Janusz przymanowski Fortele Jonatana Koota ROZDZIAŁ I Pod prąd Psssssy... Bul - bul - bul - bul - bul. Psssssy ... Bul - bul - bul - bul - bul. Syczenie dobiegało spoza żywopłotu, a bulgotanie od rzeki. Na wodzie ukazywały się bąbelki, a za żywopłotem nie ukazywało się nic i nikt, choć na pewno ktoś tam musiał siedzieć, skoro na czymś syczał. Syczał i na dodatek śpiewał barytonem: Paprzą brudasy rzekę Bóbrzę, bul, bul, bul, a więc uczynek dobry zrób-że, bul, bul, bul. Łapa na pompę, wentyl w fale, bul, bul, bul, bulgot przywabia najwspanialej, bul, bul, bul. Skoro mącenie wody w modzie, to łówmy ryby w mętnej wodzie. Rzeka Bóbrza była mętna i na dodatek kolorowa: po żółtobrunatnej wodzie wiły się błyszczące smugi o barwie szpinaku podsmażanego na oleju samochodowym. Dookoła bąbli pojaśniało trochę, zrobiło się przejrzyściej i podpłynęły dwa lipienie, żeby chwycić w skrzela odrobinę tlenu. Ustawiły się jeden obok drugiego, głowami pod prąd i lekko wachlowały płetwami, by ich nie znosiło. Baryton zza żywopłotu ożywił się podczas refrenu: Pierwszy płynie karaś, potem cztery leszcze, lin, sielawa z prawa, Kocisko jakieś łapie ryby na dmuch i zamiast je pożerać, wrzuca do emaliowanego akwarium. Nic nie rozumiem. Wąsaty odwrócił się i popatrzył uważnie. Złote oczy przyciemniały, a wargi drgnęły odsłaniając kły ostre jak noże. - Dzięciolina pijana i w dodatku nieuprzejma - rzekł pogardliwie. - Przypomniało mi się, że nie jadłem jeszcze śniadania. Skrzydlaty pożałował zarówno głupiej zaczepki, jak zwłaszcza tego, że wpakował się w awanturę, będąc w zasięgu kociej łapy. Jeśli już koniecznie chciał się odezwać, to trzeba było najpierw na jakąś gałąź podfrunąć. żałował, Iecz równocześnie złość w nim wzbierała, której nie mógł pohamować. - Nie każdy kąsa, kto wąsem trząsa - rzekł kpiąco. Radziłbym raczej coś z ryb, a nie z ptactwa, bo jeśli tylko zbliżysz tę parszywą mordę, to jak cię dziobem palnę między wąsy... - Wolę drób - obraźliwie odparował tamten. - Ryby są zatrute i tak śmierdzą, że bez kuracji w czystej wodzie... - Tju, tju, pi-pi - zaśmiał się szyderczo Kowalik. - A ja jestem przykurzony szybkowiążącym cementem wydymianym przez tamte kominy za rzeką. Jeśli mnie pożresz, to tak sobie podogonie zabetonujesz, że Iewatywka z Miraxu nie pomoże! - Najpierw cię dobrze wytrzepię, ty narkomanie - 0świadczył rybak. - A potem odkurzaczem przejadę. - Pi-pi, tju, tju I A jak ty myślisz, kocino ciemna, czym ja się wstawiłem, jak nie nałogowymi kornikami, szykoniami i baldurkami pręgowanymi, przepitymi azotoksem, które Iekkomyślnie zjadłem na śnladanie. - Śmiesz mnie nazywać kociną ciemną? - A ty mnie dzięcioliną, chociaż mój ród Kowalików nie ma nic wspólnego z żadnym z tych zarozumiałych facetów, podpierających się ogonami I. - O moim tygrysim obliczu mawiasz per parszywa morda?! - A ty nie bacząc na bojowy dziób, per drób? I Chodź no tu bliżej, jeśli cię strach nie obleciał. - Mnie miałby strach oblecieć na widok karykatury wróbla ze ślepiami podmalowanymi do uszu? Do nagłego dobermana, dość już tego I Gotuj... kieł ! - wydał rozkaz samemu sobie. Nadeszła bardzo niebezpieczna chwila dla obu osób biorących udział w awanturze oraz dla mojej opowieści o fortelach Jonatana Koota i dwu jego przyjaciół, bowiem w tym momencie zawisła nad nią groźba końca stanowczo zbyt blisko początku. Lecz oto nad drugim brzegiem Bóbrzy zawarczał śmigłowlec i niczym wielka ważka powisnął w miejscu, migocąc parasolem wirnika. Wierzba protestowała wymachując młodymi gałęziami sterczącymi ku górze, a płacząc starymi, powisłymi prawie do ziemi. Z kabiny, podtrzymywany szerokimi pasami, wychylał się obserwator z potężną Iornetką, Iecz zapewne nie dostrzegł tego, czego szukał, bo dał znak pilotowi i śmigłowiec, unosząc swój cienki ogon, przesunął się nieco dalej. Warkot jednak zamiast ucichnąć wzmógł się jeszcze. Mknął od strony miasta i coraz wyraźniej słychać było wrzaski typu młodzieżowego. Kot ściągnął porozrywany kapelusz z żywopłotu. - Pod spód ... właź! - rozkazał i na wszelki wypadek zamaskował siebie i ptaka od strony szosy. Czas już był najwyższy po temu, bo w sekundę później zaczęły tuż koło nich przetrąbywać motocykle z puzonami wetkniętymi w tłumiki, dosiadane przez dzikich jeźdźców, którzy krzyczeli z wysokości siodeł: - Brać go! - Łapać łobuza! - Łowić gagatka! - Capać hultaja! - Chwytać huncwota! - Trzymać drania! Dwaj skłóceni, Iecz ukryci za jednym kapeluszem, wymienili podejrzliwe spojrzenia. - Czy to nie pana gonią? Sądząc z określeń chodzi o ptaka. - Raczej o kogoś, kto łowi ryby w mętnej wodzie, i to bez karty wędkarskiej. - Niech pan nie rozczapierza ogona jak wylękniona wrona. - Pan też niech swoim nie miota jak przestraszony idiota. Obie ostatnie uwagi były słuszne i na czasie, bowiem nadjeżdżał właśnie czerwony fiacik w wersji specjalnej Afro-demo-lux ze zwijanym dachem, przeciwsłonecznym parasolem i ruchomą klapą bagażnika pełniącą rolę wachlarza. Na drzwiczkach bielił się napis SAM EX, a przy kierownicy siedział osobnik rodzaju Iudzkiego z miną kierowniczą i nawoływał przez głośnik: - Ktokolwiek widział niegodziwca Owalnego, nędznika bez czci i włosów, wyrodka wzrostu nikczemnego, chuligana z napisami na plecach w językach obcych, winien natychmiast wskazać, gdzie przebywa. Ktokolwiek udzieli schronienia wymienionemu wyżej wypędkowi i kreaturze... Ptak przysunął się o pół skoku do kota, a kot o ćwierć kroku do ptaka i obaj jeszcze dokładniej osłonili się kapeluszem. - Przestępca chyba wyjątkowo niebezpieczny - szepnął jeden osłaniając dziób skrzydłem. - Międzynarodowy - odszepnął drugi, wąsami nawet nie powiawszy. - Jeśli zdążył się przebrać i ucharakteryzować, to może tak prędko go nie chwycą. w mojej rodzinie... Usłyszeli narastające wycie syreny, a w dziurach kapelusza zobaczyli szafirowe błyski karetek pogotowia. Przejechały trzy Iub cztery słusznie przewidując, że gdzie wielu goni, to paru się rozbije. Potem była niewielka przerwa i sunął samochód milicyjny z wirującym błękitem na dachu, ale bez sygnału, żeby nie demaskować się wobec przestępcy. - Koniec - rzekł kot odwieszając kapelusz na ałyczę. Odtrąbiono ! Po tempie jazdy poznaję wóz inspektora Metodego Nowaka. - Przyjedzie patałach po wszystkim - ptak prostował skrzydła. . - Przeciwnie, bardzo doświadczony oficer. Zawsze przybywa na ostatku, by mieć wszystkie elementy potrzebne do sporządzenia protokołu. Patałachy i, proszę wybaczyć określenie, żółtodzioby spieszą się, naruszają przepisy ruchu i w rezultacie zastają dopiero pół przestępstwa albo ćwierć, nie m6wiąc o frajerach, kt6rzy przyjeżdżając, zanim się coś zacznie, mogą zupełnie spłoszyć zbrodniarzy i klops. w rodzinie mojej znajomość tych problemów... - Ot6ż to. Rzekł pan: znajomość. Dość długo wymieniamy poglądy, a jeszcze się nie znamy. Pan pozwoli Iekko unosząc skrzydła ptak skłonił się godnie - Eryk Kowalik. - Bardzo mi miło. Jonatan Koot, kapitan rezerwy. - Dwa razy o? o-o? - Tak jest. Nazwisko nieco brytanizowane. - Ale czyta się po staropolsku - pochlebił ptak. Czy pan pozwoli, panie kapitanie, że łyknę wody z pańskiego pojemnika? - Bardzo proszę. Kryształowo czysta - pan Jonatan wparł się grzbietem i nachylił wiadro, by osobie nie będącej bądź co bądź bocianem łatwiej było sięgnąć dziobem. - Wspaniała. Skąd czerpana? - Z tej samej rzeki, tyle tylko, że powyżej fabryki. - Otóż to - rzekł pan Eryk i zastanowiwszy się chwilę zapytał. - Czy pan nie sądzi, że to dyrektor uciekł ze stanowiska? - Że gonią magistra inżyniera Sprytka? A niby za co? - Za zatruwanie. Wołał przecież ten facet przez megafon, że ktokolwiek by widział niegodziwca... - Ale owalnego. - Podobno dyrektorzy mało chodzą, dużo jedzą, więc często tyją i stają się owalni. - Ale mimo wszystko nie mówiliby kreatura i wypędek. W stosunku do osób powyżej pewnego niżej ludzie nie używają takich określeń, nawet gdyby były zgodne z prawdą. To musi być ktoś z podrzędnego stanowiska... - w takim razie chyba nie taki wielki zbrodniarz? - Być może. Zdarza się, że kundel zawinił, a kota gonią. - Albo, że myszy kradną, a ludzie ustawiają strachy na ptaki. W niektórych krajach nawet wymordowywują, a potem obłażą ich pająki, chrząszcze i gąsienice. - Powiem panu, panie Kowalik, że wolałbym, żeby go nie złapano. Ród nasz rozrósł się wspaniale, właśnie dzięki nieuchwytności pradziadka po linii matki, słynnego kota... - My tu sobie gadu-gadu - przerwał ptak nie znoszący widocznie długich wywodów - a Owalnego już pewno wypatrzyl i. - Wypatrzyli ze śmigłowca, a motocykliści chapnęli. - Ten elegant go pewno rozpoznał. - Pogotowie nałożyło opatrunki. - A pański druh, inspektor Nowak, spisuje protokół. - Raczej należałoby go chyba określić jako mego starego znajomego niż przyjaciela - sprostował kapitan Koot i westchnął smutno. - Przy takiej szybkości pościgu trudno umknąć. - Można, ale nie należy się spieszyć - głos od strony wiadra był wyraźny choć cichy. Pan Kowalik łypnął lewym okiem na kubeł, a prawym na pana Koota zdziwiony, że mu się baryton nagle w tenor przemienił i rzekł: - Stwierdzenie oryginalne, lecz bezsensowne. Pan Koot łypnął obu ślepiami na pana Kowalika i jeszcze bardziej zdumiony odpowiedział. - To po cóż pan je wypowiada? - Nie ja przecież, tylko pan. - Który pan? - Skoro mówię pan, to pan właśnie, bo jest nas tylko dwu, do stu niestrawnych omomiłków! - Nie dość, że facet mówi idiotyzmy - pan Jonatan, żeby było obraźliwiej, zwracał się do emaliowanego kubła - to jeszcze stwierdza, że są bezsensowne, i usiłuje wmówić we mnie, że to ja powiedziałem ! Dość tego, dzięciolusie! - Dość tego, kocinasie. Uniosła się do ciosu łapa pazurzasta. Cofnął się do sztychu łeb ostrodzioby. - Stop ! - zawołał ktoś, kto przez cały czas kłótni w najwyższym pośpiechu wychodził spoza wiadra. - Nie żaden z panów, lecz ja mówiłem i dalej twierdzę, iż pragnąc ujść pościgowi rozwijającemu dużą prędkość, należy własny ruch postępowy zredukować do minimum. Wówczas od samego początku pozostajemy nie zauważeni w tyle... Koot i Kowalik przypatrywali się mówiącemu z uwagą, stwierdzając, iż jest to ktoś owalny, pozbawiony zarówno sierści jak i piór, rozrośnięty raczej wszerz niż wzwyż, w związku z czym bez trudu można było odczytać różnokolorowe napisy biegnące wokół jego pleców. BUY - COMPRA - NOKYNANTE - ACHETEZ oraz wymalowane w samym środku bardzo dziwne hasło WŁASNY NIGDY NlE CIASNY Dłuższą chwilę trwało milczenie. Kowalik nie znał aż tak języków zagranicznych, by móc zrozumieć, co zostało napisane dokoła. Koot nie był pewny, jak zaakcentować francuskie "aszete". Obaj zaś nie mieli ochoty przyznać, że nie pojmują sensu owych czterech słów umieszczonych pośrodku. - Kradzież? Gwałt? Włamanie? - zaćwierkał SkrzydIaty. - Na zdolnego do napadu z bronią w łapie to on nie wygląda - zamruczał Wąsaty. - Może chuligaństwo? - Nie - odpowiedział hurtem Owalny. - Za niewinność? - zakpił pan Koot. - Gadać natychmiast całą prawdę ! - wrzasnął pan Kowalik. \ - Ścigano mnie za przerwanie wykonywania pracy w warunkach szkodliwych dla zdrowia, z którego wynikło zdemaskowanie nadużycia władzy - niespiesznie wyjaśnił Owalny. -Kto nadużył? - nie wytrzymał kot. - Kto przerwał? - wrzasnął ptak. - w tej chwili pan mi przerwał wyjaśnianie. Przed kilkunastu minutami ja przerwałem pracę. Natomiast wczoraj nadużył władzy kierownik placówki SAMEXU... Panowie Koot i Kowalik wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ze sposobu, w jaki otwarli zarówno paszczę, jak i dziób należy sądzić, że mieli zamiar powiedzieć coś w rodzaju "ładne kwiatki", "a to ci dopiero !" czy może nawet "tam, do licha !", lecz nie wygłosili żadnej z tych opinii, ponieważ w górze znowu zawarczało. - Lotnik ! - ostrzegł kocur i podsadziwszy się mocniej niż poprzednio pod wiadro, dźwignął je z jednego boku pod spód... właź ! - rozkazał Owalnemu i dodał. - Wszechstronne maskowanie imitacyjne. Przybysz rozpłaszczył się na ziemi, przesunął bokiem i bez większego trudu wlazł pod błękitny kubeł. Ponieważ jednak miał znacznie większą średnicę niż dno kubła, wystawał szeroko z każdej świata strony. Koot wyciągnął się wiĘC jak długi i wystarczyło go prawie dookoła. Jedyną nie zasłoniętą literę Z przykrył wygiętym chytrze ogonem i mrużył ślepia, udając, że niby tak się opala w wiosennym słońcu. Kowalik w pierwszej chwili miał ochotę dać nura pod słomiany kapelusz, lecz usłyszawszy słowa Jonatana, zarządzające wszechstronne maskowanie imitacyjne, czyli naśladujące, opanował się i siadłszy na drewnianej rączce począł jak gdyby nigdy nic odłupywać emalię z blachy, udając, że szuka pod nią dyrdoni czteroplamków, orszołów prążkowanych czy zgoła nawet stukaczy. Śmigłowiec nasunął się z wolna ponad tę wierzbę pochyłą o części pędów sterczących, a części płaczących i obserwator, przepatrujący teren przez lornetkę, zameldował na ultrakrótkich : - Pięćset metrów poniżej mostu widzę nad rzeką kota, wiadro i ptaka... Jak mnie słyszycie? Odbiór. - Słyszę was dobrze - zaszeleściło w słuchawkach. Żółwia mi znajdźcie, a nie kota przy kuble i wróble. Naprzód leć! Tak właśnie odpowiedział obserwatorowi śmigłowcowemu inspektor Metody Nowak, o czym zresztą tych trzech na ziemi dowiedziało się znacznie później. Tymczasem zaś po prostu spostrzegli, że śmigłowiec, powisiawszy chwilę niezdecydowanie nad wierzbą, odleciał wzdłuż Bóbrzy w stronę Miasta. - Pi-pi, tju-tju! Trzeba mleć tu, a nie tu - roześmiał się Kowal.ik i pomyliwszy właściwą kolejność dziobnął kota najpierw w ogon, a potem w czoło, co przyszło mu tym łatwiej, . . obie te części ciała znalazły się tuż obok siebie na obrzeżku IZ pleców Owalnego. - Chyba odwrotnie - mruknął dziobnięty i skrzywił się pod wąsem. - Głowa ważniejsza, choć ogon nie bez znaczenia. - Przygładził sierść wzdłuż szramy biegnącej od ucha do ucha, co trwało nie dłużej niż dwie sekundy, a potem jak się nie odwinie, jak nie palnie ptaka w to miejsce, skąd wyrastają skrzydła! - Już nam mrruuczał, już nas miaauu, lecz mój pomysł wroga zwiaauu. - Czy można zwiać wroga? - spytał nieśmiało Owalny przyglądając się niespokojnie panu Kowalikowi, który palnięty przyjaźnie zrobił dwa kozły, wpadł w żywopłot i teraz wyplątywał się spomiędzy kolców ałyczy. - Można - zapewnił go Wąsaty. - Niektórzy.., - tu przerwał, chrząknął znacząco i raz jeszcze zaczął. - Niektórzy zwiewają przed wrogiem, a ja wolę zwiewać wroga, gdzie pieprz rośnie. Czyż nie tak? Ostatnie słowa były zwrócone do Skrzydlatego, który skinął dziobem twlerdząco. Potem obaj panowie, Koot i Kowalik, . objęli się lewym skrzydłem i prawą łapą, zrobili podwójnie dumną minę i rzekli chórem : - Aleśmy ze śmigłowca zrobili balona! - Czy mogę wyleźć? - spytał Owalny spod kubła: - Wyłaź - przyzwolił Kowalik. -;-- Chwileczkę - powstrzymał go Koot. - Czy panu ciężko Iub niewygodnie? - Ani. trochę. Rzekłbym raczej: niezręcznie - odrzekł ten trzeci. - Zwłaszcza, że chciałbym się przedstawić, do czego potrzebna mi prawa płetwa, a potem uściskać moich obrońców przy pomocy obu płetw przednich. - A czy może pan chodzić z tym wiadrem na plecach? -".- Bez trudu... - To dobrze. - Ale wolno. - To gorzej. - Natomiast pływać... - No, no! , potrafię szybko. - Pływac - Wspaniale! - Czy mogę teraz przedstawić się i uściskać? - Jeszcze trochę cierpliwości - poprosił pan Koot. Najpierw zmienimy empe, przenosząc je w górę rzeki powyżej obiektu zaludnionego. - Zmieści się do wiadra? - spytał pan Kowalik. - Co? - Empe, które mamy przenieść. - Empe to znaczy miejsce postoju, ty dziobie cywilny roześmiał się pan Koot. - Rzeką nie przepłyniemy, ty ogonie zdemobilizowany odpowiedział ptak. - Zatrzyma nas patrol milicji rzecznej i będzie pytał, gdzie karty pływackie, skąd to wiadro, co w tym wiadrze? - Spytają również niewątpliwie, kto płynie pod wiadrem? - rzekł smutno Owalny. Zamilkli wszyscy trzej na dłuższą chwilę. ~ , cigany koncentrując myśli schował się prawie zupełnie pod skorupę. Skrzydlaty skoczył na ałyczowy pniaczek i stojąc głową w dół postukiwał dziobem w korę, by mu krew do mózgu napłynęła i pobudziła myślenie. Wąsaty począł spacerować tam i z powrotem. Lewa-prawa, lewa-prawa, raz-dwa, raz-dwa. Trzepotał po bokach ogonem, zdradzając tym większe zdenerwowanie, że od strony szosy niczym dalekie buczenie trzmiela poczęło już dobiegać wycie syren - ani chybi wracały karetki wioząc potłuczonych w pościgu, a więc wkrótce można się było spodziewać powtórnego przelotu motocyklistów. Lewa-prawa, raz-dwa i nagle... Psssssy - zasyczała nadepnięta niechcący pompka. Bul-bul - bul - bul - bul - zapęcherzykowała woda. Kocur zatrzymał się, spojrzał błędnym wzrokiem między nagie gałązki żywopłotu, wśród których ugrzązł przyniesiony przez wiatr plakat filmowy. Owalny i Skrzydlaty, którzy odwrócili byli głowy w tę stronę, gdzie zasyczało i zabąblowało, spostrzegli, że bury ogon, o dziwnym, błękitnawym odcieniu, znieruchomiał w pół taktu, potem wolniutko uniósł się ku górze i jeszcze wolniej przybrał piękny kształt linii poetycko zwanej przez matematyków sinusoidą. Pan Koot obrócił ku nim oblicze wojskowo-triumfujące i pogładziwszy łapami swe zasłużone w bojach wąsy, począł wydawać rozkazy. . - Dwa patyki dzioobeem... łam! - Do kubła... wiąż! - Mi kapeluusz... wręcz I Niczym wędrowne latarnie morskie wynurzyły się zza horyzontu karetki pogotowia. Kapitan Koot spoglądał bez Ięku wprost w ich szafirowe migotanie. - Na plaakaat... siad! - rozkazał Kowalikowi umocowawszy papier na dwu patykach. Niczym nadciągający huragan porykiwały coraz bliższe motocykle i w niskim tumanie spalin jak błyskawice przemykały eksplozje rur wysmrodowych. - Ready to dive! - zawołał kapitan, wymawiając z pięknym szkockim akcentem: redy tu dajw. - Gotow k pogrużeńju! -powtórzył innymi słowami z importu, bo komendy podwodne elegancko jest wydawać w językach oceanicznych. - Aj, aj! - odpowiedział bezbłędnie Owalny, gotując się do zanurzenia. - Mała naprzód! - skomenderował Koot zrozumiawszy, że ma do czynienia z Iingwistą, czyli znawcą języków, bądź też marynarzem. - Jest, mała naprzód! Grzmot motocykli przetoczył się szosą wzdłuż Bóbrzy, wpadł między domy przedmieścia, przemknął ulicą między Hipersamem a pałacykiem Radiowęzła, okrążył Plac Harmonijnego Rozwoju, a potem wyśliznął się ulicami na most, by szukać Owalnego po drugiej stronie Bóbrzy, a może nawet w osiedlu Nadciurkawskiej Wytwórni Cementu. Kiedy ucichło i skołowaciali przechodnie, wydobywając palce z uszu, rozejrzeli się przytomniej dokoła, to pewien ryży chłopiec o imieniu Zefiryn, wetknąwszy nos między pręty mostowej balustrady, zawołał: - Ojej, okręt podwodny. Dorośli spojrzeli w tę stronę i zaczęli wydziwiać: - Jaki tam okręt! Stare wiadro. - Ma niebieski kiosk nawigacyjily - upierał się chłopak. - Wiadro poobtłukiwane i kot na nim oparty. - Jaki nie ogolony kapitan! - wołał z podziwem Zefiryn. - Kot w kapeIuszu i z ptakiem na rondzie. - Co to znaczy? I . Gdzie milicja rzecznp - krzyknął jeden gruby i łysy. - Kiedy ja należałem do harcerzy, takich nieporządków nie było. - Chuligany! Kota topią! Na pomoc! - piszczała pani w srebrnym Iisie na szyi i w wiśniowym kapeluszu na głowie, ze zdenerwowania wiercąc dziury w asfalcie końcem parasolki, którą trzymała w ręku. Pod filarami warknął silnik. Motorówka OM wypłynęła na spotkanie podejrzanego kota. - Tu Pacyfika, tu Pacyfika - słychać było aż na moście, jak dowódca patrolu krzyczy w mikrofon radiostacji pokładowej. - Tu Pacyfika do Nowaka. Na kursie NOP... Powtarzam: NOP z kotem na pokładzie. - Przestańcie się drzeć, Wojtasik, do tego radia! - zawołał inspektor Nowak, który właśnie cichutko nadjechał był na most i wysiadłszy z wozu stał przy balustradzie. Spostrzegłszy inspektora załoga łodzi zasalutowała, z czego skorzystał silnik i zgasł. Zrobiło się ciszej i spokojniej. - Co za NOP, powiedzcie wy mi, Wojtasik. - Koduję zgodnie z rozkazem. - A po co? Wy już nie do radia przecież, tylko bezpośrednio do mnie. A tu saml swoi... inspektor rozejrzał się, obsalutował oddzielnie każdą jedną osobę ze stojących dokoła, a wszyscy z uśmiechem oddawali ukłony, bowiem w całym mleście nie było postaci równie lubianej i popularnej. Kogóż bowiem Metody nie śledził? Kogóż nie zatrzymywał do wyjaśnienia? Czyjegoż mienia nie chronił? Kogóż do kolegium nie kierował? Że pominę miIczeniem sprawy poważnlejsze. - Walcie, Wojtasik, klirem. Sami swoi - powtórzył. - Czym walić, obywatelu inspektorze? - pytał dowódca patrolu wodnego, ale sternik, młody i niedoświadczony, już wyciągnął pałkę i tak ustawił motorówkę, by przeciąć drogę nadpływającemu wiadru. - Ale fajnie! Będzie naparzana! - ucieszył się Zefiryn wtykając między pręty balustrady już nie tylko nos, Iecz całą głowę. - Pewno t.amci torpedę odpalą. - Klirem, czyli otwartym tekstem - wyjaśniał tymczasem Nowak. - Co za NOP, gdzie ten NOP? - Nierozpoznany Obiekt Pływający. Melduję, że właśnie podpływa. - Jakiż on nierozpoznany? - spokojnie pouczał podwładnego inspektor. - Robicie, Wojtasik, studia zaoczne i tak się wam wzrok zepsuł, że liter nie widzicie? Spojrzał dowódca patrolu rzecznego i aż się zarumienił ze wstydu. Spojrzał i schował pałkę. Spojrzała pani w kapeluszu i westchnęła z ulgą. Spojrzał łysy grubas, co należał do harcerzy i zasyczał z rozpaczy, że taki niespostrzegawczy. No i naturalnie wszyscy czworo, że pominiemy inne obecne przy tym osoby, pomyśleli zgodnie: co inspektor, to inspektor, ledwo przyjechał, a już sytuację wyjaśnił! Ludzie ruszyli każdy w swoją stronę. Chłopiec najdłużej stał przy balustradzie, bo choć i on przeczytał Film Polski na afiszu przymocowanym do dwu patyków sterczących nad kubłem, to żal mu było, że nie dojdzie na rzece do starcia, - Pewno "Kota w butach" kręcą? - spytał w końcu pana Nowaka. - W butach czy bez, ale film z kotem kręcą - odpowiedział inspektor i w ramach opieki OM nad dziećmi zaproponował: - Chcesz się przejechać? - Jak na sygnale, to chcę - Zefiryn pokraśniał ze szczęścia. Pan Nowak też się ucieszył, bowiem sam bardzo lubił jeździć na sygnale i rad był, gdy mógł irobić komuś przyjemn.ość, co podczas ścigania przestępców nie zawsze, niestety, jest możliwe. Odjechali więc bucząc i błyskając, a motorówka zakotwiczyła z powrotem pod mostem. Tuż obok niej, między filarami, przepłynęło wiadro, prawie całe emaliowane na błękitno. Kot oparty o kabłąk zasalutował łapą do kapelusza, na którego rondzie siedział ptak. Skrzydlaty zezując w stronę władzy dość nerwowo podziobywał słomianą plecionkę: co spojrzy w lewo, to dzióbnie w prawo, co zerknie w prawo, to szarpnie w Iewo. - Popatrz! - powiedział młodziutki sternik do posterunkowego Wojtasika, kiedy tamci ich minęli. - Ten kot zasuwa aż po tylne kolana w wodzie. - No to co? - No to na czym on stoi? Ja robię modele pływających żaglówek i statków, to wiem, że na czymś musi stać. - Człowieku! Lepiej weź się za silnik, żeby ci nie gasł, jak salutujesz. Przecież to film i on może stać, na czym chce. Ostatnie słowa już z oddali chwyciło odwrócone w tył ucho kapitana Koota. Sylwetka mostu malała za rufą. - Niech pan przestanie, panie Eryku, szarpać tę słomę oraz moją czuprynę, która jest tuż pod kapeluszem - rzekł pan Jonatan. - Niebezpieczeństwo minęło. Potem pogładził wąsy, zrobił surową minę i miauknąwszy przez zęby, podał komendę w obu oceanicznych/ językach: - Wspływat'! Take her up! W tym miejscu należy koniecznie przypomnieć, że rozkaz wynurzenia wymówił po angielsku - tejk her ap - z pięknym akcentem szkockim. Owalny wystawił głowę i zawołał. - Aj, aj, kapitanie! - co oznaczało, że rozkaz zrozumiał i wykonuje. Stoprriowo cała zielonkawa tarcza wynurzyła się ponad wodę. Kapitan Koot strzepnął kolejno obiema tylnymi łapami i począł suszyć łydki na słonku, spacerując wokół wiadra rozkołysanym krokiem Iwa morskiego. Stawiał stopy uważnie, pośrodku płytek, z których składał się pokład, uważał, by nie nadepnąć linii łączących, z czego można wnioskować, IZ był w dobrym humorze, bowiem czynią tak tylko osoby nie mające większych zmartwień. Kowalik jako jedyny zwykły marynarz wziął się do czyszczenia pokładu i trzeba przyznać, że zdrapywanie diiobem farby szło mu dość sprawnie. Na początek usuwał co drugą literę, i już wkrótce zostało. BYOPAOYATAHTZ Nawet przebiegły inspektor Nowak nie rozpoznałby w tym napisie dawnych czterech słów, które w różnych językach świata zachęcały do kupowania. Zresztą inspektor, most i Miasto, podobnie jak chory na suchoty żywopłot z ałyczy i ukryta przy nim pompka, wszystko to pozostało daleko za nimi w dole rzeki. Minęli również fabrykę chemiczną, której kolumny, kotły i retorty oplątane rurami przywodziły na myśl bitwę przedpotopowych gadów. Dwie srebrne trąby spełzały do Bóbrzy po betonowej skorupie. Jedna z mlaskaniem ssała wodę tworząc wir na powierzchni, a druga w ciszy wypluwała jady o barwie szpinaku smażonego na spuszczonej z karteru oliwie. Powyżej trąb oba brzegi rzeki zieleniały wesoło. Kapitan Koot wskazał łapą piękny zagajnik i uznawszy widać, że sytuacja nie wymagała już wydawania rozkazów, zaproponował: - Może tam zatrzymamy się na noc? - Można - kiwnął dziobem Kowalik. - Doskonale - odrzekł Owalny i przestał pracować płetwami, bowiem ogromną przyjemność spraVviało mu pływanie w czystej wodzie, a więc nie spieszył się na brzeg. Słońce stało już nisko. Korzystając z resztek dziennej bryzy, wiejącej z wody ku Iądowi, z wolna żeglowali na afiszu filmowym do zatoczki ocienionej brzozami i klonami, jarzębiną i topolami. Każde drzewo powiewało ku nim inną zielenią, każde witało ich innym szumem liści. ROZDZIAŁ II Qpowieść egzotyczna W godzinę po zachodzie słońca ocknęła się bryza nocna, wiejąca od lądu w stronę rzeki, poruszyła liście klonowe, przypominające rozcapierzone, ostropazure łapy kacze, na topoli do serduszek podobne, a na brzozie przeczesała gałązki zwisające ku ziemi niczym zielone włosy. Szmer wiatru obudził drzewa, a drzewa obudziły Skrzydlatego, który drzemał siedząc na pniu jarzębinowym nad brzegiem zatoczki. - Cośś by ssię sskonssumowało - świsnął w ciemność. - Z przyjemnością - przyświadczył mu Owalny, który się ocknął z drzemki na wodzie. - Konspiracja pod kapeluszem, maskowanie, ucieczka, zdrapywanie pokładu, wypuszczenie ryb na wczasy do czystęj wody, a wszystko o suchym dziobie. - Przykro mi, że to z mojej przyczyny, ale tak już jest, że im większa przygoda, tym mniej jedzenia. - Wolę, jak mi ktoś szczerze mówi : masz dzióbr to se kup. A ten wredny Wąsacz najpierw nas wypytywał, co kto lubi, rozbudził apetyty, a potem dał nura w krzaki i do tej pory... Kowalik już tak się rozzłościł, że dech stracił i urwał w pół zdania. - Nie mogło być inaczej - łagodne tłumaczenie mieszało się z pluskiem drobnej fali. - Gdyby najpierw dał nura w krzaki, to potem... - Potem, przedtem! Co to ma do rzeczy? Głodny jestem! - To potem - powtórzył cierpliwie Owalny - nie mógłby nas wypytywać, co kto lubi. - Chyba, że zza krzaków - rozległ się aksamitny baryton i spomiędzy drzew wyszedł pan Koot dźwigający coś dużego na plecach. Nikt mu nie odpowiedział, bo ten na jarzębinie był rozzłoszczony, a tamten w wodzie zawstydzony. Jonatan zwalił wór z pleców, rozprostował łapy, a potem nad samą wodą i tuż obok jarzębiny zaczął układać jakieś patyki. Ponieważ zarówno Skrzydlaty, jak i Owalny milczeli, to on niegłośno podśpiewywał sobie pod wąsem : Idzie kocur borem lasem przymierając z głodu czasem. - Niech kocur przymiera, jak ma ochotę - ćwierknął cichutko Eryk sam do siebie - ale ja mam dość głodnych przygód i pryskam o świcie. Chleba, soli nie żałować, a wędrowca poczęstować. Chociaż kocur obszarpany, jednak idzie między pany. Skrzydlaty poczuł się nieco dotknięty śpiewaniem czworonoga. "Jeśli już kto ma śpiewać, to przecież my, ptaki" pomyślał i w celach konkurencyjnych zaświstał. Oj dana, moja dana, byle przetrwać do rana. w dole błysnęła iskierka, urosła w płomyk, który trzaskając wesoło przemienił się w płomień, a nawet ściślej mówiąc w dwa płomienie, bowiem wody zatoczki odbijały ogień rozpalony przez pana Koota z suchych patyczków tuż nad brzegiem. Lepsza w domu groch, kapusta niż na wojnie kura tłusta. Lepsza w domu kapuścina niż na wojnie kurczęcina. Jonatan śpiewając zwrotkę tej bardzo starej piosenki wojskowej rozścielał na murawie Inianą serwetkę i rozstawiał na niej różne butle, słoje i puszki, rozkładał zawiniątka. - Co to? - nie wytrzymał pan Kowalik, gdy ścichły ostatnie tony. - Żywność. - Kradziona? - Grzeczniej byłoby spytać, czy ściągnięta - rzekł Owalny, który podpłynął był do brzegu, a nawet wyszedł w jednej trzeciej na wilgotną od rosy trawę. - Skądże! - roześmiał się pan Koot. - Mam pół etatu w Hipersamie jako starszy myszołów-szczurołap. Powiedziałem kierowniczce, że urządzam kolację dla dwu kolegów i prosiłbym o jakąś zaliczkę, no a ponieważ za trzy dni, w czwartek, mają płacić premię kwartalną oraz dodatek kwalifikacyjny za znajomość języków obcych... - Nie powie mi pan, że oni mają w Hipersamie jakieś smaczne owady w rodzaju omiomiłków, pełcików czy zgniotków, nie mówiąc już o przędziorkach czy kosarzach z gatunku pająków łownych - rzekł z niepokojem Skrzydlaty sfruwając na obrus. - Ale pan przecież jada orzeszki, więc wziąłem trochę Iaskowych, trochę włoskich oraz na próbę słoiczek francuskich ślimaków. - Pi-pi - uradował się Kowalik. - Hm, hm - chrząknął Owalny. - A dla pana sałatka, kapustka, kalafiorek, nie morskie, niestety, Iecz bardzo smaczne, oraz na deser... - Coś jeszcze na deser? - zdziwił się domniemany przestępca. - Jedyny produkt z alg oceanicznych, jaki posiadamy, czyli agar-agar. " - Agar-agar? I Nie wiem, jak mam wyrazić swą wdzięczność! - Jak pan nie wie, to niech pan nie wyraża - przerwał ptak. - Jedzmy. - Kęs cierpliwości - poprosił gospodarz uczty wskazując butelkę z ciemnozielonego szkła. - Czy któryś z panów ma może otwieracz? - Dziób mam - rzekł pan Kowalik i tak rąbnął, że kapsel tylko świsnął w powietrzu. Zaszeleściły bąbelki, zabulgotała rozlewana woda mineralna. - Panowie! - rzekł kapitan Koot unosząc musztardówkę w obu łapach i Iekko zabębnił ogonem po pustym wiadrze na znak, że prosi o ciszę. - Nic tak nie zbliża jak wspólnie przeżyta przygoda. Godzina w akcji więcej mówi o charakterze stworzenia niż rok znajomości z widzenia i ze słyszenia. Chciałbym, byście mi mówili per ty i mam ochotę mówić wam po imieniu. Nim rozpoczniemy ucztę, ktoś z nas powinien zaproponować bruderszaft, więc może pozwolicie, że ja jako gospodarz... - Bruderszafty proponuje się z góry w dół - wtrącił pan Kowalik - więc raczej ja... - Lub może ja, jako najstarszy - dodał niespodzianie Owalny. - Zgoda, zgoda! - uspokoił kapitan. - Wszyscy proponują, wszyscy piją. Zadzwoniły szklanice, zatrzaskały w powietrzu męskie całusy, zwane buźkami z dubeltówki ze względu na ich parzystość i hałaśliwość. - Mówcie mi Jonatan. - Eryk. - A mnie Biki. Zarówno Wąsaty, jak i Skrzydlaty, usłyszawszy to dziwne imię, przypomnieli sobie, że nie znają nazwiska Owalnego, jak również nazwy kraju, z którego pochodzi. Także to najstarszeństwo wydawało im się wątpliwe. Nikt jednak o nic nie zapytał, bowiem rzeczywiście byli bardzo głodni. W kwadrans później, gdy się już nasycili i podziobując, pogryzając, pożuwając dla przyjemności osuszali trzecią butelkę wody mineralnej, znowu mieli ochotę zapytać, lecz przypomnieli sobie na czas, że stwór kulturalny nie porusza nad obrusem żadnej sprawy, która mogłaby się okazać drażliwa dla kogokolwiek z obecnych, więc tylko wymieniali krótkie uwagi o jakości potraw. - ślimaczki, że piórka lizać! - Agar-agar z wyjątkowo smacznych krasnorostów. - Wyśmienity pasztet z... puszki - Jonatan w ostatniej chwili ugryzł się w język i przemilczał, że z drobiu, w obawie, by nie urazić Eryka ptakożerstwem. - No i maj wyjątkowo pogodny. Kapitan zręcznie zmienił temat, sądząc nie bez racji, iż nawet w mieszanym towarzystwie powietrzno-wodno- lądowym pogoda stanowi temat stosunkowo bezpieczny. - Rosy poranne w maju dość bywają dokuczliwe, Iecz już w godzinę czy dwie po wschodzie można się wygrzać na słonku - prowadził konwersację i wreszcie zagadnął. A jak prądy wstępujące? Jak latoś u was nad lasem kumulusy obrodziły? - Kumulusy dla bocianów - odrzekł Eryk. - Ja tam nie mam czasu krążyć po próżnicy. - Ale to jednak piękne. Gdybym miał skrzydła... - Pi-pi-pi, tju-tju-tju, hi-hi-hi! - nie wytrzymał Kowalik. - Czemu się śmiejesz? - spytał Jonatan z Iekka urażony. - Bo wyobraziłem sobie, hi, hi, kota w Iocie, pi-pi. Oj, bo spadnę z tej jarzębiny. Koot wsparł łeb na łapie i milczał. - Co cię zatkało? -,-- spytał Kowalik. - Usiłuję sobie wyobrazić dobrze wychowanego ptaka i nie mogę. - Latający kot? - rzekł Biki pragnąc zażegnać niebezpieczeństwo sprzeczki. - A cóż w tym dziwnego? - Właśnie paru moich kolegów z wojska, ongiś komandosów, Iata na liniach komunikacyjnych, w tajnej misji zapobiegania porywaniu samolotów - wyjaśnił Jonatan. - w razie czego rzucają się z pazurami. - No i w kosmos także nie ptak pierwszy poleciał, Iecz czworonóg - wtrącił Biki, zbyt późno spostrzegając, że się nieco zagalopował. - To prawda - rzekł chłodno kapitan. - Lecz nie sądzę, Biki, byś czuł się solidarny z każdym gadem. - Przepraszam za gafę - rzekł Owalny - Iecz polski maj jest dla mnie miesiącem chłodnym, wciąż jeszcze nie rozbudziłem się na dobre i dlatego strzeliłem takie głupstwo. - Pierwszy powinien był polecieć kot - stwierdził z przekonaniem Jonatan. - Powiedziałby po powrocie całą prawdę, gdyż każdy z nas jest niezależny. W odróżnieniu od niektórych innych czworonogów, czyniących wszystko, byle się przypodobać. Nie pierwszy to i nie ostatni błąd przez Iudzi popełniony. Na zgodnym wymienianiu owych Iicznych błędów minęła im reszta posiłku i dopiero po kolacji, sprzątnąwszy wszystko starannie, kapitan Koot poprawił patyki w ogniu i Iiznąwszy serka homogenizowanego odezwał się w te słowa: - Drogi Biki! Spytany o przyczynę pościgu i charakter przestępstwa, czy też ściślej: przestępstwa domniemanego, powiedziałeś nam, że chodziło o przerwanie pracy, wykonywanej w warunkach szkodliwych dla zdrowia, z czego wynikło, wynikło... - Wynikło zdemaskowanie nadużycia władzy przez kierownika Samexu - podpowiedział Biki pluskając Iekko płetwami po wodzie rudej od blasku płomieni. - Czy zechciałbyś nam wyjaśnić, jak to było? - Szczerze i jasno - rzekł Eryk. - Tak, żeby każdy prosty ptak mógł zrozumieć. Zrozumieć nawet po sutej kolacji i do tego nocą, kiedy wszystkie porządne stworzenia śpią. Albo i nie śpią - dodał spostrzegłszy, że ostatnim zdaniem Jonatan mógłby się poczuć dotknięty. - Drodzy koledzy i wybawcy! - rzekł Biki. - Od dawna winienem wam tę opowieść i jeśli nie złożyłem wyjaśnień już po drodze, to tylko dlatego, że wy mieliście głowy nad, a ja - pod wodą. - Tak było - przyświadczył Jonatan układając się nieco bliżej ognia i opierając na łapach łeb oznaczony ukośną szramą. - Wystarczy wstępów - podgonił Eryk. - Do rzeczy, stary. Wal na przełaj do celu: coś ty przeskrobał, że moto- cykle, śmigłowce, milicja... Skrzydlaty bał się, że wkrótce sen go zmorzy, a bardzo chciał usłyszeć to, co najciekawsze, i dlatego tak pilił. - Przed miesiącem rozpocząłem pracę w Samexie jako reklama pełnowartościowego, czteroosobowego, lecz niezbyt dużego samochodu - rozpoczął Owalny. - Siedziałem sobie cichutko w wannie, a kiedy któryś z klientów miał wątpliwości, czy zmieści się do wozu z żoną i dwojgiem dzieci lub też, co gorsza, z tęgą teściową, to kierownik otwierał drzwi do łazienki i ja wypływałem ukazując napis: " Własny nigdy nie ciasny". Tłumacz przekładał to na język zagraniczny, a ja obracałem się odpowiednio i nabywca sam już odczytywał na obrzeżu mej tarczy. BUY albo NOKYNAllTE, ACH ETEZ lub COM PRA, czyli że kupić powinien. w tym miejscu Jonatan głasnął wąsa i z aprobatą poruszył ogonem, pragnąc podkreślić, że docenia bezbłędną wymowę angielskiego "baj", rosyjskiego "pokupajtie", francuskłego "aszete" oraz włoskiego "kompra". Eryk maskował brak znajomości języków przeczesując dziobem pióra cytrynowego sweterka na piersi oraz brzegi kamizelki marengo. . - w łazience było clemno, bo firma oszczędzała na elektryczności, a chlorowana woda podjeżdżała mydłem, gdyż kierownik w domu oszczędzał gazu i pod pozorem konieczności reprezentacyjnych kąpał się po godzinach na terenie służbowym wraz z liczną rodziną i krewnymi - ciągnął opowieść Biki. - Nie grymasiłem jednak i co dzień przed ósmą przychodziłem do pracy, bowiem pieniądze były mi potrzebne jak woda. A może nawet jeszcze bardziej... / Tu Owalny zamilkł na chwilę, a Erykowi spoglądającemu z gałęzi zdawało się, że coś błysnęło w jego oku. Jeśli to nawet była łza, a nie rosa, to strząsnął ją tak prędko do zatoczki, że nim Jonatan dostrzegł, rozpuściła się w cieple odbitych płomyków . - Wczoraj wieczorem kierownik kąpał ciocię, z zawodu krawcową, której rozsypało się tyle szpilek przed salonem, że poszły naraz dwie dętki w jego wozie. Zapasowe koło miał jedno, więc pożyczył drugie z egzemplarza wystawowego, a dzi& rano mnie podstawiono jako pe-o-ko. - Jak to? - nie pojął Eryk. - Co za pe-o-ko? - Pełniącego obowiązki koła. - Żywe stworzenie zamiast stalowej felgi i gumowej dętki? Zamiast koła? - oburzył się Jonatan. - l to jeszcze tylnego - dodał Biki. - Schowałem się cały pod skorupę i podtrzymując tylną oś samochodu cierpiałem fizycznie i moralnie, bowiem wszyscy w sklepie bardzo śmierdzieli papierosami, a kierownik, straszliwy nikotyniarz, zapalający jednego ekstra- krzepkiego od drugiego super-wonnego, mówił. "Nic mu nie będzie. Zresztą tylko etatowi podpadają pod ochronę pracy, a nie umowy zIecone, i to jeszcze ze zwierzętami". Sekretarka szczerzyła zęby, nie wyjmując z ust importowanego papierosa play-baba i dogadywała przypochlebnie: "Hi, hi, hi! No pewno". - Wredna szczurzyca - mruknął Jonatan. - Niech ją ćma zećpa! - zaklął Eryk. - Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie panna Zosia, pracująca u nas jako goniec, która zwilżała mi głowę i płetwy oraz ogon, udając, że podlewa kwiaty, a nawet zerwała i wsunęła pod skorupę liść z palmy i tak już konającej w tytoniowym dymie. Jakoś bym pewno dotrwał do przywiezienia kół z wulkanizacji, gdyby nie tęgi klient, który pragnął zakupić większą partię naszych samochodów w wersji Afro-demo-lux, obejrzał dokładnie model wystawowy, postukał w moją tarczę i oblizawszy wargi spytał, czy Samex do wszystkich egzemplarzy dodaje obiad? Rozumiecie? Zapukał i zapytał, a potem usiadł na przednim siedzeniu. Wiatr przestał gmerać w Iiściach, woda przestała lizać brzeg i zrobiło się tak cicho, że usłyszeli szelest przygasającego ognia. - Kierownik jeszcze nie pojął, o co chodzi, i zaczął coś bąkać na temat uroczystego bankietu, ale ja nie miałem ani chwili do stracenia. Nawet najbardziej żądnemu gotówki stworzeniu nie jest ona potrzebna, gdy zostanie zjedzone. Gwałtownie... - My, koty, jesteśmy na szczęście niezbyt smaczne mruknął cicho Jonatan. - Gwałtownie wysunąłem płetwy i ogon, odepchnąłem się mocno i upadłem na płask. Oś z głuchym hukiem rąbnęła w tarczę. Kierownik skoczył podtrzymywać Afro-demo-luxa, a klient wypadł naprzeciw. Odbili się od siebie niczym dwie kule bilardowe. Jeden ściął z nóg panią sekretarkę i zaklinował się pod biurkiem, a drugi palnąwszy w palmę wjechał z nią razem do wnętrza Afro-demo i drzwi za sobą zatrzasnął, co jeszcze raz udowodniło, iż jest to samochód ładowny. Dałem drapa, nie patrząc nawet, gdzie który... - Bardzo słusznie - odetchnął kapitan Koot. - Są sytuacje, z których natychmiast należy wycofać się i oderwać od przeciwnika stosując błyskawiczny manewr odwrotowy. - Czyli wiać ile mocy w skrzydłach - uzupełnił prostodusznie Kowalik. - Tylko w wodzie moje płetwy przypominają skrzydła westchnął Biki. - Na lądzie nie miałem szans, tym bardziej że kierownik przez telefon już wzywał pomocy, przedstawiając mnie jako chuligana, który spowodował konflikt międzynarodowy, przestępcę działającego na szkodę Samexu, a nawet terrorystę, któremu tylko przypadkiem nie udało się porwać postępowego przedstawiciela kraju zaprzyjaźnionego. - Oszczerca - stwierdził Jonatan. - N ikczemny oszczerca. Sam przecież wszystkiemu winien. - Sam? - zdziwił się Eryk. - Jasne. Gdyby nie kąpał ciotki krawcowej w służbowej wannie, toby nie złapał podwójnej pany, nie nadużyłby władzy pożyczając koła i wstawiając na jego miejsce naszego owalnego przyjaciela. - Fakt. Jasne... - skinął dziobem Skrzydlaty i dodał: Kichaj na ten Samex i Iataj z nami... To znaczy pływaj - sprostował. - Pomożesz mu łowić ryby... No i czemu ty, Jonatan, wąsem ruszasz, ogonem kiwasz? Koot, który rzeczywiście dawał znaki Kowalikowi, by powstrzymał się od nie przemyślanych propozycji, został zmuszony do wyjaśnienia. - Nie dysponuję, niestety, żadnymi oszczędnościami, a chyba słyszałeś, jeśliś tego nie przespał: Bikiemu pieniądze są potrzebne jak mleko. - Przypuśćmy nawet, że jak pająki czy chrząszcze, ale gdy czegoś nie ma, to się trzeba obejść. Cóż, ty, nałogowcem jesteś? Wódka, karty, wyścigi? - Eryk zwrócił się wprost ku