę i poprowadził do domu. - Moja żona Carol - powiedział, wskazując kobietę stojącą u szczytu schodów. - Witamy w pensjonacie „Przy Falochronie”. Wprowadzili ją do przedpokoju, który biegł w głąb domu, obok kuchni z szafkami z sosnowych desek, jadalni z dużym wiejskim stołem i dwoma salonami, w których na kominkach palił się ogień. - Rzadko mamy gości o tej porze roku - stwierdziła Carol, prowadząc Cam w stronę schodów. - Niestety, to nie dla przyjemności, a w interesach. - Tak, wspominała pani przez telefon. Nadszedł Elliott niosąc jej torbę. - A czym się pani zajmuje? - Jestem wydawcą książek dla dzieci. - To musi być interesujące! - zawołała Carol. - Znamy kogoś, kto próbuje wydać książkę dla dzieci. - Powodzenia - odparła ponuro Cam. - Na tym rynku jest się ciężko przebić. Czasami serce mi się kraje, że muszę odrzucać różne cudowne opowieści. Ale możemy wydać tak niewiele. - Och, nie wiedzieliśmy. Weszli na drugie piętro. Elliott otworzył drzwi i wprowadził Cam do jej pokoju. Była tam dywan, łóżko z baldachimem i lnianą pościelą firmy Laura Ashley oraz siedzisko w oknie wychodzącym na ocean. - Może ma pani ochotę zjeść z nami kolację? - zapytała Carol. - To nie będzie nic wyszukanego, ale ucieszyłoby nas pani towarzystwo. - Dziękuję, ale jestem umówiona na kolację w restauracji „Baxter Bay”. Wiecie, gdzie to jest? - Oczywiście. To niedaleko stąd. - Hej, chwileczkę. - Elliott dotknął Cam palcem tak niespodziewanie, że aż się cofnęła. - Jest pani pewna, że zgubiła ten kolczyk? Bo teraz ma pani oba. - Och. - Cam dotknęła uszu i zaśmiała się z zakłopotaniem. - Pewnie coś mi się przywidziało. Przepraszam. - Nie ma za co. Cieszę się tylko, że nie będę go musiał jutro szukać. - Ja też. Rubinowie wyszli. Cam zamknęła drzwi, przeszła przez pokój i uklękła na siedzisku pod oknem. Na dworze wciąż łagodnie wirował śnieg, ale za mieniącymi się płatkami widziała czarne niebo. Nie przebijało się żadne światło, nawet słaby blask gwiazd. Explorer bez tablic, znajoma, usiłująca wydać książkę dla dzieci - to musiało być coś więcej niż zbieg okoliczności. Wiedziała, że jest blisko. Steve Patterson znajdował się gdzieś po drugiej stronie ciemnej wody. Patrzyła na migocący śnieg, aż nadszedł czas kolacji. Wróciła do pensjonatu za piętnaście ósma. Zgodnie z instrukcjami weszła tylnymi drzwiami. Śnieg przestał padać. Rozgrzała się dużym talerzem gulaszu z ryby, ale czuła się zmęczona półtoragodzinnym samotnym siedzeniem przy stoliku i częstym patrzeniem na zegarek. I na swoich gospodarzy zatopionych w fotelach po obu stronach kominka w południowym salonie. Gdy pojawiła się w drzwiach, uśmiechnęli się do niej. - Czy mogę zadzwonić na moją kartę? - zapytała Cam zmęczonym i rozgoryczonym głosem. - Muszę się skontaktować z biurem. - Oczywiście. Telefon jest w pokoju... - A macie aparat tutaj? Muszę złapać moją asystentkę, zanim wyjdzie. - Spojrzała na zegarek. - Już prawie ósma. Może wyjść lada moment. - Oczywiście, w przedpokoju... - Dziękuję. Cam wybrała własny numer w Filadelfii i przerzuciła go na rachunek swojej długodystansowej karty telefonicznej. - Mary - powiedziała ostro, gdy nie odebrany telefon przełączył się na pocztę głosową. - Dzięki Bogu, że jeszcze cię zastałam. Słuchaj, chyba zaszła jakaś pomyłka. - Podniosła głos o parę decybeli. - Autorka się nie pojawiła. Czekałam na nią ponad godzinę. Czy możesz to sprawdzić jeszcze raz? Umrę, jeśli czekała na mnie w jakiejś innej restauracji. Co? Jesteś tego pewna? A czy możemy się z nią skontaktować w inny sposób? Nie, adres w Delaware jest nieaktualny. Wyjechała stamtąd trzy tygodnie temu. Ale musiała nam zostawić jakiś telefon kontaktowy tutaj. Cam ucichła na tyle, aby usłyszeć Rubinów szepczących w salonie. - O, cholera - jęknęła. - Wiesz, co to znaczy? Ilustrator jest umówiony tylko na jeden dzień. Jeśli nie uda się nam z obojgiem jutro podpisać umowy, ta książka się nie ukaże. - Przerwała i westchnęła ciężko. - No, cóż. Chyba nie mogę nic na to poradzić. Zarezerwuj mi bilet na poranny lot do domu, dobrze? Tak, w porządku. Do zobaczenia. Gdy skończyła, Carol i Elliott stali obok z błyszczącymi oczyma. - O Boże, nie mogę w to uwierzyć! - wybuchnęła Carol. - Chyba znamy autorkę, której szukasz! - No, nie - westchnęła Cam. - Beth Whiteside? - Tak - krzyknęła. Beth Whiteside zatrzymała się w pensjonacie „Przy Falochronie” - a dokładnie rzecz biorąc w obecnym pokoju Cam-jakiś miesiąc temu, kiedy jej przyjaciel dogadywał się co do następnego zlecenia. Byli tam teraz, tylko we dwójkę, dwadzieścia kilometrów od brzegu, na małej, prywatnej wysepce zwanej Maristella. Wyspa, opuszczona przez całe lata, została niedawno kupiona, a przyjaciel Beth przerabiał dom dla nowych właścicieli. Nie było tam linii telefonicznej, ale Elliott zadzwonił w parę miejsc i umówił człowieka imieniem Al, który zgodził się przewieźć Cam rano na wyspę. Dla wszystkich był to szczęśliwy zbieg okoliczności. W nocy temperatura podniosła się o dziesięć stopni i rano blade słońce ledwie iskrzyło za lepką ścianą grubej białej mgły. Przy śniadaniu Elliott wciąż wstawał, by wyjrzeć przez okno. - Mgła jak mleko - oświadczył po raz trzeci. Zadzwonił telefon. Odebrał go w przedpokoju. - Tak, chwileczkę. - Wychylił głowę zza rogu i zwrócił się do Cam: - To Al. Pyta, czy mimo wszystko chcesz jechać. - Teraz albo nigdy - odparła. Carol uniosła brwi, dając znak Elliottowi, żeby się nie wtrącał. Po śniadaniu, czekając na przyjazd Ala, Cam zadzwoniła do swojego biura - Dzień dobry, Helen, to ja - powiedziała, gdy sekretarka podniosła słuchawkę. - Jakieś wiadomości? - A, tak. - Usłyszała szelest papieru. - Twój mąż dzwonił wczoraj wieczorem. Prosił, żeby powtórzyć, że musiał wyjechać do Waszyngtonu. Zatrzyma się w hotelu „Hay- Adams” i masz do niego dołączyć, jeśli możesz. Cam się nie odzywała. - Halo? - powiedziała Helen po chwili. - Ojej, czy wszystko w porządku? - Jest coś jeszcze? - Niech sprawdzę. Z archiwum przysłali jakieś stare akta. Na nalepce napisano „Ramsay - adopcja” Usłyszała z tyłu jakieś głosy. Odwróciła się i ujrzała, jak Carol otwiera drzwi tęgiemu mężczyźnie z siwą brodą. Obróciła się i mocniej przycisnęła słuchawkę. - Helen, czy możesz szybko rzucić okiem do środka? - Hmm. Co my tutaj mamy? W nagłówku jest napisane „Sąd Rodzinny Hrabstwa New Castle, Delaware. Wniosek o adopcję”. Wnioskodawcy to James Ashton Ramsay, Jr. i jego żona, Margo Vaughn Ramsay. Chwileczkę, czy to nie ten... - Tak. Co jeszcze piszą? - „Niniejszym zwracamy się z prośbą” i tak dalej „o przyznanie adopcji dziecka płci męskiej urodzonego dnia szesnastego września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku w Genewie, w Szwajcarii, zgoda obojga rodziców w załączeniu... ” - Znajdź załączniki. Wyraźnie słyszała szelest przewracanych stron. - Pierwszy to oświadczenie o zrzeczeniu się praw rodzicielskich oraz zgoda na adopcję. „Ja, niżej podpisany, Steven A. Patterson, biologiczny ojciec dziecka płci męskiej, urodzonego w Genewie... ” - Camille? - zawołała Carol. - Przyjechał Al, żeby cię zabrać na łódź. - Już idę. Czy załączono drugą zgodę? - dodała do słuchawki. - Sprawdzam. - Kolejne przekładane kartki. - Mam. Oświadczenie o zrzeczeniu się praw rodzicielskich oraz zgoda na adopcję. „Ja, niżej podpisana, Cynthia Vaughn Ramsay, biologiczna matka dziecka płci męskiej... ” - Cynthia? - Lepiej już chodźmy. Mężczyzna o imieniu Al stanął obok Cam. Odłożyła słuchawkę, nie odzywając się już do Helen. Wyjście z portu było długie i niebezpieczne. Al wystawił głowę ze sterówki i prowadził łódź od jednego słupka sygnalizacyjnego do drugiego. Cam siedziała obok, słuchając piknięć sonaru i łagodnego rytmicznego chlupotania wody. Ostre krzyki mew pobrzmiewały blisko, ale w białej mgle niebyła w stanie dojrzeć ani ptaków, ani czegokolwiek innego. Jej twarz pokryła się delikatną mgiełką, która smakowała jak sól, jak łzy. Gdy wypłynęli z portu na pełne morze, wzeszło słońce i przeświecało przytępionym blaskiem przez białe opary. Mgła przypominała ekran ciekłokrystaliczny, na którym wyświetlały się obrazy kłębiące się w głowie Cam. Widziała portret Cynthii nad kominkiem i zdjęcie Treya nad kanapą - nie brata i siostry, jak myślała, ale matki i syna. Widziała fotografię Steve’a Pattersona w kurtce futbolowej. Wyobraziła sobie wspólne zdjęcie Steve’a i Cynthii, nastoletnich kochanków, pełnych miłości, ale i trosk. Potem pojawił jej się przed oczami plakat z kampanii wyborczej Ramsaya, przedstawiający Asha, Margo i Treya. Dwa szczęśliwe pokolenia zamiast trzech. A więc to dlatego runął w gruzy doskonały plan małżeństwa Douga i Cynthii. Dlatego Doug nie ożenił się przez następne trzynaście lat, a Cynthia zaczęła brać narkotyki i pewnej zimnej nocy owinęła swój samochód wokół słupa telefonicznego. Zakochała się w niewłaściwym mężczyźnie, a potem popełniła kolejny błąd, zachodząc w ciążę. Ramsayowie obawiali się, że na jaw wyjdzie nie tyle fakt, że Trey był adoptowany, lecz że był nieślubnym synem Cynthii. A przecież to historia stara jak świat - rodzice wychowujący dziecko swojej córki jako ich własne. Ramsayowie chcieli jednak ukryć rodzinny dramat. Bardziej zależało im chyba na zachowaniu tajemnicy niż na odzyskaniu Treya. „To nie ja go okłamywałem przez trzynaście lat”, powiedział Steve Patterson. Ale oddał Treya. Podpisał papiery i odszedł, choć mógł zrobić to, co młodzi mężczyźni robili od niepamiętnych czasów - ożenić się z dziewczyną i dać z siebie wszystko. Albo zapłacić za aborcję. W każdym razie były inne możliwości. Cam otuliła się szczelniej płaszczem. To pytanie prowadziło do następnego. Dlaczego Doug nie ożenił się z Cynthią i nie wychował chłopca jako własnego syna? Za jednym zamachem miałby żonę, która była mu przeznaczona, i zyskałby dozgonną wdzięczność Ramsayów. Dzisiaj żywa Cynthia stałaby dumnie u jego boku, a zdjęcie Treya widniałoby na plakacie reklamującym kampanię wyborczą Douga. Al odwrócił się do Cam. Jego wargi poruszały się, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. - Co? - krzyknęła. - Powiedziałem - przytknął do ust dłoń ułożoną w trąbkę - że to już niedaleko. Kiwnął głową w stronę dziobu łodzi. Mgła podnosiła się ku niebu jak przejrzysta kurtyna. Nagle promień słońca przebił się przez nią i padł na małą wysepkę. Al zamknął przepustnicę, aż odgłos silnika przemienił się w gardłowe dudnienie. Podniósł do oczu lornetkę. - Oto ona - odezwał się. - Maristella Island. Gwiazda Morza. - Mogę popatrzeć? - zapytała Cam. Wręczył jej szkła. Podniosła je do oczu. Ujrzała głęboką przystań, zbitą ścianę zieleni i przykrytą śniegiem łąkę dochodzącą do skalistego cypla, gdzie stał walący się dom, przyklejony do szczytu klifu. Nagle dostrzegła jakiś ruch. Dwie postaci poruszały się w jasnym świetle przy domu. Poprawiła widoczność, obraz się wyostrzył. Tętno jej podskoczyło. Jedna z osób była wysoka i miała ciemne włosy, druga była niższa i szczuplejsza, z długimi blond włosami powiewającymi na wietrze. Pracowali razem, rozbierając przybudówkę przechylającą się na ścianę domu. Patterson wyłamywał łomem deski, a Trey podnosił je i składał na kupkę. Po chwili Patterson odłożył łom i zawołał Treya. Kiedy chłopiec podbiegł, ojciec potargał mu czuprynę i podniósł kaptur. Trey odszedł, a gdy Steve wyszczerzył zęby i patrzył na syna, wiatr rozwiał mu włosy. Nagle Steve zamarł. Odwrócił się szybko i zaczął obserwować ocean. Powiedział coś do Treya, powtórzył to jeszcze raz ostrzej, Trey upuścił trzymaną w rękach deskę i wbiegł do środka. Cam straciła ich z oczu za lasem, gdy Al, kierując się do przystani, przepływał wzdłuż skalistej plaży, a potem obok zatoczki. Do pomostu przycumowana była jeszcze jedna łódź, ale Cam nawet nie myślała, żeby zapisać jej numer identyfikacyjny, wymalowany na burcie. Steve Patterson schodził ścieżką na ich spotkanie. Al wyłączył silnik i gdy przybijał bokiem do pomostu, zapadła cisza. Patterson złapał cumę i zawiązał wokół kołka. - Dzień dobry - powiedział. - Co was tu sprowadza w taką pogodę? Al wskazał kciukiem na Cam. - Ta pani chciała się z panem zobaczyć. Patterson zwrócił się do niej i widziała, jak jego spojrzenie robi się chmurne. Dostrzegła cień podejrzenia i strach, kim może być i co może zrobić. Ale ujrzała też jego determinację, żeby się oprzeć, walczyć, jeśli trzeba. Tak, pomyślała, oddał Treya trzynaście lat temu, ale teraz zawzięcie żąda zwrotu. - Czy ja panią znam? - zapytał. - Nie. - Słowo zabrzmiało jak skrzypnięcie, odchrząknęła więc, by móc dalej mówić. - Nie. Obawiam się, że się pomyliłam. To nie tutaj chciałam przyjechać. Al odwrócił się do niej. - Ale mówiła pani Mariste... - To mój błąd - odrzekła i spojrzała na Pattersona, który stał zdenerwowany na końcu pomostu. - Bardzo przepraszam, że pana trudziłam. Patrzył na nią przez chwilę, schylił się i odwiązał linę. Al skierował łódź na zachód i otworzył przepustnicę. Gdy nabierali prędkości, wiatr wysunął włosy Cam spod kołnierza i sprawił, że powiewały jak sztandar. Gdzieś w oddali zawyła żałobnie syrena przeciwmgielna. Nie mogła już patrzeć przed siebie. Odwróciła się i spojrzała do tyłu. Wciąż stał na końcu pomostu i patrzył na nią. W końcu zakryła go opadająca mgła. O piątej po południu siedziała w samolocie do Filadelfii. Z telefonu umieszczonego przy fotelu po raz kolejny zadzwoniła do pokoju Douga w hotelu „Hay-Adams”. Tym razem w końcu ktoś się odezwał. Ale był to jakiś nieznajomy, w tle słyszała głosy innych mężczyzn. - Czy jest Doug? - Tak, a kto prosi? - Żona. W oddali słychać było śmiech, wreszcie Doug podniósł słuchawkę. - Campbell? Gdzie jesteś? - W drodze do domu. Co się u ciebie dzieje? - Świętujemy. Jest tu Webb, oczywiście, przyjechał też Nathan i paru świetnych chłopaków z komitetu narodowego. Nie mogę się doczekać, kiedy ich poznasz. - A co świętujecie? - Po pierwsze i przede wszystkim, upadła dziś reforma systemu finansowania kampanii wyborczych. - Zaśmiał się, gdy za nim rozległy się ochrypłe wiwaty. - Och? - I mamy wspaniałe wieści, kochanie! Meredith Winters zgodziła się pracować przy kampanii. Cam odezwała się dopiero po chwili. - To wspaniale. Ale czy o czymś nie zapomniałeś? Obiecałeś że będziemy mogli porozmawiać...? - Pewnie, oczywiście. Nic się bez ciebie nie stanie, Campbell. Jesteśmy w stu procentach razem. - Ekstra - powiedziała słabo. - Hej, co się dzieje? Czy tamten ślad wypalił? - Hmm? - Gapiła się bezmyślnie na tył siedzenia przed sobą. - Och, nie - odezwała się wreszcie. - Nie, ani trochę mi się nie poszczęściło. 13 Opowiedz mi o swojej żonie. Doug przeniósł spojrzenie z własnego odbicia w lustrze na odbicie Meredith, a potem na krawca, który zabierał swoją taśmę i kredę. Dla niego skończył się wreszcie długi poranek, a dla niej poważny problem, ale osiągnęli zadowalający oboje rezultat - Doug Alexander, nie tylko nowy głos ludu, ale także całkiem nowy człowiek. Był teraz szczęśliwym właścicielem kilku nowiutkich garniturów, po mistrzowsku skrojonych i wywatowanych, żeby wyprostować i poszerzyć jego spadziste ramiona, miał świeżo ostrzyżone i wysuszone włosy, a wkrótce, jeśli tylko poćwiczy, będzie rozluźnionym mówcą z leciutkim południowym akcentem. To ostatnie było najtrudniejsze do osiągnięcia. - O, Boże - wymamrotał po wysłuchaniu taśmy z własnym, elektronicznie zmienionym głosem. - Nadałaś mi południowy akcent. - Tylko trochę. I wyłącznie dlatego, że osiemdziesiąt procent twojego stanu - obszar na południe od Chesapeake i Delaware Canal - jest z punktu widzenia demografii tak samo południowy jak nadbrzeżna część Wirginii. - Oczywiście, ale z tego punktu widzenia ziemie na północ od kanału przypominają Nowy Jork. A tak się składa, że pochodzę z północy. Podobnie, jeśli mogę dodać, jak większość naszej populacji. - Masz oczywiście rację, ale powiedz mi, gdzie, twoim zdaniem, spotkasz się z największą niechęcią? - Na południe od kanału - przyznał z westchnieniem, sięgnął po kasety z nauką akcentu i schował je do teczki. - Pewnie - odpowiedział Doug na pytanie Meredith, gdy krawiec w końcu wyszedł ze służalczym ukłonem. - Co chcesz wiedzieć o Cam? - Słyszałam, że jej rodzice umarli, kiedy była zupełnie mała? - To prawda. - Obrócił się bokiem, żeby ocenić swój nowy profil w lustrze. - Pojechali na Filipiny jako misjonarze, kiedy była dzieckiem. Babcia miała ją wziąć do siebie na ten rok. Ale w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku wybuchło powstanie muzułmańskie i zmasakrowano jakąś setkę obcokrajowców, w tym jej rodziców. - To straszne - powiedziała Meredith z szeroko otwartymi oczami. - Ale jakimi byli misjonarzami? - Hmm? - spojrzał na nią. - Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. Szybko podniosła rękę. - Jedna rada. Nigdy nie używaj wyrażenia: „Szczerze mówiąc”. To sugeruje, że wszystko, co wcześniej mówiłeś, szczere nie było. Odszedł od lustra z samokrytycznym chichotem. - Rozumiem, o co ci chodzi. - Jak się nazywała jej babka? - Chwileczkę. - Zdjął nową marynarkę i powiesił ją obok pozostałych na wieszaku. - Chyba Smith. Tak, na pewno. To matka jej ojca. - Kiedy umarła? - Kiedy Cam miała siedemnaście lub osiemnaście lat. Co ciekawe - włożył marynarkę, w której przyszedł - Cam nigdy nie chodziła do szkoły. Babcia uczyła ją w domu. Musiała się mocno postarać, aby przyjęli ją do college’u bez świadectwa ze szkoły średniej. - A jak zapłaciła za studia? - Po babci odziedziczyła niewielki spadek, a cała reszta to pożyczki, stypendia i dochody z pracy. To naprawdę jak historia Horatio Algera, prawda? Osierocona dziewczyna samotnie walczy, żeby sobie poradzić w życiu. - Rzeczywiście - zgodziła się Meredith. Drzwi sali konferencyjnej otworzyły się. Spojrzała z irytacją na starszego mężczyznę, który przez nie wszedł. Richard Portwell, założyciel firmy, choć w zasadzie przeszedł na emeryturę, wciąż nominalnie był jej szefem. - Cześć, Meredith - powiedział ze swoją ulubioną profesorską manierą, która stanowiła jego ulubiony sposób wypowiedzi. Miał na sobie znoszone ubranie z tweedu, w ręku trzymał niezapaloną fajkę. - Pomyślałem, że wpadnę i przywitam się z naszym najnowszym kandydatem. Meredith zamknęła usta. - Richard Portwell, Doug Alexander. - Miło mi pana poznać - powiedział Doug, wyciągając dłoń i szczerząc zęby. Próbowała dać mu znak, żeby się nie wysilał. Portwell wciąż posiadał znaczącą większość udziałów w firmie, ale nieprzypadkowo nie miał ważnego kandydata od tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku, to jest, odkąd przyszedł mu do głowy ostatni oryginalny pomysł. Jego jedyną funkcją wydawało się publicznie wyrażanie zaniepokojenia etyką współczesnych wyborów, podczas gdy prywatnie ściągał lwią część zysków, jakie na tym zarabiali. - Słyszałem o panu dużo dobrego - rzekł Portwell, wymachując fajką. - Dużo dobrego. - Tak, i jest także w dobrych rękach, Richardzie - stwierdziła uszczypliwie. - Ona jest najlepsza, wiesz? - powiedział do Douga, machając fajką w jej kierunku. - Wiem. - W zasadzie Doug właśnie wychodził, Richardzie. Spotyka się na lunchu z senatorem Ramsayem. - Z Ashem? Och, przekaż mu ode mnie pozdrowienia. - Przekażę. - Miło było poznać... Portwell zawahał się i Meredith przyszły do głowy dwie przerażające myśli - jedna, że zapomniał nazwiska Douga i druga, że chciał powiedzieć: „Mój dobry człowieku”. - ... Życzę ci dobrej walki - powiedział zamiast tego. - Do boju, drodzy przyjaciele! No nie? Meredith oniemiała. To jeszcze gorsze niż się obawiała. - Na czym stanęliśmy? - zapytała, gdy Portwell w końcu wyszedł. - A tak, Campbell. Powiedz mi, czy myślicie o dzieciach? Doug cofnął się i zaśmiał. - Pobraliśmy się dopiero miesiąc temu. To trochę za wcześnie, żeby rozmawiać o dzieciach, nie sądzisz? Meredith chrząknęła z aprobatą idąc przez pokój w stronę telefonu. - Niektórzy myślą, że trochę za wcześnie zabierasz się za politykę na skalę ogólnokrajową - powiedziała, wybierając numer wewnętrzny. -1 twoje zadanie polega na zrobieniu wszystkiego, aby zmienili zdanie... Halo, Webb? Jeśli skończyłeś z budżetem, to my tutaj też jesteśmy wolni. Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do Douga, w samą porę, aby zobaczyć błysk zrozumienia w jego oczach. Webb Black przyszedł dokładnie o czasie, żeby zabrać Douga na lunch. Jego punktualność była jedną z rzeczy, która martwiła Meredith. Miał sztywny mały rozumek i bierny, nieśmiały sposób bycia, podczas gdy ona potrzebowała u szefa kampanii kreatywnego myślenia i zdecydowanej osobowości. Fakt, że znał wszystkie grube ryby w Delaware, nie miał dla niej znaczenia; kontakty się nie liczą, jeśli nie potrafi się ich wykorzystać. Wiedziała, że to Norman Finn polecił Blacka do tej pracy i zdawała sobie sprawę, dlaczego - bo można go było kontrolować. Ale teraz to ona sterowała kampanią i Black jej w ogóle nie odpowiadał. - Cieszę się, że tym razem udało ci się przyjechać z Dougiem, Webb - rzekła prowadząc ich obu do windy. - Wiem, że nasi specjaliści od finansów bardzo chcieli cię poznać. - Tak naprawdę niewiele dla mnie mieli - wymamrotał. - Więc ja wkrótce z tobą porozmawiam. - Drzwi windy otworzyły się. Meredith popchnęła ich do środka. - Miłego lunchu, panowie. Och, Doug - dodała z ręką na framudze - niech twoje biuro przefaksuje mi dane o Campbell, dobrze? Dzisiaj. Musimy napisać jej oficjalny życiorys. - Nie ma sprawy - krzyknął, gdy drzwi się zamknęły. Biuro Portwell & Associates zajmowało czwarte i piąte piętro budynku. Urządzono je jak ekskluzywny klub tylko dla mężczyzn - bo polityka to przecież męska sprawa - orientalne dywany i skóry, nawilżacze, a nawet mosiężna spluwaczka, od której Meredith trzymała się z daleka. Któregoś dnia, kiedy to będzie należało do niej - a miała nadzieję, że wszystko stanie się to już wkrótce - każe wszystko wyrzucić i przerobić. Żadnego mahoniu i boazerii. Biuro powinno wyglądać nowocześnie, jak wnętrze statku kosmicznego lub kopuły biologicznej. W gabinecie czekała na nią asystentka Macy z kasetą wideo w ręku. - Lunch? - zapytała Meredith, przechodząc obok. - Już jedzie. Salka projekcyjna była jednym z najmniejszych pomieszczeń konferencyjnych w firmie. Znajdowało się tam kilka krzeseł ustawionych przy stole naprzeciw ściany ze sprzętem elektronicznym i monitorami telewizyjnymi. Meredith zamknęła drzwi, zrzuciła buty i z rozkoszą zanurzyła stopy w grubym dywanie. Zaczynało się to stawać jej ulubionym sposobem na lunch - samotna godzina z kanapką w ręku i z nogami opartymi na stole. Włożyła kasetę, zapaliła światło i usiadła, patrząc, jak twarz Phila Sutherlanda wypełnia ekran w pierwszej z nieobrobionych jeszcze reklamówek telewizyjnych. Pojawiał się we wszystkich ujęciach każdego z trzydziesto - lub sześć- dziesięciosekundowego spotu, które razem nakręcili. Nie było to standardowe postępowanie, ale taką taktykę przyjęła Meredith - Sutherland stanowił sam dla siebie najlepszą reklamę. Wyglądał świetnie - nie potrzebował specjalnych poduszek na ramiona - i brzmiał też świetnie, mimo że nie chciał odbyć szkolenia pod okiem jej nauczyciela od akcentów. Meredith nie usiłowała go przekonywać jego głos znano zbyt dobrze, żeby go teraz zmieniać. Ale Doug Alexander był towarem nieznanym i bez względu na liczbę punktów, jakie tracił z tego powodu, dużo zyskiwał na elastyczności. Coraz bardziej przekonywała się, że to dzięki Alexandrawi jej reputacja w tym roku wzrośnie. Usłyszała pukanie do drzwi. Lunch, w końcu. - Proszę! Ubrany w białą marynarkę kelner wszedł tyłem do pokoju, ciągnąc wózek obiadowy. Nacisnęła guzik z napisem „Pauza” i opuściła nogi na podłogę. - O co chodzi? - zapytała, gdyż spodziewała się jedynie dostawcy z za-tłuszczoną papierową torbą. - Lunch dla senority Meredith Winters? - powiedział kelner z akcentem, który zmienił Winters w Wiiinters. - Tak...? - Oraz dla senora Breta Sutherlanda - dodał, odwracając się z uśmiechem. - Ty błaźnie. - Odchyliła się do tyłu z uśmieszkiem, który wciąż miała na ustach, gdy Bret pochylił się, żeby ją pocałować. - Chyba jesteśmy obserwowani - wymamrotał. Sutherland wskazywał na nich palcem z ekranu. Meredith przesunęła swoje krzesło i ustawiła obok niego wózek zjedzeniem. Znalazła butelkę francuskiego wina, wazon łososiowych róż i dwie kanapki z tuńczykiem. - Jesteś spłukany, prawda? - stwierdziła sucho. Ustawił swoje krzesło naprzeciwko niej. - Oszczędzam to, co dobre, na dzień, w którym się w końcu poddasz. - Mam nadzieję, że nie w lodówce. Wszystko by się zepsuło i zasmrodziło ci dom. - Ha. Jesteś bliższa prawdy niż ci się zdaje. - Przestań, Bret. Ale nawet mówiąc to, zdawała sobie sprawę, że nie przestanie. Odkąd go odrzuciła kto wie, może jako pierwsza - zaczął ją obsesyjnie śledzić. Wpadał na każde spotkanie, w którym miała uczestniczyć; wynajdował preteksty, żeby dostarczać Meredith różne rzeczy, nawet przysyłał jej kwiaty - aż się bała myśleć, z czyich pieniędzy to opłacał. Zrobiła wszystko, żeby go zniechęcić - miażdżące spojrzenia, rzucanie słuchawką, groźby, że powie jego ojcu - ale wszystko zdawało się go jeszcze bardziej podniecać. Otworzył wino i napełnił kieliszki. - Za zwycięstwo - powiedział, wznosząc toast. - Jedyne zwycięstwo, za które piję, to zwycięstwo Phila Sutherlanda. - Skrzywiła się sama, że tak niezręcznie to zabrzmiało i szybko upiła łyk wina. - Ale skoro już tutaj jesteś nacisnęła przycisk z napisem „Odtwarzanie” - mógłbyś rzucić okiem. Taśma zaczęła się przewijać, a Bret posłusznie odwrócił się, żeby oglądać film. Nawet gdy siedział tak spokojnie, czuła, jak ją do siebie przyciąga. Zdawała sobie sprawę, że to fenomen zakazanego owocu. Nie, torebki koki. A nawet więcej. Byłby jak heroina w jej żyłach. Kilka zastrzyków z Breta i zanim by się zorientowała, leżałaby porzucona i w nędzy w jakieś ciemnej uliczce. Na ekranie pojawiła się kolejna trzydziestosekundowa reklamówka. Ta zawierała atak na sprzeciw jego oponenta wobec wydatków na zbrojenia, z subtelną aluzją że kontrkandydat nie służył w wojsku. Meredith zanotowała aprobującą uwagę. Następne słowa, jakie Sutherland wymówił, to: „... zagrożenie bezpieczeństwa narodowego”. - Cholera - syknęła i zatrzymała taśmę. - Co? - Bret spojrzał na nią przez ramię. Przesunęła z roztargnieniem ręką po włosach. - Nasz przeciwnik w Delaware, wiesz, Hadley Hayes bez ustanku powtarza tę samą śpiewkę: „To zagraża bezpieczeństwu narodowemu”. Planowaliśmy wykorzystać to przeciwko niemu. Oparliśmy całą naszą kampanię negatywną na tym pomyśle, chcieliśmy pokazać, jakim jest skostniałym weteranem. I oto Phil Sutherland powtarza ten sam refren. Wypiła łyk wina i gryzmoliła przez chwilę w swoim notatniku, zastanawiając się, jak zgrać atak Sutherlanda na przeciwnika z atakiem Alexandra na jego oponenta. - Chwileczkę - odezwał się Bret. Zirytowana machnęła ręką i pisała dalej. - Posłuchaj - powtórzył napiętym głosem. - On nie powtarza tej samej melodii. - Nie chciałam... Skoczył na równe nogi i zaczął przemierzać pokój. - To nie są frazesy. Nie kupił go też przemysł zbrojeniowy. On tak naprawdę uważa. Do diabła, on to naprawdę przeżył. Odchyliła się na krześle i popatrzyła na niego. Nigdy nie przestanie jej zadziwiać niezachwiane uwielbienie Breta dla ojca. Było dla niej niepojęte, jak mógł dorastać, patrząc na wszystkie intrygi i machinacje Sutherlanda, i pozostać tak czystym. Ona utraciła niewinność już po roku pracy dla polityków, a Bret był całkowicie nietknięty. Dla niego nie istniała szarość, tylko czerń i biel, a jego ojciec zawsze stał po białej stronie. Boże, myślała Meredith patrząc na niego, czego by nie oddała za godzinę naiwności Breta. - Wiesz, masz rację. - Wyprostowała się i przekreśliła notatki. - Nie zmienimy ani słowa. Uśmiechnął się i schylił, żeby ją znów pocałować. - Czekaj - powiedziała, odpychając go. - Muszę skończyć z tymi filmami i zwrócić je do montażu przed trzecią. Zachwiał się, przyciskając dłonie do serca jak ranny człowiek w burlesce. Upadł na kolana i czołgał się do jej stóp. - Czy zjesz ze mną kolację? Proszę, łaskawa Meredith! - Dobrze, dobrze! Odprowadziła go do windy i wróciła do biura. Co ty sobie wyobrażasz, krzyczała w myślach na samą siebie. Nie było takiej restauracji w mieście, w której mogliby zjeść, nie będąc rozpoznani. A to oznaczało kolację w jej domu. Co z kolei prawie na pewno skończyłoby się deserem w łóżku. Równie dobrze mogła już teraz znaleźć jakiś ciemny zaułek i otworzyć sobie żyły. Zadzwonił telefon i Marcy zawołała: - Pan Pfeiffer na jedynce. - Gary Pfeiffer? - Momentalnie zapomniała o Brecie. - Przełącz go. Zanim podniosła słuchawkę, podbiegła do komputera i otworzyła plik zawierający życiorys Pfeiffera. - Gary, jak się masz? - wymruczała. Jej oczy odnalazły na ekranie hasło Małżonek. - A jak się miewa Eileen? Nie widziałam was od wieków. - U nas wszystko dobrze. Dużo pracy. Zapewne tak jak u ciebie. Głos Pfeiffera brzmiał jak płynne srebro. To właśnie słowo przychodziło jej do głowy, ilekroć o nim myślała. Srebro. Miał ładne, siwiejące na skroniach włosy i srebrnoszare oczy, a nawet srebrnego mercedesa. Ale najbardziej przypominał jej srebro pieniądza. Reprezentował bowiem ALJA - Stowarzyszenie Amerykańskich Prawników, które ofiarowało miliony na kampanie wyborcze. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku ALJA dało samemu prezydentowi dwa i pół miliona dolarów, czyli więcej niż emeryci, lekarze, nauczyciele, urzędnicy państwowi oraz pracownicy mediów i przemysłu rozrywkowego razem wzięci. Włącznie z Geffenem i Spielbergiem. Nic dziwnego, że ludzie nazywali ALJA trzecią partią polityczną Ameryki. - Szykują się całkiem ciekawe wybory, prawda? - stwierdził Pfeiffer. Odkąd Phil Sutherland ogłosił, że staje do wyborów do Senatu, oczekiwała z nadzieją tego telefonu. - Nie wiem, jak inni - zaczęła - ale nasza firma ma kilku całkiem poważnych kandydatów. - Słyszałem. W tej sprawie zresztą dzwonię. Dowiedziałem się, że sama masz nowego czarnego konia z Delaware. Alexander, prawda? Światełko w jej oczach zgasło. Liczyła, że Doug pozostanie anonimowy, aż nadejdzie odpowiedni moment, żeby zgłosił swoją kandydaturę. - Skąd o tym wiesz? - Meredith, mam pięćdziesiąt sześć tysięcy członków. Jeden lub dwóch, jak sobie łatwo możesz obliczyć, musi pochodzić z Wilmington. Udobruchało ją to - w końcu przeciek godził w interesy Douga, nie jej. Poza tym złagodniała na myśl o pięćdziesięciu sześciu tysiącach pomnożonych przez dwa tysiące dolarów, najwyższej kwocie, jaką może wnieść indywidualny ofiarodawca. Sto dwadzieścia milionów! Kręciło się jej w głowie od takich liczb. A najbardziej niesamowity był fakt, że Pfeiffer, gdyby tylko się postarał, sam mógłby dostarczyć większą część. Żaden związek zawodowy nie miał takiej władzy. - Delaware to dla ciebie niewielki kąsek, prawda, Gary? Musisz się przyglądać jeszcze czterystu trzydziestu czterem innym kampaniom do Izby Reprezentantów. Nie wspominając oczywiście o trzydziestu kilku do Senatu. - Już ty się o mnie nie martw. Przypatruję się każdej z nich. Ale ten twój Alexander mnie interesuje. Kilku naszych członków być może chciałoby go wesprzeć. Jej tętno przyspieszyło. - Czy słyszę tam jakieś, jeśli”? - Cóż, oczywiście, życzylibyśmy sobie, żeby się sprzeciwił najnowszej próbie zreformowania ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej. Masowała sobie czoło. Perspektywa kolacji z Bretem musiała ją otumanić, bo nic nie rozumiała. - Ale projekt będzie głosowany już w tej kadencji. Zanim Alexander zostanie zaprzysiężony, albo będzie prawem, albo przepadnie. - Nam chodzi o to, żeby przepadł. A jednym z ludzi, którzy mogliby nam w tym pomóc, jest Ash Ramsay. - Och - powiedziała, gdy zaświtała jej pewna myśl. - Myślisz, że Doug ma aż taki wpływ na Ramsaya? - Nie wiem. Ale opłacałoby mu się mieć. - Nie jestem nawet pewna, co Doug myśli w tej kwestii - zastrzegła się, przewracając notatki. - Kampania dopiero się zaczyna, on jest bardzo młody. Ma jeszcze dużo czasu, żeby zająć przemyślane stanowisko. Gdy już rozważy wszystkie za i przeciw. W końcu to znalazła. Doug popierał projekt reformy ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej. Powinna była wiedzieć. Uważał, że ustawodawstwo dotyczące odpowiedzialności za produkt paraliżowało producentów amerykańskich i stawiało w gorszej pozycji wobec ich zagranicznych konkurentów. - A o jak dużym „za” rozmawiamy? - zapytała. Zaśmiał się leciutko po drugiej stronie linii. - Hmm. Myślę, że pięćset tysięcy brzmi nieźle. Pięćset tysięcy! To jedna trzecia sumy, jaką chcieli zebrać na kampanię. Ale żeby te pieniądze dostać, należałoby nie tylko przekonać Douga, żeby zmienił zdanie, ale także przekonać Ramsaya, który już raz głosował za reformą. Wydawało się jej jednak, że Ramsay jeszcze nie zdecydował, jak będzie głosował. - Nie wiem, Gary. Skoro masz tyle pieniędzy do wydania, zastanawiam się, dlaczego nie wydać ich na ludzi, którzy naprawdę nad projektem głosują. Na przykład na samego Ramsaya. - To byłoby dość oczywiste, nie sądzisz? - zachichotał. - Za parę dni „Wall Street Journal” wydrukowałby materiał z tabelką wyszczególniającą sumy, jakie otrzymał każdy członek Kongresu, żeby przegłosować ten projekt. - Ach. Za to nikt nie dotrze do Douga. - Naprawdę wolno dziś myślała. - Jesteś bardzo sprytny, Gary. - Muszę być, Meredith - odrzekł lekko. - Albo ludzie tacy jak ty będą rządzić tym miastem. Po odłożeniu słuchawki Meredith opadła na krzesło i zadumała się. Gdyby potrafiła trochę inaczej ująć problem, Doug mógłby uznać, że reforma prawa o odpowiedzialności deliktowej sprzyja wielkim korporacjom, a godzi w robotników i w takim wypadku z radością by się jej sprzeciwił. Szczególnie wobec gratyfikacji w wysokości pół miliona dolarów. - Właśnie przyszedł do ciebie faks - powiedziała Marcy, wchodząc do biura z grubym naręczem papierów. - Materiały na temat niejakiej Campbell Smith. Meredith wyciągnęła po nie rękę. To osobiste dane, jakie obiecał jej Doug. - Możesz tu przysłać Billa Schectera? Schecter pojawił się w drzwiach pięć minut później i czekał, aż Meredith skończy dyktować notatki. Był pięćdziesięcioletnim mężczyzną o wyglądzie dobrze odżywionego opiekuna skautów. Spędził większość życia w komórce rekrutacji FBI, sprawdzając kandydatów do pracy w sądownictwie i Gabinecie. Plotka głosiła, że to Schecter odnalazł Anitę Hill podczas przesłuchań Clarenca Thomasa, mówiło się też, że to on odkrył nianię i lokaja Zoe Baird. Przeszedł na emeryturę po dwudziestu latach pracy i teraz był zatrudniony w Portwell & Associates. Miał tytuł dyrektora do spraw badań, ale jego obowiązki pokrywały się z tymi w Biurze - prześwietlał kandydatów, którymi zajmowała się firma, ich przeciwników, rodziny i współpracowników. - Mam dla ciebie nowe zlecenie. - Meredith wręczyła mu faks. - Potrzebuję wszystkiego na ten temat. W Pensylwanii, Michigan i wszędzie indziej. - Na jaki rachunek mam to zapisać? - Podziel pomiędzy kampanie Sutherlanda i Alexandra. - Kto to jest Alexander? - Nasz nowy bohater, Bill - powiedziała. - Spróbuj być na bieżąco. 14 Cam zaparkowała za „Holiday Inn” w centrum Wilmington i niepewnie wyszła z samochodu. Była siódma wieczór, a zrobiło się ciemno jak w nocy. Kilka dni temu w powietrzu unosił się obiecujący zapach wiosny, ale dziś padał zmrożony śnieg. Cukrowy śnieg, jak mawiała pani Smith, ostatni śnieg marcowy, który oznaczał początek zbiorów syropu klonowego. Staruszka spędziła na tym samym półtorahektarowym kawałku ziemi całe życie i wiedziała o farmie wszystko, łącznie z pogodą, jaka ma nadejść. Nawet pod koniec, gdy jej myśli zmętniały, a czas stracił ciągłość, wciąż była encyklopedią wiedzy o swoim gospodarstwie. Minęło już prawie dwanaście lat od jej śmierci, a Cam pamiętała wszystko, czego się od niej nauczyła. Mogła spojrzeć na słoik miodu i powiedzieć, czy ule stały blisko pól gryki czy koniczyny, albo na drzewa obciążone szyszkami i przewidzieć, że nadchodzi sroga zima. Pobyt u pani Smith był jakby przerywnikiem w jej życiu, czasem spokojnej izolacji, kiedy mogła złapać oddech i pomyśleć, co zrobić ze swoim życiem. Wspominała go jako dziewięć miesięcy ciężkiej pracy i prostych przyjemności, podczas których wszystko było dokładnie takie, jakie się wydawało. Natomiast dzisiaj nic takie nie było. Jej własna tożsamość to kłamstwo. Musiała tkać sieć nowych kłamstw tylko po to, żeby nie naruszyć poprzednich. Ale ostatnio nici były coraz cieńsze. Jeszcze trochę i wszystko się rozerwie. Czuła, że sieć się napręża, odkąd kazała Alowi zawrócić z Maristella Island. Gdy wróciła do pensjonatu „Przy Falochronie”, wybąkała jakieś wytłumaczenie na użytek Rubinów - dzwoniono do niej z centrali, okroili budżet, więc nie mieli już pieniędzy, żeby wydać książkę Beth, a lepiej, żeby Beth nie wiedziała, jak blisko publikacji była. Rubinowie poważnie kiwali głowami i współczuli. Też nie mogliby powiedzieć tego Beth. Mniej więcej to samo czuła następnego dnia, gdy komunikowała wiadomość Ramsayom. Patterson całkowicie zatarł za sobą ślady. Chociaż podążała jego tropem aż do Nowej Anglii, zniknął już w Portland. Było jej ogromnie przykro, ale nie mogła zrobić nic więcej. - Spodziewaliśmy się tego - powiedział senator. Margo zatkała cicho w rękaw swego kimona i Cam poczuła, jak ściska się jej gardło. Już stracili jedno dziecko, a teraz, przez nią, tracili drugie. Przez chwilę wahała się, balansując na cienkiej granicy między dobrem a złem, prawdą a fałszem. Przez chwilę była gotowa wyjawić im wszystko. Ale Doug przemówił pierwszy. - Co mówicie w szkole? I co z kolegami Treya? Margo spojrzała na niego oczami, które były zadziwiająco suche. - Że przenieśliśmy go do szkoły w Szwajcarii. Mój przyjaciel Liesl przysłał im list. Brzmi bardzo oficjalnie. Szwajcaria, pomyślała wtedy Cam. Miejsce urodzenia Treya. Nic nie powiedziała. Następnego dnia wstąpiła do lokalnego biura senatora i poprosiła o kopie dotyczących go wycinków prasowych, tłumacząc, że poszukuje pomysłu, jak skonstruować własny życiorys. Sekretarka wygrzebała odpowiednią teczkę i piętnaście minut później Cam znalazła to, czego szukała. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku, krótko po zaprzysiężeniu Ramsaya na pierwszą kadencję, lokalny tygodnik zamieścił artykuł o jego domu i rodzinie, razem ze zdjęciami Margo trzymającej w ramionach cudownie urodzone dziecko. Materiał wyjaśniał jej nieobecność podczas kampanii - z powodu ciąży o wysokim stopniu ryzyka znajdowała się w Genewie pod opieką specjalisty, znanego na całym świecie ginekologa - położnika nazwiskiem Liesl Dorfman, który, tak się składa, jest także dobrym znajomym rodziny. Bardzo dobrym znajomym, pomyślała Cam. Takim, który dostarcza Ramsayom alibi po dziś dzień. Cam weszła pod górę Market Street. W nocy, gdy już wszyscy potężni bankierzy i prawnicy wyruszyli do swoich domów na przedmieściach, Wilmington było całkiem innym miastem. Po zmroku stawało się bardziej poetyckie i rozluźnione, pełne zduszonego śmiechu i stukotu obcasów, z pijakami w bramach i gangami nastolatków zażywających narkotyki na rogach ulic. Tę część miasta zamknięto dla ruchu i zmieniono w pasaż dla pieszych. Tylko kilka restauracji serwowało tu porządne posiłki, i to jedynie do trzeciej po południu, a pozostałe sklepy zamykano na noc albo nawet likwidowano. Zatrzymała się pod latarnią i po raz kolejny spojrzała z powątpiewaniem na skrawek papieru w ręku. W wiadomości, jaką zostawił u Helen, Doug nie podał nazwy restauracji; przekazał tylko, żeby Cam spotkała się z nim pod tym adresem o ósmej. Nigdy wcześniej nie jedli w tej okolicy, ale ostatnio Doug wciąż ją zaskakiwał. Nerwowo poklepała swoją torebkę. Dziś wieczorem ona też miała dla niego niespodziankę. Przyglądała się bacznie tabliczkom z numerami domów i serce jej zamarło, gdy dotarła pod właściwy adres. Albo Doug coś źle podał, albo Helen źle zapisała, ponieważ to nie była restauracja, lecz opuszczony budynek z ciemnymi oknami, bez najmniejszego nawet śladu mówiącego o jego przeszłości. Opadły jej ręce. Odwróciła się, żeby powlec się do auta. - Cam, poczekaj! Doug biegł za nią. Ruszyła w jego stronę rozradowana. - Tak się cieszę, że zorientowałeś się w pomyłce - powiedziała. - Nie wiedziałam, jak się z tobą skontaktować, a nie chciałam, żebyś siedział w restauracji i na mnie czekał. - Pomyłka? Tu nie ma pomyłki. Patrzyła na niego zdezorientowana, gdy prowadził ją w kierunku opuszczonego budynku i otwierał drzwi. - Niespodzianka! Przestrzeń nagle zalało światło. Wokół nich zakotłowały się dziesiątki ludzi. Cam zamrugała i próbowała się wycofać, ale Doug obejmował ją ramieniem, ciągnąc do przodu. Spoglądała oszołomiona na tłum. Wszyscy rozradowani szczerzyli do niej zęby. - Udało ci się, Doug! - zawołał ktoś. - Naprawdę ją zaskoczyłeś! Cam znała ten głos. Odnalazła wzrokiem Maggie Heller, ubraną w spiczasty kapelusz. Dmuchała w papierową trąbkę, która rozwijała się niczym język jaszczurki. Obok Maggie stał Nathan Vance, a dalej Webb Black. - Doug, o co tu chodzi? wyszeptała. - Ona chce wiedzieć, co się tutaj dzieje! - krzyknął ze śmiechem, ściągając z niej płaszcz. - Jezu, Cam - odezwał się Nathan. - Nie mów mi, że trzydzieste urodziny działają na ciebie tak traumatycznie, że całkowicie wyparłaś je z pamięci. Trzydzieste urodziny, pomyślała, i przypomniała sobie datę. Trzynasty marca. Piątek, trzynastego, dla ścisłości. Doug uśmiechnął się i schylił, by ją pocałować. - Wszystkiego najlepszego, Campbell. Rozległy się oklaski, następnie Maggie Heller zaintonowała „Sto lat”. Pod koniec pojawiła się Gillian, ładniutka studentka, która pomagała na przyjęciu kilka tygodni wcześniej. Dziś wyglądała jak Alicja w Krainie Czarów, w niebieskim pulowerku i pasującej do niego aksamitnej opasce na głowie. Popychała tort udekorowany płonącymi świecami. - Pomyśl życzenie! - krzyknął ktoś. Doug odgarnął włosy Cam. Zamknęła oczy, pochyliła się i zdmuchnęła wszystkie trzydzieści świeczek. Znów podniosły się okrzyki i ktoś inny zawołał: - Świetnie! Teraz wiemy już na pewno, że Doug wygra! Uśmiech Cam zbladł. Tłum klaskał. Kiedy Maggie podeszła do tortu z nożem, Cam zaczęła się rozglądać wokół. Dobrze odgadła, że był to stary budynek, ale wcale nie opustoszały. Dwa schludne rzędy biurek prowadziły od drzwi do pomieszczenia na tyłach, stały tam też w kartonach szafki na dokumenty, a na blatach telefony w folii. - Co to za miejsce? - wyszeptała w końcu do Douga. Gillian pojawiła się przed nim z kawałkiem tortu i nieśmiałym uśmiechem. Podał talerz Cam i wyciągnął rękę po następny. - To druga część niespodzianki. Cam, stoisz w biurze wyborczym kampanii „Alexander do Kongresu”! Znowu rozległy się okrzyki i nagle Cam poczuła się, jakby to ona była Alicją, która wpadła do króliczej nory. - Wspaniała lokalizacja, prawda? Nathan to dla nas znalazł. Zadowolony z siebie Nathan podszedł do nich. - I mam też niespodziankę dla ciebie, Doug - powiedział. - Marge Kenneally zgodziła się dzisiaj. - Ekstra, stary! - zapiał Doug i przybili piątkę. - Dobra robota! - Kto to jest Marge Kenneally? - zapytała Cam. - Senator stanowy z Milford - odparł Nathan. - Zgodziła się wystartować w wyborach wstępnych przeciwko Dougowi. Cam spojrzała na Douga. - Cieszysz się, że ktoś stanie po przeciwnej stronie? Pokręcił głową w znany jej, cierpliwy i protekcjonalny sposób. Był to wstęp do wyjaśnień. - Ona to traktuje jako osobistą przysługę dla mnie. Jeśli nie ma przeciwnika, nie ma wyborów wstępnych. Muszę mieć przeciwko komu walczyć. - Dlaczego? - Ponieważ - odrzekł trochę mniej cierpliwie - indywidualni ofiarodawcy nie mogą dać więcej niż po tysiąc dolarów od głosowania. Jeśli nie stanę do wyborów wstępnych, dadzą mi więc tylko po tysiąc na głowę. Dzięki Marge podwyższymy to do dwóch tysięcy. - I nie zapominaj o darmowej reklamie - dodał Nathan. - Dostaniesz dziewięćdziesiąt pięć procent głosów w wyborach wstępnych, prasa nazwie to miażdżącym zwycięstwem i nawet nie wspomni, że Marge spełniała tylko swój obowiązek wobec partii. Doug pokiwał głową. - Musimy pamiętać, żeby jej za to podziękować. Przypomnij mi o tym po wyborach, dobrze, Nathan? - Oczywiście. Cam postawiła swój talerz na jednym z pustych biurek i dotknęła łokcia Douga. - Kochanie? Czy możemy chwilkę porozmawiać? - Teraz? - Proszę. Zaniepokojony kiwnął głową i poszedł za nią z talerzem w dłoni. - Przepraszam wszystkich! - krzyknął przez ramię. - Moja żona chce mi podziękować na osobności! Skuliła się, słysząc śmiech tłumu. Poszli do pokoju z tyłu. Doug zapalił lampę, oświetlając stół konferencyjny z tuzinem krzeseł stojących wokół, wciąż w plastikowych opakowaniach. Zamknęła drzwi. - O co chodzi? - zapytał Doug. - Musimy wrócić na nasze... - Nie powinieneś był tego robić. Spojrzenie mu złagodniało. Podszedł do żony i ujął jej twarz w dłonie. - Czemu nie? Zasługujesz na przyjęcie bardziej niż ktokolwiek inny. - Nie o to mi chodzi. - Wyszarpnęła głowę i cofnęła się. - Nie powinieneś był wynajmować tego budynku. Nie powinieneś był kupować tego całego wyposażenia. Nie powinieneś był angażować Margo Jak-jej-tam. Obiecałeś... Twarz mu stężała. - Dotrzymałem tej obietnicy. Powiedziałem, że niczego nie ogłoszę, i nie ogłosiłem. Ale coś trzeba robić cały czas. Nie możesz oczekiwać, że będę siedział bezczynnie... - Mogę! Jeśli naprawdę myślałeś to, co mówiłeś, że nie zgłosisz swojej kandydatury, jeśli ja nie będę chciała... - Nigdy tego nie mówiłem. Zamarła, krew odpłynęła jej z twarzy. - Boże, o co ci chodzi? - wyszeptał szorstko. - Inna żona byłaby zachwycona. Nie męczyłaby mnie przy każdej nadarzającej się okazji. Odwróciła się do niego, wzięła głęboki oddech, sięgnęła do torebki i wyciągnęła kopertę. - O to mi chodzi. Popatrzył na nią bezmyślnie, potem otworzył i wyciągnął zdjęcie. Była to kolorowa fotografia - jej nagiej, leżącej prowokacyjnie w pościeli z czarnej satyny. Przez jego twarz przebiegł cień zdumionego zachwycenia. - Niezłe - powiedział, zanim się opanował. - Ale... czy uważasz, że to było mądre? To znaczy, gdzie to zrobiłaś? Myślał, że to prezent dla niego. - Ann Arbor, Michigan - powiedziała twardo. - Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Przeniósł spojrzenie ze zdjęcia na nią. - Co powiedziałaś? - Doug, byłam spłukana. Potrzebowałam pieniędzy, żeby kupić książki i jedzenie. Ten facet ogłaszał się w gazecie studenckiej. Płacił pięćset dolarów, a dla mnie wtedy to była fortuna. Więc pozowałam dla niego. Zrobił ze dwanaście takich ujęć. - Gdzie...? - Osunął się na krzesło, plastykowe opakowanie zaszeleściło pod nim. - Co z nimi zrobił? - Nie wiem. Przypuszczam, że je sprzedał jednemu z tych pism. - Nigdy nie próbowałaś się dowiedzieć? - Chciałam o tym zapomnieć. I udało mi się, aż do teraz. Włożył zdjęcie z powrotem do koperty i pieczołowicie ją zakleił. - Doug, tak mi przykro. - Opadła na kolana obok jego krzesła. - Gdybym tylko wiedziała o twoich politycznych ambicjach, powiedziałabym ci o tym przed ślubem, przysięgam. Ale nigdy bym nie odgadła... nigdy nie wspominałeś... - Ty miałaś swoją tajemnicę, ja swoją. - Zaśmiał się nieszczerze. - Tyle że okazały się niedopasowane do siebie. Modelka porno i polityk to jak chora wersja „Gift of the Magi”. Ujęła jego dłonie. Spoczywały w jej rękach sztywno i bezwładnie. - Przykro mi. - Kto o tym wie? Nathan? - Nie, na Boga, nie. Nigdy nikomu nie mówiłam. - Jak ci zapłacił ten... fotograf? - Gotówką. - Podałaś mu swoje nazwisko? - Nieprawdziwe. Wstał nagle. - Więc co cię łączy z tym zdjęciem? Nic. - Doug! Przecież to ja na nim jestem. Każdy to może zobaczyć. Ty sam to dostrzegłeś. - Kto udowodni, że to ty? Świat jest pełen ludzi podobnych do siebie. Jeśli ktoś to ujawni, po prostu zaprzeczymy. - Odwrócił się i zaczął maszerować wzdłuż stołu. - Ale pewnie to nigdy nie wyjdzie na jaw. Może facet nigdy nie sprzedał tych zdjęć. A jakie jest prawdopodobieństwo, że jakiś nędzny fotograf z Michigan będzie śledził kampanię wyborczą do Kongresu w Delaware? - Jakie jest prawdopodobieństwo... - Cam popatrzyła na niego i otworzyła szeroko oczy. - Chcesz podjąć to ryzyko? I narazić mnie na coś takiego? - Hej, sama się na to naraziłaś. Spojrzała na niego. Na zewnątrz znów wybuchły okrzyki. Doug podszedł do drzwi. - Wyrzuć to - powiedział, wskazując kopertę leżącą na stole. - Ash! - wykrzyknął, zanim zatrzasnęły się za nim drzwi. - Dzięki za przybycie! Jechali do domu każde swoim samochodem, weszli po schodach i rozebrali się w milczeniu. Doug zgasił światło i położył się na plecach parę centymetrów od Cam. Poczekała kilka minut, zbliżyła się i przesunęła palcami po jego klatce piersiowej aż do szczęki. Mięśnie na karku i ramionach miał napięte. Nie uczynił najmniejszego ruchu w jej kierunku. Zdławiła łzy i przesunęła dłoń lekko w dół. Głaskała go łagodnie. Powoli rozluźniał mu się kark i sztywniały lędźwie, a kiedy w końcu usłyszała jego jęk, uniosła twarz do pocałunku. Ale on jej nie pocałował. Złapał jej twarz, pociągnął w dół i tam przytrzymał. Zrozumiała. Dziś wieczorem potaniała w jego oczach. Nigdy na nią nie spojrzy, nigdy jej nie dotknie z takim samym czołobitnym oddaniem. Wiedziała, że to cena, jaką być może będzie musiała zapłacić, ale nie zastanowiła się nad tym, że przyjdzie ją zapłacić bez względu na to, czy osiągnie to, co chciała. Potem zrozumiała coś jeszcze. Skończyły się wszystkie układy. Nie będzie się czuł w żaden sposób zobligowany, żeby cokolwiek z nią omawiać. Jej tajemnica wyzwoliła go i pozwoliła działać samodzielnie. Dziś wieczorem wytoczyła ze swego arsenału ostatnie działo, ale on je rozbroił i pozostawił ją z niczym. Nie mogła już podnieść żadnego merytorycznego sprzeciwu, przytoczyć żadnych politycznych analiz, żeby go otrzeźwić ani przymilić się na tyle, żeby zmienił zdanie. Osiągnął szybki, smutny orgazm i zsunął się z niej ze wzdrygnięciem. Nie było już nawet seksu. Kiedy w końcu zasnęła tej nocy, śniło jej się, że znajduje się pod wodą, płynąc wolno w ciemnym i wzburzonym morzu. Płynęła żabką, wyciągając ramiona aż do bólu, ale wokół niej roztaczały się ciemności. Nie wiedziała, dokąd płynie, czy posuwa się do przodu, ani nawet dlaczego tak bardzo się stara. Potem powoli, słabo błysnęło jakieś światło i zobaczyła w oddali majaczący niewyraźnie brzeg. Daleko, bardzo daleko. Brakowało jej tchu, otworzyła usta i płuca zalała fala zimnej, czarnej wody. Opuściła głowę i płynęła dalej ku światłu. Tonęła, lecz płynęła dalej. Doris Palumbo westchnęła ciężko, gdy zadzwonił telefon i dziecko zaczęło znowu płakać. Przez czterdzieści pięć minut spacerowała z nim na rękach, a teraz będzie musiała zacząć od początku. Wyciągnęła niemowlę z łóżeczka i przycisnęła do ramienia, sięgając drugą ręką po słuchawkę. - Słucham? - zawołała. - Czy mogę prosić Doris Palumbo? Masowała maleńkie plecy dziewczynki, aż jej płacz przerodził się w czkawkę. - Przy telefonie, słucham? - Pani Palumbo, nazywam się Helen Nagy. Pracuję dla kancelarii Jackson, Rieders & Clark w Filadelfii. Chłopcy oglądali na dole kreskówki. Doris milczała, nadsłuchując, czy wybuchnie między nimi wisząca w powietrzu sprzeczka. - Ale o co chodzi? - Rozumiem, że jest pani spokrewniona z Glorią Lipton? - Z Glorią? - Zaskoczona Doris przerwała masowanie plecków niemowlęcia. Aż zapiszczało w proteście. - No, cóż - rzekła, rozpoczynając masaż na nowo. - Jest jedną z moich najstarszych przyjaciółek. - Kłótnia na dole się wzmogła. Doris podeszła do szczytu schodów i krzyknęła: - Chłopcy, uciszcie się. Babcia rozmawia przez telefon. Znów połaskotała dziecko. - Ale o co chodzi? - zapytała. - Czy coś się stało Glorii? - Bardzo mi przykro, pani Palumbo. Gloria nie żyje. Cofając się, Doris znalazła się przy łóżku. Krawędź podcięła jej nogi i Doris usiadła tak niespodziewanie, że niemowlę umilkło. - Och - chwytała ciężko powietrze. - Ojej. Przepraszam. Przecież ona była taka młoda... Co się stało? Długo chorowała? - Przykro mi. Została zamordowana. - Och! - Zacisnęła ramiona w obronnym geście, aż dziecko wydało przeszywający pisk. - Ojej! Biedna mała Megan - zawołała i zaczęła ją kołysać. - Kto to zrobił? - zapytała. - Jak to się stało? - Prawdopodobnie przypadkowa uliczna zbrodnia. Policja nie ma żadnych śladów. - O Boże, nie mogę uwierzyć. Biedna Gloria. Jak na kogoś, kto przyszedł znikąd... - Na dole wybuchła awantura, więc Doris przykryła dłonią słuchawkę i krzyknęła: - Cisza! Usiłuję rozmawiać! - Pani Palumbo, dzwonię do pani, ponieważ chciałam zlokalizować jakichkolwiek krewnych Glorii albo przyjaciół, których powinno się powiadomić. Znalazłam pani nazwisko w jej notesie z adresami i zastanawiałam się, czy nie zna pani kogoś... - Gloria nie miała żadnej rodziny. Co do przyjaciół, cóż, byłyśmy zawsze we cztery Gloria, ja, Abby Zodtner i Joan Landis. Ale Abby straciłyśmy z oczu dziesięć czy piętnaście lat temu, a z Joan już nie utrzymuję kontaktu. Ojej, ale co to znaczy? Że nie ma kto pochować Glorii? Co się z nią stanie? - Gloria zostawiła swoje sprawy w jak najlepszym porządku - odrzekła Helen. - Już zapłaciła za swój pogrzeb. - Och, to cała ona. Była zawsze taka zorganizowana. - Czy ma pani adresy pani Zodtner i pani Landis? - To są ich nazwiska panieńskie. Zastanówmy się. Abby wyszła za faceta, który nazywał się Johnson. A mąż Joan miał takie śmieszne, angielskie nazwisko, Trueblue czy Trueblood, albo jakoś tak. Nie wiem, gdzie mieszkają, wysyłali go w różne części świata. Ale Abby mieszkała w Pensylwanii. Może koło Altoony? Jak mówiłam, to było dawno temu. - Dziękuję, pani Palumbo. - To ja dziękuję, że mnie pani powiadomiła. Doris odłożyła słuchawkę i siedziała przez chwilę oszołomiona. Zdała sobie sprawę, że dziecko jakimś cudem zasnęło na jej ramieniu. Podniosła się ostrożnie i odłożyła niemowlę do łóżeczka. Na dole Dylan i Joshua kłócili się o jedyną w pudełku kredkę. Byli kuzynami, ale spędzali ze sobą tyle czasu, że walczyli jak bracia. Doris zeszła z góry i chwyciła pięść Joshuy, zanim uderzył Dylana. - Wystarczy - powiedziała i rozdzieliła ich. - Czas na przekąskę. Chłopcy zasiedli przy kuchennym stole nad sokiem jabłkowym i batonikami. Doris patrzyła na nich. Oparła podbródek na rękach i wspominała. Minęło już tyle czasu... Od tamtej pory żyły osobno, ale wtedy, w latach sześćdziesiątych, były nierozłączne. Cztery sekretarki jak czterech muszkieterów, żartowała Abby. Abby to ta ładna, Joan ta miła, Gloria ta ambitna, a Doris najbardziej opiekuńcza z całej paczki. Choć tak naprawdę wszystkie były ładne, miłe i ambitne, kiedy jechały pełne nadziei do Waszyngtonu. Przybyły do miasta w czerwcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku. Wspólnie przebrnęły przez szkolenie i siedziały w jednym pokoju. To było prawdziwe błogosławieństwo w tajnej agencji, której nazwy nigdy nie wymieniano. Były do siebie bardzo podobne - cztery dziewczyny z czterech różnych wiejskich zakątków Stanów, świeżo po maturze, najlepsze uczennice w klasie. Z jasnym spojrzeniem, niezwykle fachowe, gotowe spełnić obowiązek wobec ojczyzny, choć miały i własne cele. W czasie gdy reszta kraju nosiła długie włosy, niebieskie dżinsy i protestowała przeciwko wojnie w Wietnamie, one wkładały pasy do pończoch, starannie się czesały i chodziły na randki z attache wojskowymi. Zawsze jednym okiem patrzyły w notatnik, a drugim szukały idealnego mężczyzny. Żadnej z nich się nie udało. Abby miała najlepsze widoki - w końcu spotykała się z kongresmanem - ale pewnego dnia znienacka spakowała się i wróciła do domu, żeby wyjść za mąż za sympatię z liceum. Joan poślubiła ogromnie wyrafinowanego Anglika, który, jak myślała, był głównym attache w ambasadzie, a okazał się młodszym urzędnikiem. Jeśli zaś chodzi o Doris, pewnego ranka, dostarczając wiadomość do Białego Domu, poznała stojącego na warcie żołnierza marines. W mundurze wyglądał jak spełnienie jej marzeń. Trzy tygodnie później uciekła z nim do Elkton. Gdy wyszedł z wojska, okazało się, że w ciuchach cywilnych wygląda mniej interesująco. Zresztą, po kilku latach, zrezygnował także z małżeństwa. W końcu Gloria, która nigdy nie wyszła za mąż. Mówiła, że nie spotkała nikogo, kto mógłby spełnić jej wymagania. Teraz, pomyślała smutno Doris, już nigdy nikogo nie spotka. Minęła szósta. Dziewczęta jeszcze nie przyjechały, żeby zabrać dzieci, więc Doris podgrzała dla chłopców puszkę spaghetti. O siódmej wykąpała całą trójkę i przebrała w piżamy, które trzymała w domu na takie okazje. O ósmej zadzwoniła Chrissie. Musiała zostać w pracy do późna, a poza tym jeden z kolegów z księgowości właśnie zaprosił ją na kolację, więc czy mama nie miałaby nic przeciwko przenocowaniu Dylana i Megan? Oczywiście, że Doris nie miała nic przeciwko temu. Sama świetnie wiedziała, że rozwódka z dwójką dzieci musi łapać każdą nadarzającą się okazję. Dawn zadzwoniła pięć minut później. Również pracowała do późna i była zbyt zmęczona, żeby jechać piętnaście kilometrów po Josha. Czy mama mogłaby przywieźć go do domu? Doris naciągnęła kombinezony śniegowe na piżamy i zapakowała dzieci do auta. Gdy ruszali, właśnie zaczynał padać śnieg. Doris zaczęła śpiewać piosenkę, którą chłopcy najbardziej lubili: „Zapytała muchę pchła w kominie/Co będziemy dziś robili, mój kuzynie?”. - Jeszcze raz, babciu - zawołał Joshua, kiedy skończyła. - Zaśpiewaj jeszcze raz! Zaczęła więc „Zapytała muchę pchła... ”, kiedy coś przyciągnęło jej uwagę. Spojrzała w tylne lusterko i zobaczyła mrugający niebieski reflektor. Jechała za szybko? Nie wydawało się jej. Ale na drodze nie było żadnego innego auta, więc musiało chodzić o nią. Z przodu po prawej stronie znajdowała się stacja diagnostyczna. Nie oznakowany samochód minął ją i zasygnalizował, by jechała za nim. Szyld wskazywał, że stacja jest nieczynna, ale bramę otworzono i Doris wjechała na jej teren. Czuła ulgę, że może bezpiecznie zaparkować. Wcześniej zatrzymano ją tylko raz w życiu, na ruchliwej autostradzie w czasie godzin szczytu. Tak się martwiła, że młody policjant zostanie zmieciony przez przejeżdżające auta, że prawie nie słyszała, co do niej mówił. To było lepsze miejsce. Kiedy policjant się zatrzymał, zaparkowała za nim. - Gdzie jesteśmy? - zapytał Dylan, siadając prosto. - To nie jest dom Josha. - Pan policjant chce ze mną porozmawiać - odparła Doris. Za nią Joshua odpiął pas i gramolił się między siedzeniami, żeby lepiej widzieć. - Czy on cię aresztuje, babciu? - Oczywiście, że nie, kochanie. Policjant wysiadł z auta i poprawił czapkę, zanim ruszył w stronę Doris. Opuściła okno. - Dobry wieczór. Czy coś się stało? - Proszę wyjść z samochodu, proszę pani. - Och. - Nie zdawała sobie sprawy, że powinna była to zrobić. Może chciał jej pokazać zepsute tylne światło. Zasunęła okno, żeby dzieci się nie przeziębiły, usiłując sobie przypomnieć, czy jej nalepka z przeglądu technicznego jest aktualna. - O co chodzi? - zapytała, wysiadając z auta. Jakiś przedmiot wyskoczył z ciemności i uderzył ją w twarz; powietrze wyrwało się z jej płuc w okrzyku zdziwienia. Otrzymała kolejny cios, mocniejszy; poczuła, jak miażdży kości i rozrywa żyły na twarzy. Padła na kolana. Następne uderzenie aż ją obróciło. Chwyciła kurczowo zderzak samochodu i spróbowała stanąć na równe nogi, ale napastnik wykręcił jej do tyłu rękę i rzucił na zamarzniętą ziemię. Z wnętrza auta dobiegał przytłumiony płacz. - Nie tutaj, proszę - wyjęczała, gdy rozwierał jej nogi. - Nie przy dzieciach! Przerwał protesty, przyciskając jej dłoń do gardła. - Leż spokojnie - wyszeptał miękko. - I bądź naprawdę cicho. Wokół niej z wolna zapadała noc. Jedynymi dźwiękami, jakie słyszała, były słabe krzyki wnucząt i bicie malutkich piąstek o szybę. To brzmi, myślała, gdy jej krew wsiąkała w piasek, jak skrzydła ciem, które obijają się o okno w pogoni za światłem. 15 Nic się nie zmieniło. Ta sama czteropasmowa autostrada w dolinie, ten sam numer zjazdu, ten sam szyld z napisem „Benzyna, art. spożywcze, parking”, zachęcający kierowców do zakupów. Reklama utrzymywała Johnson’s Sunoco na powierzchni. Tę lekcję Cam pojęła pewnego dnia, gdy miała osiem czy dziewięć lat i ani jeden samochód nie podjechał do dystrybutorów. Jej ojciec przez cały dzień wychodził na drogę, wyglądając aut, które nie nadjeżdżały. Tej nocy, po zmroku, wsiadł do swojej ciężarówki z Cam u boku. Ruszyli do następnego zjazdu dwadzieścia kilometrów na wschód i tam wjechali na autostradę międzystanową. Zwolnił, gdy zbliżali się do zjazdu, który prowadził między innymi do ich stacji. Na asfalcie widniały ślady hamowania - kończyły się tam, gdzie powinien stać ich drogowskaz. Zjechał na pobocze. Cam patrzyła przez okno, jak ojciec przygląda się roztrzaskanemu drogowskazowi, leżącemu na ziemi. Mógł zawiadomić służby drogowe, za tydzień lub dwa przysłaliby jakąś ekipę. Zamiast tego zapakował drogowskaz do ciężarówki i pojechali do domu. Cam stała z boku i przyglądała się, jak spawa i zbija go na nowo, przywracając mu właściwe kształty. Spała już, kiedy wpakował znak do auta i zawiózł na drogę. Następnego ranka obudziły ją znajome syki hydraulicznych hamulców ciężarówek, zwalniających i skręcających na ich stację. Teraz, dwadzieścia lat później, tylko ona zwalniała i skręcała w tę stronę. Było to jej trzecie podejście. Gdy ujrzała, że tym razem nikt nie zjeżdża za nią z autostrady, wjechała na stację i zatrzymała się przed dystrybutorem. W dolinie wiał zimny marcowy wiatr, który uderzył w nią, gdy wysiadła. Włożyła końcówkę pompy do zbiornika w aucie. Stała tak, a wiatr rozwiewał jej włosy. Wszystko wyglądało tak samo - biuro, bliźniacze drzwi do garażu, łazienki po obu stronach, damska na prawo, męska na lewo; przyczepa mieszkalna na wzgórzu z tyłu i zamazująca się wywieszka nad drzwiami, na której wciąż widniał napis „Johnson’s Sunoco, własność: Charles Johnson”. Tak jakby za chwilę miał wyjść Darryl, stanąć w niedbałej pozie i leniwie zapytać: „W czym mogę ci pomóc, laleczko?”. Tyle że Darryl został zwolniony trzynaście lat temu, a wszystkie dystrybutory były teraz samoobsługowe. Zawór odciął dopływ paliwa, bak był pełny. Czas wejść do środka. Pulchna młoda dziewczyna o jasnoblond włosach stała za ladą. Podniosła głowę i zaciągnęła się papierosem. Zza znajdujących się z tyłu drzwi dochodził szczęk narzędzi i dźwięki muzyki country z radia. Cam podeszła do półki z mapami samochodowymi, wyciągnęła jedną i udawała, że ją przegląda. Odór papierosów mieszał się z zapachem benzyny i smaru do kół; musiała oddychać przez usta, żeby powstrzymać nudności. Cam rzuciła okiem na dziewczynę za ladą. Kiedyś siadywała na tym samym stołku i odrabiała prace domowe, pilnując kasy po szkole. Darryl wydawał na zewnątrz gotówkę, ale karty kredytowe musiały trafiać do niej. Żołądek się jej zwijał, kiedy zbliżał się tym swoim leniwym, rozkołysanym krokiem i stawał obok, patrząc, jak uruchamia terminal do obsługi karty. Miał dwadzieścia lat, ona czternaście i pożerał ją wzrokiem. Zanim skończyła piętnaście, posiadł ją także fizycznie. Teraz za kontuarem siedziała wygodnie młoda kobieta i nie wydawała się pracować z takim zaangażowaniem jak kiedyś Cam. Wygląda na szczęśliwą, pomyślała Cam. Nie czuła się zakłopotana ani zmieszana, nic nie powodowało u niej łez frustracji, które Cam roniła tak często jako dziecko. Obróciła się na krześle. - W czym mogę pomóc? zawołała. Cam spojrzała na puste dystrybutory. - Momencik. - Podeszła i rozłożyła mapę na kontuarze. Kobieta oparła papieros o krawędź popielniczki i pochyliła się nad planem. - Dokąd chce pani jechać? Ich głowy zbliżyły się do siebie. Cam odezwała się łagodnie: - Charlene, to ja. Jej siostra uniosła powoli wzrok i wyjąkała: - O... mój... Boże... - Nie wymawiaj mojego imienia, proszę. Charlene otworzyła szeroko oczy. - Kto tam jest? - Cam kiwnęła podbródkiem w stronę drzwi. - Nikt. Tylko tata. Poczekaj chwilę. - Charlene zsunęła się ze stołka i przechyliła bokiem w stronę drzwi sklepowych. - Hej, tato - zawołała napiętym głosem. - Możesz tu przyjść na chwilę? Cam ponownie wyjrzała na dwór. Jej wynajęty nissan wciąż był jedynym autem na stacji. W drzwiach pojawił się mężczyzna z wyczekującym półuśmiechem, ciekaw, kto i po co chce go widzieć. Brzuch wylewał mu się znad poplamionych smarem roboczych spodni, ale wydawało się, że na twarzy nie ma już ani trochę ciała, gdyż fałdy skóry zwisały luźno pod podbródkiem. Jego uśmiech zbladł, gdy zobaczył prostującą się Cam. Nagle sprawił wrażenie człowieka, który zestarzał się ze zmartwienia. - Niech mnie... - odezwał się. - Cammy. Ależ wyrosłaś. - Nie wymawiaj jej imienia - syknęła Charlene. - W porządku. - Jak się masz? - zapytała Cam z nieśmiałym uśmiechem. - Dobrze, dobrze. Nie skarżę się. Hej, dziewczyny, może chcecie pójść do domu? Popilnuję interesu, Charlene. Idźcie, zjedzcie coś. Podszedł do lady, a Charlene ruszała w kierunku drzwi. Oboje zachowywali się, jakby Cam była jedynie dawno niewidzianą córką, która wróciła do domu na spotkanie szczęśliwej rodziny. - Nie mogę - powiedziała ostro. Spojrzeli na siebie, a potem na Cam. - Przyjechałam, żeby wam coś powiedzieć. Żałuję, że nie mogę zostać, ale nie chcę, żeby ktokolwiek wiedział... - przerwała. - ... że jesteś z nami spokrewniona. - Charlene sięgnęła po papierosa. Centymetr popiołu opadł do popielniczki, gdy wkładała go do ust. - Nie martw się - powiedział ojciec. - Nikt się niczego od nas nie dowie. Nigdy się nie dowiedział. - Czy ktoś tu jeszcze przyjeżdża? Ktoś, kogo znacie? - Och, oczywiście. Odwiedzają nas co roku, żebyśmy wiedzieli, że wciąż patrzą. Trzynaście lat, pomyślała Cam. Jackson, Rieders & Clark mają całą piwnicę teczek spraw tak starych, a nawet starszych; dla FBI to pewnie żaden problem prowadzić śledztwo przez tyle lat. Charlene patrzyła na nią i nagle zagadnęła: - Rozjaśniasz włosy? - Czy co? - Cam podniosła dłoń do głowy. - Ach, nie... nie. Ale podoba mi się kolor twoich. Wyglądasz świetnie. Oboje wyglądacie świetnie - powiedziała i obróciła się w stronę obwisłej twarzy ojca. - Ty też - powiedział. - Tak jak matka. Wzrok Cam opadł ku mapie, a wypowiedziane słowo zawisło pomiędzy nimi. Tak naturalne, a jednak zbyt bolesne. - O Boże! - zapiszczała nagle Charlene. Wpatrywała się w dłoń Cam. - Wyszłaś za mąż! - To o tym chciałam wam powiedzieć. - Świetnie - powiedział rozpromieniony ojciec. - Po prostu super. Jak się nazywa ten facet? - Lepiej, żebyście nie wiedzieli. Na dworze zabrzmiał pisk hamulców i nagle wszyscy znieruchomieli. Dobrze znali ten dźwięk i wiedzieli, że nie zostało im wiele czasu. - Słuchajcie - mówiła Cam szybko z opuszczoną głową. - On jest zaangażowany w politykę i pewni ludzie mogą zacząć się interesować moją przeszłością. Ktoś może tu przyjechać... - Jest bogaty? - wykrzyknęła Charlene. - Nie, wcale... - Nie martw się - odezwał się ojciec. - Jeśli ktoś tu przyjedzie, powiemy mu to, co zawsze. Uciekłaś, kiedy miałaś piętnaście lat, i nie widzieliśmy cię od tamtej pory. Nie mieliśmy też od ciebie żadnych wiadomości. Cam kiwnęła głową. Pierwsze dwie części były prawdziwe, trzecia prawie; w każdym razie uzgodnili to już dawno temu. - Ale mogą pokazać wam moje zdjęcie - powiedziała. - Aktualne. Charlene zdusiła papieros w popielniczce. - Chcesz, żebyśmy powiedzieli, że cię nie rozpoznajemy? - Tak, ale to nie wystarczy... - Ach - odgadł ojciec. - Chcesz, żebym od razu powiedział: „To nie jest moja córka”. Popatrzyła na niego. Dokładnie o to jej chodziło, a on domyślnie, bez żalu czy urazy, spełnił jej życzenie. Wypowiedział to zdanie doskonale obojętnie i zaczęła się zastanawiać, czy wyrzekłby się tak samo łatwo Charlene. Był dobrym ojcem, pamiętała jego łagodność, ale zawsze bardziej kochał Charlene. On się ciebie boi, mawiała jej matka. Nie wie, co robić z dziewczyną tak mądrą jak ty. Ale ty też jesteś mądra, zauważyła kiedyś Cam. Taak, to prawda. Wszystko się równoważyło - ojciec mógł traktować Charlene jak swoją pieszczoszkę, bo matka wyraźnie wolała Cam. Ale uczucie między nią a matką nie było przykładem zdrowej relacji - Cam setki razy chciała zamienić je na zwyklejszą, prostszą miłość i dlatego zazdrościła Charlene. - Tak, dziękuję - powiedziała. Osiemnastokołowy tir podjeżdżał do dystrybutora z olejem napędowym na końcu parkingu. Cam złożyła mapę, sięgnęła do torebki po portmonetkę i gdy wręczała Charlene banknot dwudziestodolarowy, poczuła przypływ nieuzasadnionej zarozumiałości, a może potrzebę związania się w jakiś sposób z tymi ludźmi, tak chętnie ją żegnającymi. Dlatego zapytała: - Czy dostawaliście pieniądze, które wam przesyłałam? Oczy Charlene zaokrągliły się. - To od ciebie? Myśleliśmy, że od mamy! W pomieszczeniu nagle się ochłodziło. Cam popatrzyła na siostrę, potem na ojca, ale nikt się nie odezwał. Jedynym dźwiękiem było pulsowanie krwi w jej uszach. Na dworze kierowca ciężarówki wyskakiwał z kabiny. - Dlaczego... dlaczego tak myśleliście? - wyszeptała. - Nie wiem - odpowiedziała Charlene. - Znaczki pochodziły z różnych miejsc, więc po prostu założyliśmy, wiesz... I jeszcze moje prezenty urodzinowe - kartki podpisywano Mary Mack, więc pomyśleliśmy, że to od mamy. Cam gapiła się na nią. „Miss Merri-mac-mac-mac”, śpiewała ich matka. „Drogi ro- dak-dak-dak”. Coś w tej piosence powodowało, że Charlene uwielbiała ją jako mała dziewczynka. Jeszcze, zaśpiewaj jeszcze, krzyczała. - Nigdy nie przysyłałam wam prezentów - powiedziała sztywno Cam. Tylko przekazy. - Och. Więc to pewnie naprawdę od mamy. W każdym razie dzięki za pieniądze. To strasznie miło z twojej strony. - Naprawdę miło - zgodził się ojciec. Do środka przez otwarte drzwi wdarł się podmuch zimnego powietrza. - Więc mam jechać na zachód autostradą numer osiemdziesiąt? - spytała. -1 dojadę do Du Bois? - Tak, właśnie - odparł ojciec po chwili. - Jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów. - Dziękuję bardzo. Odwróciła się i minęła kierowcę ciężarówki. - Proszę na siebie uważać - zawołała Charlene. - Dzięki. - Głos Cam załamał się. Otworzyła drzwi. - Państwo też niech na siebie uważają. Pędziła autostradą na zachód tak długo, aż upewniła się, że osiemnastokołowa ciężarówka za nianie jedzie. Wtedy dopiero zawróciła i ruszyła drogą stanową, która wiła się na południe, w kierunku Altoony. W jej głowie kłębiły się wspomnienia. Pięć minut na stacji benzynowej wymazało minione trzynaście lat. Znów była nastolatką u progu nowego życia, tak jak w zeszłym miesiącu, kiedy wychodziła za mąż za Douga. Z początkami zawsze jest kłopot, myślała. Możesz wystartować i unosić się radośnie w powietrzu, ale równie łatwo możesz się potknąć i rozpaczliwie bronić przed upadkiem. Darryl Pollack to nic dobrego, wszyscy o tym wiedzieli, nawet gdyby matka Cam ciągle tego nie powtarzała. Z tego powodu Cam musiała codziennie porównywać jego rachunki z licznikami; dlatego ojciec nigdy nie zostawiał garażu, żeby pozałatwiać sprawunki, zanim Cam nie wróciła do domu ze szkoły i nie przejęła biura. Wiedziała o tym dobrze i zawsze uważała, gdy w grę wchodziły pieniądze. Miał wąskie biodra, ciężkie powieki i ciemnoblond włosy zebrane w kucyk na karku. Jego zadanie polegało na zajmowaniu się klientami na stacji benzynowej, ale kiedy tylko jej ojca nie było w pobliżu, zakradał się do Cam, opierał o framugę i obserwował dziewczynę. - Hej, M. P. P. - mówił, a ona obracała się i pytała: - Co? Nigdy nie odpowiadał, przenosił tylko spojrzenie wolno i z rozmysłem na jej piersi, do których nie mogła się jeszcze przyzwyczaić. Zebranie się na odwagę i spytanie, co znaczy M. P. P. , zajęło jej dwa lub trzy tygodnie. - Małoletni poniżej piętnastu - odpowiedział szczerząc lubieżnie zęby. Nie miała pojęcia, co to znaczy, ale była zbyt dumna, aby zapytać ponownie. - Założę się, że nie są prawdziwe - rzucił pewnego dnia. Orientowała się, o co chodzi, ale miała za mało lat, żeby wiedzieć, jak zmiażdżyć mężczyznę spojrzeniem i obraźliwą uwagą. - Są - odpowiedziała oburzona. - Udowodnij - odparł. Zarumieniła się tak, że myślała, że głowa się jej zapali, ale nie była w stanie się odwrócić ani spojrzeć w bok. W końcu to Darryl odszedł nonszalanckim krokiem, który rozpalił ją jeszcze bardziej. Potem podchodził bliżej, czasem wąchając jej kark, czasem wtykając język do ucha i zawsze gapiąc się uporczywie na jej piersi. Zaczęła myśleć o jego spojrzeniu kiedy się ubierała rano i kiedy kładła się wieczorem do łóżka. Myśl, że miał taką obsesję na punkcie jej ciała, przyprawiała ją o drżenie. Czuła, że ma nad nim jakąś magiczną władzę. Następnym razem, kiedy powiedział „Udowodnij”, przełknęła ślinę i odparła: - Sam sprawdź. Nie wahał się. Wcisnął ręce pod jej koszulkę i pieścił ją tak długo i mocno, że kiedy siadała wieczorem do kolacji, wciąż czuła mrowienie w sutkach. - Co się z tobą dzieje? - zapytała matka. - Nic. - Jesteś bardzo cicha. - Czy to zbrodnia? - Czy to ten chłopak, Larry? Ten, co tu wydzwania? - Chodzi ci o tego, którego wciąż zbywasz? - Za mało masz czasu, żeby go jeszcze tracić na chłopców. Cam wzruszyła ramionami i ułożyła swój groszek w małą kupkę. Stara śpiewka. Chłopcy byli głupią rozrywką, stratą czasu, który o wiele lepiej spędzić na uczeniu się. I to w najlepszym wypadku. W najgorszym, takim jak Darryl, stanowili prostą drogę do poniżenia i upadku. Jej matka wciąż nie spuszczała z niej oczu. - Czy to ten łobuz Darryl? - wypytywała. - Nagabywał cię? Cam przybrała znudzony wyraz twarzy. Zachowywanie tajemnicy już weszło jej w nawyk. Odkąd była małym dzieckiem, ukrywała myśli zbyt cenne, aby dzielić się nimi z tymi ludźmi. Teraz zdała sobie sprawę, że ma również intymne części ciała, także cenne, którymi będzie się dzielić tylko z Darrylem. - Prawie go nie zauważam - powiedziała. - Nie podoba mi się, że z nim pracujesz. To nic dobrego. Poza tym - matka obróciła się do ojca - szkoła musi być na pierwszym miejscu. Przeżuwał przez minutę, potem rzekł: - Dziewczyna ma same piątki. Nie wiem, jak mogłaby być lepsza. - Chcę dla niej czegoś o wiele lepszego. Im więcej czasu spędzi nad książkami, tym większe będzie miała szansę, żeby dostać się do dobrego college’u. - A my żadnych, żeby za niego zapłacić. Chyba że ty zechcesz zejść na dół i siedzieć popołudniami w biurze. To była stara walka, chociaż rany w niej odniesione jeszcze się nie zabliźniły. Matka Cam zacisnęła usta w wąską kreskę i nie odezwała się więcej. Tej nocy Cam rozebrała się w łazience i popatrzyła na siebie w lustrze. Darryl zostawił brudne ślady wszędzie, gdzie jej dotykał. Piersi i brzuch miała pokryte smugami, sutki zaś całe czarne. Jakby została napiętnowana. Zdecydowała, że teraz musi mu się oddać. On chyba też tak myślał. Przychodził z kartą kredytową i wkładał ręce pod jej bluzkę, podczas gdy klient czekał na zewnątrz przy dystrybutorach. Usadzał ją na stołku i szeroko rozkładał jej nogi; stawał na tyle blisko, by pocierać swoim kroczem ojej, gdy się całowali. Pieścił jej uda, każdego dnia docierał trochę wyżej. Co noc rozbierała się przed lustrem i oglądała ślady zbliżające się coraz bardziej i bardziej do celu. - Mogę sprawić, że dojdziesz - powiedział pewnego dnia, a ona była tak naiwna, że spytała: - Dokąd? Dowiedziała się kilka dni później, kiedy przyszedł klient i zapytał o pasek klinowy. Ojciec