wodzie. - Ale skądże... - odpowiedział cicho Owalny. - No to o co chodzi? Po co ci tak gwałtownie forsa? - Nie wiem, czy będziecie mieli cierpliwość mnie wysłuchać. Bo żeby to wyjaśnić, musiałbym zacząć z daleka. - Choćby od czasów, kiedy jeszcze nie znano kaloryferów i, jak mój dziadek opowiadał, wszędzie były wielkie piece, a na nich miejsca dla kotów, ile chcesz. Jonatan podciągnął grubszą gałązkę, oparł o kamień i skoczywszy wszystkimi czterema łapami, złamał wyschnięte drewno. - Posiedzimy, posłuchamy - mówił wsuwając końte suszu w żar - a rankiem podrzemiemy. - Pi-pi, śśmieszszne zwyczaje - świsnął Kowalik, ale ponieważ, jak się rzekło, był ciekawy, to stanął sobie wygodnie głową na dół i przytwierdził. - Zaczynaj z daleka, nawet stamtąd, gdzie pieprz rośnie. Jesteśmy bardzo cierpliwi, ale zaczynaj natychmiast, bo ja na przykład mogę przestać... - Co przestać? - pragnął wyjaśnić Koot. - Przestać być cierpliwy, do stu tysięcy złamanych dziobów! - Gdzie pieprz rośnie i banan dojrzewa, gdzie bataty podobne do tutejszych powojów rozwijają swe białe i czerwone pąki, gdzie między skórzastymi Iiśćmi chlebowców wiszą owoce wielkie jak głowa Iudzka i pasaty szemrzą w koronach palm kokosowych... - Od batatu i pasatu wracaj, bracie, do tematu - Eryk ułożył złośliwy wierszyk. - Ja tam cenię szczerość i zwięzłość. - Tam właśnie przed trzydziestu Iaty... - Trzydziestu? To ma być szczerość, smarkaczu? - Przed trzydziestu. W mojej rodzinie Chelonidesów, żółwi morskich, żyje się sporo ponad setkę, więc nic dziwnego, że będąc wobec panów smarkaczem, jestem jednak najstarszy. - Najpierw żądasz zwięzłości - zwrócił się kapitan Koot do Kowalika - a potem sam przeszkadzasz. Jeśli nie będziesz hamował dzioba, drogi Eryku, zyskasz miano choIeryka. - Tam właśnie przed ponad ćwierćwieczem - podjął raz jeszcze Owalny - poznałem bosmana Dobromierza, który uchronił mnie od straszliwej śmierci, i zamieszkałem w jego kajucie na starym parowcu pod Iiberyjską banderą. Pływaliśmy tą łajbą po morzach i oceanach, zataczając się od portu do portu, póki dno nie przerdzewiało na wylot, i to podczas tajfunu. Wówczas miałem możność spłacić część długu wdzięczności, wynosząc bosmana poprzez stada rekinów na brzeg wyspy koralowej... Biki sam spostrzegł, że wspomnienia zbyt go wzruszają, a rytm opowiadania jak prąd morski unosi zbyt daleko od portu, więc tak klepnął płetwą, że kręgi rozbiegły się po wodzie zatoczki, a parę kropeI zasyczało i poczerniało w żarze ogniska. - Nic szczególnego - stwierdził, zanim bryzgi zdążyły stać się obłoczkami pary. - Jedna przygoda z tysiąca. Pływaliśmy potem na wielu różnych statkach, a w ostatnich Iatach, ku ogromnemu zadowoleniu Dobromierza, już tylko na polskich, w niczym do tamtej pierwszej łajby nie podobnych, na których nawet ja traktowany byłem jak pełnoprawny członek załogi, miałem książeczkę marynarską, bezpłatne Ieczenie, prawo do urlopu oraz klimatyzowane akwarium w kajucie bosmana. - Tak, tak - skinął łbem Jonatan. - Mam paru koIegów z wojska, którzy pływają na etatach kotów okrętowych. Bardzo chwalą warunki pracy. - Kiedy Dobromierz szedł na emeryturę, pozwolono mu zabrać to akwarium wraz ze mną. Zamieszkaliśmy na pięterku w domu z ogródkiem, przekonani, że teraz ja będę sobie czytał, a on konstruował różne wynalazki, które już dawno ma wymyślone, i popłyniemy przez życie bez burz i sztormów. Nieszczęście przyszło jednak z zupełnie niespodziewanej strony. - Nuda czy wóda? - spytał Kowalik. - A może nuda i wóda? - Odezwały się stare rany - kapitan Koot w zadumie przeczesał łapą sierść na łbie w tym miejscu, przez które biegła ukośna szrama, odsłaniając błękitnawy odcień wśród szarej czu pryny. - Dzieci - rzekł Biki. - Wrzeszczały? - zagadnął domyślnie Skrzydlaty. - Zawsze wrzeszczą, nawet jak przyjdą do Iasu. - Ciskały? - próbował zgadnąć Wąsaty. - Dzieci sąsiadów, zza płotu kamieniami. - Nie. Własne dzieci Dobromierza, dorosłe już i mieszkające w różnych miastach, którym pływając posyłał prezenty z każdego portu, a one odpowiadały serdecznymi życzeniami i zaproszeniami, żeby kiedyś do nich przyjechał. No a kiedy został emerytem i przestał słać prezenty, to zgadujecie pewnie, co było dalej. - Ani życzeń, ani zaproszeń - rzekł Jonatan. Wyglądało, że jeszcze parę słów powie, że coś dorzuci z własnych doświadczeń, ale tylko machnął tylną łapą i zadumał się smutno. - Jasne! - z pewnym opóźnieniem pojął Eryk. - Chrup im w dziób! - zaklął, jak umiał najtężej. - Kiedy Dobromierz zmarkotniał, a potem chudł i chmurniał z dnia na dzień, nie mogłem dłużej na to patrzeć i przyjąłem pracę w Samexie. Bosman nie wiedział o niczym, myślał, że w dni powszednie pływam sobie po prostu po rzece przedpołudniami, a myśmy z panną Zosią kupowali w komisach różne zagraniczne drobiazgi i wysyłali przez pocztę dzieciom Dobromierza naśladując jego podpis na Iistach. Już zaczęły nadchodzić pierw~ze pocztówki z życzeniami i zaproszeniami, żeby kiedyś przyjechał, już Dobromierz poweselał i nabrał apetytu, lecz teraz, po dzisiejszej awanturze... Nawet nie mogę szukać pracy gdzie indziej, skoro inspektor Nowak jest już na tropie! Kapitan Koot od dłuższej chwili klepał się p0 biodrach nie brzęcząc jednak bilonem, a potem na piersi szukał portfela, lecz pod sierścią nie znalazł nic prócz wypłowiałych buretek orderów bojowych. Pragnąc usprawiedliwić jakoś swoje niespokojne ruchy, zerknął na zegarek i rzekł: - Nie po dzisiejszej, Iecz po wczorajszej awanturze. Już wtorek, dawno po północy. Wkrótce zacznie świtać. Kowalik tak był wzruszony, że nie skorzystał z okazji, by zaproponować udanie się na spoczynek. - Fakt. Jasne. Chciałeś dobrze, ale nie możesz. Takie jest życie. Zostań z nami, zapomnij o starym bosmanie. - Jakże bym mógł! - zaprotestował oburzony Biki. - No to pruj Bóbrzą do dużej rzeki, dużą rzeką do morza, morzem do oceanu, a tam znajdziesz swoich rodziców, krewnych... - Rodzice zginęli tragicznie przed moim urodzeniem, a z krewnych nikt nie został - powiedział cicho Owalny i po chwili milczenia powtórzył szeptem: - Nikt... Po raz drugi tej nocy wiatr ucichł, zamilkła woda, Iecz teraz nawet ogień przestał szeleścić. Wszyscy trzej słyszeli własne serca i krew w żyłach płynącą. Długo nikt nic nie mówił, bowiem są chwile, w których nie wolno pytać. Ciszę przerwał jedyny mający po temu prawo : - Moje wesołe imię jest skrótem nazwy przeklętej wyspy, w której piasku zostałem zniesiony. Po wydaniu na nią wyroku śmierci statki zabrały ludzi, wszystkich 167 mieszkańców, pozostawiając nieświadome niczego ptaki i motyle, ssaki, płazy i gady. Dobromierz, którego losy tam zaniosły na pokładzie jednego z przerdzewiałych okrętów wojennych, również skazanych na zagładę, włożył mnie z garścią rozgrzanego piachu do swej czapki. ffCO wy tam gwizdnęliście, bosmanie ?" - spytał go generał. "Ratuję przed pańską bombą pewnego nie narodzonego jeszcze żółwia" odrzekł mu Dobromierz, wsiadając do szalupy i wyświstał generała na swym mosiężnym gwizdku bosmańskim. Myślę, że teraz rozumiecie, czemu traktuję go nie tylko jak przyjacieIa, lecz ojca i nigdy nie porzucę. Biki Chelonides zamilkł na chwilę, zapewne by opanować wzruszenie, a potem, po raz drugi tej nocy, trzepnął płetwą o wodę i twardym głosem dokończył. - w lipcu 1946 roku wybuchła bomba atomowa na wyspie Bikini. Zginęły wszystkie zwierzęta, choć nigdy niczym nie obraziły ludzi. Moi rodzice i krewni zostali zgnieceni wodą, która na moment stała się twardsza niż kamień. W wiele jeszcze Iat później ginęły ptaki w chmurach radioaktywnego pyłu, a ryby w zatrutej wodzie. Ogień zgasł. Zgęstniały struchlałe ciemności. Kowalik nie widział czubka swego dzioba, a Koot na końcach wąsów czuł ciężar mroku. Nadeszła chwiIa tak parszywa i smutna, że każdemu chciałoby się samego siebie złapać za kark i dać takiego kopa... l właśnie wówczas za Bóbrzą, tuż nad horyzontem, poszarzało nieco, pojaśniało. Wszyscy trzej obrócili głowy w tym kierunku, żeby sprawdzić, czy im się nie zdaje. Nie, teraz już ta szarość wygięła się ku górze ustępując miejsca perłowej smudze z dwiema kroplami : błękitu i różowości, zapowiadającymi świt. Zawsze bowiem po najciemniejszej nocy przychodzi dzień, po mroku słońce, a kiedy trafia się godzina parszywa i smutna, trzeba zacisnąć dziób, wysunąć pazury i przeczekać ją, przeczekać... ROZDZIAŁ III WĘZEŁ KOOTYJSKI Kiedy Słońce wychyliło twarz spoza kulistości Ziemi, a światło, zaczepiwszy o szczyty drzew, szybko zeszło nad zatoczkę, Wąsaty wstał, przeciągnął się, grzejąc plecy w pierwszych promieniach, a potem, coś w głębi serca zdecydowawszy, wszedł po kolana w chłodną wodę, czego koty z własnej woli nie czynią prawie nigdy, i objąwszy Bikiego za szyję, ucałował go w oba policzki. - Nie wiem, czy to ci ulży - rzekł poważnie - ale od tej chwili masz nie tylko ojca w Dobromierzu, Iecz także brata w Jonatanie Koocie. Eryk też miał ochotę uczynić coś w tym stylu. Podfrunął, siadł na tarczy Owalnego i nawet dziób już otworzył. lm serdeczniejsze słowa dobierał, tym bardziej stawał się wściekły na Iudzi, którzy tak strasznie skrzywdzili Bikiego i wreszcie nie wygłosiwszy żadnego oświadczenia, począł złupywać farbę. Niszczył literę po literze z tych, które jeszcze zostały, i pogadywał w krótkich odsapach: - Podłość, wredność, draństwo! Co im ptaki zawiniły? Albo żółwie? Albo koty? No co? Łup, łup! Dziób, dziób! - Wyzysk, oszczerstwo, nadużycie! Jak można zwierzę pracujące podstawiać zamiast koła? Niech go tyIko wypatrzę, to przysięgam na Iiście rodzinnego dębu, że cztery dętki naraz będzie do wulkanizacji woził. Łup, dziób! . Dziób, łup! - Skandal, chuligaństwo, granda, głupota! Las opylony cementem, chrząszcze nażarte azotoksem, pająki muchami pijanymi zatrute, ryby zafenolowane. Wytrują nas i siebie. Sytuacja bez wyjścia. Dziób, łup, cup! Cup, łup, dziób! - Nie ma sytuacji bez wyjścia - mruknął Jonatan rozciągnięty wygodnie na słonku. - Bywałem w życiu w takich opresjach, że nie uwierzycie, jak wam kiedyś opowiem... - zasłoniwszy paszczę łapą ziewnął delikatnie. - Nie ma? - Eryk zmęczył się pracą .... Bez wyjścia?.. i gadaniem, a nawet zasapał troszkę. - Powiedziałem już. Nie ma - odrzekł leniwie Koot. - Takiś chojrak? - Przykładem może być węzeł gordyjski... - zaczął Biki pragnąc zająć czym innym i trochę uspokoić Eryka. - Jaki znowu węzeł? - W mieście Gordion, w świątyni Zeusa, stał wóz z jarzmem przywiązanym do dyszla przy pomocy bardzo skomplikowanego supła. - Kiedy stał? Co na wozie? - Pusty wóz, dwadzieścia trzy wieki temu. - To co mnie to obchodzi? - Poczekaj, Eryku... Otóż była wróżba, że kto ten węzeł I'ozplącze, władać będzie całą Azją. l oto Aleksander Macedoński... - Wybitny generał - wtrącił Jonatan. - Aleś ty oczytany, Chelonidesie! - Na statkach, którymi pływałem, były biblioteki, miałem sporo czasu... - No i co z tym supłem generalskim? - przerwał Kowalik. - Aleksander Wielki dobył miecza i rozciął węzeł gordyjski. Z tego wniosek, że nie ma sytuacji... - Jonatan nie ma miecza. Ani nawet dzioba, żeby rozplątać. - Ale mógłbym przegryźć - rzekł Koot. - Takiś chojrak? - Sam ocenisz jaki, gdy wieczorem opowiem wam o pewnej przygodzie. - Czemu nie teraz? - Zdrzemnąłbym się. - Ale ja teraz chcę wiedzieć - światło dnia obdarzało Kowalika coraz większą energią, a nie mogąc dosięgnąć Iudzi, którzy uczynili krzywdę Bikiemu, parł do awantury z tym, kogo miał w zasięgu dzioba. - Wszystkiemu dasz radę... - Prawie. - Wszystko potrafisz? - Sporo. - No to porządek zróbże i oczyść rzekę Bóbrzę. Czemu wyławiasz podtrute lipienie z fenolówki i jak kto głupi targasz na czyste? Żebyśmy ci nie pomogli, tobyś się nieźle z tym wiadrem uszarpał. - Łup, łup! - Eryk wziął się z powrotem do pracy, ale zaraz przerwał i jadowicie dorzucił: - Naderwiesz się kiedy, chwaliogonie. Rozmarzony ciepłem i senny Jonatan Koot nie podjął zaczepki. Patrzył na leciutkie smużki mgły pełzające z wolna tuż nad wodą, mrużył ślepia i wreszcie rzekł spokojnie: - Oczyszczenie Bóbrzy jest stosunkowo proste. Od dawna mam pewien pomysł, oznaczony kryptonimem Węzeł Kootyjski i jeśli go wykonam, to ałycza, pod którą żeśmy się poznali, zakwitnie jeszcze tej wiosny. - Czekaj! - zawołał Eryk, który zdrapawszy litery z obrzeża tarczy, zdołał już usunąć trzy czwarte hasła centralnego. Czytaj... - Nigdy - przeczytał Jonatan. - Pi-pi, hi-hi! - roześmiał się Skrzydlaty piskliwie. - Cha, cha, cha! - zawtórował mu cichutko Owalny, spoglądając na swe własne plecy. - Otóż to! - kpił Kowalik. - Zakwitnie nigdy... - Nigdy nie zakwitnie - poprawił Biki, dbały o język i precyzję wyrażania myśli. - A wiesz dlaczego? - spytał go ptak, odwracając się do kota ogonem. - Bo on nie ma żadnego pomysłu, a tylko tak mówi. Będzie targał ryby schylony pod ciężarem wiadra, póki sobie wąsów nie przydepnie. - Dość - rzekł Koot nie tylko rozbudzony już całkowicie, Iecz wściekły, że robią z niego balona. - Wara od moich wąsów. Gdy mrok zapadnie, przekonacie się... - Czemu nie zaraz? Kapitan, o czym wówczas jeszcze nie wiedzieli Eryk i Biki, był komandosem nocnym. Jako doświadczony żołnierz wiedział aż nadto dobrze, iż pośpiech czy gniew to źli doradcy, a mrok potrafi być sojusznikiem wspaniałym. Kiedy jednak rozglądał się teraz i widział, jak mgła nad rzeką gęstnieje, jak wypełza przez zatoczkę na brzeg trawiasty, jak wspina się po gałęziach na drzewa, to zdecydował, iż można akcję przyspieszyć. Nazwa Węzeł Kootyjski przyszła mu do głowy dopiero w trakcie opowieści Chelonidesa, ale tak naprawdę miał tę sprawę przemyślaną od dawna w najdrobniejszych szczegółach i gdyby mu dotąd nie brakowało podwładnych... - Zgoda - rzekł - zaraz przekonacie się, że można wierzyć słowu starego wiarusa. Czy macie dość odwagi w wątrobach, by nie podtulić ogonów w obliczu przeważających sił przeciwnika? - Więcej, niż się niektórym wydaje - napuszył pióra Skrzydlaty. - Jak się rozejrzeć, to od razu widać, kto ma najdłuższy do podtulania... - Czasem wciągam ogon, ale nie podtulę nigdy - obiecał Chelonides. - A więc odwagę macie i pomożecie? - Pomożemy - obiecali zgodnym chórem, choć w różnej tonacji, bowiem Owalny rąbnął płetwą w plastron na piersi, a ptak, nie przekonany jeszcze o militarnych talentach Jonatana, spojrzał jakoś dziwnie w bok i przymrużył oko. - Obejmuję dowództwo - rzekł kapitan przyjmując postawę zasadniczą. Wypowiedział te dwa słowa odmiennie niż to wszystko, co mówił do tej pory. Wypowiedział je głosem tak władczym, energicznym i zdecydowanym, tak grzbiet wyprężył i głowę uniósł powiewając siwymi wąsami, że obaj cywile mimo woli stanęli na baczność i nastawili ucha, by nic nie uronić z rozkazów. To znaczy tak naprawdę żaden z nich nie stał, gdyż byłaby to pozycja nienaturalna. Owalny dalej leżał z ogonem w wodzie, Skrzydlaty siedział na pniu jarzębiny, ale obaj zarówno fizycznie, jak psychicznie stali na baczność. - Ogłaszam gotowość bojową numer trzy. . ostrzyć zęby, dzioby i pazury... - A jak kto nie ma zębów, tylko listwy rogowe do gryzienia? - ...przygotować do boju pancerze... - Zdrapać mu to nigdy? - Zdrapać. Im mniej znaków szczególnych, tym lepiej. - A może niech napis zostanie na kapralaksie jako hasło bojowe, podobne do dewiz herbowych na puklerzach rycerzy? - Używasz za trudnych wyrazów, mój Biki. Cóż to za kapralaks? - wypytywał Eryk. - Górna część mego pancerza. A dolna - plastron. - Miauu...czeć! - skomenderował Jonatan, a ponieważ tylko on to potrafił, udało mu się przerwać gadaninę pospolitego ruszenia. - Pytać wyłącznie na rozkaz, odpowiadać tylko na moje pytania... Powtarzam: gotowość numer trzy. Szeregowiec Kowalik obserwuje powietrze, szeregowiec Biki - wodę. Ja ruszam na rekonesans. Kapitan Koot bezszelestnie wśliznął się między krzaki. jak wąż przewinął ciało między pniami, sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu, a potem wlazł po chropawym pniu na szczyt najwyższej topoli i ocieniając szarą łapą swe złote ślepia począł uważnie przepatrywać teren fabryki. Oglądana z góry budziła pewne skojarzenia smakowe, przypominając srebrnego chrząszcza. - Już ja cię dzisiaj schrupię - mruknął Jonatan cichutko. - Zobaczymy, mój bryzgunie i kłopotku, czy ci własne trucizny smakują... Znał teren fabryki jak swój ogon, więc skoncentrował uwagę na trzech punktach najistotniejszych dla realizacji planu i stwierdził. A. warty przy bramie nie pełni sierżant, który ma psa i zabiera go na służbę, lecz kapral Trąboń karmiący wróble okruchami chleba; B. dziura w betonowym ogrodzeniu w dalszym ciągu nie załata n a ; C. z komina starego parowoziku, stojącego na bocznym torze między stertami podkładów i pordzewiałego żelastwa, kępami zeschniętych ostów i młodych, lecz bardzo wysokich pokrzyw, dobywa się Ieciutki dymek. - Dobrze, że jeszcze nie nadeszła Uroczysta Rocznica rzekł sam do siebie. - Mogli byli pomieszać nam szyki, / Dziura już dawno miała być załatana, pokrzywy i osty wyrwane, żelastwo razem ze stuletnim parowozikiem oddane na złom, ale dyrektor, magister inżynier Przemysław Sprytek, człowiek tak przewidujący, że nie tylko żona go pytała, co będzie jutro na obiad, lecz nawet Zjednoczenie zasięgało opinii, jak i co by zaplanować, żeby się wykonało z nadwyżką a więc właśnie magister inżynier Sprytek postanowił, że te wszystkie prace zostaną wykonane w czynie ku czci i na miejscu parowozika, dokładnie w przeddzień Uroczystej Rocznicy, zakwitną szybkopienne podlizajki, sprawozdawcze tysiąckrotki oraz wspaniałe, pachnące ministrozy. Myśląc sobie o tym wszystkim, kapitan obserwował mgłę. Tylne łapy bryzguna pospolitego (Cimbex femorata), czyli owego chrząszcza, którego przypominała fabryka, dwie tylne łapy, a naprawdę to grube rury, wygięte ponad torami kolejki, spełzały zabetonowaną pochyłością brzegu i niknęły w wodzie. Wyglądało tak, jakby Bóbrza, rozgniewana wysysaniem z niej czystej wody i wlewaniem brudnej, zbuntowała się tego ranka i ruszyła na wstrętnego pasożyta. Przodem, podbiegając w lewo, w prawo, cofając się i znowu wracając, harcowały rozpoznawcze kłaczki, za nimi skradał się półprzezroczysty opar i wreszcie na przysłonięty już teren wkraczała nieprzenikniona mgła, kłębiąc się wokół rur, pozerając je metr po metrze. Gdy pierwsza z owych zwiadowczych mgiełek czepiała . rdzawej szyny kolejki wąskotorowej, kapitan Koot zaSlę wołał z wysokości topoli: - Gotowość numer dwa! Potem wykonał skoków kilka bez spadochronu z gałęzi na gałąź, z konara na konar, a z ostatniego dał nura w mleczny tuman i znikł. Jeszcze tylko tam w dole chrupnęła gałązka, plusnęła woda i szepnął aksamitny baryton: - Zbliżyć się w celu odebrania zadań bojowych. Potem już nic nie było słychać. Kapitan Koot, mimo iż przekonany o nieobecności w pobliżu jakiejkolwiek osoby czwartej, mówił szeptem, wiedząc z doświadczenia, że im większe tumany dokoła, tym bardziej wróg podsłuchuje. Zapewne gotowość numer jeden została ogłoszona po cichu (kto wie nawet czy nie na dotyk? !), ponieważ jedynym obcym elementem, który wartownik Trąboń spostrzegł na terenie fabryki we wczesnych godzinach porannych, był ptak wzrostu małego, długości coś tak jakby ołówka, czyli prawdopodobnie 13 centymetrów, dziób długi, ostry, oczy podmalowane, ubrany w szarą marynarkę, koszulę białą, sweterek żółty, znaków szczególnych brak, który usiadł na najwyższym pokrętle. - Skąd mogłem wiedzieć, czy ma zamiary i że jest element przestępczy? - kapral tłumaczył potem inspektorowi Nowakowi spisującemu protokół zajścia. - Nie było zarządzenia, że ptaki mają mieć przepustki czy żeby je zganiać z aparatury. Nawet myślałem, żeby go chlebem poczęstować, ale taka już była mgła... - Odeszlibyście od bramy, gdyby nie było mgły? - spytał podstępnie Metody. - He, he! Nie mnie, starego wróbla, brać na takie plewy. Czy to ja nie wiem, co wartownikowi wolno, a czego nie. Ja tylko mówię, że taka przyszła mgła, że strach było w nią wchodzić, a jeszcze jak dym zaczął walić... - Nie zlękliście się, że to pożar? Nie ogłosiliście alarmu? - Zląc to się zląkłem, bo to tak nagle w tej mgle. Ale alarmu nie było co ogłaszać, bo w lokomotywce każda zmiana, a już zwłaszcza nocna, zawsze troszkę sobie popali, podhajcuje i herbatę robi albo kawę, jaja na miękko czy na twardo gotuje... - No a potem? - Potem najpierw zasapało, potem zazgrzytało, a potem, potem zajęczało i zaczęło stukać. - Nie moglibyście, obywatelu kapralu, trochę dokładniej? - Mógłbym, panie inspektorze, dlaczego nie? - Bo to do protokołu. - No, ja wiem. Więc do protokołu dla wysokiego sądu to było tak: najpierw - puf, puuf I puf, puuf; potem nie przestając pufać zrobiło skrr, zgrr I szur, hurr I i tak strasznie ojęę, ująą I przycichło na chwilę, myślałem, że może koniec, kiedy znowu stuk, puk, brzdęk! stuk, puk, bang 1 . stuk, puk, bing! - W chórze powinniście, Trąboń, śpiewać - z.sżartował inspektor. - Ja nie tylko śpiewam, ale i dyryguję zakładowym zespołem Fenol Bemol Old Boy Band. Gdyby trzeba było jakieś śledztwo uświetnić albo rozprawę przed kolegium karnym umuzycznić... - Dobrze, dobrze. Więc wy słyszeliście puf, puuf I skrr, zgrrl . ojęę, ująą! stuk, punk, bing I l nic?.. Nie zadyrygowaliścle alarmu? - Alarm jest rzecz poważna, panie inspektorze. Jakby tak każdy z byle przyczyny zaraz alarm robił na całe M iasto, to ho, ho, do czego mogłoby dojść. Ogłosić łatwo, a odwołać trudno. - Na terenie fabryki nie wiadomo, kto brzdęk-bang-binga sobie, a wy nic? - Jak to nic? Akurat zaczęli ludzie z porannej zmiany nadchodzić i ja mówię do nich: "Coś tam stuka", a oni posłuchali i powiadają: ,.Raczej puka. Pewno brygada remontowa". Właśnie wówczas, kiedy oni tak powiedzieli, to nagle jak nie... - Ostrożnie! - uprzedził Nowak. - Nie cierpię, gdy się kto wyraża i zaraz wlepiam mandat. Stadko wróbli, spacerujące po parkingu samochodowym między dyrekcją a bramą, w daremnym oczekiwaniu na okruchy chleba, zerwało się nagle i w popłochu umknęło na betonowy parkan, ćwierkając z oburzeniem. Wartownik westchnął smutno, wzruszył ramionami i rzekł. - Dobrze, to ja już może Iepiej ze względu na mandat nie powiem, jak to strasznie... - Huknęło - podpowiedział inspektor. - Huknęło i zaczęło wyć, a wy w dalszym ciągu nie naciskaliście czerwonego guzika. - żeby był jeszcze większy hałas? - Nie podnieśliście słuchawki gorącej Iinii. - Przecież i tak dyrektor słyszał, co się dzieje, a nawet widział, bo mieszka niedaleko. Pani magistrowa jnżynierowa Sprytkowa, kiedy się nie może dodzwonić przez telefon albo wyjdą jej baterie do tego radia "jacy-tacy", to z balkonu woła męża na obiad i rączką białą na niego kiwa. To tak blisko, że dyrektor, jak nie chce się męczyć wsiadaniem i wysiadaniem, to idzie obok samochodu. - Ale dziś przyjechał? - Przyjechał osobiście i nawet widać, że slę spieszył. Wartownik pokazał inspektorowi czarną Iimuzynę, której drzwi z pośpiechu nie były zamknięte, potem balkon państwa Sprytkostwa i wreszcie samego dyrektora Przemysława, który przez telefony i teleksy, dalekopisy i radiostacje mobilizował właśnie ekipy techniczne do akcji, krzycząc w kilka słuchawek i mikrofonów naraz: '- Natychmiast I Brać ciężki sprzęt... Cała tona produkcji do wyrzucenia. Milionowe straty w wyniku dywersji... Roznitować, przeciąć, rozplątać! Pełna mobilizacja... Niczego nie zatrzymywać, tylko uruchomić natychmiast filtry, oczyszczacze i utleniacze... Co mnie obchodzi, że zardzewiałe i zakurzone? To włączcie odkurzacze i odrdzewiacze... Tak, to ja, dyrektor... Przyślijcie mi nie tylko mechaników, Iecz i matematyków oraz komputer i na wszelki wypadek Iiczydła... Oddział Iaserów i saperów. Natychmiast I l nikomu ani słowa, bo tajemnica państwowa. Supertajne I Przed usłyszeniem zapomnieć, przed przeczytaniem połknąć 1 Natychmiast I Zostawmy dyrektora magistra inżyniera z jego nowoczesną techniką łączności, a Nowaka z kapralem Trąboniem, który Iubi karmić wróble okruchami chleba, i korzystając ze znajomości z Erykiem, Bikim i Jonatanem zorientujemy się, jak to było po kolei i od początku. Może tylko w tym miejscu warto jeszcze dodać, że podczas rozmowy inspektora z wartownikiem, właśnie wówczas, gdy wróble się spłoszyły, czarny cień przemknął jak duch w stronę czarnej Iimuzyny, czarna łapa z białą opaską sięgnęła do wnętrza przez otwarte drzwi, a potem krótkimi susami od koła do koła ktoś przemknął pod stojącymi obok samochodami i zniknął pod płotem w pokrzywach oczekujących wyrwania w ramach czynu ku uczczeniu Uroczystej Rocznicy. Po otrzymaniu zadań bojowych powtórzyli je szeptem. Kapitan Koot, nie chcąc urazić żadnego ze swych podwładnych, mianował szeregowca Kowalika swym zastępcą do spraw lotniczych, a szeregowca Biki - do spraw morskich i rzecznych. Ustaliwszy Godzinę Zero jako Właśnie Teraz wyruszyli wszyscy razem w kolumnie marszowej, lecz już po paru krokach przeszli w ugrupowanie przedbojowe - Owalny popłynął rzeką ku wylotowi rury ssącej. Skrzydlaty przebiwszy po starcie gęstą warstwę mgły pofrunął na PO, czyli punkt obserwacyjny na najwyższym pokrętle aparatury. A Wąsaty pobiegł na skróty do dziury w ogrodzeniu, sforsował ją i nie napotkawszy oporu opanował Iokomotywę. Nie tracąc ani sekundy Jonatan otworzył drzwiczki paleniska, chwycił szuflę i mierzonymi rzutami począł sypać węgiel na ruszt równiutką, cienką warstwą. Wnętrze pociemniało na chwilę, potem poczerwieniało, pojaśniało, rozjarzyło się setką jasnozłotych płomyków. Drgnął manometr pokazujący ciśnienie pary w kotle i dźwignął wskazówkę z okolic zera, jak powiekę po drzemce. Jeszcze dziesięć szufli i wskazówka uniosła się skośnie ku górze. Jeszcze piętnaście czubatych i manometr, prezentując pionowy wskaźnik, zameldował, że taka energia rozpiera kocioł, iż warto by popracować. Mijała siódma minuta od godziny Zero, gdy przykurzony miałem węgIowym Jonatan pchnął w Iewo dźwignię reguIatora i zakręcił nawrotnicę, dając parę na tłoki. - Puf puuf? - spytał zdziwiony parowozik, Iecz zaraz zebrał siły, przemógł zardzewiałość i obracając wolniutko koła sam sobie odpowiedział. . - Puf, puuf I Eryk, pełniący funkcję grupy obserwacyjno-osłonowej, zobaczył kłąb dymu wyrzucony ciśnieniem pary wysoko ponad mgłę i po trzykroć uderzył dziobem w zawór. Dzwonienie przeniosło się wzdłuż aparatury nad ziemię i zbiegło do wody. Usłyszawszy sygnał Biki, jako grupa blokująca, dał się wessać. Hamując z Iekka płetwami płynął we wnętrzu rury początkowo łagodnie nad brzegiem, pokonał cztery ostre zakręty forsując wygięcie ponad torami i wreszcie dotarłszy do głównej przepustnicy zatkał ją na amen własnym plastronem, odcinając dopływ wody. Pompy warczały mu pod brzuchem, dokoła było bardzo ciemno i ktokolwiek twierdziłby, że szeregowiec Chelonides nie czuł Ięku, powiedziałby nieprawdę. Nie na tym jednak poIega odwaga, by się nie bać, lecz na tym, by nie okazać strachu i jakby nigdy nic wykonywać rozkaz bojowy. Biki, jako początkujący komandos, miał - trzeba przyznać zadanie nieco ułatwione, ponieważ samotny we wnętrzu rury nie mógł przed nikim okazać Ięku ani też uciec, ponieważ był przyssany. W tym czasie kapitan Koot, stanowiący grupę uderzeniową, podjechał parowozem do rur. Podczepiając to jedną, to drugą na przemian, raz z przodu, raz z tyłu, a gdy trzeba, to i dopychając zderzakami, począł je włóczyć z miejsca na miejsce. To wciągnął rurę ssącą pod rurę zrzutową, to zrzutową pod ssącą, zaplątując coraz bardziej. Skrr. zgrr! - zgrzytał metal wleczony po szynach. Szur, hurr , . - protestował szorując po betonowej płycie nadbrzeża. Wszystko to działo się wedle z góry ustalonego planu, opartego nie tyle na żołnierskich, co młodzieńczych, a nawet właściwie dziecięcych doświadczeniach Jonatana, zwanego w owych dawnych czasach, w co trudno uwierzyć, Natankiem. Robota szła sprawnie, kapitan z zadowolenia gładził co pewien czas wąsy, czerniąc je mimo woli coraz bardziej, i wściekle kręcił nawrotnicą, by zmieniać co chwilę kierunek jazdy. Mówił przy tym do siebie dość dziwne słowa, podobne do zaklęć. - Pierwszy - same, drugi - pół w każdy, trzeci - wkłuwane między pierwsze, czwarty - pół w każdy. Piąty leci jak trzeci. Zaś szósty, kolego, bliźniakiem drugiego. o Godzinie Zero plus siedemnaście zaplątanka była skończona i Jonatan chwycił za cięgło syreny parowozowej, by dać sygnał włączający grupę obserwacyjno-osłonową do bezpośredniej akcji dywersyjnej. Drut zgrzytnął, skrzypnęła dźwignia, lecz syrena milczała. Tknięty złym przeczuciem szarpnął zasuwę otwierającą bezpiecznik kotła. Stuknął cofnięty zawór i nic. Cisza. - Przeklęte jaja! - mruknął tajemniczo Jonatan, zeskoczył z parowozu i zamiast wyć na syrenie, zawołał. S krzyd I aty, do mnie! , Nie ma akcji bojowej, zwłaszcza dywersyjnej, podczas której komandosi nie napotkaliby nieoczekiwanych przeszkód. Rzecz w tym, by potrafili dostosować się błyskawicznie do nowych warunków. - Miało być buczane - powiedział nie bez żalu szeregowiec Kowalik, nadlatując przez mgłę. - Ale jest zatkane - odrzekł Jonatan i, nie tracąc czasu na wyjaśnienia szczegółowe, wskazał, który nit trzeba wybić na kołnierzu łączącym dwie części rury. Eryk wziął zamach i rąbnął dziobem z całej mocy. - Ojęę! - krzyknął Jonatan. - To nie jest nit. - A który mam wybić? - Ten - pokazał raz jeszcze Wąsaty i w tejże chwili wrzasnął boleśnie. - Ująą! - Co jest? - spytał Eryk. - Jeśśli po razz trzeci... - syczał Jonatan przytrzymując zębami koniec bandaża i opatrując swą prawą łapę skaleczoną ostrym dziobem - ...po razz trzeci nie trafiszsz w nit, który ci pokazuję, to zzginieszsz w mych pazurach, jeszcze nim ten kocioł ekspIoduje. - A kiedy on ekstentego? - Za parę chwii. - Dlaczego? - Bo w nim stale coś gotowali i jaja na twardo zatkały nie tylko syrenę, Iecz i zawór bezpieczeństwa - kapitan mówił spokojnie, Iecz z każdym słowem wścieklej. - W nity... krótkimi seriami... krop! - wydał wreszcie rozkaz, chowając uprzednio obie przednie łapy za siebie i cofając się na tylnych o parę kroków. Szeregowiec Kowalik, przerażony nie tyle obietnicą śmierci w kocich pazurach, co perspektywą wybuchu, wziął zamach i nie spuszczając parowozu z oka wypuścił serię ciosów dzioba. Stuk! - stuknął kołnierz. - Puk! - odpowiedziała rura. - Brzdęk! - wyskoczył nit. - Sąsiedni! - rozkazał dowódca. Stuk. Puk! Bangl - Jeszcze jeden! - zawołat wspinając się po metalowej drabince i zaglądając do wnętrza parowozu. To, co zobaczył, doprowadziłoby do omdlenia nawet tygrysa, gdyby któryś z tych dzikusów znał się na parowozach i manometrach: wskazówka ciśnienia pary przekroczyła dawno czerwoną kreskę, wyłamała ogranicznik na końcu skaIi i zasuwała dokoła niczym stoper na olimpiadzie, a węgiel na palenisku nie tylko nie wygasał, lecz rozpłomieniał się coraz bardziej. Stuk! Puk! Bing I Trzecl nit gwizdał jeszcze w powietrzu, gdy kapitan Koot porwawszy w zęby szeregowego Kowalika, już Pędził długimi susami w stronę ogrodzenia. - Puść! - krzyczał oburzony Eryk i usiłował się wyrwać. - Nie wolno kolegów pożeraćJ Ratunku! Jonatan nie mógł odpowiedzieć, ponieważ miał twarz zajętą. Gnał co sił w trzech łapach i w ostatniej chwili dał nura w dziurę. Ledwo zdążył schować ogon po drugiej stronie ogrodzenia, gdy kocioł parowozika, nie wytrzymawszy straszIiwego ciśnienia, Pękł nagle i jak nie huknie! Jak dobywająca się z wnętrza para nie zacznie wyć na różne głosy, jak nie zaświszczą, zafurkocą kamienie, odłamki czarnych i kolorowych metali oraz pokrzywy i osty wyrwane z korzeniami wybuchem. - Wybacz - mruknął Koot wypluwając pióro, które niechcący wyrwał podwładnemu z ogona. - Lecieć z powrotem na PO - wrócił znowu do tonu rozkazującego - obserwować i, gdyby ktoś usiłował mi przeszkodzić, szturmować z lotu koszącego. - Tak jest! - odpowiedział szeregowiec Kowalik. Zerwał się z miejsca do Iotu i wbrew swym dość niewybrednym obyczajom, zawołał już w powietrzu : - Dziękuję! Widocznie te kilka godzin spędzonych w dobrym towarzy.; stwie nie pozostało bez wpływu na jego zachowanie. Z najwyższego pokrętła widać już było dokładnie cał, teren fabryki, ponieważ mgła zakurzona wybuchem skropliłc si'ę i opadła rosą na beton, na szczątki parowozika. Zwilżonc aparatura błyszczała jeszcze piękniej. Prowadzące ku rzecE dwie rury, ssąca i zrzutowa - jeszcze nie tak dawno po. dobne do pary nóg chrząszcza - teraz tak były razem splątane, że przypominały raczej zaczęty sweter ze srebrnej grubej włóczki. Od bramy pędzili robotnicy z narzędziami, by naprawiać szkody, a drużyna samoobrony rozwijała ogromne wężysko, obawiając się wybuchu pożaru. W przeciwnym kierunku cwałował tylko czarny od pyłu węglowego Jonatan. Przeskoczył nad wężem przeciwpożarowym, przemknął odważnie tuż pod nogami biegnących i jednym susem, aż z sierści sadzą zakurzyło, skoczył na parapet otwartego okna centrali sterowniczej. - Psik, brudasie! - krzyknął dyżurny inżynier i chwycił ścierkę, by kota przegonić. Nim zrobił dwa kroki i podniósł rękę, zastępca do spraw Iotniczych zdążył wystartować, rozpędzić się w Iocie nurkowym, i ustawiwszy celownik na dłoń trzymającą szmatkę, rąbnął dyżurnego w ucho. W tejże sekundzie kapitan Koot dał susa na tablicę rozdzielczą i wyłączył prąd. Obaj komandosi równocześnie wylecieli z powrotem przez okno. - Koniec akcji. Zbiórka na stanowisku wyjściowym - rozkazał Jonatan ze szczytu swego skoku. - Zrozumiałem. Wykonuję - odpowiedział Eryk w pół zawrotu bojowego. Dalsze ich drogi się rozeszły, bowiem Skrzydlaty począł nabierać wysokości, a Wąsaty, posłuszny prawu ciążenia, opadł na ziemię. Nie widząc w pobliżu żadnego ukrycia, po prostu legł w cieniu i nasłuchiwał. Dziobnięty w ucho inżynier zaczął wzywać pomocy i czynił to coraz głośniej, a równocześnie, przewieszony przez parapet, wypatrywał sprawców swego nieszczęścia i nic nie widział, bowiem Eryk dawno już zmalał i zniknął w powietrzu, a Jonatana maskował bezruch, który niejednego zwiadowcę ocalił. Silniki pozbawione dopływu prądu pracowały coraz ciszej, pompy wirowały coraz wolniej i kapitan z uigą pomyślał, że udało mu się ocalić grupę blokującą, czyli Bikiego, który nie będąc już przyssany do przepustnicy, mógł ruszyć z powrotem ku rzece. Że znajdzie drogę, tego był pewny, gdyż w najbardziej zaplątanej rurze nie sposób zabłądzić. Od strony miasta poczęło się zbliżać buczenie. Jonatan poczuł chłodny dreszcz na plecach, bowiem żaden wóz nie posiadał tak przeraźliwego sygnału, poza pościgowym fiatem inspektora Nowaka. Poszkodowany dyżurny także usłyszał zdrowym uchem ten dźwięk, zdjął się z parapetu i chwyciwszy za słuchawkę, począł wzywać przez telefon : - Milicja , . Na pomoc , Tu dziobią... Jak to kogo? Mnie dziobią I przyszła chwila najodpowiedniejsza do czmychnięcia z terenu akcji. Kapitan Koot rozpoczął już był odwrót w stronę dziury, lecz uczyniwszy kilka kroków, posłyszał pisk opon dyrektorskiego samochodu hamującego na parkingu, po którym nie nastąpiło trzaśnięcie zamka. Wychyliwszy się spoza krawężnika zobaczył otwarte drzwi, swymi bystrymi oczyma koloru starego złota wypatrzył Ieżący na siedzeniu radiotelefon typu "walkie-talkie", ten sam, który kapral Trąboń nazywał z polska "jacy-tacy" i zdecydował się podjąć duże ryzyko, by go zdobyć (naturalnie nie Trąbonia, tylko aparat) . Podkradł się i wyczekał do chwili, gdy wartownik nie widział nic prócz inspektora, a Metodego Nowaka całkowicie pochłonęło śledztwo. Wówczas jednym ruchem ściągnął z siedzenia samochodu niewielkie pudełko w eleganckim futerale z jasnej skóry, a potem przez pokrzywy, przez pole pobiegł na stanowisko wyjściowe, czyli do zagajnika nad zatoczką, gdzie niecierpliwie czekali nań obaj podwładni przyjaciele. - Zero plus prawie godzina - rzekł Biki. - A wedle planu miało być Zero dwadzieścia siedem przyganił Eryk. Jonatan w milczeniu uniósł łapę z zakrwawionym bandażem i podsunął mu ją pod dziób. - "Przepraszam" już powiedziałem, ale tak czy inaczej spóźnienie dowódcy - upierał się Kowalik. - Dowódcy nie spóźniają się nigdy - wyjaśnił mu kapitan. - Bywa tylko, iż powstrzymują ich ważne sprawy... Tu przerwał, powiódł po nich dumnym wzrokiem i zdjąwszy z ramienia pasek, pokazał radiotelefon. - Dzięki temu "walkie-talkie" - przy czym angielskie "uoki-toki" wymówił bezbłędnie, choć nie bez szkockiego akcentu - będziemy mogli wiedzieć, co się dzieje na miejscu akcji, a ściślej - wszędzie tam, gdzie przebywa dyrektor. - Bo on ma taki głos radiowy? - spytał Eryk nie doszkoIony politechnicznie. - Nie - wyjaśnił Jonatan, wyciągając teleskopową antenę na całą długość. - Ale nosi w kieszeni taki sam, stale włączony, żeby żona wiedziała, gdzie jest, co robi i żeby mogła go zawołać na obiad akurat wtedy, gdy dosmaża kotlety. Kapitan wcisnął klawisz i natychmiast usłyszeli głos magistra inżyniera Sprytka, który wydawał polecenia swej sekretarce. - Komisja do ustalenia strat niech jeszcze raz Iiczy. MiIion to mało... Delegację Związku Wędkarzy odesłać. Nie mam ani funduszy na odszkodowanie, ani czasu, żeby skarg wysłuchiwać. Dzieci z kwiatami zaprowadzić do stołówki, dać im po pączku i niech czekają. Kiedy brygady rozplączą, to one im wręczą i da się zdjęcie do prasy ze mną jako wiceprzewodniczącym Rady Przyjaciół żłobków. Drryng - bzdrryng I Coś głośno zadzwoniło i przerywając polecenia odezwał się spokojny, metaliczny głos wymawiający każde słowo oddzielnie. - Komputer. Do dyrektora. Wzory. Matematyczne. Zawiodły. Zadanie. Przerasta. Rozplątanie. Niemożliwe. Wyłączam. Przegrzany. Drryng I Generator. Bzdryng 1 Głos umilknął. Usłyszeli tylko gniewne posapywanie, dobiegające z dalekiego gabinetu. - Wybiło się te nity i komputer wysiadł - rzekł Eryk. Koot nie zaprzeczył i nie wyjaśniał, że owo wybicie to miał być dopiero początek. Najważniejszego, to znaczy znitowania na nowo, lecz po swojemu, całego splątanego węzła, nie zdążyli dokonać, umykając przed eksplozją kotła. Zmarszczywszy czoło przechadzał się tam i z powrotem, wygiąwszy ogon w znak zapytania. - Te dzieci z kwiatami, ten Związek Wędkarzy... - mruczał pod usmotruchanym wąsem. - Czy to możliwe, żeby tak zaraz? Biki, który uważnie słuchał, myślał i wyciągał wnioski, zwrócił szybko głowę w kierunku dowódcy, spojrzał mu w złote źrenice i krótkim ruchem uniósł płetwę, przykładając ją nad prawym kątem prawego oka, kierując łokieć w dół i na prawo w skos. Owo bezbłędne, zgodne z regulaminem musztry salutowanie nie uszło uwagi kapitana. Zatrzymał się i spojrzał pytająco. - Proszę o zezwolenie przeprowadzenia rozpoznania w dole rzeki. - Zgoda - rzekł Jonatan odsalutowując ranną łapą i udając, że nie widzi zamaskowanego błotem słowa "Nigdy" na kapralaksie. Owalny dał małą wstecz i wypłynął z zatoczki, idąc równocześnie w zanurzenie. W tym samym czasie radio znowu ożyło dyrektorskim głosem : - Panno Lolito! - Słucham, panie dyrektorze - odpowiedziała natychmiast sekretarka. - Komputer od jutra ze smarów super-lux przejdzie na zwykłe i zostanie przeniesiony na halę ogólną... Wychodzę na teren fabryki, by osobiście pokierować akcją rozplątania. Nie ma mnie dla nikogo prócz Iisty A. Korzystając z ciszy, która po zamilknięciu radia znowu zapanowała w zatoczce, Eryk zapytał Jonatana : - Po coś ty go posłał na tę fenolówkę? Jak wróci, będzie śmierdział niczym ryby, cośmy przywieźli w kuble. - Na zwiad. - A co tam nowego od wczoraj? - Nie wiem - rzekł szczerze Koot. - Pewne dane zdają się wskazywać, iż mogły nastąpić niejakie zmiany... W tym miejscu wypada przypomnieć, że w owym czasie, gdy dyrektor Sprytek zaalarmowany zanieczyszczeniami, które wraz z wodą przeniknęły do aparatury, rozkazywał uruchomić filtry, pochłaniacze, oczyszczacze i utleniacze, a w chwilę później również odkurzacze i odrdzewiacze, kapitana już nie było na terenie fabryki. Wypada przypomnieć, by z tym większym uznaniem ocenić przenikliwość jego umysłu, pozwalającą wyłącznie z pojawienia się wędkarzy i dzieci wnioskować o pożytku RSCW czyli Rozpoznania Stanu Czystości Wód poniżej miejsca akcji. - Kręcisz coś, Jonatanie - powiedział Eryk i aż odskoczył od radia, które prawie jak echo powtórzyło jego słowa. - Kręcicie coś, towarzysze - zagrzmiał głos magistra inżyniera Sprytka. - Kazałem, żeby było rozplątane, a nie jest. - Sami popatrzcie, dyrektorze, co za supeł. - Diabeł by Iepiej nie zaplątał. - Lepiej, to znaczy gorzej I Głosy przebijały się przez świst pracujących pomp, łomot nitujących młotów, warkot ściągniętych na pomoc maszyn, stwarzając wrażenie, że wszystko to dzieje się tuż obok, w zagajniku okalającym zatoczkę, po której zmarszczonym Iustrze chodziły cienie drzew i migotało słonko. - Tju-tju, pi-pi - świsnął z podziwem Kowalik. - Zupełnie jak dziennik w telewizji. - Nie znając metody, wedle której dokonano zawęźlenia rur - tłumaczył w radiotelefonie jakiś inżynier czy brygadzista - nie rozsupłamy, panie dyrektorze. - Nawet jeśli ja wyznaczę wysoką premię, a wy się skupicie? - spytał Przemysław Sprytek. - Komputer wysiadł, więc cóż tu umysł Iudzki... Jonatan dumnie uśmiechnięty przechadzał się tam i z powrotem, Iecz nagle zamarł w bezruchu, bowiem w głośniku zaszemrał głos kobiecy. - Ja wiem, jak to zostało splecione. - Pani? - zdziwił się dyrektor. - Kto to? Gdzie ona pracuje? - rozległy się pytania. - Pani Kasia z centralki - wyjaśniał ktoś. - Z twarzy nie znacie, ale przecież głos znajomy. - Ja sama robię na drutach... - zaczęła pani Katarzyna. - Dodzwonić się nie można, jak ona sweter wykańcza syknął ktoś złośliwie. - ...Więc poznałam od razu - ciągnęła nieco speszona. To jest drapieżny, taki ścieg. w pierwszym rządku słupki... - Bzdury. - Dobrze gada. - Głupstwa. - Mówcie, mówcie, obywatelko Katarzyno - zdecydował dyrektor. - A wy, inżynierze, uczcie się od mas ludowych. - w drugim - półsłupki w słupki, w trzecim słupki wkłuwane między słupki... - Co za pech! - mruknął Koot. - Cała akcja na nic. Przechytrzyłem komputery i inżynierów, a pośliznąłem się na pani Kasi. lIuż wybitnych wojskowych zgubiły kobietyl - szeptał do siebie. - Panie magistrzel - wołało radio zdyszanym głosem. nadbiegającej panny Lolity. - Telefon I. - Kto? - AAA! kotki dwAAAI - zaśpiewała niespodziewanie. sekretarka. - Przygotować do rozplątania. Zaraz wracam - wołał dyrektor galopując coraz prędzej w stronę telefonu, co aparat posłusznie rejestrował jako narastające. "patataj, patataj", Iecz potem nagle umilkł. Jonatan kucnął, przyłożył ucho do głośnika, jak Iekarz do piersi chorego. Długą chwilę trwał bez ruchu, nim wyprostował się i stwierdził ze smutkiem : - Albo nacisnął niechcący wyłącznik, albo wyrwał w biegu jakiś przewód. Klops. No i nie dowiemy się najważniejszego. - Skąd wiesz? Może właśnie zupełnie nieważnego? Eryk usiłował pocieszyć zmartwionego przyjaciela. - Nie - pokręcił łbem Jonatan. - Bardzo ważnego. Słyszałeś, co śpiewała panna Lolita? - Jakiś taki chrapaj-song z aluzjami pod twoim adresem. - To nie była kołysanka, lecz sygnał zaszyfrowany, czyli... ~ Kot - wtrącił szybko Kowalik na dowód, że czegoś się nauczył pod mostem od posterunkowego Wojtasika. - Kod - poprawił kapitan. - Na końcu de, jak dywersja. - Lolita dywersantka? - Nie. Po prostu tą piosenką dała dyrektorowi do zrozumienia, że telefon jest od kogoś z jego przełożonych, spisanych na liście A. - To może być ktoś jeszcze nad dyrektorem? - spytał naiwnie Eryk wychowany w lesie. - Ho, ho, ho! - rzekł Jonatan i nie wdając się w dalsze szczegóły, wyjaśnił. - Ona brała A w tonacji C trzy razy kreślne i długo ciągnęła. Czyli na pewno wiceminister, a może nawet... Kowalik z otwartym dziobem czekał dłuższą chwilę i nie doczekawszy się, podpowiedział. - Może nawet... - Nie, nie posuwajmy się w domysłach zbyt daleko. Zostańmy przy wiceministrze. Co też on Sprytkowi powiedział? Czego od niego chciał? Kapitan Koot zszedł na sam brzeg, spojrzał na rzekę, czy czasem Biki nie wraca, a potem zerknął na szczyt topoli, z której dziś rano obserwował był fabrykę przed rozpoczęciem akcji. - Chcesz wyleźć i popatrzyć? - domyślił się Eryk. - Zbyt ryzykowne. Ludzie inspektora Nowaka obserwują niewątpliwie całą okolicę i ja na czubku drzewa wydałbym się im podejrzany. - Boisz się? - Boję się zdradzić naszą kryjówkę, tym bardziej że nie mamy zapasowej. - Znam takie jedno miejsce w lesie, gdzie nikt nas nie znajdzie. - l tak nie możemy stąd ruszyć, póki szeregowiec Biki nie wróci z rozpoznania. - To może ja... - Zgoda, szeregowy Kowal ik. Skoro zgłaszacie się na ochotnika, to rozkazuję wam przelecieć nad zakładem, sprawdzić, ile już rozplątali, i wracać natychmiast. Podczas wykonywania zadania nie dać się wciągnąć do walki i nie zwracać na siebie uwagi. Najlepiej to udawajcie cywilnego wróbla. Skrzydlaty wystartował, zniknął za drzewami, a gdy ucichł poświst jego piór, Jonatan legł i objął łapami znaczony szramą łeb. Teraz, gdy został sam, nie musiał udawać niczego - był starym, siwiejącym kotem o trudnym dzieciństwie, niełatwej młodości, któremu Ios uśmiechnął się na starość dając dwu przyjaciół, lecz zaraz potem podstawił nogę, przynosząc klęskę w pierwszej wspólnej akcji. Komandosowi nikt nie wypisuje usprawiedliwień w dzienniczku, a przegrywający dowódca traci sympatię i wierność podwładnych. Czy warto podnosić się, stawać na baczność i stroszyć wąsy teraz, gdy zbliża się świst skrzydeł wracającego zwiadowcy, który za parę sekund zamelduje o rozwiązaniu węzła zaplątanego z takim trudem? Raz jeszcze jednak zwyciężył wieloletni nawyk. Kapitan wstał, strzepnął futro i uniósł ogon. - Dowódco! Nie rozsupłali ani metra! - zastępca do spraw lotniczych wołał jeszcze z powietrza. - Dyrektor stoi na rurach, na samej górze, ciut niżej pani Kasia, potem wędkarze ze spiningami, dzieci z kwiatami, a w dole cała załoga - wyjaśniał siedząc już na gałązce. - Dyrektor coś woła bardzo głośno, a cała reszta co chwila tak robi rękami, jakby miała ochotę polecieć, ale zostają na ziemi i tylko hałas z tego wielki. - Co woła? - Kto? - Sprytek. - Nie było rozkazu, żeby słuchać. - Lecz skoro woła głośno, to może jakieś zdanie, jakieś słowo... Mówcie natychmiast! - Nie było rozkazu pamiętać. Kapitan pojął, że wojskowymi metodami nic nie wskóra, więc wspiąwszy się na tylne łapy, sięgnął gałęzi i prawą przednią, tą obandażowaną, objął Kowalika. - Drogi Eryku I Zadanie bojowe wykonałeś wspaniale. Ja pamiętam, że nie było rozkazu pamiętać, lecz proszę cię jak przyjaciela. przypomnij sobie, o czym on mówił? - O tym, co zatkało - rzekł po chwili milczenia SkrzydIaty. - O parowozie? O kotle? O parze? - Nie. O tym twardym... - Może: czym zatkało? - Tak. Wciąż powtarzał: jaja koko, jaja koko... - O skottterier kundelburryl . - zaklął ze szkocka Jonatan i błyskawicznie podjął decyzję. - Ty zostaniesz, a ja pobiegnę... - Ja lecę nad tobą i osłaniam z powietrza - upomniał się Eryk. - Wy zostajecie, szeregowy Kowalik, i wyglądacie powrotu rzecznego patrolu rozpoznawczego, a ja ruszam w celu wyjaśnienia zamiarów wroga. Po mgle już nawet wilgoć przeschła, powietrze było przejrzyste, inspektor Nowak na tropie, więc tym razem kapitan nie pobiegł na skróty, lecz wzdłuż rzecznego brzegu przez wikliny aż do miejsca, w którym ogrodzenie fabryczne schodziło do wody. Leżało tam jedno koło oraz urwany komin parowozu, świadcząc o sile eksplozji. Koot miał ochotę obejrzeć te szczątki, Iecz postanowił to uczynić w drodze powrotnej, a teraz ruszył wzdłuż parkanu, przez wertepy porośnięte pokrzywą żegawką oraz pospolitą, ufortyfikowane rzepieniem kolczastym i pełznął wytrwale aż do dziury w betonie. Póki był za płotem, słyszał tylko triumfujący głos dyrektorski przerywany oklaskami, a raz czy nawet dwa burzliwymi i długotrwałymi. Dopiero gdy ostrożnie łeb w otwór wsunął i oba ucha niczym radary dokładnie na kierunek ustawił, począł rozróżniać słowa : - ...jajakokonstru ktor , jajakokongen ial ny , jajakokoordynator, jajakokooperator i towarzyszka jako konkretyzatorka założenia ideowego, dajemy memu wynalazkowi nazwę węzeł Spryt-ka. "Spryt" od Sprytek, "ka" od Katarzyna. Nasz minister... Brawa przerwały na chwilę przemówienie. - Nasz kochany minister - powtórzył dyrektor - złożył mi dla nas gratulacje i zawiadomił, iż węzeł SPRYT-KA, dzięki któremu zakład musi, powtarzam m u s i... Znowu brawa. - ...musi bez chwili przerwy mieć włączone filtry, pochłaniacze, oczyszczacze, utleniacze, odkurzacze i odrdzewiacze, a dlaczego? A dlatego, towarzysze, że rura ssąca jest poniżej zrzutowej, czyli bierze taką wodę, jaką daje.... Brawa. - Jaki pan, taki kram I Oklaski. - Nie rób sobie w rurę, co ci niemiło! ś . miechy. Burzliwe oklaski. - Nasz drogi minister... Długotrwałe i burzliwe. - ...zawiadomił, że jajakokonstruktor, jajakokoryfeusz, jajakokolektywu przedstawiciei, jajakokombinatu dyrektor mam przekazać wam jego serdeczne gratulacje i odebrać Wielką Nagrodę za zasupłanie węzła SPRYT-KA. W owej chwili rozpoczęły się oklaski nieustające oraz okrzyki- i śpiewy. Entuzjazm rozlewał się coraz szerzej, sięgnął ogrbdzenia i Jonatan sam poczuł ochotę rzucenia jakiegoś wrzasła, czyli głośnego hasła, gdy tuż obok, Iecz na szczęście po drugiej stronie betonowego muru, rozległ się głos, który zmroził mu krew w żyłach : - No to co, obywatelko Leokadio? W tej sytuacji umarzamy całe śledztwo - mówił inspektor Nowak, siedzący zapewne na stercie pokładów kolejowych obok miejsca, z którego wczesnym rankiem kapitan Koot na pokładzie parowozu ruszał do akcji. - Nikogo obcego tu nie było, nic złego się nie zdarzyło, a dyżurny inżynier sam sobie ucho zadrapał podczas golenia. - Można by, żeby nie ten radiotelefon - westchnęła panna Leokadia zwana również Lolitą. - Stary się wściekł i każe szukać sprawcy aż do skutku. - Można by może mu przetłumaczyć albo oddziałać psychologicznie? - Przetłumaczyć to jeszcze mu nikt niczego nie przetłumaczył, a oprócz ministra to on się boi tylko córki. - Mamy do niej dojście? - Może by się znalazło, ale lwonka z zespołem bitowym pojechała na wycieczkę i wróci dopiero w sobotę. - Nie umarzamy w takim razie - mruknął cicho przedstawiciel sprawiedliwości. - żeby tylko potem nie żałował. - Że co? - nie dosłyszała sekretarka. - Że nic - odrzekł równie uprzejmie inspektor. - Powiadam, że mam trop. Na siedzeniu samochodu znalazłem kroplę krwi. Już badają w Iaboratorium, do kogo należy. Usłyszawszy tę groźną wieść, Jonatan tą samą drogą, przez wertepy zarośnięte chwastami i obok urwanego komina, popełznął z powrotem, by wiklinami nadrzecznymi wrócić do zatoczki. - Dobrze, że jesteś - powitał go Eryk i przesądnie zastukał w niemalowany pień. - Jeszcze chwila i poleciałbym na odsiecz. - Wbrew rozkazowi? - Koot zrobił groźną minę. - Ale zgodnie z sercem. Cierpliwości to ja nie mam zbyt wiele. Powiadaj, jak tam? Gdakał jajakoko, jajakoko? - Gdakał. - Rozplątują? - Nie. I nie rozplączą. - No to fajnie. - Fajnie - odpowiedział kapitan wyciągając ostrożnie rzep, który mu się uczepił ogona. - A czemuś smutny? - Ja? - Przecież nie ja, tylko ty. - Musimy stąd pryskać. Jm prędzej, tym Iepiej. - l dlaczego tak ci wąsy wiszą? Jonatan przejrzał się w wodzie. Rzeczywiście zwisały i na dodatek już nie były czarne od sadzy, tylko szare, czyli po prostu brudne. Popluwając na łapę mył je i jednocześnie usiłował nastroszyć. Daremnie jednak - im bardziej bielały, tym opadały niżej. Czyż możn'a jednak dziwić się wąsom bojowym kapitana Koota, skoro cała sława udanej akcji opromieniła magistra inżyniera Przemysława Sprytka? Któż odgadnie i kiedy ogłosi światu, kto naprawdę zasupłał Węzeł Kootyjski? Jak powiedzieć dzielnym żołnierzom o tym, co się stało? - Swój, swój! - zaświstał nagle Kowalik z wysokości jarzębiny i zaczął machać skrzydłami w stronę rzeki. Z brzegu przez chwilę jeszcze nie było widać, kogo tak wita, lecz oto u wejścia do zatoczki pojawił się zastępca do spraw morskich i rzecznych, płynący w położeniu nawodnym, a w zaciśniętych szczękach trzymał gałązkę. Zbliżył się szybko i podał ją dowódcy. Kapitan Koot ujął w obie łapy ozieleniony nieśmiało patyczek, przyjrzał mu się uważnie i rzekł cicho : - Zwycięstwo! - Huraa! - zawołali szeregowcy. - Huraa! - powtórzyły za nimi drzewa, zwłaszcza te, które brały udział w akcji, to znaczy klon, o Iiściach ostropazurzastych i do łap kaczych podobnych, osłaniający cieniem stanowisko wyjściowe, topola, z której szczytu kapitan obserwował przyszłe pole walki, oraz jarzębina - Iotniskc Kowalika. - żołnierze! Pryskamy. Im większe zwycięstwo, tyrr szybciej należy zmienić miejsce postoju! - przemówi krótko kapitan. Koot wsunął emaliowane wiadro w najgęstsze wiklin~ i przyrzucił je suchą trawą, żeby nie niebieściało z daleka przez chwilę zastanawiał się, czy nie zostawić radiotelefonu lnspektor Nowak odzyskawszy przedmiot skradziony, przerwałby śledztwo, Iecz jeśli nie on, a kto inny znajdzie i zabierze? Przerzucił pasek przez prawe ramię. Na Iewym siadł Eryk, który mógł naturalnie polecieć przodem, ale wolał razem ze wszystkimi. Wkraczając na zielonkowaty owalny pokład Jonatan zerknął w lustro wody i zauważył, że wąsy jakoś same odzyskują dawny wygląd bojowy, rozprężają się dumnie na boki. Biki bez komendy począł wiosłować i popłynęli na skos przez rzekę. Jak proporzec bojowy na bomkliwerbomie coraz mocniej zieleniała nad nimi gałązka ałyczy. Na drugim brzegu Bóbrzy odnaleźli ujście Ieśnego strumienia i żeglowali pod prąd między coraz bliższymi brzegami, coraz gęstszymi zaroślami, pod koronami coraz starszych drzew. Gdy byli już zupełnie pewni, że nikt ich nie może słyszeć ani widzieć, Jonatan, poweselawszy już prawie zupełnie, zaśpiewał starą piosenkę komandosów nocnych: Nie po ordery, nie dla kariery rusza do boju komandos szczery. Dla innych sława, a dla nas sprawa i ciemna nocka akcji łaskawa. - Racja. Wal dalej - zachęcił go Eryk. - Ja już chwyciłem melodię. Skrzydlaty gwizdał, Owalny w marszowym rytmie klepał płetwami po wodzie, a Wąsaty śpiewał: Choć tamtych tysiąc, a naszych garstka, nikt z nich do kaszy nam nie naparska I Pazur dla wroga, dla szarży sława, a dla nas nocka akcji łaskawa. Nikt z nich nie domyślał się, że Kowalik, który podczas nieobecności dowódcy majstrował przy "wal kie -tal kie", wcisnął był dziobem klawisz nadajnika i owe śpiewy, klaskania i gwizdy słychać było bardzo daleko, a nawet trochę za bardzo... - Szajka posuwa się wzdłuż strumienia w głąb Iasu meldował dowódca zespołu radiostacji O M, podając dowódcy akcji dokładną mapę z wykreślonymi z różnych stanowisk namiarami kierunkowymi, które przecinały się w jednym miejscu. - Krew podejrzanego należy do osobnika z gatunku Felis catus, czyli kot domowy - meldował kapral doktor docent z laboratorium analitycznego, wręczając arkusz biuIetynu. - Siedem włosków szarych, pięć czarnych i dwa błękitne znalezione na Xanthium spinosum, czyli rzepieniu kolczastym, demaskują podejrzanego kulawca jako kota polskiego rasy , kartuskiej, a trop pozostawiły nogi szczególnie duże i silne, co wskazywałoby na domieszkę rasy Man, a więc wywodzącej się z Wysp Brytyjskich... - Dobra, dobra... - powiedział inspektor Nowak wpychając zarówno mapę, jak i biuletyn do swych tajnych kieszeni. Załupało go w prawej ręce i w Iewej nodze. Pomyślał sobie, że to albo na deszcz, albo w związku z niedaleką Uroczystą Rocznicą, która jak magnes przyciąga wspomnienia frontowe. - Na razie anteny zastopować, aparaty wyłączyć - rzekł do swych współpracowników. - Dokonam pracy myślowej i podejmę decyzję. Ty też wracaj do bazy - rozkazał kierowcy pościgowego fiata. - Pospaceruję piechotą. lnspektor przemaszerował Miasto na wylot, co nie trwało długo, ponieważ był to ośrodek choć ważny, ale niewielki, a potem skręcił nad Bóbrzę i szedł wolniutko wzdłuż ałyczowych zarośli, wczoraj jeszcze nagich, a dziś pozieleniałych. Pragnął odszukać podejrzany fragment terenu, który kątem bystrego oka zauważył i zapamiętał podczas szalonego pościgu za przestępcą, określonym w aktach jako "łysy, owalny chuligan, z napisami na plecach w językach obcych". Znalazł to miejsce nie od razu, gdyż po filmowym plakacie, zaplątanym ongiś między gałązkami, pozostał jeno strzęp na kolcu. Gdy inspektor dobywszy Iupy pochylił się nad nim i zrobił pół kroku, ziemia ustąpiła mu pod nogą i zasyczała : Psssssy... W sekundę później na wodzie ukazały się Pęcherzyki i zagadały. Bul - bul - bul - bul - bul. - OtÓŻ to! - rzekł do siebie wybitny detektyw. - Tu pierwszy ślad zagrzebany. Odkrycie to potwierdzało jego ogólny pogląd na sprawę i przyrównać by je można do sukcesu astronoma odnajdującego nową gwiazdę w tym właśnie miejscu, w którym wedle teoretycznych obliczeń powinna była świecić. Poza tym inspektor wcielał w życie trójczłonową zasadę OM, której część pierwsza głosi, iż dobra milicja wie wszystko. - Wszystko jak wszystko, ale w każdym razie sporo znowu powiedział półgłosem. No a potem już nic nie mówił, tylko beztrosko ruszył dalej ciesząc się świeżą zielenią, słońcem i wodą w Bóbrzy, z której zapachu i barwy nie można już było wnioskować o wydajności produkcji zakładów pozostających pod kierownictwem dyrektora Sprytka. Inspektor szedł przed siebie utykając Ieciutko na tę łupiącą, Iewą nogę i nucił cicho piosenkę, która mu przypominała niełatwe początki pracy śledczej : Milicjant patrzy, milicjant słucha, łypie oczami, łapie do ucha. Wyrok dla sprawcy, dla szarży sława, a dla nas nocka akcji łaskawa... ROZDZIAŁ IV Opowieść swojska żeglowali śpiewając i śpiewali żeglując dość długo, bowiem dopiero przy trzydziestej drugiej zwrotce wypłynęli na rozlewisko wśród omszałych głazów. Tu dwa strumyki łączyły swe wody , a ze skał biło chłod ne, kryształowo czyste źródełko i cieniutkim wodospadem zeskakiwało po kamieniach. Nieco niżej stał skromny, ale gustowny pomnik Spragnionego Partyzanta z menażką po brzegi pełną w ręku. Komandosi zatrzymali się tu, rozwiązali worek Jonatana, wydobyli resztę produktów przyniesionych wczoraj wieczorem z Hipersamu, zaczęli popijać ze źródła i zakąszać. Podczas drugiej połowy posiłku, jak to zwykle bywa, ożywili się towarzysko. - Kiedy ucichło wybijanie nitów, a pompy dalej przysysały - wspomniał Chelonides - to powiem szczerze, że strach mnie obleciał, czyście aby nie zapomnieli... - Coś ty, coś tyl - oburzył się Kowalik. - A potem nagle straszny wybuch, który nie był przewidziany. - Nawet w kinie zawsze dają coś nad program, a co dopiero podczas akcji dywersyjnej - rzekł Jonatan majstrując równocześnie przy radiu i daremnie usiłując znaleźć jakąś spokojną muzykę, pasującą do szumu drzew leśnych. Plany bitew Napoleona, Cezara i Aleksandra również ulegały zmianom wobec nieprzewidzianych... Biki chciał jeszcze dalej opowiadać i czekał, aż dowódca zdanie dokończy, lecz z owej zaskakującej pauzy skorzystał Eryk. - Siedzę ja na tym pokrętle odsłonięty ze wszystkich stron, narażony na niebezpieczeństwo. Czekam. Nagle krzyk: dowódca woła na pomoc. Miało być buczane, jest wołane, ale ja natychmiast nura we mgłę i jak puszczę serię po tych nitach, to one tylko brzdęk, bang, bing I jeden 'po drugim. Dobrze mówię, kapitanie? - Mrruuhm - potwierdził Jonatan nie unosząc łba znad radiotelefonu. - Gdy tylko pompy zwolniły, to ja się oderwałem - podjął opowieść Biki. - Ciągnę krytym crawlem do wylotu, trasa jak po skręcie kiszek, a do tego wiraże w absolutnej ciemności. Ocieram się bokami o bandę i jeszcze wyjścia nie widzę, gdy pompy znowu ruszają, ssą wodę, a ja pod prąd, pod prąd... Słyszysz mnie, kapitanie? - Mrruuhm - mruknął nieprzekonująco Jonatan i nagle począł sprzątać do worka okruchy, puste naczynia i puszki po konserwach. - Ruszamy - oświadczył krótko. - Zaraz? - spytał zmartwiony Biki. - Tu taka czysta woda. - Natychmiast - potwierdził Koot ostrym, władczym głosem i zwrócił się do skrzydlatego. - Wy, szeregowiec Kowalik, proponowaliście miejsce, które, jak twierdzicie, znaleźć niełatwo. - Tak jest. - A jak tam dotrzeć? - Pójdziemy dolinką prawego strumyka pod górkę, potem przez karczowisko znowu w Ias i do źródła Ciurkawki. Stamtąd... - Stamtąd Ciurkawką do Małego Chlupa - przerwał mu Jonatan. - Skąd wiesz? - A Chlupem do Przepierki - dokończył Koot. - Jeszcze cię na świecie nie było, jak ja to miejsce znałem. - Tak jest. Do gajówki Przepierka. Melduję, że tam nikt nas nie znajdzie. - To się pokaże - mruknął kapitan wkraczając na pokład, czyli na kapralaks Chelonidesa. - Marsz. Szlak przepierkowy okazał się trudny. Strumyk tak ścieniał, że burty Owalnego szorowały co pewien czas o brzegi. Tak spłyciał, że raz po raz przycierali o dno plastronem. Prócz tego coraz częściej zdarzały się wodospady, co prawda niewielkie, Iecz trudne do sforsowania dla osób przystosowanych do mórz i oceanów. Powietrze także z minuty na minutę stawało się coraz bardziej parne. Koot i Kowalik spracowali się setnie i zgrzali przeciągając Chelonidesa przez porohy i grzędy skalne. Gdyby tym wysiłkom towarzyszyły dowcipy i piosenki, byłoby łatwiej, Iecz obaj szeregowcy mieli w duszy urazę do dowódcy, a kapitana nie wiedzieć czemu odeszła widać ochota do żartów i śpiewu, bowiem milczał uparcie. Koło południa zostawili za sobą źródło strumyka. Po kurzącym zboczu, zasłanym uschniętymi szpilkami, przez rzednącą pozbawioną poszycia plantację chudych sosen, wyszli na skraj lasu. Po lewej, na pociemniałym horyzoncie, dymiły biało trzy wielkie kominy, a przed nimi rozpościerało się szerokie karczowisko. Ziemia wyglądała jak schorowana skóra, pełna zgrubień i blizn, podrapana pazurami pługów. Na dnie tych bruzd młode sadzonki drżały lękliwie, rozpościerały ku słońcu listki starając się przeżyć suche dni między deszczami, ale te krople zieleni nie były w stanie ożywić pustyni, niczym jęzor śmierci pełznącej garbem wzgórza w głąb Iasu. - Odpoczniemy przed wyjściem z cienia? - spytał zasapany Biki. - Nie - odrzekł Koot. - A kiedy? - Nigdy - nie bez złości odczytał mu z pIeców nie zdrapane wciąż Iitery. Ruszyli w poprzek bruzd, przez wykroty, przez schnące trawy i sypki piach. Słońce grzało coraz mocniej. Mimo parnego powietrza czuli w gardłach chropawą suchość, a -rz wciąż grubszą warstwą pokrywał ich pióra, futra i pancerze. Prawie na samym szczycie Kowalik przystanął i rzekł ochrypłym głosem: - Chciałbym wam coś tu pokazać i opowiedzieć. - Pośrodku pustyni? - mruknął Jonatan. - w słońcu i bez wody? - jęknął Biki. - Znam cienisty wykrot, w którym można by największy upał przeczekać. - M arsz ł . - rozkazał Koot. - Pi-pi, tjuu ł Sam maszeruj! - świsnął Kowalik ze złością i odlatując dodał z powietrza. - Zaczekam na was po drugiej stronie. Biki zląkł się, że zostanie w tyle, bo przecież kapitan też umiałby przebyć karczowisko sadząc długimi susami, więc bez słowa pomaszerował naprzód, pracując energicznie płetwami. Czasem zerkał na Koota, który szedł tuż obok, nie wyprzedzając szeregowca nawet o pół kroku i pomagając mu w trudniejszych miejscach. "Rzetelny to on jest, ale oschły i bezlitosny" - myślał sobie Chelonides śmiertelnie już zmęczony - "No co by mu szkodziło, jakbyśmy odpoczęIi w wykrocie ?" Najdłuższa droga ustępuje w końcu przed najkrótszymi nawet krokami wspartymi stanowczością, więc i to parszywe karczowisko przed nimi stawało się coraz węższe. Gdy w pewnej chwili poczuli na twarzach cienisty powiew i zielony zapach przeciwległej krawędzi Iasu, Biki zebrawszy resztę sił ruszył naprzód prawie biegiem. Dopadł pierwszych drzew i na swym gładkim plastronie, niczym na sankach, zjechał do niewielkiej kotlinki zarośniętej leszczynami, kierując się wołaniem Kowalika. - Tju, tju , Na brzegu malutkiego, Iecz czystego oczka wody Eryk ułożył parę jasnozielonych Iistków sałatkopodobnych i ozdobił je kwiatkiem poziomki. Nie jest to wprawdzie agar-agar, ale w smaku delikatne i słodkie ~ zachwalał Chelonidesowi. - A tu dwa spore chrabąszcze majowe i kruchutka kruszczyca złotawk.-pokazywał dziobem, nie zwracając się co prawda wprost do kapitana, ale nie ulegało wątpliwości, iż czuje się niewyraźnie i chciałby złe wrażenie zatrzeć. - Małymi łykami - upomniał Koot, pukając w kapralaks. Biki leżał rozpłaszczony w mokrej trawie, z głową po same oczy zanurzoną w wodopoju, a Jonatan postawiwszy obie przednie łapy na niewielkim kamyku ostrożnie chłeptał, starając się wąsów nie zamoczyć. Trwało to dość długo, bowiem spragnieni byli okropnie. Pijąc, nie mogli mówić, Iecz Kowalik nie był pewny, czy to milczenie nie jest oznaką nieugiętego potępienia i obrazy na zawsze. Tak, to prawda, że postąpił nieładnie, a może nawet całkiem brzydko, ale przecież znalazł wodę na przeprosiny i przyszykował małą przegryzkę. Skoro jednak oni tego nie doceniają, to i on im postanowił parę słów prawdy wygarnąć. - Nadęliście się obaj jak wstrętne ropuchy! - wygarnął. - Czemu nikt nic nie gada? Myślicie, że nie wiem? A ja wiem i powiem. Gniewa was, że zamiast dreptać po piachu poleciałem przodem, bo sami fruwać nie potraficie. - Ropuchy wcale nie są wstrętne - sprostował Biki unosząc głowę. - Natomiast kto próbuje rozmawiać podczas picia, ten się krztusi. - Niczego nie potraficie! - złościł się Eryk. - Wcale byście tu nie trafili, żeby nie ja. - Co prawda, to prawda - rzekł dość ponuro Jonatan i wyciągnąwszy się na wyższym miejscu, rozjaśnionym plamą słoneczną, która przesiąkała przez liście, począł chrupać chrabąszcza. Ponieważ nikt z nim nawet kłócić się nie chciał, Kowalik zmarkotniał, dziób opuścił i nastroszył pióra, jakby go zimno przewiało. Wiatr zresztą zbudził się rzeczywiście, szeleścił górą, a na słońce naszła chmura i w Ieszczynach pomroczniało. Spoglądając spode łba to na dowódcę, to na Bikiego, Eryk milczał dłuższą chwilę, a potem zaczął mówić niespodziewanie spokojnie i cicho: - Jeden umie latać, drugi pływać, trzeci biegać i skakać, ale kazdy potrafi zrobić coś takiego, żeby się inni cieszyli. Każdy prócz mnie. Zawsze jestem sam. Po tym, jak zasupłal.' Ismy Węzeł Kootyjski, myślałem, że jestem razem z wami. - Eryku! - zaczął Biki, ale przerwał uciszony niecierpliwym machnięciem skrzydła. - Ani słowa! Po cóż miałbyś kłamać. Wiem, że jeszcze siedzimy razem w tych leszczynach, ale ja już oddzielnie. Wy dwaj, a ja oddzielnie... - powtórzył, a potem dodał jeszcze ciszej i jeszcze smutniej : - Chciałem zaprowadzić was do najpiękniejszego miejsca, jakie znam na świecie. Kiedy kapitan Koot wyruszył w celu wyjaśnienia zamiarów wroga, ułożyłem nawet takie hasło... - Jakie? - zapytał Biki, ponieważ Skrzydlaty przerwał. - Gdzie Przepierka, radość ćwierka - wyjaśnił Kowalik i, zawstydzony swą szczerością, począł patrzyć jednym okiem na wschód, a drugim na zachód, skąd szły coraz silniejsze porywy wiatru. Ptak powiedział już wszystko, co chciał i mógł powiedzieć, a może nawet troszkę więcej, i czas był najwyższy rzec mu coś ciepłego, serdecznego, wybaczliwego. Chelonides miał takie słowa na końcu języka, lecz spoglądał na dowódcę, bowiem do niego należało ostateczne wyjaśnienie sytuacji i uznanie naruszenia dyscypliny za niebyłe. - Czy to hasło, szeregowy Kowalik, ułożyliście po cichu czy głośno? - spytał kapitan surowo. - Najpierw ułożyłem w głowie - rzekł pokornie Eryk. Ale potem powtórzyłem i zaśpiewałem. - A śpiewaliście przed majdrowaniem przy radiostacji czy po? - badał dalej. - Ja w ogóle przy radiu... - Nie kłamcie - przerwał Koot, nie spuszczając z ptaka ciemniejących oczu. - Przed czy po? - Po - zeznał badany i zbuntowawszy się zaczął tłumaczyć. - Ja w ogóle nie majdrowałem, tylko... - Tylko naciskałeś klawisze - podpowiedział Jonatan wstając i zarzucając na ramiona chudy już plecak. - Chciałem, żeby się z powrotem włączyło, bo przecież było tak fajnie, kiedyśmy podsłuchiwali dyrektora. - l ono się rzeczywiście włączyło - rzekł Koot. - l można było podsłuchiwać. Tyle tylko, że nie Sprytka, lecz nas. - To znaczy, że... - zaczął Chelonides I zawahał się przed wypowiedzeniem strasznej prawdy. - Tak, Biki, Przepierka spalona. - Był pożar w gajów~? ~ nie pojął Eryk. - Przepierka jest dla nas spalona jako melina - wyjaśnił Jonatan. - Wcisnąłeś, Eryku, klawisz nadajnika. Każde słowo, aż do śniadania przy źródle, szło w eter. Niestety, dopiero pod pomnikiem zorientowałem się, że milicja słucha piosenki nocnych komandosów oraz, czyniąc namiary, wie, gdzie jesteśmy. Nie przewidziałem jednak, że z~wego hasła inspektor Nowak pozna cel naszego marszu. Jego Iudzie niewątpliwie czatują już w gajówce z klatką, z akwarium zamykanym na klucz i ciasną dbrozą na grubym łańcuchu... Coraz bardziej ciemnlało dokoła i coraz mroczniej było w ich sercach. Eryk opuścił skrzydła, a Biki płetwy. Tych parę słów prawdy przekształciło zwycięskich komandosów w zagnanych do ślepego zaułka przestępców, którzy mając dosyć już wszystkiego, sami wkładają ręce w kajdany i wchodzą do celi, zamykając drzwi za sobą. Pomyśleli, że koniec już bliski, lecz, gdy pierwsza błyskawica przebiegła po niebie, zobaczyli kapitana Koota w postawie zasadniczej, z uniesionym ogonem i płonącymi ślepiami. - Na wykrot... dziób! - rozkazał szeregowcowi Kowalikowi, wskazując łapą w kierunku karczowiska, które dopiero co z takim trudem przebyli. - Naprzód... marsz I Nie zdążywszy nawet pomyśleć, czy to ma sens, Eryk skierował dziób w nakazanym kierunku, przytupnął lewą łapą i pomaszerował. Za nim ruszył posłusznie Biki i wreszcie jako straż tylna Jonatan omiatający co chwila ślepiami strefę ogniową,. gdyż stamtąd właśnie, od strony Przepierki, pościg był najbardzlej prawdopodobny. Jeszcze nie wyszli spomiędzy krzaków,. gdy po zielonym parasolu leszczyn zabębniły pierwsze krople, ciężkie i duże jak majowe chrabąszcze. Nie zdążyli dotrzeć do skraju lasu, gdy z czarnych chmur runęła na ziemię ulewa, rozświetlona błyskawicami. Pioruny grzmociły niczym dobosz w bęben. - Pi, żeby w nas nie rąbło! - żałośnie piszczał przemoczony Eryk. - Byłoby dobrze, żeby nie rąbnęło - potwierdził Biki przestraszony, poprawiając jednak z naciskiem fałszywą formę gramatyczną. fł Kapitan poprzez huk dosłyszał drżenie w ich głosach, spostrzegł, że w marszu tracą rytm i mimo iż futro miał zupełnie mokre, mimo iż iskry elektryczne szczypały go w ogon i uszy, zaśpiewał nagle wesoło i głośno. Niech grzmoty huczą, niech piorun bije! lnspekfor Nowak nas nie nakryje. Wzgarda dla wroga, dla Sprytka sława, dla zmykających burza łaskawa. Daremny podsłuch, daremne zwiady, u lewa wszystkie zaciera ślady. ~piewać nie było łatwo, bo deszcz zacinał aż do gardła. .. Koot nie poprzestał jednak na dodaniu swoim podwładnym otuchy, lecz zażądał. - Trzy, cztery. Oddział... śpiewa! - Niech grzmoty huczą, niech piorun bije... - zaczęli niepewnie, potem jednak nabrali przekonania i powtarzając ostatnie słowa poweseleli wyraźnie przekonani, iż rzeczywiście inspektor zgubi trop. Droga podczas burzy okazała się nieco łatwiejsza dla Chelonidesa, który wykonywał ślizgi po błocie na swym plastronie, Iecz znacznie cięższa dla dwu pozostałych. Wykrot, o którym wspominał Kowalik, był położony dość daleko w bok od trasy i dotarli doń goniąc ostatnimi siłami. Obaj szeregowcy, zobaczywszy głęboką i szeroką jaskinię osłoniętą ogromnym pniakiem i plątaniną grubych korzeni niczym dachem, mieli szczery zamiar lec, wypoczywać i pazurem dłuższy czas nie ruszyć, nawet gdyby jonatan nie wiadomo czym straszył i nie wiedzieć jak groźnie rozkazywał. Rzecz w tym jednak, iż kapitan nie straszył, nie wydał żadnego rozkazu, Iecz tylko przydzielił każdemu cząstkę roboty i sam pierwszy wziął się do pracy. W tej sytuacji i oni nie mogli postąpić inaczej. Burza nie minęła jeszcze; Iało tęgo i grzmiało rozgłośnie, choć nieco dalej, tak jakby nad kominami cementowni, które wytrwale dymiły bielą wprost w granatowe chmury, a oni już byli całkiem nieźle urządzeni: Biki wypoczywał najniżej, gdzie woda deszczowa utworzyła coś w rodzaju basenu kąpielowego. Jonatan siedział przy niewielkim ogniu roznie- , conym z połupanego suszu, a Eryk wciąż przeskakiwał z korzenia na korzeń szukając miejsca, w którym grzałoby najmocniej, a dymiło jak najmniej. - Spadniesz w żar, stracisz ogon i jeszcze będzie czuć spalonymi piórami. Jest to zapach, którego bardzo nie Iubię gderał dobrotliwie kapitan, grzebiąc w swym chudym, niestety, plecaku. - Pi-pi-pi! - roześmiał się Skrzydlaty zwisając głową w dół z korzenia skręconego niczym wąż wprost nad ogniskiem - Kowalikom to się nie zdarza. Natomiast w tych właśnie okolicach słyszałem kiedyś piosenkę o kocisku, które paląc papierosa upaliło kawał nosa. - Któż takie bajdy śpiewał? - Dziewczynka zbierająca poziomki. - Na tej pustyni? W tej chwili Erykowi omsknęły się pazurki, powisł na jednej nodze, a potem, odzyskawszy równowagę, odskoczył w bok. Złożył pióra i znieruchomiał milczący w półmroku. Zdawał się teraz dwa razy mniejszy i bardziej smutny. Koot tego nie dostrzegł, mocując się z zakrętką niewielkiej tubki przypominającej pastę do zębów. - Jak dobrze, że nikt z nas nie pali - odezwał się Biki, by podtrzymać rozmowę. - Nie rozumiem ludzi, którzy mogąc odświeżać płuca powietrzem pachnącym zielenią, kwiatami Iub morzem, wciągają brudny i cuchnący dym. - Ja rozumiem - rzekł Jonatan wciskając biały wężyk do menażki. - Sam kiedyś paliłem fajkę. Moda taka była. Cała nasza Siedemnasta Samodzielna... - Co ty tam szykujesz? - nie wytrzymał z ciekawości Skrzydlaty, strząsając z piór smutek i parę ostatnich zabłąkanych kropel. - Ja? - zdziwił się Koot, podstawiając menażkę pod cieniutki korzonek u wejścia do wykrotu, po którym, niczym po rynnie, spływała woda. - Przecież nie ja, tylko ty. - Co szykuję? - Właśnie. Do czego deszczówki dodajesz? - Już nie dodaję - wykręcił się od odpowiedzi cofając naczynie spod strumyczka i wieszając nad ogniem. - Kręcisz, zamiast odpowiadać. - Kręcę, żeby się rozpuściło - Koot składaną łyżką poIową mieszał zawartość menażki. - Ale co? Co? ? Co?! - zaczął wykrzykiwać coraz głośniej Kowalik, skacząc pod stropem wykrotu z korzenia na korzeń i coraz bardziej puszył pióra. Jonatan niespodzianie dał susa w górę, capnął zaskoczonego ptaka w obie przednie łapy i Ieciutko przejechał mu wąsami po dziobie. - Takiego cię lubię, Eryku! Zadziornego, przekornego, a nie, wybacz porównanie, zmokłego kurczaka w kąt zaszytego. - Puść! Puść, powiadam, tycigrysie! - Już cię puszczam, postrachu pająków. Chelonides bił brawo płetwami, rozchlapując wilgotny piach i wszys .cy trzej tak się rozdokazywali, że w końcu Koot musiał wykonać bramkarską robinsonadę, by zdążyć zdjąć menażkę na ćwierć sekundy przed wykipieniem. - Do mleka, do mleka, każdy śpieszy, nie zwleka I wołał, udając jarmarcznego przekupnia. - Jak po tym zmoknięciu napijecie się gorącego, to będę pewny, że oddział zachowa zdolność marszową i walory bojowe - tłumaczył przydzielając porcje wedle wagi i wzrostu. Na dłuższą chwilę urwały się rozmowy, zapanowała prawie zupełna cisza, bowiem choć nie sposób było pić tak ciepłego napoju bez siorbania i chłeptania, to jednak wszyscy starali się to czynić jak najdelikatniej. Deszcz jeszcze padał, szemrał i szeleścił, lecz skrawek nieba, zawleszony nad wejściem, pojaśniał i coraz bardziej błękitniał. - Różne bywają mody - rzekł Jonatan, który skończył pierwszy. - Pamiętam, że nasza Siedemnasta Samodzielna KoKoKoNo... - Przez to, że jaja zapchały ten bezpiecznlk i że parowóz wyleciał w powietrze - przerwał mu niezbyt uprzejmie Eryk to myśmy żadnych zapasów nie zrobili, a teraz by się coś zjadło. Koot sięgnął łapą na dno plecaka, dobył trzy kurze jaja w spękanych nieco skorupkach i ułożył je na pieńku, a obok postawił solniczkę turystyczną. - Oto one - rzekł. - Gotowane na super twardo pod ciśnieniem. Siła eksplozji rzuciła je w nadrzeczne wikliny razem z kominem i kołem. Szeregowiec Kowalik spojrzał na szeregowca Chelonidesai szeregowiec Chelonides na szeregowca Kowalika, nabrali tchu w płuca i zgodnie zawrzaśli : - Kapitanie! Jonatanie! Dziękujemy za śniadanie! Ze zjedzeniem obiadu, który wyłącznie dla uzyskania rymu we wrzaśle nazywali śniadaniem, były dość poważne trudności, lecz Eryk wziął się do roboty i nie żałując dzioba porozbijał twarde jaja na połówki, na ćwiartki, no a potem to już każdy działał, jak potrafił. - Kochany dowódco! - odezwał się Chelonides po drugiej ćwiartce. - Zacząłeś coś opowiadać o niepodległym rokoko... - O Siedemnastej Samodzielnej KoKoKoNo. - No, no, no! - potwierdził Skrzydlaty. - A co to znaczy? - Samodzie.lna Kompania Kocich Komandosów Nocnych - kapitan powoli i wyraźnie wymawiając każde słowo rozszyfrował skrót. - Chciałbym, byście to zapamiętali. - Naturalnie, zapamiętamy - obiecał Biki. - Tak jest - rzekł Eryk. - A jaka moda panowała w Siedemnastej KoKo, no i tak dalej? - Dość bzdurna: na palenie fajek. Twój bosman także pewno palił? - spytał Jonatan zwracając się w stronę sadzawki. - Ale zawsze na zawietrznej i nigdy w kajucie, by mi nie sprawiać przykrości. - Nie śmierdź drugiemu, bo mu niemiło. Zdrowia niemało z dymem uleciało - Koot na głos usiłował układać hasła przeciw paleniu i zadymianiu, lecz ze zdziwieniem spostrzegł, że Kowalik zostawiwszy nie dojedzony spory kawał żółtka, znowu odfrunął w ciemny kąt. - Co ty tam robisz? - Nic. - No to wyłaź. - Nie. - Co za dąsy? Wyschliśmy, napiliśmy się, podjadamy sobie siedząc wygodnie jak w domu. Z kąta usłyszeli ni to szloch, ni to płacz. - Hej, co z tobą? Odpowiedziała im długa cisza, a potem usłyszeli słowa, trochę tylko podobne do zadziornego gadania Kowalika. - Bo siedzimy jak w grobowcu... Pod korzeniami mego rodzinnego domu... Ochrypły głos przywiódł im na pamięć ową chwilę, kiedy to w upalnym słońcu i w kłębach kurzu dotarli na szczyt pustynnego garbu. Eryk mówił wówczas, że chce coś tu pokazać, o czymś opowiedzieć. Spojrzeli po sobie i Koot położył łapę na wargach, udając, że gładzi wąsy, a Chelonides wsadził twarz w wodę na znak, że rozumie i będzie milczał. Ogień już przygasł. Jonatan dobył coś niedużego z głębi plecaka i wsunął w popiół, a potem posypał żar cienką warstewką piasku, pragnąc widocznie dłużej ciepło zachować. Biki nie widział tego mając oczy w dół opuszczone i powiekami przykryte, a Eryk chyba nie zauważył pochłonięty swymi myślami. - Jakże mogę być wesół, skoro wy układacie żartobliwe hasła,a ja mam wciąż przed oczyma te trzy kominy i śmiertelnie białą chmurę nad nimi. Wspominam dziewczynkę zbierającą poziomki i podśpiewującą bajkę o kocie, który palił fajkę, a Jonatan pyta, skąd poziomki na pustyni. Kapitan uniósł łapę w bezradnym i przepraszającym geście. - Wiem, że to niechcący, ale boli. Zdawało mi się, że już nie pamiętam. Wystarczyło wrócić, żeby sobie przypomnieć. Tu była puszcza, stary i gęsty las dokoła, a pośrodku nasz dąb. Jaki wielki był, widzicie po pniaku służącym nam za dach. A wyrósł trzy razy wyżej niż ta trzypiętrowa rura, na której siedziałem podczas wiązania supła Kootyjskiego. - Mchami brodaty dąb, włożywszy pięć wieków na swój kark garbaty, wspiera się... - zadeklamował Chelonides. - Skąd wiesz? - Od Mickiewicza, z "Pana Tadeusza". - Na pewno miał pięć wieków - stwierdził Kowalik. Nasza rodzina mieszkała na nim zawsze. Jeden z pradziadków latał stąd aż pod Wiedeń i krzesał iskry dziobem na panewki żołnierzom piechoty wybranieckiej, gdy się któremu zepsuł zamek przy rusznicy. Król Jan chciał go nawet zatrzymać do gwizdania w orkiestrze, ale on nie zaciągnął się do wojska, tylko wrócił do dziupli na dąb. - Dobrze jest mieć własną dziuplę - zamruczał Koot, lecz tak cichutko i niewyraźnie, że Iedwo sam siebie dosłyszał i zrozumiał. - Kiedy się wyklułem i poczynałem już to i owo prócz otwierania głodnego dzioba rozumieć, mama opowiadała mi straszną bajkę o tym, jak pewien człowiek, choć uczony, Iecz głupi, miał zamiar wyrąbać wielką polanę w samym środku Iasu I właśnie tu gdzie nasz dąb zbudować fabrykę. Bajka kończyła się dobrze, bo mądrzejsi na to nie pozwolili. Biki wyjął głowę z wody, by móc westchnąć głęboko i z ulgą. - Nie ciesz się zbyt wcześnie - rzekł Kowalik wysuwając nieco głowę z ciemnego kąta na światło. - Ta opowieść ma ciąg dalszy, i to nie tylko smutny, lecz odrażający... Rosłem szybko, lecz szybciej ode mnie rosły tamte trzy kominy. Nie zdawałem sobie sprawy, że są to armaty w nas wycelowane. i - Jak to w górach - im wyżej się załatwia, tym dłużej stwierdził Biki, pragnąc pocieszyć kolegę. - Skoro długo nie wraca, to znaczy, że Iada dzień wyłoży sprawę pomocnikowi zastępcy wiceministra, może nawet samemu wiceministrowi. - Co z tego! - Eryk aż tupnął ze złości. - Dym zatruł słabsze drzewa, więc postanowiono je wyrąbać. Mówiono nawet, że po to tylko, by te silniejsze mocniej się rozrosły. A jak zaczęli ciąć, to już pod rząd, żeby było ekonomicznie. - Ale przecież twój dąb, Eryku... - zaczął Biki. - Pod nasz dąb harcerze sprowadzili siwego pana z ważnego urzędu i on przyczepił do pnia tabliczkę, że to pomnik przyrody. Chcieli dobrze, ale ten kawałek blachy pomalowanej na zielono stał się bezpośrednią przyczyną tragedii. - Kawałek blachy? - zdziwił się Chelonides. - w jaki sposób? - Bo uwierzyli - mruknął domyślnie Koot. - Bo uwierzyliśmy... - powtórzył jak echo Kowalik. - Od czasu odlotu ojca stałem się nerwowy , nie smakowały mi najzłocistsze nawet słoniki żołędziowce, wciąż wyglądałem z dziupli to w lewo, to w prawo, czy nie wraca, a kiedy w dole niczym głodne wilki poczęły wyć piły, chciałem uciekać. To wycie przerodziło się w coraz bliższy, coraz wścieklejszy warkot i zgrzyt zębów rozgryzających pnie. Co chwilę słychać było jęki, a potem szelest i łoskot upadku mordowanych drzew. Płakałem ze strachu, ale mama kazała mi polecieć ze sobą w dół, pokazała tę tabliczkę oznaczoną przyjaznym nam ~pij spokojnie. Nas nie wizerunkiem ptaka i powiedziała: ".. spiłują". Eryk, mówiący zwykle dość niedbale, tym razem barw nie żałował. Każdy z nas zresztą najciekawiej i najplastyczniej opowiada o tym, co go naprawdę obchodzi i wzrusza. Obraz lasu zagryzanego jak stado saren napadnięte przez hordę wilków był tak żywy, że Koot poruszył niespokojnle uchem, bo zdawało mu się, że słyszy mechaniczną piłę. Skrzydlaty pofrunął ku wyjściu z wykrotu i stanąwszy w pełnym świetle kończył swą opowieść. - Noc minęła spokojnie, Iecz o świcie zbudził mnie warkot silnika. Wymknąłem się z dziupli, w locie nurkowym opadłem ku ziemi i zobaczyłem dwu ludzi w białych hełmach ochronnych. Młody chciał ominąć nasz dąb, pokazując koledze ten zielony znak. Starszy z rudymi bokobrodami roześmiał się i wrzasnął. "Nie łam się, koleś! Zrobimy glac-plac i równo będzie". Zerwał