nie mógł mu pomóc - pojechał do Johnstown, żeby odebrać pompę paliwową, ale klient zdecydował się poszukać samemu. Chodził po pomieszczeniu, przeglądając zawartość półek, kiedy poczuła, że Darryl wsuwa rękę pod jej spódnicę. Otworzyła szeroko oczy, ale nie mogła nic powiedzieć ani go odepchnąć, dopóki był klient. Palce chłopaka wpełzły pod elastyczną gumkę jej majtek. - O której Bud ma wrócić? - zapytał klient. Darryl wsunął palce w jej krocze i przesuwał je po czułym miejscu w środku. - Chyba około piątej - odparła drżąco. Pokiwał głową i schylił się do niższych półek. Darryl zaczął ją głaskać; musiała chwycić obiema rękami krawędź kontuaru, żeby wysiedzieć prosto. Niepostrzeżenie zaczęła kołysać się w rytm jego ruchów. - Mam. - Mężczyzna wyprostował się, trzymając w ręku kawałek gumy. Darryl wyszarpnął dłoń i schował się do sklepu. Cam myślała, że umrze. Z walącym sercem i drżącym ciałem pomiędzy nogami zarejestrowała zakup w kasie. Klient chciał jeszcze pogadać; chodziła z jego córką Lindą do jednej klasy, prawda? Czy często się widują? Wręczając mu resztę, Cam nie była w stanie wydusić z siebie odpowiedzi. Zauważył paczkę gumy do żucia, musiała wbić kolejną liczbę i podać mu drugą garść monet. W końcu pożegnał się i wyszedł. - Podobało ci się, nie? - zaśmiał się za nią Darryl. - O Boże! - jęknęła. Kończąc dzieło, obserwował jej twarz. Kiedy przestała oddychać podczas pierwszego prawdziwego orgazmu w życiu, na jego twarz wypełzł uśmiech pełen triumfu. Wiedziała, że musi to zrobić dla niego, zanim jeszcze zaczął ją o to nagabywać. Ale powstrzymał jej dłoń, gdy próbowała dostać się pod jego kombinezon. Jemu nie wystarczała taka dziecinada. Był mężczyzną i powinien to robić, jak przystało na mężczyznę. Czy ona to rozumie? Czy chce na tym poprzestać? Nie, nie chciała się tym zadowolić i ocalić swej duszy, już wtedy ją omotał. Nie jadła, nie spała, szkoła poszła w diabły. W niektóre dni była tak mokra na samą myśl o nim, że szczytowała, gdy tylko jej dotknął. - Zawsze wiedziałem, że jesteś łatwa - mawiał. Myślała, że to komplement. Zabrał ją kiedyś z biblioteki, w której, jak powiedziała matce, miała się uczyć. Był rozgwieżdżony jesienny wieczór, biegła do jego samochodu, jakby rzucała się na złamanie karku na spotkanie miłości i przygody. Wyjechali za miasto na starą, opuszczoną drogę, prowadzącą daleko w las. Zatrzymał się i zanurkował na tylne siedzenie. Wyszła z auta między drzewa wyciągające ramiona do nieba. Las żył, słyszała dźwięki nocy, oddychała zapachem igieł i podściółki. Wśliznęła się na tylne siedzenie i czekała na jego pocałunek, ale on powiedział tylko: - Pospiesz się. Ściągaj ubranie. Była chętna; dzięki jego zainteresowaniu stała się dumna ze swego ciała i chciała, żeby ją odkrywał jak prezent, który mu ofiarowuje. Ale dzisiaj on był zajęty własnym ubraniem i nawet nie patrzył, jak się rozbierała. Przebiegł dłońmi w dół jej ciała, potem pchnął na siedzenie i rozłożył jej nogi. - Poczekaj - powiedziała Cam. Nie tego się spodziewała. Miała setki pytań, ale tylko jedno ubrała w słowa. - Czy nie powinieneś czegoś założyć? -Dziecinada - wymamrotał. - Wiem, co robić. Wszedł i po minucie wyszedł. - Och, maleńka - stęknął i wytrysnął na jej brzuch. Leżała tam, czując ból po jego wtargnięciu. Była naprawdę zmieszana. Następny raz wylądował tak samo i każdy kolejny także. Tygodniami próbował doprowadzić ją do orgazmu za kasą, ale gdy tylko zaczął myśleć o sobie, stracił zainteresowanie jej szczytowaniem. Wciąż szła tam, gdzie chciał naznaczył ją, należała do niego - ale napięcie malało i puste miejsce po nim wypełniała wielka niepewność. Czasami ją irytował; zauważała jego kiepską gramatykę i brudne paznokcie; martwiła się jego tak zwaną samokontrolą. I zaczynała powoli czuć wstyd. Aż pewnego dnia na stację zajechał samochód pełen jego kolegów. Było to czterech głośnych chłopaków, pijanych o piątej po południu. Gwizdali i trąbili, kiedy Darryl wyszedł, żeby ich obsłużyć. Jeden z nich obrócił głowę, żeby zajrzeć do biura. - Hej, to ona? Ta panienka w środku? - Która? - zapytał inny. - Ta mała, którą Darryl posuwa? Cam zesztywniała w oczekiwaniu na jego odpowiedź. - Ta. A co, nie mówiłem? Niezła jest, nie? Nie czekała, aż przyjdzie z pieniędzmi. Zamknęła kasę i wyszła ze stacji w stronę przyczepy. Gdy się zbliżała, drzwi otworzyły się nagle i za siatką pojawiła się niewyraźna twarz matki. - Co się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. Cam zatrzymała się, chwytając balustradę. - Nie... ja... - zaczęła, ale mdłości w gardle rosły, przechyliła się więc i zwymiotowała strumieniem żółci na ziemię. Matka trzymała ją później, umyła jej twarz zimnym ręcznikiem i bez pytania przyjęła do wiadomości wyjaśnienie - nagłe uczulenie na benzynę. Mdliło ją od samego wdychania oparów. Opowiadanie kłamstw stanowiło jej stary nawyk, była w tym dobra. Nigdy więcej nie musiała pracować na stacji. W Altoonie Cam zatrzymała się, aby zwrócić nissana do agencji, potem przeszła kilka przecznic i w innej wypożyczyła forda. Pojechała na południe drogą numer dwieście dwadzieścia, zmierzając w stronę autostrady. Prawie tę samą trasę pokonała trzynaście lat wcześniej, chociaż wtedy dotarcie aż tak daleko zajęło jej prawie tydzień, bo szła piechotą i kryła się w krzakach przed każdym wozem policyjnym, jaki zauważyła. Chciała jechać autostopem na południe, w ciepłe miejsce, ale co rano budziła się pod kurtką okrytą warstwą szronu i wiedziała, że nie da rady dotrzeć wystarczająco szybko tam, gdzie chce. Zdecydowała się więc pojechać do dużego miasta, gdzie ciepło promieniujące z betonu mogłoby ją ogrzewać nocą. Na zachodzie leżał Pittsburgh, na wschodzie Filadelfia. Pierwszy samochód, który ją zabrał przy wjeździe na autostradę, zmierzał na wschód. Jechała nim tylko do Harrisburga. Tam bowiem kierowca zjechał na parking i zażądał zapłaty w postaci laski. W panicznej walce, która potem nastąpiła, uderzyła go łokciem w nos, wywołując fontannę krwi. Złapał się za twarz i krzyknął, a ona wyskoczyła z samochodu, zsunęła w dół nasypu i nie przestała biec aż do następnej autostrady, kilometr dalej. Dzisiaj, jadąc tą samą autostradą na wschód, przyglądała się każdemu miejscu postojowemu, ale nie wiedziała, które to było. Niewiele pamiętała z tamtych dni, miesięcy. Mózg miała odrętwiały z głodu i zimna, tak przeładowany strachem i poczuciem winy, że nie przyswajał nowych informacji. Pozostały jej tylko zamazane wrażenia, niewyraźne i blednące jak niewywołany film. Gdy dotarła do Lancaster, była już szósta trzydzieści, minęły godziny wizyt. Zatrzymała się w motelu przy drodze numer trzydzieści. Przeszła do sąsiadującej z nim restauracji amiszów, w której goście siedzieli razem przy długich stołach, a wyładowane miski i talerze podawano sobie jak w rodzinie. Wchodziła niechętnie, obawiając się, że trzeba będzie podtrzymywać konwersację, ale jedzenie traktowano tam poważnie i celebrowano w milczącym skupieniu. Po kolacji wróciła do motelu i spróbowała złapać Douga. Teraz musiała dzwonić pod trzy numery - do domu, kancelarii i biura wyborczego, ale w domu odzywała się automatyczna sekretarka, poczta głosowa w pracy, a w biurze Gillian. Wszystkie trzy nie potrafiły odpowiedzieć, gdzie mógł być jej mąż. Za każdym razem zostawiała tę samą wiadomość - musiała odebrać nagłe zeznanie w Nowym Jorku, wróci do domu dopiero jutro. Nie trudziła się nawet, żeby sprawdzić własną pocztę, która na pewno była pełna ponagleń i uchybionych terminów. Zaniedbywała pracę od tygodni, a teraz osiągnęła poziom sprzeniewierzania się obowiązkom. Trzy godziny temu miała złożyć pozew do Sądu Najwyższego - planowała spędzić cały dzień na dopracowywaniu go, drukowaniu i wysyłaniu. Ale tego ranka, w drodze do pracy, przejechała przez Filadelfię i wyjechała z drugiej strony miasta, nie mówiąc nikomu ani słowa. Siedziała w malutkim pokoju motelowym, zastanawiając się, w jaki sposób mogłaby się bronić, jeśli stanie przed zarzutami o nienależyte wykonywanie obowiązków. Nie mogła się wytłumaczyć brakiem czasu. Gdy Doug tak często wyjeżdżał, czasu miała w nadmiarze. Zbyt małe zainteresowanie? Komisja dyscyplinarna może przełknąć wytłumaczenie o emocjonalnym zachwianiu, ale co mogłaby podać jako motyw? Już straciła jedną rodzinę. Ilu jeszcze krewnych przyjdzie jej zabić, żeby zatrzeć za sobą ślady? O dziewiątej poczuła się gorzej, chwyciła więc kurtkę i wyszła na zewnątrz. Nocne powietrze było zimne i wilgotne, ciężka rosa pokrywała samochody stojące na parkingu oraz aluminiowe krzesełka ustawione przed każdym z pokoi. Wsiadła do forda i ruszyła tą samą drogą, którą kiedyś przeszła na piechotę. Było to tydzień po tym, jak uciekła kierowcy w Harrisburgu. Dotarła jednak tylko do Elizabethtown, miasta za małego, żeby się w nim zgubić, położonego sto kilometrów od Filadelfii. Już po kilku dniach zauważyła podejrzliwe spojrzenia lokalnych sprzedawców, pod których drzwiami spała w nocy, a policyjne auta zwalniały, by jej się przyjrzeć, gdy szła ulicą. Nadszedł czas ruszać dalej, ale bała się znów wystawić kciuk na autostradzie. Była też zbyt zmarznięta i głodna, żeby puścić się na przełaj przez pola. Tydzień przed Świętem Dziękczynienia załamała się i zadzwoniła do domu. Przygotowała się na odprawienie pokuty. Wyznałaby wszystko i została w swoim pokoju na zawsze, żeby tylko móc się znów ogrzać i posilić. Ale telefon odebrała Charlene i choć niewiele wiedziała, to, co była w stanie powiedzieć, przekonało Cam, że nigdy nie będzie mogła wrócić do domu. Następnego dnia, gdy plądrowała śmietnik na tyłach restauracji, znalazła lokalną gazetę, a w niej ogłoszenia: „Szukam pomocy domowej... ”. Usiadła na chodniku i przeglądała je, obgryzając czerstwe bułki. Potem chodziła od jednej budki telefonicznej do drugiej, aż znalazła taką z monetą w środku. Zadzwoniła i udawała, że notuje wskazówki, ale nie miała nic do pisania i musiała wszystko dwa razy powtórzyć, żeby się upewnić, że zapamięta. Szła później dziesięć kilometrów za miasto i po dwóch godzinach stanęła na ganku domu Hazel Smith. - Jestem Cammy Johnson - powiedziała, gdy staruszka otworzyła drzwi. Była zbyt wycieńczona, żeby kłamać. - Dzwoniłam w sprawie pracy. Hazel Smith oparła się mocno na aluminiowej ramie swojego chodzika i przyglądała się Cam w zapadającym zmroku. Z komina wydobywał się zapach dymu, ze stodoły za domem dobiegało beczenie kozy. Stopy Cam marzły w płóciennych tenisówkach, miała wielką ochotę je zdjąć i się ogrzać. Mimo to stała tak spokojnie i tak prosto, jak tylko potrafiła. Praca polegała na oporządzaniu gospodarstwa, gotowaniu i sprzątaniu, więc musiała wyglądać na silną. Staruszka otworzyła drzwi z siatki i powoli, oceniająco, skinęła głową. - Mam trochę szynki - odezwała się w końcu. - I ugotowane ziemniaki. Odwróciła chodzik i ruszyła w głąb domu. - Wytrzyj nogi - dodała przez ramię. Farma pojawiła się po prawej stronie. Cam stanęła na poboczu naprzeciwko. Stary dom był oddalony o pięćdziesiąt metrów, jedyne słabe światło paliło się w oknie na dole. Po śmierci pani Smith został sprzedany amiszowi - amisze spieszyli się, żeby przejąć wszystkie nieruchomości, jakie tylko mogli. Mieli dużo pieniędzy, a dobre ziemie stanowiły deficytowy towar w hrabstwie Lancaster. Zanim sprowadził się tam z rodziną, odciął prąd i linię telefoniczną. To Cam sprzątała w dzień przeprowadzki i to ona czekała na ganku, żeby wręczyć im klucze. Amisz nie wiedział, co z nią zrobić - z dziewczyną bez rodziny, noszącą obcisłe koszulki i rozpuszczone włosy, która wyjeżdżała na studia do innego stanu. Wiedział tylko, że chce się jej pozbyć, zanim przyjedzie powóz z jego żoną i dziećmi. Odebrał klucze, nie patrząc na nią, nawet nie dotykając jej ręki. Wysiadła z samochodu i patrzyła, jak światło lampy naftowej przenosi się na piętro i znika. Ludzie na wsi wcześnie chodzą spać, musiała się szybko do tego przyzwyczaić. Przez dwa dni pani Smith pozwalała jej tylko spać i jeść, ale potem musiała się zabrać za robotę. Tuż po wschodzie słońca trzeba było nakarmić i napoić żywy inwentarz, wydoić kozy, zebrać jajka, oddzielić mleko na masło i ser, nastawić wodę na herbatę oraz wymieszać i przecedzić mąkę owsianą na śniadanie. Ponieważ pani Smith, podobnie jak jej mennoniccy sąsiedzi, stawiała czystość w jednym rzędzie z pobożnością, sprzątanie zajmowało resztę poranka. Popołudnie upływało na rąbaniu drewna na opał w zimie, opiekowaniu się warzywniakiem wiosną, zbieraniu miodu latem. Potem nadchodziła pora kolacji. Pod koniec dnia Cam z wyczerpania padała na łóżko. Trzy miesiące wcześniej pani Smith robiła to wszystko sama. - Koniec życia jest jak jego początek - mawiała staruszka. - Praktycznie w ciągu jednej nocy zmieniasz się z bezradnej, zależnej od innych istoty w chodzącego, mówiącego, w pełni samodzielnego człowieka. I niech mnie kule biją, jeśli pod koniec życia ten proces nie ulega odwróceniu. Jeszcze w listopadzie gotowała dla siebie i całkiem dobrze poruszała się z chodzikiem. W styczniu położyła się do łóżka, a chodzik usunięto z widoku, już nigdy nie miał się przydać. W marcu zaczęła wymagać pieluszek, a w maju każdemu, kto przychodził, przedstawiała Cam jako swoją wnuczkę. Cam nie była pewna, czy pani Smith naprawdę w to wierzyła czy też uznała, że fikcja jest łatwiejsza do zniesienia niż myśl, że jedyny wnuk, jakiego miała, został zamordowany po drugiej stronie globu. W każdym razie wydawało się, że podnosi ją na duchu machanie ręką w stronę Cam niosącej tacę z herbatą i mówienie: - Poznała pani moją wnuczkę Cammy, prawda? Niech ją Bóg błogosławi. Nie wiem, co bym bez niej zrobiła. Cam też się wtedy lepiej czuła; stanowiło to lepszy kamuflaż niż wszystko, co mogła sama wymyślić. Następnego ranka wymeldowała się z hotelu i pojechała przez miasto do domu opieki. Był to zespół niskich budynków z cegły, rozlokowanych na szczycie wzgórza. Prowadził do nich długi, kręty podjazd. W holu za biurkiem z mosiężną tabliczką z napisem „Portiernia” siedziała recepcjonistka. - Tylko sprawdzę - powiedziała stukając w klawisze komputera: - Jest. Tak, może go pani zobaczyć. Rodzina nie zgłosiła żadnych zastrzeżeń. - Zadzwoniła po kogoś z obsługi, by towarzyszył Cam do pokoju dziennego. Pachniało w nim środkiem dezynfekującym i moczem. Stały tu plastikowe meble, a starsi mężczyźni w szlafrokach i na wózkach inwalidzkich przeglądali poranne gazety i oglądali w telewizji „Regis & Kathie Lee”. Dwie pielęgniarki nie odrywały wzroku od ekranu. - Hej, Harold - zawołał pielęgniarz. - Ta miła pani chce się z tobą zobaczyć. Kilku mężczyzna obróciło się w jej stronę, ale starzec na wózku przed telewizorem ani drgnął. Rozmawiał z jakimś niewidzialnym towarzyszem i nie przerwał, żeby na nią spojrzeć. - Harold - powtórzył pielęgniarz gniewnie. - Nie słyszałeś, co mówiłem? Powiedziałem, że jest tu ktoś do ciebie. - Nie, nie powiedziałeś tak - odciął się starzec. - Nie rób ze mnie idioty. Powiedziałeś: „Ta miła pani chce się z tobą zobaczyć”. Pielęgniarz wywrócił oczy. - Harold, ty... - Dzięki - odezwała się Cam. - Poradzę sobie. Postawiła krzesło obok starca. Pielęgniarki, zatopione w serialu, nie zwracały na nią uwagi. Kilku staruszków odwróciło się w jej stronę, ale liczyła, że mają kłopoty ze słuchem. - Dzień dobry, panie Detweiler. Pamięta mnie pan? -Głupiec, myśli, że może mnie oszukać - mamrotał starzec. - Muszę wstawać bardzo wcześnie rano... Przez sześćdziesiąt lat moja praca polegała na zapamiętywaniu tego, co mówią ludzie. Każdego słówka. - Nazywam się Cammy Smith. Pan znał moją babcię Hazel Smith? Zwrócił się ku niej, ale wzrok miał zmętniały i nie widział dobrze. - Czy była klientką? - Tak. - Prawnik Detweiler, nazywała go pani Smith. Tak jakby żyli w zamierzchłych czasach, kiedy ludzie mówili: „proboszcz Brown” lub „rolnik Jones”. - Tak, proszę pana. Bardzo jej pan pomógł. - Zgadnij, ilu miałem klientów przez całe życie? - odparł. - No, zgadnij. - Tysiąc? - Ba! - Ślina wyciekła mu z ust. - Około pięćdziesięciu tysięcy. - Więc mówi pan, że jej nie pamięta? - Nic takiego - stwierdził. - Przypominam sobie każdego z nich. Muszę wstawać bardzo wcześnie rano... Jego wzrok odpłynął, głos przeszedł w mamrotanie. Cam pochyliła się i usłyszała, jak mówił: - ... wolny od jakichkolwiek praw osób trzecich lub obciążeń. Pięć metrów dalej jakiś mężczyzna zaszeleścił gazetą i westchnął. - Hazel Smith - powtórzyła Cam. - Zmarła dwanaście lat temu, kiedy byłam nastolatką. Bardzo mi pan pomógł, panie Detweiler. Zajął się pan jej testamentem. Pamięta pan? Powinien był. Wziął prawie tyle samo w ramach wynagrodzenia dla wykonawcy testamentu co ona dostała jako spadkobierca. Potem ustanowił się zarządcą masy spadkowej i udało mu się wyciągnąć kolejne dziesięć procent jako koszty zarządu, zanim w końcu dostała pieniądze. - Miałem najlepszą praktykę w okręgu rzekł. - Wszyscy przychodzili do mnie. Sporządzałem im testamenty, zajmowałem się ich nieruchomościami, nawet sprawami karnymi, kiedy wdali się w kłopoty. - Pomógł mi pan sprzedać fermę mojej babci Abrahamowi Mellerowi. A po wszystkim odwiózł mnie pan nawet na lotnisko. To Cam pamiętała najlepiej. - No, moja damo, stoisz u progu nowego życia - powiedział Detweiler, gdy Cam wysiadła z samochodu z jedną sponiewieraną walizką i biletem do Detroit w dłoni. Gorliwie kiwała głową, miała rozpalone oczy. Jeszcze nic nie wiedziała o zaczynaniu nowego życia. Znów coś mamrotał. - ... niniejszym zapisuje i przekazuje... Cam rozejrzała się po pokoju, próbując wymyślić inny sposób, żeby sprawdzić jego pamięć, zbytnio jej nie odświeżając. W telewizji puszczono reklamę, jedna z pielęgniarek podchwyciła spojrzenie Cam. - Proszę się nie przejmować - powiedziała, uśmiechając się sympatycznie. - On miewa także i dobre dni. Cam odpowiedziała uśmiechem. Właśnie tego się obawiała. Nie można jednak wiele wymagać od mężczyzny z pięćdziesięcioma tysiącami klientów i zaawansowanym Alzheimerem. Mało prawdopodobne, żeby ktoś go odwiedził. Problem jednak polegał na tym, że widzieć się z nim mógł każdy. Nie istniały żadne zastrzeżenia. Każdy mógł wejść tu jutro i znaleźć Harolda Detweilera przytomnego i gotowego wspominać. - Moi rodzice zginęli na Filipinach - powiedziała cicho, gdy skończyła się reklama. - Wychowywała mnie babcia. Po jej śmierci znalazł pan w jej papierach mój akt urodzenia. Campbell Smith, pamięta pan? Pomógł mi pan otrzymać numer ubezpieczenia społecznego, załatwił eksternistyczny egzamin maturalny, żebym dostała świadectwo. - Filipiny - zamruczał. - Hazel Smith. Nagle uniósł głowę. - Nie jesteś do niej podobna. - Nie, jestem podobna do matki - odparła. - Nazywała się Alice Campbell. Wyszła za mąż za syna Hazel Smith, Matthew. Jestem ich córką, Campbell. Pamięta pan? Zaczął kiwać głową. Cam wstrzymała oddech, czekając, aż jego pamięć zacznie funkcjonować. Zastanawiała się, czyjego zmącony umysł potwierdzi czy odrzuci jej historię. - Och, pewnie... przypominam sobie teraz - odezwał się. - Byłaś w rozbitym samochodzie na drodze trzysta dwadzieścia dwa. Złamałaś obojczyk, prawda? Pisałem do towarzystwa ubezpieczeniowego. Dostałem dla ciebie osiemnaście tysięcy dolarów. Prawda? Zaśmiała się lekko. - Tak. Tak, to prawda. Wpadłam tylko, żeby panu serdecznie podziękować. - Bardzo proszę, młoda damo. Wstała i sięgnęła po jego dłoń, żeby ją uścisnąć. - Do widzenia - powiedziała i ruszyła w kierunku drzwi. - Przekaż moje pozdrowienia Hazel - zawołał za nią. Wyjechała z Lancaster na wschód. Zatrzymała się niedaleko Downington, żeby oddać forda i odebrać swoją hondę, przed powrotem do Filadelfii. Było czwartkowe popołudnie. Opuściła półtora dnia pracy bez wytłumaczenia. Ostateczny termin na złożenie wniosku nadszedł i minął. Gdy wjeżdżała do miasta, poczuła przypływ niewytłumaczalnego spokoju. Zatarła za sobą ślady na tyle, na ile mogła. Teraz nic już od niej nie zależało. Kto wie? Może się okaże, że cały jej wysiłek był niepotrzebny. Meredith Winters i biuro kampanii nie zobowiązują Douga do niczego. Wciąż mógłby się wycofać i może tak zrobi. Nie życzył sobie być jedynie figurantem dla gubernatora Davisa - mówił, że startuje, aby wygrać. A jak dotąd, Davis odpowiadał mu jedynie banałami i komunałami. Doug mógł otrzeźwieć każdego dnia. Cam wiedziała, że gdyby tylko tak się stało, spróbowałaby wszystko między nimi naprawić. Powiedziałaby mu prawdę o nagim zdjęciu i o studio w Filadelfii, gdzie tydzień wcześniej pozowała. A on by zrozumiał. Musiałby. Gabinet wyglądał dokładnie tak, jak się spodziewała. Na biurku zwalono stosy dokumentów, światełko na sekretarce automatycznej migało jak szalone, a krzesło zniknęło pod żółtymi kartkami przypominającymi ważne sprawy. Ale z tym też się pogodziła. Będzie błagała o przedłużenie terminu wniesienia wniosku, wytłumaczy się klientowi i zabierze się energicznie do pracy, aż znowu zobaczy pusty blat biurka. Ale najpierw, najpierw musiała coś zrobić. Usiadła przed komputerem i zaczęła szukać jak zawsze: Abigail Zodtner, Abby Zodtner, Abby Johnson, Abigail Zodtner Johnson, a tym razem nawet Mary Mack. Gdzie jesteś? - jej palce wysyłały w komputerową przestrzeń rozpaczliwe wołanie. Jesteś tam? Mamo? Słyszysz mnie? 16 W środę osiemnastego marca zarząd firmy Meyerwood Machine Parts ogłosił zamknięcie fabryki w Middletown, Delaware i przeniesienie przedsiębiorstwa do Hermosillo w Meksyku. W czwartek dziewiętnastego marca Doug Alexander wszedł na podium ustawione przed bramą fabryki Meyerwood, żeby ogłosić swoją kandydaturę w wyborach do Kongresu Stanów Zjednoczonych. Przed podium grała pięcioosobowa orkiestra dęta; przybyły trzy ekipy telewizyjne i grupka reporterów z gazet, gromadka ludzi z partii i lokalne osobistości, a także brygada ochotników z ulotkami. Trzon publiczności stanowiło pięciuset niezadowolonych robotników, którzy przyszli na pierwszą zmianę ze świadomością, że to jeden z ostatnich tygodni pracy. Nad podium łopotał transparent z napisem: „Doug Alexander. Dzięki niemu Ameryka znów będzie miała pracę”. Zarówno slogan jak i miejsce imprezy wymyśliła Meredith Winters. Inauguracja kampanii wymagała obecności odpowiednich ludzi, a jeśli ci ludzie byli na dodatek wściekli na politykę gospodarczą Stanów Zjednoczonych, tym lepiej. Za Aleksandrem stała Cam. Miała na sobie różowy kostium, a na jej twarzy malował się strach. Gdy tłum podszedł bliżej, Doug podniósł ręce, żeby uciszyć orkiestrę. Po chwili przemówił: - Widzę wasze spojrzenia. Znam je. Ostatnio widujemy je w naszym kraju zbyt często. Wydaje mi się, że wiem, co oznaczają. Zastanawiacie się, dlaczego to się wam przytrafiło. Dobrze pracowaliście, dzięki wam firma zarabiała pieniądze - dlaczego więc to się stało? I co będzie teraz? Zastanawiacie się, czy uda się wam znaleźć inną pracę i jak będziecie zarabiać na utrzymanie waszych rodzin. Zastanawiacie się, czy ich nie zawiedliście. A niektórzy z was pewnie rozważają, czy to nie wasza wina. Nie potrafię odpowiedzieć na wszystkie te pytania, ale z pewnością mogę odpowiedzieć na ostatnie. To nie wasza wina. Żadnego z was. To wina zakładów Meyerwood i to one zawiodły. Przykuł ich uwagę. Odłożyli pojemniki z kanapkami i wstali, żeby go słuchać. - Zawiodły was nie tylko zakłady Meyerwood. Zawiódł was również rząd Stanów Zjednoczonych. Przez ostatnie trzydzieści lat ten rząd, wasz rząd, przenosi stanowiska pracy za granicę. I robi to celowo! Kilka razy wygłaszał już to przemówienie - w takiej czy innej formie, lecz dzisiaj słuchała go publiczność, dzisiaj był gospodarzem przedstawienia i swymi oskarżeniami rozpalał prawdziwy ogień. Mówił o miliardach dolarów, które rząd wydawał na przekwalifikowanie pracowników i dzięki którym dotychczasowe zakłady mogłyby dalej funkcjonować. Mówił o bogatych korporacjach, nieprzestających się bogacić, o setkach zagranicznych lobbystów, którzy zapraszali na obiady członków Kongresu i przeciągali ich na swoją stronę. - Nazwijmy rzecz po imieniu. To nie jest nowa globalna gospodarka. To wojna! Wojna gospodarcza, ekonomiczna, ale jednak wojna, która zagraża naszej egzystencji tak samo jak wojna z faszystowskimi Niemcami. - Czas już, by ktoś dla was w tej wojnie walczył. Czas już, by Kongres zaczął słuchać ludu pracującego Ameryki. Uwierzcie, że Kongres usłyszy mój głos! Wyślijcie mnie w listopadzie do Waszyngtonu i pozwólcie, żebym dla was walczył. Sprawcie razem ze mną, żeby Ameryka znów miała pracę! Stojąca za nim Cam wzdrygnęła się, gdy tłum zaczął wiwatować, a w górę wyleciały tysiące balonów. Orkiestra znów zaczęła grać, a Doug zszedł z podium, żeby ściskać dłonie, które ku niemu wyciągano. Cam niepewnie szła za nim. W pewnej chwili zbliżył się Nathan Vance i wziął ją pod rękę. - Zabieram cię ze sobą - powiedział i poprowadził Cam do samochodu. - Nie muszę być z Dougiem? - zapytała, siadając obok niego. Zamknęła drzwiczki, odcinając się od tłumu, oparła się wygodnie i poczuła fizyczną ulgę. - Teraz cię nie potrzebuje. Uśmiechaj się i machaj ręką. Nacisnął guzik, żeby otworzyć okno po jej stronie. Gdy posłusznie odwróciła się w stronę tłumu, oślepił ją flesz aparatu. Nathan wjechał na szosę i gdy byli już poza zasięgiem tłumu, zamknął okno. - Mówiąc szczerze, nie chcemy, żeby ktokolwiek ci się dzisiaj bliżej przyglądał. Jeszcze trochę i twarz tak ci zesztywnieje, że będziemy z niej mogli odłupywać kawałki lodu. - Starałam się, jak mogłam - powiedziała przez zaciśnięte usta. - Wiem, dziecko. Ale musimy popracować, żebyś mogła móc jeszcze bardziej. Poklepał japo kolanie. Jego ciemna dłoń wyglądała dziwnie na tle jej różowej spódniczki. Ale to róż był nie na miejscu. Kostium dostarczono do domu poprzedniego wieczoru na polecenie Meredith Winters. Cam nigdy wcześniej nie nosiła takiego koloru, założyła jednak kostium bez słowa sprzeciwu, a jedyną jej myślą, kiedy się ubierała, było: „Już znają mój rozmiar”. - I dlatego zaoferowałem, że odwiozę cię do domu. Musimy omówić kilka spraw. Przede wszystkim twój samochód. To dopiero pierwszy dzień kampanii, a już cierpiała na spowodowany hałasem zanik słuchu. - Mój co? - zapytała. - Twoja honda. To nie wygląda dobrze - kandydat narzeka na deficyt w handlu zagranicznym i spadek produkcji, podczas gdy jego żona jeździ małym japońskim samochodem. Znasz Toma Biscardo? Prowadzi salon forda przy Concord Pike. Jesteśmy tam z nim dziś umówieni. Prawdziwy z niego człowiek partii. Da ci rabat. - Zaraz, zaraz. Moja honda zjechała z taśmy w Marysville, w stanie Ohio. To samochód wyprodukowany w Stanach. Podczas gdy twój wóz - mówiąc to postukała w tablicę rozdzielczą chevy tahoe - wyprodukowano w Meksyku, o ile dobrze pamiętam. A samochód Douga? Jego ford został z kolei wyprodukowany w Kanadzie, w Ontario. - Jeśli samochód wygląda jak kaczka, jeździ jak kaczka, a z tyłu ma napisane honda, to wiadomo, że jest to japoński produkt. Jeśli idzie o chevy i forda - roześmiał się - nie ma bardziej amerykańskich aut niż te. - Nathan, przecież to fikcja. Spojrzał na nią uważnie. - Nic nie rozumiesz, Cam. Rzeczywistość sprowadza się do tego, co widać, przynajmniej w polityce. Liczy się tylko to, że wyborcy myślą, że jeździsz samochodem importowanym z Japonii. Musisz się więc przesiąść do innego auta, zanim ktoś cię sfotografuje w hondzie. Cam się nie odezwała. Myślała o tych wszystkich ludziach, którzy zrobili jej zdjęcie tego dnia. - Po drugie, nieźle by było, gdybyś zmieniła fryzurę. Nie zdziwiła się. Doug już przeszedł całkowitą metamorfozę, a kiedy poprzedniego wieczoru doręczono jej różowy kostium, wiedziała, że i jej nie zostawią w spokoju. Była jedynie zaskoczona, że słyszy to od Nathana. Spojrzała na niego z ukosa. - Hej, jestem jedynie posłańcem - zastrzegł się, podnosząc rękę. - Nie patrz tak na mnie. Odwróciła się do okna. A może właśnie potrzebowała takiej zmiany. Podcięłaby włosy i przefarbowała je na czarno. Może zdecydowałaby się nawet na operację plastyczną twarzy. - Po trzecie, czy miałabyś coś przeciwko przenosinom do biura w Wilmington? - Dlaczego pytasz? - Ponieważ żona kogoś, kto chce być jedynym kongresmanem ze stanu Delaware, nie może jedynie gościć w tym stanie, oto dlaczego. Lepiej, jeśli będziesz pracowała w Wilmington. - W Jackson, Rieders & Clark? - A gdzieżby indziej? - No, tam gdzie znajdę pracę, jak mnie wyleją. - Co takiego? Nathan udawał szczerze zaskoczonego, jednak - jak zazwyczaj - próba się nie powiodła. Tym razem Cam się nie uśmiechnęła. - Już nie powinnam tam pracować. Znasz zasadę Malloya mającą zapobiec nepotyzmowi, prawda? Poza tym, od kiedy to się zaczęło, nie przepracowałam efektywnie ani jednego dnia. Już zdarzyło mi się przegapić termin złożenia wniosku do sądu. Poprosiłam wprawdzie o jego przywrócenie, ale druga strona jest temu przeciwna, więc jeśli sąd się uprze, odrzuci mój wniosek. Będę całować klienta po rękach, jeśli nie założy przeciwko nam sprawy. Nathan jedynie się roześmiał. - Tak, Nathan. To tylko kwestia czasu. Zwolnią mnie z pracy, a potem być może skreślą z listy adwokatów. Mężczyzna poklepał japo ramieniu. - Uwaga, uwaga, wiadomość dla Campbell Smith. Tak się składa, moja droga, że twój mąż startuje w wyborach do Kongresu. Kongresu Stanów Zjednoczonych Ameryki. Mówi ci to coś? Posłuchaj uważnie, Cam. Jesteś żoną kogoś, kogo wszyscy chcą znać, co oznacza, że ludzie będą się ustawiać w kolejce, żeby uczynić cię szczęśliwą. Rozmawiałem z Cliffem Austinem, który robi wszystko, żebyś mogła się przenieść do Wilmington. Przydzielą ci tu przyjemny gabinet, nie zabierając tego w Filadelfii, jeśli zechcesz. Poza tym, zapomnij o zasadzie Malloya, bo oni już dawno o niej zapomnieli. Nie mogła tego znieść. A przecież Nathan Vance był, tak jak ona, jedynie zwykłym prawnikiem. - Dlaczego rozmawiasz o mnie z Austinem? Uśmiechnął się. - To zostanie ogłoszone dopiero wieczorem, ale mogę ci już powiedzieć, że patrzysz na nowego przewodniczącego komitetu wyborczego „Alexander do Kongresu”. - A... a... Webb Black? - Nie nadawał się do tej pracy. - Za to ty się nadajesz. Przyjął to stwierdzenie kiwnięciem głowy. - Tak samo, rzecz jasna, jak Doug. W przeciwnym razie nie potraktowałby tak wieloletniego przyjaciela. - Uważaj, co mówisz, Cam - ostrzegł ją Nathan. - Widzisz, nie muszę uważać. Teraz inni na mnie uważają. - Czy możemy przejść do kolejnego punktu programu? - Nathan, ja nie rozumiem tego programu. Nic z tego nie rozumiem. Boże, Nathan, dlaczego to robisz? O co ci chodzi? I o co chodzi Dougowi? - Chodzi nam o to samo. O władzę. - O władzę? Doug jest partnerem w dużej kancelarii. Czego więcej potrzebuje? Ty jesteś na najlepszej drodze do partnerstwa. Za kilka lat będziesz wyciągał kilkaset tysięcy rocznie. Czy władza da ci coś, czego nie mogą ci dać pieniądze? Tyle w tym zaciekłości. Długo zastanawiał się nad odpowiedzią. Spojrzał w lusterko i na mijany krajobraz. - Mógłbym wygłosić mowę na temat możliwości, jakie daje władza. Ale ponieważ jestem jedynym prawdziwym przyjacielem, jakiego masz w tym stanie, powiem ci prawdą. Mówisz, że jestem na najlepszej drodze do partnerstwa. Być może. Wszystko zależy od kilku białych facetów, którzy usiądą przy stole, kiedy przyjdzie co do czego. Nawet jeśli zostanę partnerem, będę musiał przyciągać klientów, więc znów kilku białych mężczyzn usiądzie przy stole. Rozumiesz, o co mi chodzi? Nieważne, jak bardzo będę się starał, kilku białych facetów zawsze może odstawić mnie na bok. - Och, Nathan - westchnęła. - Ty mówisz o uprzedzeniach rasowych? Ty, syn księgowego, z rodziny mającej od trzech pokoleń stabilną sytuację finansową? Ty, absolwent uniwersytetu Yale, który doskonale wie, jak sobie poradzić w życiu? Miałeś wielokrotnie więcej możliwości niż przeciętny biały dzieciak. Nigdy nie spotkałeś się z przejawami dyskryminacji. - Nie masz pojęcia, z czym się spotkałem - odpowiedział gorzko. Spojrzała na niego i zastanowiła się, czy wiedziała o nim tak mało, jak on o niej. - Przepraszam. Ale w takim razie czym jest partia, jeśli nie kolejną grupką białych facetów? - Grupką białych facetów, którzy kontrolują system nominacji na wysokim szczeblu. Jak ich trochę pogłaskam, to może dostanę posadkę w Departamencie Sprawiedliwości. Jeśli pogłaskam ich mocniej, to może założę sędziowską togę. - Robisz to, żeby dostać pracę? - Dożywotnia posada sędziego federalnego to trochę więcej niż praca. Przez chwilę jechali w milczeniu. W końcu Cam zapytała: - Wiesz co, wolałabym chyba usłyszeć o możliwościach, jakie daje władza. - Posłuchaj, oboje podążyliśmy za Dougiem. Oboje czegoś od niego chcieliśmy. Wstydzę się tego nie bardziej niż ty. Cam nie odezwała się. Wbiła spojrzenie w rozmazaną drogę. Wtedy właśnie zdała sobie sprawą, że naprawdę wstydzi się tego. I to był jej problem. Odezwał się dopiero, gdy wjeżdżali na podjazd prowadzący do domu. - Chcesz teraz tam pójść i się przebrać? Spojrzała na dom. Nie była pewna, czy w ogóle chce tam wchodzić. Potrząsnęła głową. - Dobra. Wsiadaj do swojego samochodu i jedź za mną. Spojrzała na swoje auto i jeszcze raz potrząsnęła głową. - Cam - powiedział przez zaciśnięte zęby. - O co ci chodzi z tym samochodem, do jasnej cholery?! - Nic. Po prostu nie chce mi się tam jechać. - Sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej klucze. - Trzymaj. - Musisz wybrać nowy samochód. - Sam wybierz. Jestem pewna, że znajdziesz coś odpowiedniego. - Cam - powiedział ciężko. - Jestem twoim przyjacielem, pamiętasz? - Tak. - Otworzyła drzwiczki i postawiła stopy na ziemi. - W dodatku jedynym. Po schodach weszła na tylny ganek. Usłyszała, jak jej honda odjeżdża. Zeszła z ganku. Minęła garaż, zrujnowaną przybudówkę i znalazła się w zapuszczonym ogrodzie. Wśród chwastów i jeżyn stała stara kamienna ławka. Cam odgarnęła splecione krzaki i usiadła. Zerwał się chłodny wiaterek, który wzbił w górę suche brązowe liście. Zatrzęsła się w swoim różowym kostiumie. Był środek marca i wiosna zaciekle walczyła z zimą. Poprzedniego dnia słońce świeciło mocno, a z kolej nazajutrz mógł padać śnieg. Tysiąc pięćset kilometrów na południe nadeszła już wiosna. Cztery i pół tysiąca kilometrów na zachód trwało niekończące się lato. Mogłaby pojechać tam, gdzie nigdy jeszcze nie była - bez rodziny, bez przyjaciół, bez przeszłości. Zastanawiała się, czy byłaby w stanie zdecydować się na taki krok. Opuścić ten świat i wejść w nowy, zupełnie inny. Już raz to zrobiła, ale miała wtedy zaledwie piętnaście lat; teraz z pewnością byłoby jej łatwiej. Miała pieniądze, przynajmniej te kilka tysięcy dolarów - starczyłoby na bilet na samolot, a później na spędzenie kilku tygodni w ustronnym motelu, dopóki nie znalazłaby pracy i mieszkania. Teraz wiedziała wszystko na temat dokumentów osobistych; mogłaby przybrać nowe nazwisko i wymyślić jakąś historią bez potrzeby powoływania się na dobroduszną starszą kobietą, która ma problemy z pamięcią. Spojrzała na samochód Nathana stojący na podjeździe i pomyślała o Tahoe. Mogłaby pojechać do Tahoe. Słyszała, że są tam piękne góry, odwiedzane przez tłumy turystów, wśród których zachowałaby anonimowość. Wzięłaby samochód Nathana. Nie zgłosiłby kradzieży, ponieważ była żoną Douga. Pojechałaby na lotnisko i zostawiłaby auto w miejscu, gdzie nie można parkować. Szybko by je znaleziono i zwrócono właścicielowi. Kupiłaby bilet, wsiadła do samolotu, zapięła pasy i patrzyła na oddalającą się w dole ziemią. Skuliła się, próbując ochronić przed chłodem. Nie wstała jednak z ławki. Gdy miała piętnaście lat, odejście było łatwiejsze. Nie czuła, że opuszcza własny świat. Teraz wiodła życie, o którym marzyła przez ostatnie trzynaście lat. Campbell Smith z Greenville, żona Douga Alexandra, wpisana na listę adwokatów w Pensylwanii i Delaware. Lecz co z tego, skoro miała związane ręce? Z Dougiem łączyła ją przysięga małżeńska, jej kariera zależała od dotrzymania przysięgi, jaką złożyła sądowi, a dom należał do niej, bo jej nazwisko figurowało na akcie notarialnym. Przynajmniej nazwisko, którego używała teraz. Podniosła wzrok i rozejrzała się dookoła. Po raz pierwszy zdała sobie naprawdę sprawę, że ogród należy do niej. Że porośnięta chwastami ziemia stanowi jej własność. Że może o nią dbać tak, jak o farmę pani Smith. Jakaś jasna plama po drugiej stronie ogrodu przykuła jej uwagę. Podniosła się z ławki i podeszła bliżej. Przez warstwę leżących liści przedarł się żółty krokus. Kucnęła, odgarnęła zgniłą ściółkę i odkryła jeszcze więcej krokusów - żółtych, fioletowych i białych - które kwitły, choć przez lata nikt nie zajmował się tym miejscem. Na kolanach przesunęła się dalej. Pogrzebała w liściach i oczom jej ukazały się drgające zielone pąki żonkili, które poprzez szpary w zmrożonej ziemi próbowały się wydostać na zewnątrz. Nagle pojawiły się ich setki; setki żonkili wyrywających się ku wiośnie. Pobiegła do szopy. Zaczęła przerzucać zgromadzone tam narzędzia, aż znalazła zardzewiałą kosę. Wróciła i zabrała się za koszenie chwastów i krzaków. Stary ogród zaczynał nabierać w jej głowie żywych kształtów. Próbowała sobie wyobrazić, jak kiedyś wyglądał: falujące korony wielkich rododendronów, a przy nich rząd krzewów i bylin, klomb róż i pnącza wistarii. Prostokątny trawnik, a po drugiej stronie ogrodu dziwna ośmiokątna wieżyczka. Cam się nie oszczędzała i rosnące przez lata chwasty kładły się u jej stóp. Później zgrabiła je na kupkę z taką werwą, że na dłoniach pojawiły się jej pęcherze. Teraz widziała już, jak ogród mógł kiedyś wyglądać. Jak może - dzięki niej - wyglądać na nowo. Nadeszło popołudnie. Zbierała właśnie ścięte gałęzie, gdy na podjeździe zatrzymał się dziwny samochód i wysiadł z niego Nathan Vance. - Cam - zawołał i podszedł do niej, wyraźnie znużony. - Wszystko dobrze? - Tak. - Zabłoconą ręką odgarnęła włosy z twarzy. Przesunął wzrokiem po jej zabrudzonej marynarce i podartej spódnicy. - Przywiozłem ci forda contour. Niezły, co? Rzuciła okiem na samochód. - Super. Dzięki. - Słuchaj, spotykamy się w kilka osób w biurze wyborczym. Może się przebierzesz i pojedziesz ze mną? Potrząsnęła głową i obróciła się w stronę stosu zielska. - Postanowiłam, że doprowadzę ten ogród do porządku. Znów może być piękny, nie sądzisz? - Chyba tak. - Rozejrzał się niepewnie wokół. - Ale wiesz, mogłabyś kogoś do tego zatrudnić. - Sama chcę to zrobić. Zapaliła zapałkę i rzuciła jąna stos. Suche liście szybko się zajęły. Oparła się o grabie patrząc na skaczące płomienie. Nathan obserwował ją z przerażeniem. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie, że pewnie porównuje ją do szalonej żony Rochestera, która tańczy i rechocze na strychu, paląc właśnie Thornfield. Wpatrywała się w ogień i kolejny pomysł przyszedł jej do głowy. Obłęd mógłby być swojego rodzaju ucieczką. Jej ciało mogłoby zostać tu, podczas gdy duch uleciałby gdzieś daleko. Mówiliby o niej „Obłąkana z Greenville” i już nigdy nikt nie poprosiłby, żeby stanęła na podium. Spodobała się jej taka perspektywa, ale w głębi serca wiedziała, że nic by z tego nie wyszło. To nie człowiek wybiera obłęd, ale obłęd człowieka. Zdawała też sobie sprawę, że nie jest w aż tak beznadziejnej sytuacji, żeby decydować się na podobnie drastyczne kroki. Rekultywacja półtorahektarowego ogrodu, który zaniedbywano przez dwadzieścia pięć lat, stanowiła ogromne przedsięwzięcie, ale Cam była pewna, że podoła temu zadaniu. Zostaje, więc na pewno się jej uda, nawet jeśli będzie musiała pracować wiosną, latem a potem jeszcze jesienią. Aż nadejdzie listopad. 17 Trey podniósł z plaży garść kamyków i puszczał nimi kaczki. Beth siedziała w łodzi. Miała na sobie kamizelkę ratunkową, a jej oczy były czerwone i opuchnięte. Steve zszedł na przystań z resztą jej toreb. - Trey, chodź tu i pomóż mi odcumować łódkę - zawołał. Był wyraźnie spięty. Trey wyrzucił kamyki, które wpadły z pluskiem do wody. Pobiegł na przystań i chwycił linę. - Wracaj do domu - Steve przekrzykiwał ryk silnika - i nigdzie nie wychodź. - Dobra. Bawcie się dobrze. - Trey odrzucił cumę. Beth odwróciła się twarzą do wiatru. Chłopiec stał na przystani i patrzył, jak odpływają. Wyruszali w drogę co sobotę rano, a wracali po południu z książkami, kasetami wideo i zapasami żywności na cały tydzień. Dzisiaj jednak będzie inaczej. Steve wróci sam. Trey pobiegł ścieżką wśród drzew. Dobrze mu się żyło przez ostatnie dziesięć tygodni, ale teraz zacznie się sielanka. Wreszcie będą mogli robić wszystko, o czym tyle rozmawiali - pływać kajakiem i spuszczać się po linie wzdłuż klifów. Skończą się piski i krzyki Beth: „Och, Steve, nie. Zabijesz się!”. Steve był miłym facetem i nie mówił jej, żeby się odczepiła, tak więc zawsze dopinała swego. Wystarczyło jedno jej słowo, a oni kładli uszy po sobie. Przebiegł przez łąkę ku zatoczce przy północnym cyplu wyspy, gdzie foki lubiły wygrzewać się na słońcu. Trzy młode foczki z trudem uniosły tłuste ciała i wykonując niezgrabne posuwiste ruchy, skierowały siew stronę dużej płaskiej skałki. Trey ułożył dłonie wokół ust i wydał z siebie odgłos, który według niego samego doskonale przypominał foczy szczek. Jednak dwie foczki zignorowały go zupełnie, a trzecia obrzuciła druzgocącym spojrzeniem, które niedwuznacznie mówiło, że musi się jeszcze postarać. Tak też mówiła Beth. „Postaraj się bardziej, Jamie”, prosiła za każdym razem, gdy źle odrobił pracę domową, albo gdy od niechcenia napisał wypracowanie. Była zbyt tępa, by zrozumieć, że nie chodziło o to, że się nie starał, ale o jego nastawienie. Steve mówił, że Beth jest nauczycielką, i twierdził, że zna swój fach, ale okazało się, że uczy w przedszkolu. Z nim przerabiała chyba ten sam program. Brakowało jedynie malowania palcami i leżakowania. Jej pomysł na naukę angielskiego polegał na tym, że czytał Dziki zew, a ona później zadawała pytanie o imię psa. Trey zanudzał się na śmierć podczas dwóch godzin, które codziennie musiał z nią spędzać; później wylewał swe żale na lekcjach ze Stevem. - Czy przypadkiem nie przesadzasz? - odezwał się w końcu Steve i ukrył uśmiech, bo Trey przybrał poważną minę i udając Beth, zapytał: - Wiemy, jaka jest odpowiedź na to pytanie, prawda? Jeśli mi nie wierzysz, przyjdź na naszą lekcję. Następnego ranka Steve, korzystając z zaproszenia, wśliznął się do jadalni, kiedy Beth monotonnym głosem opowiadała o trójpodziale władz. - Nie przeszkadzaj sobie - powiedział szeptem, zajmując miejsce przy końcu stołu. - I nie zwracaj na mnie uwagi. Trey wyprostował się i przybrał minę zainteresowanego słuchacza. Jednak Beth zgubiła się w notatkach i powiedziała, że kadencja senatora trwa cztery, a nie sześć lat. Lekcja zakończyła się na tym, że Trey przeczytał na głos pozostałą część rozdziału. Tego wieczoru zaczaił się w korytarzu przy ich pokoju i podsłuchał, jak się kłócili. - Nigdy mi się nie powiedzie, jeśli wciąż będziesz mnie oceniał - powiedziała wyraźnie zirytowana, a Steve odrzekł, że już teraz jej się nie wiedzie. Nazajutrz przy śniadaniu Steve oznajmił, że Beth musi poświęcić więcej czasu na pisanie, w związku z czym on przejmie na jakiś czas lekcje angielskiego i historii. - Super! - krzyknął Trey. Beth wzięła kubek z kawą i odeszła od stołu. Pierwsza książka, którą przerabiali, nosiła tytuł Alive. Katastrofa w Andach. Opisano w niej prawdziwą historię piłkarzy z pewnej drużyny, którzy przeżyli katastrofę lotniczą w Apdach dzięki temu, że jedli ciała martwych kolegów. Trey nie czytał w życiu fajniejszej książki. Później Steve opowiedział mu jeszcze jedną autentyczną historię, jak to dawno temu kawalkada powozów utknęła gdzieś w górach i jedni uczestnicy wyprawy zaczęli jeść innych. Potem nastąpiła lekcja historii o Manifeście Przeznaczenia i ekspansji na zachód. Następnie, w ramach lekcji biologii, uczyli się o instynkcie przetrwania. Dzień nauki zakończył się filozoficzną dysputą na temat tego, ile ludzie potrafią zrobić, żeby się uratować. Prowadzili ją spacerując na plaży - lekcje na otwartym powietrzu były kolejnym udoskonaleniem procesu edukacyjnego Treya. Wtedy to Steve zapytał chłopca, czy kiedykolwiek czytał Rok 1984. Trey potrząsnął głową. Miał nadzieję, że nie będą przerabiać tej książki. Tytuł sugerował, że było to jedna z wielu prac historycznych, jakie Steve zgromadził w domu. Jednak Steve powiedział, że książkę napisał w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku George Orwell i że dotyczyła przyszłości. Przedstawiała świat, w którym ludzi próbowano sprowadzić do roli nie myślących automatów. Ich dążenia ku wolności i walka o swobodę wypowiedzi były zwalczane przez Policję Myśli. Pewien mężczyzna o imieniu Winston dopuścił się buntu, został zdemaskowany i poddany straszliwym torturom, które sprawiły, że nie wytrzymał. Nie chciał zdradzić kobiety, którą kochał, Julii. Policja Myśli wiedziała jednak, że człowiek ów panicznie boi się szczurów. Gdy zaczęli wieszać nad nim klatkę pełną tych wygłodniałych gryzoni, Winston załamał się ostatecznie. Zaczął histerycznie krzyczeć: „Nie! Zróbcie to Julii! Nie mnie! Zróbcie to Julii!” Ciarki przeszły Treyowi po plecach, gdy usłyszał ostatnie zdanie. Steve przywiózł książkę z kolejnej wyprawy na stały ląd. Trey zaczął ją czytać na przystani, nie odrywał od niej wzroku przy kolacji i odłożył dopiero po północy, gdy przeczytał ostatnią stronę. Foki uniosły łby ku szarzejącemu niebu, wygięły bezkształtne szyje i niezgrabnie zsunęły się po skałach do wody. Wiatr zaczął wzbijać pianę z grzyw fal. Trey wyciągnął z kieszeni ołówek i kartkę. Zapragnął przenieść na papier nagłe uderzenie wiatru i kłęby wodnego pyłu. Po pięciu minutach podniósł gotowy rysunek. Całkiem nieźle, ocenił go w myślach. Był z niego zadowolony. Wrócił do domu i przygotował sobie przekąskę - talerz kukurydzianych chipsów umaczanych w sosie salsa i posypanych tartym serem. Wiedział, jak o siebie zadbać w kuchni. W domu na posiłki przychodzili najczęściej jedynie Jesse i on. Zorientował się, że bardziej niż potrawy Beth smakuje mu to, co sam przygotowuje. Steve chyba też za nimi nie przepadał, bo wkrótce przejęli gotowanie. Beth zaczęła docinać Steve’owi. Jeśli weszła do pokoju, a oni grali w gry planszowe, pytała ni stąd ni zowąd: - Jak tam praca nad domem, Steve? Niezależnie od tego, co odpowiadał, dodawała drwiąco: - Tylko tyle? Praca nad domem w Rehoboth Beach szła ci znacznie szybciej. Trey nareszcie zdał sobie sprawę, że Beth była zazdrosna o Steve’a. Od tej chwili obojętność, z jaką ją traktował, zamieniła się w nieskrywaną nienawiść. Przez kilka ostatnich tygodni albo wrzeszczeli na siebie, albo kipieli ze złości tłumiąc gniewne słowa zależnie od tego, czy Steve był w pobliżu czy też nie. Poprzedniego wieczoru zaczęli się kłócić w jego obecności. Pierwsza nie wytrzymała Beth. Trey usiadł do kolacji w brudnej koszuli, upstrzonej plamami po jedzeniu. Beth wbiła w nie wzrok. - Nie mam już nic innego do ubrania. Przez cały tydzień nie zrobiłaś prania. - Bo przez cały tydzień nie przyniosłeś mi brudnych rzeczy. - Nie kazałaś mi. - Czy muszę ci o tym przypominać? - Daj mi spokój, dobra? - Co?! - wrzasnęła. - Beth... - odezwał się cicho Steve. - Ciągle się mnie o coś czepiasz! - Ja?! To ty wciąż... - Beth! - zareagował ostro Steve, a gdy odwróciła wzrok w jego stronę, dodał: - Uspokój się, dobrze? Rzuciła serwetkę i wyszła z jadalni. Najlepsze było to, że Steve nie poszedł za nią. Rankiem zakomunikował Treyowi, że Beth nie mogła się przystosować do monotonnego życia na wyspie i postanowiła wrócić do domu w Connecticut. Trey zjadł chipsy i zastanowił się, co mógłby zrobić. Gdy Steve był na wyspie, chłopiec zazwyczaj nie miał problemu z wypełnieniem dnia zajęciami. Dziś jednak wałęsał się po domu i nudził, jak niejednego dnia w Delaware. Nagle przypomniał sobie, że od chwili, kiedy tu przybył, chciał zrobić jedną rzecz, a było to możliwe jedynie pod nieobecność Steve’a. Pokonując po dwa stopnie na raz, popędził do swojej sypialni w wieżyczce. Wskoczył na łóżko i próbował dosięgnąć drzwiczek w suficie. Jednak ledwie musnął palcami zatrzask. Wyciągnął więc szufladę z biurka, położył ją do góry nogami na łóżku i stanął na niej. Dzięki dodatkowym dziesięciu centymetrom zdołał zsunąć zatrzask z haczyków. Popchnął drzwiczki do góry i przerzucił je na drugą stronę. Owiał go chłodny podmuch. Chwycił się krawędzi włazu, podciągnął i przecisnął przez otwór. Drewno zaskrzypiało, gdy stanął na platformie. Dostrzegł, że spróchniało w wielu miejscach, przed czym ostrzegał go Steve. Jednak niebezpieczne plamy były widoczne i łatwe do ominięcia. Powoli obszedł platformę i rozdziawił usta w niemym zachwycie nad roztaczającym się widokiem. Widział wszystko od północnej zatoki fok aż po przystań na południowym krańcu wyspy. Podszedł do miejsca, skąd rozciągał się widok na otwarte morze. Przewiesił się przez balustradę. Od morza oddzielały go w linii prostej trzy piętra domu i trzykrotnie dłuższy klif. Nie wierzył własnym oczom. Białe grzywy fal rozbijały się o skały. Mewy walczyły z podmuchami wiatru. Widział ich grzbiety i rozpostarte skrzydła, które układały pod odpowiednim kątem do prądów powietrza. Wiatr wichrzył mu włosy i smagał policzki, lecz nie zwracał na to uwagi. Wychylał się z wdowiej kładki i obserwował mewy, które pikowały ku wodzie. Ich wrzaski, układające się w żałosną pieśń, dochodziły go mimo wiatru. Nagle dobiegł go inny dźwięk. Chłopiec zadrżał i obrócił się. - O cholera! - zaklął na głos. Steve wrócił wcześniej i biegł teraz co sił do domu. Trey wgramolił się do pokoju i zatrzasnął drzwiczki. Rzeczy leżały w nieładzie na łóżku. Próbował je wcisnąć do szuflady, gdy do pokoju wpadł Steve. - Jamie! - krzyknął i chwycił go za ramiona. - Boże święty! Nic ci się nie stało?! Coś ty tam robił? Trey uwolnił się z uścisku. - Nic takiego. Poszedłem się rozejrzeć. - Nic takiego?! Drewno jest spróchniałe! Mówiłem, żebyś tam nie chodził! Steve wyglądał śmiesznie. Miał taką minę, jakby nie potrafił pojąć, że Trey marzył o tym, aby zrobić coś, czego mu nie wolno. - Nie jest tak źle. Kilka dziur tu i tam. To wszystko. - To nie wszystko! Mówiłem ci, żebyś tam nie łaził! - Dobra, dobra. - Z nadąsaną miną Trey zabrał się z powrotem za upychanie rzeczy do szuflady. Gdy wsunął szufladę do szafki i odwrócił się, zobaczył, że Steve wciąż na niego patrzy. - Co robili Ramsayowie, gdy ich nie słuchałeś? - Nic. - Jasne - burknął Steve. - Nie dziwi mnie to. Trey wpatrywał się w niego. - Tym razem ci się upiecze. Ale posłuchaj, Jamie. Wprowadzam nową zasadę. Jeśli mnie nie posłuchasz, poniesiesz tego konsekwencje. - Nie masz prawa mi mówić, co mam robić. - Właśnie że mam. - Chwycił go za podbródek i obrócił jego twarz w swoją stronę, tak by spojrzeć mu prosto w oczy. - Nie jestem twoim kumplem ani tym bardziej służącym. Jestem twoim ojcem i nie zapominaj o tym. Puścił jego podbródek i uderzył go lekko w policzek. - Chodź na obiad. - Nie jestem głodny - odpowiedział Trey przez zaciśnięte zęby. - Twoja sprawa. Trey rzucił się na łóżko. Leżał na nim przez godzinę, wpatrując się we właz i kipiąc ze złości. Za kogo on się uważa, żeby przyjść znikąd i mówić mu, co ma robić? Nie jestem twoim kumplem, powiedział, ale przez ostatnie dziesięć tygodni nieźle go udawał. Nagle zechciał zagrać rolę surowego ojca. Jeśli myślał, że Trey stuli uszy po sobie i będzie go słuchał, to się mylił. Bardzo grubo się mylił. Jesse lubił mówić, że ktoś się bardzo grubo myli. Trey nagle zatęsknił za nim. Jesse był dobrym kompanem, znacznie lepszym niż Steve, bo znał swoje miejsce w szeregu. Ten człowiek przez całe życie słuchał rozkazów i poleceń - najpierw w marynarce, potem w policji stanowej, a teraz od Ramsaya. Jesse nawet nie próbował mu mówić, co ma robić. Wręcz przeciwnie - czekał na jego polecenia. Trey zauważył, jak cicho zrobiło się w domu po odejściu Beth. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, ile robiła rumoru, czy to fałszując pod prysznicem, czy dzwoniąc kluczykami przy komputerze, czy też wołając Steve’a słodziutkim głosem: „Masz chwilkę, kochanie?” Zgrzytał wtedy ze złości zębami. Nie będzie mu tego ani trochę brakowało. Przyszło mu jednak do głowy, że może będzie tego brakować Steve’owi. Może dlatego właśnie tak się przed chwilą zachował. Przecież zerwał ze swoją kobietą. Jeśli dobrze się zastanowić, Steve zrobił to dla niego. Trey nie sądził, że sam kiedykolwiek byłby gotów tak się poświęcić dla kogokolwiek. Podniósł się z łóżka i zszedł na dół. Steve rozkładał właśnie szachownicę. - Chcesz zagrać? - spytał. - No. - Trey usiadł przy stole. - Zrobiłem to dla ciebie. - Steve pokazał talerz stojący przy łokciu chłopca. - Dzięki. - Ugryzł swoją ulubioną zapiekankę z mięsa i wykonał pierwszy ruch. Siódmego maja w największej sali konferencyjnej kancelarii Jackson, Rieders & Clark, odbyła się uroczystość żałobna ku czci świętej pamięci Glorii Lipton. Było to szczególne wydarzenie - szczególne z dwóch względów. Po pierwsze, dotąd kancelaria organizowała podobne uroczystości jedynie ku czci zmarłych prawników, których znano w całym kraju, po drugie, Glorię pochowano ponad dwa miesiące wcześniej. Uroczystość została przygotowana na polecenie osoby współpracującej z Jackson, Rieders & Clark, która trudniła się organizowaniem nabożeństw żałobnych. Według niej takie spotkanie pomogłoby wszystkim poczuć, że oto zakończyła się smutna historia niewyjaśnionego morderstwa. Gdy Cam przybyła do kancelarii, przemawiał właśnie Clifford Austin. Wśliznęła się do sali przez tylne drzwi i zajęła nie rzucające się w oczy miejsce. Poczuła, że na krześle coś leży. Wyciągnęła spod siebie małą książeczkę. Gloria Lipton, ku pamięci. Ktoś położył jej rękę na ramieniu. Odwróciła się. Trzech prawników obrzuciło ją promiennym uśmiechem. - Cześć, Cam - szepnął jeden. - Dobrze znów cię widzieć. - Jak się masz? - zapytał drugi. - W ogóle tu nie bywasz! Uśmiechnęła się i odwróciła do przodu. To prawda, że rzadko tu bywała; ostatnimi czasy w biurze w Filadelfii pojawiała się jedynie we wtorki i czwartki. A kiedy Doug ogłosił swoją kandydaturę, wszyscy o niej mówili. Nie to sobie wyobrażała. Wtorki i czwartki miały być dniami anonimowości, a poniedziałki, środy i piątki - dniami, w których prowadzi życie publiczne. Wtedy bowiem pracowała - pomiędzy spotkaniami przy kawie, zebraniami, koktajlami i partyjnymi imprezami - w biurze w Wilmington. W te dni chodziła na niskich obcasach, nosiła tradycyjne kostiumy, a włosy upinała w kok. Po wielu eksperymentach i telekonferencji z Waszyngtonem zadecydowano, żeby nie ścinała włosów. Ludzie Meredith doszli do wniosku, że kok dodaje jej powagi i dzięki niemu wygląda o kilka lat starzej. We wtorki i czwartki pracowała w biurze w Filadelfii i wtedy wkładała krótkie spódnice, chodziła na wysokich obcasach, a włosy - tak jak dawniej - nosiła rozpuszczone. Opadały jej teraz na twarz, bo chciała się w ten sposób ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami. Udawała, że czyta książeczkę poświęconą Glorii. Była to mała broszurka z błyszczącego papieru, która przypominała program teatralny, tyle że bez reklam. Zawierała teksty na temat Glorii i jej zdjęcia. Na podium Cliff Austin smutnym głosem mówił o swojej długiej i efektywnej współpracy z Glorią, o jej niezłomnym poświęceniu dla firmy, a zwłaszcza dla niego. Po nim przemawiały koleżanki Glorii. Sekretarka Cam, Helen Nagy, opowiedziała śmieszną historyjkę o tym, jak to Gloria nie pozwoliła pójść panu Riedersowi na rozprawę do sądu apelacyjnego, bo miał nie wypolerowane buty. Przekonywał ją, że bardzo się spieszy, jednak Gloria schowała jego notatki i oddała mu je dopiero wtedy, gdy zgodził się, żeby zadzwonić po pucybuta. Później wygrał sprawę, a Gloria całą zasługę przypisała sobie. Inna siwiejąca sekretarka podkreśliła zainteresowanie Glorii bieżącymi wydarzeniami politycznymi. Mówiła o tym, że nie bała się wygłaszać kontrowersyjnych opinii i że zawsze dzieliła się z innymi swoim doświadczeniem i mądrością. Szeroko znane były jej listy do redaktorów naczelnych, prezydenta, rządu i kongresmanów. - I jestem pewna, że jeśli Gloria wciąż byłaby wśród nas - dodała nieśmiało - jeden z prawników z biura w Wilmington otrzymywałby od niej codzienne raporty. Na sali zapanowało poruszenie i wszystkie oczy zwróciły się ku Cam. Nie miała wyjścia: uniosła głowę i obdarzyła zebranych promiennym uśmiechem. Po uroczystości wróciła do swojego gabinetu i przejrzała pocztę, która leżała na biurku Helen. Dwanaście listów do Granta Peytona, jeden do niej. Jeszcze dwa miesiące temu było odwrotnie. Miała obecnie tak mało pracy, że równie dobrze mogłaby pójść na urlop jak Doug i Nathan. Wzięła kopertę zaadresowaną do siebie i otworzyła ją w swoim pokoju. Znajdowało się w niej nie związane z pracą zaproszenie do uczestniczenia we władzach Fundacji Harriet M. Welsch, będące w istocie ukrytym apelem o wsparcie finansowe. „Droga Pani Alexander. W uznaniu Pani wybitnych zasług na polu prawa rodzinnego mamy zaszczyt... ”. Pani Alexander - jeszcze się do tego nie przyzwyczaiła. Przypomniała sobie, że pierwszy list z tej fundacji zaadresowano podobnie, choć była wówczas mężatką ledwie dwa tygodnie i nikt jeszcze nie używał jej nowego nazwiska. Teraz zrozumiała, skąd brało się ich usilne zainteresowanie jej osobą. Nie chodziło nawet o pieniądze, chodziło im o jej męża. Od początku wiedzieli, kogo poślubiła i jakie były jego polityczne plany. Chcieli po prostu dotrzeć do niego za jej pośrednictwem. Zgniotła list i wrzuciła do kosza. Gdy wróciła tego dnia do domu, ostatnie promienie słońca zwiastowały już nadejście wieczoru. Poszła prosto do ogrodu. Marcowe porządki odkryły jego prawdziwą architekturę, a kwietniowe ciepło odsłoniło jego prawdziwe kolory. Każdego ranka i każdego wieczoru Cam przechadzała się po ogrodzie. Codziennie odkrywała coś nowego - nową alejkę czy nowy kwiat, tak jakby ogród co rusz darował jej jakiś prezent, który zadziwiał ją i cieszył. Dziś zwróciła uwagę na zielone włókniste pędy wyrastające z ziemi przy skraju zakręcającej dróżki. Niesamowite - centymetrowa roślinka, której nie było jeszcze rano. Listki miały cebulko-waty kształt. Czyżby spóźniony pierwiosnek? Wstała i skierowała się do domu, żeby zajrzeć do książek. - Tu jesteś! - krzyknął z podjazdu Doug. - Zastanawiałem się właśnie, dokąd poszłaś. - Miał na sobie zrobiony na drutach sweter i spodnie w kolorze khaki. Ostatnimi czasy rzadko widywała go ubranego tak zwyczajnie. Zwolniła kroku. - Wcześniej dziś wróciłeś. - Jestem w domu od dawna. - Czemu? Coś się stało? Spojrzał na nią zdziwiony. - Zapomniałaś, co dzisiaj za dzień? Podniosła dłoń do ust. - O Boże. - Przebiegła myślą po kalendarzu. - Czy gdzieś mam dzisiaj być? - Tak - odpowiedział smutno. - Tutaj, ze mną. - Wyciągnął ramiona i objął ją. - Dziś przypada rocznica naszego ślubu - szepnął. - To już trzy miesiące. - Zamrugał oczami i odchylił się do tyłu. - Dopiero gdy wydaje ci się, że twoje małżeństwo trwa od zawsze, liczysz rocznice w latach. Dla nas to wciąż jeszcze miesiące. Wykorzystał jej zdanie: „A dla nas to wciąż jeszcze dni”. Roześmiała się nerwowo. - Chodźmy do środka. - Objął ją w talii i zaprowadził do domu. - Przygotowuję specjalną kolację. Miałem nadzieję, że spędzimy razem miły wieczór. Patrzyła na niego zdziwiona, a zarazem poruszona, gdy wchodzili po schodach. Znaleźli się w kuchni. - Dzień dobry, pani Alexander - przywitała ją śpiewnym głosem Gillian z nieodłączną aksamitną opaską na głowie, odwracając się od kuchenki. - Dzień dobry - odpowiedziała zdezorientowana Cam. - Gillian przyszła, żeby pomóc mi w gotowaniu - wyjaśnił Doug, a dziewczyna spuściła tajemniczo wzrok. - Nie trzeba było, naprawdę. - Aleja bardzo chciałam! Zrobią wszystko, żeby pomóc Dougowi w wygraniu wyborów. Doug wziął od Cam teczkę. - Może byś poszła na górę i się odświeżyła? My tymczasem dokończymy dzieła. Dwadzieścia minut później Gillian już nie było, a Doug nalewał wino w jadalni. Stół nakryty był najlepszym obrusem jego babci, paliły się świece i rozbrzmiewała muzyka poważna. Wysunął krzesło przeznaczone dla Cam i pocałował żonę w policzek. - Zaraz wracam. Cam rozejrzała się po pokoju. Doug przygotował powtórkę z lutego, kiedy to ona ugotowała „rocznicową” kolację. Była pewna, że Gillian się pomyliła, mówiąc o wyborach. Przypomniała sobie, że tamta lutowa kolacja była przecież częścią jej własnego planu. Zastanawiała się, czy teraz Dougowi także przyświecał jakiś cel. Wszedł do jadalni przez wahadłowe drzwi. Rozstawił talerze na stole i usiadł naprzeciwko niej. - Słyszałaś ostatnie wieści o Hadleyu Hayesie? - zapytał, rozkładając serwetkę. - Nie. - Pamiętasz tego kongresmana z Teksasu, który umarł w zeszłym miesiącu? Vasqueza? - Tak, a co się stało? - Zostało po nim wolne miejsce w Komisji do spraw Rozwoju i Badań Wojskowych. Wiesz, kto je zajął? Hadley Hayes. Cam obserwowała go ostrożnie zza stołu. Próbowała odgadnąć, w jakim jest nastroju. - Och, tak mi przykro. - Przykro? To dla nas cudowne wieści! Nie rozumiesz dlaczego? - Nie, dlaczego? - Dla niego to doskonałe miejsce, żeby móc głosić beznadziejnie przestarzałe poglądy o militarnej gotowości. Upłynie trochę czasu i znów zacznie proponować wdrożenie obronnego systemu w ramach gwiezdnych wojen. - To dobrze, jak rozumiem. - Oczywiście. Po pierwsze, będzie się zachowywać jak dziecko, które dostało nową zabawkę. Będzie tak zajęty, że zapomni o listopadowych wyborach. Po drugie, to woda na mój młyn. Dzięki bzdurom, jakie wygaduje, przedstawimy go jako dinozaura, a sami będziemy pracować nad istotnymi kwestiami. - Cudownie. Usiadł wygodnie na krześle i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Mam więcej dobrych wieści. Jonathan Fletcher wreszcie odkrył karty i ogłosił, ile da na kampanię. Zgadnij? Cam potrząsnęła głową. - Dwieście tysięcy dolarów! - To świetnie. Jestem taka szczęśliwa. Uśmiechając się promiennie, wziął do ręki widelec. Cam spojrzała na talerz. - Co my tutaj mamy? - Cielęcina w winie marsala. Podniosła głowę. Łzy napłynęły jej do oczu. Takie samo danie przyniósł jej wtedy, gdy się poznali, w opakowaniu z logo restauracji „Green Room”. Tej samej nocy został w biurze do drugiej, żeby ją odprowadzić do hotelu. Tej samej nocy zakochała się w nim. - Kocham cię. - Głos łamał się jej z żalu. - Ja też się kocham. Brakowało mi ciebie przez te kilka ostatnich tygodni. - Wiem... Tyle się działo... - Ale dziś wieczorem będziemy jedynie my i cisza... Tej nocy kochał ją czule. Poruszał się wolno i łagodnie, cicho wzdychając i płomiennie szepcząc, że ją uwielbia. Wiedziała, że to nagroda za jej dobre zachowanie przez kilka ostatnich tygodni, za to, że się ubierała tak, jak jej kazano, że chodziła tam, gdzie ją posyłano i stała tam, gdzie ją ustawiano. Nie żywiła do niego urazy. W końcu, jeśli uważała, że poślubiła nieznajomego, to z pewnością on czuł to samo. Leżała, obejmując go mocno rękami i przyciskając policzek do jego twarzy. Poruszała zmysłowo biodrami w rytm jego ruchów i wspólnie zbliżali się ku szczytowi. Osiągnęli orgazm jednocześnie, co udało im się do tej pory zaledwie kilkakrotnie. Nie mogli złapać oddechu, dziwiąc się i ciesząc zarazem. Później Cam leżała z otwartymi oczami. Oparła głowę o jego tors, a on gładził palcami jej włosy. Też nie spał. - Zdecydujmy się na dziecko - odezwał się wreszcie. - Nie mogę się doczekać. - Zatem nie czekajmy. - Oparł się na łokciu. - Zacznijmy od razu. Jutro. Tak szybko jak to możliwe. Uśmiechnęła się. - Skąd ta ochota? - Dzięki nam. Kocham cię, Cam, i bardzo chcę, żebyś już była w ciąży. - Pogłaskał ją po brzuchu. - Bardzo chciałbym widzieć nasze dziecko w twoich ramionach. - Nie lepiej poczekać, aż odbędą się wybory? - Nie musimy. To nie wpłynęłoby źle na moje szansę. Mówiąc szczerze, mogłoby je tylko poprawić. - W jaki sposób? - No wiesz, prezentowałbym się jako poważny ojciec rodziny, i tak dalej. Wielu wyborców nie zaakceptuje nowoczesnej żony. Gdybyś podczas kampanii zaszła w ciążę, byłabyś znacznie lepiej odbierana. - Rozumiem. - Co ty na to wszystko? - Nachylił się i pocałował ją. Wyprostował się z uśmiechem na ustach. - Ja jestem gotów wykonać swoją część zadania. Czuła, jak bardzo oczekuje na jej odpowiedź. - Nie wiem, kochanie... - zaczęła. - Nie zapominajmy też o zdjęciach. - Jakich zdjęciach? - Twoich rozebranych. Powiedzmy, że ktoś się nimi zainteresuje. Trudno będzie uwierzyć, że to ty na nich jesteś, jeśli będziesz wyglądać jak młoda madonna. Widzisz więc, że i ty na tym skorzystasz. Na ich ciałach wciąż perliły się kropelki potu po erotycznym uniesieniu, lecz Cam poczuła nagle, że z zimna zdrętwiały jej palce u nóg. - Tak, rozumiem. - Decydujemy się więc? Kiwnęła głową. Chwilę później zasnął snem tak głębokim, że nie obudził się, gdy wstawała z łóżka. Poszła do łazienki. Otworzyła szafkę i wyjęła z niej opakowanie pigułek antykoncepcyjnych. Zaledwie trzy miesiące wcześniej stała nad inną umywalką i zastanawiała się, co z nimi zrobić. To był ich pierwszy ranek na St. Bart’s. Tak bardzo chciała dziecka, że niemal wyrzuciła tabletki do sedesu. Nie zrobiła tego ze względu na stan ich finansów i niewyraźne „może kiedyś... ” Douga. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze, zdjęła wieczko z pudełka z tam-ponikami i ukryła w nim pigułki. 18 Mózg Meredith jęknął na uporczywy dźwięk elektronicznego budzika stojącego tuż przy łóżku. Wyciągnęła po omacku rękę, żeby go wyłączyć i wściekła otworzyła oczy, gdy zapaliła się lampka nocna. - Co ty tu robisz? - zapytała. O tej porze jej głos brzmiał jak głos starej kobiety. Przewróciła się i zakryła głowę poduszką, aby nie zobaczył, że równie staro wygląda jej twarz. - Nie pamiętasz? - zaśmiał się. - Co jeszcze tutaj robisz? Mówiłam, że nie możesz zostać na noc. Spod poduszki usłyszała, jak podnosi słuchawkę i wybiera tonowo dziesięciocyfrowy numer. - Dzień dobry, tato. Co słychać? Skuliła się. W tym tygodniu Sutherland pojechał do zachodniej części stanu Maryland - tylko dlatego pozwoliła Bretowi zostać - ale jeśli ma aparat z funkcją umożliwiającą odczytanie numeru telefonu przychodzącego i jeśli przez przypadek go odczyta, niewątpliwie rozpozna. Ostrzegała Breta, żeby nie używał tej linii, ale on przypominał dziecko na motorze - niebezpieczeństwo stanowiło połowę przyjemności. Chociaż oczywiście tylko ona wiedziała, w jak dużym niebezpieczeństwie się znalazła. Setny raz powtarzała sobie, że to choroba. Musiała skończyć ten związek. - Nie martw się - rzekł. - Pójdę tam wieczorem. Przemówię mu do rozsądku. Przewróciła się na bok i zerknęła na niego spod uniesionego rogu poduszki. Włosy miał rozczochrane po nocy, ale czarne oczy czujne i błyszczące. - Widziałeś wczoraj tę reklamówkę? Moim zdaniem była dynamiczna. Tak... - Bret zadarł głowę i uśmiechnął się do niej. - Ta Meredith jest naprawdę niezła. Dobrze. Tak jest, zadzwonię. Odłożył słuchawkę i zniknął jej z oczu za łóżkiem. Przesunęła się na krawędź i spojrzała w dół. Robił nago pompki; ten widok znów ją rozpalił. - Masz tendencje samobójcze, wiesz? - powiedziała. Założył jedną rękę na plecy i odliczył dziesięć pompek, potem w powietrzu zmienił ramię i znowu rozpoczął liczenie. - Komu masz przemówić do rozumu? Przewrócił się na plecy. - Jest taki facet w Zachodniej Wirginii. Rezerwista, którego powołali do wojska na operację Pustynna Burza, a teraz mu się wydaje, że kraj jest mu dłużny dożywotnią pensję. Najpierw próbował wykorzystać syndrom wojny w Zatoce, ale gdy to nie wypaliło, zaczął szantażować mojego ojca. - Szantażować? Czym? - Kto to wie? - Stanął na równe nogi jednym płynnym ruchem. - Więc dlaczego myślisz - usiadła i sięgnęła po szlafrok - że możesz tam po prostu pojechać i go powstrzymać... Bret pochylił się nad łóżkiem, chwycił Meredith i pocałował tak mocno, że nie mogła złapać tchu. - Ciebie powstrzymałem, prawda? - Więc taki masz plan? - zapytała sucho. - Uciszysz go pocałunkiem? - Będę improwizował. Poszła pod prysznic, mając po cichu nadzieję, że do niej dołączy, ale kiedy po dziesięciu minutach wciąż stała sama, zakręciła krany i wyszła owinięta ręcznikiem. Bret ubrał się już i właśnie wkładał płaszcz przy drzwiach. - No - zaczęła dotknięta. - Nigdy jeszcze tak szybko nie wypłoszyłam mężczyzny. - Spotkamy się w Baltimore. - W Baltimore? Rzucił jej poranny „Post” i zbiegł galopem po schodach. Pół godziny później Meredith jechała do Baltimore. Deszcz spływał falami po szybach samochodu. Gapiła się na wycieraczki, kipiąc ze złości. Obwodnica była zakorkowana na trzy kilometry przed wjazdem na autostradę 1-95, jej telefon komórkowy nie działał i tylko szmer deszczu na szybach oraz bzdury w radiu dla kierowców odciągały jej uwagę od horroru dzisiejszych wiadomości. „Post” leżał złożony na siedzeniu obok niczym niechciane dziecko-mutant, na które nie mogła patrzeć. Zresztą wcale nie musiała. Zła wiadomość wżarła się w jej mózg, gdy tylko ją przeczytała. A była tak zła, jak to tylko możliwe - „Sutherland domniemanym źródłem przecieków z Pentagonu w 1968 roku”. Stare powiedzenie głosiło, że karierę popularnego polityka mogą zrujnować tylko dwa rodzaje skandalu - gdy złapią go w łóżku z martwą dziewczyną lub z żywym chłopcem. Ale przysłowie nie wspominało o trzeciej możliwości - zdradzie własnego kraju. Dla takiego kandydata jak Phil Sutherland, który miłość do ojczyzny stawia wyżej niż cokolwiek innego, posądzenie o zdradę byłoby fatalne. Tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy. Jak mogła kontrolować wydarzenia sprzed trzydziestu lat? Ledwie pamiętała prezydenturę Lyndona Johnsona, nie wspominając o wydarzeniach, które doprowadziły do jego upadku. A Tim Robson, reporter, który popełnił tę zbrodnię, był co najmniej dziesięć lat młodszy od niej. Jego informatorem był jednak Dean McIverson, lat siedemdziesiąt jeden, emerytowany reporter „Post”. Meredith nie słyszała o nim od tak dawna, że zakładała, iż nie żyje. Identycznie jak jej telefon komórkowy. Otworzyła go i spróbowała znowu. Jakimś cudem tym razem się przebiła, choć na linii słyszała trzaski. - Marcy, dzięki Bogu - zawołała, kiedy odezwała się jej asystentka. - Wiadomości od generała? - Jedzie z Cumberland. Spotka się z tobą w biurze w Baltimore. Jak dobrze pójdzie, około dziesiątej. - Dziesiątej? - Meredith spojrzała na zegarek i jęknęła. To oznaczało jakieś półtorej godziny męczących spekulacji. Sutherland za żadne skarby nie zechce o tym rozmawiać przez telefon komórkowy. Nawet w normalny dzień podejrzewał, że jego wrogowie podsłuchują. Biorąc pod uwagę ostatnie wypadki, prawie mu wierzyła. - Połącz mnie z Ryanem. - Chodzi ci o Briana? - Tak, wszystko jedno. Aha, Marcy... - Słucham? - Chcę, żeby każdy telefon w biurze bez przerwy wybierał numer Tima Robsona w „Post”. Musimy zablokować jego linię. Tego ranka nikt nie może się z nim połączyć. - Zaraz się za to zabiorę. Po chwili w słuchawce odezwał się młody stażysta Meredith. - Brian, co masz? - Znalazłem wycinki. Przesyłam je faksem do Baltimore. - Więc o co chodzi? - Jeszcze tego nie poskładałem do kupy... - Nieważne. - Co ona sobie wyobrażała? Skoro sama nie pamięta machinacji podczas wojny w Wietnamie, to czego wymaga od tego dwudziestodwulatka? - Przełącz mnie do Richarda Portwella - westchnęła. Mógł sobie być pompatycznym starym głupcem i cierniem w jej boku, ale też i najlepszym źródłem wiedzy o polityce, do jakiego miała dostęp. - Witaj, Richard. Jak się miewasz? - powiedziała, kiedy odebrał telefon. - Cieszę się, że cię znalazłam. To jedna z wielu okazji, kiedy potrzebuję skorzystać z twojej wiedzy i doświadczenia. - Tak, widziałem artykuł. Muszę przyznać, że przypominają mi się dawne czasy. - A ja jestem trochę zagubiona. Czy chodzi o te stare dokumenty Pentagonu? - Ależ nie. Ten epizod wyprzedza Daniela Ellsberga i dotyczy innych spraw. Dokumenty, które ukradł Ellsberg, wskazywały, że Pentagon ukrywa rozmiary wojny. Historia McIversona sugeruje coś o wiele gorszego. - Możesz mnie oświecić? - Oczywiście - odparł przeciągle Portwell, a ona zazgrzytała zębami ze złości. - Najpierw kontekst. Powróćmy do tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Byliśmy w Wietnamie od sześćdziesiątego pierwszego, więc liczba zabitych sięgnęła piętnastu tysięcy. Rodził się ogromny sprzeciw przeciwko wojnie, na pewno to pamiętasz. Ale możesz sobie nieprzypominać, że panowała też poważna niezgoda w łonie armii. Według wojskowych, Johnson nie prowadził tej wojny jak należy. Zwłaszcza wtedy, gdy zaczął się wycofywać, aby unieszkodliwić Gene’a McCarthy’ego. Nadążasz? - Staram się nie zostawać w tyle. - Zirytowana wyobraziła sobie Portwella w tweedach i flaneli, rozpartego na krześle i palącego w zamyśleniu fajkę. - Na początku sześćdziesiątego ósmego roku zaczęły krążyć plotki, że Pentagon całkowicie nie zgadza się w tej kwestii z Białym Domem. Mówiło się nawet, że grupa wysokich oficerów przygotowuje scenariusz przejęcia zwierzchnictwa nad polityką wojenną. - Mówisz o juncie wojskowej? - zaśmiała się ze zdumienia. - Oczywiście nigdy do tego nie doszło - odparł. - Próbuję ukazać całokształt zjawiska. - A kiedy pojawia się McIverson? - Był jednym z czołowych dziennikarzy „Post” w latach sześćdziesiątych, kiedy jeszcze Woodward i Bernstein przygotowywali kawę i siedzieli w dziale lokalnym. W marcu sześćdziesiątego ósmego roku napisał serię artykułów o tarciach w Pentagonie. I poparł to cytatami pochodzącymi z tajnych dokumentów. - Które, jak twierdzi, otrzymał od Phila Sutherlanda? - Właśnie. Pentagon zaprzeczył wszystkiemu, włącznie z autentycznością dokumentów, ale historia poszła w świat i praktycznie zniszczyła ostatnie źródło poparcia dla Johnsona. W ciągu kilku dni jego prezydentura upadła. Trzydziestego pierwszego marca wygłosił swoje sławne przemówienie, w którym zrezygnował z walki o reelekcję. Ale można powiedzieć, że do niego należało ostatnie słowo. W tej samej mowie ogłosił zawieszenie wszystkich bombardowań powyżej dwudziestego równoleżnika. - Pokiwał palcem Pentagonowi. - Jeszcze jak! Co oczywiście wkurzyło wojskowych. Całą zasługę przypisano McIversonowi. Chociaż, gdy się teraz nad tym zastanawiam, ani razu nie słyszałem, aby wziął na siebie także Richarda Nixona. Portwell wciąż chichotał z własnego dowcipu, kiedy Meredith zapytała: - Gdzie jest teraz McIverson? Co porabia? - Od lat nie pracuje. Wydaje mi się, że z powodów zdrowotnych. - Hmm. - Patrzyła na zalaną deszczem szybę, aż tryby zaczęły zaskakiwać w jej głowie. Siedemdziesiąt jeden lat, słabe zdrowie - skleroza? - Cóż, bardzo dziękuję. Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Czy możesz mnie połączyć z Billem Schecterem? - Oczywiście. Chwileczkę... czy to nie ten facet z FBI? - On teraz pracuje dla nas, Richardzie. - Och, Meredith - powiedział z niechęcią. - Rozumiem, do czego zmierzasz. Chcesz zastrzelić posłańca, ponieważ nie podoba ci się wiadomość, którą przyniósł. Ale to nigdy niczego nie rozwiązuje. - Owszem, jeśli posłaniec zmyślił wiadomość. - To znaczy, jeśli możesz sprawić, żeby wydawało się, że tak zrobił? - Wszystko jedno, Richardzie. Po minucie usłyszała buczenie. Portwell odłożył słuchawkę, albo, co bardziej prawdopodobne, nie udało mu się przełączyć. Wybrała numer Schectera i zleciła mu nowe zadanie. Nie było czasu na gruntowne śledztwo, tylko na szybkie poszukiwanie brudów. Im gorszych, tym lepszych. Samochód zatrzymał się w strugach wody przed biurem kampanii wyborczej Sutherlanda, gdzie czekał na nią jeden z młodszych pracowników. Otworzył parasol i podbiegł, kiedy wysiadła z auta. - Jest Bret? - zapytała, idąc w stronę drzwi. Kiwnął wymijająco głową. - Co? Młody człowiek był wyraźnie zdenerwowany. - On oszalał, panno Winters. Krzyczy i wścieka się... Sama to usłyszała, gdy weszła do środka. - Co to za dupek? - darł się Bret. - Co on sobie wyobraża? Niech mnie ktoś z nim połączy! Ty! Mówię do ciebie! Zadzwoń do niego... To się dowiedz! Meredith rzuciła swój płaszcz chłopakowi i ruszyła za głosem Breta do sali konferencyjnej na tyłach. - Nie może mu to ujść na sucho! - pieklił się za drzwiami. - Wyobraża sobie, że kim jest, tak wychodząc znikąd po trzydziestu latach? Na litość boską... Otworzyła drzwi. Jakiś przedmiot przeleciał koło jej głowy i rozbił się na ścianie. Spojrzała na skorupy chińskiej porcelany u swoich stóp, potem na Breta, stojącego z wciąż wyciągniętym ramieniem. Kilka osób siedziało przy stole konferencyjnym, patrząc na niego w bezradnym zażenowaniu. - W porządku, dość tego - powiedziała Meredith. - Napady złości ani trochę nie pomogą twojemu ojcu. Przestąpiła porcelanę i usiadła za stołem, skinąwszy głową ludziom zgromadzonym wokół. Bret rzucił się na krzesło i zgarbił z wyrazem udręczenia na twarzy. - Ale to nie w porządku - stwierdził. - Czy nie istnieje jakaś zasada, mówiąca, że dziennikarz nie ujawnia swoich źródeł? - Obrócił się ku Meredith. - Byłaś dziennikarką. Czy jest taka zasada? Patrząc na niego, poczuła przypływ dziwnego uczucia, które nazwałaby czułością, gdyby tak naprawdę nie było słabością. Bret pociągał ją coraz bardziej, i to nie tylko wyglądem i seksualną sprawnością, ale również młodością i naiwnością. „Pociągał” wymawia się zazwyczaj, jakby to było coś dobrego, ale w jej przypadku oznaczało to wrażliwość na ciosy. - Pewnie odrzekła chłodno. - Nie ujawniamy naszych źródeł policji, prokuratorowi, przysięgłym, nawet gdy wsadzają nas do więzienia za obrazę sądu. Ponieważ dopóki pracujemy, chcemy, żeby nasze źródła wiedziały, że mogą nam ufać. Ale jeśli przeszliśmy na emeryturę i mamy nadzieję nigdy już nie rozmawiać z żadnym z nich? Wtedy ujawnia się wszystko. Bret się zaczerwienił. Weszła sekretarka ze stosem papierów. - Przyszedł do pani faks, panno Winters. Artykuły McIversona. Zrobiłam kopie. Meredith wzięła jedną i rozdała resztę. - Proszę to posprzątać - powiedziała, machając rękaw stronę rozbitej filiżanki. Grupka wokół stołu zapoznawała się z artykułami, podczas gdy sekretarka zamiatała resztki porcelany. Gdy wyszła z pokoju, Bret rzucił papiery. - A co, jeśli to prawda? Co z tego? Miał rację! Wojna w Zatoce dowiodła, że miał rację! Nie ma sensu prowadzenie wojen na pół gwizdka. Pomyślcie, ile istnień ludzkich by uratowano, gdyby ktokolwiek usłuchał go w latach sześćdziesiątych. - Sięgnął po kartki i wyrzucił je w powietrze. - Tata był bohaterem, że to zrobił! - Uważasz, że powinniśmy przedstawić to w ten sposób? - zapytała Meredith. - Pewnie, że tak! A czemu nie, skoro to prawda? Wzruszyła ramionami. - Ludzie mają takie śmieszne poglądy na temat bohaterów. Nie zaliczają do nich donosicieli i szpicli. Oczy wyszły mu na wierzch. Meredith szybko chwyciła jego dłoń. - Bret - powiedziała miękko. - Jest wielu ukrytych bohaterów, których heroizm nigdy nie wyjdzie na światło dzienne. Ale to nie czyni ich mniej odważnymi. Oznacza to jedynie, że muszą pozostać w ukryciu. Patrzył na nią tępo, z wyrazem bólu i uporu na twarzy. Był jak dzikie zwierzę złapane w pułapkę, zbyt oszalałe ze strachu i zbyt cierpiące, żeby przyjąć pomoc i się uwolnić. Wytrzymała jego wzrok, nie przestając ściskać dłoni mężczyzny. Powoli zrozumienie zabłysło w jego oczach. Siedzący wokół stołu wymieniali znaczące spojrzenia. Meredith cofnęła szorstko rękę. - Niech mi ktoś przypomni - odezwała się energicznie - gdzie w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku pracował Phil? - Właśnie wrócił z dwuletniego rejsu - odezwał się jakiś mężczyzna. - Był wtedy kapitanem, przydzielono go do Pentagonu na asystenta Hutchinsa. - Chwileczkę. - Meredith sięgnęła po telefon. - Brian rzekła, kiedy połączyła się ze stażystą. - Jaka była oficjalna odpowiedź Pentagonu na artykuły McIversona? - Dementi. Utrzymywali, że wszystkie dokumenty zostały sfałszowane. Zabawna rzecz, McIverson zaproponował, żeby ekspert od maszyn do pisania zbadał ich wyposażenie i porównał z czcionką na dokumentach, a oni odmówili. Powiedzieli, że ze względów bezpieczeństwa, a poza tym i tak w Pentagonie jest tyle maszyn, że byłaby to idiotyczna strata czasu. Meredith nacisnęła przycisk i zakończyła rozmowę. - W porządku. Widzę trzy możliwe scenariusze. Pierwszy - dokumenty były autentyczne i ktoś przekazał je McIversonowi. Drugi - sfabrykował je McIverson. Albo trzeci - sfabrykował je ktoś inny i przekazał McIversonowi. Oczywiście, w każdym przypadku istnieje ryzyko, że chodzi o Phila. - Głosuję za drugim - odezwał się przerażony pracownik. - Bill Schecter na czwórce - zawołała sekretarka. Meredith nacisnęła guzik głośnika. - Bill, mów, czego się dowiedziałeś o McIversonie. - Był wyróżniającym się dziennikarzem w „Post”. Nagroda Pulitzera, popularność na skalę ogólnokrajową, rozgłos. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku wyjechał, żeby zrealizować marzenie swojego życia i przepłynąć Pacyfik w jednoosobowej łódce. Pozował do zdjęć w San Diego, skąd wyruszał, i trzy miesiące później, kiedy dotarł na Tahiti. W siedemdziesiątym drugim zaczął pracować dla „Cleveland Plain Dealer”, a w siedemdziesiątym czwartym przeszedł na emeryturę. - To wszystko? - Wszystko - odparł Schecter. - Z wyjątkiem tych trzech miesięcy, kiedy żeglował samotnie po południowym Pacyfiku... - Taak? - W jakiś sposób jednocześnie był pacjentem ośrodka odwykowego dla alkoholików w Richmond. - Skurczybyk! - zawołał Bret. - Dzięki, Bill - rzekła Meredith. - Prześlij mi faksem te materiały. - Oczywiście. Spojrzała na zgromadzonych przy stole pracowników. - Świetnie, McIverson jest pijakiem i kłamcą pierwszej wody. Trzeba zdobyć te zdjęcia z żaglówki i wysłać kogoś, żeby sfotografował ośrodek w Richmond. Niech zrobi zdjęcie jakiemuś staremu pijakowi w szpitalnej piżamie, tak żeby każdy widział, o co nam chodzi. Ann... - zwróciła się do rzeczniczki prasowej kampanii. - Sporządź listę naszych sprzymierzeńców w mediach, potem zdecydujemy, komu to przesłać. - Ale - kobieta zagryzła wargę - czy naprawdę możemy tego użyć? McIverson napisał artykuł o Pentagonie w sześćdziesiątym ósmym roku. A to wydarzyło się trzy lata później. - I co z tego? - rzucił się na nią Bret. - Minęło trzydzieści lat, a on to wyciąga przeciwko nam! - Co tylko dowodzi słuszność mojej tezy... W biurze wybuchło zamieszanie, na twarzy Breta zagościła ulga. - Przyjechał - powiedział i wstał, aby otworzyć drzwi. Do sali konferencyjnej wkroczył generał Sutherland. Miał zaciśniętą szczękę, jego płaszcz ociekał wodą. Za nim podążał młody pracownik, który towarzyszył mu poprzedniego dnia na zachodzie stanu. Meredith poczuła nagle sympatię dla młodego człowieka. Ostatnie trzy godziny jego życia musiały być piekłem. Sutherland zrzucił płaszcz i usiadł z kamienną twarzą u szczytu stołu. - Na czym stoimy? Meredith zreferowała wszystko w ciągu pięciu minut. Na koniec powiedziała: - Ty nas wprowadź w temat, generale. Byłeś w Pentagonie w sześćdziesiątym ósmym. Musiało się wtedy o tym mówić. - Oczywiście. Odbyło się normalne wewnętrzne śledztwo. Przesłuchiwano mnie, podobnie jak setkę innych osób. Wszystkich nas oczyszczono. Nie było spisku, nie było przecieku. A tak w ogóle, nasi eksperci sprawdzili czcionki i nie pasowały. - Dlaczego nie powiadomili o tym prasy? - Bo McIverson zażądałby ekspertyzy wykonanej przez swojego biegłego, a na to nie mogliśmy się zgodzić. - No więc świetnie - odezwał się Bret, stając na równe nogi. - Zaprzeczymy wszystkiemu i załatwimy tego gnoja McIversona tak, jak mówiła Meredith. - Chwileczkę - odezwała się rzeczniczka. - Załóżmy, że McIverson rzeczywiście sfabrykował całą historię. W jakim celu wyciąga to po trzydziestu latach? Bret obrócił się do niej. - Chce zniszczyć kampanię. A jak ci się wydaje? - Ale po co? - Kogo to do cholery obchodzi? - krzyknął. - Bret - rzucił ostro Sutherland. W pokoju nagle zapadła cisza. Wskazał syna palcem. - Uspokój się, usiądź i uważaj na to, co mówisz w obecności pań. - Tak jest - wymamrotał Bret i opadł na krzesło. - Odpowiadając na twoje pytanie, Ann - odezwał się generał - trzeba wziąć pod uwagę, że McIverson jest dziennikarzem prasowym, a ja prowadzę audycje w radio. Programy radiowe są zmorą szefów mediów. Nie lubią, kiedy ludzie wyrabiają sobie poglądy, nie korzystając z tak zwanego„poznawczego filtra prasy”. Ujawniając tę historię, McIverson piecze dwie pieczenie. Zdobywa kolejne pięć minut sławy i jednocześnie szacunek swoich kolegów za podkopanie najszybciej rozwijającego się obecnie forum dyskusji społecznej. Meredith siedziała z oszołomionym uśmiechem. Czasami jeszcze Sutherland był w stanie ją zaskoczyć. Grupka ludzi zajęła się szczegółami technicznymi przedsięwzięcia - kiedy i gdzie urządzić konferencję prasową, komu przekazać materiały na temat McIversona, jak mocno uderzyć. Wciąż napływały faksy z biura Meredith; telefony rozgrzały się do czerwoności, ponieważ dziennikarze, jeden po drugim próbowali dowiedzieć się, jakie jest stanowisko biura wyborczego Sutherlanda. O jedenastej zadzwonił telefon, na który czekali. - Ann? - zawołała zza drzwi sekretarka. - Tim Robson do ciebie. Rzeczniczka spojrzała niepewnie na Meredith. - Idź, odbierz - poleciła Meredith. - Ale powiedz mu, że nie czytałaś dzisiaj „Post”. Że czytanie dla rozrywki zazwyczaj rezerwujesz sobie na weekend. Ann skinęła głową i wyszła z pokoju. Meredith poczuła na sobie spojrzenie Sutherlanda. Wiedział, że grała na czas i zdawał sobie sprawę, co to znaczy. - Przepraszam - próbowała przekrzyczeć wrzawę. - Czy możecie nas na chwilę zostawić samych? Przez moment się kotłowało, ale w końcu została przy stole sama z Su-therlandem. - Muszę ci zadać jedno pytanie - powiedziała. - Odpowiedź brzmi „Nie”. - Nie zadaję ci tego pytania, Phil. Chcę tylko wiedzieć, czy jeśli zaprzeczymy rewelacjom McIversona, nie wypłynie coś więcej niż jego słowo na ich potwierdzenie? Sutherland obdarzył ją jednym ze swoich rzadkich uśmiechów i wstał. - Meredith - powiedział, otwierając drzwi. - Myślałem, że właśnie to pytanie chciałaś zadać za pierwszym razem. Akcja rozegrała się w kolejnych dwóch wydaniach gazet. W niedzielny poranek Dean McIverson został znowu pijakiem, a rano w poniedziałek „Post” wycofało się ze stwierdzeń zawartych w artykule Robsona. Zaraz ukazało się wiele raportów i analiz na temat tego wydarzenia, ale w poniedziałek wieczorem cała sprawa ucichła. Tuż po wiadomościach o jedenastej w nocy Meredith wydała niewielkie przyjęcie w swoim biurze. Od pięciu dni niewiele spała, mało jadła, więcszampan natychmiast uderzył jej do głowy. Nastrój zmieniał się jej z radosnego na płaczliwy i o wpół do pierwszej wygłaszała ckliwą przemowę o swoich niezrównanych pracownikach, wiedząc, że będzie jej żałować rano. W tym czasie Sutherland zniknął z przyjęcia. Wyszła na opustoszały korytarz, aby go odszukać. W końcu znalazła go w sali telewizyjnej. Siedział z pilotem w dłoni i oglądał na wideo, jak Doug Alexander ogłasza swoją kandydaturę. - Phil. - Wygięła wargi w sposób, który, jak miała nadzieję, nadawał przyjemny wyraz jej czterdziestodwuletniej twarzy, mocno pobrużdżonej ze zmęczenia. - To twoje przyjęcie, a uciekasz. - Nie oszukujmy się, Meredith. - Wpatrywał się w ekran. - To twoje przyjęcie. - Niech będzie. Tym bardziej powinieneś tam być - przerwała, nie do końca wiedząc, dlaczego to powiedziała. Choć nie miało to w ogóle znaczenia. Sutherland wpatrywał się uważnie w telewizor, a szczególnie w młodą kobietę z dużymi oczami, ubraną w różowy kostium. - Phil. - Meredith przysunęła do niego krzesło. - Bill ją sprawdził. Jest czysta. Sam widziałeś akta. Mamy wszystko łącznie ze świadectwem urodzenia. Niemożliwe, żebyście się kiedykolwiek spotkali. - Wiem. - Cofnął taśmę. - Ale jest w niej coś... - Zatrzymał film i włączył odtwarzanie. Twarz Campbell Smith ponownie wypełniła ekran. - Phil. - Owinęła rękę wokół jego szyi i poklepała go po ramieniu. - Właśnie ominęła cię kula armatnia. Czy mógłbyś się rozluźnić i cieszyć tym choć przez chwilę? Uśmiechnął się i obrócił, by cmoknąć ją w usta. - Może pojedziesz do domu? - powiedział. - Dołączę do ciebie za jakieś... powiedzmy... czterdzieści minut. - Będę czekała. - Wstała i niepewnym krokiem opuściła pokój. Wezwała swój samochód, pożegnała się i zjechała windą do kiepskooświetlonego holu. Auta jeszcze nie podstawiono, więc skorzystała z chwili czasu, wyjęła puderniczkę i obejrzała swoją twarz w lusterku. Boże, ruina. Czerwone oczy, rozmazana szminka i tylko czterdzieści minut, żeby się zrobić na bóstwo. „Praca kobiety nigdy się nie kończy”, powiedziałaby jej matka, albo może: „Nie ma odpoczynku dla zmęczonych”. Chociaż, na litość Boską, jej matka za nic nie zgadłaby, jak ciężko pracowała Meredith. Wygięła wargi i skuliła się na widok głębokich zmarszczek, jakie od nich biegły. Krzyknęła głośno, gdy w lusterku obok niej pojawiła się inna twarz. Odwróciła się z ręką na sercu. - Bret... czy mógłbyś przestać się za mną skradać? - To ty się podkradłaś - wyszeptał, stając tuż obok niej. - Nie zauważyłem nawet, kiedy ukradłaś mi serce. - O Boże - wymamrotała. - Z jakiej piosenki country to wziąłeś? Wyszczerzył zęby, a Meredith przestraszyła się, że jej serce stopnieje. Odwróciła się, gdy podjechało jej auto. - O, jest. - Spotkamy się u ciebie w domu. - Nie! - prawie krzyknęła. Kiedy oczy Breta zaszły mgłą, wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka. - Nie dzisiaj, kochanie. Mam już dość. Wybiegła z budynku i wsiadła do samochodu. Gdy kierowca ruszał, spojrzała za siebie i ujrzała Breta stojącego na chodniku jak porzucone dziecko. Dławiła szloch. Zsunęła się niżej na siedzeniu i zamknęła oczy. To tylko szampan, powtarzała sobie, i pięciodniowy maraton. Tak naprawdę wcale się w nim nie zakochała. Nie była aż taka głupia. Nie mogła być. 19 Po maju nadszedł czerwiec, ale w tym okresie czas odmierzali czym innym - datami wypisanymi na gigantycznej plastikowej tablicy zawieszonej w biurze wyborczym. Jedenaście tygodni temu Doug zgłosił swoją kandydaturę. Do wyborów wstępnych zostały jeszcze trzy miesiące, a do właściwych pięć. Pierwszą sobotę czerwca podkreślono na czerwono. Odbędzie się wtedy największe dotychczas spotkanie Douga, mające na celu zebranie funduszy na kampanię, a mianowicie obiad kosztujący pięćset dolarów za jedno danie, na który w charakterze atrakcji zaproszono senatorów Asha Ramsaya i Johna DeMedici z Ohio - pierwszoplanowego kandydata partii w wyborach prezydenckich w dwutysięcznym roku. W czwartkowy wieczór Cam czytała w łóżku, kiedy usłyszała kroki Douga na schodach. Była prawie północ; przyjęcie miało się odbyć już za dwa dni. Cały tydzień Doug jak oszalały pracował do późna w nocy. Pospiesznie zgasiła lampkę i zanurkowała pod kołdrę. Ale udawanie, że śpi, nie pomogło jej tego wieczoru, tak jak nie pomagało przez ostatni miesiąc. Opadł na łóżko i wyciągnął rękę w jej stronę. Wyczuwała po napięciu jego pleców i ramion, że był zbyt zmęczony na seks, ale czuła także jego determinację. Chciał dziecka lub przynajmniej brzemiennej żony. Jeśli nawet spełnienie tego pragnienia wymagało conocnego seksu, miał zamiar kontynuować. Stało się to rytuałem, prawie jak pigułka, którą Cam w dalszym ciągu połykała co rano. Skończył szybko - w końcu kochał się w określonym celu - i wycofując się, pocałował ją w policzek. - Co to jest? - zapytał dotykając palcami swoich ust. Starła łzy wierzchem dłoni. - Nie wiem. - Ja wiem - stwierdził ociężale, staczając się z niej. - Też jestem rozczarowany. Poprawił poduszkę i ułożył się do snu. - Ale nie martw się - dodał. - W tym miesiącu się nam uda. Gdy tylko zasnął, zeszła na dół. Przez nie zasłonięte okna wpadało światło gwiazd, tworząc niewyraźne, błyszczące kołami na gołych, drewnianych podłogach. Chodziła po pokojach w ciemności, od jednego promyka światła do drugiego, i wyglądała przez ciemne szyby. Długi czas stała w oknie z tyłu domu, patrząc na ogród, który podtrzymywał ją na duchu przez ostatnie miesiące. Ale nocą wszystko było czarne. Nie mogła odróżnić kwiatów od chwastów. Włączyła lampę w salonie i usiadła z encyklopedią ogrodnictwa. Zaczęła od A i przez godzinę czytała hasła, próbując nauczyć się na pamięć łacińskich nazw każdego drzewa, krzewu i kwiatu uprawianego w Północnej Ameryce, wymagań dotyczących nasłonecznienia i gleby, miejsca sadzenia, podlewania, rozsadzania. Zapełniała sobie umysł tymi szczegółami. O pierwszej trzydzieści zadzwonił stojący na stoliku telefon. Chwyciła słuchawkę, zanim zadzwonił ponownie i obudził Douga. - Campbell? Czy to ty? - zapytał kobiecy głos. - Tak? - Czy jest Doug? - Pani Ramsay? - O, Boże, która to godzina? On śpi, prawda? Przepraszam, nie wiem, co sobie wyobrażałam... - Czy coś się stało? - Nigdy nie uwierzysz. Chodzi o Treya - został odnaleziony! Stopy Cam opadły na podłogę. - Co? Jak? - Sam zadzwonił na policję. Zgłosił, że został porwany, czy się to Asho-wi podoba, czy nie. Zadzwoniło do mnie FBI ze stanu Maine, pytając, czy zaginęło nasze dziecko. Nie wiedziałam, co powiedzieć, bo oficjalna wersja brzmiała, że Trey jest w szkole za granicą. - I co pani powiedziała? - Nic. Odłożyłam słuchawkę. Jesse jest w mieście, chciałam się skontaktować z Ashem, ale nikt nie odpowiada ani w mieszkaniu, ani w biurze. Nie wiem, gdzie on może być, nie planował niczego na dziś wieczór. O Boże, nie wiem, co robić... - Już dobrze, pani Ramsay. Proszę się uspokoić. - Czy to Margo? - Doug pojawił się nagle i złapał słuchawkę. - Margo? Co się stało? - Słuchał, potem powiedział: - Nie martw się, znajdę go. Jest tam Jesse? Racja, zapomniałem. Słuchaj, zaraz będę. Nic nie rób, z nikim nie rozmawiaj, dopóki nie przyjadę. Odłożył słuchawkę. Cam poszła za nim przez hol do gabinetu. Przerzucił kartki swojego notesu z adresami i wykręcił numer. - Halo, Kitty? Tu Doug Alexander. Przepraszam, że tak późno dzwonię, ale muszę porozmawiać z Ashem. To pilne. Usiadł za biurkiem i czekał. - Ash, mamy kłopoty - powiedział po chwili. - Margo odebrała telefon z FBI z Maine. Najwyraźniej Trey zadzwonił na policję, a oni chcieli to sprawdzić... Nic. Mówi, że odłożyła słuchawkę. Chyba możemy powiedzieć, że to z powodu szoku. Taak. Jak szybko możesz...? Dobra, już tam jadę. Odłożył słuchawkę i wstał. - Nie rozumiem - stwierdziła Cam stojąc w drzwiach. - Przecież to dobra wiadomość. - Dopóki nie wyjdzie na jaw w nieodpowiedni sposób. - Próbował jąwyminąć. - Kim jest Kitty? - zapytała, stając mu na drodze. Ujął ją za ramiona i pocałował. - Lepiej zachowaj to dla siebie - odparł i przesunął ją na bok. Po raz kolejny Doug i Cam jechali w nocy do Ramsayów, ale tym razem dom pogrążony był w ciemnościach. Na niebie nie świecił księżyc, błyszczały tylko blade plamki gwiazd. Potykali się na schodach, podchodząc do drzwi wejściowych. Doug po omacku znalazł dzwonek. Usłyszeli odbijające się w środku echo. Kiedy nikt nie otwierał, zadzwonił ponownie, potem załomotał w drzwi. W końcu wspiął się na palce, przesunął dłonią po framudze i znalazł klucz. - Margo? - zawołał, otwierając drzwi. Nacisnął włącznik, światło z dwóch żelaznych kinkietów zalało hol. Stali przez chwilę, w milczeniu wytężając słuch. Panowała cisza. - Sprawdzę na górze - powiedział. Cam ruszyła przez hol i kuchnię. Dojrzała słabą poświatę. W salonie świeciła się mała lampka stojącej na stoliku przy starej kanapie. Siedziała tam Margo w srebrnym brokatowym kimonie, z siwymi włosami rozpuszczonymi na ramiona. Na kolanach trzymała otwartą książkę, ale wzrok miała wbity w ścianę powyżej kominka. - Pani Ramsay? - Och. - Zadrżała, jakby owiał ją wiatr. - Campbell. Przyjechałaś. - Tak, z Dougiem. - To nie z natury, wiesz? - Co? - Portret Cynthii. Nie został namalowany z natury. Ona już wtedy nie żyła. Malarz malował ze zdjęcia. Z tego. Widzisz? Wskazała na książkę. Był to album rodzinny, otwarty na dużej fotografii Cynthii Ramsay. - W każdym razie świetnie się spisał - ciągnęła Margo. - Doskonale oddał podobieństwo, nie sądzisz? Jej czystość. - Pani Ramsay, Doug rozmawiał z senatorem. Już jedzie do domu. Wszystko będzie dobrze. - Och, nie sądzę - odparła chrapliwie i zatrzasnęła album. - Widzisz, oni znowu zadzwonili. FBI z Maine. Zadzwonili ponownie. To oczywiście nie ich wina. Nie znali protokołu. Nikt im nie powiedział, że nie wolno mi samej niczego mówić. Podniosła wzrok na dźwięk kroków na schodach. Chwilę później do pokoju wszedł Doug. - Ach, tutaj jesteś. - Klęknął koło niej i wziął ją za ręce. - Ash już jedzie do domu. On wszystko naprawi. Margo potrząsnęła głową z pustym śmiechem. - Co? - zapytał, zerkając na Cam. - Pani Ramsay rozmawiała ponownie z FBI. - O Boże. - W oczach na moment błysnęła mu wściekłość. Obrócił się do niej znowu. - Margo? Co im powiedziałaś? Skup się teraz. - Bo wcześniej nie byłam skupiona? - Wyrwała dłonie. - Czy to sugerujesz, Douglas? - Nie, tylko musimy się dowiedzieć... - Powiedziałam im wszystko. W porządku? Zapomniałam poczekać na gazety, żeby się z nich dowiedzieć, jaka była moja reakcja. Powiedziałam im, że mój syn został porwany. Że Steve Patterson porwał go z ciemnej ulicy prawie cztery miesiące temu i że nie wiemy, gdzie jest ani jak się ma... Załamała się i ukryła twarz w dłoniach. Doug wstał. - Lepiej złapię Asha w samochodzie. Dziesięć minut później wstał od telefonu z listą rozmów, które należało jeszcze przeprowadzić. Margo poszła położyć się na górę, Cam zaparzyła dzbanek kawy, a Doug telefonował. W końcu zadzwonił dzwonek u drzwi. Jako pierwszy pojawił się asystent z lokalnego biura Ramsaya, potem prokurator federalny Ronald March i wreszcie dwaj mężczyźni błyskający odznakami FBI. Doug wprowadził ich do biblioteki i usiadł za biurkiem senatora. - Dobrze - powiedział, kładąc ręce na bibularzu. - Na czym stoimy? Cam usiadła skromnie w rogu pokoju. Jeden z agentów wstał, żeby zdaćraport. - Lokalna policja w mieście Baxter Bay monitoruje radiową częstotliwość wypadkową. Odebrali wiadomość... - przerzucił kartkę w swoim notesie. - ... o dziewiętnastej trzydzieści osiem, pochodzącą od młodego mężczyzny przedstawiającego się jako James Ashton Ramsay Trzeci. Podał, że znajduje się na Maristella Island i oświadczył, że jest tam od lutego trzymany jako zakładnik przez mężczyznę nazwiskiem Steve Patterson. Oświadczył, że Patterson porwał go dwudziestego lutego z Greenville w stanie Delaware. Podał adres i telefon w Greenville należące do tej rezydencji. - Agent przewrócił kolejną kartkę. - Lokalna policja przekazała wiadomość o telefonie do oddziału Biura w Portland. Stamtąd zadzwoniono pod ten numer. Rozmowa została przerwana. Zadzwoniono znowu. Kobieta, przedstawiająca się jako pani Ram-say, potwierdziła raport. - Dzisiaj o drugiej czterdzieści pięć nad ranem kuter Straży Przybrzeżnej przybił do brzegu Maristella Island z dwoma agentami specjalnymi na pokładzie. Zatrzymali oni białego mężczyznę przedstawiającego się jako Steven A. Patterson, lat trzydzieści cztery. Znaleziono także młodego białego mężczyznę, który odmówił podania nazwiska. Zakładamy, że to James Ashton Ramsay Trzeci. - Odmówił podania nazwiska? - przerwał Doug. - Co to, do diabła, znaczy? Ronald March wyciągnął uspokajająco rękę w jego stronę. Czubek głowy błyszczał mu w świetle lampy, a włosy sterczały jak grzywka mnicha. - Czy chłopak potwierdził, że nadał wiadomość przez radio? - zapytał agenta. - Nie, proszę pana. Podobno był bardzo wzburzony. Ale podsłuchano, jak podejrzany Patterson mówi do niego: „Uspokój się, Jamie, wszystko w porządku, wszystko będzie dobrze”. - O Boże - szepnął Doug i obrócił się na krześle. - Gdzie znaleziono chłopca? - zapytał March. - W sypialni na piętrze. - Jakieś zamki w drzwiach? Jakiekolwiek znaki przetrzymywania? - Drzwi zamknięto od wewnątrz. Kiedy omówił otworzenia ich na prośbę agentów, musieli je wyważyć. March przesunął dłonią po głowie. - Nie wygląda na to, że był przetrzymywany. - Ten chłopak zawsze stwarzał ogromne problemy - parsknął Doug. - Uwierz mi, wszystko się zgadza. - Dziękuję, to tyle - March zwrócił się do agentów. - Ale zostańcie na zewnątrz na wszelki wypadek. Kiwnęli głowami i wyszli. Chwilę później w holu zabrzmiał tubalny głos. Doug poderwał się na równe nogi i otworzył drzwi biblioteki przed Ashem Ramsayem. - Złapałeś wszystkich? - zapytał Ramsay, przechodząc obok niego. Usiadł na miejscu, które Doug zajmował chwilę wcześniej. - Twój rzecznik już jedzie, reszta jest tutaj. Ramsay popatrzył na osoby zgromadzone w pokoju. - Campbell - odezwał się, zauważywszy ją w rogu. - Możesz uważać na drzwi? Pilnowało ich już dwóch agentów FBI. Wstała i wyszła z pokoju. Noc się wydłużała. Cam siedziała na schodach, z łokciami na kolanach i podbródkiem opartym na dłoniach, zasypiając na krótko i budząc się na dźwięk dzwonka lub telefonu. Z Waszyngtonu przyjechał rzecznik Ramsaya i został szybko wpuszczony do sanktuarium. Potem na naradę dojechał jeden z asystentów Ronalda Marcha, a agentów FBI wezwano, aby ponownie złożyli raport. Prawie do świtu nic się nie wydarzyło. Wtedy na górze rozległy się kroki i lekkie chrząknięcie. Cam ujrzała na podeście Margo. Była ubrana w czarny garnitur i pantofle, włosy miała spięte. - Mogę coś dla pani zrobić, pani Ramsay? - zapytała Cam, wstając ze schodów. - Przyślij tu mojego męża, kochanie. - Margo schodziła na dół. - Powiedz mu, że chcę się z nim widzieć w salonie. Teraz. Poszła do pokoju nie patrząc za siebie. Cam przeszła przez hol i zapukała do drzwi biblioteki. - Senatorze? Otworzyła drzwi, rozmowa w pokoju ucichła. - Pani Ramsay chciałaby z panem porozmawiać. Zanim się do niej uśmiechnął, w oczach błysnęła mu irytacja. - Powiedz jej, że za chwilę przyjdę. - Przepraszam, ale prosiła, żeby pan przyszedł natychmiast. Uśmiech zniknął, twarz mu stwardniała. - Jest tutaj - powiedziała Cam, ruszając przed nim, by nie zdążył jej znów odesłać. Margo stała na środku pokoju. Ramsay wszedł i ujął ją za ramiona; cofnęła się, kiedy pocałował jej policzek. - No, Margo, wygląda na to, że odzyskamy naszego chłopca. - Odzyskamy skąd? Ze szwajcarskiej szkoły z internatem? - Nie zostawiłaś mi dużego pola manewru, prawda? - Przykro mi. Nie wiedziałam, co powiedzieć. - Wyobrażam sobie. - Przejechał palcami po włosach. Potargane, przypominały białą grzywę. - Myślę, że nikt z nas tego nie przewidział. - Co oznacza, że wszyscy się mylili i Trey wcale nie miał się dobrze! Coś go zmusiło do zadzwonienia po pomoc. - Może. Nie wiem. Już nie potrafię rozgryźć tego chłopaka. Opuścił dłoń na kark i masował go lekko. Podszedł do okna. - No? - Margo założyła ręce na piersiach. - Co poradzili twoi doradcy? Co mamy o tym wszystkim powiedzieć? - Nie mamy wielkiego wyboru. - Patrzył na słabo oświetlone podwórko. - Jest za późno, żeby próbować zapewnić sobie czyjąś współpracę i milczenie. Powiedziałaś, że został porwany, więc został porwany. Musimy upublicznić całą tę przeklętą historię. - Całą? - spytała drżąca. Ramsay chciał ostro odpowiedzieć, ale zamilkł, widząc stojącą w drzwiach Cam. - Proszę się nie martwić, senatorze - powiedziała delikatnie. - Jeśli chodzi panu o Cynthię - skinęła głową w stronę portretu nad kominkiem - to poskładałam to do kupy już kilka miesięcy temu. Margo opadła na krzesło, jakby nagle źle się poczuła. Ale Ramsay spojrzał na Cam z zaciekawieniem. - Nie dziwi mnie to, że odgadłaś - odezwał się - ale fakt, że zatrzymałaś tę informację dla siebie. Muszę przyznać, młoda damo, że podziwiam twoją dyskrecję. Potrząsnęła głową, jakby odrzucając komplement. - Widzisz, Margo? - powiedział. - Musisz się z tym pogodzić. W taki czy inny sposób prawda wyjdzie na jaw. O siódmej rano rzecznik Ramsaya zadzwonił do wydawcy „News Journal”, który przyjechał po godzinie i został wprowadzony do salonu razem z dziennikarzem i fotografem. Margo i Ash siedzieli ramię w ramię na kanapie w stylu Chesterfield, ustawionej przed jedwabnym japońskim parawanem. Ogłosili radosną nowinę, że ich syn został uratowany, a jego porywacz aresztowany. Teraz, kiedy Trey był bezpieczny, mogli opowiedzieć światu o swoich przejściach. Ich córka Cynthia, która zginęła tragicznie w wypadku samochodowym dziesięć lat temu, przeżyła wcześniej inną tragedię. Zaszła w ciążę z mężczyzną, który ją opuścił. Cynthia nie mogła znieść myśli o rozłące z dzieckiem, ale była młoda i musiała skończyć szkołę. I dlatego Ramsayowie je adoptowali i wychowali jak własnego syna. To najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobili. Chłopiec nie tylko dorastał w stabilnej rodzinie z dwojgiem rodziców, ale każdego dnia wzbogacał ich życie. Bez niego byliby niepocieszeni po śmierci córki. Ostatnio przeżyli najgorszy koszmar, który może spotkać rodziców adoptujących dzieci. Człowiek, który porzucił ich córkę, pojawił się rok temu, grożąc senatorowi i jego rodzinie. Kiedy nie chcieli z nim negocjować, porwał ich syna i ukrył go. Poszukiwania prowadzone przez FBI okazały się bezowocne. Senatorowi i jego żonie pozostało tylko mieć nadzieję i modlić się. Teraz, prawie po czterech miesiącach, Treyowi udało się skontaktować z policją. Odzyskali go. Wkrótce wróci do domu. Prokurator federalny Ronald March ogłosił, że porywacz chłopca, Steven A. Patterson, został zatrzymany i będzie postawiony w stan oskarżenia pod zarzutem uprowadzenia. Gdy wyjechała prasa, w domu zapanowała atmosfera samozadowolenia. Jeden z asystentów Ramsaya zaczął smażyć jajka na uroczyste śniadanie i cała grupka usiadła ciasno przy jednym stole. Senator wzniósł sokiem pomarańczowym toast na cześć jego „gabinetu kuchennego”, potem wyciągał rękę, aby każdemu podziękować indywidualnie za okazaną przyjaźń. Szczególnie długo potrząsał ręką Ronalda Marcha. - Jestem twoim dłużnikiem, Ron - powiedział ciepło. - Ja jestem pana dłużnikiem od lat, senatorze. Już czas, żeby się zrewanżować. Ramsay poszedł na górę, żeby wziąć prysznic i przebrać się do podróży do Waszyngtonu, ale wszyscy inni zostali przy stole. Byli w wesołym nastroju, odreagowując przeżyty stres. Czuli się tak wyśmienicie, jakby rozbroili bombę. Zadzwoniono z biura Ronalda Marcha. Kiedy rozmawiał, pojawił się nagle senator w czystej białej koszuli i z krawatem luźno zawieszonym na szyi. - Dobrze, dziękują. - March odłożył słuchawką. - To z Portland. Wsadzają Treya do samolotu odlatującego o jedenastej. Będzie w Filadelfii pięć po trzeciej. Wiadomość zmroziła nastrój. Margo odstawiła szklankę z brzękiem. Przez chwilą nikt się nie odzywał. - Dobrze - powiedział w końcu Ramsay. Wyszedł do holu i stanął przed lustrem, żeby zawiązać krawat. - Ależ Ash! - Dotknięta Margo wstała z krzesła i poszła za nim. - Nie możesz teraz wyjechać. - Mam posiedzenie komisji, które potrwa cały dzień. Musimy przesłuchać wielu świadków. Ale wrócę do domu wieczorem. Spędzimy z chłopcem cały weekend. - Powinieneś być obecny, gdy go będziemy odbierali... - I przyciągnąć prasę? Chcesz, żeby flesze błyskały mu przed nosem, gdy tylko wysiądzie z samolotu? - Nie - odparła urażona. - Ale chcę, żeby ktoś był koło mnie, gdy będę go witać. Ramsay spojrzał na Douga. - Chętnie bym pojechał - powiedział Doug, biorąc łyk kawy. - Ale też mógłbym przyciągnąć uwagę. Szczerze mówiąc, nie potrzeba mi takiej reklamy przed wyborami. Cam zagryzła wargi, zszokowana i zawstydzona. - Masz rację - zgodził się Ramsay. Przeciągnął koniec krawata przez węzeł i sięgnął po marynarkę. - Mógłbym wysłać paru agentów - zaproponował March. - I tak będziemy musieli spisać zeznania chłopca. Rozżalona Margo odwróciła się do męża. - Czy chcemy, żeby tak wrócił do domu? Sprowadzony przez agentów FBI? Ramsay nałożył płaszcz, Doug pociągnął kolejny łyk z kubka, March kręcił się z boku, a Margo stała między nimi ze spojrzeniem wyrażającym wściekłość, frustrację i bezsilność. Instynkt podpowiadał Cam, żeby trzymała język za zębami i nisko spuszczała głowę. - Ja pojadę-odezwała się jednak. Wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni. - No, Margo - rzekł senator. - Masz, co chciałaś. Cam wróciła do domu i próbowała się przespać przed wyjazdem na lotnisko. Nie mogła jednak zasnąć z powodu przemykających przez jej głowę obrazów i dźwięków - niespokojnej twarzy oświetlonej reflektorami samochodu, budzącego ją ochrypłego głosu, napiętego jak struna ciała na końcu przystani siedemset kilometrów stąd, promienia światła przedzierającego się przez mgłę, ukazującego mężczyznę i chłopca, śmiejących się razem. Margo miała rację coś tam się stało, coś sprawiło, że Trey zadzwonił. Oznaczało to, że się myliła, sądząc, że na Maristella Island dojrzała między nimi jakąś więź. Dwukrotnie też popełniła błąd, nie wyjawiając informacji, którą powinna była ujawnić, informacji, która ochroniłaby Treya. Bez względu na to, co stało się na Maristełla Island, była tak samo winna jak Steve Patterson. Powiedziano im, że samolot wystartował z opóźnieniem z lotniska JFK i że przylot jest planowany na godzinę trzecią trzydzieści. Cam siedział obok Margo, czekały razem w milczeniu. Margo trzymała kurczowo torebkę od Chanel, której pikowana skóra zaplamiła się i błyszczała od potu zaciśniętych palców kobiety. W końcu otworzyły się drzwi. Stanęły za linami i przyglądały się pasażerom wypływającym z samochodu i wlewającym się do hali. Był to mały odrzutowiec, opróżnił się w parę minut. Przyglądały się twarzom przechodzących biznesmenów z torbami, rodzinom zjednoczonym w radosnych spotkaniach i, w końcu, załodze ciągnącej walizki na kółkach. Stały obie przy bramie, nic nie mówiąc, aż z mikrofonu odezwał się kobiecy głos: - Osoby czekające na pasażera Thomasa Belbera są proszone o zgłoszenie się do informacji. Margo zachwiała się. Pod tym nazwiskiem podróżował Trey. - To na pewno nic takiego - powiedziała Cam. - Pewnie tylko względy bezpieczeństwa. Podeszła do lady. - To my czekamy na Thomasa Belbera. Pracownica obsługi lotniska posłała jej udręczone spojrzenie. - Mam nadzieję, że da sobie pani z nim radę. - Słucham? - Samolot musi wrócić do Pittsburgha za trzy godziny. Przykro mi, ale wolałabym nie dzwonić po ochronę. - Co się stało? Kobieta popatrzyła na Cam zdesperowana. - On nie chce wysiąść z samolotu. Margo uniosła dłoń do ust i opadła na najbliższe krzesło. Cam poszła za pracownicą obsługi na pokład. Przebiegła wzrokiem wszystkie puste miejsca, aż zauważyła go, zatopionego w siedzeniu przy oknie z tyłu samolotu. - Czy mogę z nim porozmawiać sam na sam? - poprosiła. Ruszyła między rzędami w stronę jego fotela. Wyglądał wściekły przez maleńkie okienko. - Cześć, Trey. Pamiętasz mnie? - Nie odwrócił się, ale ramiona mu zesztywniały, gdy ujrzał jej odbicie nad swoim. - Jestem Cam Alexander. Żona Douga. Wzruszył ponuro ramionami. Daszek czapki miał opuszczony nisko na twarz, włosy opadały luźno na kark. - Pójdziemy? Twoja babcia czeka na zewnątrz. Obrócił się gwałtownie w jej stronę. - Babcia? - wybuchnął. - Wszyscy już wiedzą? Jestem jedyną osobą na świecie, która nie miała o tym zielonego pojęcia? - Nie... - potrząsnęła przecząco głową. - Nie, ja nie wiedziałam, dopóki nie odszedłeś. Doug też wie, ale to już wszyscy. Aż do teraz, pomyślała. Zacisnął zęby i popatrzył w dal. Usiadła na poręczy fotela po przeciwnej stronie przejścia. Minął jakiś czas, a on wciąż nie wstawał. - Jestem ci winna przeprosiny - odezwała się. - Za co? - wymamrotał. - Dotrzymasz tajemnicy? Wzruszył ramionami. - To poważna sprawa - ostrzegła. - A co mi tam, dobra. - Kiedy zniknąłeś w lutym, twoi dziadkowie wynajęli mnie, żebym cię odnalazła... - To już wiem. - I zrobiłam to. Popatrzył na nią i zamrugał. - Niee - odrzekł głosem podniesionym o oktawę. Pokiwała głową. - Wyśledziłam cię. To znaczy, powinnam raczej powiedzieć, że wyśledziłam Beth Whiteside. Znalazłam pensjonat „Przy Falochronie”. Znalazłam zaparkowanego forda explorera. Wynajęłam tam łódź i popłynęłam aż na Maristełla Island. Był mglisty i bardzo zimny dzień, ale pracowaliście na dworze. Wyglądało, jakbyście rozbierali szopę stojącą przy domu... - Pamiętam! - zawołał z szeroko otwartymi oczami. - Przyjechała jakaś kobieta. Ale powiedziała, że się pomyliła i odpłynęła. - To byłam ja. I chyba naprawdę popełniłam błąd, zostawiając cię tam. Po prostu... wyglądałeś na szczęśliwego. Rumieniec okrył mu twarz. - Przepraszam. - Usiadła na fotelu obok niego. - To wszystko moja wina. Odwrócił twarz. Zobaczyła w oknie, jak zaciska powieki. Z wnętrza maszyny dobiegły ich hydrauliczne postukiwania, a z przodu szepty, ale Cam w milczeniu siedziała obok niego, nie ruszając się i nie zważając na upływający czas. W końcu wziął głęboki oddech i odezwał się. - Jesteś prawnikiem, prawda? - Tak - odparła, zaskoczona. - Mogę cię o coś spytać? - Wal śmiało. - Jak oni mogą nazywać to porwaniem? Czy to oznacza, że on nie jest moim ojcem? Z przodu samolotu dobiegł wybuch śmiechu - ekipa sprzątaczy weszła na pokład z odkurzaczami i spryskiwaczami. - Nie - powiedziała. - On jest twoim biologicznym ojcem. Ale odebrano mu prawa rodzicielskie. Dzieje się tak, gdy sąd stwierdza, że już nie będzie uznawać związku rodzic - dziecko. Z prawnego punktu widzenia rodzic przestaje być wtedy rodzicem. Staje się obcy. I to wydarzyło się w twoim przypadku. Dlatego powinnam była zawiadomić policję tamtego mglistego dnia. - Położyła mu dłoń na kolanie. - Nie powinnam była cię tam zostawiać. Spojrzał na jej rękę i nic nie odpowiedział. - Wiesz co? Cofam to, co powiedziałam. Niepotrzebnie kazałam ci dotrzymywać tajemnicy. Powiedz, komu chcesz. To zależy od ciebie. Podniósł głowę i w końcu ich oczy się spotkały. - Nie - odrzekł. - Nikomu nie powiem. Osoby stojące z przodu prowadziły ożywioną rozmowę; nie mogła tego dłużej przeciągać. - Chodź, wypijmy to piwo, które nawarzyliśmy - powiedziała, wstając z fotela. Zmierzając do wyjścia, postanowiła się nie odwracać, mimo że wyraz twarzy pracownicy obsługi powiedział jej, że Trey się nie ruszył. Popatrzyła na nią ostro, dając znak, by się nie wtrącała. Znajdowała się w drzwiach, gdy usłyszała tupot stóp. - Hej, poczekaj - zawołał. Zwolniła i Trey zrównał się z nią. 20 Trey usłyszał dźwięki, które rozbrzmiewały w każdą piątkową noc jego życia i które na zawsze będą mu się kojarzyły z piątkiem - otwieranie drzwi wejściowych, tupanie w holu i głuchy odgłos torby podróżnej padającej na podłogę - pięciodniowa cisza zakłócona przez pokrzykiwania starego. Dzisiaj zamiast krzyków słychać było szepty. Trey wiedział, że chodzi o niego. Miał ochotę wrzasnąć: „Dajcie mi spokój”. Nie chcieli go zostawić w spokoju. Odkąd zeszłej nocy wyważyli tamte drzwi, do chwili gdy po południu zamknął za sobą te, nie był sam ani przez chwilę. Agenci FBI, obsługa lotu, ochrona na lotnisku - bez przerwy ktoś się przy nim kręcił. Cały czas musiał uważać. To pewnie dlatego czuł się tak wykończony. A także dlatego, że nie spał od trzydziestu godzin. Na pewno z powodu tego wycieńczenia niemal stracił samokontrolę w samolocie wobec Campbell Alexander. W pewnym momencie wszystko to, co wymazał z pamięci, zaczęło wracać z ogromną siłą, jakby pchane wielką falą. Wszystko - spróchniałe drewno łamiące się pod jego stopami, zawalenie się balustrady, błyskawiczne ześliznięcie się po smołowanym dachu, zawiśnięcie nad dwudziestometrową przepaścią nad oceanem, huczący wiatr i jego własny krzyk, którego nikt nie mógł usłyszeć... Nie! Zacisnął mocno zęby. Nie może sobie pozwolić na rozpamiętywanie - usiłował zapomnieć przez siedemset kilometrów. „Odebrane”. Takiego słowa użyła Campbell. Powtórzył je parę razy w myślach. Brzmiało jakoś ostatecznie, twardo i solidnie. Jak zatrzaskiwane drzwi, zamykana książka. Oznaczało, że nie musiał już o tym nigdy więcej myśleć. - Trey, kochanie? - Drżący głos starszej kobiety zabrzmiał na schodach. - Ojciec wrócił. Ojciec. Nie ruszył się. Leżał na plecach w poprzek łóżka. Przez ostatnie dwie godziny siedział tu i leżał, przewracając się z boku na bok, przesuwając i obracając w kółko, próbując na nowo się w nie wpasować. To samo łóżko co wcześniej, pokój też się nie zmienił. Coś się jednak zmieniło, coś nie pasowało. Wiedział, że to musiał być on sam. Dobiegły go znowu szepty, tym razem zza drzwi. Usiadł po turecku na łóżku. Zapukali. Drzwi się otworzyły i stanęli w progu. - No - odezwał się stary. - Jesteś już w domu, bezpieczny. Trey popatrzył na niego. Zawsze miał rodziców najstarszych w szkole i nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale nagle stary wydał mu się bardzo sędziwy. Opadały mu kąciki oczu, fałdy skóry okalały szczęki. Wyglądał jak zbyt długo wystawiona na słońce woskowa figura. Kobieta stała w napięciu obok niego. Ona starzała się inaczej - jej skóra się zbiegała, a kości rysowały się wyraźniej; cała była ostra i kanciasta. Kości policzkowe rzucały cienie na twarz, a obojczyki wystawały zbyt mocno. Stali razem pięć metrów od niego z szerokimi uśmiechami i jasnymi spojrzeniami, ale widział ich strach. Jakby był dzikim zwierzęciem, które może się przestraszyć i uciec, jeśli podejdą za blisko. A może nawet zaatakować. - Wydaje mi się, że urósł, prawda, Ash? - No, na pewno urosły mu włosy. Co ty na to, mój chłopcze? Wybierasz się do fryzjera? Nie odpowiedział. Starsza kobieta załamała ręce. W jej spojrzeniu pojawił się błysk paniki, obawa przed kolejną sceną. - Trey, kochanie... - Nie mów tak do mnie - odparł. - Słucham? - Spojrzała wzburzona na męża. - Trey. - Zsunął się i postawił stopy po drugiej stronie łóżka. - Bo wiecie, co to znaczy? Trzeci. Jak trzecie pokolenie Ramsayów. Ale wyobraź sobie, babciu, że nie jestem trzeci, jestem czwarty. Wszystko to było jednym wielkim cholernym kłamstwem. Przekleństwo zabrzmiało ostro. Stary się skrzywił, a kobieta zakryła dłonią usta. Zawsze uważał, żeby nie kląć w ich obecności, ale teraz przekleństwo wibrowało w powietrzu. - Więc jak mamy cię nazywać? - zapytał w końcu stary. - James, Jim, Jimbo? Powiedz nam. Trey zamrugał zdziwiony. Więc to tak? Nic nie powiedzą? Ale potem zdał sobie sprawę, że obawiali się jego odpowiedzi. Z tego powodu przez trzynaście lat nie wyjaśnili mu prawdy. To dało mu nad nimi władzę. - Jim. - A zatem Jim. Wyszli. Gdy padał na łóżko, przyszła mu do głowy pewna myśl. Steve by coś powiedział. Nie. Zacisnął oczy. „Odebrane”, przypomniał sobie i wypowiedział to głośno, jak zaklęcie. Dzwonek zabrzmiał o ósmej trzydzieści. Zaczaił się na górze schodów, gdy Jesse utykając szedł przez hol otworzyć drzwi. Przyszedł łysy mężczyzna z teczką. Stary wynurzył się z biblioteki, żeby go przywitać. - Dzięki, że przyszedłeś osobiście, Ron - powiedział. - Doceniam to. - Nie ma o czym mówić, senatorze. Śledzenie tej sprawy jest dla mnie dobrą praktyką. Stary wprowadził go do biblioteki. Nie patrząc do góry ani nie odwracając się, powiedział: - Zejdź na dół. Musimy z tobą porozmawiać. Trey, ociągając się, zszedł na parter. Łysy facet siedział z nogą założoną na nogę na jednym z obrotowych krzeseł przy biurku. Margo tkwiła w przeciwległym rogu pokoju. - Pamiętasz pana Marcha? - spytał stary. - Cześć Jim - odezwał się łysy, uśmiechając się. - Cieszę się, że cię widzę. Jim. Szybko się uczy. - Siadaj. - Stary wskazał mu jedno z krzeseł, a sam zasiadł za biurkiem. - Ron musi z tobą porozmawiać o paru sprawach. Trey usiadł. - O czym? - O tym, co ci się przydarzyło, Jim - stwierdził March. - Uwierz mi, że nikt nie chce, abyś dłużej cierpiał. Nie chcemy cię narażać na dalsze nieprzyjemności. Ale naprawdę powinniśmy się dowiedzieć, co się stało. I będziesz musiał zeznawać, jeśli sprawa trafi do sądu. - Będę musiał zeznawać - powtórzył Trey. Margo westchnęła ciężko. March podniósł uspokajająco rękę. - Odpowiesz tylko na parę pytań, Jim. To nie potrwa długo. W mgnieniu oka opuścisz podest dla świadków. A potem o wszystkim zapomnimy. Chciałbyś tego, prawda? Trey kiwnął głową i poprawił się na krześle. Skórzane obicie wydawało się bardzo śliskie. - Dobrze. - March otworzył teczkę i wyjął oficjalny formularz. - Teraz przypomnijmy sobie pewne fakty. Wróćmy do tamtego wieczoru w lutym... - Nagrywa pan to? Stary prychnął. - Nie - odparł March ze zdziwionym uśmiechem. - Nie ma potrzeby. Chcą tylko wiedzieć, co się stało, żeby móc jak najlepiej ułożyć dla ciebie pytania, kiedy będziesz zeznawał. W porządku? Trey wzruszył ramionami i przesunął się na krawędź krzesła. -Opowiedz nam dokładnie, co się wydarzyło wtedy w lutym. Wszystko, co pamiętasz. Trey wrócił myślą do tamtej nocy. Pamiętał rozwaloną skrzynkę na listy i podwędzonego skręta. Nagle przyszło mu do głowy, że mogą szykować na niego pułapkę. Stary rozsiadł się na krześle i patrzył na niego spod opadających powiek. March czekał z długopisem w pogotowiu. - Szedłem do domu - zaczął ostrożnie Trey. - Wracałem od mojego kolegi Jasona. I wtedy podjechała ta furgonetka. Kierowca zaproponował, że mnie podrzuci, a ja się zgodziłem. Rzucił okiem na starego. Żadnej reakcji, tylko zmęczenie. - I kierowcą był Steve Patterson? - Tak. A potem zatrzasnął drzwi i pojechał nie tam, gdzie trzeba. - Zaproponował, że cię podrzuci do domu, a kiedy znalazłeś się w środku, zablokował drzwi. Tak? - Blokowanie ich, zanim wszedłem do środka, nie miałoby sensu. - Trey - powiedział znużonym głosem stary. - Tak, zgadza się. - A co się potem stało? - Szarpałem za klamki, krzyczałem i waliłem w okna... Margo masowała sobie czoło. - Ash, czy to naprawdę konieczne? - Przejdź dalej, Ron. - W porządku. Zabrał cię do Maine, zgadza się? - Tak. - Czy podczas tej podróży choćby na moment spuścił cię z oczu? - Nie. - Dopóki nie dojechaliście na wyspę? - Nie, nigdy mnie nie zostawił. - Czy istniał jakiś sposób na wydostanie się z wyspy? - Była łódź. - Miałeś do niej dostęp? Trey zerknął na niego. - O co panu chodzi? - Czy mogłeś się dostać do tej łodzi i samemu odpłynąć? - Niee. Zabiłby mnie, gdybym spróbował. March spojrzał na niego szybko. - Chyba nie...? - Nie - odrzekł zbolałym głosem Trey. - Chciałem powiedzieć, że nie miałem do niej dostępu. - W porządku. Czy między dwudziestym pierwszym lutego a czwartym czerwca kiedykolwiek opuszczałeś wyspę? Trey potrząsnął głową. - W sądzie będziesz musiał odpowiedzieć. To znaczy... - Nie, nigdy nie opuściłem wyspy. - Czy kiedy tam mieszkałeś, pojawiali się jacyś goście? Tray pomyślał o Cam Alexander i potrząsnął głową. - Pamiętaj o odpowiedzi... - Nie. - Czy był tam telefon? - Nie. - Ale była krótkofalówka, prawda? Proste pytanie, łatwa odpowiedź. Tak. Trey nabrał powietrza, ale słowo uwięzło mu w gardle. - Mam rację, Jim? Nie mógł tego powiedzieć. Głowa zaczęła mu ciążyć, czuł, jak kości czaszki zaciskają się wokół jego mózgu. Odebrane, przypomniał sobie, ale tym razem nie zadziałało. Jak mogło zadziałać, skoro wciąż mu przypominają. Potrząsnął głową. - Musisz podać odpowiedź... - Och, Ash! - zawołała kobieta. - Czy on musi przez to przechodzić? Sam widzisz, że jest... - Aleja muszę... - odezwał się March. - W porządku. Poczekajcie oboje. - Stary wyprostował się na krześle i utkwił srogie spojrzenie w Treyu. - Wiesz, że i tak będziesz musiał o tym mówić, prawda? Pokiwał głową. - Ron... masz w raporcie, co on powiedział przez radio? - Tak, ale... - Więc w porządku. Słuchaj, Trey. Będziesz zeznawał pod przysięgą. To znaczy, że musisz mówić prawdę i nie możesz tego lekceważyć. Rozumiesz? - Tak. - Słuchaj uważnie pytań Rona, upewnij się, że je rozumiesz, i mów prawdę. Jasne? - Pewnie. Stary założył ręce. - Więc wszystko załatwione. Ronald March siedział niespokojnie na krześle. Był wyraźnie niezadowolony, ale po chwili odłożył długopis. Trey wstał. - Mogę już iść? - Biegnij - machnął dłonią stary. Poszedł na górę, do pokoju, do którego już nie pasował, i stał długo przed lustrem w łazience. Twarz powinna była mu się zmienić, ale się nie zmieniła, a w każdym razie nikt tego nie zauważył. Znalazł nożyczki, wrócił do łazienki i zaczął mozolnie obcinać włosy. Najpierw do poziomu podbródka, potem uszu. Bez zmian. Obciął je wyżej, miały dwa centymetry. Umywalka i podłoga były pokryte jasnymi kosmykami, ale twarz wciąż wyglądała tak samo. Zszedł na dół i zabrał maszynkę starego. Namydlił czaszkę i golił szczecinę, aż nie zostało nic prócz białej, delikatnej i gołej skóry. Spojrzał w lustro. Teraz się zmienił. Zupełnie. Jego sen zaczął się od radosnego biegu. On i jego koledzy, nabuzowani, biegli dziko ulicami Greenville. Jon Shippen podjechał samochodem swojego brata, zapakowali się do niego i pojechali do salonu kosmetycznego w Wilmington. Ale kiedy zaparkowali, okazało się, że auto to furgonetka i że Trey jest w nim sam. Poszedł do salonu. Za kontuarem stał Ronald March. Kiedy Trey poprosił o kolczyk w łuku brwiowym, zaprowadził go do fotela samolotowego, do którego go przypiął. - Żebyś siedział spokojnie - wyjaśnił. Otworzył przegródkę na bagaż, wyjął metalową klatkę i włożył ją jak hełm na głowę Treya. - Jak to działa? - zapytał Trey. March zaśmiał się i otworzył maleńkie drzwiczki z boku hełmu. Trey usłyszał jakieś drapanie i kiedy podniósł wzrok, ujrzał dużego czarnego szczura wychodzącego przez otwór. Zwierzę miało jeden długi kieł, wystający jak igła do przebijania. - Nie! - głośno krzyknął, ale szczur nadchodził, a ząb błyszczał. Krzyknął znowu. - Nie! Zrób to Steve’owi! Nie mnie! Steve’owi! Obudził się z dławiącym krzykiem. Sen. To tylko sen. Serce trzepotało mu jak dzikie zwierzę w klatce. Wziął głęboki drżący oddech i wstrzymał go, nasłuchując dźwięków z zewnątrz. Cisza. Nie słyszeli. Odrzucił na bok splątane prześcieradła i przeszukał kieszenie wszystkich koszul w szafie, aż znalazł papierosa. Zapalił i zaciągnął się, potem zakrztusił i splunął, gdy dym dotarł do płuc. Wstrzymał znów oddech i nadstawił uszu. Znowu nic nie usłyszeli. Ich sypialnia znajdowała się na drugim końcu korytarza; nigdy go nie słyszeli, nawet kiedy był mały. Pokój Cynthii leżał tuż obok, ale ona też nigdy go nie słyszała. Steve by usłyszał. Papieros zadrżał mu w dłoni jak sejsmograf. Usiadł i próbował opanować drżenie, kładąc rękę na biurku. Wspomnienia wróciły, uderzając w niego jak wielka oceaniczna fala i nic nie mogło jej powstrzymać. Trey został zmyty. Coś stukało w silniku łodzi. Steve spędził całe popołudnie na przystani, naprawiając go. Trey został w domu, żeby uczyć się do egzaminów. Dobili takiego targu - jeśli Trey zda egzaminy, będzie miał wolne lato jak każdy normalny dzieciak. Ale egzaminy się zbliżały i Trey zaczął żałować. Miał dość siedzenia przy biurku, tak samo jak podchodzenia do okna i wyglądania powrotu Steve’a, który się nie pojawił, przynajmniej nie na tyle szybko, żeby rozwiać nudę. A może i lepiej. Od trzech dni Treya wabiły drzwi do wdowiego przejścia. Nęciły go od czasu, kiedy znalazł się tam na chwilę. Teraz, trzy miesiące później, Steve nie był wcale bliższy odbudowania przejścia, ale Treyowi się wydawało, że pomost wcale się nie zawali. Orzeźwiający podmuch wiatru uderzył w niego, kiedy prześliznął się przez właz. Odrzucił głowę i pozwolił, by rozwiewał mu włosy i szczypał w policzki, aż obudziły się jego zmysły i ożyło ciało. Widział na kilometry, na setki kilometrów. Obrócił się wokół, żeby wszystko ogarnąć. Pod stopami poczuł lekkie cmoknięcie, prawie niezauważalne, jakby stanął na podmokłej ziemi. W następnej chwili podmokła ziemia zamieniła się w grząski piasek. Zaczął spadać. Barierka, której się złapał, rozpadła się. Trey zsuwał się po dachu; całe szczęście że stopy zahaczyły o rynnę i chłopak zatrzymał się na krawędzi. Krzyczał, ale wiał wiatr i huczało morze, a Steve był kilometr dalej. Trey przycisnął brzuch do ściany i próbował się podciągnąć, ale była zbyt śliska. Zsunął się niżej. Wisiał, aż zdrętwiały mu palce. Czuł tylko sól osadzającą się na twarzy. Wtedy poczuł mocny uchwyt dłoni na nadgarstkach. Przytuliły go silne ramiona. Znalazł się z powrotem w swoim pokoju i poczuł się bezpieczniej niż kiedykolwiek w życiu. Z gardła wydobył mu się szloch. Przykrył rękoma swoją dopiero co ogoloną głowę, jakby wszystko, z czym walczył, w końcu go zmogło i siedemset kilometrów łez spłynęło mu po twarzy. 21 Sobotni wieczór w Delaware Art Museum. Meredith Winters w czarnej sukni koktajlowej stała przy drzwiach wejściowych z telefonem komórkowym przy uchu. Był ciepły czerwcowy wieczór, zapadał zmierzch, w powietrzu czuło się nadchodzące wydarzenie. Strumień samochodów skręcał w bramę i podjeżdżał pod wejście do muzeum. Meredith obserwowała przybywających. Wszystko się świetnie układało. Przyjęcie przygotowano w holu na półpiętrze - dwadzieścia stołów nakrytych białymi obrusami i jeden dłuższy, obowiązkowo przykryty tkaniną w kolorach flagi amerykańskiej. Osoby odpowiedzialne za gastronomiczną stronę przyjęcia zajęły spiżarnię, czynny był już bar. Na parterze trzyosobowy zespół jazzowy stroił instrumenty, aby powitać wchodzących gości lekką, przyjemną muzyką. Trzon grupy towarzyszącej senatorowi DeMedici już przybył. Jego ochroniarze, wyposażeni w ręczne wykrywacze metalu, przyprowadzili ze sobą wyszkolonego do tropienia labradora. DeMedici miał prawie taką samą obsesją na punkcie bezpieczeństwa jak Sutherland - im wyższe aspiracje prezydenckie, tym większy strach przed zamachem. Dziś wieczorem jednak Meredith pobłażliwie traktowała jego paranoję, ponieważ nie dość, że dzięki jego obecności bilety świetnie się sprzedawały, to wzrosło także zainteresowanie ze strony mediów. Nawet teraz furgonetki stacji telewizyjnych-CNN i kilku lokalnych - krążyły wokół, a kilkunastu dziennikarzy prasowych machało legitymacjami przy drzwiach. Choć może przyciągał ich niewielki kryzys w łonie rodziny Asha Ramsaya. Meredith przyjechała do miasta rano i ujrzała bijące w oczy nagłówki: „Syn senatora Ramsaya uratowany po porwaniu”. Przeczytała w napięciu artykuł, ale skonstatowała ze zdziwieniem, że miał pozytywny wydźwięk. Zamieścili zdjęcia piegowatego chłopca i Ramsayów z żałobnymi minami. Dopiero w piątym akapicie tekstu napisano, że porywacz był biologicznym ojcem chłopaka. Potem następowało chwytające za serce sprawozdanie z ostatnich kilku miesięcy, jakie przeżyli Ramsayowie, pełnych udręki i bólu, a później wyrazy ich ulgi i radości z odzyskania syna. Aby być z nim dziś wieczorem, pani Ramsay nie pojawi się na przyjęciu wydawanym na cześć Douga Alexandra, kandydata w wyborach do Kongresu Stanów Zjednoczonych. Senator Ramsay przybędzie zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią. Meredith ucieszyła wzmianka o przyjęciu, ale najmilszą niespodzianką było ostatnie zdanie artykułu: „Senator Ramsay i jego żona zgodnie oświadczyli, iż obecność pani Alexander stanowiła dla nich ogromną pociechę i wsparcie w tej ciężkiej próbie”. Doskonale. Właściwie zaakcentowana opowieść dotrze do czytelników, którzy rzadko śledzą wiadomości polityczne, ale z wypiekami na twarzy zagłębiają się w historie opisywane w gazetach. Jednak nie cieszyły jej telefoniczne wymówki Normana Finna. - Potrzebujemy trochę więcej czasu, Meredith. - Więcej czasu? Minęły prawie trzy miesiące, odkąd Doug ogłosił swoją kandydaturę; cztery, odkąd partia - twoja partia, pamiętasz, Finn? - go wybrała. Ile jeszcze czasu potrzeba gubernatorowi, żeby zdecydował, czy poprze kandydata własnej partii czy nie? - To trochę bardziej skomplikowane. - Wcale nie. To bardzo proste, przyjeżdża dzisiaj albo nie. Jeśli tak, świetnie, będziemy zaszczyceni, mogąc go gościć, powiemy o nim parę miłych słów. Ale jeśli nie... to koniec, Finn. Staniemy przeciwko niemu tak samo, jak stoimy przeciwko Hadleyowi Hayesowi. - Sam niezbyt dobrze znosi, gdy stawia mu się ultimatum. - Nie najlepiej zniósł też przemawianie do rozsądku, pochlebstwa czy błaganie. Słuchaj, jeśli on liczy na fotel Hayesa za dwa lata, po prostu to powiedz. Finn odchrząknął. - Sam liczy na fotel Hayesa za dwa lata. Niespodzianka! Poczerwieniała ze złości. Spodziewała się tego od początku - jak wszyscy - ale im dłużej Davis ich zwodził, tym bardziej się łudziła. Cóż, teraz sprawa jest jasna. - Przekaż gubernatorowi, że życzę mu spokojnego wieczoru w zaciszu domowym. Ale niech się wiele z naszej strony nie spodziewa. Od dziś zrobi się mniej przyjemnie. - Lepiej uzgodnij to ze swoim chłopcem, zanim powtórzysz takie groźby. - Słuchaj, trzymałam go na wodzy przez ostatnie tygodnie, ale teraz puszczam wolno. - Meredith... Odłożyła słuchawkę. - Meredith! - zawołała Maggie Heller wbiegając przez drzwi wejściowe. - Jak się cieszę, że cię widzę! Pogoda jest cudowna! Wybraliśmy idealny wieczór na przyjęcie, prawda? Uwaga ta jasno sugerowała, że Maggie miała jakiś udział w ustalaniu daty. - Tak, rzeczywiście - odparła Meredith, wsuwając telefon do torebki. - Słyszałaś, ile biletów ostatecznie sprzedaliśmy? Akurat w to Maggie była zaangażowana, więc Meredith spojrzała na nią z ciekawością. - Dwieście dziesięć! - zapiała. Ponad sto tysięcy dolarów - prawie tyle, ile wynosiły jej zaległe apanaże. Pod wejście zajechał kolejny samochód, a Maggie zapiszczała jak nastoletnia fanka Franka Sinatry. - To Doug! Pomachał im, wysiadając z samochodu. Cam opuściła auto z przeciwnej strony. Zgodnie z poleceniem spięła włosy i założyła bezkształtną granatową suknię. - Czy Cam nie wygląda wspaniale? - Tak - odrzekła Meredith. - Ostatnio promienieje. Maggie obróciła czujnie głowę. - Chcesz mi powiedzieć... - Och, nie wiem. - Uśmiechnęła się nieśmiało. - W każdym razie młoda para ma prawo do prywatności, nie wspominając już o prawie do ogłaszania takich rzeczy w odpowiednim czasie. Maggie otworzyła szeroko oczy, podekscytowana tajemnicą, którą właśnie usłyszała. Meredith spodziewała się, że do końca kolacji co najmniej pięćdziesiąt osób usłyszy plotkę o ciąży Campbell. Choć Doug twierdził, że nad tym pracują, szło im zdecydowanie za wolno jak na potrzeby kampanii. Meredith zdecydowała więc, że nadeszła jedna z takich chwil, kiedy trzeba puścić informację w świat i poczekać, aż rzeczywistość ją dogoni. A jeśli zdarzy się najgorsze i ciąży nie będzie, odpowiednia pogłoska o tragicznym poronieniu także osiągnie cel. Doug minął szpaler osób składających mu życzenia i wszedł na schody muzeum. - Jakieś wiadomości o Davisie? - zapytał Meredith. - Przykro mi, Doug. Nie przyjedzie. - Niech to diabli. - Uśmiechnął się i pomachał do tłumu. - Ale zostawiłaś otwartą furtkę, co? - Doug, zgodziliśmy się. Sam powiedziałeś, że albo teraz, albo nigdy. Obrócił się ku niej gwałtownie. - Więc pozwoliłaś mu mnie zlekceważyć? Tak? Czy za to ci płacę? Żeby ludzie mnie lekceważyli? Stojąca za nim żona zbladła, słysząc ten wybuch, ale Meredith była przyzwyczajona. Wszyscy kandydaci, jakich kiedykolwiek znała, wcześniej czy później ujawniali wybuchowy temperament. Ukrywali go ze względu na dobre wychowanie, opinię publiczną i po prostu instynkt samozachowawczy, ale jej nie mogli nabrać. Uważała, że zawsze tacy byli, że temperament stanowił część ich wrodzonej arogancji, którą musieli mieć, choćby po to, żeby samych siebie postrzegać jako liderów. - Doug, to się świetnie składa - powiedziała. - Gdy już spędzisz dwa lata w Izbie Reprezentantów, nic nie będzie stało na przeszkodzie, żebyś sięgnął po mandat Tauschera. Sam Davis cię wtedy nie powstrzyma. Już my tego dopilnujemy. Zawahał się i po chwili odwrócił z uśmiechem do tłumu. Meredith wprowadziła ich do holu i ustawiła pomiędzy drzwiami a schodami, w najlepszym strategicznie miejscu, aby witać przyjeżdżających gości. Część górnego piętra zajmował balkon; kilkanaście wcześniej przybyłych osób cisnęło się do balustrady, aby spojrzeć na kandydata. - Gdzie, do diabła, jest Nathan? - mruknął Doug. - Znajdę go. Szatnia mieściła się u stóp schodów, dziesięć metrów dalej. Meredith pospieszyła tam i wyciągnęła telefon. - Biuro wyborcze Alexandra - zaszczebiotał głosik po drugiej stronie. - Kto mówi? - Tu Gillian - odparła śpiewnym głosem dziewczyna. Ach tak, jedna z córek Maggie, taka mała naiwna, zakochana w Dougu. - Gdzie jest Nathan? - Och, dobry wieczór, pani Winters! Nathan jedzie na przyjęcie, ale musi jeszcze wstąpić do domu Jonathana Fletchera. - Jonathana Fletchera? Po co? - Nie wiem. Zadzwoniono do niego przed chwilą... Meredith nabrała nagle przekonania, że pojechał odebrać od starca czek, żeby go zaprezentować tego wieczoru. Uśmiechnęła się, kończąc rozmowę. Nathan wykazywał coraz większy spryt, tak potrzebny w świecie polityki. Zastanawiała się, kto powinien wręczyć czek Dougowi. Na pewno nie ten kiepski mówca John De Medici. Pochodził z zewnątrz, a to była darowizna wewnątrzpartyjna. Oczywiście - Ash Ramsay, bohater chwili. Wręczy czek, wygłaszając przy tym mowę, która wyciśnie łzy z oczu kobiet i jeszcze przed końcem wieczoru ich mężowie wyciągną książeczki czekowe. Kiedy wyszła z szatni, ujrzała długą kolejkę gości. Czekali, aby uścisnąć dłoń Douga. Srebrnowłosy mężczyzna w świetnie skrojonym garniturze rozglądał się bacznie po holu i gdy zauważył Meredith, natychmiast ruszył w jej kierunku. - Niech mnie... - powiedziała. - Przecież to Gary Pfeiffer! - Miałem nadzieję, że cię tu spotkam, Meredith. - Wskazał na bezbarwną, tęgą kobietę, stojącą obok. - Pamiętasz Eileen? - Oczywiście! - wykrzyknęła, chociaż kobieta była tak przeciętna, że Meredith mogła ją ponownie zapomnieć przed końcem kolacji. Pfeiffer kiwnął głową w kierunku kandydata. - Czy możesz mnie przedstawić osobiście? Meredith rozważała przez moment, czy warto tracić dla niego drogocenny czas. Zdecydowała, że warto. - Będę zaszczycona. - Wsunęła ręce pod ramiona lobbysty i jego żony i poprowadziła ich w stronę Douga. - Doug, chciałabym ci przedstawić moich starych przyjaciół z Waszyngtonu. Gary Pfeiffer i jego żona Eileen. - Miło mi, dziękuję za wsparcie - Doug powtarzał wciąż to samo. - To moja żona Campbell. - Miło mi - powiedziała Cam, wyciągając rękę. - Witam. - Pfeiffer podał jej niezgrabnie dłoń. W jego ruchy wkradła się pewna nerwowość. - Czy myśmy się już nie spotkali? - Przykro mi, nie przypominam sobie... - Gary jest z Waszyngtonu - Meredith zwróciła się do Douga, usiłując przyciągnąć jego uwagę. - Och, jasne - powiedział Doug. - ALJA? - Zgadza się - potwierdził Pfeiffer, odrywając wzrok od Campbell. - Bardzo chciałem cię poznać. Jeśli będziesz miał wolną chwilę, z przyjemnością z tobą porozmawiam. Doug kiwnął niezobowiązująco głową i zwrócił się ku gościom, którzy stali z tyłu. Kiedy Pfeiffer odciągnął Meredith na bok, wiedziała, czego się spodziewać - prośby o pięć minut sam na sam z kandydatem. Zamiast tego powiedział: - To jest jego żona? - Tak, Campbell Smith. Dlaczego? - Nie wiem. - Popatrzył na Cam. - Wydaje mi się, że skądś ją znam. Dziwne, pomyślała Meredith. To samo powiedział Phil Sutherland. Szorstki generał i złotousty lobbysta - to niemożliwe, żeby Cam zaszła aż tak daleko. Odprowadziła Pfeifferów do schodów i wróciła do kandydata. - Co on tu robi? - zapytał Doug. - Nie powiedziałaś mu, jakie jest moje stanowisko w sprawie projektu? - Przyjechał, żeby podpatrzeć przeciwników. Zmrużył oczy. - Powinno ci to pochlebiać, Doug. Zapłacił tysiąc dolarów tylko za to, aby ci się przyjrzeć. - Dziękuję za wsparcie - powiedział Doug, ściskając kolejną dłoń. Z zewnątrz było słychać jakąś wrzawę. Meredith wyjrzała i zobaczyła kilkunastu fotoreporterów cisnących się na schodach. Wróciła do Douga. - To Ramsay - zakomunikowała. - Lepiej idź go przywitać. Doug natychmiast wyszedł na dwór, żeby czekać, aż podjedzie niebieski samochód i wysiądzie z niego Ash Ramsay. Był to jeden z tych doskonałych obrazków - Doug ściska dłoń Ramsaya i podtrzymuje jego łokieć, Ramsay podaje obie ręce i kiwa wolno głową; potem obaj wstępują na schody muzeum. Ekipy filmowe wszystko zarejestrowały, podobnie jak aparaty fotograficzne dziennikarzy z tuzina gazet. Był to znaczący moment także dla Meredith. Norman Finn nadjechał chwilę później. Miał papierosa w ustach, a za nim, jak w holu, szła jego maleńka żona. Zdusił niedopałek w popielniczce stojącej przy drzwiach, opuścił żonę i skierował się w stronę Douga. Przywitali się głośno i przyjaźnie, jakby byli sprzymierzeńcami, a nie świeżo upieczonymi wrogami. Meredith nie spodziewała się niczego innego po takim zawodowcu jak Finn, ale mile zaskoczył ją postęp, jaki uczynił Doug. Wreszcie przyjechała najbardziej wyczekiwana przez nią osoba. W drzwiach pojawił się Nathan Vance i rozglądał się po sali, wyraźnie poruszony. Meredith skradała się z tyłu. - Słyszałam, że masz dla nas niespodziankę - wymruczała. Odwrócił się czujnie. - Skąd wiesz? - Mam swoje sposoby. Więc jaki jest plan? Pomyślałam, że poprosimy Ramsaya? - Chyba będzie nam potrzebny. Czy Doug już wie? - Nie. Tę przyjemność zarezerwowałam dla ciebie. - Dzięki - mruknął. - Przypomnij mi, żebym ci się kiedyś zrewanżował. Spojrzała na niego ostro. - Chwileczkę. Odnoszę wrażenie, że coś mi umyka. - Jak nam wszystkim - odgryzł się. - Jakieś dwieście tysięcy dolarów. - Co? Doug zmierzał przez hol w ich kierunku. Nathan rozejrzał się chmurnie wokół. - Czy możemy gdzieś porozmawiać? - Tutaj - odparła, prowadząc ich do szatni. - O co chodzi? - zapytał Doug. - Dziś po południu zmarł Jonathan Fletcher. - O Boże. - Meredith zamknęła oczy. - Nie wypisał czeku. - Nie wypisał niczego. Przez dwie ostatnie godziny przeglądałem jego papiery. Nie dokonał żadnej wpłaty, nigdzie nie zostawił też dokumentu poświadczającego, że zamierza dokonać darowizny. - Ale przecież obiecał - rzekła. - Mamy na to świadków. - Nie można żądać od spadkobierców wypełnienia ustnej obietnicy. Doug milczał. Meredith ujrzała na jego twarzy coś więcej niż tylko rozczarowanie. Zanosiło się na burzę. - Sprowadźcie mi tu Willoughby’ego - powiedział. - Sporządził testament Fletchera. I Johna Simonsa. Był jego bankierem. I Asha - przyślijcie Asha. Nathan z ulgą wyszedł z pokoju. Meredith przygotowała się na najgorsze i nie musiała długo czekać. - To wszystko twoja wina. - Nagle twarz Douga pokryła się czerwonymi cętkami i wykrzywiła w gniewie. - Robiłaś uniki i wszystko opóźniałaś. Mijały tygodnie, a teraz uciekło dwieście tysięcy dolarów. I co mam zrobić? Co? Powiedz mi, Meredith! Co, do diabła, mam teraz zrobić? Myślała szybko. Oskarżenie mogła odeprzeć łatwo - zbieranie funduszy nie należało do jej obowiązków, a w każdym razie nie bezpośrednio; miała mało wspólnego z nadskakiwaniem Jonathanowi Fletcherowi, a poza tym stary i tak chciał przekazać darowiznę w wybranym przez siebie momencie i w żaden sposób nie mogła wpłynąć na zmianę jego planów. Ale nie chodziło teraz o szukanie winnego, lecz pieniędzy. - Powiem ci, co masz zrobić - powiedziała. - Gary Pfeiffer oferuje ci ponad dwa razy tyle co Fletcher. - Pfeiffer? - wypluł Doug. - Przecież on należy do tej bandy prawników, którzy reprezentują ofiary wypadków i którzy wyrządzili więcej szkody gospodarce amerykańskiej... - Oszczędź mi tej przemowy, dobrze? Pfeiffer może załatwić ci dwustu pięćdziesięciu darczyńców, z których każdy ofiaruje maksymalną dozwoloną sumę. Mówimy o pięciuset tysiącach dolarów, Doug. I to bezpośrednio na potrzeby twojej kampanii. To lepsze niż pieniądze, które oferował Fletcher, bo nie przejdą przez partię. Finn i Davis nawet ich nie dotkną swoimi tłustymi paluchami. Będziesz mógł wydać je tak, jak zechcesz, i nie będziesz musiał zaprzedać duszy Normanowi Finnowi, żeby to zrobić. Rumieniec powoli znikał mu z twarzy, mięśnie mu się rozluźniały. - Bezpośrednio na moją kampanię? - powtórzył. - To nie wszystko - powiedziała, czując przypływ adrenaliny. Doug złapał przynętę. - Masz szansę pokiwać palcem tym wszystkim przemysłowym grubym rybom, które wypłacają sobie wielomilionowe pensje, a zamykają fabryki i wysyłają na zieloną trawkę swoich pracowników. Jeśli upadnie reforma ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej, będzie to zwycięstwo zwykłego człowieka. A na tym ci tak naprawdę zależy. Drzwi szatni otworzyły się i stanął w nich Nathan, prowadzący Owena Willoughby i Johna Simonsa. Wyjaśnili, że zgodnie z wolą Fletchera cały spadek przypada funduszowi powierniczemu, z którego przez następne dwadzieścia lat regularne wypłaty będą otrzymywać siostrzeńcy Fletchera oraz kilkanaście organizacji charytatywnych. - W porządku - powiedział Nathan w napięciu. - Dowiemy się, jacy ludzie zasiadają w zarządzie funduszu, i zmusimy ich do wypisania czeku. Simons spojrzał Willoughby’ego i odchrząknął. - Cóż, patrzysz na jednego z nich. Nathan zaśmiał się ze zdziwieniem. - Dlaczego od razu nie powiedziałeś? Bankier odwrócił wzrok. - Nathan, wiesz, że on nie może ci pomóc - rzekł Willoughby. - Żaden z członków zarządu nie może. Organizacje charytatywne podniosą raban, jeśli fundusz przekaże jakąkolwiek sumę na cele polityczne, i zwrócą się do ministra sprawiedliwości, żeby wniósł powództwo w ich imieniu. Członkowie zarządu nie mogą podejmować takiego ryzyka. - Czy ty też zasiadasz w zarządzie, Owen? - Nathan kipiał ze złości. - Czy po prostu zależy ci na pracy prawnika? Oczy Willoughby’ego zabłysły. - Ty... - Hej, Nathan, Owen - wtrącił się Doug. - W porządku. Poradzimy sobie bez pieniędzy Fletchera. Poradzimy sobie doskonale. Nathan spojrzał na niego zbity z tropu, ale zanim cokolwiek powiedział, rozległo się pukanie do drzwi i do zatłoczonego pomieszczenia wcisnęli się Ash Ramsay i Norman Finn. Nie wnieśli do sprawy nic poza współczuciem. Ramsay wydawał się nie tylko zasmucony, ale i bardzo zakłopotany. - Przykro mi, Doug - poklepał go po ramieniu. - Jon nie miał wiele przyjemności pod koniec życia. Praktycznie jedyną z nich było patrzenie, jak tańczycie wokół niego. Jak czekacie i się zastanawiacie. Ale nie powinienem był pozwolić, żeby to tyle trwało. Gdybym tylko wiedział... - Gdybyś wiedział, byłbyś najpotężniejszym człowiekiem na ziemi, Ash. A nie czwartym albo piątym z kolei, jak teraz. Ramsay wybuchnął rubasznym śmiechem, reszta mężczyzn zachichotała. Uśmiechnięci wyszli z szatni. - Powiesz mi, jak to zrobiłaś? - wyszeptał Nathan do Meredith. - Kiedy wychodziłem, chciał się na ciebie rzucić, a pięć minut później... - Patrz i ucz się, Nathan - odwróciła się, żeby odejść. - Patrz i ucz się. Dwie godziny później deser zniknął z talerzy, skończono przemówienia, cichły ostatnie oklaski. Cam wiedziała, co to oznacza - czas znów zabrać się do roboty. Była już wyćwiczona. Przy wejściu - uśmiech, szybki uścisk dłoni, „Miło pana widzieć, dziękuję, liczyłam na państwa przybycie, jak się pani miewa?”. Podczas kolacji - małe kęsy, niewielkie łyczki, dwie minuty rozmowy po prawej stronie, dwie po lewej. Podczas przemówień - grzeczne zainteresowanie, gdy mówili Ramsay i De Medici, a pełne zachwytu spojrzenie, gdy zabierał głos Doug. Po kolacji zaś - „Dziękujemy za przybycie, mam nadzieję, że się spotkamy”, potem rozmyślna przerwa i jasny uśmiech. „Tak, jesteśmy bardzo dumni”. Po ostatnich jedenastu tygodniach mogła tak funkcjonować nawet podczas snu. Chociaż dzisiaj nie najlepiej się spisywała. Była trochę rozkojarzona - wciąż spoglądała w stronę stolika, przy którym siedział srebrnowłosy mężczyzna. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go wcześniej spotkała. Pfeiffer, przedstawiła go Meredith, ale nazwisko nic jej nie mówiło. ALJA, powiedział Doug, co zapewne znaczyło, że spotkali się przy okazji jakiegoś zjazdu. Zabawne, nigdy nie miała kłopotów z zapamiętywaniem twarzy i nazwisk - nie mogła, zważywszy na jej życiorys - ale zbyt wiele ostatnio się wydarzyło. Gdy ostatecznie umilkły oklaski, Cam wstała od stołu. Doug pocałował ją niedbale, a potem objęli się i odwrócili, żeby pomachać gościom. W końcu ruszyli w dwie strony sali. Zanim przeszła pięć metrów, stanęła przed nią Maggie Heller. - Och, Campbell! - szepnęła. - Nawet nie wiesz, jak się cieszę z twojego powodu. Jestem taka podekscytowana! - Dziękuję. - Nie martw się. Nikomu o tym nie powiem! - O czym? Wzrok Maggie spoczął na kimś innym i pobiegła dalej. Chwilę później podszedł do niej Ash Ramsay. - Tutaj jesteś - powiedział, ujmując ją za ramię. - Nie miałem jeszcze dziś okazji z tobą pogawędzić. - Dziękuję za przybycie, senatorze. - Czy oglądałaś już eksponaty? - Pociągnął ją w stronę wystawowego skrzydła muzeum. - Mamy najlepszą kolekcję angielskich prerafaelitów w kraju. Znasz prerafaelitów? Rosett, Holman Hunt? Potrząsnęła głową. Wyprowadził ją z holu i weszli do mniejszego pomieszczenia, którego ściany pomalowano na ciemny odcień różu. Na tym tle obrazy błyszczały jak klejnoty. Kilku gości podążyło za nimi. Cam nie zdążyła przyjrzeć się choćby jednemu z malowideł, bo Ramsay znienacka ruszył w inną stronę. - Ale tak naprawdę powinnaś zobaczyć naszą kolekcję malarstwa Howarda Pyle’a. To tuż obok. W sali nie było nikogo. Ta część wystawy nazywała się „Przygody na otwartym morzu”; składały się na nią żywe, kolorowe sceny podobne do tych, które drukowano na śliskim papierze w książkach Roberta Louisa Stevensona. - Nazywają go ojcem amerykańskiej sztuki ilustratorskiej - powiedział Ramsay. - Był założycielem szkoły Brandywine, mistrzem N. C. Wyetha, Maxfielda Parrisha i całej reszty. - Nie znam się zbytnio na sztuce - wymamrotała Cam. Obejrzał się. Nikt za nimi nie szedł. - Campbell, chciałem ci osobiście podziękować za to, że nam wczoraj pomogłaś. Margo nie poradziłaby sobie bez ciebie. - Jak się miewa Trey? - To znaczy Jim? - odparł, przewracając oczami. - Zdaje się, że nie wolno nam już mówić do niego Trey. Wczoraj wieczorem ogolił sobie głowę, głupiec. - Co? - zawołała Cam. - Dlaczego? - Bóg jeden wie. Zastanawiam się, dlaczego on w ogóle chciał wrócić do domu, skoro ma zamiar tak się zachowywać. Zatrzymali się przed obrazem zatytułowanym „Malowniczy człowiek”. Przedstawiał ubranego w długi czerwony płaszcz dziarskiego pirata, który stał w beztroskiej pozie na straży swego łupu. - Margo mówi, że on będzie z tobą rozmawiał - powiedział Ramsay przechodząc dalej - i za to jestem wdzięczny. Następnym obrazem był „Latający Holender”. Mężczyzna stojący na pokładzie statku w czasie sztormu, spoglądał spod ronda kapelusza demonicznym, nawiedzonym wzrokiem. - Senatorze, wiem, że to nie moja sprawa... - Już jest twoja. Mów, co ci leży na sercu, młoda damo. - Cóż... - Zerknęła na zniszczony statek. - Zastanawiam się, czy nie byłoby mu łatwiej, gdyby nie wszczynano postępowania karnego. - Z pewnością. - Więc dlaczego...? - Po pierwsze, obawiam się, że Patterson po raz kolejny zrobi to samo. - Może pan uzyskać zakaz zbliżania się. - Już go mam. Prawnicy zajęli się tym wczoraj. Ale posłuchaj, Campbell. Musimy żyć w określonej rzeczywistości politycznej. Musimy doprowadzić tę sprawę do końca. Bo inaczej będzie wyglądało, że na to przyzwoliliśmy. - Jeśli Patterson trafi do więzienia, obawiam się, że Trey mógłby się czuć odpowiedzialny... - Jest odpowiedzialny. To on zadzwonił. - Ale pewnie nie spodobał mu się dalszy ciąg... - Najwyższy czas, żeby się nauczył. Następny obraz - „Syrena” - był senną, księżycową fantazją, w której dominowały błękit i fluorescencyjna biel. Syrena wychodziła z pienistego morza na skalisty brzeg, na którym czekał jej śmiertelny kochanek, żeby ją wziąć w objęcia. - Ash, masz chwilkę? - dobiegł jakiś głos z holu. - Przepraszam, Campbell - powiedział Ramsay. - Chyba szuka mnie przewodniczący partii. Odszedł w stronę Finna, a Cam przyjrzała się kolejnemu obrazowi. „Porzucony”. Przedstawiał smutną przestrzeń żółtego nieba i piasku. W środku siedział samotny pirat z głową na kolanach. Ocean pojawiał się jedynie jako cienki pas błękitu w oddali. W zasięgu wzroku nie było widać żadnego ratunku. -Już pani wie? Odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Garym Pfeifferem. - Bo ja przypomniałem sobie minutę temu - powiedział. W chwilę później i jej wróciła pamięć. Zobaczyła Gary’ego i Dereka, dwóch mężczyzn dzielących dom w stylu śródziemnomorskim nad brzegiem oceanu. - Rehoboth Beach? Skinął głową. Przypomniała sobie, jak miło ją potraktował tamtego dnia, zapraszając do środka, oferując filiżankę herbaty przy kominku. Teraz nie było w nim nic miłego. Spojrzenie miał twarde, mięśnie napięte. - Mam dla pani propozycję - odezwał się. - Tak? - Nie wyjawię pani sekretu, jeśli pani zachowa dla siebie mój. - Nie mam żadnych sekretów, panie Pfeiffer. - Nie? Jeśli sobie dobrze przypominam, trzy miesiące temu nazywała się pani Cammy Johnson i miała kłopoty sercowe. Teraz pani nazwisko brzmi Campbell Alexander, a mąż startuje w wyborach do Kongresu. - Proszę pozwolić mi to wytłumaczyć - próbowała mówić spokojnym głosem. - Jestem prawnikiem i tamtego dnia byłam w Rehoboth Beach w związku ze sprawą mojego klienta. Nie robiłam niczego nielegalnego i nie mam żadnych tajemnic. Oczywiście, poza tymi, które dotyczą właśnie klientów. Przykro mi - dodała z lekkim uśmiechem. - Mnie również. Ponieważ jeśli pani nie ma tajemnicy, a ja mam, istnieje między nami poważny brak równowagi. Zbladła. - Panie Pfeiffer, jeśli o mnie chodzi, pan także nie ma żadnych sekretów. Z kwaśną miną machnął ręką w stronę holu. - Poznała pani moją żonę? Pomyślała o gładkim, młodym ciele Dereka i o tym, jak ci dwaj mężczyźni opierali się o siebie na zamszowej kanapie. - A czy poznała pani któregokolwiek z pięćdziesięciu sześciu tysięcy członków organizacji, która mnie zatrudnia? Nie wspominając o tysiącach członków stanowych i federalnych ciał ustawodawczych, od których zależy moja praca? Cam przełknęła ślinę i uniosła podbródek. - Nie wiem, z jakiego powodu którykolwiek z tych ludzi miałby interesować się pana prywatnym życiem - stwierdziła. - Wiem jedynie, że mnie to nie interesuje. Proszę mi wybaczyć. Oddaliła się szybko. Jej obcasy zdawały się wystukiwać na posadzce alfabet Morse’a. Meredith podeszła do baru i zamówiła wódkę z tonikiem. Była prawie dziesiąta, mogła zacząć pić. - Czysty burbon - usłyszała obok jakiś głos i zobaczyła Gary’ego Pfeiffera. - Niezłą mowę wygłosił ten twój chłopak - zauważył. - Dziękuję - odparła, wznosząc w jego stronę kieliszek. - Myślę, że moglibyśmy dobić targu. - Może. - Upiła łyk z kieliszka. - Czy możesz mi przekazać materiały na jego temat? Roześlę je pomiędzy członków zarządu. - W porządku. - Informacje o pracy, kompletny życiorys, osiągnięcia. - Oczywiście. Barman wręczył mu drinka i Pfeiffer odwrócił się, żeby ruszyć w tłum. - Aha, Meredith - dodał jeszcze, jakby coś sobie przypomniał. - Jeszcze kompletny życiorys jego żony. - Masz to jak w banku - odparła radośnie. 22 Kolejka ciągnęła się od drzwi sądu w górę King Street aż do rogu Czwartej ulicy. Cam stanęła na końcu. Spuściła nisko głowę, gdy kamerzyści kręcili obowiązkowe ujęcie frontu budynku sądowego. W gazetach pisano, że Ramsayowie się nie pojawią, ale istniało ryzyko, że rozpozna ją któryś z dziennikarzy. Dlatego ubrała się dziś w strój filadelfijski. Miała rozpuszczone włosy i ogromne okulary przeciwsłoneczne, zakrywające połowę twarzy. Modliła się, żeby nikt jej nie rozpoznał. Dwaj szeryfowie federalni przeszukiwali wchodzących wykrywaczem metali. Konfiskowali telefony komórkowe i dyktafony, wypisywali kwitki. Cam po raz kolejny spojrzała na zegarek. Rozprawę wyznaczono na dziesiątą, czyli za dziesięć minut. Dotarła do wejścia. Położyła torebkę na taśmie maszyny prześwietlającej i przeszła przez bramkę wykrywacza metali, nie uruchamiając alarmu. - Czwarte piętro, sala B - wyrecytował policjant, nie pytając, dokąd zmierza. Nie musiał - wszyscy szli w to samo miejsce. Wcisnęła się do zatłoczonej windy. Senator Ramsay miał biuro na trzecim piętrze tego budynku. Wstrzymała oddech, gdy zapaliła się trójka i winda stanęła. Gdy jednak otworzyły się drzwi, nie pojawił się nikt z biura Ramsaya. W ogóle nikogo tam nie było. Któryś z pasażerów burknął i nacisnął guzik zamykający drzwi. Dotarli na czwarte piętro. Cam weszła za tłumem do sali rozpraw i usiadła w ostatnim rzędzie. Fotel za stołem sędziowskim był pusty, podobnie jak miejsce dla oskarżyciela. Ale po drugiej stronie przejścia, wokół stołu obrony, kłębili się dziennikarze. Jakiś mężczyzna z okularami w dłoni rozprawiał głosem pełnym emocji i wymachiwał trzymanymi w ręku okularami dla podkreślenia swych słów. Po raz pierwszy Cam miała okazję ujrzeć Bruce’a Benjamina, prawnika z Wilmington, obecnie reprezentującego Steve’a Pattersona. Był wysokim mężczyzną, opalonym i siwym, w dobrze skrojonym garniturze. Teraz zrozumiała, skąd brały się krążące o nim opowieści. Z odległości kilkunastu metrów roztaczał aurę władzy i agresywności tak mocną, że można ją było prawie dostrzec. Czytała kiedyś, że prawnicy płci męskiej, uczestniczący w rozprawach, mają poziom testosteronu o trzydzieści procent wyższy niż ogół populacji. Jeśli to prawda, Benjamin stanowił przykład książkowy. Był urodzonym aktorem, pełnym woli walki, powszechnie znanym, bezlitosnym praktykiem, ale takim, za którego przedstawieniem kryła się treść. Takim, którego obawiali się inni prawnicy. Cam usiłowała usłyszeć, co mówił do reporterów, ale zbyt wielu ludzi kręciło się po sali i zbyt wielki panował tu szum. Nie odważyła się wstać i zwrócić na siebie uwagi, podchodząc bliżej. Nie powinna być tutaj. Dzisiaj miała siedzieć w swoim gabinecie w Filadelfii, a nie przyglądać się rozprawie, która nie miała nic wspólnego z nią ani z jej sprawami. Nikt nie prosił jej o przybycie, nikt nie cieszyłby się, wiedząc, że przyszła z własnej woli. Jeśli w jutrzejszym „Journal” pojawi się jej zdjęcie z nagłówkiem: „Żona kandydata do Kongresu, Douga Alexandra, opuszczająca budynek sądu po przesłuchaniu Steve’a Pattersona” - cóż, dokładnie takiej reklamy kazał jej unikać Doug. Za wszelką cenę należało omijać wszystko, co prowokowało więcej pytań niż dawało odpowiedzi. Zwłaszcza że sama nie potrafiłaby odpowiedzieć na te pytania. Nie rozumiała swojego zainteresowania chłopcem, którego ledwie znała, i mężczyzną, którego spotkała raz. Ale od czwartkowego telefonu Margo nie mogła przestać o nich myśleć. Wciąż miała ich przed oczami - oświetlonych nagle promieniem słońca, który przebił się przez mgłę. Nie rozumiała, w jaki sposób chłopak, którego wtedy widziała uśmiechającego się do swojego ojca, mógł być tym samym dzieckiem, które zadzwoniło po policję i przyczyniło się do jego aresztowania w pewną czwartkową noc. A może rozumiała. Może to było źródłem jej obsesji. Zobaczyła coś w oczach Treya, kiedy usiadła obok niego w samolocie. Gniew, trwoga, wspomnienia zbyt świeże, żeby do nich wrócić... Dojrzała jednak coś jeszcze, co poruszyło w niej jakąś ukrytą strunę. Przez cały tydzień czuła głuche, bolesne echo w piersiach. Drzwi na przodzie sali otworzyły się, wypadł przez nie woźny i złożył stos dokumentów na stole sędziego. Pojawił się protokolant, usiadł przy swojej maszynie, a potem otworzono tylne drzwi i do sali rozpraw wkroczył Ronald March. Cam zsunęła się niżej. Zakładała, że dzisiejsze przesłuchanie będzie prowadził jakiś podrzędny asystent, a nie sam prokurator federalny. Dojrzeli go dziennikarze i porzuciwszy Bruce’a Benjamina pobiegli w jego stronę. - Żadnych wywiadów w sali rozpraw - zagrzmiał March, odganiając ich, by zająć miejsce za stołem oskarżenia. - Dobrze o tym wiecie. Benjamin popatrzył na niego z wyrazem rozbawionej pogardy w oczach. Otworzyły się kolejne drzwi i do sali wszedł Steve Patterson z rękami skutymi z tyłu, eskortowany przez szeryfa, który trzymał go za łokieć. Steve miał tygodniowy zarost, który nadawał mu wygląd kryminalisty. Szeryf doprowadził go do krzesła obok Benjamina i zdjął mu kajdanki. Patterson strząsnął ramiona i rozejrzał się szybko po sali. Cam ledwo zdążyła schylić głowę. Wyjdź, powiedziała sobie surowo. Teraz, zanim przyjdzie sędzia. Ale już było za późno. Otworzyły się tylne drzwi i woźny zawołał: - Proszę wstać. Rozpoczyna się rozprawa. Przewodniczy sędzia Nora Breitman. Była to kobieta po pięćdziesiątce, z burzą jaskraworudych włosów i okularami w niewielkich niebieskich oprawkach zsuniętych na czubek nosa. - Dzień dobry. Sprawa Stany Zjednoczone przeciwko Stevenowi A. Pattersonowi. March i Benjamin wstali na znak, że to oni będą reprezentowali strony. - Panie March, pana biuro przedstawiło dokumenty, w których zarzuca oskarżonemu popełnienie przestępstwa z artykułu 1201 rozdział 28 kodeksu karnego. - Zgadza się, Wysoki Sądzie. - Kiedy chce pan wnieść sprawę przed wysoką ławę przysięgłych? - Obrona zrzeka się rozprawy przed wielką ławą - zabrał głos Benjamin. - Podobnie jak rozprawy wstępnej. Ponadto nie sprzeciwia się miejscu prowadzenia rozprawy. Sędzia uśmiechnęła się do niego słabo. - Idzie pan wyjątkowo na rękę oskarżeniu, panie Benjamin. Czy to naprawdę pan? Kiedy umilkły obowiązkowe chichoty, Benjamin powiedział: - Spełniam życzenia mojego klienta, Wysoki Sądzie. - Naprawdę? - Sędzia zacisnęła usta. - Panie Patterson? Wstał. Miał na sobie spodnie khaki i koszulę. Z tyłu wyglądał bardziej na urzędnika idącego do pracy w dniu, w którym nie obowiązuje w biurze garnitur, niż na złapanego przestępcę. - Czy pan Benjamin panu wyjaśnił, że przysługuje panu prawo do rozprawy przed wielką ławą przysięgłych, która zapozna się z dowodami w sprawie i zdecyduje, czy istnieją podstawy do wniesienia oskarżenie? - Tak. Wyjaśnił mi to. - Jego głos był młody, zachrypnięty i napięty. - Czy wyjaśnił panu, że ma pan prawo do rozprawy wstępnej, podczas której usłyszy pan, jakimi dowodami dysponuje oskarżenie? I kiedy będę musiała zdecydować, czy materiał jest wystarczający, żeby kontynuować postępowanie? Czy wszystko to panu wyjaśnił? - Tak. - Czy zrzeka się pan tej rozprawy? - Tak. - I robi pan to z własnej, nieprzymuszonej woli? Odpowiedział cicho: - Robię to, bo nie chcę, żeby mój syn musiał zeznawać. - Wysoki Sądzie! - zagrzmiał March. - Wnoszę sprzeciw przeciwko temu, aby oskarżony nazywał chłopca swoim synem. Zrzekł się praw rodzicielskich wobec tego dziecka czternaście lat temu. Trochę za późno, żeby twierdził... - Jest biologicznym ojcem chłopca - odparł Benjamin. - Jak ma go więc nazywać? Kuzynem? - Czemu nie ofiarą? - odciął się March. - Dość tego - przerwała sędzia Breitman. - Proszę przestać, panie March. Usiłuję tu rozmawiać z oskarżonym. Nie ma podstaw do wniesienia sprzeciwu. Zrozumiano? - Tak, Wysoki Sądzie. - A pan, panie Benjamin - zwróciła się w jego stronę. - Od jak dawna występuje pan w tym sądzie? - Od dwudziestu pięciu lat - odparł głosem, który wskazywał, że zna reguły gry, ale odmawia okazania skruchy. - Czyli wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że ma się pan zwracać do sądu, a nie do strony przeciwnej. Następnym razem ukarzę pana za to. Zrozumiano? - Tak. - W porządku. - Poprawiła się zirytowana na krześle i usiadła wygodniej. - Panie Patterson. Chce pan oszczędzić chłopcu konieczności zeznawania przed sądem. Ale zdaje pan sobie sprawę, że to pan jest oskarżony, a nie on? I że może pan zostać skazany na... - Odwróciła się do oskarżenia. - Jaka jest kara za to przestępstwo, panie March? - Sześćdziesiąt trzy do siedemdziesięciu ośmiu miesięcy. - Panie Patterson? - Sędzia wbiła w niego wzrok. - Rozumie pan, że może pan zostać skazany i pójść do więzienia na ponad pięć lat? - Tak. - No, dobrze - w jej głosie zabrzmiało niedowierzanie. - Obrona zrzeka się rozprawy przed wielką ławą oraz rozprawy wstępnej. A także nie sprzeciwia się miejscu prowadzenia rozprawy, chociaż akurat to i tak jest bez znaczenia. Przeczytajmy teraz zarzuty. Podała dokument siedzącemu niżej woźnemu, który wstał i odczytał akt oskarżenia monotonnym głosem. - Czy oskarżony przyznaje się do winy? - Nie - rzekł Steve. Sędzia obserwowała go bacznie. - Panie Patterson, zdaje pan sobie sprawę, że w tej sytuacji, jeśli dojdzie do procesu, dziecko będzie musiało zeznawać? Stał przez chwilę cicho. Sędzia zmrużyła oczy, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, rzekł cicho: - Tak. - I mimo to nie przyznaje się pan do winy? - Tak. - Jeszcze jakieś wnioski, mecenasie? - Obrona ponownie wnosi o zwolnienie z aresztu - powiedział Benjamin. - Oskarżony nie ma przeszłości kryminalnej, jest architektem, pracuje od dwunastu lat i może wskazać wielu klientów, których uznaniem się cieszy. - Wysoki Sądzie - odezwał się March. - Oskarżony nie wykazuje żadnych związków z tą społecznością i może próbować uciec. - Żadnych związków? - zadrwił Benjamin. - Mieszka tu jego jedyny na świecie krewny! - Wysoki Sądzie! Benjamin podniósł w obronnym geście ręce. - Nie powiedziałem „syn”! - Wszystko jedno - sędzia spojrzała, patrząc na niego z góry. - Związki krwi nie powstrzymały go przed opuszczeniem okolicy w lutym, prawda? Dlaczego więc mają wystarczyć tym razem? - Nie wyjedzie bez chłopca. Sędzia popatrzyła z bólem na Benjamina. - Właśnie. Przecież o to w tej sprawie chodzi, prawda? Jeśli oskarżony znajdzie się na wolności, może znów próbować wywieźć chłopca za granicę stanu. - Właśnie. - March złożył ręce na piersiach. - Nie - odrzekł Benjamin. - Ponieważ teraz ma zakaz zbliżania się. Złamie go, jeśli podejdzie do chłopca na odległość mniejszą niż sto pięćdziesiąt metrów. Sędzia podniosła oczy do nieba. - Przecież w lutym też obowiązywało prawo zakazujące porywania. Skoro nie powstrzymało pana Pattersona, nie sądzę, żeby pomógł tu zakaz zbliżania się. Odrzucam pana wniosek, panie Benjamin. Oskarżony pozostanie w areszcie podczas trwania procesu. A zatem... czy jest tam mój kalendarz? Woźny wstał z miejsca i otworzył spis spraw prowadzonych przez sędzię. Oboje pochylili nad nim głowy i konferowali przez chwilę. Wreszcie sędzia skinęła głową. - Poniedziałek, dwudziesty siódmy lipca. Gdy sędzia zeszła ze swojego podestu i zniknęła za tylnymi drzwiami, wszyscy wstali. Słychać było wybuchy śmiechu, jakby widzowie byli nadpobudliwymi uczniami, których nauczyciel został wywołany z klasy. Dziennikarze po raz kolejny podbiegli do Marcha, ale ich odgonił, mówiąc: - Na zewnątrz. Dobrze o tym wiecie. Steve Patterson stał przy stole obrony i wpatrywał się w puste miejsce sędziego. Podszedł do niego szeryf z kajdankami i z odległości dwudziestu metrów Cam usłyszała szczęk zamków, zamykanych na jego nadgarstkach. Dwudziesty siódmy lipca, pomyślała. Za ponad sześć tygodni. Kolejne sześć tygodni w zamknięciu. Co najmniej sześć. Nie ruszała się ze swego miejsca, gdy tłum płynął obok niej w stronę wyjścia. Nie zauważyła Ronalda Marcha pakującego teczkę i ściskającego dłoń Bruce’a Benjamina. Nie zwróciła uwagi, że obraca się w kierunku wyjścia i nie dojrzała nagłego uśmiechu, który pojawił się na jego twarzy. Usłyszała tylko, jak woła: - Campbell? Campbell Alexander? Usłyszał to też Steve Patterson i obrócił głowę. Jego wzrok zatrzymał się na niej, oczy mu się rozszerzyły. - Co cię tu dziś sprowadza? - zapytał March. - Tak tylko... - Odchrząknęła. - Tak tylko zaszłam. - Jak się miewa twój mąż? - Świetnie - odparła patrząc ponad jego ramieniem. - Jest bardzo zajęty. Szeryf położył dłoń na łokciu Steve’a i pociągnął go w stronę wyjścia, ale Patterson potrząsnął głową i ani drgnął. Wpatrywał się w Cam w ten sam sposób, co zimą na przystani Maristella Island. Ciało drżało mu tak samo z napięcia, w oczach dostrzegała tę samą podejrzliwość, ale także i zdumienie. - Cóż, przekaż mu, że o niego pytałem, dobrze? - Tak, oczywiście, dziękuję. Szeryf odprowadził aresztanta do drzwi, Steve, zanim zniknął, rzucił jej jeszcze jedno, zdezorientowane spojrzenie. Wyjechała samochodem z miejskiego parkingu oddalonego o dwie przecznice od sądu i skierowała się na północ, do Filadelfii. Słońce świeciło jej w twarz - oczy jej przez to łzawiły, jakby były podrażnione, i to tak bardzo, że gdy wjeżdżała do miasta, odwieczne pytanie zadawane przez reklamę wydało się jej nieostre. Czy twoje rany nie mogą się zabliźnić? To samo pytanie każdego dnia. Dzisiaj sprawiło, że pomyślała o Treyu. Wiedziała już, co zobaczyła w zeszły piątek w oczach chłopca i wiedziała też dlaczego. Cokolwiek wydarzyło na wyspie, cokolwiek zrobił Steve Patterson, trafił do aresztu, dlatego że Trey zadzwonił na policję. Teraz jego zeznanie może sprawić, że Steve pójdzie do więzienia. Takie poczucie winy byłoby obciążeniem dla każdego, lecz dla kłopotliwego nastolatka musiało być nie do zniesienia. Przypominało ranę, która nie chce się zabliźnić, jak znamię Kaina. Spędziła całe popołudnie w sali konferencyjnej bez okien miażdżąc wzrokiem świadka, który nie robił nic poza patrzeniem na nią spode łba i wydawaniem rozpaczliwych, śmierdzących westchnięć. Był to eksmąż klientki Cam, który nie wywiązywał się z ugody o podziale majątku, podpisanej bardzo dawno. Klientka wyszła ponownie za mąż, a teraz jej były mąż przelał całą swą wrogość na Cam. Jak dotąd udało się jej przejąć składniki majątku warte milion dolarów, ale wciąż brakowało dwustu tysięcy, a mężczyzna zaciekle walczył, żeby ich nie zapłacić. Cam wiedziała, że honorarium jego adwokata wkrótce przewyższy dług; zdawała sobie jednak sprawę, że chętniej zapłaci je prawnikowi niż byłej żonie. Po trzech godzinach, w czasie których nie dowiedziała się niczego nowego, zwolniła go, zastrzegając sobie prawo do ponownego przesłuchania, jeśli w sprawie pojawią się nowe informacje. Helen tego dnia nie było w biurze, ale zostawiła kartkę z wiadomością, przyklejoną do krzesła Cam. Pani Ramsay, w domu, pilne. - Och, Campbell, wybacz mi, ale nie wiedziałam, co robić, a Ash powiedział, że będzie rozmawiał tylko z tobą. - Senator? - zapytała zdezorientowana Cam. - Tak. To znaczy nie! Trey! - Trey? Dlaczego? Czy coś się stało? - To jest takie poniżające. Został dziś po południu zatrzymany. Za kradzież wartej dwadzieścia dolarów koszulki. Dwadzieścia dolarów! Wyobrażasz sobie? Jakby miał ich za mało w domu. Nie wiem, co w niego wstąpiło. Cam odwróciła się i spojrzała na promień słońca wpadający prze okno do gabinetu. - Dzisiaj odbyło się pierwsza rozprawa Steve’a Pattersona, prawda? Margo odpowiedziała dopiero po chwili. - To nie ma nic wspólnego z nami. - Nie, oczywiście, że nie. Jak mogę pani pomóc, pani Ramsay? Potrzebuje pani prawnika? - Nie, dzięki Bogu. Jesse rozmawiał z paroma przyjaciółmi i wszystko załatwił. Ale nie wiem, co zrobić z Treyem. Chciałabym, żeby poszedł do jakiegoś specjalisty, ale on nie zechce o tym słuchać. Więc Ash pomyślał... i ja też... że może ty byś z nim porozmawiała? Jesse Lombard pielił rabatę krzewów przy frontowych schodach. Wstał i utykając wyszedł na podjazd, kiedy Cam zajechała. Miał na sobie koszulę z krótkimi rękawami i po raz pierwszy Cam zobaczyła insygnia marynarki wytatuowane na jego ramionach. Cóż za okrutna ironia, pomyślała, przeżyć Wietnam i zostać postrzelonym na ulicach Wilmington. Ale takie było życie - niebezpieczeństwo często nadchodziło z najmniej spodziewanej strony. - Jest w domu? - zapytała go. Skinął głową spuszczając wzrok. - W swoim pokoju. Margo wyszła na ganek i wprowadziła japo schodach. Chwilę później znalazła się pod drzwiami pokoju trzynastoletniego chłopca, którego ledwie znała. Zapukała. - Cześć. Tu Cam Alexander. Nikt się nie odezwał. - Dziwne, co? Sama jestem zażenowana, że cię tak nachodzę. Pójdę sobie, jeśli mi każesz. Drzwi otworzyły się, ujrzała chmurną twarz Treya, który wycofał się szybko w przeciwległy kąt pokoju. Weszła do środka. Znalazła się w dużym pomieszczeniu, umeblowanym ciężkimi antykami. W oknach wisiały bogato zdobione zasłony, pasująca do nich mata leżała w nogach łóżka z baldachimem. Był to ładny pokój, majestatyczny, ale nie sprawiał wrażenia, że mieszka w nim dziecko. Równie dobrze mogli tam sypiać Ash i Margo. Trey opierał się o przeciwległą ścianę. Złożył ręce na piersi, dłonie schował pod pachami. Daszek czapki zsunął na twarz, ale widać było fragment trupiobladej skóry na głowie. Drżała mu lewa noga. - Chcesz, żebym sobie poszła? Nie odpowiedział. - Trochę głupio wyszło dziś w sklepie, co? Wzruszył ramionami. - Chcesz o tym porozmawiać? Parsknął i potrząsnął głową. Może Margo miała rację, pomyślała Cam. Może jego dzisiejszy wyczyn nie miał nic wspólnego z ojcem. Przypomniała sobie noc w lutym, kiedy wraz z grupką młodych wandali rozwalał skrzynki na listy. Najwyraźniej zachowywał się źle, jeszcze zanim w jego życiu pojawił się Steve Patterson. - Twoi dziadkowie chcą cię wysłać na terapię. - I o co tyle szumu? - wybuchnął. - Jedna głupia koszulka! - Może. - Usiadła na krawędzi niezaścielonego łóżka. - Zależy, dlaczego ją wziąłeś. Jeśli tylko po to, żeby zaimponować kolegom albo na złość dziadkom, to pewnie masz rację, nie warto się tym przejmować. Wpatrywał się w podłogę, a jego kolano coraz bardziej podskakiwało. - Ale...? - Zastanawiam się, czy nie zrobiłeś tego, bo chciałeś, żeby cię aresztowali. - Dlaczego niby miałbym tego chcieć? - Bo on został aresztowany. Głowa mu podskoczyła i w tej samej chwili dostrzegła bezbrzeżny smutek w jego oczach. Zrozumiała, że się nie myliła. - Jeśli tak - ciągnęła, próbując zwalczyć dławienie w gardle - może dobrze by było, gdybyś o tym z kimś porozmawiał. Rozmowa z obcą osobą czasami pomaga poradzić sobie z własnymi myślami. Potrząsnął z uporem głową i spojrzał w bok. - W porządku - powiedziała wstając. - Albo zobaczysz się z terapeutą, albo będziemy musieli obmyślić jakiś alternatywny plan. Zawahał się. - Jaki plan? - Nie wiem. Dopiero co przyjechałam. Masz jakiś pomysł? Ponownie potrząsnął głową. - Hmm. Poczekaj. Mam. Powiem im, że twoim problemem jest nadmiar wolnego czasu. I że potrzebujesz pracy. - Nigdy mi nie pozwolą. A poza tym, wcale nie chcę pracować. - Szkoda. Naprawdę przydałaby mi się pomoc. - Co? - W moim ogrodzie. Jest trochę ciężkiej roboty do wykonania. Przekopywanie ziemi, przesadzanie, przycinanie. Próbowałam robić to sama, ale nie daję rady. Chyba będę musiała wynająć jakąś firmę. Trey milczał. - Ten ogród był kiedyś piękny. Ale po tylu latach zaniedbywania jest zrujnowany. Myślałam, żeby go odtworzyć. Wyobrażam sobie, jak mógłby wyglądać. No trudno. To pewnie i tak głupie marzenie. Ruszyła w kierunku drzwi. - Słuchaj, a może sam coś wymyślisz? Spróbuję zyskać dla ciebie parę dni. Przechodziła przez próg, gdy zapytał: - Kiedy miałbym zacząć? - O ósmej rano w sobotę. - Ile dostanę? Odwróciła się. - Pięć dolarów za godzinę plus obiad i tyle mrożonej herbaty, ile dasz radę wypić. Jego lewe kolano wciąż drżało, ale opuścił ramiona i powiedział: - Dobra. Wiedziała, że popełnia błąd, jeszcze zanim zeszła na dół. To było niebezpieczne. Margo czekała na nią niespokojna. Razem zadzwoniły do senatora i przedstawiły mu tę propozycję. - Świetny pomysł - stwierdził i wszystko było ustalone. Tego wieczoru Gary Pfeiffer siedział w swoim ogrodzie z książką i kieliszkiem białego wina, kiedy zadzwoniono do drzwi. Odłożył lekturę i spojrzał na zegarek. Za dziesięć dziesiąta. Za późno na cokolwiek poza napadem. - Otworzysz, Eileen? - zawołał. - Tak - odpowiedziała. Pociągnął kolejny łyk wina i przewrócił kartkę. Siedział w wiklinowym fotelu z miękkimi obiciami, obciągniętym białym materiałem. Metalowa lampa stała obok, a podwórko oświetlały bursztynowym, punktowym światłem miedziane reflektory. Trzy metry dalej znajdował się sztuczny wodospad spływający z importowanych skał, który swoim szemraniem skutecznie zagłuszał wszystkie hałasy, dochodzące z centrum stolicy państwa. Ich dom miał trzy kondygnacje i stał tuż obok dzielnicy ambasad. Jego tylną ścianę tworzył ciąg przeszklonych drzwi; siedząc na zewnątrz widział wykończoną granitem kuchnię i pomalowane na biało dębowe regały w bibliotece. Kilka szerokich schodków prowadziło do ogrodu, który otoczono trzymetrowym, obrośniętym bluszczem murem z cegieł. Powstał w ten sposób prywatny raj niezrównanej urody. Mimo to Gary wolałby być gdzie indziej. Z powodu zeszłotygodniowego przyjęcia w Wilmington nie był na wybrzeżu od prawie dwóch tygodni. Będzie mógł tam pojechać dopiero za dwa dni. Rehoboth Beach było urocze o tej porze roku, w pierwszych tygodniach lata, kiedy jeszcze nie zaczęły się wakacje. Derek powiedział mu, gdy rozmawiali rano, że pogoda jest piękna. Niebo błękitne, ocean jeszcze bardziej. Więcej nie chciał mówić - Gary powinien sam przyjechać i zobaczyć to na własne oczy. - Chciałbym - westchnął. - Wiem. Tylko to się liczy. Derek przystał na samotne życie, rzadko się skarżył. To zazwyczaj Gary narzekał, długo i z rozgoryczeniem, a Derek masował mu kark i powtarzał, jak bardzo w niego wierzy. Przypominał, że jeszcze dwa albo trzy takie dobre lata, jak ten ostatni rok i będzie mógł opuścić Waszyngton na zawsze. - To jakaś przesyłka - zawołała Eileen. - O tej porze, wyobrażasz sobie?! - Od kogo? - Chwileczkę. Portwell & Associates. Meredith Winters. Gary zerwał się na równe nogi. Czekał na te papiery od tygodnia. Wziął paczkę od Eilleen, poszedł do biblioteki z kieliszkiem w dłoni i zasiadł za biurkiem. Wizytówka Meredith została przypięta do dziesięciocentymetrowego stosu papierów. Przerzucił je - wycinki prasowe, wyniki badań opinii publicznej, spisane wywiady radiowe i dokumenty traktujące0 poglądach kandydata na różne tematy. Odpuścił je sobie. Ani jego, ani członków ALJA nie obchodziło stanowisko Alexandra - jedyną rzeczą, która się liczyła, była kwestia, czy może dla nich uzyskać głos Ramsaya. W końcu dotarł do zdjęcia zachwycającej żony Douga. Jakież to zrządzenie losu, że zbłąkana kobieta, którą przyprowadził pewnego dnia do domu, okazała się żoną kandydata do Kongresu. On i Derek zawsze uważali - w ciągu trzech lat ani razu nie pokazali się razem publicznie. Ani razu. Nie bez powodu Rehoboth Beach nazywano letnią stolicą stanu - przyjeżdżało tam wielu turystów. Nigdy więc nie chodzili razem na plażę ani do barów, ani nie spacerowali po ulicach. Ale ta dziewczyna nie szła ulicą. Pojawiła się pod jego drzwiami, przypominając przemoczonego bezpańskiego psiaka, a on, jak głupiec, zaprosił ją do środka. Choć nie, to wcale nie tak. Ona się zakradła. Ta suka wtargnęła do ich domu, używając podstępu, więc od tej pory wszystko było dozwolone. Otworzył akta dotyczące Campbell Smith Alexander i przerzucił raport, jaki na jej temat sporządził wywiadowca Meredith. Niczego nie znalazł, ale źródła Gary’ego były nieporównanie bogatsze. Wśród pięćdziesięciu sześciu tysięcy członków ALJA znajdowali się najbardziej znani1 wpływowi adwokaci w kraju. Wielu z nich zatrudniało własne ekipy śledcze; wszyscy zaś mieli kontakty i dostęp do informacji, którymi chętnie by się z nim podzielili, gdyby tylko poprosił. Był ich czołowym lobbystą i rzecznikiem, zarówno w Waszyngtonie, jak i w całym kraju; daliby mu wszystko, czego by potrzebował bez zadawania zbędnych pytań. Spędził następną godzinę na szukaniu jakiejś skazy, najmniejszego szczegółu, który pozwoliłby mu zyskać przewagę nad Campbell Alexander. Urodziła się trzynastego marca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku w Lancaster General Hospital. Rodzicami byli Matthew Samuel Smith i Alice Campbell Smith. Załączono kopię odpisu aktu urodzenia. Jej babką ze strony ojca była Hazel Smith, właścicielka półtorahektarowej nieruchomości usytuowanej w Mount Joy Township - dołączono kopię aktu notarialnego. W czerwcu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego Matthew i Alice Smith wyjechali na Filipiny - wizy i kopie stron z paszportu w załączeniu. W sierpniu tego samego roku zginęli podczas powstania muzułmańskiego - zapoznał się z raportem konsulatu i artykułem z gazety z Manilii. Kolejny dokument był o piętnaście lat starszy - była to ręcznie wypełniona karta zdrowia, zawierająca spisane wizyty w szpitalu i w domu u pacjentki nazwiskiem Hazel Smith. Jeden zapis został zakreślony na czerwono przez pracownika Meredith: „Pacjentka nie kontroluje swoich odruchów, ale wnuczka radzi sobie świetnie”. Dalej załączono odpis aktu zgonu, potem dokumenty spadkowe. Dopiero wtedy zaczynały się papiery bezpośrednio dotyczące dziewczyny - prawo jazdy, podanie o stypendium socjalne na uczelni, oceny semestralne, podanie o egzamin adwokacki w Pensylwanii, zawierające odciski palców i pusty wyciąg z komputera FBI. Gary opadł na krzesło i sięgnął po zapomniane wino. Ponieważ miało już teraz temperaturę pokojową, wypluł je z powrotem do kieliszka. - Kochanie? Eileen w jedwabnej piżamie stała w drzwiach, gotowa pójść do łóżka. Pięć lat temu popełnił błąd, podziwiając piżamę męskiego kroju, jaką miała na sobie. Od tej pory nie nosiła niczego innego. Wciąż się jeszcze nie zorientowała się, że pragnął piżam, a nie jej. - Idziesz do łóżka? Już bardzo późno. - Tak? - Spojrzał na zegarek. - Nie miałem pojęcia. Ale nie czekaj na mnie. To jeszcze trochę potrwa. Na jej twarzy pojawiło się rozczarowanie. - Dobranoc - wyszeptała. Wrócił do przeglądania dokumentów. Jeśli nie uda mu się znaleźć nic na temat dziewczyny, będzie musiał poszukać czegoś o jej rodzicach. Byli protestantami - tutaj trzeba być ostrożnym - ale kto wie? Może czymś handlowali? Wyciągnął spis członków ALJA i przerzucił kartki w poszukiwaniu znajomego nazwiska. Jest, przypominał sobie. Wilson Minchoff, prawnik z Lancaster z dużą praktyką w zakresie uszkodzeń ciała. Kilka lat temu o mały włos nie odebrano mu uprawnień z powodu niewłaściwego nagabywania ofiar wypadków. Wkroczyło jednak ALJA i zapłaciło za niego kaucję. Dzisiaj miał się dobrze i rozdawał swoje wizytówki na autostradach. Gary uruchomił komputer i wpisał notatkę, mającą mu rano przypomnieć o telefonie do Minchoffa. Chciał go poprosić o polecenie jakiegoś dobrego lokalnego wywiadowcy. Będzie musiał mu podać pełne nazwiska rodziców, wrócił więc do świadectwa urodzenia, żeby je odnaleźć. Są-Matthew Samuel Smith i Alice Elisabeth Campbell. Gdy odwracał się od ekranu, jego wzrok przyciągnęły dwa słowa. Pici męskiej. Spojrzał ponownie. Były to tylko dwa napisane na maszynie wyrazy, prawie niewidoczne na tle pieczęci Pensylwanii. „Płci męskiej”. Trzynastego marca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku Alice Campbell Smith urodziła chłopca. Gary nie mógł czekać z telefonem do jutra. Podniósł słuchawkę i wykręcił domowy numer Wilsona Minchoffa. 23 W piątkowy wieczór Doug miał ważne spotkanie w ramach kampanii - doroczny piknik i mecz softballu między drużynami związków zawodowych pracowników budownictwa. Nathan zawiózł ich do parku swoim tahoe. Przeszli szpalerem związkowych dygnitarzy, a potem przez dziesięć minut pozowali z wybranymi działaczami do zdjęć. Gdy już wypili lemoniadę i zjedli po kurzym udku, nadszedł czas na przemówienie Douga. Zapadał zmierzch, wiał lekki wiaterek. Cam i Nathan zajęli miejsca na odkrytej trybunie. Zespół zagrał skoczną melodię, przewodniczący związku wygłosił porywające wprowadzenie i w końcu Doug wyszedł na środek boiska z przenośnym mikrofonem w ręku. Nathan słyszał już to wszystko wcześniej, więc teraz skupił uwagę nie na mówcy, lecz na słuchaczach. Wskazywał Cam ludzi, których znała lub powinna znać. Przez tłum na trybunie dla VIP-ów przedzierał się Norman Finn. Ostatnio prawie nigdzie się nie pojawiał i Nathan zastanawiał się, czy jego obecność tego wieczoru znaczyła, że chce wrócić. Po drugiej stronie boiska siedział Stan DiMineo, który szefował związkowym komórkom politycznym. Właśnie jego reakcję na mowę Douga powinien obserwować Nathan. O, jest Gillian. Czy Cam wie, że Gillian pracuje przy kampanii na stałe? Opuszcza cały semestr zimowy w związku z wyborami i w dodatku przychodzi na spotkanie w dzień wolny. Trzeba podziwiać takie poświęcenie. Cam obejrzała się i ujrzała Gillian, ślicznie wyglądająca w jasnej kwiecistej sukience. - Gillian! - krzyknął Nathan i pomachał do niej. Uśmiechnęła się i przez chwilę wydawało się, że także podnosi rękę, ale nagle zawahała się i spojrzała w bok. Chyba jednak ich nie zauważyła. Gdy Doug skończył, zabrzmiały oklaski. Zszedł z boiska i udał się do budki spikera, żeby razem z nim komentować mecz. Cam została z Natanem na trybunach. Ogłoszono wyjściowy skład obu drużyn i gracze wbiegli na boisko. Gdy zaczął się mecz, ponownie zerwał się wiatr. Czując zapach hot dogów i piwa, słysząc uderzenia kija w piłkę i okrzyki tłumu, Cam odpłynęła myślą w przeszłość. Zaledwie zeszłego lata sama grała w softball w mieszanej lidze drużyn złożonych z pracowników dużych filadelfijskich kancelarii. - Pamiętasz nasz ostatni mecz przeciwko Morgan & Lewis? - zapytał Nathan. - Zabawne, właśnie o tym myślałam. - Przypominam sobie, że zdobyłaś punkt... - Tak, na początku pierwszej rozgrywki. Potem godzinami nikomu się nie udawało i sama próbowałam walczyć... - W tych twoich króciutkich spodenkach i górze od bikini... - To był stanik sportowy. - Wszystko jedno. W każdym razie żaden z pałkarzy naszej drużyny nie mógł skupić wzroku na piłeczce. - To nieprawda - odrzekła oburzona. - Ty mogłeś. Pamiętasz? Uderzyłeś piłeczkę tak mocno, że dobiegłam do ostatniej bazy. - Pewnie, ja mogłem. Ale ja zawsze patrzę tam, gdzie teraz. Wstał, gdy pałkarz posłał piłkę w lewą stronę. Graczowi z pola nie udało się jej złapać i wybijający dobiegł do drugiej bazy. - Tak - odezwała się Cam po chwili. - Wiem. Popatrzyła na swoje dłonie leżące na kolanach i na nogi wyciągnięte w przejściu. Miała na sobie espadryle, które w niczym nie przypominały butów, jakie zazwyczaj nosiła. To samo dotyczyło zresztą bawełnianej bluzki w kratę i spódnicy do kolan ze sztywnej zielonej popeliny. Własne ciało wydawało się jej obce. - Hej - odezwał się łagodnie Nathan. - To już długo nie potrwa. Pokiwała głową. Jeszcze tylko cztery miesiące do wyborów, a potem rok, zanim ruszy maszyna reelekcyjna. I tak co dwa lata przez resztę życia. Podniosła głowę i spojrzała na boisko akurat w momencie, gdy przed trzecią bazą wyeliminowano jednego z zawodników. Tej nocy znowu miała sen, w którym płynęła przez ciemne morze w stronę odległego brzegu. Śnił się jej tak często, że stał się integralną częścią nocy, automatycznym odruchem jak oddychanie. Ale tym razem coś się zmieniło. Oddychała przez skrzela, a jej nogi stały się rybim ogonem, mieniącym się zielenią i błękitem. Wyszła z morskiej piany z kawałkami muszli i nitkami wodorostów we włosach. A postać, stojąca w świetle księżyca na brzegu, ruszyła jej naprzeciw. W sobotą rano niebieskie auto Ramsayów zajechało na podjazd. Cam odłożyła sekator. Miała na sobie strój odpowiedni do ciężkiej pracy - rozciągniętą koszulkę i drelichowe szorty, włosy zebrała w kucyk. - Dzień dobry, Jesse - powiedziała do kierowcy. Trey wysiadł z samochodu. - Przyjedziesz po niego około czwartej? - Mam poczekać. - Nie ma takiej potrzeby. Będę przy nim cały dzień. A poza tym, na pewno przydasz się pani Ramsay w domu. Zastanawiał się długą chwilę, ale w końcu odjechał. Obróciła się i spojrzała na Treya. Miał na sobie kilka warstw za dużych koszul i ciężkie spodnie, opadające mu w kilku fałdach na kostki. Na pewno wykończy się do południa. - Gotowy do pracy? - Chyba tak. Wskazała na swoje auto. - Wskakuj. Najpierw pojechali do wypożyczalni sprzętu ogrodowego. Przyjrzała się kosiarkom, aż wybrała tę, o którą jej chodziło, zostawiła kaucję i zamówiła przywiezienie maszyny trochę później. Stamtąd przeszli do działu nawozów, gdzie zamówiła jedną przyczepę kompostu. Kupiła parę paczek torfu i uniwersalny nawóz. Trey zaniósł je na plecach do samochodu. - Teraz przyjemności - powiedziała. - Weźmiesz wózek? Pchał go, idąc za nią między półkami działu roślin jednorocznych. Słońce wstało i świeciło mocno, ziemia parowała, robiło się coraz cieplej, Zanim przeszli połowę drogi, Trey musiał się zatrzymać i zdjąć dwie koszule. Został w białym podkoszulku. Cam wybrała sadzonki i kupiła ich tyle, ile dali radę wcisnąć na tylne siedzenie samochodu. Gdy wrócili do domu i rozładowali auto, minęła dziesiąta. Kosiarka jeszcze nie dotarła, więc Cam zabrała chłopca na spacer po ogrodzie, pokazując mu już istniejące ścieżki i klomby oraz linie, które poprowadziła w miejscach, gdzie chciała wytyczyć nowe. Pokazała mu uschły dereń, który należało ściąć i krokami odmierzyła krawędzie basenu, który miała nadzieję kiedyś tam zainstalować. Skończyli obchód przy altance. Trey wszedł do środka, wspiął się po kręconych schodach i wystawił głowę przez okienko na piętrze. - Co to jest? - Altanka, którą kiedyś nazywali „Kaprys”, bo uznali, że jest dziwna i nie pasuje do tego miejsca. Zeskoczył na dół. Cam próbowała zamknąć drzwi, ale drewno było spaczone i nie chciało wpasować się w futrynę. - Masz jakiś pomysł? - zapytała, mocując się z nimi. - Na co? Obróciła się, otrzepując z brudu dłonie. - Na to, jak się tego pozbyć. Żeby nie wynajmować ekipy rozbiórkowej. - Pozbyć się tego? - wykrzyknął. - Pewnie. To jest... ruina. I do niczego nie służy. - To jest ogród - odparł, blednąc. - Nic w nim do niczego nie służy. Zaśmiała się. - A poza tym, to się przydaje. - Cofnął się kilka kroków. - To jest... jak to się nazywa? Punkt centralny. Zobacz! Widzisz go ze wszystkich stron. Twoje oczy zawsze się na nim skupią. A tak, na co byś patrzyła? Stanęła obok niego i pokiwała w zamyśleniu głową. - Poważnie, zobacz. - Podszedł do altanki i zaczął ją obchodzić. - To ośmiokąt, widzisz? I tego samego kształtu są małe okienka na piętrze. Musisz to przyznać, jest naprawdę fajna. - Tak, ale zwróć uwagę na odpadającą sztukaterię, na wybite szyby. I co z tymi wypaczonymi drzwiami? - To wszystko można naprawić. - Może - powiedziała z powątpiewaniem. - Przynajmniej o tym pomyśl. - W porządku - zgodziła się niechętnie. - Jeśli ty pomyślisz, co zrobić, żeby to naprawić. - Dobra, zastanowię się. Odwróciła się, zanim zdążył zauważyć uśmiech na jej twarzy. Do końca dnia przygotowali rabatę o wymiarach dwa na dwadzieścia metrów, nawieźli ziemię i posadzili cztery skrzynki jednorocznych roślin. Co prawda większa część terenu dalej pozostała pusta, ale i tak praca dała im poczucie satysfakcji. Wyciągnęli się w cieniu wielkiego dębu i pili resztki mrożonej herbaty, czekając na przyjazd Jessego. Trey wysuszył szklankę, potem ściągnął czapkę i otarł sobie pot z czoła. Wzrok Cam przyciągnęła jego ogolona głowa. Szybko włożył czapkę z powrotem. - Zmęczony? - zapytała. Wzruszył ramionami. - Może trochę. - Ja tak samo. Położyła się z głośnym, teatralnym jękiem. - Tylko trochę. Roześmiał się. Kładła się na trawie zadowolona, czując ból w kościach. W ciągu jednego dnia z Treyem udało się jej zrobić to, na co sama potrzebowałaby dwóch, może trzech dni. Częściowo dlatego, że chłopak wykonał większość czarnej roboty - walczył z maszyną, wyładowywał kompost - ale może także dlatego, że wspólna praca szybciej idzie. Zaskoczyło to Cam, która zawsze pracowała samotnie. Założyła ręce pod głowę i popatrzyła na rosnący nad nią stary dąb. Z oddali wyglądał jak zwarta, symetryczna masa zieleni osadzona na solidnym pniu. Ale teraz mogła dostrzec sieć konarów i gałęzi, obserwowała drzewo od korzeni po końce liści. - Mogę cię o coś spytać? - odezwał się Trey. - Hmm? - Przeciągnęła się leniwie. - To pytanie prawnicze. - Słucham. - To całe porwanie... nie jest dla mnie całkiem jasne. Rozumiem tę część o prawach rodzicielskich, ale czy porwanie nie musi się łączyć z żądaniem okupu? Obróciła głowę i spojrzała na niego. - Dobre pytanie. Można by tak pomyśleć. Jednak zgodnie z kodeksem karnym przestępstwem jest przetrzymywanie kogoś dla okupu, nagrody lub w jakimkolwiek innym celu. Co w zasadzie powoduje, że nie bierze się pod uwagę motywu. - Ale w takim razie wszystko może być porwaniem. - Usiadł na trawie. - Na przykład... kiedy dziś rano zabrałaś mnie do sklepu ogrodniczego. Dlaczego to nie było porwanie? - To bardzo dobre pytanie - odpowiedziała, uśmiechając się. - Zakradłeś się na zajęcia na wydział prawa, czy co? Zaczerwienił się i potrząsnął głową. Cam także usiadła. Wcześniej trochę się rozluźniła, teraz powinna się skupić. - Żeby można było mówić o porwaniu, musi nastąpić nielegalne pozbawienie wolności. Siłą lub podstępem. Skuteczna zgoda ofiary wyłącza odpowiedzialność. Więc, zakładając, że poszedłeś ze mną do sklepu z własnej woli, ja nie popełniłam przestępstwa. Otoczył ramionami kolana i oparł o nie brodę... - Co masz na myśli mówiąc „skuteczna”? - Skuteczna to znaczy zasadna, rozsądna. Udzielona przez osobę zdrową psychicznie, bez zaburzeń, ociężałości umysłowej... tego typu rzeczy. Zapadła cisza. Nagle zdała sobie sprawę, że nadarza się jej świetna okazja, żeby z kolei jemu zadać nurtujące ją pytanie. Ale nie mogła się na to zdobyć i idealny moment minął. - O, jest Jesse - powiedział Trey, wstając na dźwięk opon na podjeździe. Cam jęknęła i wyciągnęła rękę; schylił się i pomógł jej wstać. - No i jak? - zapytała, otrzepując spodenki. - Chcesz się tak samo zmęczyć w przyszłym tygodniu? - A czemu nie jutro? - Och, nie mogę. Musimy pojechać na jakiś obiad. - Pomyślałem sobie, że mógłbym przyjechać i tak. Zgrabiłbym śmieci za ostrokrzewem, o którym rozmawialiśmy. - Naprawdę? Byłoby cudownie! Schylił głowę, uśmiechając się z zawstydzeniem. 24 Joan Truesdale zdjęła kapelusz i wachlowała nim przez chwilę twarz, ale słońce bardzo paliło i musiała go znowu założyć. Nawet po dwudziestu latach słońce na Bermudach było dla niej za mocne. Wciąż tęskniła za łagodnym słońcem Nowej Anglii, gdzie dorastała - słońcem, które przedostawało się między wysokimi szczytami strzelistych drzew, którego promienie wydawały się suche i czyste, gdy dotykały jej twarzy. Tutaj duszne powietrze cuchnęło, a promienie padające na twarz sprawiały wrażenie, jakby niosły ze sobą zarazki. Sukienka wisiała bezkształtnie na jej dużym ciele i przylegała kleistymi plamami do pleców i pach. Włosy skręcały się jej pod kapeluszem jak wstążki celofanu. Zmrużyła oczy, ale autobusu, który miał ją zabrać z powrotem, nigdzie nie było widać. Była już trzecia trzydzieści, a Desmond musiał zażyć lekarstwo przed podwieczorkiem. Nic nie mogła na to poradzić. Chwyciła mocniej torby z zakupami i pieszo ruszyła w długą drogę do domu. Szosa była wąska i kręta jak wszystkie drogi na Bermudach, zbudowane na potrzeby ciągniętych przez konie powozów, a teraz służące tysiącom autobusów, samochodów i motocykli. Nie istniały chodniki ani nawet pobocza, tylko wąskie pasy ziemi pomiędzy asfaltem i masą tropikalnej roślinności, rosnącej tuż obok. Autobus minął ją o wiele za blisko. Za nim pojawił się strumień bardzo hałaśliwych i radosnych turystów na motorynkach. Nigdy nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, a mieszkańcy Bermudów milcząco zgodzili się im go nie uświadamiać. Sklepy wynajmujące pojazdy dwukołowe prosperowały doskonale, podobnie jak szpitale, gdzie w izbie przyjęć najczęstszym gościem był turysta z otarciami naskórka. Tubylcy nazywali to wysypką drogową, jakby chodziło jedynie o lokalną chorobę. Kilka z przejeżdżających osób ściskało w rękach malutkie amerykańskie flagi i Joan nagle przypomniała sobie datę. Czwarty lipca. Nie świętowano tego dnia, rzecz jasna, w brytyjskiej kolonii, ale ona zawsze obchodziła rocznicę w sercu. Co roku przez ostatnie dziesięć lat obiecywała sobie, że w następny Dzień Niepodległości będzie oglądała pokazy sztucznych ogni na ojczystej ziemi. Oczywiście tak się nigdy nie stało, ale po trzydziestu latach małżeństwa na tyle przywykła do złamanych obietnic, że nie traktowała ich poważnie, nawet jeśli sama sobie coś przyrzekała. Po prawej stronie stał dom jakiegoś bogacza. Bramę wystylizowano na chińskie podcienia - okrągłe, kamienne przejście, które ozdabiało setki budynków mieszkalnych i handlowych na wyspie. Ludzie wierzyli, że arkada przynosi szczęście; panował przesąd, że jeśli przechodząc pod nią, pomyśli się życzenie, spełni się ono na pewno. Joan mogła obalić legendę dziesiątkami nieziszczonych pragnień, ale mimo to, aby uczcić święto, zdecydowała się spróbować raz jeszcze. Odłożyła torby i przeszła pod arkadą, szepcząc: - Niech już nigdy nie spędzę czwartego lipca na tej przeklętej wyspie. Sięgnęła po torby i poszła dalej, obok grupy domków, w których biedniejsi turyści wynajmowali mieszkania. Kawałek dalej, na wzgórzu, stał jej własny dom - bladopomarańczowy budynek z oślepiająco białym wapiennym dachem, uformowanym w stopnie, żeby łapać wodę deszczową i transportować ją do zbiornika pod ziemią. Samotna palma zwieszała się bezładnie po jednej stronie domu, parę zwiędniętych hibiskusów rosło przy drzwiach wejściowych. Zaczepiły o jej sukienkę, gdy wchodziła do środka. - Gdzie byłaś? - dobiegł ją ryk, gdy tylko przekroczyła próg. - Potrzebowałem cię! - Tylko na rynku, Desmondzie - odkrzyknęła w stronę sypialni. - Ale autobus nie przyjechał i musiałam iść piechotą. - Nie przyszłaś na czwartą! - wrzasnął. Siła, która odpłynęła z jego ciała, wydawała się skupiać w głosie. Czasami krzyczał tak, że trzęsły się szyby. - Spóźniłam się tylko pięć minut, Des. - Weszła do malutkiej kuchni i nastawiła czajnik. - Gdzie teraz jesteś? Człowiek czeka całe popołudnie na swoją żonę, a ona nawet nie chce na niego spojrzeć. Wniosła do sypialni tacę i z niechęcią wciągnęła powietrze. Znowu się zabrudził. - Najpierw kąpiel, a potem herbata, dobrze? Opuścił swoją małą głowę na poplamioną śliną poduszkę. - Ha. Chciałabyś, co? Jeszcze dłużej kazać mi czekać! - Dobrze, więc najpierw herbata. Przysunęła do łóżka krzesło. Gdy podała mu tabletki, wysunął język, żeby je połknąć. Był tak samo popielatoszary jak jego cera i tak wiotki jak jego ręce i nogi. - Świetnie - stwierdziła, gdy wszystko połknął. Przysunęła filiżankę do jego ust, a on pociągnął łyk herbaty. - Pewnie byłaś ze swoimi dziwnymi znajomymi - powiedział. - Na tańcach, jak sądzę. - Och, Desmondzie - westchnęła. - Pomijając fakt, że nie mam w ogóle znajomych, dziwnych czy jakichkolwiek innych, nie znam takiego miejsca na ziemi, włącznie z tą wyspą, gdzie można by iść na tańce w środku popołudnia. - Spotykasz się z kimś, wiem o tym. - Myślałam, że uzgodniliśmy to już dawno; nikt poza tobą się mną nigdy nie interesował. - Rzeczywiście! - wykrzyknął. - Byłem jedyny! I zobacz, dokąd mnie to przywiodło. Wciąż przez ciebie krępowany. Zawsze mnie ściągałaś w dół. Zrobiłbym karierę, gdybym się lepiej ożenił! Awansowaliby mnie! Powiedzieli mi to moi zwierzchnicy! - Opowiadałeś to, kochanie, wiele razy. Uprosiła go, żeby skończył herbatę. Potem, kiedy leżał z kamienną twarzą na łóżku, rozebrała go, umyła i wyniosła zabrudzoną pościel. Gdy wróciła, już drzemał. Usiadła na fotelu obok. Miał osiemdziesiąt lat, a od dziesięciu umierał na kilka chorób - każda z nich mogła go wykończyć, ale żadnej się jeszcze nie udało. Czasami Joan myślała, że Bóg o nich zapomniał, zagubili mu się podczas przeprowadzek z jednej placówki w Trzecim Świecie do drugiej. Najbardziej obawiała się, że Bóg zapomni zabrać Desmonda, gdy nadejdzie jego czas. Nie, nawet gorzej - bała się, że już zapomniał. Podniosła ich ślubne zdjęcie, które stało na sąsiednim stoliku. Trudno było uwierzyć, że wymizerowany człowiek w łóżku i elegancki mężczyzna na zdjęciu to jedna i ta sama osoba. Dziewczęta mówiły o nim Laurence Olivier, bo faktycznie istniało między nimi podobieństwo. Uwielbiała jego szorstki sposób mówienia, prawie pompatyczną manierę, z jaką się nosił Niewiele o sobie opowiadał, ale kładła to na karb jego brytyjskiej powściągliwości. Za to też go kochała. Ale najbardziej kochała go za to, że należał do niej - do niej, Joan Landis, tak naprawdę. Pozostałe trzy dziewczyny były jej najlepszymi przyjaciółkami. Kochała je jak siostry, ale przyćmiewały ją - Abby wyglądem, Gloria inteligencją, Doris energią. W tamtym czasie w Waszyngtonie młode ładne dziewczęta zapraszano wszędzie. Joan przypominała sobie, jak je obserwowała na jakimś przyjęciu - Abby śmiejąca się wesoło, z głową odrzuconą do tyłu, żeby wyeksponować swoją długą, uroczą szyję; Gloria pogrążona w ostrej i poważnej dyskusji o polityce z jakimś wysokim urzędnikiem; Doris nakładająca na talerze przystawki i zanosząca je przystojnym młodym mężczyznom, z którymi rozmawiali ich przełożeni. A Joan stała samotnie pod ścianą, gapiła się w podłogę i marzyła, żeby być gdzieś indziej. Desmond znalazł ją właśnie pod ścianą. Rozmawiała z nim niechętnie, nie tylko dlatego, że była nieśmiała, ale ponieważ w tamtym okresie do pozostałych trzech się „zbliżano”. Odbywało się to dokładnie tak, jak im mówiono podczas spotkań na temat bezpieczeństwa - przystojny mężczyzna, czasami obcokrajowiec, ale nie zawsze; parę spotkań, które szybko przekształcały się w gorący romans; a potem „zbliżenie”. Dotyczyło polityki, gdy wyczuwał u dziewczyny najmniejszy ślad antywojennego nastawienia, a kto go nie miał w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku? Finansów, gdy dziewczyna okazywała się wystarczająco interesowna. Albo uczuć, gdy miała miękkie serce - wymyślał umierającą matkę, szantażowanego ojca lub jakąkolwiek osobistą tragedię, która zmuszała go do tego niewielkiego aktu zdrady. Sekretarki agencji stanowiły dla tych mężczyzn pierwszoplanowy cel nie tylko dlatego, że były łatwowierne i źle opłacane, ale ponieważ szefowie ich nie zauważali. Postrzegali je jak zwykłych urzędników, może miłych dla oka, ale nigdy jako osoby wyposażone w mózg i parę oczu, których musieli się obawiać. Nie przychodziło im do głowy, że sekretarki mogły rozumieć cokolwiek z informacji, jakie przepływały przez ich wypielęgnowane dłonie. Pozostała trójka przeżyła już swoje „zbliżenia”, doniosła o nich, jak należało, a potem się z tego śmiała. Nie spotkało to jeszcze tylko Joan i kiedy Desmond Truesdale odezwał się do niej na przyjęciu, zupełnie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Następnego dnia przekazała jego nazwisko Wydziałowi Bezpieczeństwa. Odpowiedź dotarła akurat przed ich pierwszą randką w kolejny piątek: czysty. Zadała tylko jedno pytanie i żałowała tego przez całe życie. Gdyby zadała ich więcej, powiedzieliby jej na przykład, ile naprawdę miał lat i jaka była jego rzeczywista ranga; dowiedziałaby się, że sprawiał kłopoty w biurze, że go przeniesiono i że planowano wysłać go na przymusową wcześniejszą emeryturę. Spał głęboko. Joan spojrzała na zegarek. Była dopiero piąta. Jeszcze zdąży do kościoła. Wsiadła do autobusu z rześkim: „Dzień dobry wszystkim”, czego wymagało dobre wychowanie na Bermudach. Siedzenia były pełne opalonych na czerwono turystów i czarnych tubylców. Mały czarny chłopiec siedział blisko wejścia i gdy tylko Joan stanęła w przejściu, jego matka krzyknęła z tyłu: - Wstań i puść panią! Kolejna zasada bermudzkiej kindersztuby - uszanuj starszego. Maluch posłuchał, a Joan z ulgą opadła na jego miejsce, rozdarta między wdzięcznością a litością dla samej siebie. Wiedziała, że zestarzała się zbyt szybko. Miała pięćdziesiąt jeden lat. Codziennie widywała kobiety starsze od niej, które grały w tenisa i biegały po plaży w skąpych kostiumach kąpielowych. Nie były jeszcze stare, a ona tak. Na początku ich małżeństwa czuła się zażenowana, gdy ludzie brali ją za córkę Desmonda, a teraz, że już tego nie robią. Autobus jechał wokół Harrington Sound przez Bailey’s Bay, potem groblą, obok lotniska i MulletBay Road. Pasażerowie wysiadali po drodze i gdy kierowca skręcił w wąskie uliczki dzielnicy St. George’s, w autobusie zostało już tylko kilka osób. Dobrze obliczyła czas. Na Duke of York Street znajdowało się jedynie paru turystów i z radością zauważyła, że nikt nie wspina się po schodach prowadzących do kościoła św. Piotra. Jej modlitwy wymagały samotności. Kościół, zbudowany przed trzystu laty, był prostym, na biało pomalowanym budynkiem. Duże okiennice dwóch frontowych okien były szeroko otwarte, podobnie jak cedrowe drzwi prowadzące do przedsionka. Joan stanęła w głównej nawie i zwróciła się twarzą do ołtarza. Światło było przyćmione, hałas uliczny przytłumiony. Spokojne, błogosławione schronienie. Przyklęknęła przy jednej z ławek, potem weszła do niej i osunęła się na kolana. Zawsze zaczynała od spowiedzi. Najlitościwszy Boże, mruczała głośno, wyznaję, że zgrzeszyłam przeciw tobie w myślach, słowach i uczynkach, tym, co zrobiłam i czego nie zrobiłam. Nie kochałam cię całym sercem, nie kochałam bliźnich jak siebie samej. Od ślubu minęły dwa miesiące i jechali właśnie do Sudanu, kiedy Desmond zdradził jej, ile ma lat. Ledwie mogła w to uwierzyć - nie było tego po nim widać. Roześmiał się i powiedział, że gdzieś na strychu istnieje jego obraz, który starzeje się za niego. - Mam nadzieję, że zostanie tam na zawsze! - oświadczyła z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. A on znów się roześmiał i powiedział jej, że jest uroczym kociakiem. Głęboko i prawdziwie żałuję. Na rany Twojego Syna, Jezusa Chrystusa, zlituj się nade mną i przebacz... Z tyłu zabrzmiały kroki. Obejrzała się i zobaczyła dwoje ludzi wchodzących do środka. Wydawali się zakłopotani, że przerwali jej modlitwę, i szybko wyszli bocznymi drzwiami, które prowadziły na cmentarz. ... Niech spełni się Twoja wola i niech kroczę Twoimi ścieżkami, w chwale Twego imienia. Obraz zszedł ze strychu w roku, w którym rząd zmusił go, żeby przeszedł na emeryturę. Desmond kupił dom na Bermudach wiele lat wcześniej, z myślą, że osiądzie tam kiedyś, gdy przestanie pracować. Ale „kiedyś” narzucono mu zbyt wcześnie i dom stał się więzieniem. Całymi dniami siedział w środku, kontemplując swoje niepowodzenia. Postarzał się o dziesięć lat w ciągu dwunastu miesięcy. Usłyszała znowu jakieś kroki, ale kiedy się obróciła, od razu stwierdziła, że ten człowiek nie jest turystą. Padł na kolana po drugiej stronie przejścia i złożył ręce w geście żarliwej skruchy. Nabrała pewności, że to sługa Pana. Złożyła swoje dłonie jeszcze mocniej, gdy intonowała modlitwę za chorych. Ojcze niebieski, dawco życia i zdrowia: pociesz i daj ulgę swojemu choremu słudze, Desmondowi - opuściła część o wyzdrowieniu, mając nadzieję, że On się nie zorientuje - wzmocnij go w jego słabości i spraw, by zawierzył Twojej opiece. Ponownie zerknęła na duchownego po drugiej stronie przejścia. Gdy modlił się, twarz promieniała mu jak twarz Mojżesza, kiedy zszedł z góry Synaj. To znaczyło, że rozmawiał z Bogiem i że Bóg słuchał. Ale czy słuchał i jej? Pochyliła głowę i zaczęła odmawiać modlitwę za osobę bliską śmierci. Wybaw Twojego sługę Desmonda od wszelkiego zła, mamrotała, i skrusz jego kajdany; niech obcuje w królestwie niebieskim z wszystkimi świętymi, który żyjesz i królujesz, na wieki wieków... - Amen - wyszeptał głos w jej uchu. Otworzyła oczy. Mężczyzna stał obok i patrzył na nią. Miał twarz anioła. - Amen - powtórzyła zachwycona. Cios zmiażdżył tył jej czaszki. Upadła na klęcznik. Zstąpił na nią straszny anioł zemsty, wysłany, aby ją ukarać za grzeszne myśli i słowa. Och, Ojcze, wybacz mi, bo nie wiedziałam, co czynię. Rozszerzył jej nogi i ujrzała grupę cherubinów patrzących z nieba; poderżnął jej gardło i zobaczyła twarz Boga, który odwracał się od niej. W końcu zniknął ciągły bermudzki upał i cudowny chłód zaczął przenikać ciało. Zbladło też oślepiające słońce i w jego miejsce pojawiła się wielka ciemna studnia, spływająca w dół, żeby ją objąć. Wciąż jednak widziała jedną jasną plamkę. Była to chińska arkada. Joan nagle przypomniała sobie życzenie, które wypowiedziała tego dnia: „Niech już nigdy nie spędzę czwartego lipca na tej przeklętej wyspie”. Spełniło się. Z tylu życzeń, jakie wypowiadała przez całe życie, w końcu spełniło się to jedno. Uśmiechnęła się na tę myśl. Już tak dawno się nie uśmiechała... 25 Trey obudził się nagle i usiadł w ciemnościach. Nie pamiętał, czy coś mu się śniło. Pamiętał jedynie, że jest czwartek i że to zdarzy się dzisiaj. Jego szkolny sweter i spodnie khaki od niedzieli wieczór wisiały na drzwiach od szafy, ale w poniedziałek nic się nie wydarzyło. Potem przeczytał w gazecie, że wybieranie składu ławy przysięgłych trwało od poniedziałku do wtorku. Większość poprzedniego dnia spędził, siedząc w swoim pokoju, w oczekiwaniu na wezwanie, które nie nadeszło. W końcu wczoraj wieczorem usłyszał znajome kroki w holu, piątkowe dźwięki o dwa dni za wcześnie. Stary wrócił z Waszyngtonu i Trey wiedział już wszystko. Czwartek. Dzisiaj. Jeszcze nie zaczęło świtać, ale był tak podekscytowany, że nie potrafił zasnąć. Nie mógł nawet leżeć. Zeskoczył z łóżka i zaczął chodzić po pokoju. Czuł się kruchy, jakby najmniejsze dotknięcie było w stanie rozbić go na tysiąc kawałków. Musiał się poruszać, strząsnąć z siebie to uczucie, zanim wybuchnie. Włożył spodenki gimnastyczne, zasznurował buty i zszedł cicho po schodach. Szara mgiełka wisiała nad frontowym trawnikiem i wzdłuż całej ulicy. Zanurkował w nią i ruszył biegiem z maksymalną prędkością. Machał rękami i nogami, aż poczuł wiatr na twarzy i pot na plecach. Sprint na sto metrów rozciągnięty do długości trzech kilometrów. Nie przestawał, dopóki nie dotarł do domu Cam. Było za wcześnie, na pewno jeszcze nie wstała. Wbiegł na podjazd i okrążył budynek. Jego oczom ukazał się ogród, tysiące kolorów wyłaniało się z mgły. Włożył w niego sześć tygodni pracy, ale wciąż pozostało dużo do zrobienia. Wyznaczyli już miejsce na basen, ale jeszcze nie zaczęli kopać - z tym należało poczekać na hydraulika. Trzeba było jeszcze wyremontować altankę. Zobaczył, że od ostatniego razu, kiedy tu był, przywieziono kolejną dostawę postrzępionych desek. Oznaczało to, że jego następną pracą będzie pokrycie mierzwą reszty klombów. Żałował, że nie może zacząć dzisiaj. Wszedł do altanki. Wszystkie osiem ścian niższej kondygnacji były pokryte jego rysunkami, przypiętymi tam przez Cam. Za każdym razem, kiedy dawał jej nowy, odprawiała ten sam rytuał - odwijała go, przyglądała się z lekkim uśmiechem błądzącym na wargach, potem patrzyła na Treya i pytała, czy może go zatrzymać. Jakby nie wiedziała, że rysował je tylko dla niej. Wszedł po wąskich krętych schodkach na górę, do małego pokoiku, gdzie urządził swoją kryjówkę. Powtarzał sobie wszystko w myślach tak długo, aż był pewien. W tym czasie słońce wstało i zaczęło prześwietlać przez zbitą szybkę ośmiokątnego okienka. Uklęknął i wyjrzał na ogród. Poranna mgła rzedła. Czas wracać. Jesse zawiózł ich do centrum. Stary siedział z przodu, a Margo z Treyem z tyłu. Jeden z pracowników obsługi miejscowego biura czekał na nich za budynkiem sądu. Podbiegł, gdy wysiedli z samochodu, i przytrzymał drzwi, gdy wchodzili do środka. Poszli pustym korytarzem w stronę prywatnej windy i wjechali na czwarte piętro. Czekał na nich Ron March. - Dzień dobry wszystkim - powiedział, uśmiechając się szeroko. Poprowadził ich przez hol i szereg podwójnych drzwi, aż na tyły sali rozpraw. Trey zachwiał się na nogach. W ławkach było pełno ludzi, z przodu, z prawej i lewej strony. Przez salę przebiegł szmer. Wszyscy obrócili się i wlepili w niego oczy. Trey poczuł, że na karku jeżą mu się włoski. Jego dziadkowie zajęli miejsca w pierwszym rzędzie, March stał w przejściu i kiwał na niego. Trey ruszył do przodu. Serce tłukło mu się w piersiach. Jakaś kobieta patrzyła na niego zza podwyższenia w środku sali. Dopiero po chwili zorientował się, że to musiała być sędzia. Miała jasnorude włosy. Na widok takiego koloru Margo zawsze parskała i mówiła: - Nienaturalne. - Tutaj - odezwał się March, wskazując miejsce dla świadków. Trey wspiął się na dwa schodki, ale zanim usiadł, pojawiła się inna kobieta, która wywijała jakąś książką. - Proszę podnieść prawą rękę, lewą położyć na Biblii - powiedziała. Musiał się zastanowić przez moment, zanim wykonał odpowiednie ruchy. - Czy uroczyście przysięgasz mówić prawdę, całą prawdę i tylko prawdę? - Taa - odparł. - To znaczy, przysięgam. - Proszę usiąść. Osunął się na fotel i spojrzał na salę. Miejsce dla ławy przysięgłych znajdowało się po prawej stronie. Zapełniali je wpatrujący siew niego obcy ludzie. March siedział przy stole naprzeciwko niego, a za nim Ash i Margo. Po drugiej stronie przejścia, przy innym stole, zobaczył opalonego, siwowłosego mężczyznę. Rozpoznał go ze zdjęć drukowanych w gazetach. „Adwokat oskarżonego Bruce Benjamin „, głosiły nagłówki. Obok niego znajdował się Steve. Trey widział ojca po raz pierwszy od nocy, kiedy łódź odpłynęła z Maristella Island. Nagle zaczęło go drapać w gardle, piekły go też oczy. Zacisnął mocno zęby. Nie, Boże, nie teraz. March podszedł do pulpitu, stojącego na środku sali. - Dzień dobry - powiedział serdecznie. Trey odchrząknął. - Dobry. - Powiedz, proszę, ławie przysięgłych, jak się nazywasz. - James Ashton... - Przysuń to bliżej - przerwała sędzia. Trey rzucił jej zdezorientowane spojrzenie. Miała usta jaskrawo pomalowane pomarańczową szminką. Rozciągnęła je teraz w uśmiechu. - Żebyśmy cię mogli słyszeć - dodała. - Och, przepraszam. - Przysunął mikrofon do siebie. - James Ashton Ramsay. - Podskoczył lekko, gdy usłyszał pogłos. - I mówi się do ciebie Jim, prawda? - Nie. Jamie. March zmarszczył brwi i sięgnął po długopis, żeby coś nagryzmolić w notatkach. Trey spojrzał na drugą stronę przejścia. Steve miał na sobie nowy garnitur, a na twarzy nieznany uśmiech. Wydawał się ostrożny i niepewny. - W porządku. Jamie. Gdzie mieszkasz? - Martins Mill Road sto dwadzieścia siedem, w Greenville, stan Delaware, kod dziewiętnaście, dwadzieścia siedem. Ktoś parsknął z tyłu sali. Cholera, pomyślał. Nikt nie pytał o kod pocztowy. - Z kim mieszkasz? - Z senatorem Ramsayem i jego żoną. March uśmiechnął się do przysięgłych. - Z twoimi rodzicami, prawda? - Nie, moimi dziadkami. - Którzy są twoimi rodzicami adopcyjnymi, zgadza się? Kątem oka zauważył, że adwokat Bruce Benjamin pochyla się i szepcze coś do Steve’a. Ale Steve się nie odzywał. Siedział tylko, patrząc na Treya. - Nie jestem pewien - odpowiedział Trey. - To znaczy, nigdy mi tego nie powiedzieli. March nagle zamrugał, jego gałki oczne podskoczyły jak we śnie. - W porządku - odezwał się ugodowo. - Ława przysięgłych już o tym słyszała. Powiedz nam, ile masz lat. - We wrześniu skończę czternaście. - Do jakiej szkoły uczęszczasz? - Do Tower Hill. - Chodziłeś do niej także w zeszłym roku? - Tak. No, do lutego. - Chciałbym, żebyś wrócił pamięcią do piątku, dwudziestego lutego. Pamiętasz ten dzień, prawda? Trey zagryzł wargi. - Hmm, nie bardzo. Znaczy, nie jestem pewien daty. Czy to wtedy, kiedy Steve po mnie przyjechał? Widzowie zaczęli szemrać, ale March wciąż się uśmiechał. - Tak, Jamie. To było wtedy, gdy zostałeś porwany. - Sprzeciw! - wykrzyknął Benjamin. - Podtrzymuję. Panie March, stać pana na więcej. - Przepraszam, Wysoki Sądzie. Jamie - ciągnął, wciąż się uśmiechając - powiedz sędziom przysięgłym, co się wydarzyło w tamtą piątkową noc. - No więc, poszedłem do domu mojego kolegi, Jasona i zostałem tam do jakiejś dziewiątej trzydzieści. Potem ruszyłem Sentry Bridge Road do rogu z Chaboullaird Road. March kiwnął zachęcająco głową. - Tak, i co dalej? - Potem stałem tam i czekałem, aż przyjedzie po mnie mój tata. March zamrugał. Za nim rozległy się szepty. - Senator Ramsay? - Nie, mój prawdziwy tata. Steve Patterson. Wszyscy usłyszeli, jak Margo westchnęła. Szepty na sali przerodziły się w szum. March obejrzał się na Asha. Kiedy obrócił się z powrotem do Treya, jego oczy błyszczały dziko. - Nie chcesz nam chyba powiedzieć, że wiedziałeś, że przyjedzie? - Pewnie. To ja go o to poprosiłem. Oczy Steve’a ściemniały. Pochylił się i powiedział coś do swojego adwokata. Benjamin potrząsnął przecząco głową i dalej wpatrywał się w Treya. - Wysoki Sądzie... - Głos Marcha przebił się przez gwar publiczności. - Czy mogę podejść? Sędzia przesunęła krzesło w stronę rogu stołu oddalonego od miejsca dla świadków i ławy przysięgłych. March i Benjamin podeszli tam. Protokolant wziął swoją maszynę i dołączył do nich. Trey nie słyszał słów. Dolatywał go tylko gorączkowy szept Ronalda Marcha i łagodne, przeciągłe brzmienie głosu Bruce’a Benjamina. Steve przyglądał mu się w wyrazem oczu, którego chłopiec nie mógł odczytać. Nie miał za to trudności ze zrozumieniem reakcji po drugiej stronie sali rozpraw. Margo przygryzała wargi, żeby nie płakać, Ash siedział z rękami skrzyżowanymi na piersiach i złowieszczo marszczył czoło. Prawnicy zakończyli rozmowę. March stanął za swoim stołem i pochylił się, żeby porozmawiać z senatorem. Kiedy się podniósł, czubek jego głowy błyszczał od potu. Wrócił do pulpitu i wypowiedział do mikrofonu cztery słowa: - Nie mam więcej pytań. Benjamin zaczął się podnosić. - Na Boga, za to ja mam kilka - odezwała się sędzia. Benjamin usiadł. Pochyliła się i spojrzała ostro na Treya. - Co masz na myśli, mówiąc, że poprosiłeś oskarżonego, aby przyjechał? W ustach miał sucho. Na stole przed nim stała karafka z wodą, ale wiedział, że gdyby spróbował nalać sobie trochę, rozlałby. Przełknął więc tylko ślinę i powiedział: - Napisałem do niego list, dużo listów i poprosiłem, żeby przyjechał mnie zabrać. Powiedziałem mu, gdzie ma się ze mną spotkać i o której godzinie... - Chwileczkę. Pisałeś do oskarżonego listy? - „Oskarżony” to mój ojciec? - Nazywajmy go panem Pattersonem, dobrze? - rzekła sędzia. - Mówisz, że pisałeś listy do pana Pattersona? - Tak. Najpierw on napisał kilka listów do moich dziadków, ale oni je wyrzucili. Z wyjątkiem tego jednego, który znalazłem. Nie byłem pewien, czy dobrze zrozumiałem, co w nich było, więc napisałem do ojca. A on mi odpowiedział i wszystko wyjaśnił. Potem ja znowu napisałem, on też i tak to trwało przez kilka miesięcy, aż w końcu zapytałem, czy mogę z nim mieszkać i poprosiłem, żeby przyjechał i mnie zabrał. Brwi sędzi podniosły się powyżej niebieskich oprawek okularów. - Co odpowiedział? - Powiedział: „Nie”. Powiedział, że tak nie można i że to nie w porządku wobec moich dziadków. Obiecał, że pójdzie do sądu i załatwi to legalnie. Aleja wiedziałem, że na pewno by przegrał z moim dziadkiem. Więc błagałem go, żeby po mnie przyjechał, i tak długo to robiłem, aż się zgodził. - Ho, ho, ho. W jej głosie słychać było niedowierzanie. Trey zerknął na drugą stronę sali. Steve wciąż patrzył na chłopca. Na jego twarzy malowały się uczucia, które Trey bał się odczytać. - Dobrze, Jamie - odezwała się sędzia, spoglądając na niego surowo znad okularów. - Musimy się co do tego upewnić. Czy pan Patterson zmusił cię, żebyś z nim pojechał? - Nie. - Czy cię oszukał albo omamił w jakikolwiek sposób? - Nie. - Pojechałeś z nim z własnej, nieprzymuszonej woli? - Jak już powiedziałem, to był mój pomysł. Musiałem go do tego namówić. Poprawiła się na krześle, aż zajęczały sprężyny. - Panie March - zaczęła powoli - obawiam się, że... - Wysoki Sądzie, czy mógłbym zadać jeszcze kilka dodatkowych pytań? Machnęła rękaw stronę Treya, jakby mówiła: „Widzi pan, co może pan z nim zrobić”. - Trey. - Już nie Jim, ani Jamie. - Wieczorem, czwartego czerwca, na Maristella Island wezwałeś przez radio pomoc, pamiętasz? Żołądek Treya podskoczył. Nie, nie pamiętał tego. Wyrzucił to z pamięci tak dokładnie, że zapomniał wymyślić sposób, w jaki powinien się wytłumaczyć. - Nie - powiedział w końcu. - Nie pamiętasz? - Nie, nigdy niczego nie nadawałem przez radio. - Wezwałeś przez radio pomoc - rzekł March podniesionym głosem. - Powiedziałeś, że Steve Patterson cię porwał. - Sprzeciw - rzekł Benjamin. - Sugerujące. Sędzia spojrzała na niego. - Panie Benjamin, wydaje mi się, że zeznania świadka w dużym stopniu wywołują zdziwienie. Sugestie nie wydają się nic zmieniać. Sprzeciw odrzucony. Oskarżenie może kontynuować. - Czy nie jest prawdą - mówił March - że w nocy czwartego czerwca wezwałeś przez radio pomoc i oświadczyłeś, że Steven Patterson cię porwał? - Nie, to nieprawda. - Trey spojrzał na sędzię. - O czym on mówi? Uciszyła chłopca gestem dłoni i wyciągnęła ostrzegawczo palec w stronę Marcha. - Jeśli zamierza pan podtrzymywać oskarżenie, mam nadzieję, że ma pan jeszcze jakiegoś świadka w zanadrzu. Twarz mu zmartwiała, a Trey poczuł gorący przypływ ulgi. Nie było już żadnego innego świadka, nikt nie mógł zeznawać na temat tego, co robił i mówił w Maine. March nie trudził się, żeby sprowadzić agenta FBI z Maine, bo zakładał, że ma Treya. - Jeszcze tylko kilka pytań, Wysoki Sądzie. - Proszę nie przesadzać - ostrzegła go. Wbił spojrzenie w Treya. - W nocy czwartego czerwca agenci FBI przypłynęli na Maristella Island, tak? - Tak. - Aresztowali Steve’a Pattersona i zorganizowali twój powrót do Delaware, czy nie tak? - Tak. March z rozmysłem odczekał chwilę. - Więc kto ich wezwał? - Nie wiem. - Przysuń mikrofon... - Nie wiem! - zawołał Trey. - Spałem, był środek nocy. Usłyszałem krzyki i obudziłem się, a potem usłyszałem jakieś kroki na schodach. Nie wiedziałem, kim byli, więc wyskoczyłem z łóżka i zamknąłem drzwi. A oni dobijali się i dobijali, a potem je wyłamali i one wpadły do pokoju, wszędzie fruwały kawałki drewna. Chwycili mnie, znieśli na dół, a tam stał mój tata z rękami skutymi na plecach. Ja zapytałem: „Co się dzieje?”, a on odpowiedział: „Uspokój się, wszystko w porządku”. Zabrakło mu tchu, przerwał i nabrał powietrza, ale zanim powiedział coś więcej, zauważył, jak cicho zrobiło się na sali. - Jeśli nie ty ich wezwałeś, to kto? - Kto inny? - wykrzyknął Trey. - Kto inny mógł ich zmusić, żeby nam to zrobili? Senator Ash Ramsay! Podniosła się wrzawa zdenerwowanych i podekscytowanych głosów. March krzyczał: „Wysoki Sądzie!”, podczas gdy sędzia z całej siły biła młotkiem w stół, wołając o spokój. Ludzie wstawali z miejsc, szeryfowie krzyczeli z tyłu, a ponad to wszystko przebijał się wysoki, przenikliwy szloch Margo. - Dosyć! - ryknęła sędzia i stukała młotkiem przez dwie minuty, aż w końcu gwar ucichł. Pochyliła się i spojrzała na Treya. - Przysięgałeś, że będziesz dziś mówił prawdę, rozumiesz to? - Tak. - I mówiłeś prawdę? - Tak. Zacisnęła pomarańczowe wargi i obróciła się w drugą stronę. - Zakładam, że chce pan zgłosić wniosek, panie Benjamin? Wstał z uśmiechem na ustach. - Istotnie. Westchnęła. - Członkowie ławy przysięgłych, ta chwila jest odpowiednia na przerwę na lunch. Pod waszą nieobecność musimy wyjaśnić pewne kwestie prawne. Spotkamy się znów... powiedzmy, o drugiej i zobaczymy, na czym stoimy. Przysięgli wstali i wyszli rządkiem. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, Bruce Benjamin podszedł do pulpitu. - Też jesteś wolny powiedziała sędzia do Treya. Zszedł z miejsca dla świadków i na sztywnych nogach opuścił salę rozpraw. Spodziewał się, że jakiś urzędnik będzie na niego czekał, żeby go zabrać, ale korytarz był pusty. Przez kilka minut stał i słuchał, co się dzieje w środku. Brzmiało to jak zespół trzech głosów nieharmonijnie śpiewających tę samą pieśń, wysoko i nisko, głośno i cicho, różne zwrotki, które powracały do jednego refrenu: „Ciężar dowodzenia spoczywa na oskarżeniu, nie przedstawiono dowodu na nielegalne pozbawienie wolności, istnieje kontratyp w postaci zgody.. ”. Wciąż nikt po niego nie przychodził. Uchylił drzwi, wśliznął się do środka i usiadł w ostatnim rzędzie ławek. - Kwestia istnienia zgody musi zostać poddana pod osąd ławy przysięgłych - mówił March. - Są tu poważne problemy z wiarygodnością. - Pytam po raz kolejny, panie March, czy ma pan świadka, który mógłby obalić wersję chłopca? - Nie w tej chwili, ale... - Jego zeznanie zgadza się idealnie z każdym innym dowodem, jaki pan dostarczył. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak przysięgli mogliby je zlekceważyć. - Ale wszyscy wiemy, co się tu dziś stało! - Czyżby? - powiedziała ostro sędzia. - Ja nie jestem pewna. - Wysoki Sądzie - odezwał się Benjamin. - Mamy nieobalony dowód w postaci zgody. Jedyną rzeczą, jaką każdy z nas wie, jest, że chłopiec zgodził się pojechać ze swoim oj... - Przerwał, przewrócił oczami i powiedział niezbyt wyraźnie: - Z oskarżonym. - Ale musi to być zgoda skuteczna - wtrącił się March. - Racjonalna, rozsądna, niewymuszona zgoda. Której trzynastoletni chłopiec nie mógł oczywiście wyrazić. - Dlaczego? - zapytała sędzia. - Ponieważ miał tylko trzynaście lat... - Nie. Nie zgodzę się, żeby zrzucić niezdolność jedynie na karb wieku. Proszę mi podać inny powód, panie March. Proszę mi dostarczyć dowód na jakąś ułomność, zaburzenie czynności umysłowych, psychicznych, cokolwiek. Jeśli ma pan coś takiego, wezwę przysięgłych, żeby pana wysłuchali. - Chwileczkę, Wysoki Sądzie. March schylił się, by porozmawiać ze starym. Trey przechylił głowę, żeby ich lepiej widzieć. Stary miał głowę zwieszoną na piersi, potrząsnął nią przecząco. Prokurator coś powiedział i stary znów odmówił. March odwrócił się do sędzi. Stał przez chwilę ze wzrokiem wbitym w stół, przerzucając leżące na nim papiery. - Nie przedstawimy takiego dowodu - rzekł. Sędzia opadła na krzesło. - A więc koniec. Panie Benjamin, przychylam się do pana wniosku. Panie Patterson, niniejszym, wyrokiem sądu, uwalniam pana od wszelkich zarzutów. Uderzyła młotkiem i powiedziała: - Posiedzenie zakończone. Mignąwszy czarną togą wyszła do swojego pokoju. W sali rozpraw wybuchła wrzawa. Ludzie stawali w przejściu, część z nich kręciła się w środku, inni wybiegali przez tylne drzwi do telefonów. Bruce Benjamin odwrócił się od pulpitu, uśmiechając się szeroko. Steve uścisnął mu dłoń z takim samym chmurnym uśmiechem, jaki miał na ustach cały ranek. Przeszukiwał wzrokiem salę, aż zauważył Treya. Wyminął swego prawnika i skierował się w stronę zakorkowanego przejścia. Trey także ruszył w jego stronę, ale jeden z pracowników starego w końcu wyrósł przed nim i zablokował mu drogę. - Musisz iść ze mną - powiedział. - Spadaj. Trey próbował go minąć, ale ten złapał go za łokieć. Zaraz pojawił się kolejny i przytrzymał go za drugą rękę. - Hej! - zawołał Trey. Z przodu trzeci mężczyzna stanął w przejściu przed Stevem. - Stać-rzekł. - Zejdź mi z drogi. - Cały czas obowiązuje zakaz zbliżania się - odparł trzeci mężczyzna. - Jeśli zrobisz jeszcze jeden krok, złamiesz go. - Zejdź mi z drogi - powtórzył Steve. Mężczyzna uniósł do góry rękę. Jak na sygnał z tłumu wyłoniło się dwóch szeryfów i złapało Steve’a za ramiona. - Hej! - krzyknął Trey. Mężczyźni trzymający Treya obrócili go i pociągnęli w tył. Kręcił się i kopał, ale nie mógł się uwolnić. Wywlekli go z sali, zaciągnęli do małego pokoju i nie wypuścili, aż zatrzasnęły się za nimi drzwi. - Co to jest, do cholery? - wrzasnął Trey, odskakując od nich. - Za co mnie zamykacie? Niczego nie zrobiłem! Stali obok siebie ramię w ramię, blokując mu drzwi, i nic nie mówili. Wybuch, który przeczuwał od rana, nadszedł teraz, o dwunastej czterdzieści pięć według zegara na ścianie. Kopnął metalowe krzesło, stojące mu na drodze, a kiedy się przewróciło i upadło na podłogę, kopnął je znowu i znowu, aż rozwaliło się o ścianę. Ale to mu nie starczyło, więc powywracał pozostałe trzy krzesła. Stał przez chwilę, ciężko dysząc, potem złapał za krawędź stołu i też go przewrócił. Mebel upadł z głośnym dźwiękiem na wykafelkowaną podłogę. Poczuł coś, jakby zmianę ładunku elektrycznego w powietrzu, która spowodowała, że znowu stanęły mu włoski na karku. Obrócił się. Dwaj mężczyźni odeszli na bok i w progu pomiędzy nimi stanął stary. Miał twarz jak z kamienia. - Prosiłem cię, żebyś zrobił dziś jedną rzecz. Co to było? - Ash, porozmawiajmy o tym w domu - powiedziała Margo, wślizgując się za nim. - Chyba zapomniał - rzekł stary. - Zapomniał o tej jednej, jedynej rzeczy, o którą go prosiłem. Żeby mówił prawdę. - O niczym nie zapomniałem - powiedział ponuro Trey. - Och? Więc specjalnie zrobiłeś dziś ze mnie głupca? Wystawiłeś na to cholerne pośmiewisko? Trey zacisnął szczękę. - Albo może wydaje ci się, że wymierzyłeś tu jakąś sprawiedliwość? Tak myślisz, chłopcze? Stanął za nim Ronald March. - Zamknijmy drzwi, senatorze - zasugerował. - Cóż, to żałosny rodzaj sprawiedliwości, jeśli trzeba skłamać, żeby ją osiągnąć! Wszystko, co dziś zrobiłeś, to krzywoprzysięstwo! Skłamałeś, złamałeś przysięgę! Na Boga, nie takie wartości wyniosłeś z mojego domu! Czy on cię tego nauczył? Czy takiego rodzaju człowieka dziś uwolniłeś? - Ash, proszę - powiedziała Margo, łapiąc go za ramię. Strząsnął jej dłoń i wbił stalowe spojrzenie w Treya. - Chcę ci tylko powiedzieć, chłopcze, że w piekle zdąży się zrobić zimno, zanim go znowu zobaczysz! - Senatorze, zawołam kierowcę. - Tak, proszę, Ron. Zobaczmy, czy przynajmniej to ci się uda. March pokrył się czerwonymi cętkami od karku aż po czubek łysej głowy. - Zawołaj Jessego - rzucił stary, szarpnięciem otwierając drzwi. - Powiedz mu, że chcę jechać prosto do domu. - Ruszył korytarzem, a uderzenia jego obcasów o podłogę brzmiały niczym strzały. Margo oparła się o framugę. - Czy ktoś mógłby mi podać krzesło? - zapytała drżąco. Któryś z mężczyzn pochylił się, żeby podnieść jedno z podłogi. - Czy nie powinna pani dogonić senatora, pani Ramsay? - zapytał March. - Żebyście wszyscy mogli pojechać do domu? Zaśmiała się smutno. - Jemu nie chodziło o dom w Greenville, Ron. - Usiadła na krześle. - Miał na myśli dom w Waszyngtonie. 26 Cam trzymała się z daleka od sali sądowej, ale nie mogła unikać telewizji i relacji w gazetach. Kiedy zrozumiała, co zrobił Trey, zdała sobie sprawę z dwóch rzeczy - że to ona zaszczepiła ten pomysł w jego umyśle, co czyniło ją współodpowiedzialną za krzywoprzysięstwo, oraz że cieszyła się z tego. Następnego dnia chłopiec nie przyszedł do pracy. Czekała z telefonem do południa. Kiedy odezwała się automatyczna sekretarka, zostawiła radosną, optymistyczną wiadomość, odpowiednią dla każdej osoby, która mogła ją usłyszeć. Przypominała Treyowi o pracy, jaką zaplanowali, i o tym, jak bardzo liczyła na jego pomoc. Ale nikt nie podniósł słuchawki i nikt do niej nie oddzwonił. Pierwsze reakcje na incydent pojawiły się w porannej niedzielnej gazecie. Zdaniem źródła w Waszyngtonie, uznanego za „bliskie” Ramsayom, senator i jego żona winili się sami za to, co wydarzyło się na sali rozpraw. Gdy Trey do nich wrócił, nie zdawali sobie sprawy, jak poważny był jego uraz. Odmówił spotkania z terapeutą, a oni nie naciskali. Teraz, oczywiście, zorientowali się, że żaden trzynastoletni chłopiec nie mógłby bezboleśnie przejść takiej próby, nie mógł nie czuć ogromnego bólu i zmieszania. To, co miało miejsce na sali rozpraw, było najwyraźniej wynikiem takiego zagubienia. Obecnie Trey przechodzi terapię, której tak potrzebował. Mają nadzieję, że dzięki ich miłości, z Bożą pomocą, wkrótce znowu będzie sobą. Meredith Winters przeczytała ten sam artykuł w swoim gabinecie w poniedziałek rano. Rozpoznała pióro Nicka Kosmidisa. Był szefem strategów Ramsaya. Świetnie się spisywał w wyznaniach winy, które brzmiały szczerze, a jednocześnie nie sugerowały przyznania się do niewłaściwych uczynków. Złożyła gazetę, oparła się na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Wszystkie te nowiny były bardzo niefortunne dla Ramsaya: syn, który okazał się wnukiem, córka, która okazała się dziwką, proces, który skończył się wielkim zamieszaniem. Musiał ciężko krwawić. W końcu. - Marcy - zawołała. - Zorganizuj telekonferencję z Nickiem Kosmidisem i specjalistą od legislacji u Ramsaya. - Oczywiście - odkrzyknęła Marcy, wykręcając numer. Meredith, czekając, przeglądała kalendarz. Dwa następne tygodnie miała bardzo zajęte, ale wygospodaruje trochę czasu - żadne z jej spotkań nie było aż tak ważne. - Obaj są na linii, pani Winters. - Panowie - powiedziała Meredith podnosząc słuchawkę. - Kiedy możemy porozmawiać? Przyszły sierpniowe upały. Kiedy Cam wyszła ze swojego filadelfijskiego biura we wtorkowy wieczór, chodnik był tak ciepły, że czuła go przez podeszwy butów. Szła na parking w fałach ciepłego powietrza, które wydawało się wznosić z chodnika i zaciskać na jej gardle. Zobaczyła swój samochód i przyspieszyła kroku, szukając kluczyków w torebce. - Campbell? Zadygotała na dźwięk jego głosu. Potem wszystko wokół niej zawirowało, upał stał się nie do zniesienia i pochłonęła ją ciemność. - Campbell? Zamrugała oczami. Musiała po raz pierwszy w życiu zemdleć. Kiwała się w miejscu, głowę miała wciąż ociężałą, ale wiedziała, gdzie była i nawet nie patrząc, orientowała się, czyja ręka oplata ją w pasie. - Przepraszam. Nie chciałem cię przerazić - powiedział. - Nie, upał... - Proszą. - Wyjął kluczyki z jej dłoni, otworzył drzwiczki auta i pomógł jej usiąść. - Pochyl się. Włóż głowę między kolana. Zrobiła tak. Ulgę przyniosło już samo schowanie przed nim twarzy. Krew znów napływała do jej mózgu i powoli zawroty ustępowały. - Nazywam się Steve Patterson... - Wiem, kim jesteś. - Usiadła, choć głowę trzymała pochyloną. - Nie powinieneś tu być. - Pomyślałem, że lepiej tu niż w Wilmington. - Tak, ale... - Proszę mnie posłuchać. Wiem, kim jesteś, w porządku? Ale nikt mnie tu nie pozna, a muszę z tobą porozmawiać. Pięć minut, tylko o to proszę. Spojrzała na niego. Nie zniknął. Nie był jakąś zamazaną zjawą, lecz mężczyzną z krwi i kości, siedzącym metr od niej, ze zmiętym kołnierzykiem i kilkoma nieogolonymi włosami na podbródku. Zaproponował coś zimnego od picia, a ona zasugerowała ustronny bar na Dwudziestej Trzeciej ulicy. W środku było chłodno i ciemno, grała przyjemna muzyka. Zajęli pusty stolik z tyłu. Kiedy Cam wśliznęła się na gładkie, plastikowe siedzenie, poczuła się nieco lepiej. Zemdlała jedynie z powodu upału i zaskoczenia. - Czego się napijesz? - zapytał, gdy w ich stronę ruszył kelner. - Wszystko mi jedno. Tego, co ty. Poprosił o dwa kufle piwa beczkowego, a potem pochylił się w kierunku Cam. - Chciałem ci podziękować za to, co zrobiłaś zimą. Albo chyba powinienem powiedzieć, czego nie zrobiłaś zimą. To wiele dla mnie znaczyło. - Gdyby jeszcze jakoś pomogło. - Pomogło. Bardzo pomogło. Dałaś nam trzy miesiące, których inaczej nie mielibyśmy. Gdybyś wtedy, w lutym, nasłała na mnie policję, wróciłby do domu i byłbym dla niego jedynie facetem, z którym mieszkał przez tydzień. Te trzy miesiące wszystko zmieniły. Nie rozumiem tylko, dlaczego to zrobiłaś... Przerwał, czekając na wyjaśnienia, ale nic nie powiedziała. - W każdym razie - rzekł po chwili - dzięki. Pojawili się nowi klienci i zajmowali miejsca wokół nich. Przechodząc, zasłaniali neon, rzucający barwne cienie na bar. Wrócił kelner i postawił zamówione piwa na stole. Cam otoczyła dłońmi oszronione szkło. Chłód wśliznął się przez palce i rozprzestrzenił po całym ciele. Podniosła kufel i wzięła łyk piwa. - Chyba powinnam ci pogratulować - powiedziała. Na jego twarzy pojawił się smutek. Potrząsnął głową. - Nie chciałem do tego doprowadzić. Próbowałem stawić temu czoło z otwartą przyłbicą. Czy miałem prawo zrobić to, co zrobiłem? Ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było, żeby mój trzynastoletni syn wziął wszystko na siebie. Wzruszyła ramionami. - On wygrał. Ty byś przegrał. - Mówisz jak prawnik - odparł. - Jak mój prawnik, jeśli chodzi o ścisłość. - Przepraszam. - Spojrzała w bok, starając się nie okazywać emocji. - Nie masz mu tego za złe? Tego, co zrobił tamtej nocy? - Jezu, oczywiście, że nie. To tylko dziecko. Mój syn. - Och - westchnęła oszołomiona. - To druga sprawa, o której chciałem z tobą porozmawiać. Zastanawiałem się, czy go widziałaś? Wiesz, co robi? - Nie. Nie stawił się do pracy w ostatni weekend. - Do pracy? - Ach, przepraszam, nic nie wiesz. Zatrudniłam go do pracy w moim ogrodzie. Kosi trawę i pomaga mi w weekendy. - To świetnie... - Ale tym razem się nie pojawił. Próbowałam się do niego dzwonić... Pochylił się, jego twarz, nagle oświetlona, wydała się śmiertelnie blada. - Zamknęli go, prawda? - Tak sądzę. - Boże. Cam przyglądała się fragmentowi zarostu na brodzie, którego nie ogolił. Miał tam głęboki dołek. Zastanawiała się, czy omijał go za każdym razem, czy gdy był roztargniony lub się spieszył. - Tak jest pewnie najlepiej - stwierdziła - jeśli naprawdę wysłali go na terapię. Powinien był szukać pomocy po kradzieży. To moja wina, że... - Kradzieży? Drgnęła, widząc wyraz jego oczu. - Przepraszam. Pewnie o tym też nie wiesz. Przycisnął dłonie do czoła, gdy za nimi wybuchł śmiech. Cam zacisnęła palce na kuflu. Ciepłe powietrze skraplało się na szkle i spływało po ściankach. - Muszę się z nim zobaczyć - powiedział Steve. Poczuła nagły przypływ paniki. - Nie... - On jest jak beczka prochu. Może naprawdę napytać sobie biedy. A co, jeśli zacznie brać twarde narkotyki? A co, jeśli któregoś dnia się załamie i skosi połowę szkoły karabinem maszynowym? - Nie wierzę, że coś podobnego mogłoby się przydarzyć... - Nikt nigdy nie wierzy, że coś takiego może się zdarzyć. Campbell, muszę się z nim zobaczyć. Proszę tylko o godzinę. - Nie mogę! Ten zakaz zbliżania się... - Myślisz, że o tym nie wiem? - wybuchnął. Parę osób siedzących przy barze odwróciło się i spojrzało w ich stronę. - Przepraszam - wymamrotał i przepraszająco kiwnął głową. Popatrzył na Cam. - Masz dzieci, Campbell? - Nie. - Więc nie dam rady ci tego wytłumaczyć. - Wypił łyk piwa. - To przypomina fenomen amputowanej kończyny. Ludzie po amputacji wciąż czują swoje odjęte nogi lub ręce. Receptory bólu w mózgu reagują tak jak dawniej. Podobno dlatego, że mózg cały czas wysyła sygnały do brakującej kończyny. - Zadumał się nad szklanką. - Tak samo jest ze mną. Jakbym był połączony z Treyem. Wydaje mi się, że zawsze byłem. Wcześniej nie miałem pewności, o co chodziło, wiedziałem tylko, że czegoś mi brakuje, jakby mnie czegoś pozbawiono. Ale kiedy mi go teraz odebrano, poczułem to znowu. Tylko że dzisiaj potrafię to nazwać. Nie mogła na niego spojrzeć. Obserwowała krople wody spływające jej między palcami. - Ale skoro nigdy nie miałaś dzieci... - Nie. - Zwróciła głowę w kierunku baru, patrząc w przestrzeń. - Nie zrozumiałabym. - Czy mogłabyś przynajmniej się nad tym zastanowić? Proszę... - Wyciągnął z kieszeni długopis i nagryzmolił coś na kawałku papieru. - To mój numer telefonu. Jeśli zmienisz zdanie... Rzuciła okiem na cyfry. Numer był zamiejscowy. - Gdzie to jest? - W West Chester. Wynająłem tam mieszkanie. - Pensylwania? - Tak. Pomyślałem, że powinienem się trzymać z dala od ziemi Ratnsaya. Jeśli to w ogóle możliwe. Oświetlona twarz Pattersona błyszczała jak fosforyzujący księżyc z jej snu. Był jednak nie tylko mężczyzną, który stał na skałach, ale i człowiekiem z chmurnymi, niespokojnymi oczami, o którym od początku wiedziała, że okaże się dla niej niebezpieczny. Przesunęła się nagle na skraj ławy. - Muszę iść. Gapił się w stół, wyraźnie rozczarowany. - Nie, ja stawiam - wymamrotał, kiedy wstała i otworzyła torebkę. Ale ona wcale nie sięgała po portmonetkę. Wyciągnęła rękę po skrawek papieru i schowała go. Podniósł zamyślony wzrok. Przyglądał się, jak wychodziła na ulicę. Tej nocy znowu śniła. Po raz kolejny płynęła do brzegu Maristella Island, ciężko pracując ramionami i wachlując swoim syrenim ogonem. Ale dzisiaj morze było ciepłe i lepkie, ledwie mogła się poruszać w wodzie. Steve stał na skałach. Pochylał się we mgle, żeby ją powitać, ale nie mogła go dosięgnąć. Ciężkie morze zamknęło się na niej i przytrzymało. Obudziła się rano w ciepłej, kleistej cieczy. Zdała sobie sprawę, że w nocy dostała okres. Wstał i poszła do łazienki. Kiedy wróciła, Doug stał i wpatrywał się w łóżko. Dowód miał przed sobą jak na dłoni. - Znowu się nam nie udało - powiedział. - Po ilu miesiącach prób? Trzech? Minęła go, żeby ściągnąć prześcieradło. - Jest już sierpień. Nawet jeśli jutro zajdziesz w ciążę, będzie za późno. Zwinęła pościel i trzymała ją kurczowo przed sobą. - Tak, wiem. - Więc po co to w ogóle robić? W czwartek Cam otrzymała orzeczenie Sądu Najwyższego w sprawie apelacji, której terminowi niemal uchybiła w marcu. Sąd zgodził się na późniejsze dosłanie odwołania. Kiedy przejrzała treść wyroku, zorientowała się, że sąd przyznał jej rację. Wygrała bez względu na to, czy zasłużyła, czy nie. Po kilku niezdarnych próbach udało się jej w końcu sklecić list do klienta, wraz z którym przesyłała mu wyrok. Zaniosła go Helen. Potem wróciła do gabinetu, żeby wypełnić papier obciążający klienta za siedem dziesiątych godziny, które spędziła nad listem. Otworzyła szufladę, żeby znaleźć formularz i ze zdziwieniem ujrzała twarz Glorii Lipton. Dopiero po chwili rozpoznała broszurkę, którą opracowano w firmie na pogrzeb w maju. Cam musiała wrzucić ją do szuflady i zapomnieć. Teraz przerzuciła kartki. Oglądała zdjęcia Glorii jako dziecka, a potem w birecie i todze. Następna fotografia przedstawiała jej własną matkę. Przestała oddychać, ale serce biło jej jak szalone, coraz głośniej, aż pulsowało w uszach. „Gloria zaczęła pracować w 1966 roku w Waszyngtonie. Miała wtedy supertajne zajęcie!”, głosił podpis. „Oto ona z trzema koleżankami”. Było to czarno-białe zdjęcie czterech młodych, obejmujących się nawzajem dziewcząt, które robiły krok do przodu, jakby na spotkanie świata. Po lewej stronie można było rozpoznać Glorię, z czujnym wzrokiem i skąpym uśmiechem. Obok niej stała krągłolica, czarnowłosa dziewczyna, a dalej mizerna blondynka. I w końcu, po prawej stronie - dziewczyna z błyszczącymi oczami i olśniewającym uśmiechem, którą Cam widywała za rzadko w swoim życiu, ale która niezaprzeczalnie była jej matką. Wybiegła na korytarz z broszurą w ręku. - Helen? - zawołała sekretarkę drżącym głosem. - Pomagałaś w przygotowywaniu tej książeczki o Glorii, prawda? - Tak, a co? - Byłam ciekawa, skąd wzięłaś te stare zdjęcia? - Znalazłam je w biurku Glorii. Pamiętasz? Pudło z jej rzeczami stało tu kilka tygodni. - Racja. Co się z nim stało? - Wyrzuciliśmy wszystko, gdy nie znalazłam nikogo, kto chciałby je odebrać. Czemu pytasz? - Och... nie wiem. - Cam próbowała ukryć drżenie głosu. - Widzisz tę kobietę? - Wskazała brunetkę stojącą koło Glorii. - Wydaje mi się znajoma. Myślałam, że ją sobie przypomnę, jeśli przejrzę rzeczy Glorii. - Przykro mi. - Dodała jednak żywo: - Ale rozmawiałam z nią. Albo jedną z nich. Nie jestem pewna, z którą. Książeczka wysunęła się z palców Cam i spadła na podłogę. Schyliła się, żeby ją podnieść. Spróbowała przybrać obojętny wyraz twarzy. - Przypominasz sobie, jak się nazywała? Ta, z którą rozmawiałaś? - Och, Boże, im jestem starsza, tym większy mam problem z nazwiskami. Chwileczkę. Były napisane z tyłu zdjęcia, potem odnalazłam jedno z nich w jej notesie z adresami i zadzwoniłam. Bardzo smutna rozmowa. O niczym nie wiedziała i bardzo źle to zniosła. - Helen westchnęła ciężko. - Jaka szkoda. Biedna Gloria. - Jak się nazywała ta rządowa agencja, dla której pracowała? Mówiła ci? Helen potrząsnęła głową. - Ale wiesz, co mi powiedziała? Że nawet jej nazwę utajniono. Wyobrażasz sobie? - Ojej. Cam wróciła do gabinetu. Wpatrywała się w młodą, pełną życia kobietę na zdjęciu. Czy Helen naprawdę mogła z nią rozmawiać? Nie, to musiała być któraś z dwóch pozostałych. Skoro jej samej nie udało się odnaleźć matki przez te wszystkie lata, a miała naprawdę ogromne możliwości, Helen też się to nie mogło udać, skoro dysponowała tylko starym zdjęciem. Ale z kimś jednak rozmawiała. Cam zadzwoniła do centrali telefonicznej i poprosiła o wydruk wszystkich zamiejscowych rozmów, które wykonano z telefonu Helen od lutego. Jechała wieczorem do domu w gorączce. Męczyła się, bo wiedziała, że nic nie może zrobić. Dłonie lepiły się jej do kierownicy, na karku czuła mrowienie. Cały czas zerkała w tylne lusterko. Ale nie widziała nic prócz tysięcy aut. Znienacka zjechała na stację benzynową i zamknęła się w budce telefonicznej na końcu parkingu. - Johnson’s Sunoco. - Charlene, to ja. - O, mój Boże... - Nie wymawiaj... - Wiem, nie będę. - Nie mogę rozmawiać, ale muszę się dowiedzieć... Czy nie dostałaś ostatnio jakiejś wiadomości od Mary Mack? - Co? Jakiej Mary? Ach! Chodzi ci... - Tak, Mary Mack. Jakieś listy albo paczki? - Nie, chyba nie. Urodziny mam dopiero w listopadzie. - Nie pamiętasz, czy kiedykolwiek wspominała swoich dawnych przyjaciół? Odpowiedź została zagłuszona przez przejeżdżającą obok ciężarówkę. Cam zatkała ręką drugie ucho. - Co? Nie słyszałam. - Powiedziałam, że nie. Nie wydaje mi się, żeby w ogóle jakichś miała. - Może ludzie, z którymi pracowała? - Hmm. Tata by się lepiej orientował. - Jest tam? - Nie, dzisiaj ma wolną noc. Cam odwróciła się, gdy padło na nią światło, ale to tylko kierowca przejeżdżającego auta włączył reflektory, bo zapadał zmierzch. - Cammy - odezwała się nieśmiało siostra. - Widziałam twoje zdjęcie w gazecie. Z mężem. Cam zamarła. Charlene wymówiła je imię, wspomniała o Dougu. Mógł ich podsłuchiwać agent FBI, który machałby teraz do swojego partnera. - Wygląda naprawdę słodko... Cam odłożyła słuchawkę i popatrzyła zrozpaczona na autostradę. Prawie dwadzieścia lat wcześniej to była inna autostrada, ale także sierpień - gorący, pełen kurzu dzień w końcu lata. Trzymała za rękę swoją młodszą siostrę i patrzyła na zjeżdżające z drogi ciężarówki, aż znikały jej z oczu. Charlene nie przestawała płakać, odkąd obudziły je nad ranem jęki matki. Cam otoczyła ją ramionami. - Nie płacz, Charlene. Zaopiekuję się tobą. Zaprowadziła ją do przyczepy. Założyła fartuszek matki, żeby przyrządzić śniadanie, potem umieściła Charlene przed telewizorem, a sama zmyła naczynia, zaścieliła łóżka, wymyła łazienkę i odkurzyła dywany. Mama będzie zadowolona, kiedy wróci do domu. Powie: - Och, Cammy, co ja bym bez ciebie zrobiła? Później tego ranka usłyszały chrzęst żwiru na podjeździe. Podbiegła z Charlene do okna, wyglądając niecierpliwie półciężarówki ojca. Ale przed domem zatrzymał się samochód osobowy, błyszczący i czarny, jakiego nigdy wcześniej nie widziały. Otworzyły się drzwiczki po stronie kierowcy i kiedy z samochodu wyszedł mężczyzna w ciemnym garniturze i okularach, Charlene zaczęła znowu płakać. - Biegnij do pokoju mamy - poleciła jej Cam. - Zajmę się tym. Charlene zniknęła w głębi domu, a mężczyzna wspinał się po schodkach do drzwi wejściowych. Cammy zerkała na niego zza żaluzji w oknie. Kiedy zdjął okulary przeciwsłoneczne, zdała sobie sprawę, że to wcale nie obcy. Był tu już kiedyś, raz, może dwa razy, kiedy była mała. Poczęstowała go kawą i chodziła wokół niego zdenerwowana, jak wtedy, gdy czasami przychodził pastor. Cammy otworzyła drzwi. Mężczyzna włożył do środka głowę i rozejrzał się. - Witaj, mała. Zastałem twoją mamę? - Nie. Jest w szpitalu, rodzi dziecko. - Dziecko? No, no, no. Gratulacje! - Czy mam powtórzyć, że pan był? - zapytała zgodnie z zasadami dobrego wychowania. - Jesteś sama w domu? Pomyślała o swojej małej, przerażonej siostrzyczce i kiwnęła głową. - Chyba zostawię twojej mamie list. Masz jakiś papier? Usiadł przy stole, a ona pobiegła do tornistra, tak pieczołowicie spakowanego na początek roku szkolnego, który miał się zacząć za tydzień. Przyniosła nowiutki notatnik oraz lśniący różowy ołówek i położyła je ostrożnie na stole. - Chce się pan napić wody? - zapytała, gdy polizał rysik i zabrał się do pisania. - Dziękuję. To bardzo miłe z twojej strony. Oparła się na blacie, żeby dosięgnąć górnej półki, na której trzymali naczynia ze szkła. Wyjęła szklankę, napełniła ją zimną wodą i postawiła obok niego. - Masz jakąś kopertę? - zapytał, wciąż pisząc. Zanurkowała pod fotel, gdzie jej matka chowała swoje przybory pisarskie i wyłoniła się z kopertą z nadrukiem Johnson’s Sunoco w dłoni. Wtedy on otworzył portfel, wyjął pięć szeleszczących banknotów studolarowych i włożył je do koperty. Potem polizał ją i zamknął. - Daj to swojej mamusi, gdy wróci ze szpitala, dobrze, kochanie? - Oczywiście. Proszę nie zapomnieć o wodzie. Uśmiechnął się i wychylił szklankę. Stała na ganku, dopóki jego samochód nie zniknął w dali, potem wbiegła do środka, żeby zapisać numer rejestracyjny, zanim go zapomni. Wirginia, RYW-694. Następnie włożyła jego list pod pierwszą z góry kartkę notatnika i zamalowała ją różową kredką. Jego pismo obiło się na kartce w postaci białych plamek. Z szafy z zabawkami wyjęła zestaw do odcisków palców i tajny kodeks Szpiega Harriet. - Cammy? - usłyszała drżący głosik z sypialni. - Mogę już wyjść? - Jeszcze nie. Posypała zewnętrzną część szklanki magicznym proszkiem do odcisków palców i owinęła ją magicznym papierkiem. Potem znów zanurkowała pod fotel i wyjęła dużą kopertę, w którą włożyła list, numer rejestracyjny i papierek z odciskami palców. Później odcyfruje treść notatki, a jeszcze później zrozumie, co to wszystko znaczyło. Na razie wcisnęła kopertę pod swój materac i zawołała: - Już w porządku, Charlene. Ojciec wrócił do domu wieczorem. Na kolację przyniósł gotowego kurczaka. Miał dla nich smutne wieści. Bóg nie stworzył niemowlęcia najlepiej i gdy ujrzał swój błąd, zabrał je z powrotem do nieba. Nikt nie wiedział, co się dokładnie stało, ale taka widać była wola boża. Jednak matce nie starczało takie wytłumaczenie. Gdy następnego dnia wróciła do domu, poszła do łóżka i leżała z twarzą zwróconą do ściany. Nie płakała, ale też nic nie mówiła. Gdy dziewczynki weszły na paluszkach do jej pokoju, patrzyła na nie tępym wzrokiem. Cammy wymyśliła, jak ją pocieszyć. Nazajutrz, gdy ojciec poszedł otworzyć stację, a Charlene wyszła na dwór, żeby się pobawić, wyciągnęła kopertę od nieznajomego i zaniosła ją matce. - Kiedy byłaś w szpitalu, przyjechał tu jakiś mężczyzna i zostawił to dla ciebie. Matka popatrzyła na kopertę i odwróciła wzrok. - Jest tam list i pieniądze - powiedziała Cam. Z początku nie zareagowała, jednak gdy zobaczyła banknoty, wyprostowała się i przeczytała list. Spojrzała na córkę gorączkowo. - Powiedział ci coś? - Tak - odpowiedziała smutno. - „Gratulacje”. Matka wykrzywiła twarz. Przykryła ją pieniędzmi i zaczęła łkać. Po chwili banknoty były wilgotne od łez. Doug nie próbował jej dotknąć tej nocy, tak samo jak poprzedniej. Gdy zapadł w sen, Cam przytuliła się do jego pleców i próbowała dostosować swój oddech do jego. Wolno nabierała i wypuszczała powietrze, mając nadzieję, że w ten sposób sama zaśnie. Przez otwarte okna docierało do niej cykanie świerszczy i szum wiatru w koronach drzew. To była duszna noc, zbyt duszna, żeby leżeć tak blisko siebie. Między nimi utworzyła się kleista warstwa potu. Stojący na dole zegar odmierzał godziny. Gdy wybił drugą, zaczął jęczeć wiatr. Rozległ się grzmot i Cam liczyła sekundy, które oddzielały go od błyskawicy. Najpierw pięć sekund, później cztery, trzy. Pajęcze sieci wiszące na suficie zaczęły drżeć. Burza była coraz bliżej. Wreszcie pękły chmury i krople deszczu zaczęły uderzać w dach. Wstała z łóżka i poszła do tylnej sypialni. Postawiła wiadro pod szczeliną w dachu, z której zaczęło kapać. Potem pobiegła zamknąć okna. Gdy dotarła do salonu, na parapetach stała już woda. Krople spadały na drewnianą podłogę. Rozległ się kolejny grzmot i na sekundę ogród zajaśniał tak, jakby był oświetlony reflektorami. Oparła czoło o szybę. Trawa uginała się na wietrze niemal jak trzciny, a drzewa skrzypiały złowieszczo. Nagle powietrze w domu stało się nie do zniesienia. Otworzyła drzwi i boso wyszła na ganek. Wiatr wichrzył jej włosy i podwiewał nocną koszulę. Wybiegła na deszcz. Krople uderzały w nią bezlitośnie, a koszula stała się ciężka od wilgoci. Cam tańczyła w kółko na przerośniętej trawie. Palce u stóp zagłębiały się w wodnistą glebę; podniosła twarz ku niebu i otworzyła usta. Koszula przywarła do ciała, deszcz skleił włosy i spływał po plecach. Pod jej stopami utworzyła się kałuża. Kolejny grzmot, kolejna błyskawica, która przecięła ciemność. Cam wzniosła ręce ku niebu. Czuła, jak wiatr oplata jej ciało i ze świstem pędzi dalej. Niebo pociemniało. Burza się oddalała. A ona zastygła w bezruchu, przemoczona, oszołomiona, ale wciąż żywa. Została Czarownicą z Greenville. Była tak samotna, że mogła igrać ze śmiercią i nikt nie zwracał na to uwagi. 27 Witaj na swoim pierwszym obiedzie w interesach - odezwała się Meredith. Nathan Vance otworzył przed nią drzwi. - Tam, skąd pochodzę, też są organizowane podobne obiady. - Tak? - Meredith skierowała się w stronę restauracji. - Jakiego typu sprawy są na nich omawiane? Kredyty dla centrów handlowych? Zmiany w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego? Porównaj to z tym, co załatwimy dzisiaj. - Co mamy nadzieję dzisiaj załatwić. - Trochę więcej optymizmu, proszę. W korytarzu na jednej ścianie wisiały portrety prezydentów, a na drugiej - pierwszych dam. Przykuwały uwagę większości gości, których tu przyprowadzała, jednak Nathan wydawał się nie zwracać na nie uwagi. Nie był prowincjuszem - mogłaby go wziąć na naradę sztabu generalnego, a zachowywałby się, jak gdyby nigdy nic. . Gdy weszli do sali jadalnej, otoczył ich szum setek rozmów. Za tydzień prezydent miał stanąć przed wielką ławą przysięgłych i w Waszyngtonie huczało od najdziwniejszych plotek. W tym mieście zawsze ścierały się różne poglądy, lecz obecnie - w miarę, jak stawiano coraz więcej zarzutów i szybko je obalano, wysuwano nowe oskarżenia i wyjawiano pikantne fakty - polaryzacja społeczeństwa przybierała niespotykane rozmiary. Powstały znakomite warunki ku temu, by kwitły interesy takie jak dzisiejszy. - Dzień dobry, pani Winters - przywitał ją maitre d’hotel. - Stolik dla dwojga? - Dla trojga. Jeszcze ktoś do nas dołączy. Zaprowadził ich do jej ulubionego stolika, wysunął krzesło dla Meredith, ukłonił się nieznacznie i oddalił. Rozejrzała się po sali. Tutejszą klientelę stanowili głównie lobbyści i kongresmani, dziennikarze i prawnicy. Meredith wypatrzyła kilka ciekawych par. - Spójrz, Nathan. Tam siedzi Betsey Wright. - No proszę - odezwał się, studiując kartę. - Szefowała personelowi Clintona w Little Rock. Czyżby zajęła się lob-bingiem? - Wiem, kim jest - odpowiedział chłodno. Jego pewność siebie doprowadzała ją do szału. - Słuchaj zagadnęła, otwierając gwałtownie kartę. - Wypatrywanie znanych osób jest tu jak najbardziej akceptowane. - Dzisiaj będę wypatrywać tylko jednego lobbysty. - No to patrz - powiedziała machając ręką. - Bo właśnie nadchodzi. Nathan wstał. - Nathan Vance, Gary Pfeiffer. - Wskazała Pfeifferowi krzesło przy Vansie, tak żeby móc ich obu obserwować. - Miło mi cię poznać - odezwał się Nathan. - Mnie także. - Gary zajął wskazane miejsce, lecz przesunął krzesło bliżej końca stołu, skąd mógł mieć ich oboje na oku. Podszedł do niech kelner, żeby przyjąć zamówienia na drinki. Oczywiście woda mineralna dla Meredith, oczywiście burbon dla Gary’ego, a dla Nathana mrożona herbata. - Przyjechałaś na jeden dzień? - zapytał Gary. - I jedną noc. - Gdzie się zatrzymałaś? - Tu, w hotelu „Willard”. - To historyczne miejsce. Wiecie, że tu właśnie narodziło się słowo „lobbysta”? - Jak to? - W XIX wieku ludzie tak teraz nazywani lubili przesiadywać w lobby tego hotelu. Któregoś dnia prezydent Grant nazwał ich „cholernymi lobbystami” i tak już zostało - bez „cholerni”, rzecz jasna. Kelner przyniósł drinki. Zamówili jedzenie. Nadszedł czas, żeby od rytualnej luźnej pogawędki przejść do interesów. Gary zignorował jednak protokół i kontynuował rozmowę. - Jesteś prawnikiem? - Tak jak mój kandydat. - I jego żona? -Tak. Cam i ja studiowaliśmy prawo na jednym wydziale. - Na jakim uniwersytecie? - Michigan. - To zabawne, dwoje absolwentów Michigan ląduje w Wilmington. - Najpierw trafiliśmy do Filadelfii, ale nic w tym dziwnego. Pensylwania była dla nas domem. - Słyszałem, że rodzice osierocili ją w młodym wieku. Meredith spojrzała na niego ze zdziwieniem. „Słyszałem”? Przecież przesłała mu kompletne dossier. - To prawda. - Cóż za niesamowita babka. Przejść coś takiego, później dostać się na wydział prawa, zdać egzamin adwokacki... - I dobrze wyjść za mąż... - dodał Nathan. - Może to on się dobrze ożenił, co? Meredith wybałuszyła oczy. Boże, czyżby o to mu chodziło? Czyżby Gary był pod wrażeniem Cam? Ale, z drugiej strony, czy można go winić, skoro ma tak nudną żonę? - Jasne, że tak - odezwała się. - Dougowi wszystko się udaje, czego przykładem jest nasze spotkanie. Jej subtelna uwaga naprowadziła mężczyzn na właściwy temat. - Właśnie. Przechodząc do interesujących nas spraw - zaczął Gary, rozkładając serwetkę - myślę, że uda mi się uzbierać pewną sumkę, choć nie tak dużą jak ta, o której rozmawialiśmy w czerwcu. Może pięćdziesiąt. Zakładając, że macie w drużynie senatora. - Wiesz, Gary... - Z kuchni wyszedł kelner, niosąc ich dania. Meredith patrzyła na niego. Gdy zbliżył się do ich stolika, powiedziała: - Oczywiście chcielibyśmy wziąć twoje pieniądze, ale nie jestem pewna, czy dobrze byśmy się z tego powodu czuli. Nikt nie byłby zadowolony, gdyby wiedział, że marnuje się tak duża suma. Zmrużył oczy. Zastanawiał się nad tym, co powiedziała, podczas gdy kelner rozkładał talerze i przyjmował zamówienia na kolejne drinki. - Członkowie mojej organizacji nie uważają, że to byłaby strata pieniędzy - odezwał się, gdy kelner odszedł. - Traktują to jako inwestycję w mechanizm demokracji. Wzięła do ręki widelec i oderwała mały kawałeczek ryby. - Zechcą inwestować w mechanizm, który pójdzie do lamusa? - Nie mówisz chyba o swoim kandydacie? - Och, ty! - Stuknęła go w łokieć, uśmiechając się perliście. - Mówię o sprzeciwie ALJA wobec reformy ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej. Jeśli wydacie kolejne pieniądze w taki sam sposób, to tak, jakbyście inwestowali w Edsel. Albo w Betamax. Pamiętasz Betamax? - Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Przecież poprzednim razem projekt ustawy przepadł właśnie dzięki nam. - Owszem, ale układ sił zmienił się od tamtego czasu - odezwał się Nathan. - A dokładniej, zmienił się od wiosny, kiedy to rozmawiałeś z Meredith ostatni raz. - Gary, tym razem prezydent nie zawetuje ustawy - dodała Meredith. - Już nie potrzebuje waszych pieniędzy. - Teraz przeciwko musiałoby zagłosować dwie trzecie kongresmanów. Tym razem nie wystarczy wam trzydzieści cztery procenty głosów w każdej z izb. Będziecie potrzebować pięćdziesiąt procent plus jeden. - A tylu nie macie - zakończyła myśl Nathana Meredith. - Oczywiście zdajesz sobie z tego sprawę - Nathan przysunął się bliżej Gary’ego - i dlatego pół miliona z wiosny skurczyło się do pięćdziesięciu tysięcy. Twoje pieniądze muszą dotrzeć w o wiele więcej miejsc, niż się spodziewałeś. Jednocześnie wasi członkowie tracą nadzieję i zamykają książeczki czekowe. Gary ukroił kawałek stęka z precyzją chirurga. Żuł go powoli i metodycznie, aż w końcu się odezwał. - Powiedzmy, że hipotetycznie macie rację. Nie rozumiem tylko, co zyska wasz kandydat, odrzucając moje pieniądze. Z tego, co mówicie, wynika, że wolałby odmówić przyjęcia pieniędzy niż poprzeć z góry przegraną sprawę, tak? Meredith otworzyła szeroko oczy. - Ależ on nie odmawia przyjęcia pieniędzy. - On po prostu chce ich znacznie więcej - dorzucił Nathan. Gary roześmiał się nieswojo. - Chyba musicie mnie oświecić, bo czegoś tu nie rozumiem. - Gary, nie stać cię na głosowanie nad reformą. Ani finansowo, ani jakkolwiek inaczej. -Nie możesz dopuścić, żeby projekt poddano pod głosowanie - wyjaśnił Nathan. Gary spojrzał pytająco na Meredith. - Anonimowe weto - wyjaśniła. Gary osunął się na oparcie krzesła. - To stuletnia tradycja - kontynuował Nathan. - Jeden senator może w nieskończoność tamować prace nad ustawą. - Ale tak się dzieje tylko wtedy, kiedy nie uczestniczy w głosowaniu albo w obradach bezpośrednio poprzedzających głosowanie. Powoduje to jedynie odłożenie głosowania na później. - Zazwyczaj tak się dzieje - zgodziła się Meredith. - Z wieloma udokumentowanymi wyjątkami. - Nathan położył na stole teczkę. - Tu masz materiały. Historie projektów, które przepadły w ten sposób. Wszystko z jednym wyjątkiem: nazwiska senatora zgłaszającego anonimowe weto. Gary milczał. - Pomyśl, ile zyskasz, jeśli uda ci się przesunąć prace nad tym projektem do następnej kadencji - przekonywała go Meredith. - Nie musisz mi mówić, co wynika z twoich sondaży, bo moje wskazują to samo. W następnej kadencji wygrasz tę wojnę, bez względu na to, czy prezydent zawetuje ustawę czy nie. - Myślicie, że Ramsay na to pójdzie? - zapytał wreszcie. - Powiem tak: wolałby zatrzymać reformę za pomocą anonimowego weta niż walczyć przeciwko niej w publicznym głosowaniu. - Ale będzie musiał mieć z tego jakąś korzyść - zauważył Nathan. - Co oznacza, że my też będziemy musieli na tym skorzystać. - Zastanów się, Gary, ile zyskałby na tym twój budżet. Nie musiałbyś wydawać swoich pieniędzy na każdego najmarniejszego kongresmana z jakiejś tam wiochy. Dzięki nam załatwisz wszystko za jednym zamachem. Gary wpatrywał się w Nathana. - Ile? - Milion. Przełknął ślinę, ale nawet nie drgnął. - Pięciuset twoich członków po dwa tysiące od łebka. To chyba jest wykonalne, co, Gary? - Możemy ci to ułatwić - zaproponował Nathan. - Daj nam siedemset tysięcy jako zwykłą darowiznę, a resztę - stanowemu oddziałowi partii jako ciche pieniądze. Meredith spiorunowała Nathana spojrzeniem i zajęła się warzywami w sałatce. -Zobaczymy, co powiedzą ludzie Ramsaya. Może uda nam się ubić interes. - Co ci, u diabła, odbiło?! - zapytała Meredith w taksówce. - Dlaczego chcesz wpompować nasze pieniądze do partii? - Czas naprawić błędy i zjednać sobie ludzi. Od jakiegoś czasu pracuję nad Normanem i powoli go urabiam. Jak zobaczy trzysta kafli, to oczy wyjdą mu na wierzch. - Po co się męczyć? Przecież już udowodniliśmy, że ich nie potrzebujemy. - Doug może ich nie potrzebuje. Ale pomyśl o sobie i o mnie. Przyglądała mu się z otwartymi ustami. - Patrz i ucz się, Meredith - powiedział, śmiejąc się. - Patrz i ucz się. Gdy Cam wróciła z pracy w piątkowy wieczór, przywitał ją zapach świeżo ściętej trawy. Rzuciła okiem na trawnik przed domem. Po dwóch tygodniach zaniedbania w końcu go skoszono. Wysiadła z samochodu, przedarła się przez pnącza wistarii i przeszła do ogrodu. Tutaj trawa też była skoszona. Usiadła na kamiennej ławce i westchnęła z ulgą. Odkładała ścięcie trawy w nadziei, że wróci Trey, jednak Doug prawdopodobnie miał już dość i kogoś zatrudnił. Albo zlecił to Nathanowi. Ktokolwiek to był, dobrze się spisał. Trawę wokół klombów przyciął tak, jak lubiła, a skoszone zielsko zgrabił na kupki. Coś jednak wydawało się nie na miejscu. Wstała i podeszła do altanki. Dziwne. Drzwi były szczelnie zamknięte, choć przecież nie pasowały do framugi. Przekręciła gałkę i otworzyły się bez trudu. Gdy je zamykała, zawiasy miło zaskrzypiały. - Zheblowałem je, zamontowałem nową gałkę i zamek. Odwróciła się. Za nią stał Trey. Tak się ucieszyła jego widokiem, że pod wpływem impulsu mocno go objęła. Ku jej zdziwieniu, chłopiec nie wyrwał się z uścisku i wciąż się uśmiechał, gdy go puściła. - Tęskniłam za tobą! Wiesz, trawa tak bardzo urosła. - Wiem, kosiłem ją kilka godzin. Co jakiś czas opróżniałem worek. - Jak wyciągnąłeś kosiarkę? Szopa była przecież zamknięta. - Po południu Doug przyjechał na chwilę do domu. - To dobrze. - Popatrzyła na niego radośnie. - Bardzo za tobą tęskniłam, wiesz? Wsunął ręce do kieszeni. - Przyszedłem tu tak szybko, jak to było możliwe. - Jak ci się udało? - Ogłosiłem strajk głodowy i psychiatra powiedział, że chyba mam za dużo czasu. Roześmiał się. Cam zdała sobie teraz sprawę, co poczuła, gdy go objęła. Był za chudy. - Chodźmy coś zjeść. - Chwyciła go za rękę i zaprowadziła w stronę samochodu. Poprosiła, żeby z telefonu w samochodzie zadzwonił do domu. Pojechali do pizzeri, gdzie ze smakiem spałaszował dużą pizzę, kiełbaskę i dodatkową porcję sera. Później w cukierni kupiła mu duże lody. Gdy wciąż wyglądał na głodnego, zamówiła dla niego porcję frytek. Oparła brodę na dłoniach i przez stół obserwowała, jak je. Teraz zwolnił. Jadł frytki niemal rytualnie. Maczał każdą w keczupie, oblizywał do sucha i dopiero potem połykał. - Nie mogę uwierzyć, że skosiłeś trawę i jeszcze zdążyłeś naprawić altankę. - Tylko drzwi. Muszę jeszcze wymienić szyby. Nie wiem, jak załatać dziury w sztukaterii. Nie mam pojęcia, jak się za to zabrać. Może trzeba by wszystko wymienić. Nie wiem. Szkoda, że... - głos mu się załamał. - Szkoda, że nie możesz zapytać o to Steve’a, prawda? Przełknął ciężko ślinę i odwrócił twarz. - Przepraszam - szepnęła. - Nic się nie stało. - Co słychać w domu? Wzruszył ramionami. - Nic. Jutro stary wyrusza nad jakiś objazd Zachodniego Wybrzeża. Wkrótce i ja wyjadę. - Co? - W przyszłym miesiącu idę do szkoły w Connecticut. Nieźle musiał się napracować, żeby mnie tam przyjęli. Psychiatra mówi, że tam jest wiele dzieciaków takich jak ja. - Odstawił talerz. - To musi być niezłe miejsce, no nie? - Och, Trey. Spojrzał przez okno na samochody pędzące po autostradzie. Jego palce powędrowały do kieszeni. Wyciągnął z niej papierosa i włożył do ust. Sięgnął po zapałki do drugiej kieszeni. - Nie. - Cam wyjęła mu papierosa z ust. - Za bardzo cię kocham, żeby patrzeć, jak się zabijasz. W jego oczach zamigotały iskierki gniewu. - Przykro mi - powiedziała stanowczo, wyrzucając papierosa. - Naprawdę na to nie pozwolę. Gniew ustąpił miejsca zakłopotaniu. Cam też zaskoczył własny wybuch, więc pospiesznie zmieniła temat. - W weekend chciałabym rozpocząć prace nad basenem. Może byśmy zdjęli darń i przenieśli ją tam, gdzie nie rośnie trawa? Pokiwał głową. - I zaczęlibyśmy kopać? - Super. - Co ty na to? - Wstała szybko od stolika. - Możesz przyjść jutro0 ósmej rano? - Mogę. - Podniósł się i zaczął za nią iść, jednak wrócił do stolika1 sięgnął do talerza. - Słuchaj... - powiedziała podniesionym głosem. - Co? - zapytał niewinnie, połykając ostatnią frytkę. Gdy wróciła do domu, Doug siedział w pokoju razem z kilkoma pracownikami biura wyborczego. Przerwał wpół zdania, wstał i przywitał ją pocałunkiem. - Jak minął ci dzień? Znów gorąco, co? - No. - Chcesz do nas dołączyć? Próbujemy ustalić harmonogram na resztę sierpnia. - Wezmę najpierw prysznic, dobra? - Jasne. Przygotuję ci mrożoną herbatę - powiedział i znów ją pocałował. Weszła na górę. Pozwoliła, żeby strumienie zimnej wody zmyły z niej całodzienną warstwę potu. Później owinęła głowę ręcznikiem i poszła do sypialni. Doug ułożył rano pościel. Niezbyt dobrze, ale przynajmniej się starał. Zasłużył na ciepłe słowo, tym bardziej że na dole dobrze udawał przed gośćmi, iż darzy ją jeszcze jakimś uczuciem. Wyciągnęła się na łóżku. Minutka odpoczynku i zejdzie na dół, żeby też trochę poudawać. Uniosła nieco ciało, bo wyczuła pod ramionami jakieś zgrubienie, pewnie fałdę na prześcieradle. Próbowała wygładzić dłonią jego powierzchnię, lecz fałda się nie zmniejszyła. Sięgnęła ręką pod spód i wyczuła coś palcami. Opaska. Biała jedwabna opaska, tak miękka i czysta jak dziewczyna, która ją nosiła. - Kochanie - zawołał Doug z dołu. - Lód się topi. - Już schodzę. Wsunęła opaskę głęboko pod prześcieradło. Upał był tak wielki, że powinien odstraszać ludzi od wychodzenia z domów. Jednak w sierpniowe niedzielne popołudnie tłumy szturmowały bramy i zalewały setki hektarów parku Longwood. Udręczeni rodzice uważali, żeby dzieci się nie zgrzały, starsi ludzie kuśtykali wolno, a młode pary pchały przed sobą wózki. Po parku przechadzała się też dwudziestodziewięcioletnia kobieta w krótkich spodenkach w towarzystwie czternastolatka ubranego w kilka za dużych koszul, długie, luźne spodnie i wysokie buty. Było mu tak gorąco, że Cam musiała kupić wodę mineralną, zanim przeszli sto metrów. Większość ludzi kierowała się główną ścieżką ku oranżeriom na wzgórzu. Cam skręciła w prawo i poprowadziła Treya dróżką wyłożoną cegłami. Po obu jej stronach posadzono jednoroczne kwiaty: najpierw różowe i fioletowe, potem czerwone, pomarańczowe, żółte, a na końcu białe. Za klombami rosły metrowe krzewy kanny o wielkich kwiatach, z których słynął park Longwood. Pociągnęła chłopca w ich stronę, jednak ten nie doceniał chyba ich piękna. Trzymał w ustach słomkę i wyglądał na znudzonego. - Myślałem, że przyszliśmy pooglądać fontanny. Popatrzyła na zegarek i pokiwała głową. Inną ścieżką, prowadzącą wśród drzew, ruszyli we wschodnim kierunku, okrążyli staw, aż w końcu usłyszeli szum wody. Trey przyspieszył kroku. Po chwili doszli do mostku, z którego rozciągał się widok na włoski ogród na wodzie. Kilkanaście fontann wypluwało z siebie strumienie wody, które z jednostajnym szumem rozpryskiwały się w geometrycznie ułożonych stawach, wzbijając w powietrze rozrzedzoną mgiełkę. Trey oparł się o barierkę i chłonął widok. - Wiesz, właśnie tak powinnaś urządzić swój ogród. Zapomnij o wszystkich tych kwiatach i innym zielsku. Przekop go i zamontuj coś takiego. Cam pokiwała głową, lecz myślami była gdzie indziej. - Ale zrób większy dół. Tak, żebyś mogła wskoczyć do stawu, gdy już znudzi ci się na niego patrzeć. Nie odzywała się. Patrzyła na ścieżkę, która prowadziła do arboretum. - Cam? - Trey podniósł głowę i spojrzał na nią spod daszka czapki. - Halo. Tu Ziemia do Cam. Odbiór. Odwróciła się do niego. - Co się stało? - zapytał, poważniejąc. - Coś zrobiłam, Trey. Mam nadzieję, że nie będziesz na mnie bardzo zły. Krew odpłynęła mu z twarzy. Wyprostował się i spojrzał na nią ze strachem w oczach. Ostatnio zaskakiwało go zbyt wiele osób. Nie chciała być kolejną. - Kontaktowałam się ze Stevem. Chce się z tobą zobaczyć. Postanowiłam, że mu w tym pomogę. Otworzył szeroko oczy. - Rozmawiałaś ze Stevem? Gdzie on jest? - Jest... - przerwała i odchrząknęła. - Jest... za tobą, Trey. Obrócił się błyskawicznie. Przez krótką chwilę stali w bezruchu w odległości kilku metrów od siebie, aż w końcu Steve wyciągnął ramiona i Trey rzucił mu się w objęcia. Tak to wzruszyło Cam, że musiała się odwrócić. Patrzyła na słoneczne cętki unoszące się na powierzchni stawów, na promienie światła rozszczepiające się w wodnym pyle. Czuła hipnotyzującą siłę cichych szeptów i łagodnego śmiechu, które dobiegały ją poprzez szmer wody. Poruszyła się dopiero wtedy, gdy usłyszała, że głosy się oddalają. - Poczekajcie - zawołała. - Obiecajcie mi, że nie zwiejecie. Jeśli nie odprowadzisz go do domu wieczorem... Spojrzeli na nią. Steve był wyraźnie rozbawiony. - Wiem już, jak można by ją zdenerwować - powiedział do Treya. Trey roześmiał się. - Żartowałem... - Chodź z nami. - Chodź - zachęcił ją Trey. - Trochę sobie razem pospacerujemy, co? Cofnęła się. - Nie, idźcie sami. Spotkamy się później. Steve położył rękę na ramieniu chłopca, a Trey przysunął się do niego, wyraźnie rozluźniony i zadowolony. Cam patrzyła oszołomiona, jak się oddalają. Nie wiedziała, kto, komu i co wybaczył, lecz nie miała wątpliwości, że cokolwiek się między nimi zdarzyło, poszło już w zapomnienie. Nie spotkała się nigdy z takim rodzajem wybaczenia, więc nie zdawała sobie sprawy z jego siły. Zabliźniało wszystkie rany, tak jak woda zaciera ślady na piasku. Dwie godziny później Steve pojawił się w umówionym miejscu. Bez Treya. - Musiał pójść do toalety - wyjaśnił, gdy Cam podbiegła do niego. - Aha. - Nie czuła się komfortowo; coś jej mówiło, że odległość między nimi nie jest właściwa. Przestępowała z nogi na nogę, patrząc co chwila na zegarek. Teraz, gdy już było po wszystkim, marzyła, żeby opuścić to miejsce, opuścić tego mężczyznę. - Bez przerwy o tobie mówi. Wydaje mi się, że bardzo cię lubi. - Nie sądzę - zaprzeczyła zaskoczona. Roześmiał się. - Dlaczego to cię dziwi? Poczuła, że się czerwieni. - Powiedział mi, że masz altankę w ogrodzie. - Raczej to, co po niej pozostało. - Tak sobie pomyślałem, że mógłbym rzucić na nią okiem. Zobaczyć, co by się dało z nią zrobić. Jej oczy zabłysły. - Nie, na Boga! To mój ogród. - Wiem, ale... - Zapomniałeś, kim jestem? I kim jest mój mąż? - Nie, nie zapomniałem. Chciałem tylko w jakiś sposób ci podziękować. Odwróciła wzrok. - Nie mogę się w to angażować - powiedziała. Gardło miała ściśnięte. - Nie musisz. Po prostu kiedyś, gdy będzie pracował w twoim ogrodzie, a w domu nie będzie nikogo, mógłbym się zjawić... - A jeśli ktoś przyjdzie? Jeśli mój mąż pojawi się w domu z połową komitetu wyborczego? - To nie musiałoby się na tobie odbić. - Odbiłoby się. Zamilkł. Cam ponownie spojrzała na zegarek, a potem na toaletę. - Muszę go odzyskać - rzekł. - Zrób to legalnie. - Myślisz, że nie próbuję? Rozmawiałem prawie z każdym prawnikiem w Wilmington. Wszyscy mówią to samo. Nieważne, czy moja zgoda na adopcję była skuteczna. Nieważne, czy moje prawa rodzicielskie zostały mi odebrane zgodnie z prawem czy nie. Ponieważ nawet jeśli przy orzekaniu przysposobienia nastąpiły jakiekolwiek nieprawidłowości, uważane są za niebyłe. Nie mogę już tego zmienić. - To prawda. - No, to rozmawiałem już z każdym prawnikiem z Wilmington. - Ale nic straconego. Spojrzał na nią zaskoczony. - Nie rozumiem? - Co cię obchodzi, czy decyzja sądu jest ważna czy nie? - Musiałbym ją podważyć, żeby odzyskać opiekę nad dzieckiem. - Nieprawda. - Cam. - Stanął przed nią i spojrzał jej prosto w oczy. - Co ty wygadujesz? - Mówię tylko, że nie musisz się starać o rozwiązanie przysposobienia, żeby wnioskować o przyznanie ci opieki. Każdy może o to wnosić. Jedyne, co się liczy, to dobro dziecka. Jeżeli sąd uzna, że mieszkanie z Ramsayami nie jest dobre dla Treya, ich status prawny nie będzie miał nic do rzeczy. Nawet gdyby byli jego naturalnymi rodzicami, ty i tak mógłbyś się starać o przyznanie ci opieki. - Boże święty - odezwał się po chwili. - Dlaczego nie powiedzieli mi tego inni prawnicy? - Może zadawałeś złe pytania? Przeniosła wzrok z mężczyzny na chłopca, który wyszedł z toalety. Zwiesił ramiona, a daszek czapeczki zsunął na oczy. - Wyraźnie nie chce tam wracać - powiedział Steve. - Odprowadzę was do samochodu. Przypilnuję, żeby nie wyciął nam numeru. Kiwnęła głową. Zanim ruszyli w stronę parkingu, dotknęła jego ramienia. - Wyświadczysz mi przysługę? - Jasne. - Jeśli będziesz z kimś o tym rozmawiał, na przykład z innymi prawnikami, nie mów, że wiesz coś ode mnie, dobra? Nigdy się nie spotkaliśmy. - To nic trudnego. Nawet nie wiem, kim ty, u diabła, jesteś. 28 Wydruk zamiejscowych rozmów telefonicznych Helen dostarczono Cam po tygodniu. Było to piętnastostronicowe zestawienie rozmów, które wykonano z telefonu sekretarki przez ostatnie pół roku, zawierające numery kierunkowe stanów i miast. Korciło ją, żeby poprosić Helen o wskazanie numeru, który wykręciła, dzwoniąc do koleżanki Glorii. Nie zdołała jednak wymyślić wiarygodnego pretekstu. Sama badała każdą pozycję. Odnajdywała nazwiska w spisie i przeszukiwała bazę danych, sprawdzając każde z nich. Nazwiska klientów bez namysłu wykreśliła. Urzędnicy sądowi, drukarnie, kurierzy - też pudło. Kobieta z Wirginii nazwiskiem Doris Palumbo wydawała się dobrym strzałem, jednak gdy wykręciła jej numer, usłyszała wiadomość, że abonent został odłączony. Skończyła przed południem. Pół dnia zmarnowanego na daremne poszukiwania. Opadła na krzesło i wpatrywała się w swój komputer w bezsilnej frustracji. Oto dokąd doprowadziła ją umiejętność komputerowych poszukiwań, którą tak się chełpiła. Donikąd. Co za bezużyteczny sprzęt. Powinna zadzwonić do serwisantów i poprosić ich, żeby wywieźli to pudło tam, gdzie jego miejsce, czyli na złom. Ale nie zrobiliby tego. Przydzieliliby je jednemu z nowych prawników, którzy mieli przyjść do pracy w następnym miesiącu. W tej kancelarii stare komputery nigdy nie umierały; przypadały komuś, kto był niżej w hierarchii. Cam wyprostowała się nagle. Komputer Glorii. Komputer, który od tygodni stał obok biurka Helen. Komputer, na którym Gloria pisała i skrupulatnie gromadziła na twardym dysku całą swoją korespondencję. O dziesiątej wieczorem Cam pojawiła się na pięćdziesiątym piętrze. Podświetlone tabliczki sygnalizujące drogę ewakuacyjną rozpraszały ciemności. Stanęła i nasłuchiwała. Jedynym dźwiękiem był szum komputerowych wentylatorów. Ruszyła wolnym krokiem. Zwalniała przy każdych zamkniętych drzwiach, wstrzymywała oddech i nasłuchiwała. Jednak wszędzie panowała cisza. Otworzyła teczkę przy stanowisku sekretarskim przed gabinetem Clifforda Austina. Dzięki wskazówkom, których udzielił jej przez telefon Joe Healy, włamała się po południu do elektronicznego spisu kancelaryjnego sprzętu. Po dwóch godzinach zdołała wytropić komputer Glorii. Stał tutaj, na biurku nowej sekretarki Austina. Zapaliła latarkę. Stacja dysków znajdowała się pod biurkiem. Wczołgała się pod nie i sprawdziła numer seryjny na obudowie. Zgadzał się. Podniosła się i włączyła monitor. Gdy bijąca z ekranu zieleń rozproszyła ciemność, wyświetliła zawartość dysku lokalnego. Żaden z pokazywanych plików nie został utworzony przed dwudziestym lutego, co oznaczało, że wszystkie dokumenty Glorii zostały usunięte. Wyłączyła komputer i wyciągnęła listę instrukcji, którą Joe przesłał jej pocztą elektroniczną. Po pierwsze, wyłączyć zasilanie. Wyłączyła. Odwróciła stację dysków do góry nogami i z latarką wciśnięta pod szyję otworzyła śrubokrętem obudowę. Raz jeszcze spojrzała na instrukcję Joe, odłączyła resztę kabli, poluzowała śruby i wyciągnęła twardy dysk. Postawiła stację dysków na miejsce i podłączyła ją do zasilania, choć nie miało to sensu. Nazajutrz o dziewiątej rano sekretarka Austina odkryje, że nie ma twardego dysku i wszyscy będą się spodziewać najgorszego. Clifford Austin był nie tylko znakomitym prawnikiem procesowym, ale i szefem kancelarii. Będą podejrzewać, że dokonano kradzieży danych finansowych, poufnych informacji o klientach albo strategii rozgrywania procesów. Zostanie wezwana policja, która zdejmie odciski palców. Cam włożyła do teczki twardy dysk, latarkę i śrubokręt. Potem zdjęła chirurgiczne rękawiczki i także wrzuciła je do środka. Pojechała autostradą na północ, a potem na zachód. Zatrzymała się poza miastem, na parkingu w Valley Forge, przy restauracji „Denny’s” otwartej nonstop. Samochód z logo Grateful Dead stał z tyłu. Zaparkowała obok i podeszła pod restaurację. Przez okno spostrzegła Joe. Siedział przy stoliku z kilkoma innymi młodymi ludźmi. Pochyleni nad kubkami z kawą, palili papierosy. Cam zapukała w szybę. Joe podniósł głowę, uśmiechnął się i wyszedł na zewnątrz. - Misja zakończona? - Jej pierwsza część. Poszedł do swojej furgonetki i otworzył tylne drzwi. W tej samej chwili na parking wjechał jakiś samochód, oślepiając ich blaskiem reflektorów. Odwrócili się pochyleni, uciekając przed światłem jak dwoje przestępców, łamiących właśnie prawo. Jednak samochód pojechał dalej i powróciły ciemności. Cam podała chłopakowi twardy dysk. - Trochę mi to zajmie. Dużo przy tym roboty. Spojrzał na nią wyczekująco, spodziewając się, że znów go będzie poganiała. Był gotów na małą gierkę, która zawsze poprzedzała porozumienie co do terminu i ceny. Nie wiedział jednak, co wręczyła mu tego wieczoru; nie miał pojęcia, że to nie było normalne zlecenie; że tydzień lub dwa nic nie znaczyły wobec czternastu lat. - Dobra. Następnego dnia, w piątek, siedziała w biurze w Wilmington i pisała kartki z podziękowaniami do wszystkich osób, które chcąc przysłużyć się Dougowi i jego kampanii, urządziły jakiś podwieczorek, spotkanie przy kawie czy koktajl. Zasada była prosta: ozdobne kartki, żadnej sztampy czy komputera. Podziękowania pisała ręcznie, jak dobrze ułożona dama z towarzystwa, a nie przepracowany automat. Zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, zanim zdążyła ją uprzedzić sekretarka. - Campbell? - zabrzmiał głos Clifforda Austina. Przeszył ją dreszcz przerażenia. - Czy mogłabyś przyjść do nas na krótkie spotkanie? - Hmm, dobrze. Jeśli wyjadę od razu, powinnam być o... - Spójrz na wyświetlacz na telefonie. Jestem w holu. Nie pamiętała, kiedy Austin odwiedził ostatni raz biuro w Wilmington. W drodze do dużej sali konferencyjnej zastanawiała się, w jaki sposób ją nakryli. Na pewno nie dzięki odciskom palców ani wynikom testu DNA. Mieli za mało czasu, żeby zbadać próbki jej włosów czy komórek ciała, nawet jeśli je zdobyli. Więc jak? Czy gdzieś były zamontowane ukryte kamery? A może po prostu sprawdzili listy obecności na dole w recepcji? Czyżby wczoraj wieczorem oprócz niej nie było nikogo w biurze? Niemożliwe. W dużej kancelarii nigdy nie przestawano pracować. Otworzyła drzwi do sali konferencyjnej i natychmiast oślepiło ją słońce. Tutaj, w Wilmington, w odróżnieniu od biura filadelfijskiego, w salach konferencyjnych były okna. U szczytu stołu siedział Cliff Austin. - Witaj, Campbell. - Dzień dobry. - Cześć, kochanie. Skierowała spojrzenie na Douga, który siedział na drugim końcu stołu. Obok niego miejsce zajął Nathan Vance. - Co za niespodzianka - wykrztusiła, zaskoczona. Doug roześmiał się. Nie, to nie miało sensu. Bez względu na ich wzajemne stosunki nie śmiałby siew takich okolicznościach. Gdyby jego żonę zatrzymano za szpiegostwo przemysłowe czy za cokolwiek innego, byłby to cios dla jego kampanii. - Usiądź, proszę - zachęcił ją Austin. Cam okrążyła stół, żeby uciec przed oślepiającymi promieniami, i zajęła miejsce pośrodku. To w tej sali pracowała do późna w nocy zeszłego lata, kiedy Doug przyniósł jej kolację i opowiadał o szaleńczej jeździe Cezara Rodneya, któremu tak zależało na złożeniu podpisu pod Deklaracją Niepodległości. Ostatnio przeczytała, że legenda była niezupełnie prawdziwa: Rodney nie jechał konno, tylko w zakrytym powozie. - Doug informował nas właśnie o sprawie, którą zimą prowadziłaś dla senatora Ramsaya. Cam spojrzała na niego zdezorientowana. - Doskonale sobie poradziłaś i uważamy, że dalej także powinnaś go reprezentować. - Dalej? Sięgnął po plik papierów. - Oto wniosek o ustanowienie opieki, który w zeszłą środę wpłynął do sądu rodzinnego stanu Delaware, wydział okręgu New Castle. „Steven A. Patterson, wnioskodawca, przeciwko Jamesowi Ashtonowi Ramsayowi Jr. wraz z małżonką”. Otrzymaliśmy zlecenie, aby reprezentować Ramsayów. A dokładniej - spojrzał na Cam - tyje otrzymałaś. Utkwiła w nim wzrok. Przyszła do tej sali spodziewając się, że zostanie posądzona o popełnienie przestępstwa. Ale to było jeszcze gorsze. - To wielki zaszczyt, ale i wspaniała okazja - ciągnął Austin. - Dla ciebie i dla firmy. - Kto złożył wniosek? - zapytała Cam. - Bruce Benjamin. - Aha. - Poczuła ulgę. - W takim razie nie mogę przyjąć zlecenia. Benjamin jest ode mnie znacznie lepszy. - Nieprawda. W odróżnieniu od ciebie nie jest specjalistą z zakresu prawa rodzinnego. Poza tym będziesz miała do dyspozycji cały swój departament. Nie ma mowy, żeby Benjamin przechytrzył Jackson, Rieders & Clark. - Dobrze, ale kiedy dojdzie do rozprawy, będziemy tylko we dwoje - on i ja. Nie mogę się tego podjąć. Nie przeciwko Benjaminowi. I nie w sytuacji, kiedy klientem jest senator Stanów Zjednoczonych. Austin zmarszczył brwi i przeniósł spojrzenie na drugi koniec stołu. - Cam - odezwał się Doug. Po chwili odwróciła się do niego. - Ash powiedział, że to osobista prośba. Nie poznaję tego człowieka, pomyślała. To nie ten sam mężczyzna, który przyniósł jej wtedy kolację i odprowadził do hotelu. Tamtego już nie było. A może w ogóle nie istniał? Może tamtej nocy widziała w nim to, co chciała zobaczyć, a całą resztę dopowiedziała we własnej wyobraźni? - Cam? - powtórzył. - Ramsay może mieć każdego prawnika, jakiego zechce. Co za różnica, czy będę nim ja czy ktoś inny? - Daj spokój - Doug był już zniecierpliwiony. - Wiesz dobrze, że Trey akceptuje tylko ciebie, a to oznacza, że tylko ty będziesz miała na niego wpływ. Ostatnią rzeczą, o jakiej marzy Ash, jest powtórka ze sprawy z zeszłego miesiąca. Logiczność tego wywodu przeraziła ją. Poinstruowała Treya, jak ma zeznawać, Steve’owi wskazała możliwość prawnego rozwiązania jego problemów, a teraz obie te rzeczy obróciły się przeciwko niej. - Ale właśnie dlatego nie mogę się w to angażować. Zaprzyjaźniłam się z Treyem. Gdybym stanęła po drugiej stronie, czułabym się tak, jakbym go zdradzała. - To dzieciak - odpowiedział niezadowolony Doug. - Postrzelony gnojek, który nie ma pojęcia, co dla niego najlepsze. Tak samo jak ty. - Nie zgadzam się. I nie zrobię tego. Wpatrywał się w nią wyraźnie oburzony. - Cliff? Dasz nam minutkę? - Jasne. Austin wstał od stołu. Cam patrzyła na Nathana, spodziewając się, że podąży za nim, lecz został na miejscu. Gdy zamknęły się drzwi, Doug przechylił się do tyłu i wbił wzrok w sufit. To Nathan zaczął mówić. - Taki jest układ, Cam. Z jakiegoś powodu Ashowi bardzo zależy na tej sprawie. Chce, żebyś ją prowadziła. I chce tego tak bardzo, że możemy w zamian oczekiwać sporej przysługi. - A co mógłby zrobić? - Mógłby nam pomóc w sprawie projektu pewnej ustawy, który niezmiernie interesuje kilku naszych donatorów. - Reforma ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej? - zaryzykowała. Nathan pokiwał głową. - Właśnie. Poprowadzisz sprawę dla Ramsaya, on pójdzie na rękę darczyńcom, a my dostaniemy to, czego chcemy. - A czego chcecie? - Miliona dolarów. Otworzyła szeroko oczy, a potem wybuchnęła śmiechem. - A ja się obawiałam, że jako prawnik do niczego nie dojdę. Okazuje się, że jestem warta milion dolarów! Kto by pomyślał, co, Nathan? Sama jedna stanowię Drużynę Marzeń. No, no... - Przestań! - warknął Doug, podnosząc się z krzesła. - Chodzi o jedną sprawę, Cam. O drobnostkę. A z drugiej strony o milion dolarów. Słuchasz mnie? Gra toczy się o milion dolarów! Od tej forsy zależy cała moja przyszłość. Nie proszę cię chyba o zbyt wiele. - Owszem - powiedziała cicho. - Cholera jasna! - Uderzył pięścią w stół. -Wiesz, jak się zaangażowałaś w tę kampanię? Prawie w ogóle. Gorzej. - Podniósł rękę. - Dzięki tobie żyjemy w ciągłym strachu, że w „Penthousie” ukażą się te pornograficzne zdjęcia. Cam popatrzyła na Nathana, ale wyraz jego twarzy się nie zmienił. Skierowała więc oskarżające spojrzenie na Douga. - Powiedziałeś mu? - Hej - odezwał się Nathan. - Jakim byłbym szefem kampanii, gdybym nie wiedział wszystkich złych rzeczy? Musiał mi powiedzieć. - Ależ oczywiście. Musiał. Zastanawiam się jednak, czy na pewno powiedział ci wszystkie złe rzeczy. Na przykład to, że pieprzy Gillian. Nathan skierował wzrok na Douga, którego twarz mówiła wszystko. Ukrył ją w dłoniach. - Jezu Chryste - jęknął Nathan. - To jej wina - wymruczał Doug. - Gdyby choć trochę mnie zachęciła... Boże, Cam, czasami zachowujesz się tak, jakbyś mnie już nie lubiła. - Takiego kogoś właśnie szukasz? Kogoś, kto by cię lubił? A mi się wydawało, że kogoś, kto całowałby ziemię, po której chodzisz. Nathan zerwał się na równe nogi. - Natychmiast przestańcie! Zanim powiecie coś naprawdę strasznego! Ale wszystko zostało już powiedziane. Cam wodziła wzrokiem po sali. Spojrzała na okna wychodzące na pomnik Cezara Rodneya, na długi owalny stół, który tamtej nocy zawalony był dokumentami i sprawozdaniami ze spraw sądowych. Na kontakt, który Doug nacisnął wtedy przez przypadek, pozostawiając ją na moment w ciemnościach. Teraz pomieszczenie zalane było słońcem. Wiedziała, że nadszedł koniec - właśnie tutaj, w miejscu, gdzie się poznali. - Posłuchajcie mnie. - Nathan wsunął ręce do kieszeni i zaczął się kołysać na piętach. - Zrzućmy to na stres związany z kampanią. Do prawyborów zostały trzydzieści dwa dni, a do wyborów - osiemdziesiąt. Zbliżamy się do mety i wszyscy jesteśmy nerwowi. Ale jeśli będziemy działać razem, doprowadzimy sprawę do udanego końca. - Nie, bez pieniędzy ALJA nie doprowadzimy - odezwał się Doug. Cam wpatrywała się w niego. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to ten sam człowiek, którego poznała tamtej nocy. Wiedziała też, że on myśli to samo o niej i zdawała sobie sprawę, że ma rację. - Dobrze, podejmę się tego - oznajmiła gorzkim tonem. - Zrobię tę jedną rzecz. Ale to wszystko. A za osiemdziesiąt dni między nami koniec. Koniec. - Umowa stoi - zgodził się Doug. - Zaczekajcie! Co wy robicie?! - Nathan splótł dłonie nad głową. - Jesteście dla mnie najważniejszymi ludźmi na świecie. Nie pozwolę, żebyście odeszli od siebie w takiej chwili jak ta. Posłuchajcie mnie teraz. - Opuścił ręce i wskazał palcem na Cam. - Poprowadzisz tę sprawę i do końca będziesz pełnić funkcję wspaniałej żony kandydata. Słyszysz? Obrócił się i wskazał palcem na Douga. - A ty skoncentrujesz się na wyborach i odstawisz na bok tę pomoc domową. Zrozumiano? Doug wpatrywał się w stół z wypiekami na twarzy. - Jeśli idzie o mnie - kontynuował Nathan - postaram się, żebyś nigdy więcej nie zobaczył tej dziewczyny. Po wyborach załatwię wam cudowną wycieczkę na wyspy, gdzie będziecie mogli odpocząć, spojrzeć sobie głęboko w oczy i wszystko między sobą wyjaśnić. W porządku? Doug wstał z krzesła, skruszony i zasmucony. - Dzięki, Nathan - powiedział cicho i objął go mocno. - Dobry z ciebie przyjaciel. Odwrócili się razem i spojrzeli na Cam. Ona patrzyła tylko na Nathana. Był jej jedynym przyjacielem i nie mogła sobie pozwolić na jego utratę. Wyciągnął ręce i objęli się. Po chwili Nathan się cofnął i przytulił ją Doug. - Przepraszam, Cam. - Ja też. W drodze do domu zatrzymała się przy budce telefonicznej na stacji benzynowej. Wykręciła numer i czekała zdenerwowana. - To ja. Nie odezwał się, ale i nie rozłączył. Wyobraziła go sobie, jak stoi teraz z zaciśniętymi zębami, trzymając kurczowo słuchawkę. - Pewnie Benjamin ci powiedział? Wciąż cisza. - Nie miałam wyboru, Steve. Czekała, aż zacznie mówić, że jednak miała wybór, ale nie dał jej nawet tyle. - Trey przychodzi jutro do pracy, a Doug wyjeżdża z miasta. Jeśli zaparkujesz na Chaboullaird, możesz się przedostać przez krzaki i nikt cię nie zobaczy. Odłożyła słuchawkę. Seria spotkań, dwugodzinna telekonferencja z Ramsayem wytropionym na Bora Bora, uścisk dłoni podczas kolacji w „Morton’s” i interes został ubity. Meredith zleciła wydrukowanie dodatkowych plakatów wyborczych, nalepek na zderzaki i naklejek na koszulki oraz dorobienie tablic reklamowych. Dwukrotnie powiększyła telefoniczną bazę danych w siedzibie komitetu wyborczego i zatrudniła trzy nowe osoby. Człowiekowi zajmującemu się sondażami wypłaciła wynagrodzenie, którego zażądał przed pierwszym badaniem opinii publicznej. Sporządziła harmonogram spotkań Douga, zaaranżowała jego udział w otwarciu fabryki w Milford, zorganizowała wiec na uniwersytecie, koncert Halla i Oatesa na stadionie. Zamówiła ostatnie reklamówki radiowe i telewizyjne oraz kupiła czas antenowy w stacjach z Filadelfii i Baltimore - niespotykany krok jak na kampanię wyborczą prowadzoną w Delaware. Nikt dotąd nie dysponował jednak takimi pieniędzmi. Wszystkie reklamówki kończyły się hasłem wypowiadanym dźwięcznym głosem przez Jamesa Earla Jonesa: „Doug Alexander. Dzięki niemu Ameryka znów będzie miała pracę”. Kiedy w ostatnim tygodniu sierpnia nadeszły czeki, zapłaciła wszystkie rachunki, a to, co zostało, przeznaczyła na podwyżkę dla siebie. 29 Cam weszła do budynku sądu rodzinnego i pokazała strażnikowi przepustkę. - Spotkanie z sędzią Millerem. Sprawdził listę i przepuścił ją. Wjechała na trzecie piętro, przedstawiła się innemu strażnikowi i zajęła miejsce w poczekalni. Siedziało tam jeszcze kilkanaście innych osób, wśród nich jeden czy dwóch prawników. Pozostali wyglądali na ludzi biednych, większość z nich stanowili Murzyni. Musieli być stronami lub świadkami w sprawach o rozwód, alimenty, wykorzystywanie - przekrój tego, co złe w rodzinie. Bruce Benjamin wyszedł z windy i przedstawił się przy okienku. Objął pomieszczenie wzrokiem i stanął przy ścianie. Musiał rozpoznać Cam, ale ją zignorował. Tak zachowywali się znani i doświadczeni prawnicy wobec swych młodszych kolegów. To ona musiała wstać i podejść do niego. - Dzień dobry, panie Benjamin. Cam Alexander. Stanęła obok zastanawiając się, czy wie, że złamała zasady kodeksu zawodowego i od chwili, gdy rozpoczęło się postępowanie, kilkakrotnie rozmawiała z jego klientem? Że jego klient naruszył zakaz zbliżania się i w ciągu czterech ostatnich tygodni spotykał się ze swoim synem raz lub dwa na tydzień? I że to ona aranżowała ich spotkania? Z obojętności, z jaką ją traktował, wywnioskowała, że nie wie nic. Poza tym Steve był bardzo podobny do niej, nie ufał nikomu. Pojawił się woźny sądowy i wywołał ich nazwiska. Przeszli za nim przez bramkę i ruszyli korytarzem w stronę pokoju sędziów. Sędzia Miller wstał za biurka i przywitał ich oboje uściskiem dłoni i nerwowym uśmiechem. - Patterson przeciwko Ramsayom - oznajmił, opadając ciężko na krzesło. Miał dużą okrągłą twarz, małe okrągłe okulary i w ogóle cały był okrąglutki. Do niedawna prowadził niewielką kancelarię w Newark, lecz dzięki nominacji gubernatora Davisa przez kolejne dwanaście lat miał zagwarantowaną stałą, choć nie za dużą pensję. Davis i jego poprzednik a zarazem polityczny przeciwnik, mianowali większość sędziów sądu rodzinnego, dlatego trudno było znaleźć wśród nich osobę politycznie neutralną. - Muszę przyznać, że nie spotkałem się jeszcze z taką sprawą - odezwał się sędzia, wodząc palcem po aktach. - Wniosek o ustanowienie opieki złożony przez osobę trzecią przeciwko rodzicom. Okazuje się jednak, że osoba trzecia jest rodzicem, a rodzice nimi nie są. Pomieszanie z poplątaniem. - Nie w świetle prawa - powiedziała Cam. - Tak, nie w świetle prawa. - Spoglądał na nich z nadzieją. - Pewnie nie ma szans na jakąkolwiek ugodę? Opieka łączna albo coś w tym rodzaju? - Nie - potwierdziła Cam, jednocześnie z Benjaminem. - W takim razie musimy się zająć paroma kwestiami... - Panie sędzio, zanim zaczniemy... - Benjamin nachylił się do przodu. Mówił głośno, jak podczas rozprawy. Był gotowy do ataku. - Muszę zwrócić uwagę sądu na bardzo ważną sprawę. - Słucham. - Z chwilą złożenia wniosku małoletniego automatycznie objął zakaz - Benjamin podkreślił ostatnie słowo - opuszczania tego okręgu. - Co w związku z tym? - Posiadam informacje, że uczestnicy postępowania planują wywieźć dziecko do Connecticut. Jeśli jeszcze tego nie zrobili. Sędzia spojrzał na Cam. Ta rozłożyła ręce. - Nie bardzo rozumiem. Może pan Benjamin byłby łaskaw wytłumaczyć nam... - Ramsayowie zapisali chłopca do szkoły z internatem w Connecticut. Panie sędzio, to jest jawne pogwałcenie automatycznego zakazu. Żądam, żeby zastosowano odpowiednie sankcje i żeby chłopiec został przywieziony z powrotem. - Nie mam pojęcia, gdzie pan Benjamin zdobył takie informacje - odezwała się Cam. Wyglądała na zaskoczoną. - Chłopiec uczęszcza do miejscowej szkoły Tower Hill, której nie zmienił od pierwszej klasy. Teraz - spojrzała na zegarek - powinien mieć lekcję angielskiego. Benjamin spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. Ponieważ nie wiedział, gdzie jego klient zdobył te informacje, nie mógł również wiedzieć, że od kilku dni były nieaktualne. - Jeśli mi pan nie wierzy, proszę zadzwonić do szkoły. Gorąco namawiam. Benjamin zacisnął usta, prowadząc wewnętrzną walkę. Zaatakował, jednak atak został skutecznie odparowany. Porażka. Ale jego klient będzie zadowolony z wieści. Zwycięstwo. - Najwyraźniej moje informacje były niedokładne, panie sędzio. Przepraszam. - Nic się nie stało - oznajmiła Cam. Sędzia raz jeszcze przejrzał akta. - Uczestnicy postępowania wnioskują o odrzucenie wniosku pana Pattersona. Teraz ona zaatakowała. - Panie sędzio, przyznał pan, że to nietypowa sprawa. To nie jest spór pomiędzy rozwodzącymi się rodzicami, którzy na równi chcą sprawować opiekę nad dzieckiem. To jest spór pomiędzy zgodnymi rodzicami a osobą trzecią, kimś obcym. - Obcym? - Benjamin zaśmiał się drwiąco. - Z punktu widzenia prawa. Panie sędzio, proszę sobie wyobrazić, że oto jakaś obca osoba występuje przeciwko panu i pańskiej żonie z wnioskiem o ustanowienie opieki nad waszym dzieckiem. - Odrobiła pracę domową. Miller miał trójkę dzieci. - Dlaczego mieliby się państwo bronić przed atakiem opartym jedynie na wątpliwym wniosku? Benjamin zareplikował: - Ustawa wyraźnie zezwala na ustanowienie opieki na rzecz osoby niebędącej rodzicem w sytuacji, gdy z powodu przebywania z rodzicami dobro dziecka jest zagrożone. A w przedmiotowej sprawie... Benjamin też odrobił pracę domową. Podał sędziemu protokół z zeznaniami Treya ze sprawy karnej; kalendarz zeszłorocznych zajęć Ramsaya, który nie pozostawiał wątpliwości co do tego, ile czasu senator spędził w domu; kartę ocen Treya z poprzedniego roku zawierającą uwagi co do słabych wyników w nauce i problemów wychowawczych; oświadczenie kierownika sklepu sieci Gap, w którym przyznał, że w czerwcu złapał Treya na próbie kradzieży. Powyższe dokumenty i zawarte w nich informacje nie pozostawiały wątpliwości co do tego, że Trey miał problemy w domu i w szkole - w środowisku społecznym, jak mówi ustawa. Stanowiły wystarczającą podstawę do wszczęcia postępowania dowodowego, podczas którego sąd ustaliłby, czego wymaga dobro dziecka. - Wnosi pani sprzeciw co do tego, że otrzymałem te dokumenty i zapoznałem się z ich treścią? Zastanawiała się nad oświadczeniem kierownika sklepu. To ona wygadała się Steve’owi z incydentu, ale o szczegółach zdarzenia musiał mu opowiedzieć Trey. Kartę ocen też przekazał mu chłopiec. - Nie. Miller poczuł ulgę, że jednak uniknął utarczki w tej kwestii. Odrzucił jej wniosek na tym etapie sprawy, jednak zarządził wizytację kuratora sądowego w domu Ramsayów w celu ustalenia, czy dobro chłopca wymaga, aby pozbawić rodziców opieki. Jeśli ocena kuratora będzie negatywna, sąd zarządzi rozprawę; jeśli pozytywna - uwzględni wniosek o umorzenie postępowania. Sędzia nagryzmolił zarządzenie; wizytacja odbędzie się w ciągu dwudziestu dni; kopie raportu zostaną dostarczone sądowi i uczestnikom postępowania; wstępna rozprawa odbędzie się piątego października. Pod koniec dnia Cam złapała Ramsaya w Waszyngtonie i przez telefon zdała mu relację. - To dobrze, bardzo dobrze. Wiedziałem, że świetnie ci pójdzie, Campbell. Wszyscy wiedzieliśmy. Właśnie wrócił z miesięcznego pobytu na południowym wybrzeżu Pacyfiku. Był w dobrym nastroju - inaczej niż tydzień wcześniej, kiedy kłócili się - również telefonicznie - o to, czy posłać Treya do szkoły z internatem. Ramsay nie widział problemu; przekonywał, że wielu rodziców posyła synów do takich szkół, że przecież sam mieszkał w internacie. Poza tym, twierdził, Trey wymknął się spod kontroli, a w takiej szkole fachowcy, w odróżnieniu od Margo i Jessego, wiedzieliby, jak sobie z nim poradzić. Jednak Cam postawiła na swoim. Nazwisko Treya zostało usunięte z listy uczniów szkoły w Connecticut. Tego ranka Jesse zawiózł chłopca i czek do szkoły Tower Hill. Cam pomyślała, że po raz pierwszy w swej karierze dokonała czegoś w dziedzinie prawa antyrodzinnego. Gary Pfeiffer jechał nad morze na weekend z poczuciem satysfakcji. Niedługo miało się odbyć senackie głosowanie nad projektem ustawy S. 4. Senatorowie chcieli zdążyć przed sierpniową przerwą. Komisja sporządziła więc sprawozdanie, projekt miał swój numer; wyznaczono datę ostatniego czytania. Następny etap: debata, głosowanie i ustawa trafiłaby do Izby Reprezentantów. Jednak w zbliżającym się tygodniu prace nad projektem S. 4 zostały przerwane w niewyjaśniony, zdawałoby się, sposób. W protokole pojawiła się wzmianka, że prace wstrzymano na prośbę jednego z senatorów. Ta wzmianka kosztowała go wiele dni szaleńczej pracy. Setki telefonów, wyświadczanie przysług tu, wywieranie nacisku tam, zawieranie układów tak skomplikowanych, że można je było zrozumieć tylko za pomocą diagramów i wykresów. Jednak opłaciło się. Zebrał i przekazał pieniądze, a Ramsay jak dotąd dotrzymywał słowa. Jednak pewna rzecz mąciła ten wspaniały obraz i nie dawała mu spokoju nawet teraz, kiedy czuł, że wykonał dobrą robotę. Meredith miała rację: z wielu względów anonimowe weto było lepsze niż publiczne głosowanie. Przede wszystkim każdy, kto próbowałby wytropić pieniądze ALJA, zatrzymałby się na Senacie. Jednak z pewnych względów było ono gorsze niż publiczne głosowanie - senator Ramsay mógł się w każdej chwili wycofać. Lecz Gary postanowił nie martwić się tym podczas weekendu. W Annapolis przekroczył most Bay Bridge. Słońce grzało mu w plecy, a wiatr wichrzył włosy. Gdy znalazł się po drugiej stronie, odczuł niesamowitą radość, ponieważ był już na tym samym półwyspie, na którym leży Rehoboth Beach. Uwielbiał jeździć tam we wrześniu, po Dniu Pracy. Odjechały już wrzaskliwe rodziny, ale woda jeszcze się nie ochłodziła, słońce wciąż przygrzewało, powietrze nasączone było zapachem ciszy. A przede wszystkim, czekał tam na niego Derek. Przywitali się w progu. W przedpokoju rzucili się sobie w objęcia i utonęli w namiętnym pocałunku. - Tęskniłeś za mną? - zapytał Derek - Trochę. Dobrze minął ci czas? - Jasne. - Derek cofnął się z błyskiem w oczach. - Wiesz przecież, że wszystkie swoje smutki zostawiam na twój przyjazd. Odwrócił się i kołysząc biodrami ruszył na górę. Gdy zapadł zmrok, usiedli na obudowanym tarasie. Obserwowali gwiazdy, które zapalały się nad oceanem. Ledwie widoczne ludzkie cienie przesuwały się po drugiej stronie wydm, jednak nikt im nie przeszkadzał. Trzymali się za ręce i czuli bezpiecznie. Od strony oceanu wiała orzeźwiająca, słona bryza. - Nasi sąsiedzi przyjechali tu w tygodniu - oznajmił Derek, skinąwszy głową w stronę pokrytego gontem domu stojącego obok. - Kojarzysz? Westoverowie. Gary pomyślał, jak mały jest ten świat. Okazało się, że architekt, który przebudował sąsiedni dom, był tym samym mężczyzną, który wszczął postępowanie przeciwko Ramsayom, i który doprowadził w ten sposób do zawarcia układu z Dougiem Alexandrem. Dzięki niemu odnieśli zwycięstwo nad reformą ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej. Gary sięgnął po kieliszek z winem i wzniósł niemy toast za nieznajomego. Po chwili wzmógł się wiatr i Gary znów poczuł niepokój. Co się stanie, gdy skończy się postępowanie? A jeśli wygra Ramsay? W jaki sposób wywrze wtedy na niego wpływ? - Co się stało? - zapytał Derek, ściskając mu mocniej dłoń. Gary uśmiechnął się. - Nic. Nic nie może się stać, gdy jestem z tobą. Rozległ się dzwonek do drzwi. Derek narzucił szlafrok i poszedł otworzyć. Wrócił, trzymając przed sobą sporą kopertę i patrząc na nią z rozbawieniem. - Przesyłka kurierska od Eileen. Myślisz, że to może być bomba? - Wątpię. - Gary odstawił kieliszek. - Wymagałoby zbyt wiele wyobraźni. Derek roześmiał się i wręczył mu kopertę. Gary przeczytał notatkę nagryzmoloną na karteczce przylepionej do innej koperty. Gary, dostałam to, gdy już wyjechałeś. Może to coś ważnego. Kocham cię. Eileen. W środku znajdował się spóźniony raport na temat Cam Alexander. Jakiś czas temu, chyba w czerwcu, prowadzący poszukiwania donieśli mu o „niespodziewanych wątkach”, których dokładne zbadanie wymagało, ich zdaniem, dodatkowego czasu, nie mówiąc o pieniądzach. Zapłacił im i więcej nie zaprzątał sobie tym głowy. Nie przywiązywał już do tej sprawy większego znaczenia. Od czasu, gdy spotkał się z Cam Alexander na przyjęciu, minęły trzy miesiące. Jeśli chciałaby mu w jakikolwiek sposób zaszkodzić, już by to zrobiła. Jednak myśl, że żona kandydata prowadzi podwójne życie, nie dawała mu spokoju. - Przepraszam, kochanie - odezwał się, wstając z leżaka. - Potrzebuję godzinki. - Dobra. Tymczasem je upichcę coś smakowitego na kolację. Gary zabrał kopertę do gabinetu, usadowił się wygodnie w fotelu i oparł nogi o biurko. Oddał się lekturze sprawozdania dotyczącego tajemniczej pani Alexander. Najpierw ważny raport z hrabstwa Lancaster, potwierdzający, że dzieckiem Matthew i Alice Smith, urodzonym trzynastego marca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku, istotnie był chłopiec. Na podstawie rozmów z członkami towarzystwa misyjnego, do którego należeli Smithowie, ustalono, że dziecko pojechało z nimi na Filipiny, podróżując na podstawie paszportu matki. Uznano, że zginęło razem z nimi. Stamtąd sprawa została przekazana do Filadelfii. Powołano zespół obserwacyjny, który śledził Cam w Filadelfii i w Wilmington oraz wszędzie tam, gdzie pojechała. Obserwowano ją nieustannie między dwudziestym drugim a dwudziestym szóstym czerwca - bez rezultatów, a później, sporadycznie, do szóstego sierpnia, kiedy to przerwano obserwację. Tego dnia weszła do budki telefonicznej na parkingu przy stacji benzynowej; namierzono numer, pod który dzwoniła. Połączyła się z inną stacją benzynową - Johnson’s Sunoco, Shawville, Pensylwania. Następnie sprawa trafiła do Pittsburgha, gdzie kolejny zespół prowadził badania w celu ustalenia jej tożsamości. Camille Nicole Johnson, alias Cammy Johnson, alias Cammy Smith, alias Campbell Smith, alias Campbell Smith Alexander. Urodzona 8 czerwca 1969. Rok młodsza, niż w oficjalnych papierach, zauważył Gary. Rzadko kiedy kobiety postarzały się, ukrywając swój wiek. Rodzice: Charles A. Johnson i Abigail Zodtner Johnson; zawarli małżeństwo 15 stycznia 1969 roku. Mały przedmałżeński seks, ale co w tym dziwnego. W końcu był koniec lat sześćdziesiątych - era miłości i pokoju. Siostra Charlene, urodzona w 1971. Ojciec: właściciel Johnson’s Sunoco, Shawville, Pensylwania. Matka: gospodyni domowa, wcześniej zatrudniona w okresie lipiec 1966 - styczeń 1969jako sekretarka/stenotypistka w Narodowej Agencji Zwiadowczej, Waszyngton. Gary otworzył szeroko oczy. Narodowa Agencja Zwiadowcza? Narodowa Agencja Zwiadowcza była tajnym urzędem, którego istnienie ujawniono dopiero w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim roku. Przypomniał sobie, że to wspólne przedsięwzięcie CIA i sił powietrznych i że utworzono ją na początku lat sześćdziesiątych w celu wdrożenia programu satelitów szpiegowskich CORONA. Przerzucał kartki. Raporty ze szkół, księga rachunkowa z Johnson’s Sunoco, sprawozdania podatkowe, raporty policyjne. Zatrzymał się na tych ostatnich. Zgłoszenie zaginięcia, dokonane 5 listopada 1984 roku przez Charlesa A. Johnsona. Dnia 3 listopada zaginęła córka, lat piętnaście, wzrost-sto sześćdziesiąt centymetrów, waga - pięćdziesiąt pięć kilo. Drugie zgłoszenie z 8 listopada, również dokonane przez Charlesa A. Johnsona. Dnia 6 listopada 1984 roku zaginęła żona Abigail, lat trzydzieści sześć, wzrost - sto sześćdziesiąt centymetrów, waga - siedemdziesiąt kilo. Sprawa przekazana FBI, Wydział K. Opuścił stopy na podłogę. - Cholera - krzyknął. Wydział K to Wydział Kontrwywiadu, jednostka FBI, która zajmowała się wyłapywaniem szpiegów. - Wołałeś mnie? - zapytał Derek. - Nie. Przepraszam, mówiłem do siebie. - Nie rozpędzaj się tylko. W końcu sprawa została przeniesiona do Waszyngtonu. Według źródeł - pewnie dlatego spóźnili się z raportem; takie dane nie są przecież powszechnie dostępne - dnia 5 listopada 1984 roku wydano federalny nakaz aresztowania Abigail Zodtner Johnson, podejrzanej o szpiegostwo i zawiązanie w tym celu spisku. Następnego dnia zniknęła bez śladu i do dzisiaj przebywa w ukryciu. Źródła nie podały charakteru rzekomego szpiegostwa, ale nie zaprzeczyły, że mogło być związane z przejęciem przez nieprzyjaciela wystrzelonego satelity CORONA. Dopisek: 11 stycznia 1969 roku flotylla rzecznych łodzi patrolowych Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, która płynęła w górę rzeki Mekong w celu odcięcia posiłków Wietkongu, została zaatakowana przez przeważające siły wroga. Zginęło wielu żołnierzy, a incydent wywołał burzę, ponieważ jedynym sposobem, w jaki Wietkong mógł się dowiedzieć o ruchach flotylli, był dostęp do zdjęć satelitarnych. Jednak oficjalne śledztwo prowadzone przez Narodową Agencję Zwiadowczą zostało umorzone z braku dowodów. Gary zamknął teczkę i długo siedział, wpatrując się tępo w sufit. Campbell Alexander, córka Maty Hari? Gdyby dostał te informacje dziesięć dni wcześniej, zaoszczędziłby milion dolarów. Ale nie, tak było lepiej. Bezpieczniej. Zablokował ustawę legalnie, stosując demokratyczne reguły gry. Powyższe informacje dały mu jednak ukojenie, którego tak mu brakowało. W żadnym wypadku ludzie Alexandra nie odważą się go zdradzić, jeśli podzieli się z nimi tymi rewelacjami. Zamknął kopertę w szufladzie. Kiedy Derek zawołał go na kolację, zszedł na dół bez cienia niepokoju, który mógłby zepsuć ich dobry nastrój. 