tabliczkę, rzucił ją w trawę, a potem uruchomił łańcuch zębaty i przystawił go do pnia. Sypnęły okruchy rozkruszonego drewna, niczym potrzaskane kości. - Pomniki nasze! lleż was pożera - znowu zadeklamował Biki, a nawet uwspółcześnił nieco romantycznego poetę warkotna piła, dzisiejsza siekiera. Nie zostawia przytułku ni leśnym śpiewakom, ni wieszczom, którym cień wasz tak miły jak ptakom. Kowalik chwilę słuchał wiersza, lecz potem znowu wrócił do swych dramatycznych wspomnień. - Począłem uciekać nie wiedząc dokąd, parokrotnie uderzałem o pnie, póki wreszcie nie spadłem na mech utraciwszy przytomność. Od tamtej pory mam te kłopoty ze wzrokiem, które sprawiły, że pokaleczyłem Jonatana przy wybijaniu nitów. - śladu nie ma. Zagojone - rzekł Koot, mimo iż strup jeszcze nie zeszedł. - żebym miał nieco większy pancerz; tobym wygospodarował pod nim M-1 i miałbyś, Eryku, kącik ciasny, Iecz własny. A może, gdybym schudł... - zastanawiał się serdecznie Biki. Jonatan nieznacznym ruchem ujął solniczkę i sypnął sporą szczyptę do sadzawki, pragnąc zrobić Owalnemu przyjemność. Eryk podszedł ku miejscu, gdzie dwa zawęźlone korzenie uformowały coś w rodzaju niewielkiej dziupli i począł skrzydłem omiatać piasek. - Nikt mnie wówczas nieprzytomnego nie pożarł, gdyż Vvszystkie zwierzęta uciekały w najwyższym przestrachu. Wszystkie, prócz mej dzielnej mamy, która nie opuściła dziupli czekając powrotu syna. Zginęła razem z dębem i jest tam między korzeniami, osłonięta metarową płytą. Pod skrzydłem Eryka ukazał się orzełek na zielonym tle, pod którym bielały litery napisu: POMNIK PRZYRODY. Patrzyli wszyscy trzej na ten znak, który był zbyt słaby, by uchronić wiekowe drzewo, i teraz ledwo starczał na osłonę dla kilku pt.asich kostek. Myśleli o bezsilności dobrych ludzi wobec złych czy głupich, którzy sami sobie czynią krzywdę, gdyż nie tylko zwierzęta straciły dom, lecz i dziewczynka miejsce zbierania poziomek, a cała okolica wielką oazę cienia i ciszy, zieleni i tlenu, radości i zdrowia, jaką był ten szmat lasu. - Aż mnie łapa swędzi - rzekł Koot, pocierając lekko miejsce koło ranki. - Swędzi łapa i same się wysuwają pazury, ale nie tylko przeciw temu, kto powiedział. "Glac-plac, nie łam się, koleś", i zamordował dąb. - A kogo miałbyś chęć dziobnąć? - zapytał Eryk. - Tego, co kominy zbyt niskie zbudował, co filtrów i odsiarczni nie uruchomił. Tego, który najpierw zatruł, a potem wyciąć w pień kazał, to ja bym pazurami... - Cii, tju-tju! - przyświsnął Kowalik, uczynił parę kroków na zewnątrz i począł nasłuchiwać przechylając głowę to na jedną, to na drugą stronę. - Wiejemy? - spytał Chelonides. - lnspektor? - szepnął Koot. - Nie - odrzekł Eryk. - Tną. - Las? - Tak. Piły wyją. Biki uniósł głowę i skłonił ją tak, by mieć ucho tuż nad powierzchnią wody. Jonatan miękkim ruchem przesadził posiwiały żar i wystawiwszy łeb na zewnątrz, pracował słuchami niczym zespołem anten radiolokacyjnych. Dźwięk był daleki, stłumiony, lecz wyraźny i dobiegał z kierunku trzech kominów. - Wyją - rzekł Chelonides z dna wykrotu. - Trzy albo cztery - określił kapitan na podstawie zmian w natężeniu dźwięku. - Zaczęli ciąć nowy pas od strony cementowni - powiedział Eryk. - Przejadą wzdłuż całego karczowiska. Ja wiem, bo to już siódmy. - Potem będzie ósmy, dziewiąty... - dodał Koot. - Posadzili młode - próbował pocieszyć Biki. - Młode! - wrzasnął nagle Eryk, któremu się widać skończył zapas cierpliwości. - Za pięć lat będą miały metr, jeśli nie poschną i jeśli ich chrząszcze nie zjedzą. A zjedzą na pewno, bo gdzie ma mieszkać przyzwoity ptak, który by bronił drzew przed nimi? W patyczku mam dziuplę zrobić? Trzeba mieć kamień w piersi zamiast serca i pusto w głowie, żeby... - Szsza! Ani mru-mru - rozkazał kapitan. - Podejdźcie no tu bliżej i siądźcie dokoła żaru - zaprosił szerokim gestem. - Mnie na korzeniu wygodniej. ~ A ja chętnie bym tutaj został, jeśli można, bo ta woda tak mi morską przypomina... - Dobra - zgodził się Koot dokręcając solniczkę. - Każdy słucha uważnie ze swego miejsca. Czy macie w wątrobach dość odwagi? - Już raz pi-pi-pytałeś - świsnął Kowalik. - ... w mięśniach dość siły, a w sercach dość stanowczości, by resztę swoich dni poświęcić walce w obronie ziemi, wody i powietrza, wszystkiego co rośnie i oddycha? Eryk już dziób otwierał i skrzydła ku górze do przysięgi unosił, lecz Jonatan powstrzymał go gestem. - Pomyślcie, nim odpowiecie. w tej walce nikt z nas nie może liczyć na litość ze strony wroga. Jak złapią, to obedrą ze skóry, z piór oskubią, skorupę złupią i ugotują na wolnym ogniu. Pomyślcie po trzykroć, bracia, i nie rzucajcie słów na wiatr! Wiatr, niosący po goliźnie karczowiska piekielną woń siarki i kurz cementowy, zaszeleścił w wykrocie. - Przysięgam na piasek zielonego atolu Bikini, że nie ustanę w pochodzie, nie ulęknę się w boju i walczyć będę, póki nie zgaśnie światło w moich oczach - rzekł wolno i powaznie szeregowiec Biki Chelonides. - Na zieleń ojczystego dębu, przysięgam! - zawołał szeregowiec Eryk Kowalik. - W takim razie mianuję was obu kapralami - oświadczył kapitan i wziąwszy patyk do łapy począł rozgrzebywać żar. Obaj nowo mianowani o nic nie pytali, lecz usllnie zastana- .. wiali się, czego tez tam dowódca szuka. - Jeśli węgielkami chcesz dystynkcje wypalać - wykombinował wreszcie Skrzydlaty - to jemu możesz, a ja rezygnuję z awansu. - Pachnie bardzo ładnie - stwierdził Owalny rozwierając szeroko nozdrza. Kapitan wydobył coś kulistego, ciemnego i dłuższą chwilę przerzucał z łapy na łapę, dmuchając, by wystygło. Potem rozłupał, podzielił na trzy części i wyrzekł słowa uroczystego zaklęcia : - Niechaj nasz los będzie jak ten pieczony kartofel: pod twardą skorupą miękki, gorący i wspólny. Dowodzić będę surowo, lecz sprawiedliwie i, w miarę swoich umiejętności bojowych, przezornie. Zjedli te trzy kęsy w milczeniu i ciszy, nasłuchując coraz bliższego, dzikszego wycia stalowych pił. ROZDZIAŁ V Duchy puszczy - Czy my teraz jesteśmy Ku Ku? - spytał Eryk, gdy po pieczonym kartoflu zostały już tylko zwęglone łupiny i miły zapach w powietrzu. - On ma na myśli KoKoKoNo - wyjaśnił Biki zdziwionemu Jonatanowi. - Nie - rzekł kapitan. - Nasza dzielna Siedemnasta Samodzielna już nie istnieje i nie ma co... - Stroić się w cudze piórka - wpadł mu w słowo Kowalik. - To co my jesteśmy? Dywizja? - Byłaby najmniejsza na świecie. - Drużyna? - Ktoś może pomyśleć, że futbolowa - Koot wciąż był niezadowolony. - Może już raczej szwadron? - Czy ja jestem do konia podobny? - spytał Eryk. - Nie. Co prawda, to prawda. Owalny te~ słabo galopuje. - Może w takim razie eskadra - rzekł Chelonides. - Bo w skład eskadry mogą wchodzić zarówno siły morskie, jak powietrzne oraz komandosi. - Pi-pi! - świsnął z podziwem Kowalik. - Biki ma łeb! - No i skrót mielibyśmy jak okrzyk bojowy. - Jaki? Eeee !... To dobre dla baranów - skrytykował Skrzydlaty. - Skądże - zaprzeczył projektodawca. - Pod Oliwą zwyciężyła eskadra admirała Dickmana, pod Abukirem i Trafalgarem admirała Nelsona, nad polami Rosji walczyła eskadra majora Pokryszkina, nad pustyniami Afryki --!c- Skalskiego, a my będziemy eskadrą kapitana Jonatana i nasz okrzyk bojowy... Tu Biki przerwał krępując się, czy nieco nie przesadził. - Oczytany niesłychanie - mruknął Koot. Kowalik kiwnął parę razy głową na boki, by lepiej myśli przemieszać, skapował, lecz sam sobie nie dowierzał. - EJ? - EJ - powiedział Chelonides. Obaj nowo mianowani kaprale stanęli na baczność i wrzasnęli zgodnie: - EJ! - Zatwierdzam - rzekł Jonatan i pogładził wąsa. - No to naprzód! - zdecydował Kowalik. - Komu las miły, atakuje piły... - deklamując wymaszerował z wykrotu i, gotując się do startu, spytał: - Co jest? Czemu nikt za mną nie idzie? - Bo nie wydałem rozkazu - odrzekł Koot. - A mój nieważny? Kapral nie moie rozkazywać? - Nawet powinien, Iecz tylko pod nieobecność starszego stopniem. - To daj nam rozkaz, kapitanie. EJ! - EJ nie dam, póki się nie zastanowię. - Nad czym? - Nad planem operacji. Zacząć musimy od rozpoznania sił i zamiarów wroga... - Oni nie tylko mają zamiar, ale tną na całego. Eryk mówił prawdę: metaliczne wycie podobne do borowania w zębie tępYm wiertłem zbliżało się z wolna, lecz nieustannie. Czasem już nawet słychać było złowieszczy trzask padającego pnia. - Pancernik naszej eskadry ma słabą zdolność manewrowania w terenie suchym i gdyby zaszła konieczność szybkiego odwrotu... - Melduję, że tną zaraz obok mokrego. - Byłem w tych okolicach, lecz bardzo dawno - westchnął dowódca. - Ach, gdyby mieć jąkąś mapę. - Ja narysuję. - Znasz dobrze teren? - Wystarczy przymknąć oczy, żebym go widział jak ze szczytu dębu - odrzekł Kowalik smutniejąc odrobinę. - Przepraszam cię, Eryku - Jonatan paroma ruchami ogona podmiótł i wygładził piasek. - Rysuj. Stawiając jedną łapę przed drugą Kowalik ostrożnie począł spacerować. - Jeszcze niedawno w pobliżu naszego dębu brały początek dwa strumyki, lecz teraz uciekły z karczowiska i zaczynają się niżej - tłumaczył, znacząc jednocześnie drobny, pierzasty trop na piachu. - Jednym wędrowaliśmy pod górę... - Bardzo stromo i po kamieniach - przypomniał Biki. - ... a drugim strumykiem, Ciurkawką, łagodniej schodzącym w dół, możemy dotrzeć do jeziora Chlup sięgającego na północnym wschodzie aż pod Przepierkę, a na zachodzie w pobliże cementowni. - Od Przepierki daleko? - pragnął upewnić się Koot. - Od gajówki, w której z klatką, akwarium i łańcuchem czyhają czaty inspektora Nowaka, daleko - potwierdził Eryk - a do wycinaczy całkiem blisko. l jeszcze tu i tu trzciny podchodzą blisko brzegu, a tu i tu takie kępy olszyną porośnięte... A niechże mnie kury zadziobią! - zaklął paskudnie widząc, że całą mapę zadeptał. - Zaraz nową narysuję. - Nie trzeba. Tego, co wiem, wystarczy. Pora ruszać, nim słonko za kominy opadnie. Za mną... Wędrując w rzędzie jeden za drugim, czyli żmijką, jak to określił po Iotniczemu Eryk, lub w szyku torowym, jak wolał Biki po marynarsku, Eskadra Jonatana dotarła nad Ciurkawkę i tam rozdzieliła się na trzy grupy, ustalając termin spotkania przy ujściu rzeczki do Małego Chlupa na pięć dziobów, czyli dwie łapy, czyli jedną płetwę od słońca do horyzontu. Każdy naturalnie otrzymał zadanie indywidualne, a wszystkim, nawet samemu sobie, kapitan jak najsurowiej przykazał uchylanie się od walki. Kapral Chelonides popłynął, kapral Kowalik pofrunął, a Koot pobiegł równym krokiem przez las. Chwilę jeszcze widać go było, jak roztrącając zieleń sunie przez kwitnące różowe brusznice, a potem jego szare pręgi na błękitnawym tle poczęły mylić się z pasmami słońca wetkniętymi skośnie między liście. Zniknął wreszcie w zaroślach konwalii i tylko rozkołysane białe dzwoneczki ścieliły za nim smugę cichnącego dźwięku. Potem już został jazgot stalowych zębów, gderliwy warkot silników, łomot walących się pni i obok tego cisza, śmiertelna cisza milczącego tłumu skazańców, zbyt mocno wrośniętego korzeniami w ziemię, by uciekać. lm więcej czasu mijało, im liczniejsze i dokładniejsze obserwacje gromadzili komandosi, tym bardziej ich nie było. A już najbardziej i całkowicie zupełnie nieobecni byli przy ujściu Ciurkawki do jeziora Mały Chlup. Trawiasta, pusta łączka, ozdobiona tylko kosmatą kępą mięty, opadała łagodnie ku wodzie. Ze trzy metry od brzegu leżał płaski kamień pokryty siwym, spękanym w słońcu błotem, a jeszcze dalej zaczynało się cieniste królestwo czarnej olszy, wyrastającej z kęp trawiastych albo wprost z wody i ku wodzie opuszczających gałęzie z lepkimi jasnymi liśćmi i przekwitłymi już, 1ecz kosmatymi jeszcze baziami. Słońce weszło za czuby olch, świeciło coraz żółciej między pniami, czyniąc ich korę jeszcze bardziej czarną. Było może sześć, może pięć i pół dzioba od horyzontu, gdy na jednym z pni niewielki sęk po ułamanej gałęzi zawołał cichutko. - EJ! Chwilę trwała cisza, a potem kamień pokryty spękanym błotem wyjął z wody łeb i odpowiedział: - Ej! Kręgi szły wolno po powierzchni, odbiły się od brzegu, poczęły gasić tamte późniejsze, układając wzór łukowaty, przenikający się nawzajem i zacichający. - EJ - rzekła mięta. - Chodźcie no tu bliżej. Równocześnie z tymi słowami ponad szczyty zarośli miętowych coś wyleciało - może kamień owinięty w kawał szmaty, może kapeć stary - i zatoczywszy szeroki łuk wpadło z pluskiem do wody. Chwilę trzymało się na powierzchni, a potem zatonęło. Nie wiadomo, co to było, lecz jeśli ktoś tę okolicę obserwował, to niewątpliwie choć przez chwilę myślał sobie: cóż to u Iicha? nie spostrzegł, iż w tym czasie zniknął na jednej z olch sęk po ułamanej gałęzi i gdzieś się zapodział ten płaski kamień, Ieżący przedtem w wodzie tak ze trzy metry od brzegu. Gdyby obserwujący okolicę, jeśli w ogóle ktoś taki istniał, miał oprócz lornetki aparat podsłuchowy, to może wyłowiłby szmer składanych szeptem meldunków zwiadowczych. Naturalnie tylko pod tym warunkiem, iż wyrąb Iasu zostałby na ten czas wstrzymany, gdyż piły zgrzytały na pełnych obrotach. Czemu w takim razie narada odbywała się szeptem i na dodatek pod osłoną zapachu mięty, który maskował eskadrę przed wywęszeniem? Odbywała się z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, bowiem życie nauczyło kapitana Jonatana Koota niezłomnej zasady bojowej: o tajemnicach mów jak najciszej, i to jedynie wówczas, gdy konieczność współdziałania nie pozwala ci o nich milczeć. No i naturalnie jak najzwięźlej. Nim słońce ku horyzontowi na grubość czterech dziobów opadło, spomiędzy zielonych głowic na wierzchołkach miętowych łodyg wyfrunął falistym lotem niewielki ptak ostrodzioby o szybkościowej sylwetce. Dołem w stronę Iasu wymknął się szary cień. Z przeciwnej strony pokazała się kra. wędź ubłoconego kamienia i tak wolno sunęła w stronę wody, że tylko wytrawny obserwator mógłby dostrzec, iż się porusza. Tak właśnie wyglądał początek operacji, czy też ściślej mówiąc, początek pierwszej z kilku akcji, składających się na operację, która przeszła do historii pod kryptonimem "Duchy Puszczy" i długo jeszcze stanowić będzie nierozwiązaną, tajemniczą zagadkę dla tych, którym ta książka do rąk nie trafi. Opisując co było dalej, spójrzmy na działania bojowe EJ oczyma przeciwnika, gdyż to nam pozwoli uniknąć podejrzeń, .. dla osób działających. iż cokolwiek upiększyliśmy z sympatil Oto co opowiedział na ten temat i potem wielokrotnie powtarzał rachmistrz brygady wyrębowej, za nadmierne używanie uchlewaczy z rzeźni usunięty, a zwany powszechnie Glacem-Placem z powodu ulubionego powiedzonka: "Rach-ciach, nie łam się, koleś, wyrąbiemy glac-plac i równo będzie". - Został może kwadrans do zachodu słońca, siedziałem sobie przy wagoniku, zadowolony, żeśmy tyle naciachali, kiedy zobaczyłem, jak wielki kot, taki drań jakiś niby szary a niebieskawy, poluje na coś jakby wróbla, tylko że z cytrynowym podgardlem i długim nosem. T en ptak był jakby ze złamanym skrzydłem albo pijany, uciekał marnie, więc przytrzymałem mego Brytana za mordę i myślę, że niech tamten tego najpierw złapie, to ja dopiero poszczuję, pies ich obu glac-plac jednym chapsem zagryzie i równo będzie. Na samo wspomnienie podniecał się i brudną chustką do nosa wycierał spoconą łysinę. - No więc ptak ucieka, podfruwuje, kot za nim, ja za kotem i psa za obrożę trzymam. Wszystko normalnie, póki ten fałszywy wróbel nie wleciał do wagoniku i na stół, gdzie rachunki leżały i mapa. Wtenczas, żeby tak drzewo mnie przycisnęło, jeśli kłamię, kot wskoczył za nim i zamiast ptaka to kawał mapy pazurami rach-ciach i chodu. Ja psa szczuję, a ten, co miał niby skrzydło złamane, chaps w dziób poufny plan wyrębu i w powietrze. W tym miejscu Glac- Plac zaczynał ciężko dyszeć, przebierać nogami i szarpać ryżą brodę oraz kudłate bakenbardy, które sobie zapuścił jako pełniące obowiązki czupryny. - Fruwać nie umiem, no to biegnę za psem. On drań zapasiony, w tyle zostaje, więc krzyczę: huź! hasz! . huzia! Zdawało mi się, że przyśpieszył, ale teraz myślę, że to raczej ten diabeł w kocim ciele zwolnił i kiedy dobiegali brzegu Małego Chlupa, tam gdzie do niego Ciurkawka wpada, podpuścił psa specjalnie na odległość jednego skoku do ogona. Ciężkie westchnienie poprzedzało zmianę tonacji z podnieconej na żałosną. - Zniknęli mi na sekundę za kępą mięty. Kot wrzasnął, ale nie żadne "miau", tylko: "EJ, EJ !" i skoczył zza mięty . na brzeg, z brzegu na kamień, z kamienia na olszynową kępę. Brytan za nim na brzeg i jak już był w skoku nad wodą, to ten kamień zniknął. Normalnie zniknął. Tylko co był i, glac-plac, już go nie było. No i pies wjechał na mordę do wody, wbił się po tylne łapy w grzęzawisko tak, że go ledwie żywego za ogon wyciągnąłem. Dobry tydzień minął, nim przestał mułem i kijankami śmierdzieć... Na samym środku Małego Chlupa, który od chwili przygody Brytana mielibyśmy prawo Pies-ci-fikiem nazywać, jest okrągła wysepka otoczona gęstym pierścieniem trzcin i zdobiona paroma brzozami o długich, przez nikogo nie ścinanych, nie obgryzanych, nie urywanych gałęziach sięgających prawie do ziemi. Tam o zachodzie słońca zawinęła eskadra. Kowalik był pewien, że dowódca zaraz poda kolację i nawet zagadnął, trącając dziobem o plecak: - Coś tam jeszcze pobrzękuje... - żelazna porcja - odrzekł kapitan i zarządził. - A teraz cisza aż do odwołania. Zamilkli i tylko rokitniczka w najmodniejszym tej wiosny pręgowanym podłużnie czepeczku i beżowym kostiumie wygrywała skompllkowane, lecz delikatne trele na fleciku własnego dzioba ze szczytu cieniutkiej trzciny. Jonatan rozłożył na ziemi zdobyty fragment mapy, przycisnął rogi kamykami i czytał, studiował znaki topograficzne w wiśniowiejącym świetle, aż do zupełnego mroku. Potem ze zmarszczonym czołem chodził dokoła wysepki wydeptując ciemny krąg w posiwiałej od rosy trawie. o zmroku umilkły piły na wyrębie. Zaczęli śpiewać żabi kawalerowie, łączyli się w tercety, kwartety, w całe Chlup Skrzek Bandy zakochanych bez pamięci i nadymali centkowane baloniki u gardeł, współzawodnicząc, który głośniej potrafi. Eryk zasnął. Niespokojnie pogwizdywał czasem, gdyż zdążył się znowu obrazić na nieregularne posiłki i zbyt długi zakaz mówienia. Biki, zacumowany płetwą o brzeg, żuł sobie moczarkę kanadyjską, przegryzał żółtawymi kwiatkami rzęsy i spokojnie, bez zmrużenia oka obserwował krążącego po wyspie dowódcę, rozumiejąc, iż decyzja, jak kwiat, musi mieć czas, by rozwinąć się z Pączka pomysłu, jeśli ma przynieść słodkie owoce zwycięstwa. Porównanie to zanotował sobie w pamięci, postanawiając go użyć we "Wspomnieniach i zamyśleniach Chelonidesa", które miał zamiar napisać w bliżej nieokreślonej przyszłości. Mrok gęstniał, zatapiał w ciemnym granacie kształty i od pewnego momentu Biki przestał dostrzegać kapitana nawet w najbliższym punkcie owej kolistej ścieżki. Taka jednak energia myślowa promieniowała z Jonatana, że czuł ją niemal dotykalnie za każdym razem, gdy ów go mijał i spostrzegł, że częstotliwość owej radiacji wzrasta, co wskazywało na przyspieszenie marszu. Gdy wreszcie księżyc dźwignął z moczarów zaciemnioną ze snu twarz i zajrzał między brzozy na wyspie, to Koot już gnał wyciągniętym kłusem. Z poziomu wody widać go było jak szarobłękitną smugę obrysowaną srebrem, przemykającą za przejrzystą zasłoną traw i ziół. Księżyc obudził się, rozjaśnił, i jak to nieraz już czynił, przyświecał weteranowi komandosow nocnych, kt6ry przerwawszy bieg ujął mapę w obie łapy. Stojąc nad brzegiem o krok od Chelonidesa, raz jeszcze sprawdzał kierunki . odI ległości. Na wschód od trzech kominów, tam dokąd najczęstsze wiatry niosły pył cementowy i dym siarczany, wpełzał w puszczę jęzor karczowiska. Podobny, lecz mniejszy, znaczył strefę zatrucia na północy. Między nimi nad brzegiem Ciurkawy wypływającej z Małego Chlupa, leżała osada fabryczna, a po drugiej stronie lzeczki, aż do krawędzi nie tkniętej jeszcze puszczy, zieleniały ośrodki wypoczynkowe, turystyczne i ogródki działkowe. W prawym górnym rogu, również nad Chlupem, lecz na samej krawędzi zdobytego fragmentu mapy, zaczynał się groźny napis: gajó... Przepie..., Iecz żadnej drogi stamtąd ani w stronę karczowiska, ani do osady nie było. - Tak... - rzekł Jonatan cichutko sam do siebie. Każdy z jednej strony ma kły i pazury, a ogon z wręcz przeciwnej.... . Te słowa zwróciły uwagę Chelonidesa na wymienioną wyżej część ciała kapitana i spostrzegł, iż unosi się ona ku górze, przybierając groźny kształt Iitery S. - EJ, kaprale! Pobudka - zarządził Koot zwijając ciasno mapę i wsuwając ją w rulon z kory brzozowej. - EJ, kapitanie - odrzekł natychmiast Biki. - Ech! - ziewnął z pewnym opóźnieniem Eryk. - O co chodzi? - Zostajecie obaj w bazie i macie cały dzień, żeby wypocząć, podkarmić się, przygotować psychicznie i fizycznie do akcji - oświadczył dowódca. - A ty? - spytał Kowalik i rozbudziwszy się nieco bardziej, poprawił. - A obywatel kapitan? - Biegnę, by ustalić, gdzie oni mają ogon. - Aahaa... - ziewnął Skrzydlaty i zasnął. - Może podrzucę? - zaproponował Biki. - Drogą wodną szybciej, bo na przełaj. - Skąd wiesz, dokąd się wybieram? - spytał Jonatan i nie czekając na odpowiedź wyraził zgodę. Popłynęli przez oświetlone księżycem, rozrechotane zakamarki Małego Chlupa. Chelonides nieomylnie wyczuwał szybkość prądu i trzymał się głównego nurtu. - Ludzie takie najsłabsze miejsca nazywają piętą AchilIesa - opowiadał nie przestając wiosłować płetwami bowiem mama najdzielniejszego Greka spod Troi, kąpiąc go w płynie nadającym skórze moc pancerza, to jedno miejsce pozostawiła bezbronne. - Bardzo jesteś oczytany - stwierdził już po raz trzeci Koot. - Mianuję cię plutonowym. w miejscu, w którym Ciurkawka żegna Mały Chlup, kapitan skoczył na brzeg, przez dziurę w siatce dostał się na teren ogródków działkowych i zniknął w morelowym sadzie, spoza którego przeświecały kolorowe błyski. Chelonides zawrócił i tą samą drogą, nie spiesząc się i popasając często u smaczniejszych zarośli moczarki, czy tam, gdzie rzęsa delikatniejsza i bardziej aromatyczna, płynął z powrotem w stronę wyspy. Kiedy już był pewien, że jest od wszystkich brzegów daleko, że nikt go nie widzi ani nie słyszy, klepnął płetwą o wodę i krzyknął. - Ej wy, żaby, rzechotki, kumaki! Baczność! Na prawo patrz! To ja, plutonowy Biki Chelonides. Najbliższe Chlup Skrzek Bandy umilkły na chwilę, zdziwione i przestraszone, przyglądały się obcemu wybałuszonymi gałami, póki Owalny nie zaczął śmiać się z nich i z siebie, że ważnego udaje, że rozkazuje i bez potrzeby straszy. Nie dziwmy się jednak, że taki mądry i oczytany, a takie głupstwa wyczynia, bowiem w tych sprawach nie ma mocnych i każdy po otrzymaniu awansu, zwłaszcza niespodzianego, robi to samo, tyle tylko, że im mądrzejszy, tym wygłupia się krócej. O świcie Eryk odnalazł w trzcinach Chelonidesa i poczęstował go sporym paj .ąkiem wodnym. - Wcinaj topika. Jeszcze niejednego capnę. Cały dzień przed nami. Fajnie, no nie? Kiedy słonko wyszło ponad korony olch i zaczęło przygrzewać, nadleciał znowu. - Tną las od świtu, a my nic. Wojsko bez dowódcy. Co on w nocy mówił? Że ogona szuka? Do czego mu drugi potrzebny? W południe Kowalika zaczęła rozpierać energia i złość. - Powiem ci, Biki, że on się zląkł tego psa. Ja Ieciałem z mapą, trochę mi oczy zasłaniała, ale widziałem wyraźnie, że jeszcze sekunda i mielibyśmy kapitana bez ogona. Musiałbym wtedy objąć dowództwo sam osobiście. Podwieczorkową porą Eryk wylądował na kapralaksie i zapukał mocno dziobem. - Obejmuję! - oświadczył. - Ruszamy na wroga. Zwycięstwo lub śmierć! - Nie mam ochoty, zwłaszcza na to drugie - Biki obrócił głowę zupełnie do tyłu, by widzieć ptaka stojącego na jego własnych plecach. - Czekamy na dowódcę i rozkazy. - Ja jestem dowódcą i wydaję rozkazy - Kowalik podniósł dziób, nastroszył pióra, by wydać się większym. Wleziecie pod koła tego ich wagonika, podsadzimy się obaj, wywalimy budę razem z Glacem-Placem i jego Brytanem, a potem wy, kapralu Chelonides... - Plutonowy - poprawił Biki, który do tej pory milczał o awansie, nie chcąc sprawiać przykrości przyjacielowi. - Co plutonowy? - Nie co, tylko kto. Ja, plutonowy Chelonides. - Od kiedy? - W nocy otrzymałem nominację. Rozkazuję wam, kapralu Kowalik, nie rozpoczynać żadnej akcji do powrotu kapitana. - A ja gwiżdżę na twoje rozkazy. Tju-tju! - wściekł się Skrzydlaty. - Nocne nominacje nieważne. Możesz się moczyć, póki nie rozmokniesz, jeśli cię tchórz obleciał. Cześć! Jeszcze o mnie usłyszysz, i to niedługo. Chrup w dziób! klął brzydko już w powietrzu i odleciał w stronę karczowiska. Wbrew obietnicy, aż do wieczora nie słychać było ani Kowalika, ani o Kowaliku. Piły natomiast pracowały bez wytchnienia i dopiero po ciemku ich wycie czterema stopniami opadło w ciszę nadchodzącej nocy. .! Kum-ej! - odezwał się cichy głos od strony - Kum-ej. brzegu i Chelonides natychmiast ruszył w tym klerunku, odczytawszy bezbłędnie hasło zażabione dla niepoznaki. Jonatan siedział koło kępy miętowej na blaszanej puszce wielkości średniego wiadra, którą nie bez trudu przytoczył. Zziajany był, lecz zadowolony. Zmartwił się bardzo wysłuchawszy relacji o zachowaniu Kowalika. - Sprawa poważna. W najlepszym przypadku stracimy sporo bezcennego czasu nocy. A o najgorszej ewentualności nawet myśleć nie chcę. - Ja też polubiłem tego zawadiakę jak brata - rzekł. Biki i wskazując na puszkę, spytał rzeczowo. - Mam to załadować na plecy? - Tak, s i e r ż a n c i e - odpowiedział kapitan i przechylił puszkę, by łatwiej było pod nią wpełznąć. - Czym zasłużyłem? - spytał skromnie Chelonides. - Nie dałeś się sprowokować do nieprzemyślanej akcji, czego dokonać nie zawsze nawet generałowie potrafią. I nie zadajesz zbędnych pytań na temat zawartości ładunku - Koot wydobył spod liści dwa Pędzle pachnące miętą i położył je na puszce. - Czekaj, ale w ukryciu. Najpierw biegnąc, a potem pełznąc od drzewa do drzewa dowódca podkradł się do domku na kołach. Zmachani całodzienną pracą rębacze jedli właśnie kolację podzwaniając łyżkami o menażki, palili papierosy, rozmawiali głośno i śmieli się ze swych żartów. Przekrzykując ich, łysy brodacz wołał do słuchawki telefonicznej: - Dowiedz się, Beniek, po ile oni idą... Mówiłem ci, że dziób ma długi i oczy czarnem tuszem do uchów przedłużone... Na razie jeszcze nie umie, ale jak go ze trzy dni przegłodzę, jak mu ogon nad zapalniczką przypalę, to on glac- plac tak zaśpiewa, że jeszcze ładniej niż kanarek... Będziesz jechał ze śniadaniem, to przychwyć jakie klatkie, bo nie mam go, drania, w czym przymknąć... Łysy gadał stojąc na schodkach u wejścia do wagonika i patrzył w dół. Na dole obok traktora stała ławka, koło niej siedział pies Brytan i oka nie spuszczał z czapki typu kaszkiet, której daszek był przyciśnięty kluczem francuskim. Koota ukrytego w kwitnących brusznicach dzielił od tej ławki jeden skok i ... prawie godzina. Z przymkniętymi powiekami, by zgasić blask złotych źrenic, nie drgnąwszy nawet wówczas, gdy pewna bezczelna ćma siadła mu na nosie i przypudrowywała skrzydła, trwał bez ruchu. Rębacze zjadłszy ułożyli się na wąskich, piętrowych półkach w wagoniku i poczęli chrapać. Glac- Plac, przeprowadziwszy jeszcze parę rozmów, w których jakimś ludziom proponował zakup "leśnego. wróbla śplewającego ładniej niż kanarek", przygroził psu brzozową witką, żeby był czujny, i wreszcie poszedł za traktor. Jonatan nie skoczył, choć mógł to bez trudu uczynić, lecz spokojnym, powolnym krokiem ruszył w stronę ławy. Zobaczywszy go, pies obnażył kły i sprężył się do skoku. - EJ, EJ! - rzekł Koot. To przypomniało Brytanowi smak mułu wtłaczanego w nozdrza i w pysk, łaskotanie kijanek w uszach, brak tchu dławiący żebra. Podwinąwszy ogon, cofnął się tak daleko, jak tylko łańcuch mu pozwalał. To nie był pies tchórzliwy. Dla kogoś lubianego dotrzymałby placu nawet trzem kotom, ryzykując wydrapanie ślepi, lecz Glaca-Placa tylko się bał. Ponieważ bał się mniej, niż powtórnego wpadnięcia w bagno, ustąpił i pozwolił napastnikowi wydobyć spod czapki to niewielkie, pierzaste zawiniątko, którego miał pilnować. Odbili już od brzegu i, lawirując między tysiącem mielizn i wysepek Małego Chlupa, szli pod obciążeniem metalowej puszki na maksymalnych pociągnięciach płetw, gdy od strony pozostawionego za plecami karczowiska dobiegło ich smutne wycie bitego psa. - Rozklejcie mnie - poprosił Eryk uwlęziony w szarej, ciasnej kopercie, z której przez niewielki otwór wystawała mu tylko głowa. Były to pierwsze słowa, które padły od chwili jego wyzwolenia, ponieważ ani Jonatan, ani Biki także nic doń nie mówili. - Rozklejcie - powtórzył ostrzej nie doczekawszy odpowiedzi. - Ja tego Glaca- Placa tak w łeb palnę, że się nogami nakryje, a potem wszystkie włoski po jednym... - lstnieje sporo kar za niewykonanie rozkazu - rzekł Koot do Chelonidesa - lecz gdy do tego dochodzi jeszcze karygodna lekkomyślność oraz wpadnięcie w pułapkę i dostanie się do niewoli... - Możecle mnie rozdziobać, rozstrzelać, rozgryźć czy utopić, ale przedtem roz-klej-cle, bo szlag mnie trafi. - Nie wiem naprawdę, którą z tych kar wybrać - ciągnął kapitan udając, że nie słyszy kowalikowych błagań. - ZOK na czas jednej akcji bojowej - poradził Biki. - Cóż to za ZO K ?! - jęknął Eryk. - Zakaz Opuszczania Koperty na czas akcji "Duchy Puszczy" - powtórzył z namysłem dowódca i prawie niewidzialnie uśmiechnął się pod wąsem, gdyż pomyślał, że w nocy i tak nie mieliby korzyści z pomocy Skrzydlatego, a więc Brki proponując karę, równocześnie broni kolegi przed zbytnią surowością. - Tak, to dobry pomysł, sierżancie Chelonides - rzekł surowym głosem. - Zatwierdzam waszą decyzję. - S s i e r ż a n c i e? - zaświstał cichutko Eryk. Opuścił dziób i umilkł załamany psychicznie, gdyż oto po strasznej przygodzie z Glacem-Placem nie tylko nie dopuszczono go do walki, lecz ukarany został zgodnie z propozycją mniej odważnego i bojowego kolegi, który dzięki swemu zdyscyplinowaniu wyprzedził go w awansach o dwie rangi. w miejscu, w którym Ciurkawa wypływa z Chlupa, Chelonides przybił do brzegu. Koot z zakopertowanym Erykiem w zębach ruszył przodem, a Biki z ciężarem na plecach za nim. Przez dziurę w siatce dostali się w cień morelowego sadu i po różanej bieli opadłych płatk6w kwiatowych dotarli w pobliże drewnianego, lecz bardzo eleganckiego domu z ogromnymi szybami, nad którym, konkurując z blaskiem gwiazd, promieniał różnobarwny napls neonowy. BUNGALOW CHATA - Poczekaj chwilę - rzekł Koot do Chelonidesa. Położywszy w trawie kopertę z Kowalikiem, która mu w mówieniu przeszkadzała, stuknął pazurem w szybę, a potem otworzył małe okienko ukryte pod schodami tuż nad ziemią. - Miau? - odezwał się z głębi głos kapryśny i senny. - Ja tu zostawię kolegę, który powinien trochę podrzemać. - Miau... Tylko, żeby błota nie naniósł. - Nie nanosi. A my rankiem przyjdziemy, zgodnie z umową. - Dobra. Ciauu... - Cześć, Puśka. Kapitan rozciął kopertę pazurem i kładąc ją na piwnicznym parapecie, szepnął kapralowi nad uchem : - Tylko dla ratowania życia możesz stąd wyleźć, a poza tym całkowity i absolutny ZOK. Eryk milczał, lękając się, że jeśli powie: tak jest! usłyszą łzy w jego głosie. Postanowił nie wyłazić z tej rozciętej już koperty, nawet gdyby smok przypełznął, i dać się zjeść raczej razem z papierem i klejem, niż naruszyć ów ZOK paskudny, wymyślony przez bezskrzydłego sierżanta. Ułożył gładko pióra stając się dwa razy mniejszym ptakiem niż w dzień i ze zmartwienia natychmiast zasnął. Tymczasem Koot podważył pazurami pokrywkę, chwycił Pędzel i zaczął malować żółte pierścienie na drzewach. Chelonides wędrował za nim z puszką na kapralaksie, by być zawsze pod ręką, gdy trzeba kiść zamoczyć. Pracowali nic nie mówiąc, nie robiąc przerw na odpoczynek, lecz mimo to Jonatan stawał się coraz bardziej nerwowy i niezadowolony. - Nie zdążymy - rzekł wreszcie, zmierzywszy łapą wysokość księżyca nad horyzontem. - Czy mógłbym ci w czym pomóc? Uczynię wszystko, czego zażądasz - powiedział Biki. - Nawet ze szkodą dla zdrowia - dodał, gdyż od samego zapachu farby łzawiły mu oczy. Obaj wiedzieli, że przyczyną opóźnienia jest Eryk, Iecz nawet pod nieobecność przyjaclela żaden o tym nie wspomniał. - Czy możesz się szybciej poruszać? - Mogę, bo trawa jest rośna i śliska. - Gdy akcja zagrożona, nie żałujmy ogona - rzekł Koot podchodząc do puszki z farbą i odwracając się do niej tyłem. Tak, teraz tempo wzrosło wielokrotnie. Maczając co chwila własny ogon Jonatan zataczał koła wokół moreli, wiśni i jabłoni, znaczył żółtymi pierścieniami coraz to nowe grusze i śliwy, zostawiał kręgi na chropawej korze świerków, na płaskich igłach cis6w, a wreszcie, gdy przewinąwszy się oszalałym wężem przez ogródki działkowe, przez wczasowisko i ośrodek kampingowy wrócili w pobliże BUNGALOW CHATY, to nie zaniedbał nawet wielkolistnej katalpy, jarzębiny płaczącej i niezwykle oryginalnych flimonodendronów z importu, których się byle gdzie nie sadzi. Napisać o tym można zwięźle i łatwo, lecz przecież prawie na każdym z oznaczonych drzew zostawał razem z farbą jakiś włosek beżowy, szary czy błękitny. lm więcej znaków ż6łciło się w świetle księżyca, tym mniej sierści zostawało na ogonie. Nie wiem jak kto, lecz ja znacznie więcej znam osób deklarujących, iż jeśli zajdzie potrzeba, gotowi są złożyć życie dla sprawy, niż takich, kt6rzy zgodziliby się na ofiarę choćby tylko z zarostu, lecz traconego po jednym włosku. Dzięki owej małej racjonalizacji i wielkiej ofiarności dow6dcy, malowanie zostało zakończone jeszcze przed zachodem księżyca. Biki przeprawił Koota na drugi brzeg Ciurkawy, a potem już bez pośpiechu, obserwując, jak księżyc złazi po gałęziach coraz niżej i chowa się za horyzont, wr6cił między morele i pustą blaszankę po farbie ulokował w śmietniku przy bungalowie. Schowawszy się w absolutnych już, atramentowych ciemnościach pod schodami miał zamiar to i owo wytłumaczyć Erykowi, lecz zrezygnował, gdy usłyszał chrapanie. - Może i racja - rzekł cicho sam do siebie. - Mała drzemka nie zawadzi. Zaczął już wciągać głowę pod pancerz, gdy coś miękkiego i miło pachnącego musnęło go po policzku. - Hallo... - usłyszał aksamitny głos. - Do you speak english? - y es. l do - odrzekł nie wiedząc jeszcze, kto go pyta. Ale wolę po polsku. Sądząc z akcentu, pani również włada angielskim nie najlepiej. - Nawet całkiem marnie - przyznał głos - lecz to tak pięknie brzmi: du ju spik inglisz? - powt6rzyła z lubością. Na imię mam Pussi. A ty, kochanie? - Ja? Biki - odpowiedział speszony i dodał grzecznie Biki Chelonides, jeśli pani pozwoli. - Na cóż mam pozwolić? Nad parapetem zapłonęło dwoje oczu równie złotych jak jonatanowe, lecz bardziej marzących, sentymentalnych, a potem jedno poczęło się filuternie przymrużać i rozjaśniać, rozjaśniać i przyciemniać... Chelonides, mimo swego wielkiego oczytania, wyrobienia światowego i nawet pewnych marynarskich doświadczeń w portach Wschodu i Zachodu, nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, a milczenie stawało się coraz bardziej dwuznaczne. Uratował go warkot silnika dobiegający z południowego brzegu Ciurkawy. - Mercedes? - zainteresowała się Pussi. - Nie, proszę pani, Ursus - wyjaśnił Biki - traktor nazwany tak od imienia siłacza, który ukręciwszy łeb turowi ratuje ukochaną w powieści Henryka Sienkiewicza. - Ratuje ukochaną! Ach, jak to ładnie zjego strony. - Ja też chciałbym kogoś uratować. - Ratuj. - Czy może raczej mu dopomóc. - Pomóż, Biki. - Czy mógłbym panią prosić... - Proś, naturalnie - szepnęły oczy w mroku. - ... o rozpuszczalnik. - To żarty? - Nie. Naprawdę. - Stoi pod oknem w szafce. Lecz zmieńmy temat. Czy to twój wóz, Biki? llocylindrowy? Jakie ma obicia? - głos znowu pocieplał. - Nie, nie mój. On należy... On ciągnie... - Chelonides w ostatniej chwili przygryzł język, zorientowawszy się, jak bliski już był paplania na temat ich ściśle tajnej akcji "Duchy Puszczy". - Ja tak dokładnie nie wiem i myślę, że będzie najlepiej, gdy poczekamy na kapitana Koota... - Koota? Jonatana? - w głosie niewidzialnej znajomej zabrzmiało znudzenie i senność. - Toż to mój papa. Pa, pa I Zgasły złote oczy i ciemność stała się mniej miękka, mniej pachnąca. - Tju-tnij! Pi-bij! - krzyknął przez sen Eryk i zaszeleścił kopertą. Warkot traktora przesunął się za rzeką w stronę osady, przycichnął, a potem zaczął narastać już na tym brzegu. Zaniepokoiły się drzewa przekazując sobie to twarde, gdaczące echo. Zadrżała nawet szybka w uchylonym okienku piwnicznym, Iecz wówczas właśnie silnik zgasł i powróciła cisza. Pociemniało jeszcze bardziej, jak zwykle tuż przed pierwszym brzaskiem. W różnych miejscach cichymi, niewyraźnymi głosami ptaki żegnały ostatnie sny. Coś miękkiego musnęło Chelonidesa po policzku. - Czy panna Pussi? - Nie - odpowiedział mu Jonatan i głosem surowszym niż zwykle dodał: - Budźcie, sierżancie, kaprala i za mną bez niepotrzebnych hałasów. Stał obok bez ruchu czekając, aż się Eryk rozczmucha. Po chwili dodał mniej pewnie i nie tak bardzo służbowo. . - Powycierajmy łapy, żeby błota nie nanosić. Kowalik nic nie widzący w ciemności siadł na plecach Chelonidesa, Chelonides zjechał z parapetu na podłogę po desce do prasowania przystawionej przez Koota i wyglądało na to, że wpadł między butelki, bo zadzwoniło szkło. - Ciszej tam, sierżancie! - ze złością upomniał kapitan. Potem w absolutnym mroku szli po dywanie korytarzem piwnicznym aż do stolika, na którym oświetlony niewielką żarówką stał telefon o barwie dojrzałego banana. - Nie ruszać. Gorąca linia - mruknął Jonatan i począł Iuzować spore nakrętki z motylkami, mocujące właz pancerny na ścianie. - Czym to się podgrzewa i po co? - spytał Eryk. Biki odwróciwszy głowę, szepnął: - Cii... Nie przeszkadzaj szefowi. Tylko tak się nazywa, bo łączy bezpośrednio i jakbyś tu podniósł słuchawkę, to nie wiadomo, kto by się odezwał z drugiej strony. - Stolica - wyjaśnił Koot, który czujnie słuchał, choć nie przerywał roboty przy odkręcaniu. - Jak tu wypoczywały VIPy, to podłączyli. - VIPy? - rozdziawił dziób Kowalik. - Skrót międzynarodowy, Very lmportant Persons wyjaśnił szeptem Biki. - Po polsku BAWAOSY czyli Bardzo Ważne Osoby... Właz obrócił się bezszelestnie na starannie wysmarowanych zawiasach. Dowódca wskazał kierunek machnięciem łapy i puścił ich przodem, gdyż tu już nie mogli zabłądzić. Posuwali się owalnym korytarzem zdolnym pomieścić schylonego człowieka. U góry z boku, mocowane co pewien czas do metalowych grzebieni, biegły kolorowe kable i świeciły niewielkie żaróweczki tworząc ż6łtawy półmrok. Mimo iż Chelonides dokładał starań, by stąpać ostrożnie, od czasu do czasu uderzał plastronem o beton i echo mnożyło ten stuk dziesięciokrotnie. Drogę przeciął im węższy, poprzeczny kanał z kablami i tunel rozszerzył się tworząc coś w rodzaju pokoiku bez okien. Sufitu też nie było: nad ich głowami gęstniał mrok, którego lampa nie była w stanie rozproszyć. Nieruchome, duszne powietrze pachniało metalami, gumą i smołą. - Tu - rzekł Koot i położywszy łapę na ramieniu Kowalika, spojrzał mu bacznie w oko. Eryk zląkł się. Czyżby to miało być więzienie za grzech przeciw dyscyplinie? - Miał być tylko Zakaz Opuszczania Koperty - powiedział szczerze zmartwiony i przestraszony . - Na okres całej jednej akcji - dodał kapitan - lecz myślę, że pół wystarczy. - Wystarczy - odpowiedział Eryk z nadzieją w głosie i dodał szczerze. - Wyspałem się, odpocząłem, ale mam takie uczucie, jak gdyby mi kto pióra z ogona powy... Urwał w p6ł słowa, gdyż dopiero teraz zobaczył, że Jonatan naprawdę ma cały koniec ogona wyliniały i pomalowany jakimś żółtym paskudztwem, które zaschło w spękaną skorupę. - Jonatanie kochany! - krzyknął wsp6łczująco, lecz umilkł przyciśnięty przyjazną łapą dow6dcy. - Tą samą drogą, którą przyszliśmy, wylecisz na dwór Koot począł tłumaczyć zadanie. - Tam już świta. Przewiduję, iż w najbliższym czasie rozegrają się w pobliżu wypadki o charakterze gwałtownym. Obserwuj je aż do momentu, gdy zobaczysz zbliżające się wozy milicyjne, a potem wracaj i melduj. - Tak jest. - Czy potrafisz wstrzymać się od osobistego udziału w wydarzeniach? Na dowód, że potrafi, Eryk gwałtownie obrócił głowę ku tyłowi i wsadził dziób pod skrzydło. - Nawet gdybyś w pobliżu zobaczył Glaca- Placa? Dziób wysunął się spod skrzydła i wzniósł do uderzenia. - Przecież on jest daleko, na karczowisku. - Był - rzekł Koot z naciskiem. - No więc, potrafisz czy nie? - powt6rzył. - Wszak przysięgałeś na dąb zielony. - Przysięgałem i potrafię - odpowiedział poważnie kapral po chwili namysłu. - Czy mogę odlecieć? - Leć! Naturalnie na fruwanie było tu zbyt wąsko i nisko. Kowalik pomaszerował piechotą. Patrzącym mu w ślad wydał się maleńki i bezbronny w tej betonowej rurze. Gdy był dość daleko, by mo ' gł przypuszczać, że go już nie widzą, lecz dość blisko, by jeszcze usłyszał, kapitan powiedział: - Kto karę odbył, to dla mnie jak nowo narodzony. A za wzorowe wykonanie trudnego rozkazu i awans murowany. Tymczasem Biki obracając się z wolna wokół własnej osi obejrzał wszystkie zakamarki w lokalu pozbawionym kątów i, wydobywszy słoik po konserwowych ogórkach, wysypał z niego nakrętki, śrubki, zaciski na podłogę. - Wody tu nie ma. Od góry jesteśmy zamknięci hermetycznym włazem zaplombowanym na siedem pieczęci. Będzie ci ciężko, Biki. - Wytrzymam. Ja nie wody szukałem, tylko naczynia na rozpuszczalnik. Siadaj na mnie i dawaj tu ogon. Jonatanowi żywiej zabiło serce z wdzięczności, gdyż skorupa z farby kurczyła się wysychając i ściskała coraz mocniej. Zamiast jednak zwykłych słów podziękowania, które wydały mu się w tej sytuacji zbyt blade, wyjaśnił miękko: - Wybacz, że naraziłem cię na natręctwo tej wariatki Puśki... - Ależ skąd! - Ależ stąd. Wiem, ponieważ gdy wróciłem, pomyliłeś moje wąsiska z jej wąsikami. Musiałem jednak prosić ją o pomoc, bo innego dojścia niż przez Bungalow Chatę nie rila. Jesteśmy teraz w miejscu, przez które biegną wszystkie rozmowy osady i fabryki ze światem. - Jonatanie , . Czyżbyś chciał podsłuchiwać? - Nie mam innego wyjścia. - Naruszamy jedno z podstawowych praw obywatelskich zagwarantowanych w konstytucji. - Jeszcze nie naruszamy, lecz masz rację. . naruszymy rzekł Koot. - Czy sądzisz, że powinienem ogłosić stan wyjątkowy i zawieszenie praw obywatelskich? Czy też zrezygnować z akcji? - Przypiął dwie łapki do zacisków na kablach i zdjął wiszące na boku słuchawki. - ... T rzycyfrowa 632 premia 200 złotych, dwucyfrowa 32 premia... - Rezultaty gier Iiczbowych, czynne całą dobę - wyjaśnił Jonatan przerywając połączenie i dodał po chwili: Mylisz się, Chelonidesie, jeśli myślisz, że mnie to nie martwi. A czy sądzisz, że drzew, na które sami wydaliśmy okrutny wyrok, nie żal mi bardziej nawet niż własnego... Spojrzyj no, Biki, czy już puściło, bo mniej ściska, ale zaczyna szczypać. - Puściło, lecz niezupełnie. Musisz zacisnąć zęby i dalej moczyć. - Zaciskam - rzekł Koot zaciskając i spytał już przez zaciśnięte. - Jak to u Mickiewicza na temat gwałtu? - Gwałt niech się gwałtem odciska - przypomniał sierżant dowódcy. - No to ogłaszam stan zupełnie wyjątkowy! - oświadczył Koot. Kapral Kowalik przez uchylony właz wyszedł na korytarz wyłożony dywanem, minął bananowy telefon gorącej Iinii, i choć mógł tu już podfruwywać, wciąż jednak maszerował na piechotę, zastanawiając się, że jeśli za wzorowe wykonanie trudnego rozkazu awans murowany, to czy w takim razie za wyjątkowo wspaniałe wykonanie może być podwójny. Na przykład z kapitana na pułkownika albo jeszcze lepiej z kaprala na sierżanta. Tak bardzo miał ochotę na spełnienie własnych myśli, że przestał widzieć i słyszeć, a w pewnej chwili szurnął pazurkami po podłodze i dumnie uniósłszy dziób przedstawił się sam sobie: - Sierżant Eryk Kowalik. Własne głośno wypowiedziane słowa otrzeźwiły go, przywróciły słuch, wzrok i nagle pojął, że stoi o trzy niewielkie kroki od puszystych pleców nieznajomego zwierza, w zasięgu jego szybkich łap, uzbrojonych w ostre pazury. Przyjaźń zawarta z Jonatanem nie czyniła go bezpiecznym wobec wszystkich kotów, zamarł więc w bezruchu gotując się drogo sprzedać życie. "Gdybym nie myślał o awansie, to mógłbym był bez trudu ominąć niebezpieczeństwo". Mijały sekundy, cios nie następował i kot, czy też dokładniej mówiąc kotka nie odwróciła się nawet, nie przestała tapirować przed lustrem sierści na angorę i cichutko sobie podśpiewywała : T api, tapi, tapi, tapi, tapirujmy , miłym głosem, miękkim włosem oczarujmy. Biki, Biki miły chłopak, daję słowo, oczarujmy Owalnego angorowo. "Oto jakie powodzenie mają sierżanci !" - pomyślał Eryk ze złością i Iedwo się powstrzymał, by nie dziobnąć śpiewającej w ogon. "Zakochała się i nic nie widzi, nic nie słyszy" . Niejednemu serce złamał tapir Pussi, Kto raz ujrzy sierść jedwabną, ulec musi... - A właśnie, że nie - mruknął Kowalik cichutko i uczyniwszy ostrożnie parę kroków w bok wystartował nagle w głośnym furkocie, zmienił kierunek podciąganym zawrotem bojowym i wyleciał w półbeczce przez szeroko otwarte okienko. Na zewnątrz wzeszło już słonko, podśpiewywały ptaki, drzewa kwitły i w słodkim brzęczeniu pszczół osypywały się płatki na ziemię. Wszystkie trzy kominy wyrzucały w niebo dym ciężki od cementowego pyłu, biały górą i żółto podsiarczony dołem, Iecz wiatr, jak prawie co dzień, niósł tę trującą chmurę ku wschodowi, nad karczowisko wyrąbane przez środek puszczy, i tu nad brzegiem Ciurkawy było zielono, spokojnie, szczęśliwie. - Jak ja wypatrzę te wypadki o charakterze gwałtownym? - spytał sam siebie, zaniepokojony, czy w ogóle stanie się coś, co będzie mógł dojrzeć i o czym można by meIdować. Postanowił tymczasem pożywić się, ponieważ każdą akcję dobrze jest rozpocząć od śniadania. Zmienił parę drzew, gromiąc krzyżaki i podstępne omatniki bokochody, a wreszcie pochłonęło go wydłubywanie spod kory mrzygłodka czarnucha. Zapomniał na chwilę o wszelkich innych sprawach i zdumiał się, gdy tuż pod nim zawarczało, zawyło, zajęczało. Zatrzęsły się gałęzie, zadrżał pień i Pękł nad ziemią z hukiem przypominającym wystrzał. Eryk wzleciał w powietrze, gdy drzewo, dorodny srebrny świerk, poczęło. padać. Teraz dopiero przeszywając najbliższą okolicę szybkimi lotami zwiadowczymi spostrzegł, iż wagonik Glaca- Placa, z psem przykutym na łańcuchu do osi, stoi na głównej alei między ogródkami działkowymi a ośrodkiem wczasowym, bardzo niedaleko neonu BUNGALOW CHATA. "Ale się kapitan zdziwi, jak mu powiem, że oni nocą tu przyjechali" - pomyślał kaprai. "Pewno parę suchych drzew trzeba usunąć i dlatego..." Szybko jednak się zorientował, że przyczyna musi być inna, bowiem wszystkie cztery piły weszły do akcji i teraz już raz po raz padały jabłonie chwytając się sąsiadek szerokimi koronami, waliły się grusze i śliwy, morele i wiśnie. Stalowe zęby nie ominęły nawet płaczącej żałośnie jarzębiny, wielkolistnej katalpy i dość wrednego, lecz oryginalnego niezwykle flimonodendrona z importu, którego się byle gdzie nie sadzi. Staruszek pełniący funkcję nocnego stróża przy rowerach wodnych ośrodka turystycznego nadbiegł zdyszany, próbował zatrzymać jednego z rębaczy. Tamten pokazał mu na uszy, że nie słyszy, a potem na nogę, żeby uciekał, jak nie chce dostać kopa. - Panie, panie! - wywołał sennego Glaca- Placa do okienka wagoniku. - Drzewa tną! - No i dobrze. Tylko szkodniki różne na nich się lęgną i łeb można rozbić, jak się na jakie wpadnie. - Ale zdrowe tną. Owocowe. Ozdobne też. Nawet flimonodendron. - Znaczone żółtą farbą? - zapytał łysy skrobiąc się w brodę. - Znaczone - przyznał dziadek. - No i dobrze. Do wieczora, glac-plac, porządek się zrobi i równo będzie. - W imię ojca... - stary przeżegnał najpierw siebie,. a potęm rachmistrza w okienku. - Diabeł albo wariat. Pobiegł do budki telefonicznej i zadzwonił. - Amelio? To ja, twój Bonawenturek... Nie, nic nie piłem, ale drzewa w ogródkach piłami... Nie, tną na odlew i bez litości. Słowo ułana... Graj, miła. Bierz moją trąbkę i graj! w minutę później pani Amelia zawiadomiła o niesłychanym wydarzeniu panią Walentynę i panią Dzierżysławę, które podczas następnych sześćdziesięciu sekund poinformowały każda dwie sąsiadki, co zwiększyło liczbę osób zorientowanych do siedmiu. Ponieważ Amelia zaalarmowała jeszcze dwie, to nietrudno obliczyć, że w trzeciej minucie dowiedziało się o skandalu jeszcze osiemnaście, czyli razem dwadzieścia siedem; w czwartej - 81 ; w piątej - 243; w szóstej - 729, a w siódmej... Ponieważ osada liczyła mniej niż pięć tysięcy mieszkańców, w ósmej minucie nie tylko wiedzieli wszyscy, Iecz półtora tysiąca wiedzących zostało zawiadomionych po raz drugi. N im to nastąpiło, dziadek wyszedłszy z budki zobaczył, że pani Malinkowska, która wstała o świcie, by zdążyć przepielić grządkę truskawek, spostrzegła także, co się dzieje, i rusza kłusem w stronę najbliższego rębacza. Kłusem do boju, patyk w dłoń i szkodnika goń, goń, goń! Nim stróż - ułan dośpiewał sygnał szarży, Malinkowska gnała już galopem. - Heej... - zawołał, gdy brała rozmach i - Hop! - gdy zmotoryzowanemu drwalowi wbijała koszyk na głowę. Wziii! - piszczała ciśnięta na ziemię piła, gnając bez obciążenia na coraz wyzsze obroty. - Urr I Szurr I Asza! - wrzeszczał ten okoszykowany, miotając łbem na wsze strony i daremnie usiłując zerwać plecionkę zaklinowanąuszami. Wyłamał wreszcie parę patyków, wyjrzał na świat niczym spod przyłbicy. - Ratunku! Wampirzyca! - wrzeszczał, lecz nikt z koIegów nie mógł go usłyszeć, bo sami warczeli. - Na pomoc I Wariat z piłą! - krzyczała pani Malinkowska, machała czerwoną chustką, żeby widać było z daleka i waliła motyczką po koszyku, żeby się tamten nie opamiętał, póki ludzie nie nadbiegną. W trzeciej minucie Glac- Plac zobaczył, co się dzieje, w czwartej zebrał posiłki, a w piątej zespołowym wysiłkiem odebrali pani Malinkowskiej motykę i przytrzymali ją za obie ręce. - Co on pani zawinił? - spytał Glac- Plac, kiedy ucichł ostatni motor i zatrzymał się łańcuch zębaty. - Liga! - wołała obezwładniona. - Nogami? Przecież nie koń... A głowa nie kapusta, żeby ją w koszyk wbijać - tłumaczył łysy. - Liga! Na pomoc! - Przymknij no się, pani, bo jak nerwy stracę... - szarpnął za bakenbardy, co było oznaką marnego humoru. - Liga Pań do mnie! - wrzasnęła triumfalnie pani Malinkowska, będąca przewodniczącą miejscowego oddziału, i wyrwawszy prawą rękę trzepnęła brodacza po łysinie. Glac się zamierzył, żeby oddać, lecz biorąc rozmach spojrzał za siebie, zamarł na ułamek sekundy I wrzasnął: - Wiać! Kapral Kowalik, obserwujący wypadki ze szczytu jesionu wyniosłego, domyślił się nieco wcześniej, iż teraz już Iada moment przybiorą charakter gwałtowny. Widział kolumny bojowe Ligi nadciągające zza Ciurkawy zdwojonym krokiem, obserwował błyski słońca w ostrzach parasolek i częściach tnących wymontowanych z kuchennych robotów elektrycznych. Mimo iż krótko był podoficerem, to jednak ocknęła się w nim dusza żołnierska odziedziczona po owym przodku, który piechocie wybranieckiej iskry pod Wiedniem na rusznicach krzesał i z zachwytem patrzył na preludium bitwy, dokładając jednocześnie starań, by nic nie uronić z okrzyków i móc odpowiedzieć, jeśliby Koot zapytał o jakieś jajakoko czy coś w tym rodzaju. Na okrzyk pani Malinkowskiej: "Do mnie !" kolumny rozsypały się w roje i tyraliery, ruszyły biegiem, lecz do starcia wręcz nie doszło, gdyż przeciwnik porzuciwszy w truskawkach, w sałacie i w popłochu sprzęt zmechanizowany podał tyły I schronił się do obozu w postaci wagonika. Oddziały Ligi otoczyły go zewsząd, Iecz zamiast sypać szańce, ustawiać działa czy szykować faszynę i drabiny do szturmu, poczęły się pozdrawiać wzajemnie, kłaniać i wymieniać opinie: - To ten Glac-Plac drzewa oznacza po pijanemu, a potem wszystko pod szn u rek. - Ani oczu, ani serca. Jakby kto żółtą podwiązkę nosił, to mu nogę upiłują. - Wleci im, proszę pani, wleci na ten raz, bo nawet flimonodendron importowany ciachnęli. - l coś ponad osiem moreli w ogródku dla twardych dewizowców! - Podobno wiatr ma się zmienić i z ogródkami wszystko jedno koniec, bo pierwszy deszcz cementem je przybetonuje. - Z mężem tego jeszcze nie uzgodniono. - Wiatr, proszę pani, górą chodzi, jak chce. Rozmowa zeszła na meteorologię i już przycichała, lecz w drugim rzucie nadciągnęły przedszkolaki i zaraz oblężenie obozu przybrało żywszy charakter, bo Duś pecyną trafił tego pana w okienku. Ciapuś i Pyzio zaczęli ściągać porąbane gałęzie, żeby domek poddymić, to ci panowie wylecą jak pszczółki. Gzymś i Safcio natomiast, uświadomieni politechnicznie, wzięli się do uruchomienia traktora, pragnąc doholować domek do rzeczki, bo wówczas przeciwnik ukryty w środku zrobi bul-bul i wypłvnie. Oblężeni przysłuchując się pogwarkom dzieci nie wytrzymali nerwowo. - Trzy, cztery! - podał komendę Glac- Plac. - Mi-li-cja, mi-li-cja! - zaczęli krzyczeć zgodnym chórem. Być może OM czuwała już od pewnego czasu Iub też inspektor Nowak sunął świeżym tropem, gdyż zaraz zaczęło błyskać za rzeką, a potem coraz bliżej. Eryk wiedział, że już powinien wracać, lecz nie umiał przemóc ciekawości. Ukryty w liściach jesionowych obejrzał jeszcze przyjazd wozów OM, widział i słyszał, jak inspektor Nowak wszedłszy na schodki wagoniku uzgadnia rozstrzygnięcie problemu z obiema zainteresowanymi stronami. - Zamknąć ich? - Tak! Zamknąć! - wołały panie. - Psymamzyć dlani! - piszczały przedszkolaki. - Chwileczkę, obywatele, proszę o ciszę . - zarządził inspektor i spytał tych w środku : - Wypuścić was? - Nie I Zamknąć - zawołali zgodnie. - Kłódka pod drugim schodkiem - tłumaczył z wnętrza GIac-Plac. - Klucz niech pan dobrze schowa. Wobec całkowitej jednomyślności zgromadzonych, inspektor wykonał wolę Iudu i raz jeszcze poprosił. - Czy nie zechciałyby panie rozejść się w celu dokończenia makijażu? Większość teraz dopiero zdała sobie sprawę z wynikłych z pośpiechu braków kosmetyczno-odzieżowych i po minucie nikogo już wokół nie było. - Ciekawe, kto tu narozrabiał? - rzekł sam do siebie Nowak. - Ja, panie Inspektorze... - stanął na baczność jeden z młodych i zdolnych. - Ty narozrabiałeś? - Nie. Ja chciałem powiedzieć, że zacząłbym od przeszukania Bungalow Chaty i innych okolicznych pomieszczeń sezonowo niemieszkalnych. Usłyszawszy te groźne słowa kapral Kowalik przemógł ciekawość i nie czekając, jaka padnie odpowiedź, poleciał co sił w skrzydłach, by złożyć meldunek dowódcy. Nieruchome powietrze pachniało metalem, gumą i smołą. Stalowa klapa zamknięta na siedem rygli i gruba warstwa mroku zgęstniałego pod nią tłumiła wszelkie dźwięki świata zewnętrznego. Czas płynął wolniej niż nad rzeką czy w lesie. Można było naturalnie włączyć w każdej chwili czynną całą dobę zegarynkę czy prognozę pogody albo wyniki losowania gier liczbowych, lecz niby po co. - Pojutrze ciągnienie - rzekł Chelonides. - Jakby zdarzyła się okazja, to ja bym wypełnił na imię Dobromierza. Koot nie odpowiedział, gdyż coś go zainteresowało i szybko podłączył słuchawkę do zacisków. - ... awent.urek... - Amen Turek? - zagadnął Biki. - Cii! - Jonatan położył mu miękką łapę na nosie. - ... Nie, nic nie piłem, ale drzewa w ogródkach piłami... tłumaczył ten sam głos. - Łżesz - stwierdził mocny głos kobiecy. - Nie, tną na odlew i bez litości. Słowo ułana.,. - Grać sąsiadkom wsiadanego? - Graj, miła. Bierz moją trąbkę i graj! Chwilę było cicho, a potem wymienili informacje dwaj młodzi ludzie. - Ceść, Pyz! - Ceść, Ciap! - Agresozy na działkach. Mama poleciała. - Wiem. Zniscenia strasne. Moja tez. - Ja się włącam na c-en-zeta. - Ja tez. Biez na głowę ten błękitny. Zaraz potem nałożyły się jedna na drugą parę rozmów. - Zgodnie z planem wycinki, w sektorze maksymalnego zapylenia... - Flimonodendron, ten z importu na działce specjalnej... - Kierunki panujących wiatrów... - Natychmiast przestać. Odkupicie roślinę z oszczędności na dietach. - Wstrzymać urąb i przerąb. - Wasze sadzonki możecie sobie zasadzić. Zasośniajcie doniczkę! . - Franiu, panie mówią, że kazałeś zmienić wiatry... - Nie dość im lasu, czereśnie zacementują, sałatę zniszczą. Wrr 1 . - zawarczało tak przeciągle i głośno, że Koota aż odrzuciło od słuchawki. Po przewodach poszły prądy wysokiej siły i częstotliwości, a zwłaszcza jeden z kabli o barwie dojrzałego banana zaświecił uroczyście wyjątkowo. - Pana też w ucho rąbło, panie naczelniku? - zapytał ktoś nieśmiało i umilkł, bo w słuchawce chrząknęło. - Jadę do was na inspekcję - powiedział niski głos z wysoka. - Przygotujcie podkładkę do zawnioskowania zaniechania zanieczyszczania, zalesiania, zapylania i zawieszenia zaplanowywania wyrębywania. Dwu do odznaczenia, trzech do wyrzucenia... - głos zastanowił się sekundę i dodał. - Jeśli prawda z tym ściętym flimonodendronem, to pięciu do wyrzucenia, a odznaczeń nie będzie. Kabel przestał promieniować. - Pryskamy - rzekł Jonatan odwieszając słuchawkę. Wkrótce do Bungalow Chaty przyjedzie nowy Iokator i Iepiej, żeby nas tu nie zastał. - Eryk jeszcze nie wrócił - przypomniał Biki. - Spotkamy go po drodze, albo chwilę zaczekamy pod schodami. lm bliżej brzegów Ciurkawy i zarośli Małego Chlupa, tym lepiej. W górze nad nimi rozległ się stuk metalu o metal i zapiszczała nakrętka. - Naprzód! - rozkazał kapitan. - Nic tu po nas. Jeszcze echo postukiwania plastronu o beton tłukło się w podziemiu, gdy mrok nagle uskoczył i wysoko w górze pobłękitniał krąg słonecznego nieba. Po zabetonowanych w ścianie klamrach zeszli w dół dwaj monterzy, rozejrzeli się i tą samą drogą wrócili na wierzch. - Nikogo tam nie ma, panie władzo - zameldował starszy.- Tylko puszka po ogórkach i w niej jakby coś mocnego. lnspektor Nowak powąchał. - Otóż to - rzekł cichutko sam do siebie. Wykazując wysoką sprawność fizyczną przeskoczył ogrodzenie Bungalow Chaty i chlupnął na pierścień wymalowany na pniu okwitłej moreli. Puściło. Pociekło żółtymi strużkami. Metody Nowak przyklęknął, spojrzał przez służbową lupę i pincetą śledczą zdjął z kory cztery włosy. czarny, niebieski, dwa szare. - Krąg podejrzeń się zawęża - mruknął cichutko do siebie, chowając zdobycz do tajnej kieszonki w raportówce. - Węża I Dawać tu prędko węża! - zawołał młody, zdolny i po szkole, który usłyszał tylko ostatnią połówkę słowa. - Dziękuję, nie trzeba - Nowak powstrzymał pana Bonawenturę, który już zrywał się do biegu w stronę urządzeń przeciwpożarowych, a potem przywołał skinieniem swego podwładnego. - To wy proponowaliście przeszukanie Bungalow Chaty? - Ja, obywatelu inspektorze. - Czy była to propozycja słuszna? Nowak na chwilę przerwał pracę wychowawczą i obaj salutowali Iimuzynę, która właśnie nadjechała była od strony stolicy, okrążyła dom i zatrzymała się u głównego wejścia. - Była to propozycja niesłuszna - odpowiedział wychowywany pełnym zdaniem. - A dlaczego? - Niesłuszna i niedozwolona, bo zastano by nas podczas przeszukiwania obiektu pod nieobecność dysponenta. - Dajcie no indeks - zdecydował słynny detektyw i w rubryce "ćwiczenia praktyczne" złożył swój podpis zaIiczeniowy. - Przestępców to ja bym motorówką do więzienia - proponował posterunkowy Wojtasik z kompanii rzecznej. - Samochodem rozwieźć do domów. - Kto ich będzie pilnował? - Oni sami przez tydzień na ulicę nie wyjdą - rzekł inspektor. - Chyba że nocą, ukradkiem. Zasalutowawszy podwładnym z tamtej strony siatki, ruszył w głąb morelowego sadu. Przespacerował się wokół domu, potem wzdłuż brzegu rzeczki z oczyma spuszczonymi ku ziemi, co z dala wyglądało, jakby się martwił. Potem kucnął, coś podniósł z trawy i niespiesznym krokiem skrył się wśród drzew sadu. Gdy nikt go już nie mógł widzieć z ulicy, zdjął czapkę, rozpiął haftki munduru i rozłożył w trawie wielkoformatową, nieprzemakalną chustkę do nosa, która w razie konieczności mogła być płaszczem Iub namiotem, a po nadmuchaniu służyć jako podręczny środek przeprawowy. Siadł sobie na niej i zaczął wołać : - Kici, kici... Kici, kici... Po chwili, starając się nie uszargać futerka uczesanego pod angorę, nadbiegła młoda i piękna kotka. - Dzień dobry, panno Pussi - rzekł Nowak i skłonił głowę. Dygnęła grzecznie i siadła na brzegu chustki wielozadaniowej. - Ja wiem, że pani spała tej nocy dobrze, nic nie słyszała, nic nie widziała. Cóż zresztą można usłyszeć i zobaczyć, skoro nikogo tu nie było? Zmrużyła potakująco oczy. - Sądzę jednak, że mógłbym wystąpić do PZU z niewielkim protokołem o zwrot ukradzionego przez nieznanych włamywaczy rozpuszczalnika oraz kremu żeńszeniowego... wydobył z kieszeni zakrętkę od słoika znalezioną w trawie nad rzeczką i położył w słonecznej plamie. Kotka nie drgnęła. Nowak westchnął w tonacji "ach, jaka ciężka służba", napisał protokół, zrobił znaczek w tym miejscu, w którym powinna by podpisać się osoba poszkodowana, i położył tuż obok prawej łapki. Długą chwilę trwała cisza wypełniona pracowitym brzęczeniem pszczół. - Nie ma rzeczy cenniejszej niż prawda - rzekł filozoficznie i cofnął dokument w swoją stronę, nie więcej jednak niż o pół kociego kroku. - Czy zechce pani, panno Pussi, uczynić mi ten zaszczyt i przyjąć to nlewielkie opakowanie z eksportowej serii żółwiowych kremów Bulleny? Zaskoczona kotka drgnęła, co nie uszło uwagi Metodego. Pojąwszy, że 1nspektor i tak jest na tropie, uległa pokusie i w stronę pudełeczka o barwie kości słoniowej wysunęła pazurki pomalowane szkarłatnym lakierem. - Auuu! - podziękowała i odchodząc nadepnęła protokół, być może niechcący, w okolicach miejsca na podpis. lnspektor poczekał, póki wilgotny ślad nie wyschnie, złożył papier we czworo, a potem wsunął go do tej samej tajnej kieszonki, w której spoczywały cztery kocie włosy zdjęte z chropawej kory. ROZDZIAŁ VI Qpowieść z wojska W sobotę rano gajowy Kacper Wyderko podniósł stawidła i woda poczęła opadać. Siodło grobli wynurzyło się po godzinie, a koło południa przeschło na tyle, że buksując co nieco mógł przejechać po nim niewielki, ale bardzo czerwony i hałaśliwy samochodzik króla strzelców czwartej ligi, Jana Radochy, środkowego napastnika drużyny futbolowej Chemik Organiczny. Na tylnym siedzeniu jechała postać tak wdzięczna i zgrabna, iż mimo starannego maskowania, długich rękawiczek o barwie młodego szpinaku i kapelusza z rondem okrywającym ręce do łokci, ktokolwiek na nią spojrzał, to już mu trudno było przestać patrzeć. W momencie wysiadki osoba ta okazała się być królową Fenol Durmoll Junior Bandu (nie mieszać z tradycyjnym Fenol Bemol Old Boy Bandem). - Wszelki duch! - wykrzyknęła Kacprowa. - Toć panią, panno Marysiu... - Marietto - sprostowała śpiewaczka. - Panią na dziś wieczór w telewizji zapowiadali. Mówili, że wliza w oko Przylepa. - Wokaliza Przyleppa - uściśliła gwiazda z uśmiechem : i pozdrowiła. - Witam panią, pani Wyderko, I wyjaśniam... - Wyderkowa - poprawiła żona gajowego Wyderki. - l wyjaśniam - powtórzyła kometa bitu - że aktualnie osobowo nieobecna z przyczyn bytności ściśle incognito w gajówce Przepierka, będę uświetniać przez publikator, lecąc z magnetowidu, czyli taśmy... Goście rozgościli się w dwu pokoikach na pięterku : Jaś z oknem na wschód, by światło dnia budziło go na zaprawę poranną, a Marietta z balkonikiem w stronę zachodu wychodzącym, pod którym rosły leszczyny pełne śpiewających po zmroku słowików. Gajowy wrócił z grobli, kiedy oboje nowo przybyli zeszli już w strojach plażowych do sadu rosnącego koło domu i sadowili się na leżakach. Spojrzawszy na nich zafrasował się wiełce: - Wypadek jaki mieliście po drodze czy jak? - Urazy przy pracy - odrzekli chórem. - Cóż to za taka robota? Toć żeście poobijani oboje jak jabłka, co wpadły do młockarni. - Na łydce ślady po obrońcach Jutrzenki Gburwolina... Prawe kolano stuknięte przez lewą pomoc Gwarka Bubrze... Siniak na czole nabili mi wdzięczni kibice Chemoru podrzutem w niskiej bramie stadionu... - U mnie przeważają uszczypy podczas rwania szat na pamiątkę - rzekła Marietta, wygładzając swe szpinakowe, długie rękawiczki i zarumieniła się spuszczając skromnie oczy. - A naciek na ramieniu od bombonierki miotniętej z loży reprezentacyjnej. - Pana, panie Wyderko, też ktoś w rękę sfaulował zauważył Radocha. - Rzeczywiście - gajowy uniósł ku górze przypuchnięty kciuk. - Na gałęzi dębu, przy wjeździe na groblę, osy zawiesiły gniazdo i jedna mnie użądliła. - A pan ją za skrzydło albo kopa w odwłok. - Czemu miałbym krzywdę owadowi robić? - Ja to bym palnął. - To znaczy na pszczelarza by się pan nie nadawał. Przecież żądlą te najdzielniejsze. - Może miodku? Może mleczka? - zaproponowała Kac~wieże mleczko na wszystko pomoże, moje nleboprowa. - .. żęta - litowała się, rozlewając biały i gęsty płyn w gliniane kubki z cepelii. - Tu wam nic nie grozi - zapewnił gajowy. - Stawidła zasunąłem z powrotem, siodło na grobll zalane i żadnego teraz dostępu. Poprawiajcie się, odpoczywajcie. Goście pili mleko wychłodzone w lodówce kompresorowej z elektrycznym programowaniem temperatur, słonko przygrzewało jak kwarcówka, wiaterek znad wody chłodził jak wentylator, puszcza wokoło szeleściła Iekko i śpiewała setkami głosów ptasich niczym na galowym koncercie. - Tak tu u was jak w raju - powiedział Radocha wysysając miód z plastra. - Sto razy lepiej niż na obozie kondycyjnym. Jakby jeszcze do pływania kawałek jeziora z wodorostów oczyścić... - Oczyszczony - powiedział Wyderko. - l myszy, co zeszłym razem zjadły pani perukę, przegnane co do jednej. - Much też nie widzę ani komarów - zauważyła panna Przyleppa. - Pewno za to pająki są, a ja tak bardzo się ich boję... - Były - przytwierdził Kacper. - Jeszcze w zesżłym tygodniu, jak leciał program z życia much, to cały ekran w telewizorze sieciami zaprzędły, ale teraz przegnane, co do jednego. - Przynajęliście kogo? - zainteresował się '5 , rodek Napadu. - Nikogo. Czy ja nie wiem, że etaty zablokowane? - No, ale jednak ktoś to wszystko porobił? - Za dobre słowo i okruch ze stołu. - Hippisy? - Nie wiem. Mnie wszystko jedno, jak kogo zwą, byle uczciwy. Sam pan ich zapyta. - Są jeszcze? Gdzie? - Gdzieś tutaj - gajowy uczynił szeroki ruch ręką. Zmówiliśmy się na ognisko, to i przyjdą wieczorem. - Będą plotki - zaniepokoiła się Marietta i zajrzała do wnętrza rękawiczki z Iewej dłoni, w której małym palcu nosiła Iok Radochy ucięty na pamiątkę. - Nie. To nie tacy, co by przed ludźmi obgadali - uspokoił ją gajowy i odszedł do zajęć gospodarskich. Goście gajówkowi grzali się chwilę na słonku leżąc z zamkniętymi oczami, a potem śpiewaczka zanuciła cichutko: Czy twe zielone szczęście, je - je - je, przy moim boku gęście, je - je - je. - Aktualnie jak najbardziej - odrzekł uprzejmie sportsmen. - Zostaniemy do czwartku, pięć dni. - Pięć zero na naszą korzyść. - żebym mikrofon połkła! - przysięgła gwiazda. - żeby mnie kopli! - zaprzysiągł król sportu i dodał . od siebie. . - Fajnie tu aktualnie po linii wypoczynku. A jak mi się znudzi, to tak samochód przerobię, że całe miasto się zbiegnie na nasz powrót. A i parę osób ogłuchnie. - Założysz głośniki? - Nie. Tłumik zdejmę, rurę utnę i takie decybelasy im zasunę! Fajnie będzie, no nie? - Będzie, Jasiu. Teraz też fajnie, ale pająki są. Popatrz, Radosiu. Czy on go skonsumuje? Jaś popatrzył we wskazanym kierunku i dojrzał sporego krzyżaka, który wylazł z ukrycia i zbliżał się do motyla zaplątanego w sieć. - Jak chcesz, Mariettko, mogę go aktualnie ocalić! zaproponował. - Ocal, ocal! - klasnęła w dłonie. ~rodkowy napastnik zerwał się z fotela swym słynnym .. szpurtem radochowym, oklaskiwanym wielokrotnie na stadionie Chemoru oraz wielu innych w skali środkowego dorzecza Bóbrzy i południowego Nadchlupia, Iecz w tym momencie coś świsnęło mu koło ucha i ostrodzioby ptak chapsnął pająka sprzed nosa futbolisty. - Ma refleks - przyznał Jaś, wyzwalając bielinka z pajęczyny. - Czy to jastrząb? - spytała Marietta słabo zorientowana w dziedzinach nie mających bezpośredniego związku z bitem. - Możebne - odrzekł piłkarz i rozejrzawszy się po drzewach dodał. - Już go tu nie ma, wyleciał na aut. Niszczyciel pająków, w którym osoby inteligentne rozpoznały niewątpliwie plutonowego (tak, tak - plutonowego) Kowallka, nie odleciał daleko, lecz zaraz za stodołą dał nura w sad i zniknął za gęstą grzędą bzów, które odgradzały drzewa owocowe od jeziora. Posadziła je tu Kacprowa, żeby się jabłka w wodzie nie przeglądały, nie odchudzały, tylko rosły z dnia na dzień wciąż w pasie grubiejąc. Bzy kwitły teraz biało i lila, prześcigały się, który mocniej pachnie. Tuż pod nimi, na niewielkiej polance otwartej od jeziora, a od zabudowań niczym świeca dłonią osłoniętej, grzali się w słonku Koot i Chelonides. - EJ! - zawołał Kowalik Iądując zgrabnie tuż koło nich. Melduję, że nie wyjadą stąd przez pięć dni, a więc przed czwartkiem inspektor Nowak nie dowie się na pewno, gdzie jesteśmy. - Doskonale - rzekł Jonatan i wskazał łapą radiofon dyrektora Sprytka, który przez cały czas robił piii - piii piii - niczym głodne pisklę. - Posłuchajmy dziennika. - Minęła godzina dwunasta - oznajmił pan spiker.Podajemy najciekawszą wiadomość dnia. - Nadchlupińska Wytwórnia Cementu wstrzymała wszelkie wyręby drzew w swym rejonie, zobowiązując się wykorzystywać zamiast drewna inne surowce posiadane od dawna w magazynach. Brygada rębaczy pod kierunkiem doświadczonego majstra Glac- Placzyńskiego... - Ciężko doświadczonego - wtrącił kpiąco Koot. - ...przekazała swe wysłużone piły do muzeum techniki, zobowiązując się zasadzić drzewka i krzewy gdzie się da i w jak największych ilościach. Dodatkowe zyski ze sprzedaży niewydymionego cementu oraz siarki, wychwytywanej od wczoraj w kominach, przeznaczono na zazielenienie osiedla, zarybienie jeziora i produkcję jednorodzinnych domków lęgowych dla ptaków. Na apel przodującej załogi Nadchlupińskiej Wytwórni Cementu, która pierwsza w kraju zastosowała Węzeł SPRYT-KA, odpowiadają coraz liczniejsze kolektywy pracownicze. A teraz przechodzimy do wiadomości średnio ciekawych. Kapitan Jonatan Koot wyłączył radiofon i dumnie przygładził wąsa. - Rezultaty naszych działań bojowych przeszły wszelkie oczekiwania. Dziękuję wam, towarzysze - rzekł z nie ukrywaną dumą w głosie i polizawszy łapę przykleił im obu po liściu bzowym do piersi. - EJ, EJ, ku chwale kniej! - odpowiedzieli wesoło. - Powinien być Order Zieleni, i to mlędzynarodowy oświadczył Biki. - Powinien - przytaknął Eryk. - Ja tylko nie zrozumia. końcu tej wiadomości, co to za heca, że oni nazywają łem na nasz węzeł Węzłem SPRYT-KA? Sprostowanie by posłać czy jak? - Nieważne - rzekł Koot i unosząc cieniejący ku końcowi ogon, na którym poczynały już jednak odrastać krótkie włoski, oddalił się w gąszcz bzowych zarośli. - Czy masz, Eryku, odrobinę cierpliwości i troszkę czasu? - spytał Chelonides. - Trochę to mam. A bo co? - Postawiłeś przed chwilą problem współzależności działania i oceny. - Ja postawiłem? - Ty. - To mi wytłumacz. - Jeśli kapitan powie, byś stał godzinę bez ruchu i nic nie mówił... - Trudne zadanie - mruknął plutonowy. - Ty rozkaz wykonasz, a on mnie za to awansuje. - Granda! - wrzasnął Kowalik na cały głos. - No, a pani Kacprowa poprosiła cię o wytępienie pająk6w... - Lubię takie zadania. - Ty wytępiłeś i wyobraźmy sobie, że dziś wieczorem przy ognisku nie tobie, lecz mnie podziękuje i poczęstuje orzechami laskowymi! - Knujesz coś, Biki. Myślisz, że naprawdę tobie da te orzeszki? - Myślę naprawdę, że tobie. Tylko rozważam, co by było gdyby? - No, to też byłaby granda, ale mniejsza. Niech tam Eryk potrząsnął głową i uśmiechnął się, rozchylając dziób. Ważne, że zrobiłem dobrą robotę. - Otóż i masz odpowiedź w sprawie Węzła Kootyjskiego, który winien rozsławić imię naszego dowódcy i przyjaciela, który my zaplątaliśmy, że hej, a radio... - Że EJ! - poprawił Kowalik. - A podszył się pod tę racjonalizację dyrektor magister inżynier, nasz główny przeciwnik, i w radiu mówią Węzeł SPRYT-KA. - Nieważne - raz jeszcze rzekł kapitan Koot, wychodząc z bzów z ogonem świeżo nasmarowanym kremem żeńszeniowym. - lstotne jest tylko: zwycięstwo słusznej sprawy. Pamiętacie refren marsza KoKoKoNo? Zamiast odpowiedzi Kowalik uniósł skrzydła, machnął nimi jak dyrygent batutą i wszyscy trzej zgodnie zaśpiewali : Pazur dla wroga, dIa szarży sława, a dla nas nocka akcji łaskawa! - No ale z tym Węzłem to tak wyszło, że dla wroga sława, a nam kota pogonili , . - zażartował Eryk. żart był, jak to mówią, nie najlepszy, czyli całkiem do chrzanu tarcia i odpowiedź nastąpiła natychmiast. - Nawet mało nas nie capnęli w wyniku Iekkomyślności pewnego dziobatego, który naciskał to i owo, choć sam nie wiedział co - przypomniał Jonatan niezbyt rozśmieszony dowcipem. ~ A ty nie miałeś do mnie zaufania i nic nie powiedziałeś o Sprytku, tylko ci wąsy zwisły poniżej kolan. - Ładnie bym wyglądał, gdybym się żalił przed otwartym I mikrofonem wprost do ucha inspektora Nowaka . - Do nas obu zaufania nie miałeś i tyIko kazałeś maszerować przez całe karczowisko w upale, a potem wracać. żebyś powiedział od początku, to... to... - urwał, bo nie przemyślał sprawy wcześniej i nie wiedział, co by się zmieniło w ich sytuacji. - Czy to już wszystkie pretensje, obywatelu plutonowy? spytał kapitan chłodno. - Na razie - odburknął Kowalik, strosząc pióra. - Sytuacja pozwala nam przeprowadzić analizę mego postępowania jako dowódcy. Pozwólcie, że zadam wam parę pytań. Pierwsze. . czy wiedząc, iż pani Katarzyna zna prawdziwy szyfr zasupłania, dokonalibyście, szeregowy Kowalik, zwiadu nie zwracając na siebie uwagi? - Tak bym ją dziobnął w palec wskazujący, że przez dwa tygodnie nie mogłaby drutów utrzymać! - zawołał Eryk. - A więc? - rzekł kapitan z naciskiem. - - Nie dokonałbym - przyznał Kowalik sz.czerze po chwili milczenia. Chelonides, który podczas śpiewania miał nos w pobliżu ciężkiej kiści bzu, przesunął się teraz nieco, by zapach mu nie przeszkadzał chłonąć każdego słowa dyskusji. - Pytanie drugie: czy świadomość, że Przemysław Sprytek ma otrzymać Wielką Nagrodę Ministra za naszą wspólną akcję, dodałaby wam sił w trudnym marszu? - Nie - przyznał Eryk. - Nie - potwierdził Biki. - Nawet uskrzydlony sukcesem ledwo lazłem pod koniec. - Pytanie trzecie... - Poddaję się, obywatelu kapitanie - zameldował Kowalik. - Czy to znaczy, że dowódca może bujać? - Nie - odrzekł Koot. - Ale ma prawo mówić tylko tyle, ile potrzebne podwładnym podczas walki do spełnienia zadań bojowych. - A po walce? - spytał Chelonides. - Właśnie - wsparł go Eryk. - Podczas przerwy w działaniach? - Podczas pauzy operacyjnej - poprawił go kapitan. - No właśnie! Bo ja szczerze nagadałem różności, a ty teraz będziesz na mnie zły. - Gdybym zachował w sercu choć odrobinę żalu - rzekł Koot poważnie - nie nadawałbym się na dowódcę. Kto nie ceni krytyki ze strony podwładnych, powinien dowodzić wyłącznie miotłą, i to na biernym odcinku frontu. - Dlaczego miotłą? - Bo ona nie ma własnego sądu i nie krytykuje tego, kto nią zamiata. Jeden z wybitnych dowódców, choć niezbyt wysokiego szczebla, nauczył mnie na samym początku służby, że pszczelarz najwyżej ceni pszczołę, która żądli, bo wie, iż to jedna z najdzielniejszych w roju. Ceni i lubi. - Nie wyjaśniłeś nam jeszcze, kapitanie, co sądzisz o skąpieniu żołnierzom wyjaśnień po bitwie - przypomniał sierżant Chelonides. - Wobec przyjaciół nie należy mieć tajemnic - odrzekł Koot. - A marny to dowódca, który nie jest przyjacielem swych żołnierzy. - EJ - rzekł Biki. - EJ - świsnął Eryk. - EJ, EJ! - potwierdził Jonatan. - Węzeł Sprytka to tak zupełnie, jakby ktoś nazwał dom wypoczynkowy. Nerwowa Czkawka - zażartował Biki i zsunąwszy się do jeziorka chlapnął w stronę przyjaciół. - Wylęgarnia Kurcząt pod Jastrzębiem - zakpił Eryk i skrzydłem połaskotał kapitańskie wąsy. - Zobaczymy jeszcze rezerwat dębów imienia Glaca- Placa! - westchnął Jonatan i wykonał dziki skok udając, że chce capnąć pazurami ogon żółwiowy, wystający spod kapralaksu. Hopsali tak, wywijali najdziwniejsze fikoły, fikołaje i fikołajki parskając, pomrukując, wyświstując i chichocąc przez dobry kwadrans. Potem znowu ulokowali się pod kwitnącymi bzami. Kto w słońcu ten w słońcu, a kto w cieniu ten w cleniu i wciąż jeszcze pełni beztroskiego śmiechu od ostrza dzioba, od czubków nosów i wąsów po końce jakże różnych przecież ogonów, posapywali ze zmęczenia. Koot fuknął na swą własną pierś, zdmuchując kurz z odznaczeniowych buretek, pogładził się po łbie przeciętym skośną szramą od ucha do ucha, a potem rzekł niespodzianie poważnie i cicho. - Jak miło wypoczywać, dyskutować i żartować w dobrze dobranym zespole. l po cóż my szarpiemy się, przyjaciele, ryzykując co chwila zdrowiem i życiem? - Przesadzasz - świsnął Eryk. - Zawsze można frunąć, odskoczyć, umknąć na drugą stronę pnia. - Albo tę część ciała, w którą mogliby drapnąć czy ugryźć, schować pod pancerz i przeczekać. - Nie takie to proste, moi mili - pokręcił Jonatan siwiejącym łbem. - Przecież Biki mógł zginąć w rurze przyssany do zaworu na zawsze, my obaj z Erykiem omal nie zostaliśmy rozszarpani przez eksplozję i dotłuczeni jajami na twardo, a wszyscy trzej byliśmy, czy może nawet wciąż jeszc - ze jesteśmy, o krok od osadzenia w więzieniu i hańbiącego procesu o kradzież walkie-talkie. - Może by oddać za pośrednictwem tych dwojga do biura rzeczy znalezionych? - zaproponował Chelonides. - Racja, kapitanie! Przedtem jeszcze w SAM Exi E, mało brakowało, a zrobiliby zupę z dzisiejszego sierżanta! - zawołał Kowalik puszczając mimo uszu propozycję Bikiego. - A ten łysy handlarz żywym towarem, który chciał mnie sprzedać w niewolę! Banda łobuzów, horda drani, klika kombinatorów i, co gorsza, bez wyobraźni. N iszczą ziemię, po której chodzą, wodę, którą piją, i powietrze, którym oddychają. Trzeba dziobać, drapać, gryźć, w co się da i przy każdej okazji. Wodzu, prowadź! - Aleś ty w gorącym piasku kąpany - uśmiechnął się kapitan. - Po Węźle Kootyjskim i Duchach Puszczy należy nam się dłuższy odpoczynek. Wspomniałem o narażaniu życia, o szarpaninie niszczącej nerwy i zdrowie nie po to, by zachęcić eskadrę do nowej bitwy, a poza tym chciałbym, . by naszą sprawę w. archiwum inspektora Nowaka Inne teczki przywaliły i choćby trochę kurz pokrył. - Nie po to wspominałeś? A po co? - Przerywając Jonatanowi tok myśli, odsuwasz od nas moment wyjaśnień - upomniał Chelonides i delikatnie chwyciwszy Eryka za pióra pociągnął do tyłu. - Trzeci dzień jesteśmy w sercu puszczy. Dokonaliśmy paru prac pożytecznych, zyskując sobie uznanie dwojga dobrych Iudzi. Nikt nas o nic nie pyta, nikt nie usiłuje uszczęśliwiać klatką z delikatesowym karmnikiem, luksusową obrożą na posrebrzanym łańcuszku ani podgrzewanym akwarium z bieżącą wodą, zamykanym na kłódkę. Możemy tu pozostać, jak długo chcemy, zrobić jeszcze wiele dobrego, a Kacprostwo niby niechcący, by naszej dumy nie urazić, zawsze podsuną parę orzeszków, główkę młodej sałaty, miseczkę parującego mleka. - W dębie, który rośnie przy wjeździe na groblę, zaraz obok gniazda os, jest zaciszna i nie zajęta dziupla. Trochę bym tylko wejście gliną obmurował, bo zbyt szerokie. - Nie bałbyś się, że cię jaka sąsiadka żądłem dziabnie? spytał Jonatan. - Znałem pewnego kota tak lubiącego miód, że się pszczołom naraził... - Skądże. To one mnie się boją. A zabezpieczenie domu Iepsze niż wszystkie zamki razem, bo żaden chłopak nie będzie właził na drzewo, które one objęły w posiadanie. - Wiecie co? - wtrącił Biki. - Na głębinie, ale wcale niedaleko od brzegu, znalazłem ciepłe źródełko denne. Nawet dla mnie nie byłoby w pobliżu zbyt chłodno, a jeszcze pod pierzynką z mułu i opadłych liści... - Popatrywałbym z tego' dębu i zawczasu meldował, kto drogą nadjeżdża. - Niewielkim wysiłkiem można byłoby w Małym Chlupie rozwinąć racjonalną gospodarkę rybną na wielką skalę stwierdził Biki ujawniając nagle zamiłowania hodowlane. - Ej, dyrektorze Chlupu, czy znalazłoby się może dla Członka Zwlązku Kotów Bojowników Postępowych sztuk parę rybek druglego gatunku? - Koot zrobił błagalną minę i wyciągnąwszy łapę udawał, że prosi. - Jonatanie! - oburzył się Chelonides. - Dla ciebie wyłącznie lux-węgorze w klasie eksportowej. ściągnęlibyśmy tu bosmana Dobromierza... - Ja może bym córkę zaprosił choć na parę Ietnich tygodni - wtrącił Koot. - I może na jej przyjęcie otworzylibyśmy te tam w worku u ciebie żelazne porcje, bo bardzo ciekaw jestem : co w tych puszkach? - dopytywał się Eryk. - Wspólnymi siłami zbudowalibyśmy niewielką, aIe zgrabną jolę - marzył Biki. - Chodzilibyśmy pod żaglami po całym wielkim Chlupie. - Małym - sprostował Eryk, rad, że choć raz on poprawia Bikiego, a nie odwrotnie. - Najmniejszy skrawek na ziemi - rzekł poważnie Koot - może stać się tak wielki jak całe życie, jeśli je wypełnią rzetelne prace dobrych i wiernych przyjaciół. Po tym stwierdzeniu nikt już nic nie dodał, bowiem słowa błahe, wypowiadane po myślach serdecznych i mądrych tracą barwę i brzęczą niczym żwir sypany do blaszanej beczki. Stwierdziwszy, że słońce minęło już najwyższą przełęcz na swej dziennej drodze i poczyna się skłaniać ku zachodniej stronie, ruszyli w sosnowy młodniak. Wędrując między cienkimi pniami, strącali susz, zbierali w pęczki, znosili na polankę. Potem załadowali całą stertę na plecy Chelonidesa i podtrzymując z boków, by się nie rozwaliła, dowieźli ją w pobliże paleniska obłożonego kręgiem kamieni. Gdy po zapadnięciu mroku państwo Kacprostwo Wyderkowie przyprowadzili Mariettę Przyleppę oraz Jana Radochę na brzeg jeziora, to wystarczyło tylko nakryć kocem stary pień wierzbowy, który służył jako wygodne siedzisko, i przytknąć płomyk zapałki do przemyślnie ułożonego stożka. - Już z ogniska iskra pryska - zanuciła Marietta. - Pójdź tu, miły, i daj pyska - podchwycił Jaś melodię popularnego przeboju i oboje razem wykonali refren - Ka- ka ucha-cha, ka-ka ucha-cha. Trzej przyjaciele wysłuchali, poklaskali i zaśpiewali w odpowiedzi : Płonie ognisko w Iesie, wiatr iskry gwiazdom niesie, u ognia zaś gromada żartuje, śpiewa, gada. "Ej, ej, do kniej !" - rozlega się dokoła. "Ej, ej, do kniej !" - dowódca gromko woła. Dostali brawa, a potem państwo Kacprostwo zatańczyli we dwoje kujawiaka i zostali oklaskani jeszcze szczodrzej. ~rodek Napadu zaimprowizował wielkie główkowanie, , a następnie, poprosiwszy Koota o pomoc, wyczarował dwie niesłychane centry z woleja oraz trzy woleje z jednej centry i kto wie, co by jeszcze pokazał, gdyby piłka przeleclawszy ponad gajówką nie wyszła na korner i nie utknęła w koronie owego dębu zamieszkanego przez