30 Wybory wstępne w Delaware wypadały w sobotę, dwunastego września, W a w Maryland - we wtorek, trzy dni później. Dla Meredith Winters był to tydzień szaleńczej pracy. Z Baltimore do Wilmington jechało się dziewięćdziesiąt minut, a w sobotę Meredith przebyła tę trasę czterokrotnie. Rankiem spotkali się z Dougiem na odprawie. Potem pojechała do Baltimore, żeby uczestniczyć w wiecu przedwyborczym Sutherlanda w Inner Harbor. Wróciła do Wilmington, żeby wysłuchać mowy Marge Kenneally, w której Marge zrezygnowała z kandydowania. Następnie znów udała się do Maryland, tym razem, żeby wysłuchać przemówienia Sutherlanda skierowanego do Związku Miast. Z pewnego powodu termin prawyborów w Delaware był bardzo korzystny. Od czasu, kiedy prezydent przyznał się do utrzymywania kontaktów z „tamtą kobietą”, nie odbyły się jeszcze żadne wybory. Dlatego komentatorzy polityczni bacznie się przyglądali Delaware, próbując ocenić wpływ afery z Moniką Lewinsky na lokalne wyniki. Oczywiście ich oceny nie będą wiążące, jednak dla Meredith liczyło się to, że cały kraj na nich patrzy. W partyjnych prawyborach oddano tylko trzydzieści tysięcy głosów, z czego dziewięćdziesiąt pięć procent padło na Douga. Wieczorem namówiła trzech redaktorów naczelnych, żeby nazwali to w swych gazetach miażdżącym zwycięstwem. Wtorek był kolejnym gorącym dniem, ale przynajmniej nie musiała już opuszczać Baltimore. Według wieczornych doniesień Sutherland wygrał prawybory, jednak kontrkandydat miał z nim na pieńku i zrezygnował ze startu w wyborach głównych dopiero o północy. Piętnaście minut później generał wygłosił triumfalną mowę, przerywaną euforycznymi okrzykami publiczności. Potem uściskał dłonie personelu i poprosił zebranych, żeby świętowali zwycięstwo bez niego. On zabierał żonę do domu na zasłużony odpoczynek. Meredith wróciła do domu limuzyną. Siedziała na tylnym siedzeniu, wyczerpana i, nie wiadomo dlaczego, niezadowolona. Kolejny dzień przyniósł kolejne zwycięstwo, ale co to oznaczało? Tylko tyle, że gra toczy się o coraz większą stawkę, że w ciągu dwóch nadchodzących miesięcy - aż do listopada - będzie musiała pracować dużo ciężej, niż pracowała przez ostatnie osiem. Była jednym z najmłodszych strategów, a już czuła się za stara na takie życie. Oparła głowę o siedzenie i westchnęła. To tylko odpływ adrenaliny, nic więcej. A może hormony. Nadchodziły już te dni w miesiącu. Boże, nadchodziły już te dni w życiu. Nie. Doskonale wiedziała, skąd brały się czarne myśli. W zeszłym tygodniu przeczytała w jednej z gazet krótką notatkę, że były dziennikarz „Washington Post” Dean McIverson został znaleziony martwy w swoim domu w Annandale. Leżał obok pustej, trzylitrowej butli po spirytusie. Wyglądał, jakby pił przez cały tydzień. Polityczne reperkusje tego przykrego wydarzenia były korzystne. Większość ludzi zapomniała o wiosennej aferze związanej z rzekomymi przeciekami z Pentagonu. A tych, którzy pamiętali, sposób, w jaki umarł, jedynie utwierdzał w przekonaniu, że był nieodpowiedzialnym alkoholikiem. Mimo wszystko, jego śmierć nie dawała Meredith spokoju. Jednego dnia Waszyngton szczycił się McIversonem, innego wolał o nim zapomnieć. To nic, że aż trzydzieści lat oddzielało te dwie chwile; fakt ten wcale nie dodawał Meredith otuchy. Dzisiaj wszystko działo się na przyspieszonych obrotach. Dzisiaj Waszyngton mógł cię przeżuć i wypluć w ciągu jednego cyklu informacyjnego. Na szczęście pocieszało ją co innego. Przez ostatnie piętnaście kilometrów Bret jechał za nią swoją corvetta. Przez cały dzień zamienili zaledwie kilka słów, a pod koniec wieczoru raz spojrzeli na siebie. Tyle im wystarczało. Jedno spojrzenie i wiedzieli wszystko. Zabierze go do domu, położy do łóżka i nie wypuści stamtąd przez tydzień. Obudziła się o siódmej rano. Przez godzinę wpatrywała się w sufit. Obok niej Bret spał snem sprawiedliwego. Leżąc tak, z ręką wsuniętą pod twarz, z długim podkręconymi rzęsami sięgającymi niemal policzków, wyglądał jak chłopiec. Miał dwadzieścia cztery lata, więc najgorsze jeszcze przednim. Nie chciała nawet myśleć, co to miasto może z nim zrobić. Jak okrutne będą plotki, kiedy będzie miał czterdzieści albo pięćdziesiąt lat i okaże się, że nie dorównał ojcu. Urodzić się synem generała Phila Sutherlanda to przekleństwo. Rozpatrywać to w kategoriach błogosławieństwa - a tak myślał Bret - było tragedią. Rozczuliła się i lekko dotknęła wargami jego twarzy. Poruszył się i przysunął bliżej. - Dlaczego nie śpisz? - wymruczał. - Myślałem, że dzisiaj wszystko odeśpimy. - Przepraszam - szepnęła odgarniając mu włosy z czoła. - Śpij. - Bez ciebie nie usnę. - Oparł się na łokciu. - O co chodzi? - Nie mogę przestać myśleć o Deanie McIversonie. - Och. - Zrobił poważną minę. - Czy myślisz to samo co ja? Że to nie był wypadek? Pokiwała głową. - Nieważne, jak bardzo był pijany. Jeśli był świadom, że otwiera wielką butlę ze spirytusem, musiał być również świadom, że to może go zabić. Bret chwycił jej dłonie. - Miał siedemdziesiąt kilka lat. Jego kariera dobiegła końca jakieś trzydzieści lat temu, a zdrowie poważnie szwankowało. Miał prawo chcieć skończyć z życiem. - A dlaczego? Z tego samego powodu, dla którego zaczął pić po dziesięciu latach abstynencji. Przeze mnie. - Nie pracowałaś sama, wiesz? - O tak, w ilości siła. Jesteś rozgrzeszony, bo działasz w grupie. Oto fundament wszystkich partii politycznych. - Chodź tu - wyciągnął ją z łóżka. - Chodź i wyjrzyj przez okno. Rozsunął zasłony. Ich oczom ukazał się ogród, dachy sąsiednich domów i wciąż zielone drzewa. - Na co mam patrzeć? - zapytała. Stanął za nią i palcami przykrył jej powieki. - Zamknij oczy. Wiesz, w którym kierunku spoglądasz? Na zachód. To jest widok na zachód. Na Potomac, na Beltway, dalej na Wirginię, Pasmo Błękitne. - Aż tak daleko? A ja myślałam, że za dużo zapłaciłam za ten dom. - Tssss. Słuchaj. Stoimy na grzbiecie Pasma Błękitnego. Przed nami rozpościera się anielski widok. Niebieskie góry, zielone doliny. Widzisz? Widzisz tę srebrną wstążkę wijącą się wśród wzgórz? To rzeka Shenandoah. - Shenandoah - powtórzyła. Sylaby pieściły jej usta. - To pasmo górskie w oddali to Massanutten. A dalej - Allegheny. - A jeszcze dalej? Dotknął ustami jej karku. - Reszta świata. Przechyliła się do tyłu i oparła o niego. Próbowała wyobrazić sobie ten widok, rozpościerający się na zachodzie, za miastami pełnymi układów, machinacji, plotek i intryg. Nagle jej oczom ukazała się wielka otwarta przestrzeń, drzewa, ptaki na niebie. Nabrała powietrza i wyobraziła sobie, że czuje zapach sosny, liści i czystego powietrza. - Widzisz, jak tu pięknie i dziko? - Taak - wymruczała, uśmiechając się nieznacznie. Była tak zauroczona, że dopiero po chwili poczuła na sobie jego dłonie. - Co ty wyrabiasz? - Nic. Pokazuję ci tylko, jacy jesteśmy piękni i dzicy. - Nie tutaj, Bret. Sąsiedzi... - Ale nas tu nie ma - szepnął. - Jesteśmy daleko stąd, na skraju świata. Zamknęła oczy, gdy w nią wszedł. Poruszał się wolno, łagodnie, a ona widziała słońce tańczące na zboczach wzgórz i cienie chmur przesuwające się po dolinach. Dzicy i piękni, pomyślała. Dwa stworzenia parzące się w lesie. Nie musieli być niczym więcej. Szczytowała z okrzykiem na ustach, pierwotnym jękiem, który unosił się echem wśród wzgórz jej wyobraźni. - Ożeń się ze mną. Leżeli w półśnie, spleceni nogami. Zaskoczyło ją brzmienie własnego głosu. Odbijał się echem tak, jak przed chwilą okrzyk. - Już się robi. Chwyciła jego dłoń i przycisnęła do swojego ciała. - Obiecujesz? - Obiecuję. - Pocałował ją w przegub. - Nawet dziś, jeśli chcesz. Kiedykolwiek. - Czwartego listopada? Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Dobra data. Przysunęła do siebie jego twarz i pocałowała go. - Dzieci? - zapytał po chwili. - Może. Jeśli się pospieszymy. Ziewnął. - Chłopczyk i dziewczynka. Uśmiechnęła się. Jej chłopczyk to Bret. Ale może dziewczynka? Może jeszcze nie było za późno? - Wyjedziemy gdzieś - powiedziała marzycielsko. - Gdziekolwiek. - Na zachód. Może do Denver. - Pogłaskała go po głowie. - Moglibyśmy zamieszkać w górach. Całymi dniami jeździłbyś na desce. A ja znów zostałabym dziennikarką. - Hmm? - Jak już weźmiemy ślub. To będzie nasze wspólne życie. Z dala od Waszyngtonu. Z dala od świata. - Meredith... - Wsparł się na łokciu i spojrzał na nią z niepokojem. - Nie możemy wyjechać. - Powiedziałam, że po wyborach... - Po wyborach tato będzie w Senacie. Będzie mnie potrzebował bardziej niż kiedykolwiek. Wyjrzała przez okno. Silny wiatr kołysał wierzchołkami drzew. - Jasne. Co ja sobie wyobrażałam. Uśmiechnął się z ulgą i położył na łóżku. - To co, teraz możemy mu powiedzieć? - Jeszcze nie. Poczekajmy z tym do po wyborach. - Dobra. - Ziewnął raz jeszcze i wtulił się w nią. - Ale się zdziwi. - Jeszcze jak. Przycisnęła jego głowę do swoich piersi. Znów zasnął snem sprawiedliwego. Po powrocie z pracy w środę wieczorem Cam poszła prosto do ogrodu. Każdego dnia przybywało coś nowego, co nie było owocem ziemi, a pracy ludzkich rąk. W zeszłym tygodniu odkryła, że altankę pokryto świeżą, kredowobiałą warstwą sztukaterii. Wstawiono nowe drzwi i okna. Wewnątrz przebudowano schody, a podłogi wyszlifowano piaskiem i polakierowano. Dzisiaj, gdy przedarła się przez wistarie, zobaczyła, że wykopano już dół pod basen. Wykopać prostokąt dziesięć metrów na trzy i wynieść ziemię było ponad siły Treya. Nie mógł tego zrobić sam, nawet jeśli nie poszedłby do szkoły. Jednak zachowywał się, jak gdyby nigdy nic. Tak samo jak ona. Dzwoniła do niego, żeby podziękować i omówić następne prace, a on przekazywał jej wskazówki Steve’a. Nigdy jednak nie wymówili jego imienia. Nie zrobili tego od spotkania w Longwood Gardens. Doug i Cam też prowadzili wobec siebie pewną grę. Gdy mijali się w holu, uważali, żeby się nie dotknąć, ale też nie odsuwali się od siebie zbyt gwałtownie. Zachowywali się ostrożnie, bez większych emocji. Wieczorem rozchodzili się do osobnych sypialni. Siedziała na kamiennej ławeczce i obserwowała ogród. Zatrzymała wzrok na miejscu, gdzie będzie basen. Powiodła spojrzeniem dalej, na rząd kwitnących astrów i rozchodników. Kiedy nadejdzie listopad i chwyci pierwszy mróz, program rekultywacji ogrodu zostanie zakończony. Może nie przeżyje w nim kolejnej wiosny, ale będzie wiedziała, że znów jest piękny. Zapadł zmrok. Wróciła do domu i podgrzała sobie jakieś resztki jedzenia. Doug nie wróci dziś do domu. Właśnie skończył triumfalny objazd południowej części stanu i kierował się do Waszyngtonu. Dzisiaj Amerykańska Izba Gospodarcza wydawała uroczysty obiad na jego cześć. Jutro miał zaplanowane spotkanie z liderami partii na Kapitolu, a później wizytę w krajowej siedzibie partii. Zwycięstwo w prawyborach otwierało mu wszędzie drzwi. Nie miało znaczenia, że walczył z nominalnym tylko przeciwnikiem, który nie wydał na kampanię ani centa i nie udzielał się publicznie. Po kolacji Cam usiadła przy biurku, żeby poszperać jeszcze w plikach z twardego dysku komputera Glorii Lipton. Dostała od Joe Healy’ego dyskietkę ze wszystkim, co udało mu się stamtąd wyciągnąć, jednak pliki i foldery były mocno zdefragmentowane. Bity informacji i strzępy dokumentów tworzyły bezładny gąszcz: akapit z pisma procesowego, nagłówek z jakiegoś listu, fragment zestawienia przepracowanych godzin. Joe nie miał czasu, żeby uporządkować ten bałagan, ale Cam każdą wolną chwilę spędzała nad dyskietką, którą od niego dostała. Dzisiaj próbowała przejrzeć korespondencję. Miała problemy z oddzieleniem służbowych pism Cliffa Austina od prywatnej korespondencji Glorii, ponieważ jej listy były równie oficjalne. „To nie daje ci prawa do użalania się nad sobą, Joan. Trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów”. Później następowały listy, w których Gloria wyrażała swoją obywatelską postawę: strofowała sędziów za niesprawiedliwe wyroki, pytała kongresmanów o motywy takiego, a nie innego głosowania, krytykowała burmistrza, a nawet prezydenta. „Jak pan śmie”, pisała do niezidentyfikowanego urzędnika państwowego. „Być może pan wyparł z pamięci swoje czyny, ale inni tego nie zapomną. I niech pan nie myśli, że wciąż będą milczeć”. Cam przypomniała sobie, jak ktoś, żartując na uroczystości ku pamięci Glorii, wspomniał o poradach, jakich z pewnością udzieliłaby pewnemu kandydatowi do Kongresu. Zastanowiła się, w jaki sposób skrzyczałaby ich oboje. „Jak śmiesz?” do Douga czy: „Trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów” do Cam? Wznowiła poszukiwania na swoim komputerze w biurze w Filadelfii. Wolno przeglądała zawartość dyskietki. Znalazła ostro sformułowane memoranda skierowane do partnerów i lapidarne podziękowania za świąteczne prezenty. Dotarła do nagłówka listu skierowanego do Joan Truesdale, Devonshire, Bermudy. Zastanawiała się, czy mogła to być ta sama Joan, która użalała się nad sobą. Przeszukała bazę danych, a potem zadzwoniła do biura numerów na Bermudach. Obie próby ukazały się nieudane. Otworzyła szufladę i spojrzała na czarno-białą fotografię. Z jednej strony Gloria, z drugiej jej matka, a pomiędzy nimi dwie bezimienne kobiety. Było mało prawdopodobne, że jedna z nich to Joan Truesdale, a jeszcze mniej, że będzie wiedziała, gdzie obecnie przebywa jej dawna przyjaciółka Abby. Cam nie miała jednak nic do stracenia. Napisała list do Joan Truesdale z prośbą o telefon w związku ze śmiercią Glorii. Oparła się o krzesło i przeczytała list. Na wypadek, gdyby to rzeczywiście była ta użalająca się nad sobą Joan, dodała jedno zdanie na temat części majątku Glorii, do której nikt nie zgłasza roszczeń. Nakleiła na kopertę znaczek i położyła ją na półce z korespondencją do wysłania. Powróciła do dyskietki i natrafiła na długie memorandum Cliffa Austina Pt. : „Produktywność kontra nieefektywność”. Szczerze się uśmiała, bo właśnie pracowała najbardziej nieefektywnie, jak tylko można. Ale nagle, w środku memorandum, pojawiło się zdanie, które wydawało się pochodzić z prywatnej korespondencji Glorii. W końcu żadna z nas nie dostała od życia tego, czego oczekiwała w tamtych czasach. Spójrz na biedną Doris. Samotnie wychowywała dzieci, a teraz przechodzi to samo z wnukami. Ale nigdy nie słyszałam, żeby się skarżyła na los. Doris. Cam otworzyła inną szufladę i wyjęła wykaz zamiejscowych rozmów wychodzących z telefonu Helen. Obok numerów na marginesie wypisała nazwiska. Tak jest, Doris Palumbo, kierunkowy do Staunton, Wirginia. Wykręciła numer. Kiedy usłyszała w słuchawce, że abonent został odłączony, przypomniała sobie, że już raz usłyszała tę samą informację. Zadzwoniła do tamtejszego zakładu telekomunikacyjnego. - Dzień dobry, próbuję się dodzwonić pod pewien numer, ale słyszę, że abonent jest odłączony. Chciałam się dowiedzieć, czy ta pani przeprowadziła się, czy zmieniła numer? - Zrezygnowano z tego numeru. - Naprawdę? Dlaczego pani Palumbo to zrobiła? - Z numeru zrezygnował wykonawca jej testamentu. - Ona nie żyje? - Nic więcej nie mogę powiedzieć. Cam raz jeszcze przeszukała komputerową bazę danych. Nie znalazła jednak akt spraw spadkowych prowadzonych przez sąd dla okręgu Augusta. Ustaliła tytuł lokalnej gazety w Staunton, zadzwoniła do redakcji i poprosiła, żeby połączono ją z archiwum. - Dzień dobry. Interesuje mnie nekrolog pewnej osoby, która niedawno zmarła w waszym mieście. Czy macie taką informację w przeszukiwanej bazie danych? - Tak, jeśli zaliczymy do tego przeszukiwanie ręczne, bo to właśnie będę musiała zrobić. Jeśli poda mi pani datę zgonu, myślę, że w dzień lub dwa mogłabym odnaleźć to dla pani. - Nie znam dokładnej daty. To musiało być w ciągu ostatnich... - Cam przerwała i spojrzała na datę rozmowy Helen - sześciu, siedmiu miesięcy. - Po drugiej stronie rozległ się uśmiech niedowierzania, ale Cam się nie zrażała: - Nazywała się Doris Palumbo i mieszkała przy 3703 East... - Zaraz. Powiedziała pani Doris Palumbo? - Tak. - Wcale nie muszę szukać. Dokładnie pamiętam, co się stało. Ta biedna kobieta zginęła na autostradzie zeszłej zimy. - Wypadek? - Nie. Została zgwałcona na poboczu, a potem rozcięto jej gardło od ucha do ucha. Nie słyszałam o niczym okropniejszym. Wciąż nie znaleźli sprawcy. Cam poczuła chłodny dreszcz. - Halo? Jest tam pani jeszcze? - Tak. - Mam znaleźć dla pani ten nekrolog? - Tak, proszę. Mogłaby pani też poszukać artykułów o tym morderstwie? I przesłać mi wszystko faksem? Zanim obliczono koszty i umówiono się co do płatności, minęło sporo czasu, jednak pod koniec dnia Cam znalazła się w posiadaniu pokaźnej sterty artykułów o ohydnym gwałcie i zabójstwie Doris Palumbo. „Morderstwo na stacji diagnostycznej”, krzyczały tytuły gazet. Późnym wieczorem trzynastego marca policjanci patrolujący autostradę zauważyli samochód zaparkowany na zamkniętej stacji diagnostycznej. Podjechali tam. Okazało się, że w samochodzie siedziało troje dzieci, a obok leżało ciało pięćdziesięciojednoletniej Doris Palumbo. Przyczyną śmierci był rozległy krwotok z rany ciętej na szyi. Pobrano próbki nasienia, włosów i włókien. Jednak bez świadków, odcisków palców ani narzędzi zbrodni policja nie miała żadnych podejrzanych, żadnych tropów. Artykuł opatrzono niewyraźnym zdjęciem kobiety w średnim wieku, o ciemnych włosach i pełnych policzkach. Cam wyjęła broszurkę poświęconą Glorii Lipton i spojrzała na brunetkę stojącą obok swojej matki. To była ta sama kobieta. Dwa identyczne zabójstwa dwóch pięćdziesięciojednoletnich kobiet, które przed trzydziestu laty pracowały w tej samej agencji rządowej. W tej samej agencji, w której pracowała jej matka. Nie panikuj, nie denerwuj się. Gloria i Doris przyjaźniły się przez trzydzieści lat. Musiało je łączyć coś więcej niż tylko praca w Narodowej Agencji Zwiadowczej przed trzydziestu laty. Może obie spotykały się z tym samym psychopatą, który odnalazł je i zabił? Może jedna z nich została w coś wplątana i zwierzyła się z tego drugiej, więc morderca zabił je obie? Naprawdę wiele rzeczy mogło łączyć te kobiety. Ale na razie jedynym powiązaniem była Cam. Nie, na pewno chodziło o coś więcej. Wieczorem, gdy w biurze zrobiło się ciemno i cicho, nałożyła chirurgiczne rękawiczki i zaadresowała kopertę do dziennikarza „Philadelphia Inquirer”, którego nazwisko pojawiało się przy wszystkich artykułach o sprawie „Sekretarki ze śródmieścia”. Pozbierała artykuły o „Morderstwie na stacji diagnostycznej”, wycięła fragmenty z numerami faksu, zrobiła kserokopie i schowała je do koperty, kopertę zaś włożyła do teczki. Wyszła z budynku i zatrzymała się na rogu, przy skrzynce na listy. Wrzuciła do niej kopertę i poszła dalej. Gazeta zareagowała dopiero tydzień później, ale tytuł artykułu robił wrażenie: „Sprawa sekretarki ze śródmieścia powiązana z morderstwem w Wirginii”. Podobieństwa między obiema sprawami zaprezentowano w tabelce na stronie piątej. Gloria Lipton, panna, pięćdziesiąt jeden lat, zawód: sekretarka. Doris Palumbo, rozwiedziona, pięćdziesiąt jeden lat, zawód (nie wykonywany): sekretarka. Gloria Lipton zginęła dwudziestego lutego, a Doris Palumbo - trzynastego marca. Wyniki sekcji zwłok Glorii: pęknięta tylna część czaszki, bestialski gwałt; krwotok z pojedynczej rany ciętej w okolicach tętnicy szyjnej. Wyniki sekcji zwłok Doris Palumbo: taki sam. Domniemane narzędzie zbrodni w obu przypadkach: nóż rzeźnicki. Śledztwa w toku. Jednak najważniejsze powiązanie nie było wskazane w tabelce. Wspomniano o nim w pierwszym akapicie artykułu. Obie kobiety, których życie i śmierć były tak podobne, przyjaźniły się przez trzydzieści lat. Według członków rodziny Doris Palumbo, jeszcze w lipcu zeszłego roku spędziły razem urlop w Reno. We wtorek historia trafiła do telewizji. Na specjalnie zwołanej konferencji prasowej burmistrz, obok którego siedzieli prokurator okręgowy i komisarz policji, ogłosił, że zabójstwo Glorii Lipton nie jest już uważane za zwykłe morderstwo dokonane na przypadkowej osobie. Zapewne zabójca przyjechał do Filadelfii po to, żeby odnaleźć panią Lipton. Prawdopodobnie go znała. Najprawdopodniej opuścił stan po dokonaniu zabójstwa. Zakamuflowane przesłanie przemówienia burmistrza: drogie panie, można już bezpiecznie chodzić po ulicach śródmieścia. W środę FBI poinformowało o utworzeniu specjalnego zespołu składającego się z lokalnych i stanowych policjantów z Pensylwanii i Wirginii. Ich działania miały być koordynowane w ramach VICAP - Programu Zwalczania Brutalnych Przestępstw. W czwartek dwanaście osób z zespołu wsiadło na pokład samolotu lecącego do Reno w Nevadzie. Ich zadaniem było ustalenie wszelkich możliwych szczegółów związanych z pobytem obu kobiet w tym stanie. Przeszukiwano bazę danych VICAP w celu ustalenia, czy gdziekolwiek indziej nie popełniono podobnego morderstwa. Po powrocie do domu Cam zastała Treya na tylnym ganku. Chłopiec zamknął szkicownik i zeskoczył z dwóch stopni na ziemię. - Chodź. - Był tak podekscytowany, że rumieńce wystąpiły mu na policzki. - Musisz to zobaczyć. Odłożyła teczkę i przez żywopłot z wistarii ruszyła za nim do ogrodu. Musiał przyjść prosto ze szkoły, bo miał na sobie białą koszulę i spodnie khaki. Włosy mu odrosły i miały teraz pięć centymetrów długości. Gdyby nie złoty ćwiek w uchu, wyglądałby jak uczeń konserwatywnego prywatnego liceum. Latem wystrzelił w górę, a cztery miesiące ciężkiej fizycznej pracy w jej ogrodzie dodały mu muskulatury i poszerzyły w barkach. Wyzbył się dziecięcej niezdarności. Wszystko nareszcie wydawało się na swoim miejscu. W końcu miał czternaście lat, przypomniała sobie Cam. Stał na progu męskości. Uśmiechnął się, kiedy dotarli do basenu. Nie dalej jak wczoraj na dole leżały deski i stały wzmacniające metalowe pręty. Dzisiaj powierzchnia dna była już utwardzona i gładka. Zabarwiono ją na czarno, żeby odbijało się w niej słońce. - Och! - zawołała Cam, zatrzymując się na skraju. - Wylali beton. - To torkret, który się wtryskuje, a nie wylewa. - No, tak. - Musi teraz twardnieć przez kilka dni. Potem nalejemy do basenu wody. Pójdziesz do garażu, naciśniesz pstryczek i pompa obrotowa zacznie działać. W powietrzu czuć było październikowy chłód. Skuliła się i spojrzała na basen, a potem na byliny, które rosły wzdłuż jego krawędzi. Kupki zgniłych liści gromadziły się w narożnikach, a ostatnie kwiaty więdły. Kończyła się ciepła pora. - Cam? - Trey obserwował ją z troską. - Czy coś ci się nie podoba? - Ależ nie! To jest piękne. Tak piękne, że po prostu zaniemówiłam. Ruszyli wzdłuż basenu. Trey opowiadał o nim, pokazując ręką niektóre rzeczy - boczne ściany przykryte warstwą siarczanu miedziowego, rurę doprowadzającą wodę w jednej ze ścian, rurę odprowadzającą wodę na dole. - Chodź. Musisz to zobaczyć! - Pociągnął ją przez trawnik w stronę altanki. Otworzył drzwi i wprowadził ją do środka. - Ojej! - Przyłożyła dłonie do twarzy. Ściany pokryte był świeżą warstwą gipsu i wapna. Przy oknie stał mały stolik do kawy, a pod nim dwa stołeczki. Pomieszczenie wyglądało jak wnętrze francuskiej kawiarni. Rozejrzała się po pokoiku. Rysunki i akwarele Treya były oprawione i rozwieszone na ścianach. Nie zrobił tego, rzecz jasna, chłopiec. - Źle mi się robi na samą myśl, że chciałam ją zburzyć. - Dobrze, że ci to odradziłem. - Tak, dobrze. Jak wygląda góra? - Poszła tam kręconymi schodami i wsunęła głowę do środka przez uchylone drzwi. Tutaj też zagipsowano ściany i pokryto je warstwą wapna. Na podłodze leżał materac. - Chciałbym tu przychodzić, wiesz, żeby sobie na przykład poczytać. Mam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko. - Ale oczywiście, że nie. To wspaniała kryjówka. - Zeszła na dół i stanęła w progu, żeby spojrzeć na ogród. - Wszystko jest takie cudowne. Nie mogę w to uwierzyć. Nie sądziłam, że tyle można zrobić w jedno lato. Oczywiście, to by się nie udało bez twojej pomocy. Trey wysunął stołeczek i usiadł na nim, zadowolony. - Tak się cieszą, że dziś wpadłeś. To wspaniała niespodzianka. Spojrzał na nią zaskoczony. - Przecież poprosiłaś mnie, żebym dzisiaj przyszedł, no nie? - Co? - Zadzwoniłaś po mnie. A przynajmniej tak mi powiedziano. Żebyśmy mogli porozmawiać o rozprawie. - A tak. Jasne. To był właśnie powód, dla którego zatrudnił ją Ramsay. Twierdził, że chłopak jej się słucha, toteż powinna z nim rozmawiać - o Ashu i Margo, o wszystkich korzyściach płynących z tego, że z nimi mieszka. Powinna tak na niego wpłynąć, żeby dobrze zaprezentował się przed psychologiem - wizytatorem z sądu, a potem przed samym sądem, jeśli zajdzie taka potrzeba. Żeby stał po ich stronie. To był jedyny powód, dla którego zatrudnił ją Ramsay, więc teraz mściła się, z radością nie wypełniając tego obowiązku. Przygotowywała się do rozprawy pod każdym innym względem: przeglądała raporty psychologów i sprawdzała odpowiednie kazusy; wzywała świadków; przygotowała nawet segregator z notatkami na rozprawę, zawierającymi argumentację oraz pytania do stron i świadków. Ani razu jednak nie omówiła rozprawy z Treyem. Usiadła naprzeciwko niego i po chwili zapytała: - Potrafisz dotrzymać tajemnicy? Spojrzał na nią spod oka. - Dobrze, dobrze, wiem. Już dawno to ustaliliśmy. Ta tajemnica dotyczy mnie. Kiedy miałam piętnaście lat i byłam tylko trochę starsza niż ty teraz, uciekłam z domu. Spojrzał na nią z ostrożnym zainteresowaniem. Jego pomysł na ucieczkę to wybiegnięcie z domu, spędzenie nocy u kumpla i powrót następnego dnia w posępnym nastroju. Nie potrafił sobie wyobrazić, że ucieczka z domu może również oznaczać zarabianie na ulicach i ćpanie w ciemnych zaułkach. - Byłam w tym głupim wieku. W tym wieku, kiedy wszystko jest możliwe. Kiedy możesz pójść jedną drogą, albo wybrać zupełnie inną, przeciwną. Zanim zdążył odwrócić wzrok, ich spojrzenia się spotkały. - Wiele złych rzeczy może się przytrafić w tym wieku i na większość z nich nie masz wpływu. Najgorsze zdarza się wtedy, kiedy źle skręcisz na skrzyżowaniu, choć miałeś możliwość wyboru. Pamiętaj, w życiu spotka cię wiele przykrych rzeczy i musisz się nauczyć z nimi radzić. Chwyciła jego dłoń, którą oparł o blat stolika. - Trey, nie wiem, jak się skończy ta sprawa. Może tak, jak chcesz, może nie. W każdym razie... - poczuła, że głos grzęźnie jej w gardle. Ścisnęła mocniej dłoń chłopca, próbując opanować wzruszenie - Pękłoby mi serce, gdybym widziała, że cierpisz z powodu tego, że skończyła się tak, a nie inaczej. - Nie martw się o mnie - odezwał się, dławiąc łzy. - Wszystko mi jedno, jak to się skończy. - Trey, nie musisz mnie oszukiwać... - Nie, mówię serio. Nieważne, co zdecyduje sędzia. Tak czy siak, odjadę ze Stevem, jak tylko będzie po wszystkim. Legalnie, nielegalnie, wszystko mi jedno. Otworzyła szeroko oczy. Czy taki właśnie był plan Steve’a? Działać zgodnie z prawem, dopóki można, a potem zabrać Treya bez względu na wynik sprawy? - Nie mów mi tego - zaoponowała gwałtownie. - Nie mów już nic więcej. Opadł na stołeczek, zaskoczony jej ostrym tonem. - Trey, chciałabym, żebyśmy rozmawiali, ale zrozum, że jeśli będę wiedziała pewne rzeczy, będę musiała... - Powiedzieć im, prawda? - Tak. Przepraszam. - Nie przepraszaj. Rozumiem. - Jak to? - zapytała smutno. - Sama z trudem to pojmuję. Wzruszył ramionami. - Widzisz, mieszkam z senatorem Stanów Zjednoczonych. Wiem wszystko o układach, kompromisach i, jak on to nazywa, tymczasowych sojuszach. Wiesz, jaka jest jego ulubiona zasada? Jeśli orkiestrę przyprowadził diabeł, to i z nim trzeba zatańczyć. Słuchaj, rozmawiali o tym nawet przy kolacji! Spojrzał na zegarek i odsunął stołeczek. - Muszę już iść. Ale zobaczymy się jutro, dobra? Kiwnęła głową. Zawahał się na progu. - Wiesz, Cam? Nie powinnaś się czuć źle z powodu tego, co zrobiłaś, gdy miałaś piętnaście lat. Przecież byłaś wtedy dzieciakiem, no nie? Odwrócił się i pobiegł przez ogród. Jak ty możesz to zrozumieć, zapytała w myślach, patrząc, jak się oddala, skoro ja nie jestem w stanie tego pojąć? Chwilę później weszła po schodach i położyła się na japońskim materacu - tym samym, który w lutym widziała we wnętrzu domu przy Lake Drive. Steve zabrał go widocznie Westoverom i przytargał tu, do altanki. Przewróciła się na bok i przyłożyła twarz do bawełnianego materaca. Pachniał drewnem, sosnowymi igłami i morską solą. Pachniał jak jej sen o Maristella Island. Czy to był zapach Steve’a, zastanowiła się. Nie wiedziała, lecz mimo to przycisnęła twarz jeszcze mocniej i oddychała głęboko, chłonąc aromat. Zapadał zmrok. 31 Spotkała się z Ramsayami przy tylnym wejściu do sądu. Woźny zaprowadził ich do prywatnej windy sędziego. Na górze prywatnym korytarzem przeszli do sali rozpraw. Cam uzmysłowiła sobie, że wszystko załatwili inni. Wykonali telefony, dokonali uzgodnień. Pewnego lutowego poranka Doug powiedział jej, że teraz zawsze już tak będzie. Nie będzie stała w kolejce, nie będzie musiała czekać. Jeśli zorganizują przyjęcie, ktoś inny przyniesie jedzenie i przygotuje posiłki. Jeśli nabrudzą, ktoś inny po nich posprząta. Przybyli jako pierwsi i zajęli miejsca. W małej sali, nie większej niż pięć metrów na siedem, nie było miejsca dla przysięgłych ani dla widowni. Stała tu jedynie duża ława sędziego i dwa stoły dla obu stron i ich pełnomocników. Nie było też stenotypistki; na biurku woźnego sądowego stała jedynie maszyna do pisania. Podest dla świadków znajdował się z tyłu, pomiędzy stołami dla stron. Pulpit dla zadającego pytania stał z przodu - tam, gdzie w zwykłej sali umieszczano podest dla świadków. A wszystko dlatego, że w postępowaniach takich jak to fakty ustalał sędzia. Liczyło się jedynie jego zdanie. Drzwi od strony publicznego korytarza otworzyły się i na salę weszli Bruce Benjamin i Steve Patterson, prowadzeni przez woźnego. Zajęli miejsca. Cam przywitała się po cichu z Benjaminem, który odburknął coś niewyraźnie. Steve usiadł po drugiej stronie i patrzył prosto przed siebie. Sędzia Miller wszedł drzwiami prowadzącymi z prywatnego korytarza. Zajął miejsce przy swoim stole. Benjamin wciąż stał. - Wysoki Sądzie, sprawa z wniosku Stevena Pattersona... - Wiem, dlaczego tu jesteśmy. - Chciałbym wygłosić krótkie przemówienie wstępne, jeśli Sąd pozwoli. - Proszę usiąść, panie Benjamin, i pozwolić mi po mojemu przewodniczyć rozprawie. Cam i pełnomocnik strony przeciwnej wymienili spojrzenia. Oboje myśleli to samo. Ten malutki człowieczek, tak nieśmiały, kiedy w zwykłym stroju siedział w swoim gabinecie, założywszy czarną togę, przeistaczał się w istnego tyrana. - Oczywiście - rzekł Benjamin przez zaciśnięte zęby. Gdy sędzia zabrał się za przeglądanie akt, w sali zapanowała cisza. Cam zerknęła ukradkiem na drugi stół. Steve siedział z kamienną twarzą, wpatrując się w jakiś punkt nad głową sędziego. - No dobrze. Zaczynajmy. Benjamin podniósł się ponownie. - Pierwszy świadek wnioskodawcy... - Pierwszym świadkiem, którego chciałbym przesłuchać, jest Barbara Lawson - przerwał mu sędzia. - Ale przecież wszyscy mamy kopie jej raportu z wizytacji domu Ramsayów. Nie wydaje mi się celowe poświęcać na to czas Wysokiego Sądu... - Pozwoli pan, że to ja zdecyduję, na co poświęcę mój czas. Na pewno nie będę go marnował na wysłuchiwanie pańskich uwag. Wprowadzono Barbarę Lawson, wysoką Murzynkę, psychologa z dwunastoletnim doświadczeniem w przeprowadzaniu wywiadów środowiskowych. Wizytowała głównie biedniejsze rodziny, uwikłane w postępowania o ustanowienie opieki albo o pozbawienie praw rodzicielskich. Usiadła na krześle dla świadka, złożyła przysięgę i czekała na pytania. Przesłuchanie, które nastąpiło, było niemal surrealistyczne. Sędzia zadawał jej pytania dotyczące każdej linijki raportu, który wszyscy mieli przed oczami. Cam wydawało się, że ogląda angielski film z angielskimi napisami. Sędzia pieczołowicie zadawał pytania dotyczące jej kwalifikacji oraz doświadczenia w podobnego rodzaju sprawach. Minęło pół godziny, zanim poprosił ją o opisanie wizyty w domu senatora i pani Ramsay. Doświadczenia wyniesione z wielu wywiadów, przeprowadzonych w domach w Wilmington, nie przygotowały pani Lawson do odwiedzin u Ramsayów. Drzwi otworzyła jej Margo Vaughn Ramsay. Najpierw oprowadziła ją po domu, a potem, nałożywszy kapelusz z szerokim rondem, zaproponowała przechadzkę po posiadłości. Wróciły do domu, pani Ramsay usadowiła ją w wygodnym fotelu i poczęstowała herbatą oraz placuszkami z pszennej mąki, które podała na srebrnym serwisie należącym do rodziny Ramsayów od czterech pokoleń. Pokazała rodzinne zdjęcia i wyszywane poduszki; fotografie, do których senator Ramsay pozował z głowami państw; portret Cynthii. Opowiadając historię jej krótkiego i tragicznego życia, uroniła kilka łez. Pani Lawson obejrzała pokój chłopca. Uznała, że jest przestronny i wygodny. Stało w nim duże biurko, idealne do odrabiania prac domowych. Przydomowy ogród wspaniale nadawał się do zabaw w wolnym czasie. Chłopiec miał rower i jeździł na nim po okolicy. Dzielnica była spokojna, przeważały domy jednorodzinne, ruch samochodowy prawie nie istniał. Było to więc bardzo sprzyjające środowisko. Kiedy chłopiec wrócił ze szkoły, przeprowadziła z nim krótką rozmowę. Stwierdziła, że to ożywiony, zdrowy nastolatek. Udzielał nieco wykrętnych odpowiedzi i wydawał się mało komunikatywny, ale jego postawę wytłumaczyła wiekiem i nadzwyczajnymi okolicznościami. Później spotkała się ze szkolnym pedagogiem i przejrzała raport ze szkoły. Choć znajdowały się w nim wzmianki o słabych wynikach w nauce i naruszeniach dyscypliny, oba te fakty wydawały się należeć do przeszłości. Od kiedy w czerwcu Tray wrócił do Ramsayów, jego oceny znacznie się poprawiły i nie odnotowano już żadnych incydentów z jego udziałem. Choć nie miała wcześniej okazji odwiedzić szkoły Tower Hill, zdawała sobie oczywiście sprawę z jej reputacji. Po wizycie utwierdziła się w przekonaniu, że szkoła na nią zasługuje. Ponieważ w czasie jej wizytacji senator Ramsay był w Waszyngtonie, pani Lawson rozmawiała z nim telefonicznie. Potwierdził wszystkie powyższe informacje, był chętny do współpracy i wydawał się przejęty sytuacją. Przeprowadziła również krótką telefoniczną rozmowę z psychoterapeutką chłopca, która ją powiadomiła, że spotyka się z nim od lipca i że chłopiec robi postępy. W opinii pani Lawson, dziecko miało zapewnione dobre warunki rozwoju, zarówno gdy chodziło o odżywianie, ubranie, opiekę medyczną, jak i o bezpieczeństwo. Uczęszczało do dobrej szkoły. Uczestnicy postępowania zapewniali mu edukację na wysokim poziomie, umożliwiali kontakty z rówieśnikami, dawali gwarancję spokojnego i bezpiecznego życia. Przez czternaście lat sumiennie wypełniali swe obowiązki. Następnego dnia pani Lawson odbyła wizytację w domu wnioskodawcy Stevena Pattersona, czyli w jego mieszkaniu zjedna sypialnią w West Chester w Pensylwanii. Był bardzo serdeczny i gotowy do współpracy. Zaprosił ją, żeby obejrzała mieszkanie, choć przyznał, że nie zamierzał sprowadzać tam dziecka. Zapytany o plany, wnioskodawca unikał jednoznacznej odpowiedzi. Nigdy nie miał i nie prowadził rodzinnego domu. Był architektem i pracował wtedy, gdy otrzymywał zlecenia. Przeprowadzał się z miejsca na miejsce, czasami na rok, czasami na kilka miesięcy, w zależności od tego, co i gdzie robił. Rodzice wnioskodawcy nie żyli, nie miał też rodzeństwa. Obecnie nie był związany z żadną kobietą, jednak przyznał, że w przeszłości łączyły go z kilkoma krótkotrwałe związki. Mieszkał zjedna z nich, kiedy przebywał u niego chłopiec. Dziecko nie uczęszczało wtedy do szkoły. Wnioskodawca twierdził, że uczył chłopca w domu, jednak nie był w stanie tego udowodnić. Wnioskodawca wydawał się w znakomitej formie fizycznej i psychicznej. Stwierdził, że łączą go z chłopcem głębokie więzy emocjonalne. Pani Lawson nie miała jednak okazji sprawdzić, jak zachowują się wobec siebie, ponieważ na wnioskodawcę nałożono zakaz zbliżania się do chłopca na odległość mniejszą niż sto pięćdziesiąt metrów. W opinii pani Lawson, wnioskodawca nie mógłby zapewnić ciągłości edukacji chłopca, nie byłby w stanie umożliwić mu kontaktów z rówieśnikami, dać gwarancji spokojnego i bezpiecznego życia. A ciągłość jest jednym z najważniejszych czynników na tym etapie życia dziecka. Ostatnio chłopiec przeszedł wiele zmian, przede wszystkim związanych z dorastaniem. Zakończył edukację na poziomie podstawowym i rozpoczął naukę w gimnazjum. Jeśli towarzyszyłaby temu zmiana opiekunów, mógłby to bardzo ciężko przeżyć. Tym ciężej, że przyszłoby mu się przyzwyczajać do niestabilnego trybu życia wnioskodawcy. Dopiero po dwóch godzinach sędzia pozwolił świadkowi na przywołanie konkluzji zawartej na końcu raportu: dobro dziecka wymaga, aby opiekę nad nim sprawowali uczestnicy postępowania. Po kolejnych dwóch godzinach przerwy obiadowej Bruce Benjamin stanął przy podium, żeby zapytać świadkowi kilka pytań. Cam wiedziała, że uczestniczył w niejednej sprawie prowadzonej w tym sądzie, jednak przyzwyczajony do innej scenerii, mówił za głośno i poruszał się zbyt gwałtownie jak na tak małą salę. - Pani Lawson, przeprowadza pani wywiady środowiskowe od dwunastu lat, prawda? - Tak. - Jeśli dobrze rozumiem, na podstawie standardowej listy? - Tak. - Zawsze? - Tak, jeśli oczywiście, pozwalają na to okoliczności. - Drugi punkt na liście głosi: „Zachowanie dziecka powinno być obserwowane i oceniane w obecności obojga rodziców oraz każdego z nich osobno”. Zna pani ten punkt? - Oczywiście. Pozwala to na ocenę przywiązania dziecka do każdego z rodziców. Bruce Benjamin odczekał chwilę, oparł się łokciem o podest i zapytał ostrym tonem: - To dlaczego nie dokonała pani takiej oceny w tym przypadku? - Już to wyjaśniłam. Obowiązuje zakaz zbliżania się... Adwokat przerwał jej nagle: - Nie chodzi mi o Steve’a Pattersona. Chodzi mi o ludzi, z którymi chłopiec przebywa obecnie. O ludzi, którzy według pani powinni nadal sprawować opiekę nad dzieckiem. - Już to wyjaśniłam. Senator Ramsay przebywał w Waszyngtonie. - Opowiada się więc pani za powierzeniem opieki mężczyźnie, którego pani nie spotkała? - Ależ spotkałam senatora Ramsaya. I to nie raz. Benjamin znów odczekał z pytaniem. Wyprostował się i cofnął, nie spuszczając jednak bezlitosnego wzroku ze świadka. - Ach tak? W jakich okolicznościach? - Na różnych spotkaniach. - Politycznych? - Również. - Czy na tych spotkaniach senator Ramsay wywarł na pani pozytywne wrażenie? - Tak. - Na tyle pozytywne, że zagłosowała pani na niego ostatnim razem? Cam podniosła się, zanim Ramsay zdążył dotknąć jej łokciem. - Sprzeciw. W tym kraju wybory wciąż są tajne. - Wiele rzeczy jest tajnych - ripostował Benjamin. - Ale świadek nie może zasłaniać się tajnością, kiedy sporządza opinię jako biegły, a istnieją podejrzenia o jego stronniczość. - Jeśli ten sąd nie wyłączy się i nie przekaże sprawy sądowi z innego stanu, nie będziemy w stanie uniknąć podejrzeń o rzekomą stronniczość. Wszyscy w Delaware głosowali lub nie głosowali na senatora Ramsaya. Sędzia Miller przez chwilę zdawał się zauroczony pomysłem przekazania sprawy do rozpatrzenia innemu sądowi, jednak szybko się opanował i zwrócił do świadka. - Pani Lawson, czy poglądy polityczne wpłynęły na pani opinię w tej sprawie? - Oczywiście, że nie. Przeprowadziłam wywiad w taki sam sposób, jak w innych. - Podtrzymuję sprzeciw. Proszę dalej, panie Benjamin. Kontynuował. W jakim wieku są uczestnicy postępowania? Odpowiednio, sześćdziesiąt osiem i pięćdziesiąt dziewięć lat. Czy wzięła to pod uwagę? Tak, ale oboje są zdrowymi, prowadzącymi aktywny tryb życia ludźmi. Jak dużo czasu senator spędza w Waszyngtonie? Zazwyczaj jest tam od poniedziałku rano do piątku wieczorem. Czy potwierdziła to? Czy zadzwoniła do jego biura i poprosiła o kopię rozkładu jego zajęć z zeszłego roku? Czy wiedziała, że w ciągu ostatniego roku senator spędził w Waszyngtonie osiemnaście weekendów? Że małoletni nigdy nie odwiedzał go w tym mieście, że nie widział jego tamtejszego mieszkania? Że latem senator cztery tygodnie jeździł po świecie? Bez rodziny? - Czy w związku z powyższym byłaby pani zaskoczona, gdybym powiedział, że w ciągu ostatniego roku senator spędził jedynie czterdzieści nocy pod tym samym dachem co chłopiec? - Nie - odpowiedziała, zebrawszy się w sobie - biorąc pod uwagę fakt, że jedną trzecią roku chłopiec spędził w miejscu nieznanym Ramsayom. Ramsay zarechotał pod nosem. - Jak określiłaby pani wzajemny stosunek chłopca i pani Ramsay? Co pani zaobserwowała? - Typowe zachowanie dorastającego chłopca. Wrócił ze szkoły i poszedł do salonu. Pani Ramsay zawołała go i powiedziała, że za chwilę będę chciała z nim porozmawiać i że obiad czeka na niego w kuchni. Kiwnął głową i poszedł. Benjamin odczekał dłuższą chwilę. - To wszystko, co pani zaobserwowała? - Tak, ale proszę pozwolić mi wyjaśnić. Gdy idzie o młodsze dzieci, mamy okazję obserwować je podczas zabawy lub kiedy są przygotowywane do snu. A w przypadku starszych, ich interakcje z rodzicami często ograniczają się do przelotnych pozdrowień. - Przelotnych pozdrowień? - powtórzył. - Dobrze, zbadajmy więc jakość tych pozdrowień. Pocałowali się? - Nie. - Przytulili się? - Nie. - To może pani Ramsay poklepała chłopca po ramieniu, może podali sobie ręce? - Nie. - Czy chłopiec w ogóle się do niej odezwał? Spojrzała na notatki. - Nie przypominam sobie. - Pani Lawson. - Znów przerwał i oparł łokcie na pulpicie. - Czy on w ogóle na nią spojrzał? - Z miejsca, z którego stałam, nie byłam w stanie tego zaobserwować. - Jednak czy nie taki był cel pani wizyty? Obserwować? A może poszła tam pani na herbatkę z panią senatorową? Cam nie musiała wnosić sprzeciwu. Sędzia rzucił mu gniewne spojrzenie. - To nie ma związku ze sprawą. Pani Lawson wypełnia bardzo pożyteczną funkcję i nie może być z tego powodu atakowana. - Przepraszam - odrzekł Benjamin, lecz nie wydawał się speszony. Pogrzebał w swoich papierach i spojrzał na świadka, przybierając zdumiony wyraz twarzy. - Nie mogę odnaleźć pani uwag na temat relacji małoletniego z innymi mieszkańcami domu Ramsayów. Zrobiła zakłopotaną minę. - Nie ma innych mieszkańców. - A Jesse Lombard? Już chciała potrząsnąć głową, gdy coś sobie przypomniała. - Chodzi panu o kierowcę senatora? - Tak go pani opisano? - Nikt nic mi o nim nie powiedział. Domyśliłam się. - Czy nikt pani nie powiedział, że to on przede wszystkim opiekuje się chłopcem? Cam zerwała się na równe nogi i wniosła sprzeciw, ponieważ nie było podstaw do takiego pytania. Benjamin zareplikował, że w dalszej części postępowania wezwie Jessego Lombarda na świadka, na co sędzia podtrzymał sprzeciw, uzasadniając, że wywraca porządek rzeczy. - Dobrze. Spytam więc tak: czy ktokolwiek powiedział pani, że Jesse Lombard spędza z małoletnim więcej czasu niż pan czy pani Ramsay? - Nie, nie mam o tym pojęcia. - Czy znajomość tego faktu wpłynęłaby na pani ocenę? - Nie mogę tego stwierdzić. Najprawdopodobniej nie. Bardziej interesuje nas jakość wspólnie spędzanego czasu niż jego ilość. - Ach, tak. Na przykład jakość pozdrowienia, które pani zaobserwowała. Bez słów, dotyków, spojrzeń... - Wysoki Sądzie - Cam przerwała z goryczą w głosie. - Wycofuję. Porozmawiajmy przez chwilę o innym ważnym elemencie relacji pomiędzy rodzicami a dziećmi. O komunikacji. Pani Lawson, czy zgodzi się pani ze mną, że komunikacja jest ważna? - Owszem. - Jak wobec tego ocenia pani fakt, że uczestnicy postępowania nie powiedzieli chłopcu, że jest adoptowany? Jest pani świadoma, że nigdy nie powiedzieli o tym dziecku? - Tak, ale pani Ramsay wyjaśniła to. Planowali powiedzieć mu wtedy, kiedy będzie w stanie wszystko zrozumieć. Myśleli o wieku czterech, pięciu lat, co w zasadzie zgodne jest z postępowaniem większości przybranych rodziców. Jednak kiedy zmarła biologiczna matka Treya, chłopiec miał trzy latka. Myślał, że to jego siostra. Obawiali się, że poznanie prawdy byłoby dla niego bolesnym przeżyciem. Postanowili więc nie wyjawiać mu tego faktu. - Ale czy nie jest tak, że większość ekspertów w pani dziedzinie uważa nie wyjawianie takiej prawdy za błąd? - To prawda. - I że znacznie boleśniejszym przeżyciem dla dziecka może być to, że pozna prawdę samo? - Nie mówię, że aprobuję decyzję Ramsayów. Ja ją po prostu rozumiem. Następną kwestią, którą poruszył Benjamin, był jej wywiad z pedagogiem szkolnym i raport ze szkoły. Jakie oceny chłopiec otrzymywał w siódmej klasie? Głównie trójki. W ósmej klasie? Tak samo. Ile poważniejszych incydentów z jego udziałem zanotowano w siódmej klasie? Pięć. W ósmej? Też pięć, ale w krótszym okresie, gdyż pomiędzy lutym a czerwcem nie uczęszczał do szkoły. - Więc oczywiście powtarza ósmą klasę w tym roku? - Nie. Teraz jest w dziewiątej klasie. - Nie rozumiem. - Benjamin przerwał. Udawał zdezorientowanego. - Opuścił połowę dni w ósmej klasie, a mimo wszystko uzyskał promocję do następnej? - Tak. - Na razie otrzymuje prawie wyłącznie piątki, prawda? - Tak. - I nadal twierdzi pani, że nie ma dowodu, że Steve Patterson uczył chłopca w domu? - Nie ma oczywistego dowodu. - A jaki dowód może być bardziej oczywisty? - Ten postęp można tłumaczyć w inny sposób - upierała się. - Tak? Na przykład w jaki? - Wiele okoliczności wskazuje na to, że małoletni miał problemy emocjonalne w środowisku domowym i szkolnym. Nagle opuścił je na trzy, cztery miesiące. Po powrocie wszystko mogło wydać mu się znacznie lepsze. Mógł zdać sobie sprawę, w jak dobrych warunkach żyje. Dzięki temu skupił się na nauce i unikał problemów. Benjamin nie spuszczał z niej wzroku. - To pani teoria? - Alternatywne wytłumaczenie postawy chłopca. - Może pani przytoczyć jakiś oczywisty dowód? - To tylko interpretacja. - A czy przypadkiem nie ma dowodów, które przeczą tej teorii? - Nie za bardzo wiem, o co panu chodzi... - Czy kiedy przeglądała pani akta tej sprawy, nie natknęła się pani na oświadczenie kierownika sklepu? - Tak, widziałam je. - W tydzień po powrocie chłopiec dopuszcza się kradzieży. Pani traktuje to jako dowód na to, że dziecko ucieszyło się, że znów jest w domu? - Nie wzięłam tego oświadczenia pod uwagę, panie Benjamin. Nie zatrzymano chłopca. Nie wniesiono przeciwko niemu skargi. Z mojego doświadczenia wiem, że często dochodzi do podobnych nieporozumień pomiędzy pracownikami sklepów a kręcącymi się po nich nastolatkami. - A nie natknęła się pani na zeznanie chłopca w sprawie karnej pana Pattersona? - Natknęłam się, ale je również pominęłam. - Nie wzięła pani pod uwagę zeznania złożonego pod przysięgą? - Wysoki Sądzie - przerwała Cam. - Panie Benjamin - włączył się zdecydowanie świadek. - Moim zadaniem jest badać nie tylko to, co ludzie mówią, ale również to, co wtedy czują. Nie mam wątpliwości, że składając zeznanie, Trey znajdował się w bardzo trudnej sytuacji i na pewno był zdenerwowany. - Zaraz, zaraz. Przecież podobno nie posiadał się z radości z powodu tego, że znów jest w domu. - To pan tak twierdzi. Nie ja. Myślę, że terapia wymaga czasu. Wciąż trwa. - Czy ma pani na myśli terapię, którą prowadzi z chłopcem pani doktor Imperato? - Tak. - Na co leczy chłopca? - Nie mogła mi powiedzieć. Mogła jedynie stwierdzić, że chłopiec robi stałe postępy. - Dlaczego nie mogła pani tego powiedzieć? - Zasłoniła się tajemnicą lekarską. - Z której pacjent może zrezygnować. Albo, w tym przypadku, rodzice pacjenta. - Zdecydowali inaczej. - I przyjmuje to pani spokojnie? Nie niepokoi pani, że rodzice ukryli przed panią pewne rzeczy? Nagle sędzia Miller wstał, odsuwając krzesło. - Dość już, panie Benjamin! - krzyknął. - Napastuje pan świadka przez całe popołudnie i mam tego dosyć! - Wycofuję to pytanie i przepraszam Wysoki Sąd i panią Lawson. Jeśli można, zadałbym jednak kilka końcowych pytań. - Nie skończymy przed północą - zażartował Miller, ale skinął głową. - Pani Lawson, czy kiedy rozmawiała pani z chłopcem, zapytała go, z kim chciałby mieszkać? - Oczywiście. - I co powiedział? Senator Ramsay spojrzał ponaglająco na Cam. - Sprzeciw. Dowód pośredni. Nastąpiła kolejna burza. Benjamin upierał się, że reguły dowodzenia nie w pełni stosują się w sądzie rodzinnym, a poza tym większość zeznania świadka była i tak oparta na dowodach pośrednich. - Mimo wszystko podtrzymuję sprzeciw - zadecydował sędzia. - Jeśli postanowię, że chcę usłyszeć, co na ten temat ma do powiedzenia małoletni, zaproszę go tu i utnę sobie z nim pogawędkę. -Doskonała sugestia, Wysoki Sądzie. W tej sytuacji jeszcze tylko jedno. Pani Lawson, czy pytała pani chłopca o jego uczuciowe więzy ze stronami? - Tak, ale jego odpowiedzi nie można brać pod uwagę. Pan Patterson jest młody, prowadzi aktywny tryb życia, podróżuje, buduje domy. Dla nastolatka, na którym łatwo można zrobić wrażenie, taki styl jest nowy i ekscytujący. Później chłopca w naturalny sposób przyciągnęłoby coś bardziej statecznego. - Tak, jak panią przyciągnęli Ramsayowie? Cam znów zerwała się na równe nogi, sędzia stukał młotkiem, a Benjamin podniósł ręce w geście poddania i usiadł na miejsce. Choć bardzo się starał, nie mógł ukryć uśmiechu. Siedzący za nim Steve patrzył przed siebie. Nadeszła kolej na Cam. Zbliżyła się do podestu i zaczęła monotonnym głosem przesłuchiwać świadka. Starała się podkreślić każdą pozytywną uwagę Barbary Lawson na temat Ramsayów. Byli małżeństwem od trzydziestu sześciu lat i przez cały ten czas mieszkali w jednym domu. Trey od przedszkola uczęszczał do tej samej szkoły i dlatego miał wielu dobrych kolegów. Jeśli Jessego Lombarda można określić jako opiekuna Treya, to tylko kolejny czynnik przemawiający za pozostawieniem Ramsayom opieki nad dzieckiem. Zawsze bowiem - nawet wtedy, gdy senator przebywał poza domem - o chłopca troszczył się mężczyzna. W każdym razie, troje opiekunów, których zna od urodzenia, mogło dać dziecku znacznie więcej niż jeden, którego poznał w tym roku. Jeśli zaś idzie o tajemnicę lekarską, to czy Ramsayowie nie zrzekają się skorzystania z niej dlatego, że chcą uszanować prywatność chłopca i pragną, żeby w pełni swobodnie mógł się zwierzać terapeucie ze swoich problemów? Pani Lawson z ulgą odpowiedziała, że najprawdopodobniej w taki sposób rodzice Treya uzasadniali swoją decyzję i że postąpili słusznie. Cam powróciła na miejsce, jednak nie usiadła. Gdy świadek opuścił podest, odezwała się ponownie: - Wysoki Sądzie, czy mogę zgłosić wniosek? Sędzia skinął głową, spodziewając się tego. - Uczestnicy ponownie wnoszą o odrzucenie wniosku, jako że nie został spełniony wymóg z artykułu 721 e2, a mianowicie nie przedstawiono dowodów potwierdzających, że dobro dziecka wymaga, aby pozbawić opieki jego rodziców. Bruce Benjamin wstał, chcąc zabrać głos. Sędzia spojrzał na niego wilkiem i zerknął na zegar wiszący na ścianie. Była czwarta - za wcześnie, żeby odraczać rozprawę. - Może Wysoki Sąd zwolniłby strony z dalszego uczestnictwa? - zasugerowała Cam. - Senator Ramsay powinien przed końcem dnia skontaktować się ze swoim biurem w Waszyngtonie. Zresztą strony nie muszą być obecne podczas rozstrzygania kwestii prawnych. Miller kiwnął głową. - Zwalniam strony z dalszego uczestniczenia w dzisiejszej rozprawie. Pełnomocników zapraszam za dziesięć minut do mojego pokoju. Rozstrzygniemy wówczas kwestie prawne związane z wnioskiem uczestników postępowania. Opuścił swoje miejsce. Ramsay podążył za nim tym samym prywatnym korytarzem, a Benjamin odprowadził swojego klienta do drzwi prowadzących do publicznego korytarza. Cam wkładała papiery do teczki. Zauważyła, że Margo nie ruszyła się z miejsca. - Czy wezwać kogoś, pani Ramsay? - Nie. Jesse na pewno czeka na dole. - Czy chce pani, żebym zeszła razem z panią? Potrząsnęła głową. Cam zamknęła teczkę i spojrzała na zegar. Zostało jej pięć minut, zdąży więc pójść do toalety. - To prawda... - odezwała się Margo patrząc na swoje dłonie. - Co? - To co powiedział o mnie i Treyu. Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz pocałował mnie na dobranoc albo przytulił się do mnie. Chyba nawet na mnie nie patrzy. Nigdy się nie zastanawiałam, co to może oznaczać. - To nie musi nic oznaczać. Margo podniosła się. - Jakbyś się czuła, Campbell, gdyby twoje dziecko w ogóle na ciebie nie patrzyło? Sędzia Miller znowu był w zwykłym stroju. Z groźnego niedźwiedzia na powrót przemienił się w cichą mysz. Cam uzasadniała swój wniosek bez emocji, poruszając wszystkie istotne kwestie, lecz nie zatrzymując się przy żadnej z nich na dłużej. Poważniejsze argumenty przedstawiła w pisemnym wniosku. Regulacje prawne były jasne: nie można przyznać opieki nierodzicowi bez ustalenia, że pozostawanie pod opieką rodziców sprzeciwiałoby się dobru dziecka. Barbara Lawson nie tylko nie dokonała takich ustaleń, ale doszła do wniosku odwrotnego - rodzice powinni pozostać opiekunami chłopca. Zgodnie z prawem precedensowym sędzia powinien uwzględnić jej opinią. Poza tym sprawa nie ograniczała się do porównania wnioskodawcy z uczestnikami postępowania i wybrania lepszego opiekuna. Żeby wypełnić ustawowy wymóg, sąd powinien ustalić, że interesy dziecka byłyby lepiej chronione przez kogokolwiek innego niż rodzice. Innymi słowy, pozostawanie dziecka z rodzicami powinno tak bardzo szkodzić jego dobru, że sąd raczej gotów byłby je oddać pod opiekę obcych opiekunów niż pozwolić, żeby nadal mieszkało w domu. W przedmiotowej sprawie nie przedstawiono żadnego dowodu, który uzasadniałby taki wyrok. Grono słuchaczy Bruce’a Benjamina zmniejszyło się jeszcze bardziej, ale nie zmienił się ton jego głosu ani sposób gestykulowania. Stwierdził, że ustalenia pani Lawson nie powinny być uwzględnione przez sąd. Pani Law-son przeprowadzała wywiad środowiskowy przede wszystkim po to, żeby ocenić relacje pomiędzy rodzicami a dziećmi. Nie udało się jej jednak zaobserwować związków pomiędzy chłopcem a dwoma spośród trzech mieszkańców domu. Nie spotkała się z żadnym z mężczyzn opiekujących się chłopcem. Co więcej, nie zwróciła uwagi na jakość stosunków pomiędzy dzieckiem a panią Ramsay. Zignorowała kryminalny występek chłopca i pozostałe objawy jego nieprzystosowania. Zamiast tego skoncentrowała się na miesiącu dobrych oceń i nienagannego zachowania, przypisując całą zasługę państwu Ramsayom, choć znacznie bardziej prawdopodobne było to, że Trey zawdzięczał poprawę Steve’owi Pattersonowi. Nie ustaliła charakteru emocjonalnych problemów chłopca i zakresu terapii. Nie przywiązała żadnej wagi do tego, że Ramsayowie nie zrezygnowali z tajemnicy lekarskiej, oraz zbyła milczeniem oburzający fakt, że nie poinformowali chłopca, kim byli jego prawdziwi rodzice. A przede wszystkim zignorowała uczucia i preferencje chłopca, mimo że ma czternaście lat i powinien zostać wysłuchany. Wszystkie te powyższe czynniki, argumentował Benjamin, w powiązaniu z faktem, że sąd nie pozwolił na przeprowadzenie wywiadu środowiskowego przez biegłego powołanego przez wnioskodawcę, mogłyby spowodować, że sąd drugiej instancji przekazałby sprawą do ponownego rozpatrzenia sądowi pierwszej instancji, jeśli oczywiście sędzia Miller umorzyłby postępowanie na tym etapie. Zwłaszcza w świetle ewidentnej stronniczości świadka na korzyść senatora Ramsaya. Cam przedstawiła silniejsze argumenty, ale Benjamin zaprezentował swoje z większą pasją, co wystarczyło, żeby przeciągnąć na jego stronę bojaźliwego sędziego, który w dodatku sam mógłby zostać oskarżony o stronniczość. - Obawiam się, że on ma rację - powiedział, przenosząc nerwowo wzrok na Cam. - Na podstawie zgromadzonych dowodów nie mogę ustalić, czego wymaga dobro dziecka. Nie odrzucą jednak pani wniosku. Rozpatrzymy go później, po przedstawieniu innych dowodów. Czekał na jej sprzeciw, ale ona pokiwała tylko milcząco głową. - Dobrze. Wznowimy rozprawą jutro o dziewiątej trzydzieści i pan Benjamin powoła swojego pierwszego świadka. 32 Steven Patterson. Siedział metr od prawego ramienia Cam, tak blisko, że czuła, jak bardzo jest spięty. Utkwił spojrzenie w Brusie Benjaminie stojącym za podestem. Cam zrobiła to samo. Ash Ramsay, który siedział obok niej, odsunął krzesło do tyłu, żeby móc obserwować świadka. Margo położyła ręce na stole. Siwe włosy upięła w kok tak ściśle, że skóra przy oczach była napięta. Kończyły się pytania wstępne. Nazywał się Steve Patterson, miał trzydzieści cztery lata, obecnie mieszkał w West Chester w Pensylwanii. Był biologicznym ojcem Jamesa Ashtona Ramsaya III i wnioskodawcą w tym postępowaniu. - Skąd pochodzisz, Steve? - zapytała Benjamin. Wciąż mówił za głośno jak na tak małą salę, ale ton jego głosu zrobił się przyjemniejszy. - Z Carlinville w Illinois. - Co robią twoi rodzice? - Moja matka była sekretarką w tamtejszym Blackburn College. Ojciec był stolarzem na budowach, zazwyczaj w St. Louis i w okolicy. - Mówisz w czasie przeszłym. Dlaczego? - Matka umarła w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku, a ojciec rok temu. - Gdzie chodziłeś do szkoły? - W Carlinville do szkoły średniej. Studiowałem na uniwersytecie Cornelia. Benjamin uniósł brwi, jak gdyby słyszał to po raz pierwszy. - Ho, ho, uniwersytet z pierwszej piątki. Świadek wzruszył ramionami. - Dostałem stypendium. - Co tam studiowałeś? - Architekturę. - Czy jesteś magistrem architektury? - Tak. -Czy dzisiaj jesteś licencjonowanym architektem? - Tak. - Jaki rodzaj architektury uprawiasz? - Architekturę wnętrz. - Czy prowadzisz dostatnie życie? - Stosunkowo dostatnie. - Jaki był twój dochód przez, powiedzmy, ostatnie pięć lat? - Sto, sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie. Benjamin poparł to odpowiednimi dokumentami, takimi jak zeznania podatkowe z poprzednich pięciu lat i sprawozdanie finansowe opisujące aktywa i pasywa Steve’a. - Czy obecnie pracujesz nad jakimiś projektami? - Nie. Od czerwca nie. Ale jedno zlecenie czeka na mnie w Maine, a potem kolejne w East Hampton. - Czy Cynthię Ramsay poznałeś na uniwersytecie? Benjamin zadał to pytanie tym samym konwersacyjnym tonem i Cam dopiero po chwili zorientowała się, jak płynnie zmienił temat. Spojrzała na Ramsaya, który nie spuszczał wzroku ze świadka, a potem na Margo, która zacisnęła usta na dźwięk imienia swojej córki. - Tak. Był wtedy na drugim roku studiów i zarabiał na życie, oprowadzając po terenie uniwersyteckim studentów pierwszego roku. W jednej z grup była Cynthia Ramsay. Zanim obchód się skończył, wymienili się nazwami akademików i numerami pokojów, w których mieszkali. Po kilku tygodniach spotykali się regularnie. - Czy łączyły was intymne stosunki? Przełknął ślinę, zanim odpowiedział. - Nie, wtedy jeszcze nie. To stało się w grudniu, zanim rozjechaliśmy się do domów na święta. Myśl, że rozstaniemy się na jakieś cztery tygodnie, bardzo nas przygnębiła. Młody człowiek wszystko potrafi wyolbrzymić. Po raz pierwszy zrobiliśmy to właśnie w noc przed wyjazdem. Margo wydała z siebie cichy dźwięk przypominający trzepot skrzydeł rannego ptaka. - Co się stało, kiedy wróciłeś po świętach? - Rozpoczęliśmy w tym samym miejscu, w którym przerwaliśmy, ale tym razem wszystko było bardziej... przemyślane. Byliśmy ostrożni. Okazało się, że i tak nie miało to znaczenia. - Jak to? - Jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale Cindy była już w ciąży. Cindy, powtórzyła w myślach Cam. Ramsayowie nigdy jej tak nie nazywali. - Kiedy się o tym dowiedzieliście? - Powiedziała mi po feriach wiosennych, na początku kwietnia. - Co dokładnie ci powiedziała? - Że była u lekarza i że jest w ciąży. W trzecim miesiącu. - Jak była twoja reakcja? Cam usłyszała, jak wypuszcza powietrze. - Nie za dobra. A raczej niedojrzała. Załamałem się. Byłem zszokowany, przestraszony i zły. - Zatrzymajmy się tutaj. Dlaczego byłeś zszokowany? - Bo to mogło się zdarzyć tylko wtedy, za pierwszym razem. Zachowałem się jak każdy inny nastolatek. Nie do końca zdawałem sobie sprawę z faktu, że wystarczy jeden raz. - Dlaczego byłeś przestraszony? - Nie wiedziałem, co robić. Ledwie utrzymywałem sam siebie. Nie miałem pojęcia, czy będę w stanie utrzymać jeszcze żonę i dziecko. - A dlaczego byłeś zły? - Chyba dlatego, że uważałem za niesprawiedliwe, że przytrafiło się to właśnie nam. I byłem zły na Cindy, że tak długo to przede mną ukrywała. - Czy później rozmawialiście o tym? - Cały czas. Zastanawialiśmy się, jak do tego doszło i co mamy robić. - Czy myśleliście o aborcji? - Rozważaliśmy takie rozwiązanie. Zanim jednak umówiliśmy się na wizytę u lekarza, poczuła, jak dziecko się porusza. Niedługo potem i ja to poczułem. Było już za późno na aborcję. - Dlaczego? - To już nie był tylko płód, ale dziecko. Zdecydowaliśmy, że się pobierzemy. - A co ze szkołą? Co z problemami finansowymi? - Cindy postanowiła przerwać studia i wznowić je, jak dziecko podrośnie. Ja przez cały semestr szukałem pracy, starałem się o pomoc finansową i poszukiwałem taniego mieszkania. Latem pracowałem jako robotnik budowlany w fabryce odsalania na Wyspach Dziewiczych. Miałem zarobić dziesięć tysięcy dolarów przez trzy miesiące. - Na kiedy Cindy miała wyznaczony termin porodu? - Na połowę września. - Co planowała robić latem podczas twojego pobytu na Wyspach Dziewiczych? - Mieliśmy nadzieję, że do mojego powrotu będzie u rodziców. Później zabrałbym ją do Ithaca, gdzie urodziłaby dziecko. Ale wszystko się... skomplikowało. - Jak to? - To był rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty czwarty. Jej ojciec startował w wyborach do Senatu. - Nie rozumiem. Jak ten fakt miałby wpłynąć na wasze małżeńskie i rodzinne plany? - Nie wiem, czy jestem w stanie to wytłumaczyć. Cindy powiedziała tylko, że to wszystko zmienia. Powiedziała, że musi porozmawiać z rodzicami. Zanim zacząłem pracę, pojechałem na tydzień do domu. Zadzwoniła Cindy i powiedziała, że musi jechać z matką do Europy. - Wyjaśniła, dlaczego? - Delaware było za małym stanem, żeby mogła chodzić po ulicy z brzuchem, kiedy jej ojciec startował w wyborach do Senatu. Nieważne, czy wzięlibyśmy ślub, czy nie. Każdy umie liczyć. Wymyśliliśmy więc nowy plan. Zaraz po skończeniu pracy miałem przyjechać do niej do Europy i tam wzięlibyśmy ślub. - Nigdy do tego nie doszło, prawda? Wziął głęboki oddech. - Nie. - Dlaczego? - Dostałem od niej list, w którym napisała, że zmieniła zdanie. - Skąd przyszedł ten list? - Znaczki były z Genewy. - Kiedy go dostałeś? - Gdy pracowałem na wyspie. Była tam jadalnia dla robotników. Otrzymywaliśmy pocztę co wieczór przed kolacją. Pamiętam, że otworzyłem list, zanim zaczęliśmy jeść. Wstałem, wyszedłem na zewnątrz i usiadłem na plaży. Siedziałem tam aż do chwili, kiedy rozległ się dzwonek wzywający na śniadanie. - Co napisała? - Że nie była gotowa przyjąć na siebie odpowiedzialności związanej z małżeństwem i macierzyństwem. Chciała kontynuować naukę. Nie mogła pozwolić, żeby jeden błąd zrujnował całe jej życie. Dziecko będzie miało lepsze życie z rodzicami z prawdziwego zdarzenia niż z dzieciakami, którzy będą je traktować jak zabawkę. Zamierzała oddać je do adopcji. - Jaka była twoja reakcja? - Szok i złość. Nie wydawało mi się, że to była tylko jej decyzja, nie po tych planach, które wspólnie ułożyliśmy. - Czy rozmawiałeś z nią o tym? - Nie wiedziałem, gdzie jest. Nikt nie podnosił słuchawki w domu jej rodziców i nikt nie chciał połączyć mnie z jej ojcem, kiedy dzwoniłem do biura wyborczego. Pisałem też do niej. Pisałem codziennie, prosząc, żeby do mnie zadzwoniła albo dała mi znać, gdzie się znajduje, tak żebyśmy mogli o tym porozmawiać. - Odpowiedziała? - Jedyną odpowiedzią była wizyta pewnego człowieka na Wyspach Dziewiczych. Któregoś dnia, gdy wróciłem z pracy, zobaczyłem, że ktoś siedzi na moim łóżku i na mnie czeka. - Kto to był? - Ojciec Cindy. Ash Ramsay. - Senator Ramsay przyjechał na Wyspy Dziewicze, żeby się z tobą zobaczyć? - Nie był jeszcze senatorem. Ale tak, przyjechał, żeby się ze mną zobaczyć. - Co ci powiedział? - Powiedział, że Cindy nie chce mnie nigdy więcej widzieć ani się ze mną kontaktować. Pragnęła wieść spokojne życie i zapomnieć o tym epizodzie. Miał ze sobą jakieś papiery i chciał, żebym je podpisał. Pokazał identyczne dokumenty, podpisane już przez Cindy. Powiedział mi, że muszę podpisać, żeby można było rozpocząć procedurę adopcyjną i żeby Cindy mogła żyć własnym życiem. - Podpisałeś? - Tak. - Wysoki Sądzie. Mam tutaj kopie dowodu wnioskodawcy numer sześć. Sędzia Miller wyciągnął dłoń i czekał, aż Benjamin poda mu plik papierów. Spojrzał na nie i kiwnął głową. Benjamin podał kopie swojemu klientowi i Cam. Przerzuciła dziesięć kartek. Były to te same dokumenty, które w lutym znalazła w aktach adopcyjnych: oświadczenie o zrzeczeniu się praw rodzicielskich i zgoda na adopcję. - Czy to twój podpis widnieje na dole? - zapytał Benjamin, gdy powrócił do podestu. - Tak. - Czy to jest ten sam dokument, który wtedy podpisałeś? - Nie. Cam spojrzała na niego. Tego dnia pozwoliła sobie na to pierwszy raz. Steve patrzył na Benjamina. - A czym się różni od tamtego? - Większość miejsc do wypełnienia była pusta. Te wszystkie szczegóły zostały dodane później. Ramsay przechylił się i szepnął Cam, żeby wniosła sprzeciw, ale ona potrząsnęła głową i podniosła rękę, żeby go uciszyć. - Proszę, powiedz Sądowi, których danych nie było na podpisanym przez ciebie dokumencie? - Przede wszystkim po słowach „biologiczny ojciec” nie było jeszcze dopisane: „dziecka płci męskiej, urodzonego w Genewie, Szwajcaria, dnia szesnastego września tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku”. Podpisałem ten dokument w sierpniu, a chłopiec urodził się we wrześniu. Na następnej stronie napisane jest: „wyraża zgodę na przysposobienie dziecka, o którym mowa powyżej, przez... ”.. Dalej były puste miejsca. Benjamin spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Chcesz powiedzieć, że dokument nie stwierdzał, że dziecko przysposabiają pan i pani Ramsay? - Tak. - Ale rzecz jasna, pan Ramsay powiedział ci prawdą? - Powiedział mi, że te miejsca są jeszcze puste, bo adopcja załatwiana będzie przez agencję. Zanim dokonają wyboru, będą musieli przyjrzeć się tysiącom wnioskodawców. - Czyli pan Ramsay zasugerował ci, że dziecko zostanie zaadoptowane przez obcych ludzi, czy nie tak? - zapytał Benjamin. - Sprzeciw. Pytanie sugeruje odpowiedź - odezwała się Cam. - Podtrzymuję. Benjamin wzruszył ramionami. - Czy podpisałbyś ten dokument, gdyby wszystkie dane zostały wtedy wpisane? - Przenigdy. - Dlaczego nie? - Podpisałem te dokumenty, bo wierzyłem, że Cindy naprawdę chce o tym zapomnieć. Gdybym wiedział, że dziecko będzie w jej życiu, chciałbym, żeby było i w moim. - Kiedy dowiedziałeś się prawdy? - Jesienią tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku. Przeprowadziłem się do Rehoboth Beach, gdzie pracowałem przy przeróbce domu. Pewnego dnia zobaczyłem plakat wyborczy senatora Ramsaya. Pośrodku stał mój syn... - Ale nie wiedziałeś wtedy, że to twój syn? - Rozpoznałem go, jak tylko go zobaczyłem. - Ale jak? - Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu wiedziałem... - Co zrobiłeś potem? - Przejrzałem wiele starych gazet, żeby się zorientować, co się wtedy naprawdę stało. Potem poszedłem po poradę do prawnika. Do kilku prawników. Wszyscy mówili to samo. Nie można zakwestionować prawidłowości adopcji. Nie ma znaczenia, czy podstępnie wymuszono na mnie złożenie podpisów czy nie. Gdyby chodziło o pieniądze albo o moją własność - powiedzmy, że ktoś by mi ukradł dziesięć tysięcy dolarów, a ja bym się zorientował dopiero po dwunastu latach - to coś można by przedsięwziąć. Ale ponieważ ukradli mi syna, nic nie jestem w stanie zdziałać. Ash Ramsay aż zasyczał. Cam położyła mu rękę na ramieniu, żeby nie powiedział czegoś głośno. - Spróbowałem uderzyć bezpośrednio. Wysłałem do Ramsayów list, w którym napisałem, że wiem, że mają mojego syna i że chcę go odzyskać. Nie odpowiedzieli. Napisałem drugi list i poprosiłem, żeby spotkali się ze mną lub z moim prawnikiem w celu przedyskutowania jakiegoś układu. Ale ten list - i wszystkie następne - też zignorowali. - Co postanowiłeś zrobić? - Miałem trzy wyjścia. Po pierwsze, mogłem pójść do gazet i wywołać wielki skandal. Ale nie chciałem, żeby mój syn musiał przez to przechodzić. Zresztą nie sądziłem, że cokolwiek mógłbym w ten sposób osiągnąć. - Po drugie, mógłbym się poddać i spróbować wyrzucić wszystko z pamięci. I rzeczywiście tak zrobiłem. Na jakiś czas. Byłem zajęty pracą w Rehoboth i starałem się nie myśleć o synu. Ale wtedy był już dla mnie czymś więcej niż tylko chłopcem z plakatu wyborczego. Sprawdziłem, do jakiej chodzi szkoły, i pojechałem tam, żeby go zobaczyć. - Czy on cię wtedy widział? - Nie. Nikt mnie nie zauważył. Nie dawało mi spokoju, że ochrona w szkole była tak zła, że praktycznie każdy mógłby go stamtąd zabrać. Któregoś dnia zdałem sobie sprawę, że to mógłbym być ja. To było trzecie wyjście. - Steve, co zrobiłeś dwudziestego lutego tego roku? - Zabrałem go. Tego wieczoru wyśledziłem Treya i jego kolegów, zwabiłem go do samochodu i odjechałem. - Czy nie zdawałeś sobie sprawy, że wiele osób postrzegać to będzie jako przestępstwo? - Owszem, ale jak już powiedziałem, miałem trzy wyjścia i to wydawało mi się najlepsze. - Nie zastanawiałeś się nad konsekwencjami? - Przede wszystkim nie chciałem, żeby się bał, więc szybko mu powiedziałem, kim naprawdę jestem. Jednak nie przypuszczałem, że on nie będzie wiedział, kim sam jest. Nikt mu nie powiedział, że został adoptowany. Całą historię usłyszał ode mnie. - Gdybyś wiedział, że...? - Nie zrobiłbym tego, w każdym razie nie w ten sposób. Ale sądziłem, że on wie, że gdzieś tam żyje jego ojciec. Miałem nawet nadzieję, że się spodziewa, że kiedyś po niego przyjdę. - Jesteś świadom, że w sprawie karnej zeznał, że wszystko sam zaaranżował? - Tak. - Ale to nie była prawda? - Nie. - Dlaczego więc to powiedział? - Sprzeciw - odezwała się Cam. - Spekulacje. - Wycofuję pytanie. Może Wysoki Sąd sam zapyta o to chłopca. - Może - odpowiedział poirytowany Miller. - Czy mógłby się pan pospieszyć, panie Benjamin? Zbliża się przerwa na obiad. Benjamin zmrużył oczy. - Porozmawiajmy teraz o Maristella Island. Czy mógłbyś opisać Wysokiemu Sądowi ten okres? Mógł, i to nie tylko opisać. Przyniósł ze sobą rysunki Treya przedstawiające wyspę. Każdy z nich oznaczony był jako dowód rzeczowy. Podano je obecnym na sali. Przedstawiały stary dom stojący na skraju klifu, łąkę, świerkowy las porastający fragment wyspy aż po przystań; mewy, które skrzydłami przecinały błękit nieba; foki, które leżały na skalistej plaży i wygrzewały się na słońcu. Wśród rysunków znajdował się również namalowany węglem portret Steve’a przy pracy, pochylonego nad stołem kreślarskim. - Opowiedz, proszę, jak wyglądał typowy dzień na wyspie. Aby uwiarygodnić swój opis, Steve przyniósł kopie planu lekcji Treya, podręczniki do historii, matematyki i techniki oraz listę książek, które Trey przeczytał w ramach nauki angielskiego. Miał ze sobą teczkę z jego wypracowaniami, zadaniami z matematyki i zdjęciami przedstawiającymi katapultę, którą skonstruował na lekcji techniki. Inne zdjęcia dokumentowały lekcje wychowania fizycznego i zajęcia praktyczne: pokazywały Treya płynącego kajakiem, zjeżdżającego na sankach po stoku i gotującego zupę na kuchence. Cam przyglądała się każdemu zdjęciu i podawała je senatorowi. Ten ledwie rzucał na fotografie okiem. Margo długo się w nie wpatrywała. Na jednej z fotografii palcami dotknęła twarzy chłopca. - Steve, co zmierzasz zrobić, jeśli sąd uwzględni twój wniosek i powierzy ci opiekę nad chłopcem? - Najpierw wrócimy na Maristella Island, żebym mógł zakończyć tam pracę. - Ile czasu byście tam spędzili?, - Prawdopodobnie do końca przyszłego lata. - Czy nadal uczyłbyś Treya w domu? - Tak, ale myślałem również nad uzupełnieniem domowej nauki. Pracuję nad doprowadzeniem Internetu na wyspę, a w Baxter Bay znalazłem nauczyciela, który mógłby uczyć Treya raz albo dwa w tygodniu, gdybym przywoził do niego chłopca. Potem, jeśli po koniec lata przeprowadzimy się do East Hampton, Trey mógłby zacząć uczęszczać do tamtejszego liceum. Otrzymałbym w tamtej okolicy tyle zleceń, że z powodzeniem spędzilibyśmy tam trzy lata i chłopiec ukończyłby liceum. - Czy jesteś w stanie zapewnić synowi jedzenie, schronienie, ubranie i opiekę medyczną? - Tak. - Czy będziesz w stanie zadbać o jego zdrowie psychiczne? - Tak. Naprawdę przywiązaliśmy się do siebie podczas pobytu na wyspie. Niemal od pierwszego dnia znakomicie się rozumieliśmy. - Czy jesteś w stanie zapewnić chłopcu ciągłość edukacji? Towarzystwo rówieśników? - Na razie nie. Jednak myślę, że po przeprowadzce do East Hampton. Wiem, że to nie jest najlepszy układ, ale jestem również świadom, że wiele dzieci przechodzi przez to samo, kiedy ich rodzice przenoszeni są służbowo z miasta do miasta. - Przyznajesz jednak, że w życiu chłopca nastąpi zmiana? Przerwie naukę w szkole, którą dobrze zna, straci kolegów... - To prawda. Jednak wcale nie jestem pewien, czy wyjdzie mu to na gorsze. W lutym przebywał w złym towarzystwie, nie radził sobie w szkole. Mógł napytać sobie biedy. - Co masz na myśli mówiąc „w złym towarzystwie”? - Nie wiem, może to były dobre dzieciaki, ale w grupie bardzo rozrabiały. Dziurawiły opony, rozwalały skrzynki na listy, paliły trawkę. - Wnoś sprzeciw! - warknął do Cam Ramsay. - Dowód pośredni - zawołała. - Sam to widziałem. Tej nocy, kiedy go zabrałem... Mówiąc szczerze, wtedy ostatecznie przekonałem się do tego, co chciałem zrobić. - Dlaczego? - Bo widziałem, jak bardzo mnie potrzebuje. Ramsay opadł na oparcie tak ciężko, że krzesło aż zaskrzypiało. - Tamtej nocy - odezwała się Margo, kiedy wyszli z sądu i skierowali się do biura Cam - kiedy powiedziałaś, że robili coś, czego nie powinni robić...? - Tak - potwierdziła Cam. - Widziałam to samo. Ramsay szedł jakieś pół kroku przed nimi i odezwał się dopiero, gdy ktoś krzyknął do niego z przeciwnej strony ulicy: - Hej, senatorze! Jak się masz?! - Świetnie! Cieszę się, że cię widzę! - odkrzyknął Ramsay i automatycznie podniósł rękę, żeby pomachać. Po przejściu kolejnych dziesięciu metrów oświadczył, że nie pójdzie do biura Cam. Zajrzy natomiast do budynku federalnego i sprawdzi, co porabia jego personel. - Senatorze, czeka na nas obiad. - Muszę tam wpaść. - Trzeba przygotować pyta... - Dobrze, zrób to. - Ruszył już w kierunku swojego biura. - Ash! - krzyknął jakiś mężczyzna stojący w drzwiach biurowca i Ramsay pospieszył w jego kierunku. Cam i Margo poszły dalej same. - Nie tak go sobie wyobrażałam - odezwała się Margo. Cam spojrzała na mężczyznę witającego senatora. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że Margo ma na myśli Steve’a Pattersona. Po południu podeszła do podium i wzięła głęboki oddech, zanim odwróciła się twarzą do świadka. Czuła się tak, jakby tamtej nocy na Martins Mill Road rozpoczęła szaleńczą jazdę, która nieuchronnie musiała się skończyć kolizją. Teraz, w sali sądowej sędziego Millera, dotarła do skrzyżowania, na którym dojdzie do wypadku. - Panie Patterson, kiedy wrócił pan na uczelnię po przerwie zimowej? Wtedy, na drugim roku studiów. Obiema rękami trzymał się oparć krzesła. Spojrzenie utkwił w podeście, jakiś metr poniżej oczu Cam. - W połowie stycznia. - Cynthia Ramsay była od miesiąca w ciąży, o czym pan nie wiedział? - Tak. - Kiedy w tamtym roku przypadały ferie wiosenne? - Chyba w ostatnim tygodniu marca. - Jak często współżył pan z panną Ramsay w okresie między połową stycznia a końcem marca? Przekręcił głowę w stronę swojego prawnika, który zaprotestował: - Sprzeciw. Czy fakt wykazuje taki związek ze sprawą, że uzasadnia podobne pytanie? Cam odpowiedziała, patrząc na sędziego. - Chodzi o to, czy wnioskodawca był świadom tego, że panna Ramsay jest w ciąży. - Oddalam sprzeciw. Proszę odpowiedzieć na pytanie, panie Patterson. Złączył dłonie i oparł je o pulpit. - Bardzo często. Miałem dziewiętnaście lat. - Trzy razy w tygodniu czy trzy razy dziennie? Wykrzywił twarz. - Raczej codziennie. - Tak więc przez dwa miesiące widywał pan codziennie nagie ciało panny Ramsay, ale dopiero w kwietniu zorientował się pan, że jest w ciąży? - Miałem tylko dziewiętnaście lat. Nie znałem ciała kobiety na tyle, żeby rozpoznać odpowiednie znaki. Poza tym pod koniec tego okresu była dopiero w trzecim miesiącu ciąży. - Skoro mowa o okresach, to na pewno musiał pan zauważyć, że ich nie miała? Oparł czoło o złożone dłonie, które trzymał na pulpicie. - Nie potrafiłem połączyć tych faktów. - Dowiedział się pan o tym dopiero wtedy, kiedy wróciła z ferii i powiedziała panu? - Tak. - Był pan wtedy zszokowany, przestraszony i zły, prawda? - Tak. - Bał się pan, bo nie wiedział, jak zdoła utrzymać żonę i dziecko? - Tak. Cam przerzuciła kartki. - Rano zeznał pan, że kiedy na Wyspach Dziewiczych otrzymał pan list, był pan zszokowany i zły. - To prawda. - Ale już się pan nie bał? - Ja... - Bo, przyznajmy uczciwie, spadł panu ciężar z serca. - Nie. To miałem już za sobą. Chciałem ją poślubić. - To dlaczego pan tego nie zrobił? - Już to wyjaśniłem... - Wyjaśnił pan, dlaczego nie wzięliście ślubu w Filadelfii albo w Europie. Ale dlaczego nie pobraliście się w Ithaca? - No... - Kwiecień i maj, panie Patterson. W Ithaca mogliście mieć piękny ślub. Dlaczego się na to nie zdecydowaliście? - Cindy chciała najpierw porozmawiać z rodzicami. - Nie mogła z nimi porozmawiać wcześniej? Przecież czas uciekał. Z dnia na dzień ciąża była coraz bardziej widoczna. - Najpierw chcieliśmy wszystko uzgodnić. Tak żeby nie mogli nam postawić jakichś praktycznych zarzutów. - Jeśli się obawialiście, że będą wam stawiali zarzuty, to czy nie byłoby najmądrzej najpierw wziąć ślub, a dopiero potem ich o tym poinformować? - Gdy teraz na to patrzę, to tak. Tak powinniśmy byli zrobić. - Czego tak naprawdę oczekiwaliście? Że Ramsayowie kupią wam śliczny dom? Że dostanie pan jakąś dobrą posadę w administracji państwowej? - Niczego od nich nie chciałem. Nie potrzebowaliśmy ich. - Bo zdążył już pan wszystko załatwić? - Jasne - odpowiedział trochę buntowniczo. - Jaki był adres mieszkania, które wynajął pan w Ithaca dla swojej przyszłej żony i dziecka? - Oglądałem wiele mieszkań w śródmieściu. - Ale na które się pan zdecydował? - Nie doszedłem tak daleko. - Przepraszam, ale czegoś tu nie rozumiem. Opuścił pan uniwersytet w maju z zamiarem powrotu tam z żoną we wrześniu. Ale nie miał pan dokąd powrócić? - Musiałbym wpłacić kaucję i opłacić czynsz za pierwszy i ostatni miesiąc. Nie dysponowałem wtedy taką kwotą. Miałem zamiar zrobić to przed końcem lata. - Kiedy już zarobiłby pan te dziesięć tysięcy dolarów? - Tak. - Co zrobił pan potem z tymi pieniędzmi? - Opłaciłem czesne za trzeci rok studiów. - Ach. - Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Jak opłaciłby pan studia, gdyby musiał pan uiszczać czynsz i utrzymywać żonę i dziecko? Znów oparł czoło o ręce. - Myślałem, że dostanę stypendium, ale zanim zaczął się rok akademicki, dostałem odmowną odpowiedź. - Kiedy się pan o tym dowiedział? - Latem. - Więc to był kolejny powód, dla którego poczuł pan ulgę, gdy dowiedział się o decyzji Cynthii? - Nieprawda. Chciałem się z nią ożenić. - Co pańscy rodzice myśleli o tych planach? - Nigdy im o tym nie powiedziałem. - Pomiędzy kwietniem a końcem semestru nie rozmawiał pan telefonicznie rodzicami? Nie napisał pan do nich listu? - Takich rzeczy nie mówi się przez telefon: „Słuchajcie, moja dziewczyna jest w ciąży. Planujemy się pobrać”. - Chciał pan im to powiedzieć osobiście? - Tak. - Spędził pan w domu tydzień przed wyjazdem na Wyspy Dziewicze. Czyżby wtedy pan o tym zapomniał? - Sprzeciw, Wysoki Sądzie! Te kąśliwe uwagi... - Nie. Po prostu się bałem! - wybuchnął Steve. - Pokładali we mnie wielkie nadzieje. Wszystkie swoje marzenia łączyli ze mną, a ja miałem im powiedzieć, że zawiodłem? Załamaliby się, a ja byłem zbyt wielkim tchórzem, żeby na to patrzeć. Chciałem im powiedzieć dopiero przed odlotem do Filadelfii. Ale ostatniego wieczoru zadzwoniła Cindy i poinformowała mnie o zmianie planów. Nigdy im więc tego nie powiedziałem. - Nigdy?! - zawołała Cam. - Pańscy rodzice umarli nie wiedząc, że mają wnuka? Schylił głowę i przełknął gorzko ślinę. - Tak... Cam przerwała udając, że przewraca kartki. Odchrząknęła. - Dlaczego po tym, jak na Wyspach Dziewiczych dostał pan list od Cindy, nie przyjechał pan do Wilmington i nie próbował się dowiedzieć, gdzie ona jest? - Byłem zobowiązany wobec firmy. Miałem przed sobą jeszcze sześć tygodni pracy. - A wobec dziewczyny i nienarodzonego jeszcze dziecka nie miał pan żadnych zobowiązań? - W końcu pojechałbym jej szukać. Z tym że jej ojciec pojawił się u mnie pierwszy. - I przywiózł panu do podpisania papiery? - Tak. - Brakowało wszystkich najważniejszych danych? - Tak. - Aha... - Wyjęła z teczki jakiś dokument i podała go sędziemu. - Wysoki Sądzie, dowód rzeczowy A, przedstawiany przez uczestników postępowania. Skinął głową. Cam podała kopie Benjaminowi, a później Steve’owi. - Czy rozpoznaje pan dowód A? Spojrzał na dokument ze zdziwieniem. - To wykaz moich przedmiotów na studiach. - Interesuje mnie przedmiot z czwartego semestru. „Podstawy sporządzania umów”. - Chodziło o umowy na roboty budowlane. Przerabialiśmy przygotowane przez Amerykański Instytut Architektów standardowe oferty, umowy z podwykonawcami, z dostawcami. Nigdy nie zetknąłem się z innymi dokumentami. - Czy po takim kursie podpisałby pan umowę o roboty budowlane nie wiedząc, kto jest drugą stronę, kiedy mają być wykonane prace, albo ile ma wynieść wynagrodzenie? - Nie. - Już w tak młodym wieku wiedział pan, że takie rzeczy należy do umowy wpisywać? - Tak. - Ale nie uważał pan, że tożsamość ludzi adoptujących pańskie dziecko jest tak samo ważna jak wynagrodzenie? - Powiedział mi, że jeszcze nie wiadomo, co to będą za ludzie! Myślałem, że taka widocznie musi być kolejność. - I myślał pan tak przez następne dwanaście lat? Aż do wiosny tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku? - Tak. - Ale wiedział pan, że ktoś ma pańskie dziecko, prawda? - Tak. - Zaczął pan działać dopiero wtedy, gdy dowiedział się, gdzie ono jest? - A co mogłem zrobić? Wcześniej nie wiedziałem. - Czy kiedykolwiek rozważał pan zatrudnienie prywatnego detektywa, żeby się dowiedzieć, gdzie trafił pański syn? - Myślałem, że prawo tego zabrania. - Czy skonsultował się pan z prawnikiem? - Nie, wtedy jeszcze nie. - Zrobił pan to dopiero, gdy dowiedział się pan, że chłopca adoptowali Ramsayowie? Znów złączył dłonie i pomasował kciukami skronie. - Tak. - Kiedy po raz ostatni rozmawiał pan z Cynthią Ramsay? - W noc przed odlotem na Wyspy Dziewicze. - Nie rozmawiał pan z nią po tym, jak urodziła dziecko? Żeby na przykład dowiedzieć się, jak się czuje? - Jak? Nie wiedziałem, gdzie jest. - Dlaczego nie zapytał pan o to jej rodziców? - Nigdy by mi nie powiedzieli. Jej ojciec dał mi jasno do zrozumienia, że Cynthia nie czeka na mnie z otwartymi ramionami. - Ale nie pytał pan? - Po co miałem pytać? - Panie Patterson, pan kochał tę kobietę. Urodziła panu syna. A pan nigdy więcej nie próbował się z nią zobaczyć albo chociaż z nią porozmawiać? Zacisnął zęby. - Jeśli chce pani, żebym się przyznał, że byłem smarkaczem, to proszę bardzo. Powiem to. Poddałem się, wróciłem na studia, nie chciałem marnować życia. - Ale w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym, po dwunastu latach bierności, zobaczył pan plakat wyborczy i nagle pański zapał wzrósł. Przejrzał pan gazety, skonsultował się z kilkoma prawnikami, pisał pan listy, podglądał pan Treya w szkole. Nagle stał się pan bardzo aktywny, przyzna pan? - Nareszcie dowiedziałem się, gdzie jest mój syn. - I kto go ma? - Tak. - Pewnie bardzo się pan zdenerwował, widząc, jak na plakacie senator Ramsay trzyma rękę na ramieniu pańskiego syna? - Byłem zszokowany. - Tylko tyle? Po tym, jak podstępem zmusił pana do podpisania tych dokumentów? I okłamał pana co do własnych intencji? Po tym wszystkim poczuł pan tylko szok? - Byłem też zły. Przejrzała swoje notatki. - Bo, jak pan mówi, ukradli panu syna. Podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy. - Tak. Okradli mnie z większości jego dzieciństwa i nic mi już tego nie przywróci, bez względu na to, co się stanie tutaj. Ma już czternaście lat. Już nigdy nie złapie mnie za rękę, żeby przejść przez ulicę. Nigdy nie usiądzie mi na kolanach, nigdy nie zawiążę mu butów, ani nie opowiem mu bajki na dobranoc. Te czasy minęły i nigdy nie wrócą. Ukradli mi je. Kiedy mówił, Cam patrzyła na podest. Teraz spojrzała na Bruce’a Benjamina, siedzącego z założonymi rękami. Przeniosła wzrok na Ramsaya, na którego twarzy malowała się furia. Obok niego Margo przycisnęła rękę do ust. - Chce się pan zemścić, panie Patterson? - Nie. Chcę tylko mojego syna. - Zabrał go pan, bo rozważał pan trzy wyjścia i to wydało się najlepsze? - Tak. - To zupełny przypadek, że to wyjście okazało się najbardziej bolesne dla Ramsayów? - Nic nie mogłem na to poradzić. - Tak, zwłaszcza jeśli zemsta była pana głównym celem. - Już pani powiedziałem, że jedynym moim celem był mój syn. - Czyżby? A co, jeśli rzeczywiście zostałby adoptowany przez obcych? Czy chce pan powiedzieć Wysokiemu Sądowi, że wtedy też by go pan zabrał? - Nie wiem. - A gdyby Cynthia wciąż żyła? Gdyby to ona się bała i nie mogła spać po nocach, bo porwano jej dziecko? Wtedy też zabrałby pan chłopca?! W jego oczach zamigotały iskry gniewu. Już poruszył ustami, żeby za-replikować, ale nagle zmienił się wyraz jego twarzy, tak jakby przemknął po niej jakiś cień. Bruce Benjamin obserwował go, czekając na odpowiedź, ale gdy zdał sobie sprawę, że Steve się nie odezwie, krzyknął: - Sprzeciw! Pytanie prowadzi do hipotetycznego zestawienia faktów, które w dodatku nie nastąpiły. Mój klient nie może się wypowiadać... - Niech mówi, skoro sytuacja jest hipotetyczna. - Wysoki Sądzie, to przesłuchanie toczy się w nieprawidłowy sposób i ma tak niewiele wspólnego z bezpośrednimi dowodami... - Jak już pan był łaskaw nam przypomnieć, zasady dowodzenia nie stosują się w całości w naszym postępowaniu. - Ale powinny być stosowane zasady uczciwej gry! Cam milczała. Kiedy zamieszanie ucichło, nie miała nawet pojęcia, co zadecydował sędzia. Było jej wszystko jedno. - Nie - odpowiedział Steve, ciężko wzdychając. - Myślę, że bym tego nie zrobił. Zamknęła notatnik z głuchym trzaskiem. - Nie mam więcej pytań. Ręce jej drżały na kierownicy, gdy wracała do domu. Od północy nadciągała ściana czarnych chmur. Będzie dziś padać, pomyślała. Suche liście wirowały nad szosą, pchane coraz silniejszymi podmuchami wiatru. Ulewny deszcz zmyje mierzwę i wierzchnią warstwę gleby, wtłoczy kruche sadzonki w błoto. Było już jednak zbyt późno, żeby je przykryć - nic nie mogła zrobić, by je ochronić. Zadzwonił telefon. Z trudem poruszyła zmęczonymi wargami. - Cześć, mała - przywitał ją Nathan. W tle słyszała odgłosy biura wyborczego. Ostatnio było tam gwarno i tłoczno jak w ulu. - Słuchaj, nastąpiła zmiana planów. Musimy dziś pojechać do Waszyngtonu. Wracamy w czwartek. - Dobrze. - Wszystko w porządku? Brzmisz dziwnie. - Chyba jestem zmęczona. - Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Poczekaj... Jeden facet chce z tobą mówić. - Cam? - odezwał się po chwili Doug. - Byłaś już w domu? - Nie. - No, to czeka cię niespodzianka. Chyba był dzisiaj hydraulik. Basen został napełniony, działa fontanna. Wygląda cudownie. Wszystko wygląda cudownie. Odwaliłaś kawał dobrej roboty. Po niebie przewalały się burzowe chmury. Przez chwilę chciała skierować się w ich stronę. - Wiesz, pomyślałem sobie, że w przyszłym tygodniu powinniśmy przenieść kilka imprez do naszego domu. Pokazać ogród. - Świetnie. Nagle ucichł gwar, Doug musiał zamknąć drzwi. - Ash powiedział mi, że świetnie sobie radzisz na rozprawach. Jest naprawdę wdzięczny. Ja też. I mam nadzieję, że będę ci mógł pokazać, jak bardzo, kiedy już się to wszystko skończy. Nie mogła dłużej słuchać jego głosu. Nacisnęła guzik i przerwała rozmowę. W domu przebrała się w szlafrok. Nie miała ochoty na kolację. Jedyne, co jej zostało, to snuć się od okna do okna i obserwować, jak nadciąga burza. Zapadała noc, wiatr wiał coraz mocniej, marszcząc powierzchnię wody w basenie. Tworzyły się małe fale, których pieniste języczki rozbijały się o ścianki. Drzewa uginały się od wiatru, a zza pędzących chmur wyglądał czasem księżyc. Bił dziś od niego chłodny blask. Światło załamywało się na fosforyzującej, pomarszczonej powierzchni wody. Usiadła w salonie i zaczęła przeglądać encyklopedię ogrodniczą, ale znała ją już na pamięć. Wstała. W oddali rozległ się głuchy grzmot. Poszła do kuchni po garnek, zaniosła go na górę i postawiła pod dziurą w suficie. Była blisko okna, kiedy rozległ się kolejny grzmot, a niebo rozcięła pierwsza błyskawica. Ciało Cam przeszył dreszcz. Poczuła dziwne mrowienie. Oparła się o parapet i przycisnęła czoło do szyby. Kiedy kolejny błysk rozdarł ciemności, znów go dostrzegła na skraju wody. Zbiegła boso po schodach i popędziła na dwór. Jej włosy rozwiewał wiatr, szlafrok szeleścił. Kiedy znalazła się w ogrodzie, nastąpiła krótka chwila ciszy przed burzą. Wiatr nagle ustał, woda w basenie uspokoiła się tak bardzo, że Cam dostrzegła w jej tafli odbicia - jego po jednej, a swoje po drugiej stronie. Znów śniła. Sunęła ku niemu leniwie, ale tym razem on też podążał w jej stronę. - Pomyślałem, że wpadnę - powiedział spiętym głosem - i sprawdzę, jak wygląda basen. Ich odbicia zatrzymały się, kołysząc na powierzchni wody dwa metry od siebie. - Jest piękny. - To prawda - przyznał. Na niebie nie świeciła żadna gwiazda, tylko księżyc co jakiś czas wychylał się spoza chmur. W powietrzu wisiała złowróżbna cisza. - Przepraszam, Steve. - Nie, nie przepraszaj. To była prawda. Każde słowo było prawdą. Zbliżył się, ujął jej twarz w dłonie i przyciągnął do siebie. Przez chwilę się wahał. Nachylił się i pocałowała ją w usta, najpierw ostrożnie, potem coraz mocniej, namiętniej. Rozdzielili się. Cam przyłożyła policzek do jego piersi, żeby móc usłyszeć bicie serca. - Więc ty też to czujesz... - szepnął. Skinęła głową. W tej samej chwili rozległ się kolejny grzmot, następna błyskawica rozproszyła na moment mrok. Nagle otworzyło się niebo i lunął ulewny deszcz. Steve chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą w stronę altanki. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, wziął ją w ramiona i znów zaczął całować. Cam odchyliła się, patrząc na niego w ciemności. Deszcz spływał po ich ciałach, tworząc małe kałuże na podłodze wokół stóp. - Chodź. Poprowadziła go do góry krętymi schodami. Uklękli na materacu i rozebrali się nawzajem w rytm kropel deszczu rozbijających się o dach. Księżyc zerkał na nich ukradkiem przez okno. Steve całował jej oczy, usta, piersi. Położyła się i pociągnęła go ku sobie. Wokół unosił się zapach sosnowych igieł, morskiej soli i drewna... - Czułem się - odezwał się później, gdy leżeli wtuleni w siebie - jak wzięty na spytki. Całe moje życie... Przyznałem się do wszystkich przykrych rzeczy, jakie zrobiłem, i złych wyborów, jakich dokonałem. A kiedy było po wszystkim, myślałem tylko, jak się z tobą jeszcze dziś zobaczyć. - Tak mi przykro, Steve. - Nie mów tak. - Dotknął palcami jej warg. - Powiedz, że czułaś to samo. - Czułam to samo. Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło. - Teraz powiedz mi, że dobrze się czujesz z powodu tego, co przed chwilą zrobiliśmy. Znów przetoczył się grzmot, ale błyskawica zajaśniała dopiero po dłuższej chwili. Burza oddalała się. Cam wyjrzała przez okno. Jej wzrok nie mógł się przebić przez ścianę mroku. - Cam? Za jednym zamachem złamała przysięgę małżeńską i zasady kodeksu zawodowego. Ale to z innego powodu czerwona lampka zapaliła się w jej głowie. Zawsze wiedziała, że Steve stanowi dla niej niebezpieczeństwo. Teraz było bardziej realne niż kiedykolwiek. - To nie takie proste. Obrócił się na plecy i przez moment jedynym dźwiękiem, który rozpraszał ciszę na poddaszu, był jego oddech. - Nie odejdziesz od niego. - Już od niego odeszłam, w każdy możliwy sposób. Wyraz jego twarzy mówił, że rozumie. - Mnie to nie wystarczy - odrzekł mimo wszystko. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego od kilku dni nieogolonej brody. Musnęła kciukiem dołek w podbródku. W odpowiedzi objął ją mocno. Leżeli w milczeniu, a coraz mniejsze i rzadsze krople dżdżu stukały w dach. Rankiem zaświeciło słońce. Zroszony deszczem ogród cały lśnił i wypełniał go śpiew ptaków. - Więc co teraz będzie? - zapytał, gdy zeszli na dół. Cam odwróciła się do drzwi. Czerwona lampka świeciła mocniej niż słońce. - Jak możemy cokolwiek planować? - A dlaczego nie? Potrząsnęła głową. - Po wyborach... - Kiedy to będzie? Spojrzała na niego, zdziwiona, że nie wie. Po chwili jednak twarz jej się rozjaśniła. - Za cztery tygodnie. Nie - za dwadzieścia siedem dni. - A do tego czasu? Wahała się tylko przez chwilę. - Przyjdziesz tu dziś wieczorem? Uśmiechnął się promiennie. 33 Bruce Benjamin wezwał w środę rano troje świadków. Pierwszym była doktor Philomena Imperato, psychiatra, która leczyła Treya. Pojawiła się w sądzie, podporządkowując otrzymanemu wezwaniu, lecz wyraźnie wbrew swej woli. Odpowiedziała na wszystkie pytania wstępne, które jej dotyczyły: wykształcenie, przygotowanie zawodowe i praktyka, ale potem powołała się na etykę zawodową i odmówiła udzielenia odpowiedzi na pytania o Treya. Jej adwokat czekał na korytarzu z kompleksowym opracowaniem, pełnym cytatów wyroków, które opisywały i nakazywały respektowanie prawa do zasłaniania się specyfiką zawodu. Jednakże ani prawnik, ani jego raport nie okazali się potrzebni. Sędzia Miller uszanował tajemnicę zawodową i zwolnił świadka. Jako drugi zeznawał osobisty opiekun szkolny Treya, który przytoczył długi, ponury zapis szkolnej drogi Treya w ósmej klasie, włącznie z każdym przewinieniem i karą, każdym spóźnieniem lub nieobecnością, każdą dwójką i trójką na świadectwie. Cam nie miała do niego żadnych pytań. Ostatnim świadkiem przesłuchanym podczas rannej sesji był kierownik sklepu sieci Gap w centrum handlowym Concord. Oświadczył, że jedenastego czerwca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku widział, jak James Ashton Ramsay Trzeci zabrał z półki koszulkę za dwadzieścia dolarów, z jedną kieszonką, i włożył ją w spodnie. Pochwycił chłopca, gdy ten wychodził ze sklepu, odebrał mu koszulkę i wezwał policję, która zatrzymała nieletniego. Później tego samego dnia kierownik odebrał telefon od policjanta, kapitana Browarda. Kapitan poprosił, aby wyświadczył mu osobistą przysługę i nie wnosił skargi na chłopca. Ponieważ nie chciał sprzeciwiać się policji, uległ prośbie. Cam miała jedynie kilka pytań. Chciała wiedzieć, czy przed zdarzeniem Trey był z grupą chłopców. Mężczyzna odpowiedział, że widział czterech czy pięciu innych nastolatków, którzy zniknęli, gdy pochwycił podejrzanego. Cam zapytała następnie, jak często był świadkiem podobnych incydentów. Niestety zbyt często; kradzieże stawały się zwyczajem nastolatków z przedmieść. Po przerwie obiadowej Brace Benjamin wezwał następnego świadka. Woźny wyszedł na korytarz i powrócił z Jessem Lombardem, kulejącym niezgrabnie. Jesse położył prawą dłoń na Biblii i wydawało się, że już nie da rady podnieść lewej, by złożyć przysięgę. - Proszę się przedstawić. - Jesse Lombard. - Gdzie pan mieszka? - Na Martins Mill Road sto dwadzieścia siedem, w Greenville. - W domu państwa Ramsayów? - Mam pokój nad ich garażem. - Kto pana zatrudnia? - Komisja Legislacyjna Senatu. - Senatu Stanów Zjednoczonych? W Waszyngtonie? - Tak. - Ale mieszka pan w stanie Delaware? - Tak. - Panie Lombard, ile czasu w zwykły dzień spędza pan w towarzystwie Jamesa Ashtona Ramsaya Trzeciego? - Kilka godzin. - Czy może nam to pan opisać? - Odwożę go i przywożę ze szkoły. W ciągu tygodnia zazwyczaj jemy razem kolację. Czasem oglądamy trochę telewizję. - Tylko we dwóch? - Pani Ramsay często wychodzi. - A gdzie jest senator Ramsay? - W ciągu tygodnia w Waszyngtonie. Ale w weekendy zwykle jest na miejscu. - Zanim zaczął pan pracować dla Senatu Stanów Zjednoczonych, kto pana zatrudniał? - Policja stanu Delaware, przez niecałe piętnaście lat. - Został pan ranny w czasie pełnienia służby, prawda? - Zostałem postrzelony w głowę w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym piątym roku. - Pochylił głowę i wskazał bliznę na czaszce. - Czy spowodowało to jakieś trwałe uszkodzenie? - Trwałe? Nie wiem. To się pojawia i znika. - Co? Jesse machnął lewą ręką. - Jakiś paraliż od czasu do czasu. Moje mięśnie nie zawsze pracują właściwie. - Czy te obrażenia wpływają na wypełnianie przez pana obowiązków w pracy? - Nie. - Jakie są pana obowiązki? - Jestem współpracownikiem sił porządkowych. - Co to oznacza? - Kontaktuję się z policją lokalną, informuję ich o pracy Komisji, dostaję od nich wiadomości. - Czy pisze pan raporty dla Komisji? - Nie, to nie jest sformalizowane. - Więc skąd Komisja wie, co pan robi? - Przekazuję wszystko senatorowi Ramsay owi. - On jest członkiem Komisji? - Tak. Od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. - Czy jest pan współpracownikiem właśnie od dziewięćdziesiątego pierwszego roku? - Wysoki Sądzie. - Cam wstała z krzesła. - Wnoszę sprzeciw. Sprawy państwowe nie mają żadnego związku z przesłuchaniem. Jeśli pan Benjamin ma zamiar wskazać nieprawidłowości w pracy Komisji Legislacyjnej, sugeruję, żeby poszukał w tym celu bardziej odpowiedniego forum. - Moim jedynym celem jest wykazanie nieprawidłowości w funkcjonowaniu domu Ramsayów - odparł Benjamin. - I kolejna seria pytań powinna to właśnie wykazać. - Więc czemu jej pan nie zaczyna? - przerwał sędzia. Benjamin odwrócił się do Jessego. - Kto zatrudniał pana przed Komisją Legislacyjną? - Senacka Komisja do spraw Weteranów. - Co pan tam robił? - Zajmowałem się sprawami weteranów z Wietnamu. - Czy pan sam jest weteranem wojny wietnamskiej? - Tak. - Gdzie i kiedy pan służył? Cam podniosła się z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. - Wnioskodawca oraz bardziej odbiega od tematu. Jaki związek ze sprawą ma wojskowa służba pana Lombarda? -Podtrzymuję sprzeciw. Proszę przejść do innego tematu. Natychmiast. Benjamin podniósł z uporem brew. - Panie Lombard, czy jest prawdą, że cierpi pan na poważny zespół posttraumatycznego stresu, spowodowany służbą w Wietnamie? Cam rzuciła zdziwione spojrzenie na Jessego i dopiero po chwili znowu wstała. - Sprzeciw! To ten sam temat... Sędzia uciszył ją gestem dłoni. - Teraz wydaje się nieco inny. Zobaczmy, dokąd doprowadzi. Cam wciąż stała. - Wnoszę sprzeciw, ponieważ pytanie wymaga opinii biegłego lekarza. Zwykły świadek nie może zeznawać na temat diagnozy psychiatrycznej. - Może, jeśli jest to diagnoza, o której został poinformowany - odpowiedział Benjamin. - I schorzenie, na które jest leczony. A jeśli nie, może wezwałbym na świadka jego lekarza psychiatrę. Cam spojrzała pytająco na swoich klientów, ale Margo ukryła twarz w dłoniach, a Ramsay po chwili potrząsnął głową. - Wycofuję - powiedziała i usiadła. - Panie Lombard? - Każdy weteran Wietnamu, w jakimś stopniu cierpi na posttraumatyczną nerwicę. - Skupmy się na stopniu pana schorzenia. Czy jest pan leczony przez psychiatrę? - Chodzę do niego od czasu do czasu. - Czy to doktor Philomena Imperato? - Tak. Sędzia Miller popatrzył ze zdumieniem na podest dla świadków, a potem na Ramsayów. Cam zacisnęła zęby. - Ma pan za sobą szczególnie bolesne doświadczenie w Wietnamie, prawda, panie Lombard? - Jak każdy. Nie wiem, czy gorsze niż inni. - Ale przeżył pan jedną z najgorszych masakr oddziałów amerykańskich podczas wojny. Czy tak? Mięśnie drżały na twarzy Jessego jak żywe. - Tak - odpowiedział ponuro. - Proszę opowiedzieć Sądowi o tej walce. Jesse wbił wzrok w stolik przed sobą. - Otoczyli nas. Strzelali do nas na wodzie. - Mówiąc nas, ma pan na myśli oddział do zadań specjalnych numer sto osiemnaście, Marynarkę Brązowej Rzeki? - Tak. - Jakie były straty tego dnia? - Przeżyło nas tylko dziesięciu. - A zginęło kilkuset. - Właśnie. - Wciąż śnią się panu koszmary o tamtej potyczce, prawda, panie Lombard? - Czasami. - Są coraz gorsze, prawda? - Od tego postrzału. Doktor mówi, że to coś wywołało. - Czasami krzyczy pan, gdy śnią się panu te koszmary? - Chyba tak. - Czasami pan lunatykuje? - Tak. - I czasami budzi się pan i orientuje, że zrobił sobie krzywdę? - Zdarzyło się tak kilka razy, to wszystko. Benjamin przewrócił kartkę w notesie, a Cam poczuła, że Ramseyowie oddychają z ulgą. - A pewnego razu obudził się pan z rękoma zaciśniętymi na gardle Treya Ramsaya? Ramsayowie znów się spięli. - Nigdy nie zrobiłem mu krzywdy! - zawołał Jesse. - Przenieśli mnie potem do garażu. Nigdy go nie zraniłem! - Czy po wypadku państwo Ramsay wciąż zostawiają chłopca samego z panem? - Oni wiedzą, że nie zrobiłbym mu nic złego! - Jesse przekręcił się na krześle, jego lewe ramię ześliznęło się ze stołu. - Jakie kroki podjęli, żeby zapewnić chłopcu bezpieczeństwo? Jesse wpatrywał siew swoją rękę zwisającą bezwładnie z krawędzi stołu. Jego twarz wykrzywiła się, gdy próbował znowu unieść ramię. W końcu sięgnął i prawą ręką uniósł lewą. - Panie Lombard - powtórzył Benjamin głośniej. - Czy może odpowiedzieć pan na pytanie? Jesse popatrzył na niego z tępym przerażeniem w oczach. Po drugiej stronie przejścia ktoś chrząknął. Bruce Benjamin usłyszał ten dźwięk i kiedy spojrzał na swojego klienta, Steve krótko pokręcił głową. - Nie mam więcej pytań - rzekł Benjamin. Sędzia spojrzał na Cam. - Nie mam pytań - zareagowała szybko, zanim Ramsay mógł jej cokolwiek powiedzieć. - Panie Lombard, jest pan wolny. Sąd zbierze się ponownie po dziesięciominutowej przerwie. Sala rozpraw opróżniła się natychmiast. Przy stole zostały tylko Cam i Margo. Po kilku chwilach napiętej ciszy odezwała się Cam: - Powinniście mi byli powiedzieć. - Ale to było tak dawno temu! Nigdy nie wyobrażałam sobie, że to wyjdzie na jaw. Nie wiem nawet, jak się o tym dowiedzieli. - Trey musiał mu powiedzieć. - Benjaminowi? - zapytała zdziwiona. - Steve’owi Pattersonowi. W Maine. Margo wyprostowała się. - Rozmawiali o takich rzeczach? - Potrząsnęła głową, osłupiała. - Trey nigdy nie... Ramsay wpadł do sali i rozejrzał się szybko wokół, żeby sprawdzić, czy są sami. - Campbell - powiedział, ruszając w jej stronę. - Kiedy wróci sędzia, trzeba uzyskać odroczenie rozprawy. Muszę wracać wieczorem do Waszyngtonu. - Ależ senatorze... Ustaliliśmy te daty kilka tygodni temu. - Nic nie mogę poradzić. Coś mi wypadło. - Ale sprawa... - Wydaje mi się, że interes Stanów Zjednoczonych ma pierwszeństwo. A tobie? Przygryzła wargę i odwróciła się. Kiedy sędzia Miller wrócił na salę kwadrans później, oboje prawnicy chcieli coś powiedzieć. Benjamin wyjaśnił, że przesłuchanie pana Lombarda skończyło się wcześniej niż się spodziewał i że jego następnym, a jednocześnie ostatnim świadkiem jest pani ekspert, która może przyjechać dopiero następnego dnia. Później Cam wyjaśniła, że senator Ramsay został pilnie wezwany do Waszyngtonu. Wniosła o odroczenie rozprawy do następnego tygodnia. Benjamin z teatralnym oburzeniem wniósł sprzeciw wobec nadmiernego odwlekania sprawy, ale Miller przejrzał jego grę. - W porządku. Żadnych opóźnień. Proszę natychmiast wezwać swego następnego świadka, panie Benjamin. Ponieważ adwokat nie mógł spełnić tego żądania, rozprawę odroczono do następnego tygodnia. Steve przyszedł do altanki o zachodzie słońca. Cam czekała na niego z zimną kolacją rozłożoną na małym stoliku do kawy. Przyniósł butelkę wina i dwa plastikowe kubki, które odłożył, żeby ją objąć. Stali przytuleni drugą chwilę. - Wszystko w porządku? - zapytał, nachylając się nad nią. Wzruszyła ramionami. - To, co się dziś stało, było takie okrutne. - Jesse? Wiem. To moja wina... Za późno przerwałem. - To wcale nie twoja wina. Po prostu chciałabym, żeby wreszcie było po wszystkim. - Już niedługo. Mamy jeszcze tylko jednego świadka, a potem rozmowę sędziego z Treyem. Spojrzała na niego chmurnie. - Jeszcze my mamy świadków - przypomniała. Skrzywił się. - A, faktycznie. Czuła, jak bardzo napięte są mięśnie jego pleców. Bardzo chciał zadać to pytanie, ale wiedział, że nie może. Zamiast tego pocałował ją, a potem odsunęli się od siebie niezgrabnie i usiedli za stołem. Jedli i pili w ciszy. Cam nie była głodna i z radością odsunęła talerz, gdy on skończył. Na górze ułożyła na materacu poduszki i zapaliła świece, które pobłyskiwały w rogach pomieszczenia jak malutkie gwiazdki. Obrócił się powoli, ujął ją za ramiona i pociągnął w dół, na materac. - Kocham cię - wymruczał później. Drgnęła. Nie spodziewała się tego. - To niemożliwe - powiedziała smutno. Przecież nawet mnie nie znasz. - Naprawdę cię kocham. Z powodu Treya. Obserwuję was, gdy jesteście razem i jaka jesteś dla niego dobra. Wiem też, jak on cię odbiera. - Trzymał jej głowę w dłoniach i obwodził kciukiem owal twarzy i wykrój ust. -1 nie mów mi, że to nie jesteś prawdziwa ty, bo wiem, że to nieprawda. Potrząsnęła smutno głową. - To tylko część mnie. A co z resztą? A co z tą częścią, która zafundowała ci wczoraj piekło na podeście dla świadków? To też ja. - Cam. - Otoczył ją ramionami. - Czy możesz przestać się oskarżać? Każdy prawnik tak by się zachował. Nie zadałaś mi nawet pytania, którego się najbardziej obawiałem. - Och. - zesztywniała. - Chodzi ci o to... co takiego wydarzyło się na wyspie, że skłoniło Treya do wezwania policji? - Tego właśnie się bałem - Czy... czy mogę zadać je teraz? - Tak, chociaż Bóg wie, co o mnie pomyślisz. - Odetchnął głęboko. - To nie był najlepszy moment mojego życia. Przewrócił się na plecy i założył ręce pod głowę. - W tamtym domu istniała taka wdowia kładka. Może ją zauważyłaś? Była cała spróchniała; powinienem był ją rozebrać pierwszego dnia. Zamiast tego powiedziałem mu, że jest niebezpieczna i żeby trzymał się od niej z daleka. Co, jak sądzę, jeszcze bardziej go zainteresowało. Złapałem go tam kiedyś i zrugałem. Byłem głupi, myślałem, że to koniec. Ale on oczywiście poszedł tam jeszcze raz i wtedy stało się najgorsze. - O Boże. - Pracowałem na przystani, ale jakoś usłyszałem jego krzyk albo poczułem go. Pobiegłem tam i zobaczyłem, jak wisi na krawędzi dachu. Jezu... serce przestało mi bić. Jeszcze parę centymetrów, parę minut i spadłby w trzydziestometrową przepaść, na skały. Przerwał na chwilę. Cam dotknęła jego twarzy. Przełknął ślinę i podjął przerwany wątek. - To cud, że zdążyłem na czas. Wciągnąłem go z powrotem do środka, przytulałem i myślałem tylko o tym, jak bliski był śmierci i jakim byłem głupcem... A potem chyba straciłem kontrolę. - Co? - Zbiłem go. Cam spojrzała na niego, oczy błyszczały jej w blasku świec. - Wiem - rzekł, kuląc się. - Wyobrażasz sobie? Przez kolano. Tak idiotycznie. Wiedziałem, że to pomyłka, gdy tylko skończyłem, ale byłem zbyt zdenerwowany i zły na niego, żeby przeprosić. Zostawiłem go w pokoju, żeby ochłonął i zszedłem na dół, żeby samemu się uspokoić. - I właśnie wtedy uruchomił radio. - Gdyby był gdzie indziej, po prostu by uciekł. Jak każdy dzieciak. Do diabła, ja bym tak zrobił. Ale on tkwił na wyspie. Jedyną rzeczą, jaką mógł zrobić, to wezwać policję. Cam poczuła, jakby jakiś ciężar przygniótł jej piersi. - I wybaczyłeś mu to? - Oczywiście. - Ale po tym, co przeszedłeś... - Nikt nie cierpiał bardziej od niego. Ani nie żałował bardziej niż on. Cam usiadła nagle i odwróciła się. - Cam? Skuliła się i otoczyła ramionami kolana. Drgnęła, kiedy dotknął jej pleców. - Więc miałem rację - rzekł smutno. - Wiedziałem, że będziesz źle o mnie myśleć. - Nie o tobie - zaprzeczyła. - O sobie. Myślę źle o sobie - Co? Nabrała gwałtownie powietrza. - Muszę ci coś powiedzieć. O sobie. Prawdę o sobie. To dlatego nie możesz mnie kochać, Steve. - Campbell, nie.. - Nie nazywam się Campbell - zawołała. - Nie jestem osobą, za którą mnie masz. Naprawdę nazywam się Camille Johnson i moi rodzice wcale nie zginęli, gdy byłam mała. Mój ojciec prowadzi stację benzynową, a moja matka, jeśli w ogóle żyje, ucieka przed FBI. - Co? - Ponieważ kiedy miałam piętnaście lat, zaszłam w ciążę... Kiedy wyszła ze szpitala, Darryl czekał na nią w samochodzie z zapalonym silnikiem. - Pamiętaj - powiedziała pielęgniarka, która pomagała Cam usiąść na fotelu dla pasażera - zadzwoń do nas, jeśli krwawienie potrwa dłużej niż dziesięć dni. - Dobrze. - I żadnych stosunków przez miesiąc - dodała, patrząc groźnie na Darryla. - Oczywiście - odparła Cam. Usadowiła się wygodniej z grubą watą pomiędzy nogami. Gdy Darryl ruszał z parkingu, opadła słabo na siedzenie. - Więc... jak się czujesz? - Nic nie mów - odpowiedziała. - Chciałem tylko zapytać... - Nie pytaj. Zapłaciłeś swoją połowę, przywiozłeś mnie tu i to wszystko, czego od ciebie chcę. Zacisnął szczęki, patrząc bezmyślnie przed siebie. - Słuchaj, powiedziałem, że mi przykro. W porządku? Mówiłem, że nigdy wcześniej mi się to nie przydarzyło. - Mnie również. I nigdy już się nie przydarzy. A przynajmniej nie z tobą. - Cipa - mruknął. Kazała mu się zatrzymać na szosie. Wysiadła z samochodu, a on pojechał na stację na swoją popołudniową zmianę. Stał już przy dystrybutorach, kiedy z podręcznikami pod pachą dowlokła się na miejsce. Pomachała do ojca krzątającego się w warsztacie, przełożyła książki pod drugą pachę i zaczęła uciążliwą wspinaczkę do przyczepy. Była w połowie drogi, kiedy się zorientowała, że zostawiła w klinice portmonetkę. Zastanowiła się, czy ktoś mógłby ją teraz podrzucić z powrotem do szpitala. Nikt nie przyszedł jej do głowy, więc pogodziła się ze stratą. Była niczym w porównaniu z tym, co już dzisiaj straciła. Wdrapała się po schodach i ramieniem otworzyła drzwi. Matka odkładała właśnie słuchawkę. Odwróciła się w jej stronę. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Pierwszą myślą Cam było, że ktoś musiał umrzeć. Drugą, że rzeczywiście ktoś umarł i że jej matka już o tym wiedziała. - Dzwoniła pielęgniarka z kliniki - odezwała się matka przez zaciśnięte usta. - Ma nadzieję, że czujesz się dobrze. Masz się nie martwić o portmonetkę. Trzyma ją u siebie w biurku. - Nagły przypływ gniewu i żalu wykrzywił jej twarz. - Mamusiu... Matka jęknęła tylko głucho i rzuciła się na nią z wyciągniętymi rękami. Cam upuściła książki na podłogę i zakryła dłońmi twarz. - Poczekaj, mamo!!! - Ty dziwko! Ty mała dziwko! Jak mogłaś to zrobić?! Jak mogłaś to zrobić??? Miałaś wszystko, dałam ci wszystko, co miałam! A ty co? Rozchyliłaś nogi przed pierwszym chłopakiem, który nawinął ci się pod rękę! Ty wstrętna dziwko! Krzyk uwiązł Cam w gardle. Ciosy nie przestawały spadać. Dosięgały jej głowy, ramion, pleców, aż w końcu upadła na kolana. Zakryła głowę ramionami i jęknęła. Z jej gardła wydarł się szloch: - Mamusiu!!! Stój! Ja wszystko wyjaśnię! - To Darryl, prawda?! - wrzasnęła. Podbiegła do drzwi i gwałtownie je otworzyła. - Zabiję go! Przysięgam, że go zabiję!!! Drzwi zatrzasnęły się za nią. Po chwili Cam podniosła się z podłogi i powłócząc nogami, poszła do swojego pokoju. Wygrzebała z pudełek stojących w szafie przybory Szpiega Harriet. Starła z nich pięcioletnią warstwę kurzu, spakowała w torbę tyle rzeczy, ile mogła unieść i po raz ostatni opuściła przyczepę. Zatrzymała się przy pierwszej skrzynce na listy, jaką napotkała. Wrzuciła do niej dużą kopertę zaadresowaną do FBI. Wewnątrz znajdowała się kartka ze starannie wypisanymi ręką dziesięciolatki imieniem i nazwiskiem matki, numerem jej polisy ubezpieczeniowej, datami zatrudnienia w Narodowej Agencji Zwiadowczej, szczegółami dotyczącymi jej wiedzy o satelitach szpiegowskich, o procedurach wystrzeliwania i przejmowania kapsuł. Opisała też tajemniczego gościa, dołączywszy jego notatkę do matki, którą sama odbiła. Wspomniała o pieniądzach, które przekazał, podała numer rejestracyjny jego samochodu. Wsunęła również do koperty odciski palców. Dwa tygodnie później zadzwoniła do domu z budki telefonicznej w Elizabethtown. Słuchawkę podniosła Charlene, która powiedziała jej tyle, ile sama rozumiała. Matka zniknęła trzy dni po Cam. Zaledwie dzień później pod ich dom zajechało pięć samochodów z agentami FBI, którzy otoczyli przyczepę. W rękach trzymali pistolety, strzelby i karabiny. Mieli nakaz aresztowania Abigail Zodtner Johnson, podejrzanej o szpiegostwo. - Cam - odezwał się oniemiały Steve. Klęczał przy niej, próbując odwrócić jej głowę w swoją stronę. Strząsnęła jednak jego dłonie i jeszcze mocniej wtuliła twarz w kolanach. - Cam, to straszne, że musiałaś z tym żyć przez tyle lat. - A co powiesz o niej? Jak jej się żyje? Jeśli w ogóle jeszcze żyje? - Żyje, żyje. Jeśli coś by się stało, wiedziałabyś o tym. Zastanowiła się przez chwilę i pokiwała głową, przyjmując logikę jego rozumowania. Wyprostowała się i z westchnieniem wypuściła powietrze. Przytulił ją do siebie. Oparła głowę o jego szyję. - Czy kiedykolwiek dowiedziałaś się, co dokładnie zrobiła? - Nie. Wszystko jest tajne. Ale to był tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty ósmy rok. Palono wtedy karty powołania. Matka przekazała wrogowi fotografie satelitarne. Myślę, że w ten sposób wyraziła swój sprzeciw wobec wojny. - A tajemniczy gość? Co on miał z tym wspólnego? - Nie wiem. Na początku myślałam, że działali w porozumieniu. Ale, 0 ile mi wiadomo, nigdy go nie aresztowano. Nie wydano nawet nakazu aresztowania. Nie wiem... Może był jednym z tych rewolucjonistów, którzy pomagali dezerterom. - Zamknęła oczy, gdy kolejny dreszcz wstrząsnął jej ciałem. - To nie wszystko. Nie tylko FBI jej poszukuje. - Obróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz. - Dwie kobiety, które też pracowały dla Narodowej Agencji Zwiadowczej, zostały w tym roku zamordowane przez tego samego człowieka. - Co? - zapytał, patrząc na nią. - Kto? - Nie wiadomo. Policja idzie złym tropem. Nawet nie wzięli pod uwagę powiązania z tą aferą szpiegowską. Najgorsze jest to, że matka nie ma pojęcia, że może jej też grozi niebezpieczeństwo. Nie ma sposobu, żeby ją ostrzec, bo nikt nie wie, gdzie przebywa... Dzięki mnie - dodała głosem pełnym goryczy i wstydu. - Cam. - Przyciągnął ją do siebie i pogłaskał po włosach. - To właśnie jest bariera między tobą a mną. Nie chodzi o twojego męża ani o proces. Chodzi o twoje poczucie winy. - To ja. Taka jestem. - Nie, to jest coś, co kiedyś zrobiłaś. Jeden nieprzemyślany czyn dawno, dawno temu. Nie możesz wciąż tego rozpamiętywać. - Wydałam własną matkę. - Byłaś dzieciakiem, targały tobą silne emocje. Każdy by to zrozumiał1 ci wybaczył. Twoja matka zrobiła, co zrobiła. Cam, tak samo jest ze mną i z Treyem. Ale nie obwiniam go i nie wierzę, że twoja matka obwinia ciebie. - Ja nie wierzę, że mnie nie obwinia. - Przebaczyła ci już dawno temu. Ona cię kocha. - Skąd ty to wiesz? Dotknął palcami jej policzków. Otarł łzy i pocałował ślad, jaki zostawiły. - Bo cię kocham. Położyła się i przyjrzała jego twarzy. W to też nie wierzyła. Rozmawiali godzinami, przysypiając co jakiś czas. Cam nie wiedziała już, czy jeszcze z nim rozmawia, czy już śni. Gdy wstawał świt, zapytał: - Wiesz, co się stało z tym chłopakiem, Darrylem? - Charlene powiedziała, że matka poszła go szukać z lewarkiem w ręku. Ojciec i dwóch kierowców musiało ją od niego odciągnąć, bo na pewno by go zabiła. I tak dostał w głowę. Założyli mu dziesięć szwów. Nigdy więcej nie pojawił się w Johnson’s Sunoco. Steve zachichotał. - Jest naprawdę niesamowita, wiesz? - Hmm? - Zachowała się jak niedźwiedzica, która chroni swoje małe. - Ziewnął i przewrócił się na bok. - Podoba mi się to - mruknął i zapadł w sen. Doug wrócił do Wilmington w czwartek po południu i zrobił obchód kancelarii Jackson, Rieders & Clark, żeby-jak przystało na kandydata-uścisnąć dłonie kolegów, zanim uda się do biura wyborczego. Cam siedziała przy biurku. Mogła się zorientować, w jakim tempie przemieszcza się przez biuro, po śmiechach i ożywionych głosach. Gdy od jej gabinetu dzieliło go tylko kilka pokoi, skręcił w inną stronę. Odetchnęła z ulgą. W drzwiach pojawił się za to Nathan. - Jak leci? - Ramsay zwiał w połowie rozprawy. Poza tym idzie fatalnie. - Słyszałem. - Co? - Wszystko. Ale nie martw się. - Czym mam się nie martwić?! - wybuchnęła. - Myślałam, że przyszłość Douga zależy od tego, czy wygram tę sprawę. - Tak było w zeszłym miesiącu. Słuchaj, będziemy się dzisiaj przygotowywać do niedzielnej debaty. Nie czekaj na Douga z kolacją. - Na nic już nie czekam. Zmrużył oczy, lecz Doug zawołał go z końca korytarza. Nathan obrócił się na pięcie i odszedł. Później zadzwonił Steve. - Czy wszystko w porządku? - zapytał. Ustalili, że nie będzie się przedstawiać. Obróciła się na krześle i wyjrzała przez okno. Jesień zabarwiła liście klonu na cynobrowy kolor. - Wrócił. - Domyśliłem się. Przyjdź do mnie wieczorem. - Jak to wyjaśnię? - No to przyjdź teraz. Po południu. - Nie mogę. Mam spotkanie. - To może być spotkanie ze mną. Podaj miejsce i godzinę. - Dzisiaj nie mogę. Milczał przez chwilę. - Nie oddalaj się ode mnie, Cam. - Nie oddalam się. Po prostu... - Przygryzła wargę. - Po prostu pozwoliłaś, żebym zbliżył się do ciebie bardziej, niż byś tego chciała. A teraz oddalasz się ode mnie. - Nie, po postu dzisiaj nie jest... - No, to jutro. - Jutro muszę być w biurze w Filadelfii. Znów zamilkł. Przestraszyła się. - Steve? - Wiesz, Cam, problem nie polega na tym, że wiem o tobie za dużo. Chodzi o to, że ty wiesz o sobie za mało. - Nie rozumiem. - Zrozumiesz. Za kilka dni. Zadzwoń, kiedy sama do tego dojdziesz. Cam rzeczywiście miała spotkanie tego popołudnia. Z Margo Ramsay. To ona otworzyła drzwi. Miała na sobie zielone kimono, a w ręku trzymała kieliszek z cherry. - Czy Jesse pojechał po Treya? - zapytała Cam, idąc za nią do salonu. - Hmm? - Margo potknęła się i przytrzymała oparcia kanapy, zanim usiadła. - Nie... Biedny Jesse. Kiedy wczoraj wróciliśmy z sądu, zamknął się w swoim pokoju i nie chce wyjść. Upiła łyk cherry i ze zdziwieniem spojrzała na kieliszek. - Och, wybacz mi, Cam. Nie zaproponowałam ci nic do picia. - Dziękuję, nie mam ochoty. - Cam usiadła w fotelu i wyciągnęła swój procesowy notatnik. - Senator Ramsay zaproponował, żebyśmy wykorzystały ten czas na przygotowanie pani do przesłuchania, które odbędzie się w przyszłym tygodniu. - Może filiżankę herbaty? Albo kawy? - Nie, dziękuję. - Zaproponowałabym ci cherry, ale wiem, że dziewczyny w twoim wieku nie lubią takich alkoholi. - W ogóle nie lubię alkoholu. Dziękuję. Wypisałam tutaj kilka punktów, które chciałabym... - Trzeba się nauczyć smakować cherry... - Słucham? - Cherry. - Margo podniosła kieliszek do światła i zmrużyła oczy. - W przyszłym roku czeka cię wiele spotkań. Musisz wiedzieć, że cherry wciąż jest jedynym powszechnie akceptowanym alkoholem, który kobieta może pić po południu. - Będę o tym pamiętać. Przepraszam, że nalegam, ale czy nie mogłybyśmy porozmawiać o sprawie? - O sprawie... - Margo wysuszyła kieliszek. - On wygrywa, prawda? - Jest zbyt wcześnie... - Nie, nie jest. - Wczoraj mieliśmy zły dzień - przyznała Cam. - Gdybym tylko wiedziała o Jessem, mogłoby pójść lepiej. Margo wstała, podeszła do barku i napełniła kieliszek. - Chyba będzie lepiej, jeśli dowiesz się jeszcze czegoś. Myśl sobie, co chcesz - przerwała, żeby wziąć łyk cherry - ale wtedy, na Wyspach Dziewiczych, Ash powiedział mu prawdę. To był temat wtorkowego przesłuchania i Cam po chwili dopiero zrozumiała, o czym mówi Margo. - Chodzi pani o to, że Cynthia chciała żyć własnym życiem? Czy o procedury adopcyjne? - O wszystko. - Znów usiadła. - Kiedy Ash tam pojechał, wszyscy chcieliśmy oddać dziecko do adopcji przez agencję. - Z wyjątkiem Cynthii? - Przede wszystkim to właśnie ona chciała. Nie wahała się przed podpisaniem tych papierów. Nie miała zamiaru być matką samotnie wychowującą dziecko. Jeśli nie mogła mieć Steve’a Pattersona - a Ash jasno postawił sprawę - nie chciała mieć również niczego, co by jej o nim przypominało. - Dlaczego zmieniła zdanie? - Campbell, to właśnie próbuję ci powiedzieć. Nie zmieniła zdania. - Nie rozumiem... Margo westchnęła. - Tamtego roku Cynthia poszła na studia. Bardzo to przeżyłam. Zawsze byłyśmy sobie bliskie i nagle zostałam sama. Nie wiedziałam, co ze sobą począć. Snułam się po tym starym domu. Czułam się taka bezużyteczna. I bardziej niż kiedykolwiek zależna od Asha. Nie stanowił dobrego towarzystwa, ale przynajmniej był w pobliżu. - Znowu podniosła kieliszek do ust. - Potem ogłosił, że startuje w wyborach do Senatu i że przeprowadza się do Waszyngtonu. Ja miałam zostać tu sama, żeby utrzymywać fikcję, że on wciąż czuje się mieszkańcem Delaware. Zupełnie nie wiedziałam, jak sobie poradzę. Cam patrzyła na nią. - To był pani pomysł, żeby nie oddawać dziecka, prawda? - Jak tylko go zobaczyłam, pomyślałam: „Oto, czego mi potrzeba”. Drugie dziecko, którym nigdy nie zostałam obdarowana, a przecież minęło już dwadzieścia lat. - Senator Ramsay zgodził się na to? - Nie miał wyboru. Potrzebował moich pieniędzy, żeby sfinansować kampanię. - Mój Boże - wyszeptała Cam i wpiła paznokcie w dłonie, żeby nie powiedzieć więcej. Reforma ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej, adoptowane dziecko własnej córki - oto uczciwa polityczna gra. - Wiem, co myślisz. - Przycisnęła palce do czoła i zamknęła oczy. - To było bardzo egoistyczne. Moja biedna Cynth. Nie wróciła jesienią na uniwersytet, choć Ash załatwił jej przeniesienie do Pensylwanii. Została tutaj i musiała żyć z dzieckiem, którego nie chciała. Potrafiła patrzeć na nie i zalewać się łzami... Trzasnęły frontowe drzwi. Margo zamrugała oczami i wyprostowała się. - Trey, kochanie! - zawołała metalicznym, ostrym głosem. - Wróciłeś! Jak poszło w szkole? Jedyna odpowiedzią był odgłos jego kroków na schodach. Przez dłuższą chwilę Margo siedziała bez ruchu na kanapie. - Porozmawiamy innym razem, pani Ramsay? Pokiwała głową. Cam wstała i podeszła do drzwi. - Czy to nie dziwne? - odezwała się Margo, oszołomiona. - Skoro to ja zdecydowałam, żeby go zatrzymać, powinnam też pozwolić mu odejść, prawda? Cam odwróciła się i jeszcze raz na nią spojrzała. - Może. Margo spuściła wzrok i potrząsnęła głową. Tej nocy, kiedy Cam leżała już w łóżku, z przedpokoju dobiegł ją głos Douga. Wtórowało mu kilka innych głosów. Już nie bywał sam. Przez ostatnie osiem miesięcy ludzie trzymali się go jak małe rybki rekina. Ale ten związek był symbiotyczny: Doug potrzebował ich co najmniej tak samo, jak oni jego. Chór głosów przycichł i o północy usłyszała kroki Douga na schodach. Wyczuła; że się zawahał, mijając drzwi do jej sypialni. Poszedł jednak dalej. Obróciła się na drugi bok, nie przestając myśleć o Stevie. W piątek Helen przekazała jej pocztę uzbieraną w ciągu całego tygodnia, stos arkuszy przepracowanych godzin do podpisania i paczkę. - Przyniósł ją kurier. Była to mała paczka owinięta w brązowy papier. W górnym lewym rogu widniało nazwisko: Pat Stevens, ale nic jej nie mówiło, tak samo jak adres. Otworzyła pudełko i odgarnęła warstwy bibuły, w które zawinięto starą książkę w zniszczonej okładce, bez obwoluty. Książki prawnicze, które dostawała, były nowiutkie, lśniące i zapakowane w trzy warstwy plastiku. Zaskoczona Cam odczytała pozłacane litery na grzbiecie. Louise Fitzhugh Szpieg Harriet. Wstrzymała oddech i otworzyła książkę. Na pierwszej stronie znalazła dedykację napisaną niebieskim atramentem: „Cam, kocham cię za wszystko to, kim jesteś, kim będziesz i kim byłaś - nie wyłączając Szpiega Harriet. Steve”. Łzy napłynęły jej do oczu. Musiał odwiedzić każdy antykwariat w promieniu stu kilometrów. Przesunęła palcami po kartkach. Kiedyś to była jej ulubiona książka. Pozostałaby nią do teraz, gdyby jej własne czyny nie sprofanowały wspomnienia. Zabrała się za czytanie pierwszego rozdziału i wszystko powróciło. Początkowa scena, kiedy Harriet snuje opowiadania przed domem z piaskowca; kiedy jej burkliwa, choć dobra niania krzyczy z okna na trzecim piętrze, żeby nie taplała się w błocie; kiedy Harriet odpowiada: „Ale ja nie taplam się w błocie”; kiedy niania woła: „Harriet M. Welsch, proszę natychmiast wyjść z błota... ”. Cam wolno podniosła się z krzesła. Harriet M. Welsch. Znajome nazwisko, którego nie potrafiła z niczym skojarzyć. Fundacja Harriet M. Welsch. Organizacja opiekująca się osieroconymi dziewczynkami, której przedstawiciel tak bardzo chciał, żeby Cam zasiadała w jej władzach, że zrezygnował dopiero po trzech prośbach. A ona wyrzuciła wszystkie trzy pisma do kosza. Rzuciła się do komputera. Ręce tak się jej trzęsły, że dopiero po trzech próbach zdołała poprawnie wpisać dane w pole wyszukiwania. Nie znaleziono. Pamiętała jedynie, że w nagłówku widniał adres filadelfijski. Połączyła się z głównym terminalem, lecz po chwili komputer Bell Atlantic powiedział jej to samo: Nie znaleziono. W gabinecie pojawiła się Helen. Cam spojrzała na nią zdziwiona. Nie zauważyła jej, dopóki sekretarka się nie odezwała. - Twoje arkusze przepracowanych godzin. Podpisz dzisiaj, bo przez ‘ weekend muszą je wprowadzić do systemu. - Och, tak. - Czy coś się stało, kochanie? - Nie, nie. Nic. - Jednak zanim Helen opuściła gabinet, Cam zapytała: - Pamiętasz tę fundację, która prosiła mnie, żebym weszła do jej zarządu? - Tę od osieroconych dziewcząt? - Tak. Pamiętasz, gdzie mieści się jej siedziba? - Tu, w naszym mieście, prawda? - Próbuję sobie przypomnieć nazwę ulicy. - Nie pamiętam. Przykro mi. - Helen wyszła. Cam poczuła się tak, jakby ugodziło ją chłodne ostrze noża. Spojrzała na ekran i położyła ręce na klawiaturze. Nic nie przychodziło jej do głowy. Nie miała więcej pomysłów. - Znalazłam coś - zawołała Helen, szeleszcząc jakimś papierem. - Zrobiłam wtedy kopię. Na wypadek, gdybyś się namyśliła. To był pierwszy list z Fundacji Harriet M. Welsch. Na górze znajdował się adres. - Dziękuję, Helen! - wykrzyknęła Cam. Podbiegła do sekretarki i mocno ją uścisnęła, co wprawiło starszą kobietę w miłe osłupienie. 34 Budynek był jednym z wielu stojących w rzędzie domów, trzy ulice od Roosevelt Boulevard, w północno-wschodniej części Filadelfii. Na rogu znajdował się sklepik z artykułami spożywczymi, po drugiej stronie ulicy plac zabaw otoczony łańcuchem. Przy krawężniku stały zaparkowane zderzak w zderzak dziesięcioletnie samochody. Budynki tworzyły jeden ciąg, każdy na dole miał drzwi i jedno okno, a na górze dwa. Obok betonowego ganku rosła trawa. Wyglądały tak samo jak tysiąc innych, biednie lecz czysto, ponuro, lecz porządnie. Rzeczywiście mogły stanowić dobrą kryjówkę. - Jest pani pewna, że to tutaj? - zapytał z powątpiewaniem taksówkarz, zwalniając. Nie takiego celu podróży spodziewał się, gdy zabierał spod hotelu „Ritz-Carlton” dobrze ubraną młodą kobietę z torbą od Burberry’ego. Cam udawała, że przygląda się tabliczkom z numerami domów. W żadnym z zaparkowanych aut nie było nikogo widać; nie zauważyła śladu dymu z papierosa czy innego podejrzanego znaku. Jeśli ktokolwiek prowadził tu obserwację, dobrze się ukrył. - Tak mi się wydaje. Zapłaciła mu, założyła szal i wysiadła z samochodu. Kiedy taksówka odjeżdżała, zerwał się nagły wiatr. Mocniej zawiązała szal, poczekała, aż auto zniknie za rogiem i podeszła do drzwi. Gdy zadzwoniła, w oknie drgnęła firanka, a w chwilę później drzwi się otworzyły. Jej nadzieje się nie spełniły. W środku stał sześćdziesięcioletni, a może starszy mężczyzna, siwiejący blondyn z pobrużdżoną zmarszczkami twarzą. - Taa? - Przepraszam. Pomyliłam się. - Odwróciła się, żeby odejść. - Kogo pani szuka? Cam zdjęła okulary. - Harriet M. Welsch. Jego zniszczona twarz pobladła. Spojrzał na nią. - Wiesz co? - rzekł po chwili. - Przegrałem sto dolarów. - Słucham? - Powiedziałem, że nigdy nie uda ci się zgadnąć. Ale Abby... ona była pewna, że któregoś dnia na to wpadniesz. Cam wypuściła oddech tak głośno, że zabrzmiał niemal jak szloch. - Wejdź - powiedział, otwierając szerzej drzwi. - Jest tam. - Wskazał kciukiem na tył domu i usiadł w fotelu. - Idź. Na pewno trafisz. Jak w transie przeszła przez mały salon, jadalnię i weszła do kuchni. Na kuchence stał garnek z zupą, na stole leżał stos recept. Odstawiła torbę z zakupami, zdjęła szal i podeszła do tylnych drzwi. Na zewnątrz powietrze było czyste i rześkie, pachniało wiosennymi kwiatami, mimo że opadłe liście szeleściły pod stopami. Nad małym podwórkiem rozciągnięto dwa rzędy sznurów do suszenia, na których wisiały białe prześcieradła powiewające jak żagle na wietrze. Jedno z nich dotknęło ciała kobiety, która stała po drugiej stronie linki, oblepiło ją jak bandaże mumię. Wiatr dopiero po chwili uwolnił ją z płótna. Cam szła powoli. Kobieta schyliła się do kosza z praniem. Wyprostowała się z ręcznikiem w dłoniach i klamerką w ustach. Gdy ujrzała Cam, upuściła i jedno, i drugie. Przez jej oczy przemknęło pytanie, a potem zalśniły w nich łzy. Usta kobiety bezgłośnie wypowiadały słowo „Cammy”. - Mamo? - Cammy! - zawołała i przytuliła ją mokrymi ramionami. - Jesteś! Moje maleństwo! Och, Boże, modliłam się, żebyś w końcu przyszła! - Ujęła twarz Cam w dłonie. - Dzięki Bogu! - Ale dlaczego ty nie przyszłaś do mnie? - krzyknęła Cam. - Na pewno istniał jakiś bezpieczny sposób, żebyś... - Nie chciałam ci się narzucać, Cammy. Pragnęłam, żebyś mnie odszukała tylko wtedy, jeśli sama będziesz tego chciała. - Chciała? Mamo, próbowałam cię odszukać w każdy możliwy sposób. Próbowałam tak bardzo... - Chciałaś mnie odnaleźć? - Złapała Cam za ramiona i popatrzyła jej w oczy. - Po tym, co ci zrobiłam? - Nie - odrzekła Cam. Łzy spływały jej po twarzy. - Po tym, co ja zrobiłam tobie. Matka zacisnęła oczy. - Dobry Boże - wyszeptała. - Nie mów mi, że żyłaś z tą myślą przez te wszystkie lata. Cam zacisnęła usta, żeby nie drżały. - Moje biedne maleństwo! - zawołała matka, ściskając ją ponownie. - To nie była twoja wina! Słyszysz? To w ogóle nie była twoja wina! Cam przywarła do niej, jakby czternaście lat bólu i tęsknoty zniknęło. Kręciło się jej w głowie, czuła się zdezorientowana jak dziecko, które obracało się w kółko i nie wie, gdzie się zatrzymało. Usłyszały kaszlnięcie. Obróciły się i ujrzały opierającego się o drzwi mężczyznę. - Abby, macie zamiar tak tam stać przez cały dzień? - odezwał się. - Myślę, że po tylu latach możesz ją zaprosić do środka. Nazywał się Pete. Żyli jak małżeństwo od ośmiu lat. Wiedział o wszystkim. Mimo to, po paru minutach rozmowy na ogólne tematy, oświadczył, że idzie na trochę do sąsiada. - Nie zapomnij się ciepło ubrać. Robi się chłodno. Wywrócił oczami, ale założył kurtkę i cmoknął ją w policzek. - Sto dolarów - mruknął, patrząc na Cam i kręcąc smutno głową. - Powinnaś pozwolić mu wygrać - powiedziała Cam, gdy trzasnęły frontowe drzwi. - Miał rację. Nigdy bym tego sama nie odgadła. - A jednak - odparła rozpromieniona matka. - Przyszłaś. - Tylko dlatego, że dziś rano przyjaciel dał mi tę książkę. Otworzyłam ją i zobaczyłam nazwisko: Harriet M. Welsch. Matka uśmiechnęła się i poklepała Cam po ręku. - To chyba jakiś specjalny przyjaciel.. - Ale jak mnie odnalazłaś? Zmieniłam nazwisko, numer polisy ubezpieczenia społecznego... - Zobaczyłam twoje zdjęcie w gazecie - uśmiechnęła się Abby. - W ogłoszeniu o ślubie. - Ale przecież zamieścili je tylko w gazecie z Wilmington... - Przeglądałam wszystkie gazety. Wszystkie, które udało mi się zdobyć. Co niedzielę chodziłam do biblioteki i czytałam każdą gazetę, jaką prenumerowali. - Co tydzień? Przez te wszystkie lata? - Nie, tylko do lutego, kiedy się dowiedziałam, jak się nazywasz, gdzie pracujesz i całej reszty. Wtedy przyszedł mi do głowy pomysł, żeby do ciebie napisać. Pete pracował w sklepie papierniczym i zdobył dla mnie tę papeterię. - Zaśmiała się. - Wciąż mam na górze całe pudło. Ale po trzecim liście doszłam do wniosku, że nie powinnam więcej próbować. Modliłam się tylko, żebyś zechciała przyjść. - Oparła się i uśmiechnęła do Cam. -1 przyszłaś. - Oczywiście, że chciałam. Ale mamo... - Cam pochyliła się z przejęciem. - Musiałam tu przyjść z pewnego powodu. Nie jesteś bezpieczna. Gloria Lipton została zamordowana zimą. - Wiem! Byłam zaszokowana, gdy o tym przeczytałam. Po pierwsze, bo zginęła, a po drugie, bo pracowała w twojej kancelarii. Pomyślałam, jaki ten świat mały, a potem, że, mój Boże, to mogłaś być ty. Tak się o ciebie bałam... - Ale to tobie grozi niebezpieczeństwo. On zabił też Doris Palumbo... - Wiem. Biedna Doris... - Możesz być następna! - Nie, Cammy - odparła, kręcąc przecząco głową. - Ta sprawa nie ma żadnego związku ze mną. - Wstała po dzbanek z kawą. - To ma coś wspólnego z tamtymi dwiema. - Mamo - powiedziała poważnie Cam - one obie pracowały w Narodowej Agencji Zwiadowczej, kiedy przechwycono kapsułę. To nie jest zbieg okoliczności. Twarz matki stężała. Wróciła do stołu i napełniła filiżanki. - Wcale tak nie twierdzę - rzekła z uporem. - Ale sprawa w żaden sposób nie łączy się ze mną czy z Agencją. - Jak możesz być pewna? - Ponieważ - odstawiła dzbanek i usiadła - każdy, kto wie, co się stało i że ja byłam w to wplątana, musiałby wiedzieć, że Gloria i Doris nie były. - Och. - Cam spuściła wzrok, a potem znów spojrzała na matkę. - Zastanawiałam się nad tym. - Nad czym? - Czy one też należały do ruchu. - Do jakiego ruchu? - Antywojennego, jakkolwiek się nazywał. Matka odstawiła filiżankę tak gwałtownie, że kawa wylała się na spodek. - Więc tak myślałaś przez cały ten czas? Że byłam jakąś aktywistką? Że poświęcałam się dla szlachetnej sprawy? - Nie wiedziałam, z jakiego innego powodu... - Nie wiem, ile nieprzyjemnych prawd możesz jeszcze znieść, ale nie powinnam pozwolić ci dalej tak myśleć. Cammy, kochanie, zrobiłam to dla pieniędzy. Cam otworzyła usta ze zdziwienia. - Dwadzieścia tysięcy dolarów. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku to było dużo pieniędzy. - Ale dlaczego? - Tyle potrzebował Bud, żeby kupić stację benzynową, a ja nie widziałam innego sposobu, żeby je zdobyć. Wszystko, co musiałam zrobić, to prze-telegrafować współrzędne do skrzynki kontaktowej w Oslo i przesłać kilka mylących depesz do naszych ludzi. Wtedy wydawało się, że to nic takiego. - Spojrzała na stół. - Nic nie wskazywało, że skończy się na zabijaniu ludzi. - Zrobiłaś to dla taty? - zapytała osłupiała Cam. Gdy matka spojrzała na nią, miała oczy pełne łez. - Taka była jego cena za poślubienie mnie i danie ci swojego nazwiska. Cam poczuła, jakby jej życie było złudzeniem i dopiero teraz ujrzała ukryty za nim kształt. Oczywiście, przeczuwałam to, pomyślała. W tej chwili wszystko inne ułożyło się w całość, a zamęt i rodzinne niesnaski, gdy była dzieckiem nabrały sensu. - Mój Boże - wyszeptała matka. - Nie wiedziałaś? - Wiedziałam - odparła Cam. - Nigdy jednak nie wypowiedziałam tego na głos. W sumie to dziwne. Zawsze był dla mnie taki miły. - To dobry człowiek. Nie można go winić za to, że nie chciał wychowywać dziecka innego mężczyzny bez czegoś w zamian. - Ale w takim razie... - Cam spojrzała na matkę. - Kto? - Obiecałam mu, że nigdy nikomu nie powiem. I dotrzymałam słowa, przez trzydzieści lat. Choć zawsze myślałam, że sama na to wpadniesz - jesteś taka mądra. - Dotknęła jej policzka. - Nie mogę uwierzyć, że nikt tego nie zauważył. Jesteś tak do niego podobna. Oczy Cam nagle zgasły. - Był politykiem. - Wciąż jest. Ale wtedy dopiero startował w wyborach do Kongresu. Był oczywiście żonaty. Skandal by go zrujnował. Ale to cudowny człowiek i gdy teraz na ciebie patrzę, widzę w tobie całą jego dobroć. Gdy Cam popatrzyła na matkę, zrozumiała, jak łatwo mogła ją skłonić do złamania dawnej obietnicy. Musiała tylko zapytać. Podniosła filiżankę, wzięła łyk kawy i nagle zdała sobie sprawę, że nie chce nic więcej wiedzieć. Odstawiła filiżankę z uśmiechem. - Chodźmy na dwór rozwiesić resztę prania. Kiedy pracowały, Cam wypytywała matkę o szczegóły jej życia przez ostatnie czternaście lat. Utrzymywała się z porządnej, uczciwej pracy, głównie gotowała i sprzątała. W wolnym czasie pracowała na rzecz niepełnosprawnych weteranów wojny w Wietnamie. Tak poznała Pete’a, również weterana. Pewnej zimowej nocy jeździli razem samochodem, szukając przyszłych podopiecznych ich ośrodka wśród bezdomnych, którzy spali na wylotach ogrzewania w śródmieściu. Jakaś iskra przeskoczyła między nimi tamtego wieczoru, ale dużo czasu i wysiłku z jego strony wymagało przekonanie jej, żeby wpuściła go do swego życia. Myślała, że ona i jej duchy to trochę za dużo jak dla niego, ale nigdy się nie skarżył. - Mam dla ciebie propozycję - powiedziała Cam, kiedy weszły do środka. - Pozwól mi znaleźć prawnika, najlepszego, jaki istnieje, żeby wynegocjował warunki twojego poddania się i bronił cię przed oskarżeniami. Wiem, że to ryzykowne, ale zawsze będę przy tobie. Matka uśmiechnęła się. - To cudowna oferta, kochanie. Myślałam z tysiąc razy, żeby to zrobić. Raz czy dwa byłam nawet tego bliska. Mieć cię przy sobie... Naprawdę myślę, że dałabym radę. I zrobiłabym to, gdyby nie Pete. - Dlaczego? - Ma raka płuc. Wycięli tyle, ile mogli, przeszedł chemioterapię i naświetlania. Ale bez skutku. Został mu może rok. - Och, mamo, tak mi przykro. - To dobry człowiek, Cammy. Zbyt dobry dla mnie. Jedyne, co mogę zrobić, to być przy nim. Ale potem... kiedy odejdzie... mogłabym się poddać. Potem mogłoby być za późno, pomyślała Cam. - No to mam inny pomysł. Pomogę tobie i Pete’owi wyjechać z kraju. Znajdę wam jakieś bezpieczne miejsce. Abby zaśmiała się. - Pete wciąż prosi mnie o to samo. Bez przerwy podtyka mi pod nos te broszury o rajskim życiu na egzotycznych wyspach. Ale jak mam wyjechać? Nie mam paszportu ani możliwości, żeby go dostać. A poza tym... - uśmiechnęła się i ścisnęła dłoń Cam - nie chcę wyjeżdżać teraz, gdy dopiero co cię odnalazłam. Jesteś taka piękna, dobrze ci się powodzi, wyszłaś szczęśliwie za mąż za tak ważnego człowieka. Cam milczała, ale wyraz jej twarzy musiał powiedzieć wszystko, ponieważ matka nagle wstała i przycisnęła głowę córki do swojej piersi. - Opowiedz mi - wyszeptała. - Powiedz mi, co jest nie tak. Przeszły do salonu. Przez następną godzinę Cam spowiadała się z wszystkich swoich porażek i błędnych wyborów, jakich dokonała kierując się niewłaściwymi pobudkami. Jej matka kiwała głową, trzymała jej dłonie w swoich i powtarzała, że wcale nie poniosła klęski, że miała prawo pragnąć więcej, że zasługiwała na szczęście w życiu. - Jak możesz tak mówić? - Ten temat Cam poruszyła już wcześniej, ale nie mogła o nim zapomnieć, nie po czternastu latach myślenia. - Jak mogę zasługiwać na szczęście po tym, co ci zrobiłam? Odizolowałam cię od rodziny, skazałam na ukrywanie się... - Sama to sobie zawdzięczam. - Ale gdybym im nie powiedziała, dzisiaj mogłabyś... - Co? - przerwała ostro Abby. - Chować się w tej przyczepie z mężczyzną, z którym nie mogłam nawet porozmawiać? Co może być gorszego? I tak się kryłam przed światem. A teraz jest Pete i nie ma dnia, żebym nie błogosławiła losu za to, że go znalazłam. Mówisz o szczęściu, na które nie zasługujesz. Ja nie zasługuję na Pete’a, ale mimo to trzymam się go i nie żałuję tego ani przez chwilę. Przytuliła Cam i powiedziała łagodnie: - Chcę, żebyś myślała o tym, co cię uszczęśliwia. Żebyś się tego uczepiła i nigdy już nie oglądała za siebie. Pete wrócił późnym popołudniem. Garnek zupy, który miał być obiadem dla dwojga, musiał wystarczyć dla trojga. Pod koniec posiłku, kiedy Cam wstała od stołu, żeby pomóc Abby przy zbieraniu naczyń, Pete oparł się wygodnie i zapalił papierosa. Matka podchwyciła jej wzrok i potrząsnęła głową. - To bez sensu. Nie mogę go przekonać, żeby przestał. Ostatnim razem, gdy był w szpitalu, uruchomił alarm przeciwpożarowy, bo palił po kryjomu w toalecie. - Nie mogę ścierpieć dwóch rzeczy - odezwał się Pete, wydmuchując kółka dymu w stronę sufitu. - Jedną z nich jest nawrócony grzesznik, a drugą nawrócony palacz. Cam spojrzała na matkę. - Nawrócony? - Rzuciłam czternaście lat temu. Szukali palaczki, więc musiałam przestać. Widzisz? - uśmiechnęła się. - Kolejna dobra rzecz, która z tego wyniknęła. W końcu nadszedł czas rozstania. Pete pożegnał się i zostawił je same. Kiedy już ustaliły telefoniczny szyfr i miejsce spotkań, objęły się po raz ostatni przy drzwiach. - Przekaż mu ode mnie pozdrowienia, dobrze? powiedziała Abby. - Komu? - Temu mężczyźnie, który dał ci rano książkę. - Co? Jak odgadłaś? - Och, Cammy - uśmiechnęła się matka. - Zawsze ci się wydawało, że tak dobrze kłamiesz. Aleja zazwyczaj potrafiłam cię przejrzeć na wylot. Cam złapała autobus na Boulevard, pojechała z powrotem do śródmieścia, wsiadła w samochód, który zostawiła na parkingu i pojechała do West Chester. O ósmej wieczorem zapukała do drzwi mieszkania Steve’a. Otworzył. Był boso, miał na sobie niebieskie dżinsy, rozpiętą koszulę, a w oczach ciekawość, która przeszła w zaskoczenie. - Jestem - powiedziała. - Jeśli mnie chcesz. Zdziwienie zastąpił uśmiech. - Chcę - odpowiedział. - A tak przy okazji - dodała, gdy wciągnął ją do środka. Kocham cię i resztę życia chcę spędzić z tobą. - Na to też się zgadzam - odparł i zamknął drzwi. Na dziewiątą tego wieczoru zaplanowano ostatnie głosowanie w tej kadencji Senatu. Gary Pfeiffer przyglądał się temu z galerii. Siedział jak w transie. Gdy przypomniał sobie, żeby wstać i wyjść, na sali obrad nikogo już nie było. Milion dolarów, rok pracy - wszystko zmarnowane. Nie, kogo próbował oszukać? Stracił tego wieczoru pracę życia. ALJA zwolni go w ciągu tygodnia i nikt już nie będzie się pchał, żeby zostać jego klientem. Zrobił z siebie głupca. Stanie się pośmiewiskiem w mieście. Jego ostrożne plany, ciężka praca - wszystko zrujnowane. I nie minie wiele czasu, gdy odbije się to na jego wyciągu z konta. Co teraz? Mógł sprzedać dom na plaży i zamieszkać z Derekiem w jakiejś chatce, ale nawet jeśli zostaną mu pieniądze, nie będzie wiedział, jak długo zostanie z nim Derek. Mógł też trwać w związku z Eileen i pozwolić, żeby go utrzymywała ze swoich niemałych dochodów, dopóki na nowo nie stanie na nogi. Pozbawiono go Dereka, domu na plaży, wszystkiego, co kochał. Rosła w nim nienawiść do ludzi, którzy byli za to odpowiedzialni. Ruszył szybkim krokiem w kierunku Izby Reprezentantów. Jego kroki brzmiały jak uderzenia dzwonu. Kiwnął na woźnego i nagryzmolił wiadomość, potem stanął przy drzwiach i czekał. Nie trwało to długo. Drzwi otworzyły się i stanął w nich kongresman Hadley Hayes z notatką w dłoni. - Dobry wieczór, kongresmanie - powiedział Gary. - Czy mogę panu postawić drinka, żeby uczcić zakończenie sto piątej sesji? Mężczyzna pomachał kartką. - Pisze pan, że ma jakąś informację o Alexandrze? - Owszem - odparł Gary, wskazując drogę. - Owszem, mam. 35 W niedzielę miała się odbyć pierwsza i jedyna debata w tej kampanii, sponsorowana i prowadzona przez Ligę Kobiet-Wyborców, realizowana w studiu Kanału 2 w New Castle i emitowana w całym Delaware. Meredith Winters i Norman Finn już czekali, kiedy nadjechał Doug i jego świta. Norman witał się ze wszystkimi, ale Meredith patrzyła jedynie na kandydata. - Charakteryzacja! - zawołała i porwała go. Cam zniosła kontrolę własnego makijażu i fryzury, po czym została posadzona w holu i czekała na wskazówki. Ktoś zostawił na stole niedzielny „Post”, piła więc kawę i przeglądała gazetę. Specjalny artykuł poświęcono najbardziej znaczącym aktom prawnym, przegłosowanym w ostatnich dniach sto piątej sesji. Już miała przewrócić kartkę, kiedy w oczy wpadło jej jedno zdanie: „Wejście w życie reformy ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej”. Przeczytała je ponownie. W piątek Senat zajął się długo odkładanym projektem S. 4, który przeszedł dużą większością głosów. Ponieważ zajmowała się nim już Izba Reprezentantów, ustawa trafiła do prezydenta, który zdecydował się nie podtrzymywać swego wcześniejszego weta. Podpisał ustawę wczoraj rano. - Dziesięć minut, Cam - powiedział Nathan, zaglądając przez drzwi. - Możesz tu przyjść na moment? - Pewnie. O co chodzi? Wskazała gazetę. - O ustawę o odpowiedzialności deliktowej. - Wiem. Dlatego wezwali nas tam w zeszłym tygodniu. Partyjni przywódcy chcieli, żeby projekt wszedł pod głosowanie. - Ale mieliście umowę z Ramsayem. - On znalazł się pod obstrzałem, więc zdecydowaliśmy się dać spokój. A poza tym, prawdę mówiąc, Doug nigdy nie był zadowolony ze współpracy z ALJA. - Ale ich pieniądze wziął chętnie. Nathan spojrzał przez ramię, wszedł do środka i zamknął drzwi. - Zanim zaczniesz używać wielkich słów... - Jakich? - Rzuciła gazetę na stół. - Że należy dotrzymywać zawieranych umów? - Potrzebowaliśmy tych pieniędzy, Cam. Nie było innego sposobu. - Oczywiście, że był. Poradzić sobie bez nich. - I przegrać wybory? Pozwolić Hadleyowi Hayesowi zachować mandat? Co jest mniejszym złem? - A co ty wybrałeś? - zawołała. - Czym to uzasadniasz? - Spokojnie - odarł. - Doug jest wielkim człowiekiem i zrobi wielkie rzeczy dla tego kraju. Co z tego, że musieliśmy trochę przesadzić, żeby zdobył mandat? To niewielka cena. - Wielki człowiek - powtórzyła. - Osiem miesięcy temu był twoim biletem do nominacji federalnej, a teraz jest wielkim człowiekiem? Co to, zmieniła ci się optyka? Czy może słuchałeś własnych reklamówek wyborczych? - Jesteś zbyt blisko niego, żeby to dojrzeć. Albo może niedostatecznie blisko, nie wiem. Ale on naprawdę dokona przełomu. Pomyśl o Abrahamie Lincolnie albo Franklinie Delano Roosevelcie. Czy nie byłoby warto nagiąć parę zasad, żeby wygrali wybory? Spojrzała na niego i potrząsnęła głową. - Nie ma nikogo tak wielkiego, żeby był ważniejszy niż moralność i uczciwość. - Twój problem polega na tym, że nie wierzysz w wielkich ludzi. - Chyba nie. Wierzę tylko w dobrych. Popatrzył na nią zirytowany, ale potem wyraz jego twarzy uległ zmianie. Jego oczy rozszerzyły się. - Jezu. Spotkałaś kogoś. Odwróciła głowę. - O Boże. Ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się z ręką na klamce. - Jesteśmy blisko, Cam - powiedział, nie patrząc na nią. - Naprawdę możemy to wygrać. Więc proszę, nie rób niczego głupiego. Wiem, że macie zamiar się rozstać, gdy to się skończy - w porządku, wasza sprawa. Ale zostaw mu jego życie. Jeśli nie dla jego dobra, to dla mojego. Nie zepsuj nam tego. Nie odpowiedziała, a on nie zapytał. Otworzył drzwi i wyszedł. Następnego ranka „News Journal” przyznało Dougowi wygraną w debacie nad Hadleyem Hayesem. W sondażu przeprowadzonym w nocy zyskał kilka procent, na które wszyscy liczyli. Jego wynik poprawił się o pięć punktów i teraz tylko osiem dzieliło go od prowadzącego. W poniedziałek przypadał Dzień Kolumba i sądy były zamknięte. Cam pojechała do biura w Wilmington, oznajmiła, że spędzi ten dzień w kancelarii w Filadelfii, potem przeszła trzy przecznice i znalazła się na parkingu na tyłach dworca kolejowego, gdzie w explorerze czekał na nią Steve. - Rozmawiałaś wczoraj z mamą? - zapytał, gdy ruszyli na południe. - Mhm. Ale niewiele to dało. Wciąż nie mogę jej przekonać, że być może istnieje jakiś związek między nią a tymi morderstwami. - Miejmy więc nadzieję, że nie istnieje. - A co u ciebie? Widziałeś się z Treyem? Potrząsnął głową. - Kręciłem się wokół ogrodu przez całe popołudnie, ale się nie pojawił. Widziała, jak wielkie było jego rozczarowanie. - Pamiętaj, że wczoraj nie miał przychodzić. Nie ma powodu do zmartwienia. - Wiem, ale chcę mu powiedzieć o tobie i o mnie. Musi się dowiedzieć. - Może jeszcze nie teraz - odparła z zakłopotaniem. Steve pogładził ją po karku. - Jesteśmy gotowi zacząć wspólne życie we troje. Trey też ma prawo o tym wiedzieć. - Na progu nowego życia - rzekła. Uśmiechnął się do niej. - Właśnie. Niczego się nie bał. Nie wiedział tyle co ona o zaczynaniu od nowa. Ujęła go za rękę, próbując pokonać własny strach. Pojechali do Lewes, gdzie była przycumowana łódź Steve’a. Na tylnym siedzeniu explorera Cam przebrała się w dżinsy i sweter, potem weszli na łódź i wypłynęli z przystani na zatokę. Był rześki, jesienny dzień, niebo niebieskie i przejrzyste, chłodny wiatr szczypał ich w policzki. Posuwali się blisko brzegu przy Cape Henlopen. Potem wypłynęli na pełne morze i wzięli kurs na południe, wzdłuż Rehoboth Beach. Cam obróciła twarz do wiatru i rozpuściła włosy, które powiewały jak chorągiew. Steve patrzył na nią z uśmiechem. Zamknął przepustnicę i silnik ucichł. - Właśnie w takim widoku się zakochałem - powiedział. - Kiedy odpływałaś z Maristella Island i twoje włosy powiewały na wietrze. Stałem i patrzyłem, jak się oddalasz. Mimo że wiedziałem, że jesteś wrogiem, miałem nadzieję, że się obrócisz i spojrzysz na mnie jeszcze raz. - Nigdy nie byłam twoim wrogiem - wyszeptała. Łódź kołysała się łagodnie na wodzie, fale chlupotały cicho o burtę. Podniósł rękę Cam i pocałował wnętrze jej dłoni. - Teraz to wiem. Pochyliła się i pocałowała go, a potem oparła brodę na jego ramieniu i spojrzała w stronę brzegu. - Wiesz, kiedy ja się w tobie zakochałam? - zapytała. - Już mi mówiłaś. Kiedy podniosła się mgła i zobaczyłaś, jak pracujemy przy domu. - Tak myślałam, ale właśnie zorientowałam się, że byłam w błędzie. Obróć się. Spojrzał na brzeg. Dryfowali obok domu George’a Westovera przy Lake Drive. Steve zaśmiał się ze zdziwieniem, potem osłonił dłonią oczy od słońca i spojrzał na budynek. - To się zdarzyło, gdy patrzyłam na ten dom - stwierdziła. - Pomyślałam, że jest piękniejszy niż jakakolwiek inna rzecz wykonana ręką człowieka. Doszłam do wniosku, że mężczyzna, który go zbudował, musi być najwspanialszy na świecie. - Jej oczy śmiały się do niego. - Ale nie wiedziałam wtedy, że rzeczywiście jesteś najwspanialszym mężczyzną pod słońcem. Uśmiechnął się, nie przestając wodzić krytycznym wzrokiem po zarysach budynku. - Chyba faktycznie całkiem dobrze mi wyszedł. - Skromniś. Gdybym mogła być tak dumna z mojej pracy, krzyczałabym o tym na ulicy. - Powinnaś. Jesteś dobra w tym, co robisz. - Ale nie jestem z tego dumna. - Otworzyła kosz zjedzeniem, wręczyła mu kanapkę i butelkę z wodą. Sama otworzyła drugą i przytknęła do ust. - Mój problem polega na tym, że zostałam prawnikiem ze złych powodów. - Chciałaś odnaleźć matkę. Nie ma w tym nic złego. - Ale chodziło mi o coś więcej. Myślałam, że prawo okaże się rodzajem schronienia, że będę bezpieczna, jeśli opowiem się po właściwej stronie i nie będę się wychylać. - A czym się okazało? - Bardziej amortyzatorem niż schronieniem. Dość kruchą osłoną, która na koniec zaczęła mnie dusić. Przesunął palcami po jej splątanych włosach. - Mam więc nadzieję, że nie będzie ci żal praktyki, kiedy pojedziemy do Maine. - Ani trochę. Zamyślił się, przeżuwając kęs kanapki i popijając go łykiem wody. - Wiesz, w czym naprawdę jesteś dobra? Spojrzała na niego filuternie. - Jeśli to zaproszenie... to odpowiedź brzmi: nie tutaj. - Nie, poważnie. W kształtowaniu krajobrazu. Zrobiłaś kawał dobrej roboty w swoim ogrodzie. Myślę, że naprawdę masz talent. - Serio? - zdziwiła się, że aż tak jej to pochlebiało. - Słuchaj, czy przez ten rok, kiedy będziesz uwięziona na wyspie, nie popracowałabyś nad tamtejszymi terenami? - Żartujesz? - wykrzyknęła. - Steve, bardzo bym chciała! Twarz jej lśniła. Pochylił się i ujął ją w dłonie. - Wiesz, co ja bym chciał? - Co takiego? - wymruczała i pomimo wcześniejszego oświadczenia, pozwoliła mu odpowiedzieć. We wtorkowy poranek byli z powrotem w sądzie. Bruce Benjamin wezwał swojego ostatniego świadka, panią psychiatrę z Filadelfii, która wykładała na uniwersytecie w Penn i dużo publikowała na temat zaburzeń wieku dojrzewania. Zapoznała się z całością zeznań w tej sprawie, ze wszystkimi dowodami i na podstawie tego badania wyrobiła sobie stosunkowo stanowczą opinię co do dobra dziecka. - Pani doktor, czy w najlepszym interesie dziecka jest pozostać pod opieką państwa Ramsay? - Nie. - Dlaczego? - Trey jest uczuciowo odizolowany od swoich rodziców adopcyjnych. Nie mają z nim nic wspólnego. Senator Ramsay oddala się od niego fizycznie i nie może być nazwany dobrym opiekunem w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu. Pani Ramsay zaś pozostaje odległa emocjonalnie. Podstawowym towarzyszem i opiekunem dziecka jest mężczyzna, który już raz naraził na szwank jego zdrowie fizyczne. Te czynniki przesądzają, że należy zabrać nieletniego z takiego środowiska. - Cholerni najemnicy - zamruczał Ramsay pod koniec przesłuchania. Cam wstała, żeby przesłuchać świadka. Lekarka przyznała, że ma dostać pieniądze za swoje zeznanie. Sumy jeszcze nie ustalono, chociaż jej zwyczajowa stawka za godzinę wynosi trzysta dolarów za przygotowanie i pięćset za składanie zeznań. Przyznała, iż nie rozmawiała z dzieckiem ani z rodzicami, jak również z żadną z wcześniej zeznających osób. W zasadzie jedyne informacje, jakimi dysponowała, pochodziły z dowodów, które otrzymał już sędzia Miller. Poza tym, w przeciwieństwie do sędziego, nie miała okazji osobiście przyjrzeć się zachowaniu świadków i ocenić ich wiarygodność. Jej dzisiejsze zeznanie nie wnosiło do sprawy żadnych nowych faktów. - A zatem - zadała pytanie Cam - czy w takim razie nie wyraża pani po prostu opinii na temat, na który sędzia mógł sobie już sam wyrobić pogląd? - Nie - odparła lekarka z oburzeniem. - Jaka jest zatem różnica? - Cam chwyciła przynętę. - Moja opinia to zdanie specjalisty. Sędzia Miller spojrzał spode łba i zwolnił ją. Benjamin wstał. - Wysoki Sądzie, zakończyliśmy tym zeznaniem przedstawianie dowodów wnioskodawcy, z jednym wyjątkiem. Wnosimy o zgodę sądu na przesłuchanie nieletniego. Cam wysunęła wszystkie zwyczajowe argumenty, ale w końcu sędzia stwierdził, że nie widzi innego wyjścia. Spojrzał na zegar. - Przypuszczam, że chłopiec jest teraz w szkole, pani Ramsay? Margo wydawała się zaskoczona, że zwrócił się bezpośrednio do niej. - Ta... tak. - A zatem spotkamy się jutro o dziewiątej trzydzieści. Pani Alexander, proszę zadbać o obecność dziecka. Cam kiwnęła głową. Po drugiej stronie przejścia Benjamin odwrócił się do swego klienta z wyrazem triumfu na twarzy. Tej nocy Trey miał kłopoty ze snem. O czwartej nad ranem jego ciało rozsadzała ta sama energia, którą czuł w noc przed zeznaniami w procesie o porwanie. Tym razem jednak nie było strachu czy zdenerwowania, lecz czyste podekscytowanie. Nie spodziewał się wcale, że sędzia go wysłucha, nie uważniej w każdym razie niż psychiatra. Pani doktor powiedziała mu kiedyś, że w jego życiu nie było demokracji, że nie miał wcale prawa głosu. Trey wiedział, co to znaczyło - dopóki stary płacił jej honorarium, to on dyktował warunki. Trey nie spodziewał się niczego innego ze strony sędziego Millera. W ten czy inny sposób stary płacił też jemu. Chodziło jednak o to, że za kilka dni będzie po wszystkim. Właśnie ta myśl spowodowała, że nie spał i oddychał ciężko. Wstał, włożył spodenki gimnastyczne i trampki, po czym zszedł po schodach na parter. Jesse wyrzeźbił i ustawił na ganku dwie dynie, ale ręce trzęsły mu się tak mocno, że wyglądały jak jakieś przerażające upiory. Do Halloween jeszcze dwa tygodnie. Trey zastanawiał się, gdzie wtedy będzie. Powietrze było chłodne, a zamglony księżyc rzucał słaby blask, gdy Trey wybiegł na ulicę. Jego stopy uderzały rytmicznie o asfalt. W ciemnościach wszystko wydawało się inne. Mógł dostrzec różne odcienie czerni. Pomyślał o obrazie, którego nigdy nie namalował. „Noc w Greenville”. Wkrótce zamiast tego będzie mógł namalować „Noc na Maristella Island”. Przypomniał sobie, że znaczyło to „Gwiazda Morza”. Wyobraził sobie błysk krzemu w ziarenkach piasku i odblask księżyca na skałach. Tak, pomyślał, jest w stanie to zrobić. Gdy biegł, chłód przestał mu dokuczać. Strużka potu pociekła między łopatkami. Skręcił na podjazd Cam. Dom był pogrążony w ciemności. Zwolnił, nie chcąc jej zbudzić swoimi krokami. Minął budynek i wszedł do ogrodu. Półksiężyc odbijał się w basenie. Trey stał chwilę na jego krawędzi i próbował dojrzeć swoje oblicze w wodzie. Przypominało jednak tylko plamę, niewyraźny cień przesuwający się po falach. Przebiegł wzdłuż obmurowania na kraniec basenu, a potem wszedł do altanki. Wszystko było spokojne i uśpione. Księżyc świecił w środku wystarczająco mocno, żeby mógł dojrzeć kręcone schodki. Wspiął się po nich i zerknął na drugą kondygnację, gdy jakaś głowa uniosła się sennie znad materaca. - Cam? - wyszeptał. Westchnęła. Nogi i ręce, wysunięte spod pościeli, miała gołe. - Prze... przepraszam - wyjąkał. - Nie wiedziałem, że tu jesteś... Za jej głową pojawiła się inna. Zaświecił księżyc i Trey rozpoznał swojego ojca, który również był nagi. Wszystko zatrzymało się na chwilę, jak w stop-klatce, ale w następnym momencie świat zaczął się kręcić, wirować. Trey miał w głowie szaleńczy kalejdoskop. Usłyszał swój głos, ale słowa się zlewały. Potykając się, zszedł po schodach, wybiegł z altanki i ruszył przez ogród w stronę ulicy. - Jamie, poczekaj! Przeciął podwórko sąsiadów na rogu. Chciał się zatrzymać, czuł narastające mdłości, ale nie mógł. Przeskoczył nad kwiatowym klombem, ale stopa zaplątała mu się w wąż do podlewania i upadł płasko na trawę. - Jamie... Trey, poczekaj! Próbował wstać, ale Steve złapał go, zanim zdążył uciec. - Czekaj - powiedział, dysząc ciężko. - Pozwól mi wytłumaczyć. - A co tu jest do tłumaczenia? Rżniesz Cam. - Chciałem ci powiedzieć. Ona pojedzie z nami, kiedy... - Nigdzie z tobą nie jadę! Nie chcę cię więcej widzieć! Steve cofnął się tak, jakby został uderzony i to starczyło Treyowi, by uciec. Biegł Martins Mill i wokół Chabouillard, uderzał stopami o chodnik tak mocno i szybko, że zęby mu dzwoniły. Przebiegł półtora kilometra w ciemnościach, gdy nagle ujrzał przed sobą jakieś światło. To jego dom. Wszystkie lampy na zewnątrz były zapalone. Zatrzymał się na krawędzi krzaków i otarł pot z czoła. Na podjeździe zobaczył wóz policyjny, Jesse stał na ganku z dwoma policjantami. Musieli odkryć jego nieobecność; pewnie pomyśleli, że uciekł. Coś go ścisnęło za gardło, gdy usłyszał biegnącego z tyłu Steve’a. Rzucił okiem za siebie, potem na oświetlony dom, i nagle wyskoczył na podjazd. - Jest! - krzyknął Jesse. - Gdzie byłeś? Szukaliśmy cię wszędzie... Trey wbiegł na ganek i spojrzał do tyłu. Steve zatrzymał się na granicy światła, gdzie nie widział go nikt poza chłopcem. - Dobrze się czujesz? - zapytał Jesse. - Dokąd poszedłeś? Trey milczał. Patrzył na Steve’a. - Więc wszystko w porządku - odezwał się jeden z policjantów. - Chyba tak - odparł Jesse. - Dziękuję, że przyjechaliście. Steve wpatrywał się w Treya z odległości dwudziestu metrów. Gdy policjanci zeszli z ganku w kierunku auta, nagle stanął w świetle. - Hej, jest! - zawołał Jesse. - Widzicie go? Policjanci obrócili się i zaczęli zbliżać do niego z dłońmi na rękojeściach pistoletów. Ale Steve nie patrzył na nich. Szedł naprzód ze wzrokiem wbitym w Treya, aż chłopiec wbiegł do domu i zatrzasnął za sobą drzwi. 36 Następnego ranka sędzia Miller wszedł do sali rozpraw w czarnej todze powiewającej jak chmura dymu z komina fabrycznego. Usiadł za stołem i spojrzał z niechęcią na dwoje prawników, stojących przed nim w napięciu. - Woźny powiedział mi, że nastąpił jakiś postęp? - Tak, Wysoki Sądzie - odpowiedzieli jednocześnie. - Mam nadzieję, że oznacza to, iż doszliście do porozumienia. - Niezupełnie - odparł Benjamin. Sędzia rzucił okiem na puste krzesło obok niego. - Gdzie jest pana klient, panie Benjamin? Adwokat odpowiedział cichym głosem, w końcu dostosowanym do rozmiarów sali. - Pan Patterson jest, niestety, nieobecny, Wysoki Sądzie. Został zatrzymany i osadzony w więzieniu Ganter Hill. Sędzia otworzył szeroko oczy. - Pod jakim zarzutem? - Złamanie zakazu zbliżania się. - Nie ma pan chyba na myśli tego, który dotyczy dziecka Ramsayów? - Owszem, Wysoki Sądzie. Miller spojrzał na Cam. - Wiedziała pani o tym, pani mecenas? - Tak. - Proszę mi powiedzieć, co się stało. Rzuciła okiem na swoich klientów. Ramsay siedział z założonymi ramionami i wyrazem urażonej cnoty na nieustępliwej twarzy. - Według tego, co wiem - zaczęła głosem tak cichym jak Benjamin - około czwartej nad ranem odkryto, że Treya nie ma w łóżku. Do domu wezwano policję, ale zanim rozpoczęła poszukiwania, chłopiec wrócił piechotą. Pan Patterson szedł za nim. Ponieważ zdaniem policjantów znajdował się w odległości mniejszej niż sto pięćdziesiąt metrów od chłopca, aresztowali go. - A co chłopiec ma do powiedzenia na ten temat? - Nic, Wysoki Sądzie. Miller wypuścił powietrze i spojrzał na drugą stronę sali. - Panie Benjamin, wydaje się oczywiste, że pana klient próbował zakłócić postępowanie przed sądem. - Wysoki Sądzie... - Wiedział, że miałem zamiar przesłuchać dziś rano chłopca i spotkał się z nim potajemnie, aby wpłynąć na wynik tego przesłuchania. - Nic na to nie wskazuje, Wysoki Sądzie. Gdybyśmy tylko mogli odroczyć tę rozprawę, dopóki pan Patterson nie będzie miał karnej rozprawy wstępnej, mógłby sam wyjaśnić... - Czy pan wie, jak wygląda mój kalendarz? Jak wielu poszukujących sprawiedliwości obywateli czeka na swój termin w sądzie, podczas gdy pana klient robi, co mu się żywnie podoba? Dosyć tego. Pani Alexander, przychylam się do pani wniosku. Rozprawa skończona. Uderzył w stół młotkiem tak mocno, że ten wysunął mu się z dłoni i upadł na podłogę. „Dlaczego to zrobiłeś?” To pytanie kołatało się w głowie Cam, odkąd pojechała do domu Ramsayów i zobaczyła całą scenę - Asha i Jessego na ganku, wóz policyjny zaparkowany na podjeździe, policjantów ciągnących Steve’a do samochodu i zmuszających go do schylenia głowy przy wsiadaniu. Minęło trzydzieści sześć godzin, zanim mogła je zadać. W czwartek po południu czekała na parkingu, gdy Steve wysiadł z taksówki pod drzwiami swego bloku. Podeszła do niego i przez długą chwilę stali w milczeniu przytuleni do siebie. - Co się stało? - zapytała, kiedy weszli do środka. - Benjamin wytargował układ. Noc w więzieniu i tysiąc dolarów grzywny, a w zamian musiałem się zgodzić na zmianę zakazu. Teraz nie mogę zbliżać się na odległość mniejszą niż pół kilometra do Treya, jego szkoły, domu i - zgadnij, co jeszcze? - twojego domu, na wypadek, gdyby tam kiedyś pracował. Więc teraz nie mogę się z tobą spotykać nawet tam. - Będę przyjeżdżać do ciebie - obiecała. - Świetnie, ale co z nim? - Otworzył na oścież drzwi swojego mieszkania. - Kiedy już było po wszystkim, Benjamin powiedział mi, żebym poszukał sobie innego prawnika. Chyba miał mnie już dość. - Otworzył okno w dużym pokoju, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. -> Nie mam mu tego za złe. - Steve, dlaczego to zrobiłeś? Usiadł na kanapie i potarł dłonią szczękę. Nie golił się od dwóch dni i znowu wyglądał na przestępcę. - Dlaczego nie zatrzymałeś się, kiedy zobaczyłeś Jessego i policjantów przed domem? Musiałeś wiedzieć, co się stanie. - I tak by do tego doszło. - Co masz na myśli? - Wiedziałem, co by się stało, gdyby wszedł do tej sali rozpraw... jakieś pięć godzin po tym, jak nas złapał razem w łóżku. Wiedziałem, co powiedziałby sędziemu. Był bardzo wstrząśnięty. Zacisnęła oczy, przypominając sobie tę okropną scenę. Od tamtej pory setki razy wyrzucała sobie, że nie poszli do mieszkania Steve’a. To wszystko jej wina. Wiedziała, że altanka była kryjówką Treya; powinna była przewidzieć, że istnieje ryzyko, że ich tam znajdzie. Altanka, zwana „Kaprysem” jak coś głupiego, nierozsądnego. Ba. Steve wbił wzrok w sufit. - Wczoraj w więzieniu zastanawiałem się nad tym i widzę teraz, jakim byłem idiotą. Po tym, co się stało zimą z Beth... Zrobił, co mógł, żeby się jej pozbyć. To i tak nie miało sensu - nie zaangażowałem się jakoś specjalnie - ale powinienem był zorientować się co do Treya. Chciał mnie mieć dla siebie albo przynajmniej nie chciał się mną dzielić z kobietą. Dodaj do tego jego wariujące hormony i to, że się w tobie podkochiwał - nic dziwnego, że się tak zachował. Oto jego ojciec sypia z kobietą, o której sam marzył. Cam jęknęła. - Więc byłem pewien, że w sądzie powiedziałby rzeczy, których by później żałował, tak jak tej wiadomości przez radio w czerwcu. Nie mogłem go znowu na to narażać. I jeśli miałem przegrać tę sprawę - co praktycznie było pewne - pomyślałem, że sam muszę być za to odpowiedzialny. Ja, nie on. Podniósł się, stanął w oknie i wyjrzał na parking. Cam stanęła za nim i objęła go. - Wiem, że to nie pomoże - odezwała się cicho - ale i tak muszę to powiedzieć. Kocham cię. Teraz nawet bardziej niż przedtem. Odwrócił się ze smutnym uśmiechem. - To zawsze pomaga - stwierdził i przytulił ją mocno. Wsparła policzek o jego ramię. Łzy cisnęły się jej do oczu. - Wiem, że w końcu mu przejdzie, gdy już będziemy razem. Ale... - Puścił ją i zaczął przemierzać pokój. - Nie wiem, jak nam się to uda. - Przesunął dłońmi po włosach. - Benjamin mówi, że mogę apelować tylko wówczas, gdy wykażę jakieś nowe okoliczności. - Tak, ale... - Co? Wiesz, jak obejść i to? - Nie, na to nie ma sposobu. Chciałam powiedzieć, że myślałam, że zamierzasz zabrać Treya bez względu na wyrok. Potrząsnął głową. - To był jego plan, nie mój. Nie miałem serca powiedzieć mu, że się nie uda. Tym razem Ramsayowie na pewno nie pozwolą nam odejść. Teraz senator już nie musi wszystkiego wyciszać. Podniosła nagle głowę. - A co, gdyby musiał? - Gdyby co? - Wyobraź sobie, że jest coś jeszcze, coś gorszego i nikt o tym nie wie, a Ramsay chce to utrzymać w tajemnicy? Co wtedy byś zrobił? Steve spojrzał na Cam. - Masz coś na niego. Kiwnęła głową. - Czy to wystarczy, żeby dać nam taką przewagę? Skinęła głową ponownie. - Zrobiłabyś to... dla nas? Spojrzała na niego. Całe życie gromadziła informacje, trzymała wszystko w tajemnicy i w końcu nadeszło odkupienie, w końcu znalazła coś, co było warte tej ceny. - Bez zastanowienia - odpowiedziała. Jedenaście dni później stała obok boiska przy szkole Tower Hill. Do Halloween zostało kilka dni. Teren szkoły udekorowano dyniami i strachami na wróble, a wszyscy chłopcy siedzący na ławce dla drużyny gości, kierowani jakimś szczególnym poczuciem wspólnoty, mieli na sobie maski przedstawiające potwory. Cam ubrała się skromnie, w dżinsy i sweter jak inne mamy, chociaż była od nich młodsza i pomimo wysiłków, przyciągała ciekawskie spojrzenia. Trey nawet na nią nie spojrzał, kiedy ją mijał, wybiegając na boisko. Był poniedziałek. Od spotkania w altance minęły prawie dwa tygodnie. Mimo że nie mieli od niego żadnej wiadomości, Steve przekonał sam siebie, że już czas, żeby z nim porozmawiać. W kieszeni miała trzystronicowy list od Steve’a, pełen wyjaśnień i błagań, nad którym pracował prawie cały poprzedni tydzień. Jego zakończenie spowodowało, że kłuło ją serce. „Z wyrazami miłości, Tata”. Cztery słowa, jasne i proste, ale jakże pełne nadziei. Poniżej dopisała parę zdań od siebie. Drogi Treyu Przykro mi z powodu tego, co się stało. Nigdy nie chcieliśmy Cię zranić ani zdenerwować. Zakochaliśmy się w sobie przypadkowo i nawet nas samych to zaskoczyło. Zwłaszcza że jedyną rzeczą, która nas łączy, jest wielka miłość do Ciebie. Twój tata jest dla mnie wszystkim, a Ty dla niego. Dlatego najważniejszą dla mnie rzeczą na świecie jest, abyście wy dwaj mogli znowu być razem. Tamtej nocy bardzo się dla Ciebie poświęcił, a teraz może przyszła pora, żebym ja poświęciła się dla niego. Jeśli chcesz, żebym zniknęła z waszego życia, zrobię to. Zadzwoń do niego. Proszę. Mecz zakończył się wynikiem 4: 3 dla gości. Kiedy zwycięzcy tańczyli w maskach makabryczny taniec zwycięstwa, Trey podszedł do ławki swej drużyny i wylał sobie na głowę butelkę wody. Cam ruszyła z wahaniem w jego stronę, czekając, aż ją rozpozna. Miała nadzieję, że chociaż podchwyci jego wzrok, gdyby nie chciał się do niej przyznać. Jeden z kolegów z drużyny powiedział do niego parę słów, ale Trey pokręcił przecząco głową i pobiegł na boisko. Stracił całą dawną nie-zgrabność, teraz wydawał się sprężysty i opanowany, jakby chciał być tak napięty jak struna. Jego kolega obejrzał się na nią i dopiero po chwili zauważyła, że był to Jason Dunn, chłopiec, którego poznała w ostatnie Boże Narodzenie, ten sam, którego zerwała z łóżka tej nocy, gdy zniknął Trey. - Jason? - zawołała. Kiedy podszedł, wyjęła kopertę. - Wyświadcz mi przysługę i przekaż to Treyowi, dobrze? Zanim ją zabrał, przesunął spojrzeniem po jej ciele, ale była to niska cena za dostarczenie wiadomości. Potem odwrócił się i pobiegł do szatni. Cam obróciła się i prawie wpadła na Jessego Lombarda. - Och! - wykrzyknęła, cofając się. - Przepraszam, nie widziałam cię. Jesse spoglądał na rządek chłopców zmierzających do szatni. - Co tu robisz? - zapytał. - Miałam pewne papiery dla Mary Ann Dunn, a ponieważ byłam w okolicy, pomyślałam, że przekażę je przez Jasona. - Papiery dla pani Dunn? - To klientka - odparła Cam. - Obawiam się, że to poufne. Gdy po południu wróciła do domu, na podjeździe stał obcy samochód, a na ganku jakiś mężczyzna. Osłaniał dłońmi twarz, zapalając papierosa. - Witaj, Finn - zawołała, idąc do drzwi. - Douga chyba jeszcze nie ma w domu. - Ale ja czekam na ciebie. - Och? Stał w milczeniu, paląc papierosa. Weszła na ganek i sięgnęła po klucz do torebki. - Chcesz się czegoś napić? - zapytała, otworzywszy drzwi. - Pokaż mi tylko magnetowid. - Wyciągnął kasetę wideo. - Musisz to obejrzeć. Kolejna reklamówka telewizyjna, pomyślała ze znużeniem. - Tutaj. Wskazała mu telewizor w gabinecie, a sama usiadła na skórzanej kanapie. Włożył kasetę, uruchomił sprzęt i stanął z pilotem w dłoni. Po trzydziestu sekundach ciszy pojawił się czarno-biały obraz. Cam zmrużyła oczy, patrząc na pojawiające się na ekranie postaci. Wyglądały jak jacyś żołnierze walczący w dżungli. Dziwne, pomyślała. Ostatnią rzeczą, jakiej życzyłby sobie Doug, było poruszanie tematów wojskowych i ułatwianie zadania Hadleyowi Hayesowi. - Jedenastego stycznia tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku - zaczął mówić lektor - oddział do zadań specjalnych numer sto osiemnaście, znany także jako Marynarka Brązowej Rzeki, popłynął w górę Mekongu w poszukiwaniu linii dostaw wroga. Cam spojrzała na Finna, ale ten palił i patrzył na ekran z twarzą bez wyrazu. Pojawiła się mapa, która pokazywała trasę, jaką przebyły łodzie patrolowe. Potem znowu wróciła taśma filmowa, ukazując kilka przejętych młodych twarzy pośród marynarzy. Znienacka czarno-biała taśma zmieniła się w kolorową, gdy niebo oświetliły pociski, a łodzie zaczęły wybuchać. Następne ujęcie było znów czarno-białe - fotografia Abby Zodtner w wieku lat dziewiętnastu. Cam wstała nagle i zdenerwowana odeszła od ekranu. - Poczekaj - powiedział Finn, machając pilotem. - Coś ci może umknąć. Wracajmy i obejrzyjmy tę część jeszcze raz. - Co to jest? - zawołała. - Skąd to masz? - Z komitetu na rzecz reelekcji Hadleya Hayesa. Pięćdziesiąt tysięcy wyborców zarejestrowanych w Delaware znalazło to dzisiaj w swoich skrzynkach pocztowych. - Rzucił pilota na krzesło i podszedł do niej. - Wyobraź sobie. Pięćdziesiąt tysięcy. To więcej niż twoja szpiegująca dla komunistów matka zdołała zabić w czasie całej wojny. Cofnęła się, gdy lektor powiedział: - Doug Alexander uważa, że obrona narodowa to żart? - Film pokazywał zdjęcia Douga i Cam na estradzie, uśmiechniętych i machających do tłumu. - My myślimy, że to tragedia. - Zdjęcie Abby Zodtner zaczęło płynąć po ekranie, aż wpasowano je między Douga i Cam. Stali razem jak niezgrabne trio. - Tragedia rodzinna. Finn zbliżał się w jej kierunku, aż oparła się plecami o ścianę. - Czy masz pojęcie, ile nas kosztujesz? Ty mały śmieciu! - Przestań. Proszę, przestań. - Przycisnęła dłonie do muru. Nagranie dobiegło końca i pokój wypełnił głośny szum. - Cofnęłaś nas o dwadzieścia lat. Nie, o trzydzieści. Cała nasza ciężka praca. Wszystko zrujnowałaś. Teraz jesteśmy partią zdrajców i szpiegów. Dzięki tobie. - Pochylił się nad nią groźnie. - Musiałaś się tu wkraść, ty mała zdziro... Zadzwonił dzwonek do drzwi. Cam wypuściła powietrze i, mijając Fin-na, rzuciła się, żeby je otworzyć. Na ganku stało dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach. Wyciągnęli w jej stronę dłonie, w których trzymali legitymacje FBI. Zabrali ją do miasta, do budynku federalnego i umieścili w pokoju o powierzchni pięciu metrów kwadratowych, bez okien, jeśli nie liczyć lustra z dymnego szkła na jednej ze ścian. Wskazali jej krzesło i zapytali, czy życzy sobie adwokata. Kiedy opowiedziała przecząco, poprosili, żeby podpisała stosowne oświadczenie, potem jeszcze jedno, w którym zgadzała się na pobranie odcisków palców i próbek pisma. Później dali jej kawę i zostawili samą. Zanim znowu otworzyły się drzwi, minęła godzina. Weszło dwóch techników. Zanurzyli każdy z jej palców w atramencie i przycisnęli do specjalnych kart. Inny technik wręczył jej długopis, kartkę papieru i tekst do przepisania. Później dali jej kolejny kubek kawy i znowu została sama. Minęła kolejna godzina. Spojrzała na zegarek i zastanowiła się, czy będą o niej mówić w lokalnych wiadomościach w Filadelfii o szóstej, a może nawet w ogólnokrajowych o szóstej trzydzieści. Miała nadzieję, że zobaczy ją matka. Nie miała jak jej ostrzec w inny sposób. Wszystkie szyfry i miejsca spotkań, które uzgodniły, stały się bezużyteczne. Nic nie było bezpieczne. Tak blisko, pomyślała apatycznie. Doszła tak blisko. Od wyborów dzielił ją jeszcze tydzień. Tylko tydzień, potem wyjechałaby i nic by się nie liczyło. Oparła głowę o stół jak zmęczona uczennica. Po kolejnej godzinie otworzyły się drzwi i wszedł jakiś mężczyzna. Był szczupły, miał gęste siwe włosy, które spływały po obu stronach jego delikatnej twarzy. - Przepraszam, że czekałaś - powiedział. - Trafiłem na korki po drodze z Waszyngtonu. Przedstawił się, ale jedyne, na co zwróciła uwagę, to „agent specjalny, kontrwywiad”. Wyciągnął rękę. Cam spojrzała na nią z roztargnieniem, aż ją cofnął i usiadł. - Musisz wybaczyć mi moje podekscytowanie - stwierdził. - Dla mnie to pamiętny dzień. Widzisz, czekałem czternaście lat, żeby cię poznać, Cam-my Johnson. Wiedział o wszystkim. Zajmował się sprawą, odkąd dostali od niej list. Znał wszystkie kluczowe daty, wszystkie osoby pracujące na stacji benzynowej, a nawet jej finanse. Wiedział, gdzie mieszkał Darryl Pollack i skąd miał bliznę na głowie. Jedyną rzeczą, o jakiej nie miał pojęcia, było to, co się z nią stało, gdy uciekła z domu. Dzisiaj, dzięki anonimowej wiadomości, którą otrzymał Hadley Hayes, dowiedział się i tego. Pozostało zatem tylko jedno puste miejsce i jego zadaniem było je wypełnić - miejsce pobytu Abby Zodtner. Przez następne pięć godzin pracowicie usiłował wyciągnąć tę informację od Cam. Zastosowała psychiczny manewr, żeby przetrwać przesłuchanie - rodzaj autohipnotycznej podróży w przeszłość, podczas której powróciła do stanu umysłu sprzed tygodnia. Powiedziała mu wszystko, o czym wiedziała do zeszłego czwartku, tak szczegółowo, jak pamiętała. Historii tej nie opowiadała nikomu prócz Steve’a, a teraz relacjonowała ją agentowi monotonnym głosem, jakby czuła się znudzona wielokrotnym jej przytaczaniem. Opisała próby odnalezienia matki, każdą bazę danych, którą przeszukała, każde poszukiwanie, jakie przedsięwzięła. Opowiedziała mu nawet o Glorii Lipton i Doris Palumbo, i o tym, że pierwsza informacja, że coś łączy morderstwa, pochodziła od niej; podała mu nazwisko dziennikarza na potwierdzenie swoich słów. O drugiej nad ranem agent zamknął notatnik. - Wrócę za parę minut - powiedział i wyszedł. Kilka minut rozciągnęło się do godziny. Jej powieki stawały się coraz cięższe. Przerażało ją własne zmęczenie, bała się, że przestanie uważać podczas przesłuchania. Tak samo jednak obawiała się zasnąć, bo mogłaby się obudzić i w oszołomieniu powiedzieć coś nie tak. Zmusiła się, żeby usiąść prosto i nabrać parę głębokich wdechów, aby powietrze doszło do mózgu. - Dziękuję pani za czas i współpracę, pani Alexander - powiedział po powrocie. - Może pani odejść. Mrugnęła ciężko i wstała na równe nogi. Otworzył drzwi i kurtuazyjnie stanął z boku, aby ją przepuścić. - Mogę pana o coś zapytać? - rzekła, przystając obok niego. Uśmiechnął się do niej przepraszająco. - Może pani. - Ten człowiek, jej partner czy ktokolwiek to był... Czy udało się wam go zidentyfikować? Potrząsnął z żalem głową. - Jak na dziesięciolatkę, świetnie się pani spisała. Ale to nie wystarczyło. Odciski palców się nie zachowały, a tablice auta doprowadziły do agencji wynajmu samochodów, która niszczyła swoje archiwa po trzech latach. Więc wszystko, co mamy, to jego pismo. Chociaż - wzruszył z nadzieją ramionami jeśli przypadkiem znajdziemy pani matkę, a ona go wyda, pismo na tamtym liście powinno wystarczyć, żeby go wsadzić za kratki. Wtedy Biuro będzie pani znowu bardzo wdzięczne. Pochyliła głowę i poszła dalej. Korytarz był pogrążony w ciemności, ale dostrzegała postaci stojące w drzwiach. To inni agenci, technicy. Wszyscy zamilkli i przyglądali jej się z uwagą, gdy przechodziła. Ruszyła do holu z windami i nacisnęła guzik. Kiedy winda przyjechała, weszła do niej ogromnie zmęczona. - Cam, poczekaj - zawołał jakiś głos. Nathan wbiegł za nią do windy i nacisnął na guzik piwnicy. - Przy drzwiach czeka prasa - wyjaśnił. - O trzeciej nad ranem? - Obozują tam od wczoraj, od ósmej. - O Boże - jęknęła. - Daj spokój. Przeżyłaś ośmiogodzinne przesłuchanie FBI. To powinna być łatwizna. - Byłeś tam - stwierdziła bez zdziwienia. - Za lustrem. - Przez jakiś czas. - Doug też? Potrząsnął głową. Winda dotarła do recepcji. Przycisnął guzik zamykający drzwi i zjechali jeszcze jeden poziom do piwnicy. - Ile to już, Cam? - zapytał nagle, gdy dotarli do tylnego wyjścia. - Osiem lat, jak jesteśmy przyjaciółmi? - Tak. - Wydaje się, że po ośmiu latach mogłaś mi powiedzieć. Uliczka była opustoszała, ale z drugiego końca dobiegł ich krzyk. Zanim przeszli dziesięć metrów, w ich kierunku ruszyła pędem grupa dziennikarzy. Nathan objął ją i poprowadził przez tłum, wołając: - Bez komentarza. Wepchnął ją na siedzenie nieznanego samochodu, potem obiegł auto, wskoczył za kierownicę i wyjechał na ulicę. W ciągu kilku minut za nimi pojawił się sznur wozów. - Gdzie jest Doug? - zapytała. - W domu. - Oczy miał utkwione w lusterku. Skręcił w Pennsylvania Avenue i skierował się w stronę Greenville. Auta za nimi wykonały ten sam skręt. - Może powinnam pojechać w jakieś inne miejsce. - Myśleliśmy o tym. Ale zdecydowaliśmy, że wykorzystamy motyw rodziny zjednoczonej wobec przeciwników. Ukryła twarz w dłoniach. - Co Doug powiedział na to... wszystko? - Nic sensownego. Po prostu dostał szału. Dostał szału. Pomyślała o strachu, ale była zbyt zmęczona, żeby go naprawdę poczuć. Gdy tylko minęli korki w śródmieściu, dotarli do Greenville w ciągu kilku minut. Nathan zwolnił, kiedy zbliżali się do domu. Kilkanaście osób stało na trawniku przed budynkiem po drugiej stronie ulicy. Panowało między nimi jakieś czujne poruszenie, jakby jej dom się palił, a oni byli zaniepokojonymi sąsiadami. Nathan minął ich. Gdy wjechał na podjazd, dobrze zbudowany mężczyzna w czarnym garniturze stanął na ich drodze. - Wynajęliśmy ochronę - wyjaśnił Nathan. Otworzył okno i zawołał: - Vance. - Mężczyzna usunął się. Pięć albo sześć samochodów stało przy garażu, dwa z nich na kwiatach, które zasadziła. - Kto tu jest? - A kogo tu nie ma? W środku paliły się wszystkie światła. Dochodził stamtąd niski szum kilkunastu wzburzonych głosów. Ludzie kręcili się wszędzie. Maggie Heller robiła kawę w kuchni, Norman Finn palił w salonie. Wszyscy których znała z widzenia, uważnie unikali kontaktu wzrokowego z Cam, gdy Nathan prowadził ją przez hol do gabinetu. Na środku pomieszczenia stała Meredith Winters, mówiąc równocześnie do aparatu na biurku i telefonu komórkowego w dłoni. Spojrzała na Cam, potem obróciła się i powiedziała: - Nie, nie na żywo. Jeśli najpierw nie zobaczymy taśmy, niczego nie nagramy. - Kto to? - zapytał Nathan. Szepnęła mu parę słów. Fotel przy biurku obrócono tak, że widać było tylko jego wysokie oparcie. Cam spojrzała pytająco na Nathana, który zabrał Meredith jeden z telefonów. Skinął głową. Cam powoli obeszła biurko i stanęła trzy metry od Douga. Siedział oparty o fotel z rękami złożonymi na brzuchu i szeroko otwartymi, pustymi oczami. Rodzinna tragedia, powiedział lektor na taśmie. Wiedziała jednak, że prawdziwa tragedia dotknęła samego Douga. Czekał na te wybory całe życie, pragnął tego bardziej niż czegokolwiek na świecie i z jej powodu tracił to w najbardziej haniebny sposób. Wszystko z jej powodu. Ośmieszył Hayesa w sprawach obronności, a ona milczała; wystawił się na wzgardę i pośmiewisko, a ona martwiła się tylko o siebie. - Doug, wiem, że nie mogę nic powiedzieć... - Teraz już nic - przerwał jej gorzko. - Chociaż rok temu byłoby miło. - Wiem. Przepraszam. - Przepraszam - powtórzył z szorstkim śmiechem. - Przepraszam tego nie załatwi, Cam. Czy może raczej Camille? Słyszała Meredith i Nathana prowadzących osobne rozmowy za jej plecami i tuzin innych głosów dochodzących z różnych stron domu. Ale nikt jej nie podsłuchiwał, nikogo tak naprawdę nie obchodziło, co miała jeszcze do powiedzenia. - Doug, próbowałam cię powstrzymać. - A tak. Tamtymi zdjęciami. Jakby pornografia niwelowała zdradę. Para ładnych cycków wobec setki martwych marynarzy. - Odejdę - powiedziała. - Dzisiaj. - O nie, nigdzie nie pójdziesz. - Wyprostował się. - Nie zostawisz mnie teraz. Musisz przez to przejść. Przynajmniej tyle jesteś mi winna, nie sądzisz? Pochyliła głowę i kiwnęła nią. - A po czwartym listopada, kiedy już będzie po wszystkim? Trzymała głowę nisko, czekając na odpowiedź. - Nie chcę cię więcej widzieć. Było to własne credo Cam - podążaj za kobietą. Dokładnie to zrobili Hadley Hayes, Gary Pfeiffer i wszystkie media zajmujące się polityką. Dom stał się oblężoną twierdzą. Zamiast Czarownicą z Greenville, stała się Więźniarką z Greenville. Armia dziennikarzy po drugiej stronie ulicy ani na moment nie odstępowała. Podobnie prywatni ochroniarze nigdy nie schodzili z posterunku na podjeździe. Każdy samochód był zatrzymywany, a jego pasażerowie sprawdzani. Auto z firmy dostarczającej posiłki przyjeżdżało trzy razy dziennie z żywnością dla tylu osób, ile w danej chwili trzymało straż. Zanim tace wniesiono do środka, sprawdzano, czy nie zawierają ukrytych mikrofonów albo aparatów fotograficznych. Sąsiedzi po przeciwnej stronie ulicy zawarli jakiś finansowy układ i wyjechali na Florydę, pozostawiając dom jednej z ekip telewizyjnych, a trawnik całej reszcie. Po kilku dniach najbardziej znaną twarzą każdych wiadomości był Nathan, ponieważ to on najczęściej opuszczał dom. Żeby wypełnić czas antenowy między jego wyjazdami, producenci wiadomości znaleźli nagrania z dnia, w którym Doug zgłaszał swoją kandydaturę pod bramą fabryki Meyerwood, i puszczali je obok każdej nowej wiadomości, aż różowy kostium Cam stał się tak znany telewidzom jak beret Moniki Lewinsky. I jak beret stał się tematem opowiadanych nocą żartów, które kończyło znaczące no, no, no. - Przyznaję, że to nie był fortunnie dobrany kolor, ale już za późno - mówiła Meredith Winters. Meredith przychodziła i wychodziła. Sterowała wszystkim ze swej kwatery w hotelu „DuPont”. Miała także grupę współpracowników w jakimś ukrytym miejscu niedaleko uniwersytetu. Mimo to przyjeżdżała co rano z wynikami wieczornych badań opinii publicznej. Doug stracił dwadzieścia punktów pierwszej nocy i kilkanaście kolejnych następnej. Jedyną dobrą wiadomością było to, że nie drgnęły notowania Hadleya Hayesa. Wszystkie punkty, które tracił Doug, przesunęły się do kolumny niezdecydowanych. Cam pozostawała na piętrze, zwykle w swoim pokoju, skąd mogła wyglądać na umierający ogród. W środę rano ktoś przyniósł jej pocztę z biura, ale odłożyła ją, nie czytając. Później jeden z pracowników zapukał do drzwi i powiedział, że dzwoni do niej klient nazwiskiem Stevens. Czy chciała rozmawiać? Nie, nie chciała. Kroki się oddaliły. Tego popołudnia do jej drzwi zapukał Nathan i powiedział, że musi zejść na dół. Salon zmieniono w ośrodek dowodzenia. Wstawiono stół konferencyjny, kilku pracowników siedziało przy nim z otwartymi laptopami i telefonami komórkowymi przy uszach. Nathan odchrząknął i w ciągu trzydziestu sekund wszyscy zakończyli rozmowy i zniknęli. - Usiądź - zwrócił się do Cam. - Zawołam resztę. Przeszedł przez hol do gabinetu. Cam siadła za stołem i czekała. Od poniedziałkowego wieczoru wiedziała, że czegoś będą od niej chcieli. Teraz miała się dowiedzieć, o co chodziło. Drzwi gabinetu otworzyły się. Doug, Nathan i Meredith byli pogrążeni w dyskusji, którą kontynuowali, idąc przez hol. - Cholera, niedziela to za późno - oświadczył Doug, gdy siadali. - Zobacz, jak tracę punkty. - Odzyskamy ich trochę, gdy zacznie działać przeciek. - Ale dlaczego nie „Primetime Live”? Zakończmy to dziś wieczór. - Ponieważ „Primetime” ogląda pięć milionów widzów mniej - odpowiedziała Meredith. - A w ten sposób będą o nas mówili w poniedziałkowych wiadomościach i wszystko będzie świeże w głowach ludzi, którzy pójdą do urn we wtorek. Nathan spojrzał na Cam, która siedziała na drugim końcu stołu. - Masz wystąpić w niedzielę w programie „60 minut” - wyjaśnił. Coś ją ścisnęło w gardle. - Nagramy to tutaj w sobotę po południu... - Tutaj? - przerwał Doug. - Tak chce Don Hewitt, a nam to też pasuje. Pokażemy szczęśliwy dom i w ogóle. - W porządku, ale nagrajmy to w ogrodzie - powiedział Doug. - Zadbajcie, żeby wiedzieli, że to jej hobby i że sama wszystko zrobiła. I niech świeci na nią słońce. - Efekt aureoli. Podoba mi się - rzekła Meredith. - Sprawdź prognozę pogody - zwróciła się do Nathana. - Dobra. - Teraz zaczniemy puszczać przecieki powiedziała. - Najpierw „Times”, żeby gazety z Delaware mogły napisać, że „Times” napisał, i tak dalej. - Jakie przecieki? - zapytała Cam. - O tym, co zrobiłaś - odparł Nathan. - O twojej bolesnej, lecz nieuniknionej decyzji. Zostałaś zmuszona wybierać pomiędzy krajem a matką i wybrałaś kraj... Jej serce przestało bić. - Co? - wysapała. - Mamy paru chłopaków w FBI, którzy są skłonni mówić. Podamy ich nazwiska „Timesowi” i przed końcem tygodnia historia zacznie się rozprzestrzeniać. - Potem mamy występ w niedzielnych „60 minutach” - powiedziała Meredith. - Ty i Doug trzymacie się za ręce, on odgrywa całe rutynowe przedstawienie o tym, jak to trwa przy swojej żonie. - Spojrzała na Nathana. - Mówię ci, mam co do tego dobre przeczucia. Myślę, że skończymy z wynikiem lepszym niż w zeszłym tygodniu. Doug spojrzał zdegustowany na sufit. - Tak, racja. Facet, który zakochał się w łachudrze. Wystarczyło tylko pomachać tyłkiem, aby tak się podniecił, że nie sprawdził, że jej matka była szpiegiem. Taak. Faktycznie dobrze wypadnę. - Ależ oczywiście, jeśli będziesz przy niej trwać - odpowiedziała Meredith. - To twoje przedstawienie jest bardzo ważne, Doug. Jeśli potraktujesz ją jak śmiecia, to istotnie wypadniesz źle. Ale jeśli potraktujesz ją jak kobietę, którą kochasz, wyjdzie na twoje. - Tak - wymamrotał. - Co do Cam... - Meredith spojrzała na przeciwległy koniec stołu. - Masz tylko siedzieć i wyglądać na wstrząśniętą - tak, jak teraz. Nikt nie spodziewa się niczego innego. - To oznacza, że Doug opowie jej historię - odezwał się Nathan. - Właśnie. - Jaką historię? - zapytała szeptem Cam. Doug sięgnął do notatek. - Moja żona miała tylko piętnaście lat, kiedy odkryła prawdę o swojej matce. Ale nawet wtedy miała silne poczucie tego, co jest dobre i złe dla ojczyzny. Wiedziała, że coś tak okropnego nie może pozostać tajemnicą ani zostać zapomniane. I choć było to ogromnym poświęceniem dla niej i dla jej rodziny, skontaktowała się z FBI i powiedziała im wszystko. Dzięki niej... - Nie - powiedziała Cam przez blade usta. - Proszę, nie. Doug spojrzał na nią zimno przez stół. - Proszę. - Łzy stanęły jej w oczach. - Nazwijcie mnie śmieciem, jeśli chcecie. Powiedzcie, że to ja jestem zdrajczynią, wszystko mi jedno. Ale proszę, błagam was, nie mówcie tego. - Ale taka jest prawda - odezwał się Nathan. - Zawsze najprościej jest mówić prawdę - stwierdziła Meredith. - Doug. - Cam zignorowała tamtych i patrzyła tylko na niego. - Proszę. Jeśli kiedykolwiek ci na mnie zależało, proszę, nie rób tego. Ale on odciął się od niej tak całkowicie, że wydawał się nawet jej nie słuchać. Sięgnął po długopis i poprawiał swój tekst. - Cam, nie rozumiesz - powiedział Nathan. - W tej historii wychodzisz na bohaterkę. - Nie, to ty nic nie rozumiesz! - zawołała stając na równe nogi, - Najbardziej wstydliwą rzeczą na mój temat jest nie to, że moja matka popełniła zdradę, ale to, że ja ją wydałam! Cała trójka gapiła się na nią. Po chwili Meredith pokręciła głową. - Nie, ja nie mogę pracować! Cam uciekła z pokoju szlochając. - O, pani Alexander - zawołał za nią jeden z pracowników. - Mam tu wiadomość, którą zostawił pani klient. Złapała skrawek papieru i zgniotła go w dłoni, wbiegając po schodach. Rozprostowała go dopiero pod koniec dnia. „Pat Stevens chce wiedzieć, co się dzieje z jego wnioskiem”. Numer telefonu był miejscowy, ale nie znała go. Rozpoznała jednak zachrypnięty głos, który odpowiedział. - Pan Stevens? - zapytała drżącym głosem. - Tu Campbell Alexander. - Tak - odpowiedział z napięciem. - Nie byłam pewna, czy to dobry numer. Przeprowadził się pan? - Musiałem być bliżej moich spraw. Jestem więc tutaj. Bardzo blisko. - Rozumiem. - Dzwoniłem, ponieważ zastanawiałem się, jak sobie pani radzi... z moim wnioskiem. - Cóż, obawiam się, że wszystko jest niepewne. Chodzi mi o to, że prawo jest niejasne i musimy spodziewać się najgorszego ze strony przeciwników. - Rozumiem. - Pamięta pan, że był jeszcze jeden świadek, który, jak mieliśmy nadzieję, złoży zeznania na naszą korzyść. Nie mam od niego żadnych wiadomości. A pan? - Też nie - odparł smutno. Oznaczało to, że Trey zignorował ich prośby i albo nie chciał przeczytać listu, albo nawet w ogóle go nie dostał. Nie wiedziała, co było gorsze. - Ale chciałem panią powiadomić - powiedział Steve - że mimo tych wszystkich niejasności, ja wciąż jestem pewny. Chcę kontynuować. I muszę wiedzieć, że pani także. Zamknęła oczy. - Tak. - Dobrze. Proszę posłuchać. Jakoś sobie poradzę z tamtą osobą. Czy u pani sytuacja się wyjaśni? - Tak. W jedną czy w drugą stronę. W ciągu tygodnia. - Jak już będzie wiadomo, proszę mnie poinformować. - Tak. Dziękuję za telefon, panie Stevens. Ekipa ogrodnicza przyjechała w czwartek rano, żeby zebrać opadłe liście i poodcinać martwe części roślin. Wkrótce po niej nadjechała ciężarówka z kilkoma kompletami mebli, które ustawiono i sfotografowano dla porównania. Po południu zjawiła się zatrudniana przez Meredith grupa konsultantów do spraw wizerunku, którzy ze stosem sukienek zamknęli się w sypialni Cam. Przez ostatnie sześć miesięcy starali się nadać jej wygląd osoby starszej niż w rzeczywistości, ale teraz zdecydowali, że wypadnie lepiej, jeśli będzie wyglądać młodziej. Zgodzili się na szary wełniany sweter nałożony na białą bluzkę z kołnierzem. Uznali, że powinna mieć włosy zaczesane do tyłu i związane na karku czarną wstążką. Kiedy skończyli, wyglądała jak uczennica szkoły zakonnej. - Doskonale - stwierdziła Meredith. W piątek rano przyjechała ekipa programu „60 minut”. Podczas gdy technicy oglądali ogród, jeden z reporterów przeprowadził wywiady z Nathanem Vancem i Normanem Finnem. Ash Ramsay nie wyraził zgody na filmowanie bądź cytowanie go. Przysłał Dougowi krótki liścik, w którym przepraszał i wyjaśniał, dlaczego nie może pozwolić, żeby łączono go z tą sprawą. Ale bez względu na to, jak wielkie rozczarowanie spowodowała dezercja Ramsaya, szybko poszła w zapomnienie z powodu najważniejszego wydarzenia tego dnia. Agent, który przez pięć godzin przesłuchiwał Cam, uzyskał pozwolenie Biura na wypowiedź przed kamerą o kluczowej informacji, jakiej dostarczyła mała, dzielna dziewczynka, i o tym, jak pozwoliło to FBI rozgryźć jedną z najstraszniej szych szpiegowskich afer od czasów drugiej wojny światowej. W piątek do pokoju Cam dostarczono kolejną porcję poczty. Przejrzała ją i natrafiła na list z Bermudów. Była to oficjalna koperta z nadrukiem „Bermuda Hospital Board” i nazwiskiem oraz adresem Cam skreślonymi drżącą kobiecą dłonią. W środku znajdował się list napisany tym samym charakterem pisma. Szanowna Pani Alexander Piszę na prośbę pana Desmonda Truesdale ‘a, którym opiekuję się w chorobie. Otrzymał on Pani list skierowany do jego zmarłej żony Joan. Pan Truesdale życzy sobie, abym powiadomiła Panią, że jest jej jedynym spadkobiercą i skoro Gloria Lipton zapisała pani Truesdale w testamencie jakąś sumę pieniędzy, w miejsce żony on będzie uprawniony do jej odebrania. Do niniejszego listu muszę dodać osobistą prośbę. Pan Truesdale jest zniedołężniały i praktycznie pozbawiony środków do życia, więc jeśli istnieje możliwość szybkiego przekazania mu spadku, byłoby to jak najbardziej pożądane. Szczególnie zważywszy na tragedię, jaką ostatnio przeżył. Pani Truesdale zmarła bowiem w strasznych okolicznościach. Została zamordowana podczas modlitwy w kościele - zgwałcono ją na kościelnej posadzce, a potem poderżnięto jej gardło. Jak może sobie Pani wyobrazić, dla pana Truesdale ‘a był to straszliwy szok... List wyśliznął się z ręki Cam i spadł na podłogę. Joan Truesdale, trzecia z czwórki przyjaciółek, została zamordowana dokładnie tak jak Gloria i Doris. Teraz już nikt nie może twierdzić, że to zbieg okoliczności. Nie istniało żadne wytłumaczenie poza nieuniknionym - ktoś tropił i zabijał sekretarki, które w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym roku pracowały dla Narodowej Agencji Zwiadowczej. Podsłuchiwała pod drzwiami swego pokoju, a kiedy droga była wolna, poszła do pokoju Douga i stanęła w oknie, ukryta za zasłonami. Horda dziennikarzy wciąż stała przed domem. Wszystkie przemyślane przecieki o informacjach z FBI zaostrzyły ich apetyt. Jednocześnie ochroniarze blokowali podjazd i patrolowali granice posiadłości. W żaden sposób nie dałaby rady przedrzeć się przez nich wszystkich. Wróciła do swojego pokoju i spojrzała bezradnie na aparat telefoniczny. Musiała założyć, że telefony są na podsłuchu - zamiast dzwonić stąd do matki równie dobrze mogła namalować FBI mapę. Ale może to było jedyne wyjście - zdradzić matkę po raz drugi, podać FBI jej dokładne miejsce pobytu i w ten sposób zapewnić jej ochronę. Nawet gdyby się okazało, że posądzają w więzieniu na dwadzieścia lat, czy to nie lepsze niż śmierć? Ponieważ nie mogła się dłużej zastanawiać, podniosła słuchawkę i powoli wykręciła numer. - Halo? - Pan Stevens? Tu Cam Alexander. Z Jackson, Rieders & Clark. - Tak. - Panie Stevens, dostałam pana list i muszę powiedzieć, że byłoby bardzo głupio z pana strony, gdyby próbował pan teraz uzyskać odwiedziny. Za dziesięć miesięcy sytuacja może się zmienić, ale byłoby bardzo głupio i nierozsądne próbować tego dzisiaj. Rozumie mnie pan? - Chyba tak - odpowiedział po chwili osłupienia. - Porozmawiamy o tym za dziesięć miesięcy, czy tak? - Tak. Ponieważ dzisiaj byłoby to coś nierozsądnego. - Rozumiem. O dziesiątej wieczorem Cam zeszła cicho na dół, stanęła obok kuchennych drzwi i obserwowała, jak na podjazd wjeżdża samochód dostawcy pizzy. Ochroniarz stojący na ulicy podszedł, aby przepytać kierowcę. Po chwili nadbiegł drugi, który stał na tylnej werandzie. Otworzyła drzwi i zbiegła cicho po schodach do ogrodu. Trzymała się żywopłotu, niewidoczna na jego tle. Stopy stawiała w miejscach, gdzie, jak wiedziała, miękka gleba stłumi odgłos kroków. Stanęła między dwoma rododendronami i szukała wzrokiem trzeciego strażnika, który robił obchód. Pojawił się na krótko w błysku światła znad basenu. Kiedy skręcił za garaż, pobiegła pędem przez trawnik i skryła się w altance. Stanęła plecami do drzwi i nasłuchiwała, ale to nie jego oddech lecz leśny zapach ciała powiedział jej, że już jest. - Steve? - wyszeptała. Gdy jego ramiona odnalazły ją w ciemnościach, zatonęła w nich z ulgą. - Och, dzięki Bogu. Nie byłam pewna, czy zrozumiałeś. - Ja też nie. Ale warto było zaryzykować pomyłkę. Przytuliła go mocno. - Chcesz dziś wyjechać? Czy dlatego mnie wezwałaś? Potrząsnęła głową. - Steve, chodzi o moją matkę. Usiedli na podłodze altanki. Powiedziała mu, czego się dowiedziała o Joan Truesdale. - Musisz umieścić swoją mamę w jakimś bezpiecznym miejscu - powiedział. - Wiem, ale jak!? Ona nie ma paszportu, a wszędzie ją rozpoznają, na każdym lotnisku czy stacji kolejowej. Milczał przez chwilę, a potem powiedział: - Czy myślisz, że będzie chciała ufarbować włosy? - Co? - Mam paszport mojej matki. Miała czarne włosy i okulary. Myślę, że z łatwością można by upodobnić do niej twoją. - Steve, ale... - Masz. - Wyciągnął z kieszeni długopis i skrawek papieru. - Napisz jej, kim jestem i że ona i Pete muszą mi w tej sprawie zaufać. - Ale co chcesz zrobić? - Zabiorę ich na południe moją łodzią. - Nie, to zbyt niebezpieczne... - Cam, pracowałem w wielu domach na wybrzeżu Atlantyku i umiem się poruszać w tamtych okolicach. W razie potrzeby mam tam przyjaciół. Popłyniemy na wyspy i znajdziemy im bezpieczne miejsce. Paszport mojej matki powinien usatysfakcjonować lokalną policję. - Steve. - Patrzyła na niego w słabym świetle, zbyt wzruszona, żeby powiedzieć coś więcej. - Pisz. Meredith wyjrzała przez okno taksówki jadącej do Georgetown. Samotna grupka osób świętujących Halloween stała na rogu, dzieci ściskały w rękach prawie puste torby, a rodzice obserwowali ciemne ulice w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów życia. Życzę dużo szczęścia, pomyślała Meredith. Może i jest Halloween, ale to także ostatnia sobota przed wyborami. Waszyngton był opustoszały. Nawet jej własny dom wyglądał jak niezamieszkany, gdy samochód podjeżdżał do krawężnika. Rzeczywiście tak było, odkąd w poniedziałek wybuchła bomba z kasetą Hadleya Hayesa. Od tej pory dni jej się zlewały, wszystkie szczegóły zbladły, przeistaczając się w jedną mieszankę. Tylko dwa fakty pamiętała wyraźnie - był to najgorszy polityczny koszmar, z jakim się spotkała, i jej największy triumf. Może trzy - była całkowicie wyczerpana. Po południu, już po nagraniu, wskoczyła do pierwszego pociągu z Wilmington, ponieważ stało się jasne, że jej zwycięstwo było całkowite. Idylliczna scenografia w przytłumionych kolorach jesieni; delikatne promienie słońca oświetlały Douga i Cam. Doug spisał się fenomenalnie, gdy opowiadał historię swej dzielnej żony mocnym, spokojnym głosem, jednocześnie tak pełnym emocji. Ale naprawdę oszałamiające było przedstawienie Cam. Choć nikt jej nie kazał, powiedziała Morleyowi Saferowi, że to miłość Douga dla ojczyzny przyciągnęła ją do niego. - Poczułam, że muszę dać coś w zamian - powiedziała cicho ze spuszczonym wzrokiem. - Spróbować wynagrodzić ojczyźnie to, co zrobiła moja matka. A kiedy spotkałam Douga i zobaczyłam, jak bardzo chce pracować dla Ameryki i jak chce za nią walczyć, wiedziałam, że muszę pracować u jego boku i wspierać go, jak tylko potrafię. Spróbować odpokutować winy mojej matki poprzez jego pracę. - Skończyła, patrząc z uwielbieniem w oczy męża. Podczas gdy ludzie po drugiej stronie kamer wciąż nie mogli otrząsnąć się ze zdziwienia, Safer zadał kolejne pytanie: - Co powiedziałabyś swojej matce, gdybyś mogła z nią dziś porozmawiać? Gdyby cię teraz oglądała? Campbell podniosła głowę, obróciła się i spojrzała prosto w kamerę. - Mamo? Mamo, kocham cię, ale musisz zapłacić za to, co zrobiłaś. Nigdy nie zaznasz spokoju, jeśli tego nie zrobisz. Sama mnie tego uczyłaś, pamiętasz? Przypominasz sobie książkę, którą mi czytałaś, O małym piłkarzu? O chłopcu, który uderzył piłkę tak mocno, że rozbił okno sąsiadów, ale nie chciał się do tego przyznać, a potem nie mógł strzelić bramki, dopóki nie wyjawi swojej winy? To była i jest do dzisiaj moja ulubiona książka. Więc mamo, błagam cię. Skończ swe męczarnie i poddaj się. - Nie wiem, jak ona to zrobiła - powiedział Nathan z niedowierzaniem, kiedy skończyli. Ale Meredith pomyślała, że rozumie. Dni Campbell były już policzone - zarówno w kampanii, jak i w małżeństwie. Chciała się z tego wyrwać od tamtej pierwszej nocy na schodach domu Asha Ramsaya. Teraz więc, kiedy koniec już się zbliżał, była w stanie dać z siebie wszystko. Meredith weszła do domu. To samo wyjaśniało jej własną wspaniałą formę w ciągu ostatnich dni - dla niej to też ostatnia kampania. Włączyła łagodne światła w holu i rozejrzała się, oceniając wnętrze. Nieruchomości były teraz w cenie - powinna dostać sporo pieniędzy za ten dom. Znowu zostanie dziennikarką, będzie pisała o planach zagospodarowania przestrzennego i spotkaniach zarządów szkół. Będzie czekała, aż Bret dorośnie i przyłączy się do niej. Jeśli będzie wtedy za stara, żeby urodzić dziewczynkę, której pragnęli, zaadoptują dziecko. Bez względu na to, jak ułożą się sprawy, na dobre zrezygnuje z polityki. Czarę goryczy przelała zdrada w sprawie ustawodawstwa o odpowiedzialności deliktowej. Doug chyba myślał, że będzie mógł po prostu wziąć pieniądze i uciec. Nie, nie uciec - odejść z rękami w kieszeniach. Jego sprzedajność prześcignęła jedynie szybka i świetna zemsta Gary’ego Pfeiffera. A ona tkwiła w środku tego wszystkiego, splamiona krwią z własnej rzeźni, kupcząca niegodziwością. Weszła na piętro i przygotowała sobie kąpiel. Właśnie zanurzała się w wodzie, gdy zadzwonił telefon. Nie, pomyślała, patrząc na aparat. Prosiła tylko o jedną wolną noc. Bez skutku. Nie przestawał dzwonić. Zaniedbała w tym tygodniu Sutherlanda na korzyść Alexandra i wiedziała, że będzie musiała mu to wynagrodzić. Wiedziała też jak. - Jestem pod twoimi drzwiami - rzekł, gdy podniosła słuchawkę. - Będę za chwileczkę. Wyszła z wody, otrząsając się jak foka, i z trudem zeszła po schodach, otulając się szlafrokiem. - W samą porę - burknął, gdy wszedł. - Przepraszam. Pocałował ją mocno. - Widziałaś ostatnie badania? - Oczywiście. Masz sześć punktów przewagi. - A margines błędu wynosi pięć. Cholera, Meredith, a co, jeśli wyprzedzam go tylko jednym punktem... - Phil! Najprawdopodobniej prowadzisz jedenastoma. Udobruchał go drink w salonie i szybki numerek w sypialni. Uradowałoby ją, gdyby się przewrócił i zasnął jak zazwyczaj, jemu jednak zebrało się na pogawędkę. - Niezły miałaś tydzień w Delaware, co? - Boże, żebyś wiedział. - Nikt nie miał o tym zielonego pojęcia, co? - Nie. Campbell trzymała to w tajemnicy. To znaczy Cam. Muszę przestać nazywać ją Campbell. Usiadła. Jakaś niejasna myśl kołatała się w jej głowie przez cały tydzień i teraz nareszcie się skonkretyzowała. - To wyjaśnia, dlaczego wydawała ci się znajoma, prawda? Jego oczy zalśniły dziwnie w ciemnościach. - Jak to? - Musiałeś znać jej matkę. Byłeś w Pentagonie, kiedy ona pracowała w Narodowej Agencji Zwiadowczej. Musieliście się kiedyś spotkać. Jego ciało nagle zesztywniało. - Phil? - Ciii. - Ześliznął się z łóżka i sięgnął po pistolet, który leżał na nocnym stoliku. Meredith wyprostowała się. - Phil, co... - Ktoś jest na dole. - O mój Boże. - Otworzyła szeroko oczy w ciemności. Nastawiła uszu, żeby usłyszeć to co on, ale nie była wyszkolona do wyłapywania takich dźwięków. Wszystko, co zdołała usłyszeć, to odgłos ruchu ulicznego i pieca w piwnicy. Phil skradał się, trzymając pistolet u boku. Wyjrzał do holu, potem wyszedł i skierował się w stronę schodów. - Czekaj! - wyszeptała, naciągając szlafrok i idąc za nim. - Nie możesz tam zejść! A jeśli cię rozpozna? Przesłał jej miażdżące spojrzenie. - Nie sądzę, żeby akurat włamywacz mógł kogokolwiek oskarżać. - Ale w dzisiejszych czasach każdy może skontaktować się z dziennikarzem, bez względu na to, czy siedzi w celi, czy nie. A jeśli do ciebie strzeli i będę musiała wzywać karetkę? To gorsze niż z Nelsonem Rockefellerem. Skinął krótko głową i podał jej pistolet. - Więc idź ty. - Ja? - prawie krzyknęła. - A co innego mamy zrobić? Nie możemy zadzwonić po policję, bo chcieliby przeszukać cały dom. Chyba że chcesz tu stać i czekać, aż wejdzie na górę? - W porządku - odparła, wykrzywiając twarz. - Daj mi go. - Już go odbezpieczyłem - rzekł, wkładając jej pistolet w rękę. - Musisz tylko wycelować i nacisnąć. Odetchnęła głęboko i zeszła po schodach. Gdy dotarła do głównego holu, usłyszała to, co wcześniej Phil. Jakiś szelest i uderzenia, które dobiegały z jej gabinetu. Skradała się, a kolba pistoletu ciążyła. Przypomniała sobie, że ma go podnieść do poziomu ramion. Zrobiła krok i przeklęła swój jedwabny szlafrok - kiedy się poruszała, szeleścił jak tysiąc palm na wietrze. Z gabinetu dochodziło słabe światło. Wstrzymując oddech, uczyniła następny krok. - O Boże! - wybuchnęła, kiedy Bret podniósł głowę znad biurka. - Meredith! - powiedział, prostując się. - Nie wiedziałem, że jesteś w domu. Zapaliła światło. - Co tu, do diabła, robisz? - krzyknęła. - Wystraszyłeś mnie! - Zdała sobie sprawę, że wciąż ma w dłoni pistolet i położyła go na rogu biurka. - Przepraszam - odparł Bret. - Musiałem sprawdzić te materiały. Sądziłem, że wrócisz do domu dopiero jutro wieczorem. - Sprawdzić jakie materiały? Jak śmiesz... Oczy Breta spoczęły na drzwiach. Meredith obróciła się i ujrzała Phila Sutherlanda, który stał za nią w spodniach i rozpiętej koszuli. Nagle otworzyła szeroko oczy. - Boże - wyszeptała, jakby zobaczyła zjawę. - Tata? - Na twarzy Breta malowało się zdziwienie. - Lepiej, żebyś mógł się z tego wytłumaczyć, chłopcze. - Ja... ja... - Rozejrzał się w oszołomieniu po gabinecie Meredith. - Musiałem sprawdzić akta Campbell Alexander. Musiałem je sprawdzić dzisiaj... - Przerwał. - Na miłość Boską, po co? Ona jest dla ciebie nikim. - Przeczytałem w gazecie, że jej matka była szpiegiem w Narodowej Agencji Zwiadowczej. Wcześniej nie wiedziałem, o którą chodziło. Myślałem, że na pewno o pierwszą, o tę, która przysłała ci list z pogróżkami. Ale nie byłem pewien, więc musiałem odnaleźć je wszystkie. Nie zdołałem odszukać tylko tej jednej, Abby Zodtner. Pomyślałem, że może tu znajdę jej adres... Jego oczy błądziły po pokoju, aż zatrzymały się na bosych stopach Meredith i ojca. Spojrzał na nią ze zwierzęcym bólem w oczach. - Nie rozumiem... Meredith odwróciła się z pięścią przy ustach. - To ja nie rozumiem ciebie! - zawołał Sutherland. - O czym ty, do diabła, mówisz? Jaki list? - Od Glorii Lipton. Przysłała nam list zaraz po tym, jak ogłosiłeś swoją kandydaturę w wyborach do Senatu. Pamiętasz? „Jak pan śmie? Być może wyparł pan z pamięci własną przeszłość, ale inni tego nie zapomną. I niech pan nie myśli, że wciąż będą milczeć”. Odnalazłem ją i dowiedziałem się0 związku z Narodową Agencją Zwiadowczą. A kiedy się domyśliłem, o co jej chodziło, wiedziałem, że miała rację. Nie mogliśmy oczekiwać, że zamilkną na zawsze. Musieliśmy sami o to zadbać. - Ty głupcze - warknął Sutherland. - Gloria mówiła o moim życiu prywatnym. O kobietach, z którymi spotykałem się trzydzieści lat temu, do których sama się zaliczała. To wszystko. - Ale... - Bret zamrugał. - Agencja, kapsuła, przejęcie satelity - przecież to wszystko ty. - Zamknij się, idioto! - Tato, w porządku, ja rozumiem. Co innego mogłeś zrobić po tym, jak ukazał się artykuł McIversona? - Coo? - odezwała się Meredith. - Phil, o czym on mówi? - O niczym! Musi być pijany. Gada jak idiota. - Robiąc to, okazał się bohaterem - odpowiedział jej Bret. - To był jedyny sposób, żeby zaczęli traktować wojnę poważnie. Potrzebowaliśmy poważnych strat, żeby ludzie się obudzili. Sutherland złapał go za poły koszuli. - Czy możesz się, do cholery, zamknąć? - Phil, puść go... - Idź na górę - krzyknął do niej. - Na górę? - Bret podniósł nawiedzone oczy na ojca. Tato? Czy ty... 1 Meredith... - Zamknął oczy, a kiedy je otworzył, wszystko się zmieniło. - Bret... - zawołała Meredith. Nie patrzył na nią. Widział tylko ojca. - Gloria Lipton - zaczął powoli. - Doris Palumbo. Joan Truesdale - po tę musiałem jechać aż na Bermudy. Dean McIverson. John Rocco - założę się, że nawet nie pamiętasz, kto to był, co, tato? - O czym ty mówisz? - Weteran wojny w Zatoce z Zachodniej Wirginii, przypominasz sobie? Próbował cię szantażować, więc musiał odejść, tak jak te nieszczęsne kobiety i stary pijak McIverson. Sutherland puścił jego koszulę i cofnął się parę kroków. - Jezu Chryste, chłopcze - wyszeptał. - Co ty opowiadasz? - Zabiłem dla ciebie, tato. Meredith krzyknęła przeraźliwie. Sutherland gapił się na niego przez chwilę jak sparaliżowany, a potem zakręcił się na pięcie. - Zadzwonię do kogoś. Do szpitala - wyjąkał, idąc w stronę telefonu w salonie. - Musimy go usunąć. Nikt nigdy się o tym nie dowie. Cholera - powiedział do Meredith. - Nie stój tak. Daj mi książkę telefoniczną. Albo cokolwiek. Jezu Chryste! Stała w osłupieniu, gdy opadł na krzesło obok telefonu. Bret wyszedł z gabinetu, trzymając coś w dłoni. Kiedy ją mijał, pomyślała z roztargnieniem, że pewnie znalazł książkę telefoniczną w szufladzie jej biurka. Sutherland miał słuchawkę w ręku. Spojrzał na syna, który szedł w jego stronę. - Bret. Synu... - zaczął, zanim w jego głowie otworzył się krater i na białej ścianie rozprysnął się jego mózg. Krzyk Meredith był tak głośny jak strzał. Bret obrócił się w jej kierunku, przewracając dziko oczami i machając szaleńczo pistoletem. - Bret, nie! - zawyła. - Też cię kocham - powiedział. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, lecz szybko zakrył go pistolet. - Bret... nie! Osunął się na podłogę. Jego krew wsiąkała w dywan jak w bibułę, rozlewając się szybko i cicho po pokoju, aż dotknęła jej stóp. Meredith krzyczała jeszcze, kiedy przyjechała policja. 37 Ruszyli całą rozgorączkowaną grupą - pięćset osób, ramię w ramię, podczas gdy z podłogi wznosiła się chmura balonów, a z ich ust wydobywały się okrzyki triumfu. Porzucali stoliki i bufet. Szli w stronę podium, przyciągani pogłoską, która krążyła jak wicher po sali. Minęło tylko dziesięć minut od telefonu do gabinetu na górze, ale nowina dotarła już do ludzi partii, którzy czekali w sali balowej. Hadley Hayes przyznał się do przegranej. Wiadomości ABC ogłosiły zwycięzcę pół godziny wcześniej. Z osiemnastoma procentami głosów za, wybory wygrał - z dziesięciopunktową przewagą - Doug Alexander. Już wypowiadali się eksperci, zdaniem których nie zdarzyłoby się to, gdyby nie zeszłotygodniowy skandal. Nie tylko Alexander wyrósł na bohatera, ale Hadley zaczął być postrzegany jak ktoś, kto przesadził, stał się zbyt sprytny. Podawano tuzin stereotypowych wytłumaczeń, aby wyjaśnić ogólne skonsternowanie. Nawet Doug miał niewiele do powiedzenia, kiedy wyszli z biura i ruszyli do sali. - Cam, wiem, że ta kampania była dla ciebie trudna - jak dla nas wszystkich. I wiem, że jesteśmy bardzo zmęczeni, ale też trochę mądrzejsi, prawda? Było warto walczyć. Nie sądzisz? Cam nie odpowiedziała. Szła szybko przed nim i jako pierwsza stanęła obok Asha Ramsaya na podium. - I już są! - zawył do mikrofonu. - Para, która zdobyła wasze serca i moje. Daję wam Cam i Douga Alexandra! Tłum oszalał. Orkiestra dodała swoje do ogólnej kakofonii. Cam stała z uśmiechem przyklejonym do twarzy i przyglądała się podskakującym głowom. Napięte ciało Maggie Heller aż drżało z tłumionego podniecenia. Norman Finn chodził wśród tłumu, poklepując ludzi po łopatkach i ramionach. Jesse Lombard stał przy wejściu z założonymi rękoma, a z boku Gillian w bladoniebieskiej sukience i ze smutną twarzą. Jedynym godnym zauważenia nieobecnym była Meredith Winters. Znajdowała się w szpitalu w Bethesda, podobno wciąż brała leki po szoku, jaki przeżyła w związku z morderstwem i samobójstwem, jakie miały miejsce w sobotnią noc w jej domu. Wszyscy eksperci o tym mówili. Panowała zgoda co do tego, że nowoczesna machina wyborcza wymknęła się spod kontroli. Presja finansowa, negatywna kampania, brudne sztuczki - cały ten stres stał się tak duży, że naprawdę nic dziwnego, że młody Sutherland nie wytrzymał. Doug przestał obejmować Cam w pasie - wskazówka, iż należy zacząć ściskać dłonie, które wyciągano w ich stronę. Podszedł do jednego rogu sceny, a ona do drugiego. Kiedy zaczęła się przechylać znad podium, zobaczyła Steve’a wślizgującego się przez boczne drzwi. Spojrzała na niego ponad głowami pięciuset wrzeszczących osób. Gdy uśmiechnął się potajemnie, odetchnęła z ulgą. Doug wszedł na mównicę. Muzyka natychmiast się urwała, a wiwaty zaczęły słabnąć i milknąć. - Przyjaciele - powiedział, a jego głos odbijał się echem w sali - właśnie miałem zaszczyt przyjąć gratulacje Hadleya Hayesa. Wśród braw, które zerwały się po tym oświadczeniu, Cam zeszła z estrady i zaczęła się przedzierać przez tłum. Nikt jej nie zauważył, wszyscy patrzyli tylko na Douga i tylko jego chcieli widzieć. Dotarła do Steve’a. Ich dłonie się spotkały. - Gotowa? - wyszeptał. Brakowało słów, żeby odpowiedzieć. Kiwnęła głową. Otworzył drzwi za sobą i wciągnął ją do korytarza dla obsługi, który prowadził do kuchni. Gdy drzwi zatrzasnęły się za nimi, wrzask tłumu przerodził się w głuchy ryk, jak odgłos autostrady zza wzgórza. - Jak poszło? Dobrze się czują? - zapytała, gdy biegli w dół korytarza. - Kiedy wyjeżdżałem, Pete wędkował na plaży, a twoja mama próbowała w kuchni wymyślić, jak oczyścić konchę. - Steve, dziękuję - powiedziała, ściskając jego dłoń. Drzwi znów trzasnęły i w korytarzu za nimi rozległ się głos. - Cam? Odwróciła się i w obronnym geście przysunęła bliżej Steve’a. - Czego chcesz? Nathan podszedł do nich. Spojrzał na Steve’a, a potem na Cam. - Chciałem tylko powiedzieć... sam nie wiem... Wszystkiego najlepszego? - Życzę ci tego samego - odparła. - Zawsze życzyłam. Uśmiechnął się. - I może któregoś dnia mnie też się uda. Steve pociągnął ją i znów ruszyli. Nagle obróciła się. - Czy przekażesz pewną wiadomość w moim imieniu? Nathan podniósł głowę z zaciekawieniem. - W porządku. - Ramsayowi. - Ramsayowi? - powtórzył ze zdziwieniem. - Pewnie. - Powiedz mu, że wiem wszystko o Kitty Renaldo. Wiem, gdzie mieszka i że opłaca czynsz z funduszy na kampanię. Więc jeśli on pośle kogoś za Stevem albo zrobi cokolwiek, żeby się wtrącić między niego a Treya, o Kitty dowie się reszta świata, poczynając od senackiej komisji etyki i „Washington Post”. Otworzył szeroko oczy i powoli skinął głową. - Dopilnuję, żeby otrzymał wiadomość. Dom pogrążony był w ciemnościach. Kiedy podchodzili do schodów i mijali kolumny z wyrzeźbionymi literami V, drogę oświetlały im jedynie gwiazdy. Cam wskazała miejsce na nadprożu, Steve wyciągnął rękę, znalazł klucz i otworzył drzwi. Cam dotknęła włącznika; dwa żelazne kandelabry zaświeciły się, rzucając ponure cienie w holu. - Na górze, pierwsze drzwi na lewo - wyszeptała. Zawahał się. - Nie idziesz? - To sprawa pomiędzy wami dwoma, Steve. Obserwowała, jak znika w cieniu u szczytu schodów. Dochodziły ją zwykłe dźwięki starego domu - skrzypienia, jęki, szelesty. Powróciła myślą do pewnej chłodnej, zimowej nocy, kiedy dom tętnił muzyką, śmiechem, życiem, do nocy, kiedy nic nie było takie, jak się wydawało, a już najmniej ona sama. Stała wtedy na tych schodach i obserwowała, jak rozpada się jej marzenie o bezpieczeństwie. Przypomniała sobie, jak bardzo się starała, żeby się tam dostać i dodać kolejną ochronną warstwę do swej tożsamości, by stać się żoną Douglasa Alexandra z Greenville, zredukowaną do tego małego słówka „pani”, tak niepozornego, że już nikt nigdy na nią nie spojrzy. Teraz jednak cała warstwa ochronna zniknęła i pozostała po prostu Cam, bez nazwiska, które by cokolwiek znaczyło. W końcu była sobą. Spojrzała w górę. Wiedziała, że jeśli Steve i Trey zejdą z piętra i werdykt okaże się dla niej niepomyślny, złamie jej to serce, ale nie zmieni już tego, kim była. Pozostanie Cam i jakoś będzie żyć dalej. Minęło dziesięć minut. Niebo ściemniało, gwiazdy zaczęły mocniej świecić i zaglądać w okna, przyćmiewając słaby blask kandelabrów. Dom wciąż nie spał. Nagłe z drugiego piętra dobiegły ją jakieś dźwięki, a potem usłyszała skrzypienie schodów. Zakryła ręką usta, gdy zobaczyła, że Steve schodzi z góry sam. Spojrzał na nią i potrząsnął głową. Serce zabiło jej mocniej, poczuła bolesne ukłucie w żołądku. Zrobił kolejny krok, potem jeszcze jeden, idąc powoli w jej kierunku. - Zaczekaj - zawołał za nim Trey. Steve stanął, ale nie odwrócił się. - Po co? Trey milczał, ale podszedł do krańca schodów. - Wiem, czego chcesz - odezwał się Steve. - Chcesz, żebym zabrał cię tak, jak wcześniej. Prawda? W ten sposób nie ty podejmowałbyś decyzję i mógłbyś się dąsać, kiedy tylko miałbyś ochotę. Ale tym razem to musi być twój wybór, bo teraz już wiesz, co wybierasz. Poczekał chwilę, ale Trey milczał, więc zrobił kolejny krok w dół. - Zaczekaj - powiedział znowu Trey. - Twój ruch, mój stary. Cam wstrzymała oddech. Steve zszedł kolejny schodek. - W porządku, zaczekaj. Idę. Cam odetchnęła, a na twarzy Steve’a pojawił się wyraz ulgi. Odwrócił się i wszedł na górę. Kiedy wrócił, w jednej dłoni trzymał walizkę, a drugą obejmował Treya. - Przypuszczam, że to pożegnanie? Odwrócili się na dźwięk głosu Margo. Stała na progu salonu ze szklanką w dłoni i łzami migoczącymi w oczach. - Zastanawiam się - zwróciła się do Treya - czy mógłbyś mnie uściskać? Chłopiec spojrzał na ojca, potem przełknął ślinę, podszedł do Margo i szybko, niezgrabnie uścisnął. Kiedy odchodzili, Margo pogłaskała jego policzek i powiedziała: - Pamiętaj o swojej matce, kochanie. Myśl o niej dobrze. - O której? - zapytał zagubiony. - Cóż, o obu. - Oczy Margo przesunęły się po holu i spoczęły na Cam. - Nie, o wszystkich. Trey obejrzał się na Cam, znowu spojrzał na Margo i skinął głową. Na zewnątrz Cam zatrzymała się przy samochodzie. Listopadowe niebo pełne było jasnych gwiazd. Wyglądały jak chorągiewki wetknięte w mapę kampanii. - Zobacz, jakie dziś czyste niebo - szepnęła. - Czy to nie piękne? Trey zerknął na niebo i wśliznął się na tylne siedzenie explorera. - Poczekaj, aż zobaczysz gwiazdy na Maristella Island. To jest dopiero niesamowity widok. - Nie mogę się doczekać - odparła z uśmiechem, siadając na fotelu dla pasażera. Steve ulokował się za kierownicą. - Gdzie jest Gwiazda Polarna? - zapytał. Zerknęła przez przednią szybę. - Tutaj - wskazała świetlny punkcik. - Widzisz tę najjaśniejszą? To właśnie Gwiazda Polarna. Włączył silnik i skierował samochód w tamtą stronę. Podziękowania Jestem wdzięczna Arthurowi G. Connolly’emu Jr. za to, że pokazał mi sądy stanu Delaware i poznał mnie z sędzią Barbarą D. Crowell. Jestem wdzięczna sędzinie Crowell za to, że wprowadziła mnie za kulisy sądu rodzinnego okręgu New Castle i pozwoliła obserwować siebie przy pracy na sali rozpraw i poza nią. Pani sędzia służy za wzór temperamentu i etykiety sądowej, a jej fikcyjny odpowiednik w tej książce jedynie to odzwierciedla. Przez lata poznałam wielu sędziów i obieralnych urzędników w Delaware i mogę oświadczyć z całą stanowczością, że żadna z postaci Wbrew regułom nie przypomina nikogo z nich. Jestem także wdzięczna dwojgu moim bliskim przyjaciołom - asystentce prokuratora federalnego Barbarze E. Kittay, która doradzała mi w sprawach procedury karnej i zapoznawała z atmosferą Waszyngtonu, oraz Nathanowi Van Wootenowi, który posłużył za wzór pewnej postaci, noszącej zresztą jego imię i część nazwiska. Jak zawsze, dziękuję Joe Bladesowi za jego sprawną redakcję oraz Jean Naggar i jej współpracownikom za wszystko, co robią. Końcowa uwaga. Ustawa o reformie odpowiedzialności deliktowej, uchwalona na 105. sesji Kongresu, jak również wszelkie próby reformy systemu finansowania kampanii wyborczych przepadły. Latem 1998 roku obie partie podjęły próbę ukrócenia senackiej praktyki „anonimowego weta”. Nie powiodła się.