osy. Kowalik obiecał znaleźć ją wśród gałęzi i zrzucić, jak się zrobi widno. Poproszony o występ, żywiołowo odgwizdał sonatę na dziób solo z wariacjami, kończąc ją tak szybkim i ognistym allegro con fuoco, że gwiazda bitu chwyciła go w muzykalne dłonie odziane w zieIone rękawiczki, ucałowała w oba skrzydła i zaproponowała : - '5piewaj z nami w zespole. Jak puścimy taki gwizd , przez nagłaśniacze, to start najcięższego odrzutowca wyda się ludziom brzęczeniem komara chorego na chrypę. - śpie-wa Przy-lep-pa I Pa I . . Pa! Pa! - zaczął skandować mistrz Radocha. Gdy reszta publiczności poszła w jego ślady, Marietta skłoniła się i westchnęła : - żeby choć perkusja... - Oprzyjcie mnie plecami o ten pień wierzbowy poprosił cichutko Biki, a głośno zapowiedział: - Proszę posłuchać wstępu do "Bolera" skomponowanego przez pana Maurycego Ravela. Solo werblowe zostało odgrane płetwami na plastronie z takim wyczuciem taktu, z takim wdziękiem, że Marietta klaszcząc w dłonie znowu wołała na cały głos: - Brawo, brawo! . Teraz już. nie zwlekając wykonała kilka ruchów biodrami dla rozgrzewki strun głosowych i rozpoczęła swój superprzebój ostatniego tygodnia: Czy twe zielone szczęście, je - je - je, przy moim boku gęście, je - je - je? Me serce o tym nie wie, je - je - je, czy twoja miłość rdzewie, je - je - je. Piłkarz Radocha wyjął z kieszeni na piersiach płaską buteleczkę, poczęstował pana Wyderkę i Kowalika odrobinką, sam troszkę łyknął i zaproponował Skrzydlatemu : - Mów mi Jasiu. Masz bracie reflekslsko. Siadaj sobie, gdzie chcesz, możesz nawet na mojej głowie. - Nic tam na niej ciekawego - przekomarzał się Eryk. żeby jaki głaszczyn albo podryjek, pełcik Iub kłopotek... - Nie za dużo sobie pozwalasz? - Skądże. Apetyt mam dobry i mogę wrąbać setkę chrząszczy albo i więcej. - Jakżeś taki rębacz, to mi pomożesz tłumik od rury odnitowac, żeby wóz grał jak odrzutowy traktor.... W tym samym czasie panna Marietta wzięła Chelonidesa na kolana i śpiewała mu różne piosenki, poklepując do rytmu po kapralaksie. . Jonatan z Kacprem zmawiali się na jutro rano I jak to starsi panowie, nie mogli zdecydować czy na ryby, czy na grzyby, choć przecież w lesie, ze względu na porę wiosenną, nie było jeszcze nawet poziomek. Bawili się wesoło, przyjaźnie i dopiero koło północy pani Kacprowa, która już przed tym dyskretnie wręczyła orzeszki Erykowi, sałatkę Bikiemu i miodu słoiczek Jonatanowi, przypomniała, że jutro też dzień, a więc warto co nieco odpocząć. - Panie i panowie, chwileczkę - poprosił grzecznie środek Napadu. - Zanim odgwiżdżemy zakończenie, pragnę . was wszystkich aktualnie zawiadomić... - Aktualnie nie ma tu sensu - ośmielił się Biki. - Chce pan nas po prostu o czymś zawiadomić. - o nie, co to, to nie! Nie chcę, lecz pragnę. Nie po prostu, lecz aktualnie. l nie o byle czymś... - Jasiu, Iicz się ze słowami, nie kiwaj, nie dryblinguj, tylko strzelaj na budę, bo jak cię sfauluję dziobem w ucho... - Dobra, koleś. Walę z woleja - zgodził się Radocha. Zawiadamiam państwa jako pierwszych ludzi na planecie Ziemia, w imieniu tej oto panny Marietty i własnym, że ona jest moją narzeczoną, a ja jej narzeczonym. Hip-hip, huraa! - Huraa! - wołali wszyscy wesoło i składali serdeczne gratu lacje. Marietta, korzystając z zamieszania, szeptała dłuższą chwilę Chelonidesowi do ucha, a on poważnie kiwał głową. Sprawdziwszy, czy Jaś nie patrzy, panna Przyleppa wsunęła pod pancerz coś niedużego, co błysnęło rudo w świetle dogasającego ogniska. - Może piachem przysypać, bo pogoda sucha - rzekł gajowy. - Ja posiedzę, dopilnuję, póki żar nie ściemnieje zapewnił Jonatan, okrywając się rogiem koca, bo z wody wstało jednak trochę mgły i pociągało chłodem. - Posiedzę z tobą - rzekł Chelonides, gdy ludzie odeszli. - A gdzie miejsce dla mnie? - pytał Kowalik i równocześnie, nie czekając odpowiedzi, wciskał się między miękkie, ciepłe łapy Koota. - Łyknąłem śliwowicy z piersiówki tego sportsmena i teraz do rana oka nie zmrużę. - Ciągnie cię do alkoholu? - spytał Biki z troską w głosie. - Czasem - przyznał szczerze Eryk. - Wszystko przez te głupie muchy. - Jak to? - Nie mówiłem? - Nie. - Muchy żrą wszystko, a więc kiedy do puszczy przeniknęły różne trujące dymy, azotoksy , dedete i te de, to każde bzyczydło było nabite narkotykami jak armata prochem. Pająki zjadały muchy, mój tata pająki i ja, już jako jajko, byłem trochę narkomanem. Strzelił sęczek w ognisku, Kowalik umilkł, a potem dokończył : - Czasem ciągnie, ale jak pomyślę o mamie, to nie biorę do dzioba nawet kropli. Dziś było tak wesoło, zapomniałem i... Zresztą co wam będę wszystko opowiadał - rozgniewał się nagle. - Ja też przecież szczerze opowiedziałem o wszystkim uspokajał go Biki. - Ty tak. A Jonatan nie. - Sporo już o mnie wiecie - rzekł Koot łagodnie. - Sporo - przyznał Chelonides - lecz nie tyle przecież co ty o nas. - Wal wszystko i po kolei - zażądał Kowalik. - Ludzie śpią, lecz taka noc w sam raz dla zwierząt na zwierzenia. Trudno wybierać porę dla opowieści serdecznych w oparciu o komunikaty Państwowego lnstytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, Iecz jeśli czystość nieba zachęca do oczyszczenia myśli z chmur i mgieł, to czas na przyjacielską pogwarkę był rzeczywiście odpowiedni: na bezchmurnym niebie o barwie kaszmirskiego szafiru, przewiązanym na zachodzie wielką wstęgą orderu Drogi Mlecznej, gwiazdy zdawały się brylancikami, które porozrzucali w przestworzach roztargnieni i zakochani kosmonauci. - Lew już przeskoczył najwyższy punkt na swej drodze - rzekł Koot wskazując łapą niebo - lecz jego najjaśniejsza gwiazda, Regulus, którą nosi na piersi, wciąż jeszcze prawie dokładnie wskazuje południe. - Tju-pi I Gdzie Iew, jaki Iew? - podświsnął Eryk. - Gwiazdozbiór - wyjaśnił mu Biki i obrysował płetwą kształt kosmicznego zwierza. - A za nim, nieco niżej i bliżej wschodu, Panna z Kłosem w ręku, który świeci jak półtora tysiąca słońc. - Buja ten nasz generał jak najęty - szepnął Kowalik cichutko. - Nie. Tylko każdy jej promień biegnie do nas dwieście lat, męczy się w mroku i rozprasza. Ja ci to wszystko, Eryku, w wolnych chwilach opowiem. - Co wy tam szepczecie? - Wyjaśniamy sobie, Jonatanie, pewne problemy astronomiczne. - Miałeś mówić o sobie, a udajesz Kopernika. Jest to zwykłe krętactwo - rzekł Kowalik z uporem, który wskazywał, że jednak śliwowica zaostrzyła mu i tak niezbyt łagodny charakter. - Będziesz gadał czy nie? Powiedziałeś, że noc dobra na zwierzenia. - W taką właśnie noc, lecz nieco wcześniejszą, gdyż Panna, stojąc jeszcze stopami na horyzoncie, chwytała za tylną łapę spiętego do skoku Lwa... - To znaczy marcową - szepnął Biki Erykowi do ucha. - Mój ojciec, Witosław Koot, starszy sierżant Siedemnastej KoKoKoNo opadał na spadochronie na tyły wroga i klął straszliwie brak chmur, deszczu i mgły, gdyż zawieszony między niebem a ziemią, oświetlony księżycem niczym reflektorem, mógł stać się łatwym łupem dla byle jakiego wroga zaczajonego w mroku na dole. "Chyba nie ma na świecie drugiego równie bohaterskiego idioty, który by dał się zrzucić przy takiej pogodzie" - myślał podciągając uprząż, by przed Iądowaniem wysterować tyłem do wiatru. Ledwie skończył myśleć, zobaczył przed sobą, choć nieco wyżej, drugiego spadochroniarza. "Koker spaniei, erdel pinczer 1" zaklął. - "Czyżby to mnie po raz drugi zrzucili przez pomyłkę ?" Koot zrobił pauzę dla nabrania tchu. - Jak to? - spytał Eryk. - Niemożliwe. - Złudzenie optyczne w stanie napięcia psychicznego... - próbował odgadnąć Biki. - żadne złudzenie, moi drodzy. Ledwo tata wylądował, jeszcze nie zdążył zgasić wypełnionej wiatrem czaszy, ten drugi skoczek zwalił mu się prawie na głowę i nie pytając o nic ruszył do walki wręcz, wrzeszcząc: "Mac !" Ojciec uchylił się od ciosu saltem pepi, jednym z najsłynniejszych uników polskiego karate, i wydawszy rodowy okrzyk "Mak, Mak !" już miał zagwoźdzl .c ' tamtego podwójnym bartosem z obu rąk, gdy zdał sobie sprawę, iż różnica zawołań bojowych tkwi tylko w pisowni, a więc jest to na pewno sojusznik, a może nawet krewny. Wyhamował rozpęd, co mu przyszło tym łatwiej, że podczas pepiego zaplątał się dokumentnie w linki nośne, i rzucił hasło: "Awi ?". "Ty !" - otrzymał bezbłędną odpowiedź od krótkowąsego młokosa, jak można było sądzić z piskliwego głosu. - Lubię, jak się dobrze kończy - rzekł Kowalik. - Cóż to za zbieg okoliczności! 'Lecz czemu nie poznali się w samolocie? - spytał Chelonides. - Bo to były dwa różne samoloty - wyjaśnił Koot. Nie uprzedzajmy jednak wypadków, bowiem do szczęśliwego końca jeszcze daleko. ...Podczas wymiany haseł nie wygaszone czasze spadochronów wlokły obu skoczków po ziemi i przestały dopiero wówczas, gdy wjechawszy przez otwartą bramę zatrzymały się na budynku koszarowym. Padły obce komendy, zagrała trąbka na alarm i ze wszech stron poczęli nadbiegać żołnierze wroga. Obaj skoczkowie, nie porozumiewawszy się nawet, dopuścili ich na szturmową odległość, a potem jak nie wygarną z ośmiu luf! - z ośmiu? - zdziwił się Biki. .... - N iemożl iwe - zaprotestował Eryk. - w każdej łapie jedna spluwa. - A na czym stali? - Rzecz w tym, że leżeli na grzbietach zaplątani w uprząż i musieli przyjąć walkę z całym batalionem, co prawda przerzedzonym nieco przez partyzantów, ale batalionem. Musieli przyjąć walkę, aby móc się wygryźć i odzyskać zdolność manewru. Tata przegryzł krępujące ją linki, a ona jego i wreszcie uwolnieni z więzów pogalopowali długimi kozietułami samowtór w szaleńczej szarży na baterię moździerzy stojącą w wąwozie bramy. Sforsowali ją i wycofali się w Iasy, podpaliwszy na odchodnem zbiorniki z benzyną i minując skład amunicji. Następnego dnia, będąc już daleko i w bezpiecznym miejscu, usłyszeli oboje huk straszliwy, a w tydzień później wyczytali w gazecie, znalezionej przy wziętym do niewoli dowódcy pułku, że wyleciał w powietrze i już nie wrócił bardzo ważny generał. - Ona? Ją? Oboje? - pytał Biki. - Któż to był ten drugi spadochroniarz? - Moja mama - odpowiedział Jonatan. - Moja dobra, dzielna mama. ślubu udzielił im dowódca Ieśnego oddziału. Korzystając z tego, że opowiadający umilkł zasłuchany w przeszłość, Chelonides dokonał szybkich obliczeń i rzekł: - To w takim razie w tych dniach, kapitanie, będą twoje urodziny. - Są - uśmiechnął się Koot. - Właśnie dziś. - A więc to ognisko... - Tak. Ale wiedział o tym tylko gajowy. - Powiedziałeś mu wcześniej niż nam? - w głosie sierżanta był lekki wyrzut. - Nic mu nie mówiłem. - To skąd wiedział? - Bo właśnie on, mając wówczas dwadzieścia Iat, był tym dowódcą oddziału, który udzielił ślubu moim rodzicom. - EJ kapitanie! - zawołał Chelonides. - żyj i dowódź nami długo! Kowalik nic nie powiedział, tylko gładził i układał dziobem sierść na przednich łapach Jonatana. - Dziękuję - rzekł Koot - i cichutko pomrukując z zadowolenia ciągnął opowieść dalej. - W pierwszych tygodniach po ślubie Witosław miał sporo kłopotu, by się dogadać z Betty nawet w najprostszych sprawach, gdyż z języków obcych on znał tylko rosyjski, a ona zadnego poza angielskim, i to z wyraźnym szkockim akcentem. Podczas szkolenia u cichociemnych nauczono ją paru zwrotów po polsku : jestem głodna, pożycz naboi, zostaw mnie w spokoju, bij faszystów... Od tego zaczynali wzajemną edukację językową. - Skąd jednak wspólne zawołanie bojowe, a potem hasło i odzew? - Chelonides pragnął wyjaśnić wszystkie niejasności. - Właśnie! Skąd? Mówiłeś coś o krewnych. - Dziadkiem mego ojca po linii matki, czyli mojej babki, był rodowity brytyjczyk, Makawity. - Jak to się pisze? - spytał Biki. - Wiemy ze starych dokumentów Scotland Yardu, że pradziad podpisywał się McAvity, lecz po polsku piszemy po prostu Makawity. Tak jak Shakespeare i Szekspir. - Ach więc to ten słynny kot, którego nigdy nie było? - Mówcie tak, żebym i ja mógł zrozumieć - upomniał się Kowalik, coraz bardziej żałując, iż taki jest nieoczytany i postanawiając po cichu, iż jeszcze tej jesieni nadrobi zaległości. - Jak mógł zostać pradziadkiem, skoro go nigdy nie było? - Nie było go nigdy na miejscu zbrodni, drogi Eryku, i na ten temat pan Tomasz Eliot, poeta i badacz tajemnic kocich, napisał wiersz o światowym znaczeniu. - A jaki on był? - Eliot? Wspaniały. - N ie, kot. - Makawity ma kolor imbru, smukły jest i wysoki; poznasz go, gdy ujrzysz, gdy cię przeszyje wzrokiem - deklamował Chelonides z pamięci. - Głowa do góry wzniesiona, namysł na czoło się kładzie, płaszcz jego kurzem okryty, wąsy - w niedbałym nieładzie. - Tutaj trochę podpoetyzował - szepnął Jonatan Erykowi. - Dziad bardzo dbał o wąsy. Widziałem na portrecie. Biki, wsłuchany w rymy i rytmy, kończył strofę: - Szyję przeginać umie miękkim, wężowym ruchem; gdy sądzisz, że śpi głęboko - on czuwa ciałem i duchem. - No i gdzie go NlE MA? - wypytywał Eryk nieco zawiedziony. - Ani na miejscu zbrodni, ani w pobliżu - rzekł Koot. Chelonides zaś zacytował słowa Andrzeja Nowickiego, który ten wiersz na język polski przełożył: - A kiedy z Foreign Office'u... - Forejn Ofis'u - szepnął Jonatan - czyli z brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. ...niknie Przyjaźni Traktat, albo z Admiralicji - Plany i Tajne Akta, być może strzęp jaki znajdą i to czy tamto spostrzegą, lecz śledztwo jest bezcelowe: NlE MA MAKAWlTEGO! Słowiki były jedynymi stworzeniami, które nie słuchały wiersza i nie przestawały śpiewać swoich piosenek. Nawet drzewa pochylały gałęzie, by słowa nie uronić, a liliowy i biały bez na chwilę uciszył zapach. - Fajny facet - rzekł Kowalik. - Teraz dopiero rozumiem, Jonatanie, kogo miałeś na myśli wspominając zaraz na początku naszej znajomości, jeszcze przed nadejściem Chelonidesa... - Już byłem, ale za wiadrem. - A więc w chwili nadejścia Chelonidesa, wspominając tego, co to się zawsze zdążył przebrać, zanim go capnęli, miałeś na myśli dziadka? - Tak, jego i paru jeszcze wujów i stryjów, dalszych kuzynów nie licząc. Otóż Makawity był nie tylko dziadem mego taty, lecz również pradziadkiem stryjecznym mamy. - Jak to tak? - Trudno, Eryku, wyjaśnić bez rysowania. Uwierz mi więc na słowo, iż pokrewieństwo, choć znaczące, Iecz jednak było tak dalekie, że u ojca dominowały cechy polskie, kartuskie i stąd ten błękitny odcień w mej sierści, a mama miała długie nogi, charakterystyczne dla kocic wywodzących się z wyspy Man. - Na Morzu lrlandzkim - rzekł Chelonides. - W pół drogi między Manchesterem a Belfastem. Łowiliśmy tam śledzie z Dobromierzem. - Nie tylko oczytany jesteś, Biki, Iecz całą geografię masz w jednej płetwie - powiedział Kowalik z lekką zazdrością. - Na każdym statku są atlasy. Bardzo lubię mapy, bo jak je przeglądam, to zdaje mi się, że pływam. - Kiedy wyszykuję gniazdo na dębie, to oprócz książek atlas też kupię - postanowił Eryk. - Nie żadnych mórz i oceanów, tylko Iasów. - Ale musisz go wnieść do środka przed podmurowaniem. wejścia, bo potem nie wlezie - doradził Jonatan. - Chyba żeby oddzielne mapy zwijane w rulon, jak ten fragment, który zdobyliśmy - rzekł Biki i zwrócił się do dowódcy. - Nie powiedziałeś nam jeszcze, kiedy śladami ojca wstąpiłeś do Siedemnastej KoKoKoNo. - W połowie lipca. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że zostałeś żołnierzem mając dwa miesiące? - Tju-tju! - zaśmiał się wesoło Kowalik. - Wzięli cię chyba do żłobka dla przyszłych generałów. Koot udał, że nie słyszy tego niewybrednego żartu. - Taak, taak... - rzekł przeciągając słowa. - Była połowa lipca, a ja miałem dwa miesiące, gdy radio nasze, konając z braku energii w akumulatorze, przekazało ostatnią wiadomość: lada chwila ruszy wielka ofensywa. - l ciebie w wózeczku przyczepiono do czołgu - kpił dalej wstawiony nieco Kowalik. - My byliśmy na tyłach wroga, a ofensywa miała ruszyć z tamtej strony frontu. Oddział Kacpra Wyderki staczał bitwy większe i mniejsze, starcia, potyczki, a nawet krótkie przepierki... - I dlatego ta gajówka tak się nazywa? - Naturalnie, Chelonidesie. Tu nawet była dość zawzięta przepierka. Lecz przed ofensywą tyle wrogich wojsk przyszło, że zapadliśmy w trzciny i siedzieliśmy cicho, cichutko. Tylko najodważniejsi i najcichsi komandosi nocni, a w ich Iiczbie naturalnie starszy sierżant Witosław i corporal Betty, minowali w mroku mosty i skrzyżowania dróg, węzły łączności i składy amunicji. Nie wysadzali ich jednak, gdyż wróg zdążyłby jeszcze naprawić szkody i podciągnąć rezerwy na zagrożony odci nek. Rzecz w tym, iż trzeba było zdetonować wszystkie ładunki jednocześnie. Ani o dzień za wcześnie, ani o godzinę za późno. - Skoro wam radio wysiadło, to może jakiś łącznik przez linię frontu? - usiłował odgadnąć Chelonides. - Najlepiej ptak - doradził Kowalik. - Gołębie pocztowe zestrzeliwała artyleria przeciwlotnicza. Nawet najchudsze myszy łącznikowe zawracały nie mogąc się przecisnąć, tyle wojska było w okopach. - No to nie wiem, jak daliście sobie radę... - westchnął Biki. - Mów szybciej - pogonił Eryk. - Otóż pewien mały kotek, zwany w oddziale Natankiem... - Czemu Natankiem? - spytał Eryk. - Zdrobnienie od Jonatan - domyślił się Biki. - Nie, podoficerowie - zaprzeczył kapitan. - Zwano mnie tak od dziecka, gdyż z ognistym zapałem ruszałem na tanki, a później dopiero przerobiono ten pseudonim na imię... o czym to ja? - O kotku - podpowiedział Chelonides. - Prawda. Więc pewien kotek zaczął w biały dzień bawić się na drodze kłębuszkiem. Nikt na niego nie zwracał uwagi, a on toczył ten kłębek, toczył, rozwijał, aż przetoczył na drugą stronę frontu, mimo iż odłamek granatu rozciął mu skórę na głowie od ucha do ucha. - No i co? - No i nic, Eryku. To wszystko. Tyle tylko, że to nie była włóczka, lecz lont detonujący, który został podpalony przez marszałka w dniu ofensywy, dokładnie wówczas, gdy nasza piechota ruszała do natarcia. - Ty? - Co ja? - Co wówczas robiłeś, gdy ruszała? - Z obandażowaną głową piłem mleko w szpitalu polowym i bawiłem się kłębkiem wełny, z którego pewna sanitariuszka robiła ściegiem "drapieżnym" szalik dla ukochanego. - Eee... - rozczarował się Kowalik. . - Lecz to nie była jeszcze ostatnia ofensywa - pocieszył go kapitan. - Brałem udział w paru następnych już jako kotek pułku. Tak śmiało skakałem na czołgi, czyli na tanki, że nie tylko nasza piechota, Iecz i sojusznicza wyjść z podziwu nie mogła. Jak tylko jakie większe natarcie, to zaraz wołali: "Koot wpierod !" - Bojowo ci się życie zaczynało, Jonatanie - westchnął Kowalik. - żebym ja miał takie wspomnienia, to nic bym nie robił, tylko opowiadał młodzieży, jaki byłem dzielny. - Mam takich kolegów, którzy się stali zawodowymi wspominaczami, lecz nie żywię dla nich większego szacunku, bo to już tylko przeżuwanie, jak u krowy. Każdy kot, póki jeszcze ma ostre zęby i pazury, powinien dawać z siebie wszystko, na co go stać... Tu kapitan umilkł i przymknął oczy, gdyż przypominał sobie, jak przed kilkoma godzinami, w chwili słabości, sam układał plany cichego, leniwego życia w odludnym zakątku. Chelonides także milczał od dłuższej chwili, przestępował z płetwy na płetwę i tarł bokiem o pień wierzbowy , przy którym siedzieli, jakby chciał zetrzeć resztki liter ze skorupy. - W ogóle nie trafiały mi się okazje do większych rozróbek, póki was nie spotkałem - mówił Kowalik, korzystając z ciszy. - Ale teraz mam już na rozkładzie tego dyżurnego inżyniera dziobniętego w ucho; łapę Jonatana, ale to się nie liczy. trzy nity. , porwanie mapy i pobicie tego strasznego kocura, któremu dałem do wiwatu. - Jakiego kocura? - mruknął Jonatan. - Nie wspominałem wam o tym, bo wyglądałoby, że się chwalę, ale kiedy kapitan mnie wysłał, żebym obserwował wydarzenia o przebiegu gwałtownym, to w podziemiach BUNGALOW CHATY zastąpił mi drogę ogromny, barczysty typ. Szczerzył zęby, wysuwał straszne pazury, ale jak go zaprawiłem raz w ucho, raz w ogon, jak mu dałem po wąsach... Jonatan zerwał się i począł sypać piasek na ognisko. - Co ty? - pytał Eryk i tłumaczył. - Przecież bywają wredne koty, tak samo jak paskudne ptaki... - Ale ty podziobałeś moją córkę. Biegnę natychmiast, bo może potrzebować pomocy. - o rany I Co ja narobiłem! Nie biegnij! - wołał Kowalik. - Nie wiedziałem, że to twoja córka. Chciałem tylko mieć straszną i bohaterską przygodę. Tak naprawdę to nic jej nie zrobiłem. Uciekłem, nim zdążyłem się dobrze przyjrzeć. Wyrzuciwszy z siebie to trudne wyznanie Eryk podbiegł do wierzbowego pnia i znieruchomiał, wstawiwszy głowę w załom kory. - Ulżyło mi - rzekł Koot siadając na swym poprzednim, wygrzanym----miejscu. - Serce już nie to i w pierwszej chwili mocn~---mnie zakłuło - pokazał w miejsce, na którym nosi ery. - A tu poczułem ostry ból - przeciągnął łapą szramy na łbie. - Eryk! Wyłaź, stary, ja już się nie iewam. - Cisza! - wrzasnął Skrzydlaty nie odwracając głowy.Ni\e gadać do mnie! Tak mi wstyd, że aż mnie nie ma. - Ładną i miłą masz córkę - powiedział cicho Biki, przestając na chwilę czochrać się o korę. ---- Ładną - to prawda - smutno potwierdził Jonatan. Bardzo ją kochałem od pierwszego dnia, od chwili gdy była mokrą, wielkogłową pokraczką z zarośniętymi jeszcze ślepkami. Ale chyba nie jest ani miła, ani dobra. - Bardzo miła i dobra - zaprotestował Chelonides. - Potrafi robić takie wrażenie - skinął Jonatan i nawet nie usiłował nastroszyć powisłych nagle wąsów. - Zwłaszcza na kotach, które przyjeżdżają do Polski w mercedesach, jaguarach i rolls-royce'ach. Dlatego przyjęła pracę hostessy w Bungalow Chacie. - Młoda jest, spoważnieje - Biki bronił zawzięcie swej nocnej znajomej. - Czy uwierzycie, że ona żadnego języka nie umiała się nauczyć? Że tapiruje sobie włosy na fałszywą angorę? Przez pewien czas miała nawet znajomego, który był zawodowym terrorystą i trudnił się wymuszaniem okupu za porwane kocięta! - Ale jednak nie poszła z nim w świat. - Po prostu nie zdążyła. Ten ciemny typ w najwyższym pośpiechu musiał umykać za siódmą granicę przed inspektorem Nowakiem. - Ja to bym porwał takiego porywacza - rzekł Eryk wychodząc z kąta - i zażądał od wszystkich innych porywaczy, żeby natychmiast przestali porywać, bo jak nie, to tego ich kumpla na takie drobne kawałki porozrywam... - Myślisz, że oni by cię posłuchali? - spytał rozbawiony tym pomysłem Jonatan i rad, że przyjaciel się rozchmurzył, przyciągnął go łapą do piersi, odkładając na później własne troski. - Terroryzować można tylko takich ludzi, którzy kochają porwanego - Chelonides marszcząc czoło starał się ustalić zasadę ogólną. - Na przykład rodziców. Można też zmusić rząd do okupu, jeśli się schwyta jakiegoś bardziej potrzebnego ministra albo ambasadora z tajnymi dokumentami. Gdyby ktoś uprowadził tych, co wymyślają i rysują Bolka i Lolka albo mamę Jacka i Agatki, to myślę, że sporo dzieci zło}yłoby się na okup... Biki przerwał swój wywód i znowu zaczął trzeć pancerzem o korę. - Co ty robisz? - mruknął Jonatan. - Litery już zlazły. Chcesz ten pień odepchnąć czy przepiłować? - Nie, tylko tak mnie swędzi... - Gdzie? - Tu, Jonatanie. Włóż tam łapę... Jeszcze trochę głębiej... Tak, a teraz wyciągnij. - Co to jest? Kluczyki samochodowe? - Pss, nie mów tak głośno. Panna Marietta schowała i prosiła, żebym pod żadnym pozorem ich nie oddawał jej narzeczonemu przed czwartkiem. l rękawiczkę mi dała, że niby jej też coś zginęło, będzie szukać i wreszcie znajdzie. - Nie jest. pewna, czy ten Jaś chce z nią gniazdo założyć? - spytał Eryk. - Pewna jest, ale się boi, czy go nie chwyci przemożna tęsknota do kopania. Bo Chemor bez niego jak bez nogi. - Chemor czy humor? - dopytywał się Kowalik. - Chemik Organiczny, klub sportowy, którego prezesem jest nasz znajomy, dyrektor Sprytek. Wszystko mi panna Przyleppa opowiedziała. Jonatan, milczący już od dłuższej chwili, przesadził nagle jednym susem pień wierzby i począł biec szybkim, równym kłusem zataczając szeroki krąg wokół wychłodzonego i posiwiałego już paleniska. - Skoczył i niczego nie złapał - stwierdził Eryk. Wzrok mu się psuje na starość czy słuch? - Tam za pniem niczego nie było - wyjaśnił Biki. - Po prostu są tacy, co zastanawiają się nieruchomo, a on myśl goni, póki nie złapie. Ty wtenczas spałeś, ale ja już raz widziałem, jak tak biegał na wysepce brzozowej, niedaleko ujścia Ciurkawy. - Niczego nie łapie, tylko mu przykro z powodu córki. - Bardzo miła. Myślę, że gdyby wskazać jej ważny cel w życiu, to ona, taka młoda i dobra... - Miła, młoda, dobra - przedrzeźniał Eryk. - Upierasz się i tylko szefa denerwujesz. - Ja go denerwuję? - oburzył się Biki. - To ty go dziobiesz jak nie w łapę, to w serce. - EJ! - okrzyknął ich Jonatan. Zajęci sprzeczką nie spostrzegli, kiedy przerwał bieg i wrócił. Stał teraz na zwalonym pniu wierzby z podniesionym ogonem i patrzył w gwiazdy. - Jest trzecia nad ranem. N iedziela. l le godzin zostało, sierżancie, do drugiej zero zero we czwartek? . - Sto pięć - zameldował Chelonides. - żołnierze! - rzekł kapitan. - Trzydzieści lat historii patrzy na nas ze szczytu dachu Przepierki. Za mną! Na bój o słuszną sprawę! - EJ! EJ! Wroga lej! - odkrzyknęli ochoczo, lecz niezbyt głośno, by nie pobudzić Marietty Przyleppy, Jana Radochy i państwa Kacperostwa. Brzask zastał ich już po drugiej stronie grobli. Przodem kroczył Jonatan, niosąc na ramieniu kij, a na końcu tego kija wypchany plecak wojskowy, radiofon oraz plutonowego Kowalika. - Ja je ciach! Ty je chaps - pogadywał Eryk. - w porządku, nie uciekną. Worek dobrze zawiązany. Biki maszerował jako zamykający i sam sobie podawał komendę: - Lewa, prawa, raz, dwa... Dłuższy krok. o wschodzie słońca usłyszeli za ogonami poskrzypywanie kół. Przystanęli, Koot podniósł łapę i dalej już pojechali furkostopem. Gospodarz, omotawszy Iejce na kłonicy, oparł dłoń na plecaku i spytał: - Co z lasu wieziecie? Nie tylko, że na grzyby, ale przecież i na poziomki za wcze... Hej, ależ kłuje beskurcyja! - Bo to jeż tresowany, do cyrku... - wyjaśnił Jonatan. - Duży coś bardzo. - Witaminami pasiony. A wy, gospodarzu, dokąd? - Też do cyrku. Zaprosili mnie na dziś, żebym swego Siwka dzieciom pokazał, bo te z miasta nigdy jeszcze w życiu konia z bliska nie widziały. ROZDZIAŁ VII Sto godzin terroru lnspektor Nowak, ubrany w niebieskie dżinsy i pomarańczową koszulkę gimnastyczną, szedł sobie przez most, niosąc w Iewej ręce blaszany sadzyk, a w prawej spięty rzemieniem pęk prętów bambusowych okutych na końcach mosiężnymi rurkami. - Czuwaj, druhu inspektorze - pozdrowił go ten tęgi i łysy, który dawniej należał do harcerzy i w zeszły poniedziałek najgłośniej przywoływał milicję. - OstrQżnie, bo tu poręcz świeżo malowana. "To już prawie tydzień - pomyślał detektyw. - W poniedziałek awantura w SAM EXl E, we wtorek rano Węzeł, w środę kradzież kawałka tajnej mapy, w czwartek rozróba w ogródkach koło BUNGALOW CHATY, ale dziś trzeci dzień spokoju". Pomyślawszy to miał wielką ochotę zastukać w nie malowany bambus i już nawet schylił się, by sadzyk na chwilę postawić na krawężniku, lecz pani z parasolką i w kapeluszu wiśniowym przyjęła ten gest za ukłon. - Witam, pozdrawiam i w imieniu Klubu Przyjaciół Zwierząt Futerkowych dziękuję za uratowanie kota - rzekła poprawiając na szyi srebrnego lisa, którego tak Iubiła, że nie rozstawała się z nim aż do czerwca. Minąwszy ją inspektor zastępczo postukał bambusem w balustradę, która tylko u wejścia na most była mokro zielona, a tu odłaziła z farby na potęgę. - Dyń, dyń, dyń - oddzwonił mu ryży Zefiryn przerywając na chwilę obserwację rzeki spomiędzy prętów. - Godzinę już czekam i nic. - A na co czekasz? - zainteresował się Nowak w ramach opieki OM nad dziećmi. - Nie wiem jeszcze. Ale ani filmu z kotem nie kręcą, ani nikt się nie topi... Nawet pan nie ma samochodu, żeby choć kawałek na sygnale pojechać. Nudno. - A kulturalnie byś się nie rozerwał? - Ee, nie ma gdzie. Jaś Radocha powiedzie do ataku jedenastkę Chemoru dopiero w czwartek. Konfitury z Mariettą Przyleppą aż za tydzień... - Jakie znowu konfitury? - Pan nie wie? Sesja z dżemem, muzyka i krzyki. - Do cyrku byś nie poszedł? Konia pokazują. - Prawdziwego? To może polecę, tylko... tylko... - gmerał łapami po kieszeniach. - Otóż oświadcz bileterowi, że inspektor Nowak prosi, żeby cię puścił - powiedział Metody w ramach uaktywniania kulturalnego młodzieży trudnej. Ruszył dalej przez most, a potem szedł niespiesznie brzegiem Bóbrzy, aż do pochyłej wierzby rosnącej naprzeciw miejsca, w którym po drugiej stronie, w ałyczowym żywopłocie zakopana była pompka. Tam właśnie, w cieniu gałęzi, rozbił biwak. Z wnętrza sadzyka wyjął drugie śniadanie i butelkę lemoniady "Wolę-kolę", nabrał doń wody, w której już niedługo wedle planu miały pływać złowione ryby, i nastawiwszy cichutko tranzystorowe radio, wziął się do montowania wędziska. Nie, nie był to podstęp ze strony słynnego detektywa ani żaden rodzaj operacyjnego maskowania mylącego. Metody naprawdę miał zamiar spokojnie łowić ryby. Skoro jednak każdy odludny skrawek brzegu był w tym celu równie dogodny, to wybrał tę właśnie wierzbę, wiedząc doskonale, iż złoczyńcy Iubią wracać na miejsca związane z przestępstwem, że natura ciągnie wilka do Iasu, a kuropatwę w zboże. "Polak to ma po naturze: bić się polem, a nie w murze" wspomniał stare przysłowie, a potem współczesny do niego ciąg dalszy, który sam w chwili natchnienia poetyckiego wymyślił. "A ludowa milicyja żadnych tropów nie omija". Wędka była już gotowa i na haczyk inspektor nadział skrawek polędwicy. NawIekanie robaków uważał za niehumanitarne i gdyby to od niego zależało, zakazałby kategorycznie kopania rosówek i dżdżownic. "Do takiej wędlinki w kolejce powinny się szczupaki ustawiać" - pomyślał rzucając żyłkę daleko od brzegu i wbijając wędzisko w darń. Uznawszy obowiązki wędkarskie za z grubsza już spełnione, wypakował lornetkę ze śniadaniowego zawiniątka i przepatrzył okolicę. Kajakarza na wodzie ani jednego, bo odpłynęli o świcie, a plażowicze miejscy, najleniwsza część mieszkańców, jeszcze pili po domach poranną kawę. Ryży chłopak widocznie posłuchał dobrej rady i poszedł do cyrku, bo już go przy balustradzie nie było, a przez most wlokła się tylko samotna furka zaprzężona w siwka. Jednym słowem zupełny spokój. "Ten urwis powiedział: nudno. Oby tak nudno było co dzień - westchnął Nowak. - Ale Iudzie są tacy zawzięci, że sami nerwy tracą i innym żyć nie dają. Kierownik SAMEXU upiera się, by zakuć w kajdany bosmana Dobromierza, jako odpowiedzialnego za moralne i materialne szkody spowodowane przez żółwia. Dyrektor Sprytek chciałby dożywocia dla złodzieja radiotelefonu. Spece od tajemnicy pragną schwytania szpiega z mapą Małego Chlupa, bo im potrzebny na wymianę. A przez jeden ścięty flimonodendron to ja na awans długo będę czekał. Oby cały czas było tak nudno jak od piątku..." Inspektor nie wierzył w żadne zabobony i gusła, ale postąpił tak, jak każdy chyba na jego miejscu, to znaczy wstał i poszedł w stronę wierzby, by tym razem uczciwie odpukać w nie malowane. Radio, transmitujące do tej pory słownomuzyczny program pod tytułem "Takty i fakty w papuciach", umilkło na moment i odezwało się aksamitnym głosem spikera : - Za trzy sekundy minie godzina ósma. Nadajemy lokalny dziennik poranny naszego zjednoczonego radiowęzła. Oto najcie... Bzzz? Pac! .... Przepraszam. Oto najciekawsze wiado... Bzzz! B zzz! .... mości dnia... Aaa I .... Ratunku! Wrrrrrr! - zawarrrrczało nagle od rzeki i wycie silnika nadjeżdżającej motorówki zagłuszyło wszystkie inne dźwięki. Nowak pobiegł na brzeg, machał rękami i krzyczał: - Stop! Cisza! Zatrzymać się, Wojtasik, wyłączyć! Nikt go na pokładzie motorówki nie słyszał, a z powodu stroju cywilnego nie mógł z dala rozpoznać i dopiero gdy inspektor odpowiednimi gestami celowo znieważył patrol rzeczny, gdy podpłynęli, by go wylegitymować, rozpoznali, z kim mają do czynienia, i silnik sam zgasł, jak tylko obaj ze sternikiem zaczęli salutować. Nowak rzucił się z powrotem pod wierzbę, lecz spiker już nic nie mówił, a z głośnika płynęło tylko bzyczenie i brzęczenie, którego siła malała stopniowo przechodząc w ciszę zupełną i nadzwyczaj niepokojącą. W parę sekund później rozległy się dwa stuknięcia, jakby ktoś sprawdzał mikrofon, a potem miękki baryton oświadczył twardo i zdecydowanie: - Terror- Horror- Marrmelada! Wasi ulubieńcy są w naszych rękach. Sprawdźcie wszędzie: nigdzie nie ma Marietty Przyleppy ani Jana Radochy. Jeśli nie macie ochoty, żeby drużyna Emerytów Wielobranżowych nakopała wam w czwartek dziesięć do kółka, jeśli nie chcecie w niedzielę mieć owocowo-warzywnych powideł z odrzutów eksportowych zamiast Jam Sesion, to weźcie kartki papieru, ołówki i skupcie się przy odbiornikach, by za trzy minuty wysłuchać naszych trzech propozycji nie do odrzucenia. lnspektor chwycił tylko śniadanie, skoczył do łodzi i rozkazał . - Prujemy na maksymalnych. Sternik nawinął sznur na koło zamachowe rozrusznika i pociągnął. Zasapało paf-paf-paf i ucichło. - Zimny to on zaskakuje jak alkoholik na jednego. - Nie na jednego tylko od jednego pociągnięcia - syknął Wojtasik. - Obywatel lnspektor czeka, a ty tu gadasz zamiast pruć fale. Fale, jak na razie, szły tylko od spławika. Jakaś ryba szarpała za polędwicę, daremnie usiłując zwrócić na siebie uwagę. - Właśnie mówię, że gorący to jest zalany jak... - Dawaj sznur, razem pociągniemy i ostro. Hej... hop I Na: hop I sznur się urwał, obaj rzeczni odtrącając rumpel wpadli do achterpiku aż po samą pawęż, Iecz zerwali się natychmiast i luż cięli bezanszoty, by sporządzić z nich awaryjne ofinowanie okrężnika wirnika rozrusznika silnika, gdy inspektor krzyknął: - Stop 1 - Puk, puk! - odezwał się wypróbowywany stuknięciem mikrofon. - Cii - upomniał Nowak Wojtasika. - Pss - przykazał Wojtasik sternikowi. - To my. Terror- Horror- Marrmelada - oświadczył radiowęzeł. - Che, che, che! - roześmiał się młody i niedoświadczony jeszcze sternik, lecz zaraz umilkł i pobladł, bowiem z głośnika tranzystora po tej zapowiedzi rozległ się wrzask tak straszny i jęk tak okropny, jak gdyby, prócz Marietty i Jasia, obdzierano ze skóry jeszcze co najmniej siedem kotów. Nawet posterunkowy Wojtasik, nawykły do rozpaczliwych bulgotów tonących obywateli, spoważniał i włożył z powrotem czapkę, która mu zleciała podczas upadku. Jedynie inspektor Nowak zachował twarz nieodgadnioną i zahartowaną w bojach o utrwalenie i zapewnienie. - Nie płaczcie! Nie traćcie nadziei' . Waszym ulubieńcom włos z głowy nie spadł - zapewnił terrorystyczny baryton i nie spadnie, jeśli wszyscy przyjmiecie nasze trzy propozycje nie do... Mówiący przerwał, Iecz to nie było żadne uszkodzenie ani usterka techniczna, gdyż wszyscy trzej na pokładzie motorówki słyszeli szmery w studio, i odległe okrzyki, potem jakby stłumiony śmiech. - Przepraszamy za przerwę w nadawaniu. Przed chwilą Iekkomyślne elementy usiłowały wedrzeć się na teren opanowanego przez nas radiowęzła - wyjaśnił spokojny, lecz trochę rozbawiony baryton. - Nim ktokoIwiek po raz drugi odważy się uczynić coś podobnego, niech uprzednio obejrzy tych pierwszych w szpitalu miejskim. Miłośnicy strun głosowych Przyleppy i bramkostrzelnych nóg Radochy , . Powstrzymajcie nieodpowiedzialnych, bowiem w przeciwnym razie... - i tu znowu rozległy się mrożące szpik w kościach wrzaski zgrozy i jęki bólu, wyrażające groźbę tak straszną, iż nie do wypowiedzenia słowami. - A oto trzy propozycje nie do odrzucenia: NIE CHLAć, NlE DYMlć, NIE HAŁASOWAć. Inspektorowi podczas tego słuchania w gardle zaschło, więc sięgnął po butelkę, lecz nim ją podniósł do ust, rozmyślił się i odstawił - jeśli ktoś obserwował ich z daleka, mógłby nie odczytać napisu "Wolę-kolę" na etykiecie i sądzić, iż jest to jeden z licznych uchlewaczy. Posterunkowy Wojtasik, zdenerwowany konfuzją z zalanym w trupa silnikiem, sięgnął Iewą ręką do kieszeni, a prawą już miał zamiar zasalutować i spytać o pozwolenie zapalenia, lecz nie wydobył nawet papierosów, domyśliwszy się, iż niewątpliwie byłoby to zakazane dymienie. Sternik pragnąc przygotować rozrusznik do założenia nowej linki, szarpnął za resztkę starej, żeby urwać, i silnik, który już przestygł i stęsknił się za benzyną, natychmiast zaskoczył. Wrrrrrrr! - Zgasić! - rozkazał Nowak. - Chcecie nieszczęścia napytać? Spiesznie, Iecz cichutko wiosłując pagajami, poszli w dół rzeki, w kierunku przystani pod mostem. Obok pochylonej wierzby, trochę nastroszonej młodymi gałęziami, a trochę płaczącej zeszłorocznymi, została tylko wędka bambusowa, z której szczupaki dawno już odgryzły haczyk razem z polędwicą, a teraz młode rybki bawiły się korkowym spławikiem, traktując go jak piłkę. Przybywszy na posterunek inspektor Nowak ujął całokształt w swe doświadczone ręce i przede wszystkim zakazał jakichkolwiek akcji, by uniknąć popełniania głupstw. l tak już podczas jego nieobecności połowa kadry oraz trzecia część rezerwy ochotniczej, rzucona bez rozpoznania do walki, została wyeliminowana z dalszych działań w wyniku spuchnięcia. Jeśli straty mimo to nie były bardzo wysokie, to tylko dlatego, że w Mieście stanowiącym ośrodek ważny, Iecz raczej niewielki, zarówno kadry, jak i rezerwy były nieliczne. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że pracowitego posterunkowego Wojtasika można było Iiczyć za dwu, a inspektora śmiało za dziesięciu, to i t.ak wszystkich razem było znacznie mniej niż niedużo. Spiker radiowęzła, pierwszy człowiek, który zetknął się z terrorystami, w ogóle się z nimi nie zetknął i nie mogąc mówić, z powodu spuchnięcia, skreślił parę słów na kartce wówczas, gdy mógł jeszcze pisać. "Zielona łapa otwiera okno. Szara kulista bomba Pęka na podłodze. Straszne brzęczenie ze wszystkich stron. Ktoś narzuca mi worek na głowę i wyprowadza. Mikrofon mamy pożyczony od Marietty Przyleppy, więc odzyskajcie studio nie rzucając granatów". Gdy inspektor kończył czytanie dokumentu, który miał wejść w akta sprawy Terr-Horr-Marr jako numer 1, na parapecie pojawiły się dwie zielone łapy. - No, no... Ale się nam wydarzenia zazębiają! Jak u dentysty! - mruknął Nowak do siebie i czekał, co będzie dalej. Ponad owe łapy wyrosła ryża głowa i zapytała : - Będzie pan jeździł na sygnale? - Chodź no tu do środka, zielonołapy - zaprosił Nowak. - A my go cap z powodu łap - szepnął posterunkowy Wojtasik, chowając się za drzwi, żeby odciąć drogę Zefirynowi. - Ani się ważcie - pogroził mu inspektor. - Czego też was uczą na tych zaocznych studiach? - Kojarzenia faktów - zameldował posterunkowy. Skoro przed wrzuceniem bomby do studia zielona łapa otwiera okno, jak jest napisane w zeznaniu świadka numer jeden, a na naszym parapecie pojawiły się dwie łapy zielone, możemy z tego wnioskować z podwójnym prawdopodobieństwem, iż natychmiast... - Należy aresztować wszystkie żaby w okolicy - uzupełnił inspektor i zwrócił się do wchodzącego Zefiryna. W cyrku byłeś? - Nie. - A to czemu? - Nie doszedłem. Przy radiowęźle taki cyrk! - A te łapy? - Na moście. Chciałem pomóc malowaczom, bo oni dziś mają wolne. - Rękami pomagałeś? - Pędzlem. Tylko w wiadro wpadłem trochę do łokci. - Pójdźcie, Wojtasik, do laboratorium, przynieście resztkę tego rozpuszczalnika, cośmy w czwartek znad Ciurkawy przywieźli. A z magazynu dowodów rzeczowych to niebieskie wiadro emaliowane i niech myje nad miską ręce, zanim całego posterunku w pikasy nie przemadźga. Chłopak mył powoli, starannie i na prośbę inspektora opowiadał. - No to jak ten pan szpiker wyskoczył... - Po kolei mów, od początku. - Urodziłem się pechowo. - Jak to? - Dwudziestego dziewlątego Iutego i dlatego do tej pory dwa razy miałem urodziny, jak tych pierwszych nie liczyć. - A co to ma wspólnego z dniem dzisiejszym? - Pan mówił, żeby od początku. - Od początku, czyli od chwili, kiedy na zakończenie naszej rozmowy na moście powiedziałem ci, żebyś oświadczył bileterowi w cyrku, żeby cię puścił. - To znaczy mam mówić od końca? - Mów od końca - inspektor otarł czoło z potu. - No to ja zajrzałem do pana przez okno i spytałem się, czy pan będzie jeździł na sygnale, bo pomyślałem sobi.e, zaraz jak ten szpiker wyskoczył, że będzie draka i rzeczywiście przyjechała lotna na radiowozie i rezerwa nadbiegła jedna stara i jedna młoda, i oni chcieli przez ten miód, i wtedy... - Przez jal- Prawdziwy. - Z Hipersamu? - Hip dziś zamknięty, ale miodem posmarowane jest dokoła po ścianach, po parkanach i na tym siedzą osy, i bzyczą, i jak tylko kto się zbliża, to one na niego z zębami... - Osy nie mają zębów. - Ale gryzą. - żądlą. - Jak pana dopadną, to pan sam zobaczy, że gryzą. - A przejścia żadnego? - żadnego. Dwa razy dookoła obszedłem, bo też bym chciałem zostać marmeladem i coś powiedzieć przez mikrofon. - Kim zostać? - Terror-horror-marrmeladem. - To ty już wiesz, kto tam jest? - Ja pierwszy. - A skąd? - A bo jak ta furka jechała przez most, to przypomniałem sobie, co pan mi kazał, więc obejrzałem konia i się przysiadłem, i we worku bzyczało... - W czyi m worku? - Zefiryn, ani słowa - powiedział rudy. - T y do kogo tak mówisz? - Do siebie - wyjaśnił chłopak. - Terr-horr-marr. - Co to za furka? Milczenie. - Kto na niej jechał? Milczenie. lnspektor westchnął, zaniechał dalszych pytań i zmarszczywszy na chwilę czoło, co, jak wiemy, sprzyja pracy myślowej, ważył decyzję. Najrozsądniej byłoby czekać nie wdając się w bijatykę. Terroryści na ogół nie należą do osób cierpliwych. Potraktowani obojętnie wykonaliby na pewno jakiś krok nerwowy i nieopatrzny. Z drugiej strony jednak wiedziało o nich już całe Miasto z wyjątkiem tych, którzy wczoraj bądź też dziś rano wyruszyli na majówkę. Lada chwila zaczną się... J uż się zaczęły. Nowak podniósł słuchawkę. - Skandal! - krzyczał w mikrofonie magister inżynier Przemysław Sprytek. - Groźby karalne! Zakład przemysłowy zagrożony! - Tylko wówczas gdyby ktoś u pana dyrektora chlał, dymił bądź też hałasował - wtrącił inspektor. - Jeśli natychmiast nie zlikwidujecie tego wrzodu na ciele społeczeństwa, to ja zadzwonię wyżej. - Dziś niedziela - przypomniał Nowak. - No to co? Żona zadzwoni do brata, a pan wie, z kim on jest na ty? Detektyw nie został jednak poinformowany, ponieważ w słuchawce rozległy się odgłosy charakterystyczne dla kłótni rodzinnej, a potem Iinię opanowała Iwonka Sprytkówna: - Ciao oem! Junta młodzieżowa przejmuje władzę w domu. Nie róbcie niczego, co mogłoby narazić Mariettę na vendettę. W tej sytuacji inspektor był pewny, że groźny wuj nie zostanie wciągnięty do akcji, lecz jako przedstawiciel władzy nie mógł się długo opierać na zrewoltowanej bądź co bądź lwonce. Szalę decyzji, jak to często bywa, przeważył przypadek, czy też ściślej trzy przypadki. Po pierwsze: gruby łysy, który dawniej należał do harcerzy, stanął pod oknem posterunku i wszystkim przechodniom tłumaczył, że przed wojną to by się coś takiego zdarzyć nie mogło. Po drugie: amatorski klub filmowy "Nerwowe cięcie" począł nakręcać dokumentalny reportaż pod szyderczym tytułem roboczym "Osa koło OM -o nosa". Po trzecie: Zefiryn gwizdnąwszy gwizdek posterunkowemu Wojtasikowi tak na nim zagwizdał, .' ze wszystkie siły porządku i bezpieczeństwa, uznawszy gwizd za alarm bojowy, zgromadziły się na posterunku. Dłużej zwlekać byłoby trudno. - Łapcie, Wojtasik, chłopaka, odbierzcie mu gwizdek i moim radiowozem przerzućcie go do cyrku. Stamtąd przywieziecie dwa niedźwiedzie brunatne pod Hipersam. Wykonać. , - Tak jest - posterunkowy stuknął obcasami, wybiegł i jeszcze tylko przez okno spytał. - Na sygnale czy bez? Bo Zefiryn mówi, że na. - Bez. Koło samego cyrku możecie odrobinę zabuczeć ulitował się inspektor i zwrócił się do reszty podwładnych: A my, towarzysze, małymi grupkami, spokojnie I Nie w nogę, żeby wypoczynku obywateli spokój miłujących nie płoszyć, udamy się do rejonu zajść i skoncentrujemy w H ipie za stoiskiem warzywnym, żeby z ulicy widać nie było. Po drodze wst.ąpili do pani kierowniczki, a inspektor Nowak ucałowawszy jej dłoń, przeprosiwszy uprzejmie za najście i przerwanie wypoczynku oraz zapewniwszy, że żaden kontrolny spis towarów nie wchodzi w rachubę, wyjaśnił, iż po prostu za hipersamowskimi szybami zgrupowanie będzie bezpieczne od os, a jednocześnie budynek radiowęzła jak na dłoni. Gdy już wkroczyli do wnętrza i w półprzysiadach ukryli się za stoiskiem, zamaskowani seledynową sałatą, inspektowymi ogórkami i pomidorami oraz biało-czerwonymi pęczkami rzodkiewek, inspektor niedbale zagadnął: - Jeśli mnie pamięć nie myli, to tu u panl pracuje na pół etatu szarobury, ale trochę błękitnawy kot? - Koot Jonatan. Bardzo sympatyczny i obowiązkowy. - Często wpada? - Nawet nie wiem, bo ma nienormowany czas pracy. Ważne są efekty. od roku żadnych strat z przyczyn czworonożnych gryzoni. "lleż sześcionożnych gryzoni czy raczej żądloni tu łazi! ! . I ." - myślał Metody, patrząc przez okno wystawowe na krąg miodowy wymazany dokoła budynku radiowęzła, na którym żerowały dziesiątki tysięcy smukłych i groźnych os w czarno-żółtych mundurach. "Sam ich tu nie przytaszczył" - wrócił myślą do podejrzanego. "Musi mieć wspólników". - Widziała go pani ostatnio? - Naturalnie. W czwartek podjął premię kwartalną i dodatek za języki obce - skłamała kierowniczka, gdyż zaliczkę poniedziałkową wydała nieoficjalnie. - Zupełnie obce? - Nie tylko. Również zaprzyjaźnione. - W czwartek? - W czwartek. - Mhm... Dziękuję. Gdyby się pani nawinął, to niech wpadnie na posterunek. Chciałbym zasięgnąć rady w sprawie odmyszenia naszego ar<;:hiwum. lnspektor mówił obojętnie na pozór, wyraz twarzy miał uspokajający, lecz podejrzenia jego wzrosły, gdyż prócz wszystkich dowodów rzeczowych i poszlak wskazujących na Jonatana, teraz przemówiło przeciwko niemu to pozornie murowane alibi. Bo przecież nie mógł kłaść łapy na Iiście premii, a jednocześnie gubić włosów na korze drzew morelowych obok Bungalow Chaty,! Czyżby kierowniczka Hipu też była ich wspólniczką? - Terror-Horror-Marrmelada - odezwał się głośnik radiowęzła nad kasą. - Wyłączyć natychmiast sygnał w radiowozie koło cyrku. Włączyć dodatkowy filtr oddymiający w gospodarstwie Sprytka. Wstrzymać sprzedaż uchlewaczy w restauracji. Auu! Ojojoj! Ajajaj! - radio zajęczało ostrzegawczo na zakończenie i ucichło. - Wojtasik sam słyszy. lwonka filtry włączy - uspokoił inspektor swoich. - Wy tylko skoczcie do Fenolpolanki, przykażcie, żeby się nie ważyli, a najlepiej magazynek alkoholowy na zamek i klucz do mnie. " Po pierwsze, trzeba przyznać, że obserwację i podsłuch mają na medal - pomyślał Nowak i zapatrzył się znowu w tę osią krzątaninę na miodowym pasie obronnym. - Po drugie, jeśli mam rację podejrzewając Jonatana Koota... Jeśli, po trzecie, jego wspólnikiem jest ten zwierz Dobromierza, bosmana w stanie spoczynku, którego kierownik SAM EXU określa jako niegodziwca, nędznika, wyrodka, chuligana, wYpędka i kreaturę... - Metody stosował rozumowanie probabilistyczne, czyli oparte na rachunku prawdopodobieństwa - to jeszcze, po czwarte, jeden kompan był im potrzebny i kto wie, czy to nie ten mały, nerwowy, co siedział na kapeluszu, kiedV oni w poniedziałek płynęli po rzece z tym niebieskim wiadrem..." Jak widzimy, inspektor wciąż był na tropie i nie stropiły go ani mylące poszlaki w rodzaju zielonej łapy, ani sfałszowane, nazwijmy rzecz po imieniu, choć bynajmniej nie w złych intencjach, zeznania kierowniczki Hipersamu. Nie dzielił się jednak z nikim swymi podejrzeniami, bowiem z całą surowością przestrzegał obu pierwszych zaleceń zasady trójdzielnej, w myśl której dobra milicja wie wszystko, lecz mówi niewiele. Bez sygnału, bez wycia silnika i bez pisku opon podjechał na tyły Hipersamu pościgowy radiowóz inspektora, z którego na prawą stronę wysiadł posterunkowy Wojtasik, a na Iewą treser z cyrku z dwoma burymi i niedużymi niedźwiedziami, czy może raczej sporymi niedźwiadkami. - Dzień dobry, panie inspektorze - powiedział do nadchodzącego Metodego. - Jeśli pan ma zamiar szczuć przestępców dzikimi zwierzętami, to z przykrością będę musiał odmówić, gdyż byłoby to niedopuszczalne naruszenie swobód zarówno niedźwiedzich, jak i obywatelskich. Poza tym zwracam uwagę, że Barnaba i Barnababa są parą tak łagodnych misiów, że elementy przestępcze mogłyby im zrobić krzywdę. - Czy zna pan kogoś o czystym sumieniu, człowieka Iub zwierzę, komu uczyniłbym krzywdę? - spytał Metody. - Nie. - Czy Barnababa i Barnaba mają sumienia czyste? Dozorca zastanowił się dłuższą chwilę. - W dziedzinie łasowania i wymuszeń przez żebranie... - Nie, tego nie Iiczę. - No to czyste. - Wrócą, gdy pan je zawoła? - Jak zawołam i marchew pokażę, to wrócą. - Niech je pan w takim razie spuści. - Z czego? - Ze smyczy. One już same będą wiedziały co czynić. Od dłuższej chwili oba misie poruszały czarnymi nosami, wciągały z Iubością słodki zapach i odpięte z rzemyków natychmiast ruszyły kłusem przed siebie. Wszystkie drzwi i okna radiowęzła były szczelnie zamknięte. Co prawda przy pomocy miodu udało się cały rój wywabić ze studia i obsadzić dywizją żądeł pas umocnień zewnętrznych, Iecz w każdej chwili jakaś zwiadowcza osa mogłaby tu zajrzeć, zwabiona zapachem kapitana Koota, i zaatakować naczelnego dowódcę. Jonatan wciąż jeszcze wydzielał słodki aromat. Starannie wylizane futro pachniało, gdyż w pośpiechu, podczas znaczenia kręgu obronnego miodem wylewanym ze słoja, tu i tam kapnął na siebie, a nawet raz czy dwa wdepnął. Mył się'więc łapą i marszczył czoło, gdyż mimo bezbłędnej realizacji wstępnych etapów, wciąż jeszcze nie był pewien sukcesu. Czy przy pomocy owych kilkunastu słów uda im się narzucić swą wolę całemu Miastu? Drr! - brzęknął telefon. . Koot podniósł słuchawkę nie mówiąc ani słowa. - EJ! - usłyszał głos Chelonidesa, który dzwonił z pustej budki milicyjnej pod mostem. - Sprytek przestał dymić. Agent Zet na czacie. - Pochwalam. Być w pobliżu aparatu. Czekać zleceń rozkazał Jonatan. Ledwo skończył rozmowę, zadzwoniła po trzykroć szyba. Kapitan uchylił Iufcik, wpuszczając plutonowego Kowalika, który powrócił z lotu rozpoznawczego. - Melduję, że na drzwiach Fenolpolanki wywiesili rysunek butelki przekreślony czerwono na krzyż. Na stadionie K. S. Chemor wyłączyli gigantofon. Na placu Harmonijnego Rozwoju dziewczyny zatrzymały motocyklistę jeżdżącego w kółko bez tłumika, odebrały kluczyk, a jak zaczął płakać, to zaprosiły go na Iody. - Brawo, pilocie, dziękuję w imieniu służby - rzekł Koot, któremu podczas tej relacji rozchmurzyło się czoło i coraz .- - Wygląda na to, że zaczynar1'ly... dzielntej st.erczały wąsy. Urwał w pół zdania, gdyż spojrzawszy przez okno, by sprawdzić, co czynią przeciwnicy ukryci w sałacie i rzodkiewkach, zobaczył dwie bure i kudłate bestie, które kłusem wypadły zza węgła Hipersamu i zaatakowały pas umocnień. - lnspektor Nowak przeszedł do kontrataku - stwierdził kapitan. - Rzucił przeciwko nam niedźwiedzie! - o kukuł podstępny! - oburzył się Eryk. - Powiedz mu coś mocnego przez mikrofon. - Terror-Horror-Marrmelada! To my - oświadczył Koot spokojnym głosem. - Pochwalamy wasze posłuszeństwo oraz przezorność dziewcząt, które wyciszyły warczyrurę na placu Harmonijnego Rozwoju. Jedynie przyjęcie naszych Propozycji-nie-do-od-rzucenia może zapewnić wam sukces w meczu futbolowym i rozkosze bitu. Każdy jednak nie przemyślany postępek uczyni waszym ulubieńcom... - Jonatan zawiesił głos i nacisnąwszy klawisz uruchomił taśmę wrzasków rozpaczy. - Czemu nie kazałeś im przestać? - zawołał zrozpaczony Kowalik, który przez szybę obserwował zlizywanie miodu przez grupę rozgradzającą Barnaba- Barnababa. Misie łapami odpędzały wroga od nosów, a całe eskadry os usiłujące atakować je z innych stron zaplątywały się w kudłach i bezsilnymi żądłami przeszywały powietrze. - N iedźwiedziom miałem kazać, Eryku? Tych best.ii nikt i nic nie powstrzyma, póki nie wyliżą do końca. - Ale wtenczas osy odlecą, a Iudzłe inspektora Nowaka nas pochwycą. - Stałoby się tak niewątpliwie, gdybyśmy na nich czekali. Ale zaraz uchylę ci lufcik, a ja w ostatniej chwili będę próbował umknąć i zmylić pogonie. - Czy myślisz, że cię zostawię samego? Dziś nasz triumf albo z:gon. - Walka nie na gotowości zgonu polega - odrzekł kapitan z twarzą marsową, niczym jenerał Chłopicki. - Trzeba oszczędzać siły. - A ja cię rne opuszczę i już! - Zgubią nas kiedyś te romantyczne gesty - mruknął pod wąsem Jonatan, chowając między starymi taśmami zieloną rękawiczkę z Iewej dłoni Marietty. - Co ty tam mruczysz? Widać z daleka cały palec. Czy słyszałeś, że nie odstąpię cię na krok? Kapitan uśmiechnął się z lekka słysząc uwagę na temat złego ukrycia rękawiczki. Chciał przecież, by ją znaleziono od razu. Uśmiechnął się nieco szerzej w odpowiedzi na trzecie zapewnienie o wierności i rzekł. - w takim razie, plutonowy Kowalik, nadeszła dla was godzina próby. Na odcinku nie obserwowanym z Hipersamu musimy przerwać pierścień brzęku i żądeł. Jeśli nie potraficie skutecznie osłonić mojej górnej półsfery... Tu przerwał, wykręcił numer bazy patrolu wodnego i usłyszawszy EJ !, wypowiedziane przez Chelonidesa, zarządził. - Koncentracja w Zatoce Przyjaźni. Zet z pincetą do wyciągania żądeł i z amoniakiem. Wykonać. Przez ten czas Barnaba i Barnababa na tyle rozlizały obronę, że po lewej i prawej stronie okna widać już było tylko ich kudłate ogony. Za rzodkiewkami ożywiła się piechota, czyniąc ostatnie przygotowania do szturmu. W zamku drzwi wejściowych Hipersamu zobaczyli końcówkę kIucza, której przedtem nie było. - Pora - rzekł Koot wykonując parę przysiadów, by rozgrzać mięśnie - EJ, plutonowy. - EJ! - Gotuj... dziób! - kapitan podał komendę wstępną i uchyliwszy drzwi po drugiej stronie budynku, szepnął cicho, by uwagi wroga przedwcześnie nie ściągnąć. - Marsz, marsz! Ruszył stępa, ale już po paru krokach przeszedł w kłus, z kłusa przerzucił się w galop i słysząc w uszach narastający świst wiatru sadził długimi susami wprost na czarno-żółty rozbrzęczany pas. Już go spostrzegły osy dyżurne i wydawszy bojowy bzyk, zaatakowały zwartym kluczem od strony wąsów. Eryk, idący z przewyższeniem nieco z tyłu i z prawego boku, zwiększył obroty skrzydeł i nurkując zdjął wszystkie trzy jednym ciachnięciem dzioba. w tej samej chwili kapitan skoczył ponad pasem miodnym i przeszedł w cwał, gnając co kot wyskoczy. Zaskoczenie pozwoliło mu odsadzić się parę metrów, rozwidlenie ulic dało okazję do zmiany kierunku, lecz w pościg ruszył cały pułk żądlasty i w narastającym brzęku doganiał go z sekundy na sekundę. Jonatanowi zdawało się, że już czuje przykry zapach amoniaku, którym agentka Zet będzie musiała mu smarować miejsca ukąszeń, już miał zamiar, o zgrozo! ., ogon po psiemu podkulić, by stać się krótszy, gdy usłyszał dwukrotny, ostry świst : - Tju! Tju! To plutonowy pilot wykonawszy nagle ciasną pętlę zaatakował osy od tyłu. Dwie zdziobał, trzy roztrącił i złamawszy icł1 szyk, rozpoczął bój w figurach pionowych, wykorzystując swą przewagę we wznoszeniu, a w chwilach krytycznych, stosując manewr odlotu wprost w stronę słońca, by promienie jego oślepiały prześladowców. Wciąż jednak druzgocąca przewaga liczebna była po stronie os, a Kowalika wiązała konieczność nieustannej obserwacji naziemnej. Pułk pościgowy poczynał już ogarniać cwałującego dowódcę z obu boków i jak nie z lewej, to z prawej lada chwila musiało nastąpić celne wrażenie żądła, gdy nagle zjawiła się nieoczekiwana pomoc: trzy sikory w zwartym szyku uderzyły od czoła i już po chwili ścigające osy stały się ściganymi. Kiedy po dokonaniu pogromu plutonowy pilot zataczał krąg nad polem boju naświstując dziękczynnie, jedna ze złotobrzuchych i białoszczęklch odćwierknęła : ~ - Powiedz Jonatanowi, że pamiętamy o świeżej słonince wywieszanej zimą na neonie Hipersamu. Misie Barnaba i Barnababa dolizawszy krąg do końca . koniec zabawy, zderzyły się nosami. Zrozumiawszy, że to jUż wróciły same do pana tresera i wsiadły do samochodu bez namawiania. Osy, rozczarowane brakiem miodu i zmęczone bezskuteczną walką z misiami, zgromadziły się w wielki rój i odleciały z powrotem do l asu . Budynek radiowęzła był otoczony i obserwowany ze wszech stron. - Hej, wy tam, wychodzić - zaproponował inspektor niezbyt głośno, by nie łamać trzeciej propozycji terrorystów.Jesteście okrążeni. Ponieważ nikt nie odpowiadał, Metody Nowak, jak już nieraz bywało podczas długich lat służby, postanowił osobiście wkroczyć do legowiska terroru, horroru i marrmelady. Ponieważ ubrany był po cywilnemu, wciąż jeszcze w niebieskie dżinsy i pomarańczową koszulkę gimnastyczną, w której wyruszył był rankiem, by wypocząć nad rzeką, pożyczył od jednego z kolegów czapkę. Nawet drobny element stroju służbowego przydaje bowiem powagi i odwagi. - ldę - oświadczył. - Podajcie po Iinii, że to ja, a nie oni. - To inspektor... To Nowak... To on, sam Metody...poszedł szept w Iewo wzdłuż tyraliery, a wrócił z prawej, co stanowiło najlepszy dowód, że pierścień okrążenia nie ma luk. Metody poprawił czapkę, przeglądając się w szybie, wziął głębiej powietrze w płuca i z hipersamowego półmroku, z zapachu więdnącej naci rzodkiewkowej, wyszedł w słońce na nagi bruk. Pierwsze, co spostrzegł, to absolutna zmiana zapachu. Ulica nie śmierdziała spalinami ani rozlanym piwem, nie drapała w gardle wyziewami ekstra-krzepkich. No i ta cisza łagodna, cieniutko podszyta szelestem wiatru w młodych lipkach usiłujących wypocić zimowe zasolenie w majowym cieple. "Jak tu miło się zrobiło... Tam do licha! - zwymyślał sam siebie w myśli. - Czyżbym zaczynał ulegać propagandzie przeciwnika?" Przemaszerowawszy odważnie i dumnie pustą przestrzeń, zbliżył się do legowiska terroru i energicznie zapukał. Odpowiedziała mu cisza. Otworzył pierwsze drzwi studia, zapukał ponownie i rzekł. - Otwórzcie. Cisza. Powinien był teraz powiedzieć: "Otwierać w imieniu prawa", lecz widocznie szczypta prawdy była w owej myśli o uleganiu wrogiej agitacji, bowiem ni stąd, ni z owąd odezwał się : - Otwierać! Terror-Horror... - pojąwszy swój błąd zmienił w ostatniej chwili intonację i dodał. - Czy to Marrmelada? Nie - odezwał się ze środka cienki, lecz śmiały głos. - A kto? - zapytał zaskoczony Metody naciskając klamkę. - To ja - odpowiedział Zefiryn stojący pośrodku studia. - To ty nie w cyrku? - Nie. Przyjechałem z niedźwiedziami. - Czemu cię nie dostrzegłem? - Bo ja się schowałem w bagażniku, a potem kiedy wszyscy patrzyli na Barnabę i Barnababę, to nikt nie widział, jak wylazłem i podczołgałem się, żeby być pierwszy i złapać, i wydać w ręce milicji. - Złapać czy też uprzedzić, Zefirynie? - Co za różnica, panie inspektorze, skoro ich tu już nie było. - Naprawdę? - Jak babcię kocham. - Nikogo i niczego tu nie znalazłeś? - Nikogo? - A co? - Rękawiczkę. Zieloną - przyznał się ryży i, wyciągając ją z kieszeni, poprosił błagalnym tonem. - Pan da uciąć jeden palec, bo inaczej chłopaki nie uwierzą. - Myślisz, że to szef gangu nosi zielone? - Skądże? To jest słynna zielona rękawiczka Marietty. Dowód, że oni ją naprawdę złapali i trzymają w ukryciu. - Zaczekaj ,chwilę - rzekł Metody do chłopca i otworzywszy okno wezwał: - Wojtasik, do mnie. Kiedy się odwrócił, na biurku spikera leżała rękawiczka już tylko o czterech palcach, a Zefiryna z tym piątym, zresztą najmniejszym, nie było. Ow palec najmniejszy okazał się jednak najważniejszy, bowiem gdy Zefiryn demonstrował swe trofeum chłopakom na trybunach stadionu, kibice znaleźli w nim zwinięte w pierścień włosy, w których rozpoznali nieomylnie lok Jasia Radochy, skręcony spiralnie od główkowania po centrach z kornera. Teraz już nie było żadnych wątpliwości, że porywacze mówili prawdę. Z godziny na godzinę rósł niepokój: czemu przestali nadawać komunikaty? Czy czasem nie oznacza to czegoś złego? Urzędy nie urzędowały z powodu niedzieli. Przedstawiciele władz Miasta bądź korzystali z zasłużonego wypoczynku, bądź też nie pokazywali się publicznie w związku z niewyjaśnioną a drażliwą sytuacją. Społeczeństwo jednak zdawało sobie sprawę, iż nici całokształtu zbiegają się harmonijnie w wypróbowanych dłoniach inspektora. Jemu zwierzało się ze wszystkich niepokojów i wątpliwości, do niego słało delegacje z meldunkami o gotowości w podjęciu zobowiązań potro ' J "nej wstrzemięźliwości do czwartku czy nawet w kołach melomanów aż do soboty. Po południu coraz częstsze i coraz ostrzej sformułowane poczęły napływać prośby o nawiązanie kontaktu z porywaczami, które po obiedzie przekształciły się w żądania. "Pospieszyłeś się, stary - myślał sobie inspektor. - Po coś wykurzał ich z radiowęzła? Największy kłopot, jak się przestępcę przed czaśem nastraszy". - Wojtasik! - wezwał pomocnika. - T ak jest. - Ten wasz sternik umie robić modele żaglówek? - Na służbie nie pozwalam, ale w domu ma sporo. - Potrzeba mi pięciu sztuk. Nie muszą być ładne, byle nie tonęły. - Zaraz mu każę przynieść. - I baloniki mi zorganizujcie. Dwadzieścia. Takie, żeby Iatały. - W karnawale byłoby łatwiej. - Ja was do tańca nie proszę, Wojtasik, tylko rozkazy wydaję. - Na dno z tym amoniakiem, niechże go tajfun zdmuchnie! - gderał Dobromierz. - Proszę wynieść butelkę na stryszek, panno Zosiu, bo zepsuje całą bosman-party. Dziewczyna wstała z fotela i bezszelestnie jak duszek wykonała polecenie. . - Właśnie przedwczoraj otrzymałem przesyłkę z Cejlonu od mego drucha, Kotelawuli. Przed laty ocaliłem mu życie powstrzymawszy piorunującym przekleństwem marynarskim wściekłego słonia w galopie. Na znak przyjaźni posadziliśmy u stóp Pidurutalagala trzy palmy kokosowe i plon ich regularnie co rok otrzymuję. Dowiedzia.wszy się o waszej wizycie, natychmiast ponadcinałem orzechy maczetą i wstawiłem mleczko kokosowe do lodówki. Opowiadając, Dobromierz napełniał płynem o barwie zawstydzonej perły puchary różnego kształtu, dostosowane do indywidualności każdej z osób przybyłych. żaluzje w oknach były przysłonięte, w pokoju na poddaszu panował miły półmrok, chłodzony wirującym cicho wentylatorem tropikalnym. - Pochodzi z sali balowej pewnego przerdzewiałego transpacyfiku, kupiony w Szanghaju na moście Dziewięciu Zakręt6w - Biki leiąc w płaskiej misie napełnionej wodą, wyjaśniał półgłosem Erykowi, ulokowanemu wygodnie głową w dół na l.istwie kraciastej maty tuku-tuku, przywiezionej z Nowej Zelandii. - No a teraz, moi kochani, komu rumu i ile? - spytał bosman i nie słysząc odpowiedzi dodał ośmielająco. - Ja na przykład dodaję trzeclą część, ale są i tacy, 'którzy lubią pół na pół. - Wszystkim po kropli - zadecydował kapitan, poprawiając się w głębokim fotelu. - Powiedzmy nawet po dwie: pierwsza dla aromatu, druga do smaku. Bo my, panie bosmanie, jesteśmy zdecydowanie przeciwko wszelkim odmianom chlania. - Tak jak ci terroryści, którzy rankiem przemawiali w radio - wtrącił gospodarz.- Ja zresztą również. llekroć moi marynarze przekraczali granice trzeźwości, zawsze wynikały z tego kłopoty. Pozwólcie jednak staremu wilkowi strącić do kielichów po trzeciej kropli rumu na znak, że przyjmuję was wszystkich na pokład mego serca. Przyjaciele Bikiego są jak i on mymi przybranymi synami. Bosman, wsączywszy wszystkim obecnym po trzy krople, a pannie Zosi dwie, bowiem damy zawsze nieco mniej niż mężczyźni piją, uniósł swój kielich w górę, a za jego przykładem poszli inni. . - Huź kuter na wodę - zachęcił po marynarsku. - żeby wszystkim było miło - westchnęła dzielna łączniczka SAM EXU, biorąca udział w akcji Terr- Horr- Marr pod kryptonimem agentki Zet. - EJ! - odrzekli zgodnie trzej przyjaciele i Ieciutko zadzwonili szkłami. -:- Jakie jest bosmańskie zdanie o wspomnianych uprzednio terrorystach? - zagadnął Koot. - Bo my nie znamy dokładnie tej sprawy. - Mnie ona również specjalnie nie interesuje. Cóż z tego, że nie żądają okupu, że przedkładają słuszne skądinąd propozycje nie do odrzucenia, skoro metody, jakby tu rzec... - Metody Nowak - podpowiedział Kowalik, zanim zdążył pomyśleć. - Nie, nasz inspektor jest okej, w porządku. Ja zastanawiam się, jak określić jednym słowem metody terrorystów. Chyba jako przestarzałe. - Nienowoczesne? - spytała panna Zosia z nutką zawodu w głosie. - Przestarzałe i zacofane, moje dziecko - potwierdził bosman. - A nawet powiem ci, że wykopaliskowe i pachnące naftaliną. Toć anarchiści w końcu zeszłego i na samym początku obecnego stulecia robili to samo i również bez żadnego trwałego skutku. Terror indywidualny został skompromitowany i odrzucony do lamusa w czasach, gdy ja jeszcze nie odróżniałem dzioba od rufy! Czyż nie tak, Biki? - '5 , więta prawda, proszę taty - odrzekł Chelonides. - Lecz przecież, panie bosmanie... - zaczął Jonatan. - żadne Iecz, panie kapitanie - przerwał Dobromierz, korzystając ze starego jak świat przywileju pierwszeństwa głosu dla siwych włosów. - Precz z takim lecz. Cokolwiek by pan rzekł na obronę grupy Terror-Horror-Marrmelada, w postępowaniu ich kryje się przemoc wobec niewinnych, a tego czynić nikomu nie wolno. Nikomu i nigdy! Czy nie tak? - Tak - odrzekł kapitan, unosząc się Iekko w fotelu dla okazania szacunku wobec swego rozmówcy. - Powiem wam szczerze - rozpoczął bosman po dłu giej chwili milczenia - że gdy Biki nie wrócił na kolację w poniedziałek ani we wtorek, a w Mieście zaczęto rozklejać plakaty gończe wzywające do wskazania miejsca, w którym ukrywa się przestępca zwany Owalny, drgnęło mi serce niespokojnie. Wybacz, Biki, lecz czas pewien podejrzewałem, że to może ty dałeś się wciągnąć w nieodpowiednie towarzystwo. Chelonides chlupnął płetwą w zakłopotaniu, a Jonatan zagadnął: - Czy te plakaty były z fotografią? - Podobno - odrzekł Dobromierz. - Lecz w naszym Mieście jest dwudziestu siedmiu kolekcjonerów, a prawie żadne ogłoszenie, ze względu na oszczędności papieru, nie jest drukowane w nakładzie większym niż piętnaście egzemplarzy. Wszyscy obecni poweseleli, zaczęli jednocześnie mówić czyniąc radosny gwar i dlatego może nie od razu usłyszeli wołanie z dołu : - Panie bosmanie! Dobromierz położywszy palec na ustach dał znak swym gościom, by byli cicho, a sam szybciutko wybiegł z pokoju i zadudniwszy obcasami po stromych schodach, jak ongiś dudnił po metalowych drabinkach w głąb statku wiodących, powstrzymał niespodzianego gościa w pół piętra. podczas gdy marynarz ugwarzał tam o czymś z nieznajomym, wszyscy czworo siedzieli bez ruchu. Tylko Jonatan porozumiał się wzrokiem z towarzyszami i nieznacznym ruchem łapy zasygnalizował im, że w razie czego trzeba będzie . , i ogłuszyć. tamtego chwycić, przyduslc Koot dawał znaki z ciężkim sercem. Gdy przed godziną przybyli do Zatoki Przyjaźni, brakowało w wikllnach emaliowanego wiadra, natomiast znaleźli tyle śladów obcej bytności, iż kapitan uznał kryjówkę za spaloną i począł się głowić nad znalezieniem innej. Biki zaproponował mieszkanie Dobromierza. Było niedaleko, wygodne i gościnne. Sąsiedzi za rzecz naturalną uznają, że wrócił do domu, a poza tym nie raz widywali go z panną Zosią. Jonatan może wspiąć się na kasztan od ulicy i po konarze, a potem wzdłuż rynny dotrze do okna niepostrzeżony. No, a Eryk po prostu przyleci na parapet, jako jeden z wielu skrzydlatych przyJaciół bosmana. - Zimą, póki śnieg, to u nas od świtu taki był tłok i stukanie dziobami - wspomniał Chelonides - że Dobromierz wołał. "Wejść !", nim się na dobre rozbudził. Postanowili przedstawić się bosmanowi jako Spółdzielnia Usług Transportowych Wodno- Powietrzno- Lądowych w Zakresie Przesyłek Lekkich a Pilnych. W skrócie SUTRAWOPOLĄ w ZAPLEAPl. - On jest taki delikatny I dyskretny, że nie będzie pytał : o szczegóły - zapewnlał Biki. Dobromierz przyjął ich rzeczywiście z otwartymi rękami, prosił, by pozostali tak długo, jak zechcą, a nawet zamieszkali na zawsze, lecz przecież ukrywanie się nie było wyłącznym celem eskadry. Tak skutecznie wykonali manewr odwrotowy, że nie tylko oderwali się od przeciwnika, Iecz całkowicie utracili z nim kontakt oraz możliwość działania. Jonatan miał nawet w głębi duszy pretensję do inspektora Nowaka za opanowanie radiowęzła, co nie było w jego stylu. Można tak, można siak, ale są pewne rzeczy, których szanujący się detektyw nie robi. Rozmowa na schodach przedłużała się. Prawdopodobnie bosman miał trudności z wyjaśnieniem, czemu nie zaprasza dalej oraz z ustaleniem formuły pożegnania. "Skoro on wprowadził do akcji niedźwiedzie i pozbawił nas radiowych możliwości demonstrowania siły - kapitan korzystając z ciszy rozważał krańcowe możliwości - to i ja mógłbym pogadać z pewnym wyliniałym, szczurowatym k6tusiem, który utrzymuje kontakt z pewnym skociałym szczurzyskiem i dać cynk, że nie traktuję piwnic posterunku jako terenu swych wpływów. Cóż z tego jednak, że Nowak w ciągu dwu nocy postrada całe archiwum, magazyn broni i dowodów rzeczowych, jeśli ja równocześnie straciłbym szcunek dla siebie samego ?" W tej chwili sierść zjeżyła się na łbie Jonatana: " Bassetogarterier-mops - zaklął szpetnie w duchu. - A jeśli to nie Nowak prowadzi sprawę, tylko jakiś obcy, narwany typ, który niczego nie rozumie i gotów w poszukiwaniu szpilki stracić tonę stali i wielki piec na dodatek ?! A niech to springer spaniel, chart borzoj , ." Na schodach ucichło, skrzypnął drewniany stopień i do pokoju wrócił Dobromierz, niosąc w ręku model dość zgrabnej, dwumasztowej jolki z boniukiem na fokaszocie. - Pewien znajomy chłopak o płomiennej czuprynie i imieniu Zefiryn wyłowił' ją z rzeki - wyjaśnił gościom. Przyniósł mi w prezencie, Iecz potem długo się targował, ile ja z kolei dam mu w prezencie cukierków. Ładna robota, tyIko na tym boniuku fokaszotowym coś pobazgrane. Przeczytaj no, Cholenidesie, bo ja mam rękę zbyt krótką. - Cyfry jakieś. Może powierzchnia ożaglowania - zlekceważył sprawę Biki, lecz odwrócił model bokiem, by Jonatan mógł przeczytać. W tej chwili coś okrągłego, czerwonego podkradło się z zewnątrz do żaluzji i chodziło na boki to w Iewo, to w prawo, jakby chciało zajrzeć do wnętrza. Kapitan siedzący grzbietem do okna, zobaczył tylko różowy cień na słonecznych paskach, Eryka startującego z tukutuku i usłyszał huk. - Ee, to tylko ba~onik - rzekł zawiedziony Kowalik, Balonik z karteczką na sznurku. Czy mam ją przynieść, kapirezesie? To dziwne słowo powiedziało mu się, gdyż z przyzwyczajenia chciał rzec "kapitanie", Iecz przypomniał sobie, iż udając pracowników SUTRAWOPOLĄ w ZAPLEAPI postanowili tytułować dowódcę prezesem. - Proszę - skinął głową Jonatan. Stwierdził całkowitą zgodność napisów umieszczonych na boniuku fokaszotowym i karteczce: CZEKAM 333333 INSP.M.N. - Baloniki Iatają jak w karnawale, a modele pływają jak na wianki - dziwił się Dobromierz. - To pewno w związku z Dniami Książki - zamruczał Koot. - Zresztą maj jest doskonałym miesiącem na różne dni i zabawy. Proponuję, byśmy na cześć miłego gospodarza zaśpiewali piosenkę bojową Siedemnastej KoKoKoNo. - Bohaterska Siedemnastka! - wykrzyknął bosman. Słyszałem jeszcze podczas wojny. Sława jej grzmiała od Ć)piewajcie. Możecie nawet przytupyCiurkawy do Okinawy. .. wać do taktu, bo gospodarze wyjechali na wczasy i parter pusty. Zachęceni tymi serdecznymi słowy ryknęli bojowo na cztery głosy obramowane z dołu aksamitnym barytonem Jonatana, a jedwabnym sopranem Zosinym od góry: Choć tamtych tysiąc, a naszych garstka, nikt z nich do kaszy nam nie naparska! Pazur dla wroga, bosmanom sława, a dla nas nocka akcji łaskawa. Rozbawili się przy piosence, zaczęli żartować i Eryk siadłszy na krawędzi kryształowego kielicha, który każdy dźwięk wzmacniał i mnożył niczym rezonujące pudło fortepianu, zanucił. Czy masz uczucia tyle, pi-pi-pi? Czy się do mego przyle, pi - pi - pi? Łzę słoną dłoń twa otrze, pi-pi-pi, i to mnie bardzo pokrze, pi-pi-pi. - Wspaniale! - wołała panna Zosia. - Zupełnie jak Przyleppa. Brawo, bis I ~ Bis, bis! - wtórował jej bosman Dobromierz. Podczas owego śpiewania i bisowania Jonatan Koot wyszedł na klatkę schodową, przychwyciwszy po drodze aparat telefoniczny, i przymknął drzwi, wciskając kabel w szparę przy progu. A cóż tam za dziwny rower wisi na ścianie w korytarzu? - spytał wróciwszy. - Desantowy, kapitanie - odrzekł Dobromierz i rozpromienił się jak słońce. - Wkrótce już zademonstruję panu tę konstrukcję w ruchu, gdyż zamierzam objechać Polskę odwiedzając me dzieci. Koot, podobnie jak bosman, był we wspaniałym humorze, co i raz wąs podkręcał i po chwili obaj poczęli tań.czyć chlupanego morskiej piechoty. Podskakiwali tak wysoko i tupali tak mocno, iż lampa i kielichy zawdzięczają swe ocalenie jedynie in1erwencji z zewnątrz. Otóż w pewnej chwili zapukano delikatnie do ćtrzwi i w uchylonej szparze ukazała się twarz posterunkowego Wojtasika. - Bardzo przepraszam, panie bosmanie, ale prosiłbym dzisiaj na zrefowanych żaglach, pan wie przecież... --,- Wiem - odrzekł Dobromierz. - Terror-Horror-MarrmeIada. - Ano właśnie - westchnął Wojtasik i wycofał się przymykając cichutko drzwi. - A może włączymy teraz radio? - zaproponował Jonatan. - Na jakich falach? - Proponuję na początek program lokalny. Ledwo pstryknął przełącznik, usłyszeli znajomy głos: - Tu inspektor Nowak. Pragnę powiadomić obywateli naszego Miasta, iż nie ma powodu do obaw. Grupa operacyjna nawiązała telefoniczny kontakt z porywaczami i otrzymała od nich następujące oświadczenie. Cytuję. . Po dwukropku detektyw wytrzymał sporą pauzę, by podkreślić jak bardzo odcina się od obcego tekstu. - Terror-Horror-Marrmelada - czytał bezbarwnym głosem. - Marietta i Jaś dziękują wam za dowody przywiązania. Nasze warunki pozostają w mocy również w nocy. Dziś wieczór siądźcie przy otwartych oknach w świeżym powietrzu i słuchając słowików pomyślcie trzeźwo, kto bardziej pragnie waszego dobra: wy czy my? .... Terror-Horror-Marrmelada. Koniec cytatu - stwierdził Nowak i ciepłym, budzącym zaufanie głosem dodał od siebie: - Dobrej nocy, obywatele. O M czuwa. - Myślę, że możemy wyłączyć - rzekł Jonatan. - Okazuje się, że nie mają nagranych jęków. - Słucham? - nie pojął Dobromierz. - Powiadam, że jęków nie mają na taśmie, bo ci terroryści nadawali takie różne wycia. - Znam inspektora. Jest to człowiek rzetelny - bosman wziął Nowaka w obronę. - Sądzę, że opuścił jęki w obawie, by nie przeinaczyć cytatu. Gdy zmierzch niedzielny opadł na miasto, słowiki speszone niezwykłą ciszą też początkowo milczały. Pierwsze odezwały się Szare, większe i śmielsze, lecz, że przyzwyczajone do przekrzykiwania szalejących tranzystorów, dość długo nie umiały zgrać pieśni i co zaczęły gwizdać, to wypadały dysonansem z melodii. Dżdżdż... Dżdż... Ośmielił się wreszcie Rdzawy, wyświstał dwukrotnie sygnał, a potem związał trele w krótką piosenkę, którą zakończył amabilmente, jak powiadają muzycy, czyli wdzięcznie i mile. No a potem rozpoczął się koncert wspaniały, śpiewaczych popisów, słowikiada o nagrodę serca, piórka i gniazda uwitego z trawy w głębokim cieniu liściastych zarośli, wysłanego puchem wełnianym firmy BARANEK, która na placu Harmonijnego Rozwoju miała swe przedstawicielstwo. Nawet najstarsi obywatele, pamiętający jeszcze głowy cukru w niebieski papier owinięte, Iampy naftowe i gilzy dwuwatki "Sokół", przyznali szczerze, że takie serenady słowicze przeżyli po raz pierwszy w życiu owej nocy z wolnej niedzieli na poniedziałek bezmięsny, bezdymny, bezalkoholowy i bezhałasowy. Dzień powszedni rozpoczął się w napiętej atmosferze. Nie przygłuszeni rykiem tranzystorów młodzi ludzie reagowali nerwowo na każde najcichsze nawet stuknięcie obcasów o chodnik czy ćwierknięcie wróbla na gałęzi. Mimo to z uznaniem powitano grupę przedszkolaków, która przeszła ulicami niosąc. na patykach od lizaków wiz.erunki Przyleppy i Radochy oraz transparent zeszyty z fartuszków, na którym, pod dyktando dzieci, panie wychowawczynie namalowały hasło: NlECHAJ CICHY PlORUN STRZELl PRODUCENTOW DECYBELI! Palacze odruchowo wkładali do ust co popadło, ołówki i długopisy pchali to do ucha, to do nosa, kupowali gumę do żucia, kalosze, dętki rowerowe. W spółdzielni usługowej "Szklij się sam" już o dziesiątej rano zbrakło kitu, który nikotyniarze ugniatali w spragnionych zajęcia palcach. Pewna nie ogolona moczymorda usiłowała awanturować się w aptece, krytykując rozporządzenie OM, w myśr którego waleriankę na spirytusie wydawano tylko po 15 kropel do natychmiastowego spożycia, a salicylem smarowano wskazane miejsca na miejscu. Z sekcji ruchu meldowano o wzmożonej częstotliwości kolizji, Iecz były to wyłącznie stłuczki, i to niegroźne: - pani w wiśniowym kapeluszu stłukła w H ipersamie butelkę z octem, wskazując parasolką niesumiennego od lat dozorcę, który po raz pierwszy w życiu kupował mleko zamiast piwa; - magister Sprytek na znak protestu przeciw dyktaturze córczynej junty stłukł talerz, zresztą od dawna wyszczerbiony, który uprzednio miał zamiar przekazać do Muzeum Budowniczych; - pani Katarzyna z centralki rozbiła słuchawkę, wrobiwszy uprzednio przez pomyłkę trzy metry kabla telefonicznego w rękawiczki zimowe na konkurs "Moja praca - moje hobby" . . - harcerz-emeryt stłukł okulary swemu przyjacielowi, pokazując, z jaką radochą terroryści zamęczyliby Mariettę i jaką przyleppę zrobiliby z Radochy, gdyby Miasto nie przyjęło ich żądań. Wkrótce jednak nałogowcy zmęczyli się demonstrowaniem swych cierpień i po południu nowa sytuacja zaczęła powszednieć. Nawet nie wszyscy już słuchali komunikatów cytowanych przez inspektora Nowaka, nabrawszy do swoich terrorystów zaufania czy może nawet odrobiny sympatii. To ostatnie uczucie nie było jeszcze ani silne, ani powszechne, gdyż większość Iudzi początkowo odnosi się niechętnie do każdej nowości, ale przecież ten i ów spostrzegał już pozytywne zmiany w życiu Miasta. Oto na przykład firanki przestały śmierdzieć i żółknąć. Zaczęły pachnieć kwiaty, zarówno doniczkowe, jak cięte, a zwłaszcza te z osiedlowych i miejskich rabatek (niektórzy obywatele doplero teraz odkrywali to zadziwiające i aromatyczne zjawisko) . Albo inna sprawa. Przedtem cały dom musiał słuchać pirata eteru posiadającego najsilniejsze wzmacniacze i głośniki, a teraz każdy puszczał sobie z taśmy, co tylko dusza zapragnie: Paweł - dżez aż do łez, a Gaweł motety i smyczkowe kwartety, jednemu uwertura na trzy beczki, a drugiemu Penderecki. Wyszło na jaw, że jak wszyscy regulują na cicho, to każdy ma głośno. No a rezultaty przyhamowania spożycia uchlewaczy ujawniły się w pełni dopiero we wtorek. Rankiem dyżurna stacji hydrograficznej zameldowała o znacznym spadku zasolenia wody w rzece z powodu zmniejszenia ilości łez. Już w południe dało się zauważyć gołym okiem zmiany w wyglądzie drzew ulicznych, które nie podtruwane przez pijaków, nie obśliniane w półprzytomnych objęciach, nabrały intensywniejszej zieleni i ufnie szumiały w przyszłość. Na oddziale urazowym szpitala pojawiły się wolne miejsca. Przed wieczorem wpłynął wniosek przerobienia stojącej pusto izby wytrzeźwień na żłobek. Ponieważ od dwu dni w sklepach prawie nie ubywało wyrobów zadymieniowych i nie malały zapasy uchlewaczy, szefostwo handlu miejskiego odstąpiło kolejny transport papierosów, win i w6dek sąsiedniemu regionowi, w zamian za towary gwałtownych tęsknot, których brak przejściowy odczuwano już od dłuższego czasu. Jeden z młodych handlowców wystąpił nawet ze śmiałym projektem perspektywicznym, by zbudowawszy tratwę eksportować nadwyżki poza granice kraju, a zdobyte w ten sposób dewizy przeznaczyć na coś naprawdę pożytecznego. Powołano komitet społeczny mający zastanowić się: Na co by tu? Nie sądźmy jednak, iż stosunki między inspektorem a terrorystami układały się idyllicznie, że doszło do zawieszenia broni. Metody Nowak przy pomocy specjalnej ekipy , technicznej zorganizował przypadkowe niby przebicie kabla i podczas kolejnej rozmowy Jonatan usłyszał na drugim pJanie cichy, lecz wyraźny głos kierowniczki Hipersamu, zawiadamiający kogoś o poważnym wyrównaniu premii dla pracowników szczególnie zasłużonych. Uśmiechnął się pod wąsem. - Któż tam przeszkadza ?! - zawołał i prowadził dalej rokowania o nadanie kolejnego komunikatu. Gdy wieczorem po zamknięciu H ipersamu z zasadzki w lodówce wyszedł przemarznięty i zakatarzony posterunkowy Wojtasik, okazało się, że Koot odebrał premię, Iecz nie osobiście, tylko przez kogoś, kto przyniósł upoważnienie i pokwitowanie z odciśniętą łapą. Łapa zresztą okazała się być tylna, co oburzyło laborantów sekcji OŁ (Odcisków Łap). Jedynym łupem inspektora stał się paragon porzucony przez upoważnioną osobę, z którego metodą wielu prób i błędów odtworzono zestaw zakupów. Trudności nie do przezwyciężenia sprawiła ostatnia pozycja: 46 złotych i 41 groszy. Nawet Zefiryn, zaproszony jakc rzeczoznawca-cukierkolog, nie umiał jej odszyfrować. Podczas nocnej rozmowy telefonicznej z posterunkiem, przekazawszy zakatarzonemu dyżurnemu kolejne poważne ostrzeżenie, nie rozpoznany terrorysta rzekł na zakończenie. - Zanotujcie teraz i jak się inspektor obudzi, to mu przekażcie: "Trzynaście paczek agaru po 3,57. Stosowany przy odchudzaniu. Koty tego nie jadają". Wojtasik zrobił staranną notatkę służbową, zastanawiając się równocześnie, skąd ci dranie wiedzą, że szef drzemie na pryczy. Potem wstał, wyjrzał przez okno, bo mu się zdawało, że ktoś tam chodzi. Zdjął z parapetu radiofon w jasnym, skórzanym futerale i postawił na biurku pomyślawszy sobie, że jednak z każdym rokiem coraz lepsza technika w służbie spokoju i bezpieczeństwa, i że jak wiosną daJi inspektorom, to jeslenią rzucą pewno takie same dJa patroli rzecznych. Nowak wstał o północy. Odczytawszy telefonogram, pomnożył na papierze 357 przez 13 i jakby się to dziwne nie wydawało, wyszło mu rzeczywiście 4641 . - A kto to przyniósł? - spytał biorąc do ręki walkie-talkie i dotykając palcem zadrapań na futerale. - Jacy-tacy? Ja - zameldował posteru n kowy. - Zapamiętajcie, że to się nazywa łoki-toki. Skąd przynieśJiście? - Z okna. - Aha - odrzekł inspektor i rozkazał: - Z samego rana odniesiecie do dyrektora Sprytka. Oddacie z pozdrowieniami ode mnie i wypiszcie mandat. za naruszenie porządku przez rozrzucanie sprzętu służbowego po ulicy. - T ak jest. - A potem wracajcie szybko, bo ta środa będzie dla nas niełatwa. Może by dyrektor pożyczył choć z jednego strażnika do akcji? Poproście o kaprala Trąbonia, tego dyrygenta, co w cywilu wróble karmi. Skąd te proroctwa co do środy? A któż to wie? Czy słynny detektyw rzeczywiście miał wszędzie swoich ludzi, jak mówili jedni, czy też po prostu doświadczenie i nos czuły na wszelkie tajne swędy, jak twierdzili inni, dość że przewidział rozwój wypadków bezbłędnie. żywioły nastawione opozycyjnie do nowych porządków wykorzystały mroki wtorkowo-środowe na koncentrację sił i organizację grup oporu. Już we wczesnych godzinach rannych przed posterunkiem poczęły się gromadzić różne moczygęby i ochlapusy, nadciągali opoje z kolesiami, szmirusy z kirusami, birbanci i gulgutierzy w zwartych grupach, a między nimi kręcili się zwykli pijaczkowie. Początkowo pomrukiwali tylko, potem zaczęli podpyskowywać, tyle że im to marnie szło na sucho. Nowak czekał, póki się zbiorą wszyscy, nawet ci z najdaIszych dzielnic. Udawał, że niby nie widzi, nie słyszy, Iecz wyłowiwszy uchem doświadczonym pierwszą pogróżkę karalną, uchylił drzwi, przywabił najbliższego łyżeczką śliwowicy, dobytej z magazynka dowodów rzeczowych, a za tym pierwszym weszli inni. Choć z trudem, ale wszyscy zmieścili się na posterunku. Co im inspektor powiedział i jakimi oddziałał metodami nie wiadomo. Może do serc i wątrób przemówił? Może mandatami za naruszenie zagroził? Może zemstą kibiców Klubu Sportowego CHEMOR postraszył? Tak czy inaczej wychodząc pojedynczo tylnymi drzwiami, tymi samymi, z których kapitan Koot wypadł był trzy dni wcześniej do szarży, udawali się spokojnie, choć ze łzami w oczach, w stronę domów. Zaledwie jeden niepoprawny wszystkochlaj, który już na posterunku wstawił się tuszem do stempli, odmówił posłuszeństwa i został oddany pod nadzór kaprala Trąbonia ze straży fabrycznej, a ten przyrzekł wychować go w procesie nauki gry na trąbie. w południe delegacja nikotyniarzy złożyła na posterunku protest pisemny przeciwko naruszeniu swobody psucia powietrza z wieloma podpisami ludzi mających ongiś spore znaczenie. Na propozycję inspektora, by puszczali sobie dym w nosy we własnym kółku, odpowiedzieli dumnie, że interesuje ich tylko zadymienie społeczne i zawiadomili, że kopie listu zostały już rozesłane w górę i w dół oraz na oba boki, a także do największych agencji prasowych i telewizyjnych, nie wspominając już o zwykłych agentach, którym je wręczono. Oryginał, w obawie przed zniszczeniem lub porwaniem, zabetonowali w specjalnym pojemniku i ukryli na dnie Bóbrzy. lnspektor poczęstował delegację cukierkami antynikotynowymi. Kategorycznie odmówił aresztowania prowodyrów. Ze łzami w oczach prosili o zastosowanie choćby jakichś niewielkich represji karnych. Ale Nowak nie chciał i uprzejmie odprowadziwszy delegatów na ganek, uścisnął wszystkim kolejno dłonie, czego świadkami byli liczni przechodnie. Pod wieczór patrol ochotniczy, w składzie Zefiryna oraz lwonki Sprytkówny, wykrył w starej i pustej cysternie na terenie fabryki spelunkę tajnego nagłaśniania. Stęsknieni hałasu bitowcy włazili tam do środka i zamknąwszy pokrywę walili kijami w blachę ile wlezie. Na zewnątrz nic nie było słychać, gdyż izolacja cieplna okazała się również skuteczną zaporą dla dźwięków. Wysłuchawszy uważnie meldunku, inspektor przyjął od obojga przysięgę dochowania tajemnicy służbowej i zabronił czynić jakiekolwiek wstręty owej grupie, która przybrała nazwę KODź, co oznaczało Konspirację Dźwięku. O wszystkich tych wydarzeniach Jonatan był informowany dokładnie, i to trzema naraz kanałami. Wiadomości zwiadowcze docierały doń za pośrednictwem Chelonidesa, który otrzymywał je od agentki Zet, stojącej na czele trójki i dowodzącej lwoną oraz Zefirynem, którzy oboje równocześnie byli informatorami EJ w szeregach OM. Były to meldunki rzetelne i ścisłe, a odrobinę młodzieżowej przesady kapitan odrzucał, porównując je z wieściami przynoszonymi z Miasta przez bosmana. Koot mając świadomość, że Dobromierz działa nie wiedząc, kogo w swym mieszkaniu ukrywa, ufał mu całkowicie. Wyjaśnianiem wszystkich niejasności oraz patrolowaniem ogólnym zajmował się, awansowany do stopnia sierżanta, pilot Eryk Kowalik. W czwartek rano, w dziewięćdziesiątej szóstej godzinie terroru, pod nieobecność Dobromierza, który wyszedł po bułki i mleko, kapitan zwołał radę wojenną, w skład której wszedł on sam, obaj zastępcy, powietrzny i wodny, oraz panna Zosia jako szefowa rozpoznania. - żołnierze! Po tygodniu marszów, po dniach śmiałych ataków i zaciętej obrony, po dramatycznych stu godzinach wojny żądeł i żądań, manewrów i nerwów, nadeszła pora podjęcia ważkiej decyzji - rozpoczął i powiódłszy bacznym spojrzeniem po stanow . czych i pełnych uwagi twarzach, za pytał . . - Czy sądzicie, że dostatecznie mocno sterroryzowaliśmy Miasto? -:-- Tak - odrzekli w jeden głos. - A więc możemy odejść spokojnie ufni, iż nie zboczą z drogi, o słuszności której przekonały ich fakty. - No chyba! - rzekł Kowalik, lecz spostrzegłszy, iż znowu się wyrwał samotnie, dodał. - Chyba... - Nasza trójka zrobi, co może - obiecała Zosia - ale nie wiem, czy będziemy mogli. - Dziś jeszcze siły postępu są w ofensywie - rozpoczął Biki. - Towary gwałtownych tęsknot w zamian za produkty nie spalone i nie wychlewane to ważki argument, Iecz mamy do czynienia z Iudźmi. - Co chcesz przez to powiedzieć? - surowo spytał Jonatan. - Że ludzie często postępują nierozsądnie, a nawet głupio, czego dowodów w historii aż nadto. - żyjemy na Ziemi, Chelonidesie, i nie możemy mieć do czynienia wyłącznie ze zwierzętami. Twa wypowiedź przeczy poza tym temu, co do czego zgodziliśmy się wszyscy, z tobą włącznie. Wszak ustaliliśmy, że Miasto zostało sterroryzowane w stopniu dostatecznym. - Całkowicie dostatecznym, kapitanie, czy nawet rzekłbym maksymalnym. - A może by ich jednak co pewien czas terrornąć? zaproponował Kowalik. - Mimo, iż nie wiem, jak długo wytrwają przy potrójnym zakazie, sądzę, że struny przeciągać nie wolno - trwał przy swoim Biki. - Co znowu za struna? - zdziwił się sierżant pilot. - Struna cierpliwości, miły Eryku - szepnęła mu Zosia. - Otóż to, żołnierze - rzekł kapitan. - Nie wolno. Nikt z nas nie zapomniał na pewno niedzielnej wypowiedzi bosmana na temat niedopuszczalności przemocy. Do dzl .s , Marietta i Jan wypoczywali w Przepierce zgodnie z własną wolą. Chcąc dalej terroryzować Miasto, musielibyśmy ich zatrzymać siłą. Czy mamy po temu prawo? - Nie - pokręciła głową agentka Zet. - Nie - rzekł sierżant Chelonides. - Nie mamy - zgodził się z przedmówcami sierżant Kowalik. - Ale jakby było trzeba, to ja Ich na takie ciołki matowe, na takie nieskorki bure przerobię... - Nie trzeba - przerwał mu dowódca. - Wysłuchawszy waszych rad i opinii postanawiam, co następuje: sierżant pilot Kowalik za sześć minut startuje do lotu transportowego z kluczykami do samochodu Jana Radochy, których posiadanie gwarantowało nam, iż domniemane ofiary porwania nie wrócą przed czasem. - Tak jest - odrzekł Eryk rozgrzewając stawy skrzydłowe. - Zrzucę mu je z lotu nurkowego wprost do ręki. ~ - Sierżant Chelonides, przeprosiwszy bosmana Dobromierza za nasze zniknięcie i wyjaśniwszy je otrzymaniem ekspresowego frachtu, uda się drogą wodną do źródła przy pomniku Spragnionego Partyzanta i tam zajmie stanowisko wyczekiwania. .. - Od której godzlny mam czuwać? - Od dwunastej w połudn1e. - Tak jest. - Zet wraz z podległym jej personelem stanowić będzie moją tajną obstawę na ulicach Miasta w setnej godzinie terroru. - A co będzie, gdy cię ktoś rozpozna, kapitanie Jonatanie ~ przestraszyła się nieustraszona agentka. Koot uśmiechnął się. Wydobywszy z plecaka błękitną kokardę zawiązał ją sobie na szyl i zrobił głupią minę, co odmieniło go nie do poznania. lm bowiem groźniejszy i piękniejszy kot, tym bardziej po kretyńsku wygląda z kokardą na szyi. ROZDZIAŁ VIII Klęska zwycięska Dochodziła dwunasta. Słońce świeciło z bezdymnego nieba, bawiło się oglądaniem twarzy orkiestrantów Fenol Bemol Old Boy Bandu, zdeformowanych śmiesznie przez krzywiznę trąb. Kapelmistrz Trąboń, wysypawszy z kieszeni resztki okruchów dla wróbli, chodził między szeregami i sprawdzał, czy wszyscy mają założone tłumiki. - Gramy dziarsko, wesoło, optymistycznie, ale piano, pianissimo - przekazywał, co w języku muzycznym znaczy cicho, jak najciszej. Ludzie spacerowali po Placu Harmonijnego Rozwoju i rozmawiali nie podnosząc głosu, gdyż nikt nie jeździł w kółko na motocyklu bez tłumika, nie śpiewał pieśni "Pij, bracie, pij! Na starość torba i kij", nie rozpuszczał gigantofonów na pełny regulator. Słychać było skowronka, być może zaproszonego specjalnie przez władze miejskie, który wznosząc się i opadając śpiewał swoją promienną piosenkę. Tłum był ubrany odświętnie, gdyż oczekiwano dwu naraz uroczystości. w cieniu, na południowej części placu, spółdzielnia stolarska "Strugacz Postępu" miała przekazać młodym małżeństwom dziesięć kompletów mebli wykonanych ponad plan od poniedziałku do środy w godżinach traconych uprzednio na załatwianie potrzeb narkomańskich. Wielki transparent, zawieszony na wysokości drugiego piętra, głosił. ZAMlAST EXTRA-KRZEPKiE ĆMiĆ POMÓż MŁODYM EXTRA ŻYĆ W słońcu, po stronie północnej placu, rozwieszono wstęgę, którą racjonalizatorka Katarzyna, wspomagana przez wiceprezesa Rady Przyjaciół żłobków, Przemysława Sprytka, miała przeciąć dokładnie w południe, otwierając w imieniu kobiet nowy żłobek w dawnym lokalu izby wytrzeźwień. Do owej izby jeszcze wczoraj wejście prowadziło z wąskiej uliczki Berbelucha, lecz w związku ze zmianą przeznaczenia lokalu przebito drzwi od frontu. Wszyscy przyjęli tę zmianę jako naturalną, gdyż przecież ordery nosi się na piersi, a wrzód, jeśli już być musi, to lepiej mieć ze strony wręcz przeciwnej. M iędzy oczekującymi obu wydarzeń spacerowała zarówno pani w wiśniowym kapeluszu, jak dawny harcerz i rudy Zefiryn, a nawet elegancki kierown ik placówki SAM EXU. Panna Zosia ukłoniła mu się, lecz on nie dostrzegł ani jej, ani kotka z kokardą na szyi, którego dźwigała na ręku, przysłaniając nieco wielkość bestii kupioną w kiosku gazetą. Pokazywano sobie oczami przebranego po cywilnemu Wojtasika, który bawił na placu nieoficjalnie, lecz jednak stanowił widoczny symbol ładu i porządku. Dwunasta była coraz bliżej. Zegar na Urzędzie Miejskim rozpoczął już zgrzyty przygotowawcze do wybijania, kapeimistrz Trąboń podniósł do góry batutę, pani Katarzyna, przerwawszy szydełkowanie, ujęła w dłoń nożyce i rozwarła ostrza, gdy nagle wszyscy zamarli w bezruchu ze zgrozy i zdumienia. Nawet skowronek zatrzymał się w Iocie. Na drugim brzegu rzeki coś zaryczało i przemknąwszy mostem zbliżało się do centrum Miasta. Dźwięk był skrzyżowaniem wycia startującego odrzutowca z jękiem konającego traktora i brzękiem nitowanego transatlantyku. Cokolwiek to było i ktokolwiek tą piekielną maszyną sterował, '. jedno pewne: terroryści zgładzą lub już zaczęli zgładzać Przyleppę i Radochę, K.S. CH EMOR przerżnie dziesięć do kółka, a zamiast Jam Session będzie taka dekonfitura, że Miasto nieprędko odzyska dobre, bitowe imię. Hałas wciąż się zbliżał i narastał. Gdy był tuż-tuż, przedarło się przez mechaniczne dźwięki rozpaczliwe wołanie. - Je-je-je! Pani w wiśniowym kapeluszu odstawiła parasolkę pod drzewko, powiesiła srebrnego lisa na gałązce i zemdlała. Były harcerz zastosował jej sztuczne oddychanie. Kotek z niebieską kokardą na szyi wylazł zza gazety i siadł na ramieniu panny Zosi, by lepiej widzieć. Na plac, otoczony rykiem.. tak strasz1iwym, że start odrzutowca wydałby się przy nim jak brzęk ochrypniętego komara, wjechał niezbyt duży, Iecz bardzo czerwony samochodzik. Wojtasik, dobywszy z cywilnej kieszeni służbowy Iizak, zatrzymał go i zdecydowanym gestem nakazał wyłączenie silnika. Miał zamiar wlepić najwyższy mandat, a potem aresztować kierowcę, Iecz nie zdążył. Tłum rozpoznał Króla Strzelców i Kometę Bitu. Po całym Harmonijnym Rozwoju poszedł szmer radości, orkiestra zagrała sto lat, nie zagłuszając jednak skowronka. - Marietta, co jest? Czemu oni tak cicho? - szepnął środek napadu. - Czyżby już nas nie kochali? - drżącymi rękami dobył extra-krzepkiego i zapalił zaciągając się aż do pięt. - Przepraszam - rzekł posterunkowy Wojtasik, wyjął mu papierosa spomiędzy palców i zgasiwszy starannie o obcas, wrzucił niedopałek do kosza na śmieci. Kotek na ramieniu panny Zosi rozluźnił kokardę na szyi i przygładziwszy wąsy zamruczał: - No, no... Przyleppa nasunęła kapelusz na oczy i łokcie, by nikt nie widział jej tonącej we łzach twarzy. Radocha oddał milicjantowi kluczyki do wozu, wydobył z kieszeni butelkę i pociągnął głęboki łyk, nie pojmując, co się stało i skąd ta cisza. Wówczas podszedł do niego marniutki, może nawet najmarniejszy w całym mieście pijaczyna, wyciągnął rękę i powiedział. - Daj, koleś. Jasio dał, bo jakże nie napoić spragnionego. Pijaczyna zaczerpnął odwagi aż do dna, rozbił puste szkło o bruk i zawył na cały głos: - Watele, czy wam nie żal? Niech żyją, niech piją! Przepijemy naszej babci domek mały, domek biały, domek mały... Przy-Iep-pa, przy-lep-pa - wrzeszczał na cały plac i walił w kosz od śmieci zdjętym z nogi butem - Pa-pa-pa! Marietta odrzuciła kapelusz na plecy, wyszczerzyła zęby i zaczęła : Czy twe zielone szczęście, je-je-je, przy moim boku gęście, je-je-je. Potem już nie było słychać, co śpiewa, bo ktoś chciał uciszyć pijaczynę, ktoś mu w tym przeszkadzał, krzycząc jeszcze głośniej i, co tu dużo gadać, nie minęło dziesięć minut jak orkiestranci powyjmowawszy tłumiki rżnęli na pełny regulator, a podmuchy trąb kotłowały chmurę papierosowego dymu gęstniejącą po.nad placem. - Jak on wrzeszczy, to i ja mogę... - Jak on pali, to i mnie wolno! - przekrzykiwali głupsi rozsąd n iejszych. - Wszyscy równi, nie ma równiejszych! Każdy robl, co chce! Dyrektor Sprytek, wiceprzewodniczący rady Przyjaciół żłobków, wyjął pani Katarzynie nożyce z ręki, odłożył na tacę trzymaną przez pannę Lolitę, sekretarkę, i wrzasnął do nich obu, przekrzykując ryk tłumu : - Zaczekajmy. Dobrze, że wejście od Berbeluchy nie zamurowane, bo wstyd byłoby zalanych doprowadzać przez środek Harmonijnego Rozwoju. Właśnie posterunkowy Wojtasik już doprowadzał pierwszego, który wył resztką sił: - Watelu, czy ci nie żal? Watelu, chlajże i pai. Kwadrans po dwunastej na plac wkroczyło pogotowie ratunkowe, a w pięć minut później inspektor Nowak. Metody jednym rzutem oka ocenił sytuację. wrzeszczeli wszyscy, kilka osób trąbiło wiadome płyny wprost z butelek, kilkaset paliło papierosy i nawet docucona przez byłego harcerza pani w srebrnym lisie ćmiła play-babę. inspektor pomyślał, że oto po stu godzinach t.erroru, jak po majowym śniegu, w jednej chwili ślad zaginął. Nie okazał jednak radości, czy może nawet się nie ucieszył. Tuż przed sobą zobaczył plecy panny Zosi i grzbiet Jonatana Koota. Wystarczyło tylko wyciągnąć rękę, chwycić za błękitną kokardę i powiedzieć: "Aresztuję was w imieniu prawa". lnspektor jednak czy plany miał jakieś inne, czy po prostu nie chciał tego uczynić, gdyż wycofał się niepostrze,żenie na przeciwległą stronę placu. - Proszę powiedzieć bosmanowi, że go zaprasza weteran Siedemnastki - rzekł Jonatan do panny Zosi. - Do zobaczenia pojutrze wieczorem. Wręczył jej nlepotrzebną już wstążkę i Iekko zeskoczył z ramienia dziewczyny, a potem korzystając z pootwieranych drzwi prześliznął się na wylot przez niedoszły żłobek, który znowu był izbą. Dalej biegł wąską, krętą i ponurą Berbeluchą, a potem, rozgrzawszy mięśnie pomknął przez most jak rozbłękitniony cień. Zdawało mu się, że goni go nie tylko echo wrzasku, lecz smród jakiś dziwny, niby tytoniowy, Iecz i do fenolowego podobny. Nawet na drugim brzegu, gdy zagłębił się w las, gdy kłusował przez strefy cienia i słońca, przez brusznicowe i jagodowe zarośla, przez rozdzwonione biało gaje konwaliowe nie opuszczała go przykra woń. "Może tak pachnie klęska" myślał nie zwalniając. "W czym tkwi mój błąd? Czemu jeśli jeden robi coś głupiego czy złego, drugi za punkt honoru uważa czynienie tego samego. Dlaczego tłum, w którym było tak wielu ludzi mądrych, dobrych, rozsądnych, dał się sprowokować najmarniejszemu z marnych ?" Przy pomniku Spragnionego Partyzanta rozlewisko wśród głazów omszałych marszczyło lekko toń pod kroplami pryskającymi z wodospadu. Kapitan rozejrzał się, nie spostrzegł nikogo i z wyrzutem w głosie powiedział. - EJ! - EJ! - odrzekł Chelonides wynurzając głowę spod źródlanego prysznica. - Kąpiesz się na posterunku? - Koot był wyraźnie rozdrażniony. - A poza tym, niech to czau-czau, ktoś z nas dwu śmierdzi, sierżancie! - Obaj - stwierdził Biki wciągnąwszy powietrze nozdrzami. - Twoja sierść, Jonatanie, wonieje dymem papierosowym, a ja fenolem. - Ktoś cię pokropił? - Nie, rzeka cuchnie. - Rozsupłali? - Nawet nie próbowali, ale działanie najwspanialszego wynalazku może unicestwlć jeden bęcwał. Pamiętasz może meldunek Zefiryna o tym najzawzlętszym wszystkochlaju, którego inspektor oddał pod nadzór wartownika? - Pamiętam. Tego kapelmistrza. - Otóż kapral Trąboń pomaszerował z orkiestrą na uro. fil czystości, a jego zostawił samego z zadaniem przemycla trów. Recydywista wypił rozpuszczalnik, a filtry wsadził do Bóbrzy, żeby się same przemywały prądem. Już wypłynęły martwe ryby, już ałyczowe krzaki poczynają więdnąć. Jonatan dźwignął opadające wąsy i zwilżywszy łapę przyklepał je do policzków. Przełknął ślinę i nie chcąc zdradzić swych uczuć brzmieniem głosu wskazał tylko kierunek marszu. Podobnie jak przed dziewięcioma dniami wspięli się łożyskiem strumyka poprzez porohy i grzędy skalne aż do jego źródła, zboczem zasłanym suchym igliwiem wyszli na skraj karczowiska i odsapnąwszy nieco w ostatnim cieniu poczęli je forsować. Milczeli zarówno w marszu, jak podczas krótkiego biwaku. Jonatan w myślach był zatopiony niewesołych, a Biki czuł przez skorupę, że nie powinien mu byle czym owej zadumy przerywać. W połowie poręby sierżant z dala, lecz wprost przed nimi usłyszał warkot motoru to cichnący, to narastający w jednym miejscu i spostrzegł, że dowódca, stokroć przecież czujniejszy, a jednak tym razem nie zwrócił na to uwagi. - Eryk pewno przygotuje coś na nasze przyjęcie - rzekł do Koota. - Czemuś sobie teraz o tym przypomniał? - Bo mljamy wykrot po jego rodzinnym dębie. - Ach tak - rzekł kapitan, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje, i zaraz nastroszył uszy. - Ktoś warczy niedaleko - mruknął niezadowolony. N iżej głowy, żeby nas z dala jakiś G lac- Plac nie spostrzegł. - Ani pił, ani siekier nie słychać. Koot nic nie powiedział, tylko zmienił kierunek marszu, , obchodząc źródło hałasu. "Niechże mnie brytan trzaśnie" - myślał sobie. " G dyby Biki nie zagadał i z zadumy mnie nie obudził, to wlazłbym wprost pod gąsienice tego ciągnika. Albo zadania dobieram zbyt trudne, albo dowódca zbyt stary" - rozstrzygnął sprawę i przeciągnął językiem po nosie, poczuwszy gorycz w gardle. Gdy osiągnęli Ciurkawę, zostawił Chelonidesa na czatach, a sam ruszył kłusem w stronę dźwięku. Nim dotarł na miejsce, zobaczył drżącą koronę ogromnej jodły, która ciemnym czubem górowała nad Iasem. Jakaś siła szarpała jej pniem i rósł coraz mocniejszy warkot. Wreszcie drzewo zachwiało się i omiatając białe chmury na niebie runęło. Miejsce było zwiadom nieprzyjazne, stratowane przez gąsienice i Jonatan, pragnąc wszystko z bliska własnymi ślepiami obejrzeć, musiał czołgać się przez kolczaste jeżyny. Trwało to długo i bolało, ale gdy wreszcie roztrącił nosem ostatnią przesłonę Iiści, zobaczył o dwa susy przed sobą plecy i spoconą łysinę G Iaca - Placa, który siedząc na skła danym krzesełku i pociągając piwo z butelki, był niczym widz w teatrze. Pod krzesłem poniewierały się obtłuczone szyjki i denka, papierowe etykietki i blaszana puszka po roll- mopsach, a w przedzie, w bezpiecznej odległości, dudnił wielki, gąsienicowy ciągnik, który bez pił, bez siekier karczował drzewo po drzewie, obchwytując je najpierw grubą Iiną stalową, a potem wolno, wolniutko i bezlitośnie zwijając ją na bęben, póki ten stryczek potężny nie wydzierał jodły, sosny czy dębu wraz z korzeniami. - Takieś dumne, tyle razy wyższe jesteś ode mnie pogadywał G lac głaszcząc swe kudłate bakenbarty i obserwując, jak pień się broni, jak nie chcąc ulec przemocy, wstrząsa koroną. - l wszystko jedno nie dasz rady, zaraz się zwaIisz... Już lecisz, już cię nie ma... A my jamy wyrównamy i glac-plac, gładziutko, porządeczek pod sznureczek... Jonatan wrócił nad Ciurkawę przygarbiony i jakby nagle znacznie bardziej posiwiały. Chelonides pomyślał sobie, że to zapewne rezultat zmiany oświetlenia, gdyż parę chmur kłębiastych osaczyło słońce i promienie spadały w Ias przyćmione, jak stare złoto. - Masz krew na Iewym uchu, kapitanie. Może chlapnąć paroma kroplami wody? - Nie warto, Chelonidesie - odrzekł Koot. - Kogo nasza krew obchodzi! Płyńmy. Ruszyli z prądem Ciurkawy, zwiększając szybkość w miarę rozstępowania się brzegów. Na wodach Małego Ch1upa wyszli z nurtu i wziąwszy cień na prawe ramię, płynęli na północ w stronę Przepierki. Ledwo minęli wysepkę z brzozami, na której bazowali przed wypadem do BUNGALOW CHATY, usłyszeli nawołujący świst Kowalika. - Tju, tju, pi-pi! - EJ , . - zawołał Biki. - EJI - odkrzyknął Eryk. Jonatan Koot siedzący na środku kapralaksu, niczym na mostku kapitańskim, niestety nie rzekł ni słowa, nie wydał nawet westchnienia. Milczał jak książę Medina Sidonia powracający do Hiszpanii z niedobitkami Wielkiej Armady, jak admirał Pierre Charles de Villenneve wzięty do niewoli przez Nelsona w bitwie pod Trafalgarem, jak Napoleon pod Waterloo. Przepierka powitała ich delikatną, nie narzucającą niczego gościnnością. Nie padło ani jedno dzień dobry. Kacprostwo Wyderkowie zda się nie spostrzegli nawet gości, lecz przecież Kowalik znalazł pod płotem parę orzeszków Iaskowych i zaniósł je do dziupli na dębie, by tam łupać i chrupać, a Chelonides wykrył tuż przy brzegu świeżutką główkę sałaty, skropioną nawet cytryną. Koot na swej drodze napotkał również miskę z mlekiem, spróbował nawet, lecz nie wypił, i zaszywszy się w gąszcz trzcinowy tkwił w nim tak nieruchomo, że dzika kaczka wzięła go za kłębek sierści i usiłowała dziobem wyskubać , trochę z łapy na budowę gniazda. Obaj sierżanci obserwowali szefa, Iecz nie zakłócali jego dowódczej samotności, mając nadzieję, że mrok, tak miły sercom komandosów nocnych, przyniesie odmianę. Nie widząc aż do rana żadnej poprawy, stanę/i do raportu i zaządali odbycia narady. - Nie warto - rzekł kapitan. - Samo mi przejdzie. - Czemu myślisz tylko o sobie? - spytał Chelonides. - Myśl o nas - zażądał Kowalik i dodał z przekonaniem. - Takich dwóch jak my trzej to na świecie ani jednego. - .Sam wymyśliłeś? - spytał Koot z Iekkim uśmiechertl. ~ Nie. Bosman mi opowiadał o takim przedwojennym filmie. - Nie warto - powtórzył Jonatan Koot posmutniawszy szybko. - Na kartofel pieczony, który podzieliłeś z nami, Iosy wspólne przyrzekając! żądamy narady. - Bo jak nie - zaindyczył się Eryk - to, do stu niestrawnych dyląży grabarzy, dam ci po wąsach, jak na samym początku naszej znajomości obiecałem. - Eryku! - usiłował uciszyć go Biki. - Co? Myślisz, że szepniesz Eryku i po krzyku? - Ależ kapitan... - Kapitana Jonatana z Siedemnastej KoKoKoNo to ja szanuję i kocham - krzyczał wściekły pilot. - A takiego smętnego kocinosa to wiesz gdzie mam? No wiesz? Chelonides nie powiedział, czy wie, czy nie, a i Kowalik nie miał okazji, bowiem Koot przyjąwszy postawę zasadniczą, rzekł: - Zamknijcie, sierżancie, dziób. Narada na po/ance pod bzami, gdy cień ich czubów dosięgnie wody. - Tak jest. EJ! - ; odrzekli zgodnie i zrobiwszy w tył Zwrot odmaszerowali trzy kroki. Potem Chelonides dał nura w stronę tego ciepłego źródła dennego, o którym już przyjaciołom opowiadał, a Eryk odIeciał do dziupli, by wyładować złość przy rozkuwaniu skorupek orzeszkowych. Koot został sam ze swymi pochmurnymi myślami. Szerokość Iiścia dzie/iła cień bzowych czubów od wi/gotnego paska piachu, na którym wody Małego Chlupa stykały się z brzegiem, gdy sierżant pilot Kowa/ik przemknął w Iocie koszącym ponad sadem, sterowaną półbeczką obrócił się na plecy i wprost wywrotu podszedł do Iądowania na poIance. w tej samej chwili Chelonides wytknął łeb niczym peryskop, przytarł plastronem o przybrzeżną mieliznę i ociekając wodą wyszedł na brzeg. - Gdyby poddmuchnęło trochę od Iądu... - zaczął Eryk. Powiał wiatr, pochylił bzy i umoczył ich cienie, Iecz w tej samej chwili, nie spóźniony ani o sekundę, pojawił się bezszelestnie Koot. - EJ! - sierżanci pozdrawiając salutowali jednocześnie. - EJ! - odpowiedział kapitan. Dokoła była cisza ciepłego popołudnia w końcu maja. w stronie gajówki gdakała kura, pszczoły pokrywały sad złotawym brzękiem, w krętych przesmykach jeziora terkotały cyrany, szukając budulca na gniazda, ale te wszystkie dźwięki nie tylko nie przeszkadzały, Iecz były potrzebne ciszy. - Przyjaciele! - rzekł Jonatan ciepło i serdecznie, a oni nie ucieszyli się, lecz zmartwili, gdyż wąsy miał opuszczone i nie nazwał ich żołnierzami. - w tym miejscu słuchaliśmy z wami komunikatu radiowego o rozprzestrzenianiu się idei Węzłów SPRYT-KA... - Czyli Kootyjskich - poprawił Biki. - ...po całym kraju. Tu dowiedzieliśmy się o pokucie G Iaca - Placa, który przysięgał zasadzić całe Iasy. T e bzy słyszały nasz okrzyk bojowy... - EJ, EJ, ku chwale kniej! - wyrwał się Eryk. - To Iustro wody oglądało naszą radość z odniesionego ,zwycięstwa. Nasze fikoły, fikołaje i fikołajki - Kowalik nawet nieco podskoczył, gdyż mowa poczęła wydawać mu się przydługa. - Nie minął tydzień - ciągnął Koot - tydzień pracowity i, nie waham się tego powiedzieć, bohaterski. Przez sto godzin trzymaliśmy w pazurach całe Miasto i dyktowaliśmy mu warunki równie twarde jak Scypion Kartaginie, lecz o ileż mądrzejsze i bardziej zwierzęce. Wystarczyło jednak żebractwo, lenistwo i głupota trzech marniutkich Iudzi, by wszystkie trzy nasze zwycięstwa przemienić w klęskę. - Jak to wszystkie? - krzyknął Eryk. - Biki mówił mi o tym Ieniu i narkomanie, który zaświnił rzekę, ale klnę się na Iiść dębowy, że jeśli tylko pozwolisz mi, kapitanie, to jeszcze przed poniedziałkiem tym oto dziobem gwoździe mu wbiję do trumny. . Eryku! Przecież nle jesteś rekinem ludojadem ani nawet krogulcem - upomniał go Chelonides i zwrócił się do Jonatana. - To ja opowiedziałem mu o swej przygodzie, lecz ty, kapitanie, nie rzekłeś nam ani słowa o tym, co stało się w Mieście czy w Iesie. Koot zdał im relację żołnierską zaiste, a więc zwięzłą, prostą, lecz niczego nie owijającą w bawełnę. Słowa padały niczym granaty i z każdym zdaniem obaj sierz .anci coraz niżej opuszczali głowy. ~ w sobotę po pracy przybędzie tu panna Zosia z bosmanem. Jej należy s.ię awans, podziękowanie przed frontem i demobilizacją, a twemu ojcu, Chelonidesie, prawda o nas i naszych postępkach. Już dziś jednak my trzej, do tej chwili wciąż jeszcze Eskadra Jonatana... Wzruszenie ścisnęło krtań dowódcy i przez chwilę nie dawało mu mówić. Gdzieś niedaleko zrywały się pewno do Iotu dzikie łabędzie i tak mocno tłukły skrzydłami po wodzie, jak gdyby całą naprzód nadciągała eskadra okrętów. - My trzej wciąż jeszcze EJ - powtórzył Koot opanowawszy głos - musimy podjąć trudną decyzję o rozwiązaniu... Jonatan mówił coraz głośniej, by przekrzyczeć chlupot i wciąż potężniejsze syczenie, lecz kiedy dobrnął do decyzji o ROZWIĄZANIU, musiał jednak zamilknąć, gdyż nic innego nie było słychać prócz potężnego. Psssssy... bul - bul - bul - bul - bul... Trzej przyjaciele przyjęli szyk bojowy, gotowi odeprzeć atak. - Poznaję! Huraa! - wrzasnął nagle Biki i skoczył do wody wołając. - Tędy, tędy, bosmanie! Spoza kępY trzcin wciąż jeszcze sycząc i bulgocąc wysunął się powoli rower z panną Zosią na ramie, Dobromierzem na siodełku i sporym, plecionym koszem przywiązanym do bagażnika. Bosman powiewał rozszarpaną prawą nogawką, ociekał wodą, Iecz minę miał tryumfującą. - Ahoj! - wołał. - Wyście się nas spodziewali ze strony Iądu, a my od Atlantyku, to znaczy, tfu! od tego Chlupotyku. To i owo muszę jeszcze dopracować, bo sprężone powietrze napędowe nie ma prawa spodniami szarpać, a jak pedałami kręcę, to kołopatki chlapią niczym ryczące czterdziestki, Iecz mój wodower niewątpliwie spowoduje rewolucję w operacjach desantowych i turystyce. Za pierwsze premie wynalazcze zbuduję w mieście dwa baseny. otwarty dla wszystkich zefirynów i podgrzewany dla Chelonidesa. No co, tego żeście się nie spodziewali? Siadaj, kapitanie, i popedałuj kawałek. - Mieliście przyjechać w sobotę po pracy - rzekł wymijająco Koot, którego nie kusiła perspektywa kąpieli nawet na rowerze. - Już po pracy, Jonatanku - podskakiwała Zosia z radości. - Zapomnieliśmy całkiem, że jutro wolna sobota! Dryń! Dryń! - Eryk walił dziobem w dzwonek rowerowy, by było jeszcze weselej. - A w koszyczku ani chybi coś smacznego - Biki powoli unosił płetwą pokrywę. - Może paczuszka agar-agaru? - Może bosman dla mnie przywiózł parę drwinków okrętowców w sosie pająkowym - zawołał Eryk przestając dryńdać. - Owszem, owszem - ktoś, kto tam siedział w środku, potwierdził bardzo miłym głosem. - Przepraszam - Chelonides cofnął się speszony. Proszę wybaczyć, że nie zapukałem. W półmroku, pod uchyloną pokrywą zapłonęły ślepia złote i sen . tymentalne. - Nie gniewam się, kochanie - zabrzmiało łagodne mruknięcie. - Kogóż wy tu bez porozumienia... - zaczął gderać Koot otwierając koszyk i aż się zachwiał na tylnych łapach, bowiem ów ktoś skoczył mu nagle na szyję. - Ciauu, papa! - To ty? - wciąż jeszcze własnym oczom nie wierzył. Czemu zawdzięczam? l coś ty z siebie, Puśka, zrobiła? Pytanie, trzeba przyznać, było na miejscu, bowiem córka Jonatana odmieniła się tak zdecydowanie, że w niczym nie przypominała hostessy BUNGALOW CHATY sztucznie tapirowanej na angorę. Sierść gładko przyczesana, grzywka krótko przycięta i tylko jedna miedziana bransoleta na łapie, tylko czarna chustka na szyi. , - Kogo ty znowu udajesz? - Nie udaję, pap - odrzekła chowając mordkę w chuście aż po oczy. - Jestem i teraz już zawsze będę terrorystką, córką wielkiego Jo. Pap, czy ty wiesz, jak grzmisz? W całej okolicy o niczym nikt nie mówi, tylko o tobie i twoich komandosach. Terror-Horror- Marrmelada! Bombowy jesteś! Kapitan usiłował powstrzymać ten huragan zachwytów, ale córka objęła go łapą i zaśpiewała ciepłym, choć nie kształconym głosem : Całować chcą, miauczeniem rwą, błagalne ze wszech stron łapy. Daremny krzyk, ja wołam: psik! bo me serce należy do papy. Mego papy czterem łapom taką siłę terror dał, że sprytkarze drżą przed papą. Miau, miau, miau... Miau, miau, miau... Miau, miau, miau! Jonatan usiłował ukryć wzruszenie, przyczesywał łeb siwiejący, majdrował coś łapą w okolicach ślepiów i mruczał: - Grasz nową rolę, wyśpiewujesz nowe słowa do starej melodii, robisz ze mnie jakiegoś buldog wie kogo, bandytę z rozstajnych dróg... - To już raczej zbójnika, pap. Ty wiesz, jak o tobie śpiewają? - Kto? - Wszyscy. Panno Zosiu! Panie Bosmanie! Trzy, cztery! Kotka machnęła łapą i we troje zaśpiewali z góralska na trzy różne głosy. Hej, pokąd Ciurkawa przez Chlup Wielki płynie, Hej, pokąd dąbrowa wiosną się zieleni, Hej, Kootowych chłopców sława nie zaginie Na calućkiej ziemi... Jonatan wąsy w stronę bzów obrócił, ułamywał dwie rozkwitłe kiście starannie i powolutku, dłużej niż czynił to kiedykolwiek, lecz kiedy wręczał je obu pannom, to już zwykłym swym głosem za śpiewanie dziękował. Bosman tymczasem odczepił pływaki od wodoweru, rozsiadł się na nich wygodnie i rzekł. - Gdy podpływaliśmy do brzegu, to wy, mili terroryści, toczyliście dyskurs poważny... - Nie terroryści, tylko transportowcy - przerwał mu sierżant Kowalik. - Co mniej chytrym muchom możesz takie bajdy wmawiać, Eryku, le.cz nie wilkom morskim. - Przecież nie przypuszczasz chyba... - zaczął Chelonides, urwał w pół zdania i zaczął drugie. - Sam mówiłeś, że wszystk.e plakaty gończe natychmiast odlepili kolekcjonerzy. - Nie przypuszczam, Biki, lecz mam stuprocentową pewność. Nie podejrzewasz chyba, że mógłbym być tak leniwy, by nie pójść do jednego z tych miłych zbieraczy i nie poprosić o pokazanie. Przyznaję zresztą, że na fotografii wypadłeś okazalej niż ten przedmiot, który podpierasz. - Proszę wybaczyć, bosmanie, że wprowadziliśmy pana w błąd podając się za pracowników SUTRAWOPOLĄ w ZAPLEAPl. - Wybaczam tym łatwiej, że przecież nie wprowadziliście. - Mieliśmy zamiar wszystko właśnie jutro wyjaśnić. - A tymczasem wyjaśniliśmy sobie dziś. - Wpadł pan na wspaniały pomysł przywiezienia Puśki. - żadna zasługa. Ona tak bardzo pragnęła pana zobaczyć, że sama by przybiegła, gdyby wiedziała, gdzie się ukrywacie. - Mam nadzieję, że jeszcze nikt... - Nikt - zapewnił bosman. - Nawet panna Pusława, którą dlatego właśnie w koszu wiozłem, by nie rozszerzać kręgu wtajemniczonych. - Słusznie - rzekł kapitan. - Nie wiem przecież, czy zechce ze mną pozostać, gdy dowie się, że zrywamy z terrorem, i to raz na zawsze. Tuż przed waszym lądowaniem miałem zamiar zakomunikować podwładnym mą decyzję o rozwiązaniu... - Wspólnie rozwiążemy ten problem - przerwał mu Dobromierz. - Ja o eskadrze, nie o problemie - wyjaśnił Koot. - Ja o problemie - powtórzył bosman uparcie i bez żadnego uprzedzenia podał komendę. - Wokół mnie... siad! Posłuchali go wszyscy, gdyż stopnie bosmańskie otrzymują we flocie tacy właśnie tudzie, których nie sposób nie posłuchać, nawet gdy się jest admirałem. - Marynarze! Tak właśnie nazwał ich Dobromierz i było w tym wiele racji, ponieważ każdy z nas - na morzu, w powietrzu czy na Iądzie - z portu macierzystego wypływa i walcząc z wiatrami, klnąc ciszę, rafy omijając, żegluje poprzez życie ku wyspom słonecznym i szczęśliwym. - Marynarze! Kapitan Koot przed jedenastu dniami sformował eskadrę i poprowadził do boju. Znam dzieje jej zwycięstw i klęsk. Proszę, byście przyjęli mnie pod swą flagę. Propozycja była tak zaskakująca, że nawet Kowalik milczał rozwarłszy dziób ze zdumienia. - W tak krytycznej i trudnej chwili? - spytał Jonatan. - Gdy woda wdziera się do zenz, uciekają szczury, a nie bosmani. Flaga na top masztu, kapitanie. Pożeglujemy jeszcze do wielu zwycięstw, tylko trzeba koło sterowe obrócić. - Dawaj kurs! - zawołał Kowalik czując, że znowu się na bój zanosi. - Działaliście do tej pory sprytem, podstępem, rzucaliście na szalę zręczność i odwagę, a fortele Jonatana Koota niewątpliwie przejdą do historii. Kapitan przecząco i skromnie pokręcił głową, lecz córka coś mu szepnęła do ucha, budząc uśmiech pod siwym wąsem. - Wszystkie jednak wasze akcje nosiły charakter partyzancki, dywersyjny, a nawet, zwłaszcza ostatnia, niestety terrorystyczny, co w moich oczach dyskwalifikuje ją moralnie. Nie można problemów współczesnych rozwiązywać metodami retro i nie wolno stosować przemocy wobec niewinnych, o czym już mówiłem. - Kurs, bosmanie, kurs! - denerwował się Eryk. - Dosyć tej wody. - Cóż to wy anarchiści, terroryści? Zgłupieliście? Wstyd! Działając samotrzeć za l u d z i zwojowaliście tyle co nic. Jeśli naprawdę chcemy obronić przyrodę, musimy działać z ludźmi. - Wielu z nich nie chce, nie rozumie - rzekł Chelonides. - Trzeba tłumaczyć, przekonywać, zachęcać. - Glaca-Placa też? - spytał kpiąco Skrzydlaty. - Też. - Bzdura! - odpalił oburzony. - Prędzej pająka nauczę robić muchom skarpetki na zimę. - Ja mogłabym podszkolić Zefiryna, namówić pannę Katarzynę z centralki i pozyskac ' wartownika Trąbonia. Mogłabym też pogadać z lwonką Sprytkówną - liczyła na palcach panna Zosia. - C6ż z tego? - westchnął Jonatan. - Żadna z tych osób nie ma większej władzy. A z takim na przykład Przemysławem Sprytkiem, magistrem inżynierem dyrektorem, ta i zaczynać nie warto. - Nie warto - przyznał bosman uczciwie. - A szkoda, bo mógłby zrobić wiele dobrego. Tyle, że jak z góry przyjdą szczere wytyczne, to on się nie wyłamie. - Trzeba by przeciągać na naszą stronę, panle Dobromierzu, nie tylko prostych ludzi, z którymi dogadać się nietrudno - mówił Koot w zadumie - lecz kierowników i naczelników, rektorów i dyrektorów, sztukmistrzów i ministrów, generałów i admirałów, prezydentów i decydentów, królów i królowe, premierów i premierowe... Jak to uczynić? Zapadła długa cisza. Znowu usłyszeli kurę gdaczącą w stronie gajówki i pszczoły brzęczące w sadzie. Mijała minuta za minutą. Pusława zdjęła chustkę z szyi i podniosła ją do oczu, w których błyszczały wielkie łzy. Tak bardzo chciała być razem ze słynnym ojcem Jonatanem i dokonywać wielkich czynów. - Ja wiem - rzekł spokojnie Chelonides. - Co wiesz? - poganiał go Kowalik. - Wiem, w którą stronę obrócić. koło sterowe i jakim kursem ma pójść nasza eskadra. - Wymyśliłeś? - spytała Pussi zachwyconym głosem. - Nie. Tylko przypomniałem sobie pewną mądrą księgę. - Mów - rzekł Jonatan. - Przekonywanie zajmie nam trochę czasu, choć nie tak wiele, jeśli najgodniejszych spośród priekonanych będziemy przyjmować do eskadry. Od paru minut jest nas już przecież dwakroć więcej. - Pięć - policzył Eryk. - Mówi się pięcioro - poprawił Biki. - A jeśli o tobie nie zapomnieć: sześcioro. - EJ piloci, nie przeszkadzać - zwrócił uwagę bosman. . Coś ty, Biki, wymyślił? - Eskadra, jeśli chce złowić wszystkich, od których dużo zależy, musi szeroko zaciągnąć sieci. - Przestań o tych rybach grubych i cienkich, bo jak cię dziobnę... - Pomyślmy perspektywicznie. Gdzież są teraz wszyscy przyszli dyrektorzy, ministrowie i premierzy? - zapytał Chelonides i sam sobie głośno odpowiedział. - Są dziećmi i chodzą do szkoły. - Dziećmi? - zdziwił się Eryk. - Wiesz to na pewno? - Na pewno. Więc jeśli uda nam się przekonać wszystkie dzieci... - EJ! - klasnął w ręce bosman. - Biki ma łeb. W każdej klasie załoga, w każdej szkole eskadra, a na czele floty admirał Jonatan Koot. - EJ, bosmanie, zrefuj żagle. Kto zerka zbyt wysoko, tego jamnik kąsa - rzekł kapitan, Iecz na przekór treści znowu nadzieja była w tych słowach i ufność. - Siądźmy bliżej i mówmy ciszej, bo nigdy nie wiadomo, do kroćset bul mastiffów i pointer szpiców, czy kto nie podsłuchuje. Siedli bliżej i szeptem poczęli układać plany nowych działań. Słów słychać już nie było, lecz bzowe Iiście poczęły trzepotać jak bandery okrętów wojennych ruszających do boju. W rok później czy może dwa, w każdym razie wiosną na pewno i w maju, bowiem pobielały właśnie sady, a po Iasach brzozy i dęby, głogi i jarzębiny zakwitły, wybraliśm .y się z inspektorem Nowakiem na majówkę. Rowery, ale takie zwykłe, nie wodne, stanęły oparte jeden o drugi jak dwa mądre osły zmachane dźwiganiem podróżnych, Jecz lustra zwrotne, na długich chromowanych prętach unosiły czujnie niczym uszy. Siedzieliśmy obok na pniu świerka zwalonego przez burzę zimową. Metody prawą ręką pocierał Iewą nogę, bo go łupało w kościach, jak to na wiosnę. Gwarzyliśmy niespiesznie o sprawach rozmaitych i jeszcze zupełnie innych. Dzień był słoneczny i łagodny, a rozmowa tak przyjazna, że zdecydowałem się zadać pytanie, które od dawna chodziło mi po głowie. - Czy rzeczywiście w dniu powrotu Radochy z Przyleppą do Miasta nie można było ująć Jonatana Koota? Czy nigdy później nie zdarzyła się okazja pojmania któregoś z jego wspóiników? - Otrzymawszy odszkodowanie z ZUS-u za podrapany futerał i zapłaciwszy mandat za niedbalstwo, dyrektor sprawę wycofał - Nowak udzielił wymijającej odpowiedzi. - No dobrze - nie ustępowałem - ale reszta tych akcji. - Akta przechowujemy w archiwum - odrzekł bez zapału detektyw. - Otóż powiem ci, że ja pilnuję trójczłonowej zasady. dobra milicja wie wszystko, mówi niewieJe, aresztuje zaś tylko, gdy musi. Wyłożywszy tę maksymę wykonał ręką gest, który wydał mi się wskazaniem na rowery. Spojrzałem w podłużne Justerko i zastygłem w bezruchu. Oto za naszymi plecami bezdrożem Jeśnym maszerowała Eskadra Jonatana. Na czele kapitan Koot z dumnie wzniesionym ogonem, za nim Zosia z Erykiem na ramieniu i wreszcie bosman Dobromierz ciągnący lekki wózek z Chelonidesem. Wszyscy śpiewali, a Puśka dokazywała, trącając łapami kwitnące konwaJie, by dzwoniły w rytmie marszu. Polem, niziną, lasem, wyżyną nasze eskadry do boju płyną... Pauza na dwa takty po tenorowym zaśpiewie Kowalika, a potem zgodny chór" Woda dla świata, zieleń, powietrze! Brudy i bzdury eskadra zetrze. . Choć tu i ówdzie Glac- Plac się śmieje, to siła eskadr wciąż dorośleje. EJ, przekonują, EJ powstrzymują, Błękit i zieleń, EJ uratują! Nie dostrzegając nas ukrytych w trawie przemaszerowali za kępą leszczyn i poczęli się oddalać. Przymgleni byli kurzem dalekich dróg, zmęczeni, Iecz wydawali się bardzo szczęśliwi. Gdy wyszli poza lusterko, spytałem cicho: - Widziałeś? - Kogo? - rzekł inspektor ze zdziwieniem w szarych oczach. - Tych, za powodzenie których tak palce trzymasz, że aż ci ręka zbielała. Uśmiechnął się, nic nie mówiąc. z daleka, spomiędzy drzew dobiegło nas niegłośne poświstywanie. Nietrudno było rozpoznać melodię marsza komandosów nocnych. Słyszeliśmy ją długo, nawet wówczas jeszcze, gdy już dawno ucichła w oddali. Warszawa, w końcu marca 1976 Czy Eskadra Jonatana zawinęła już do portu Waszej szkoły? Czy Twoja klasa stała się jedną z załóg Wielkiej Floty? Jeśli nie, to może warto, byście się sami sformowali i powitali Ich, gdy przyjdą, meldunkiem o stoczonych bitwach i odniesionych zwycięstwach. Możecie też przysyłać raporty na mój adres: Janusz Przymanowski, 00-976 Warszawa 13, SKR. 77 (dla Koota). Wieczorami, a zwłaszcza w noce bezksięzycowe, podczas niżów barycznych, pełnię bowiem służbę listonosza Poczty Polowej weteranów Siedemnastej KoKoKoNo. Nie mówcie tylko nic inspektorowi N, Niech to zostanie między nami. EJ!