Dramatyczna opowieść dr Jerri Nielsen, lekarki ze stacji im. Amundsena-Scotta na Antarktydzie. Gdy podczas długiej zimy 1999 roku wykryła u siebie raka, musiała zacząć samodzielną, desperacką walkę o życie... Odcięta od specjalistycznej pomocy medycznej, sama na sobie przeprowadziła biopsję i samodzielnie rozpoczęła chemioterapię. Książka Jerri Nielsen to wnikliwa analiza małej społeczności polarników, ale przede wszystkim poruszająca historia odwagi, miłości i przyjaźni. Książka zajmowała pierwsze miejsce na liście bestsellerów New York Timesa. www.bertelsmann-media.pl DR JERRI NIELSEN MARYANNE VOLLERS I BĘDĘ ŻYĆ... Wszystkim dzielnym kobietom i mężczyznom, którzy narażali swoje życie, aby mnie uratować. A także wielu innym osobom, które pracowały na rzecz akcji ratunkowej, modliły się i służyły pomocą. Tym, którzy trwali przy mnie przez wszystkie mroczne dni. Z całego serca. Kto jest kim: Załoga stacji im- Amundsena i Scotta w sezonie zimowym 1999 W roku 1999 w stacji im. Amundsena i Scotta na biegunie południowym zimowało razem z doktor Jem Nielsen czterdzieści osób. Podana poniżej lista członków załogi nie obejmuje wszystkich nazwisk, ponieważ niektóre osoby nie pojawiają się w książce, a kilka innych wolało, aby ich nazwiska zostały pominięte. gDonna Aldrich - kucharka Bob Allard (Boston Bob) - brygadzista zespołu elektryków Dennis Aukerman (Dennis Hydraulik) - hydraulik Bai Xinhua - fizyk jądrowy (projekt AMANDA) Lisa Beal - starszy technik komputerowy Wendy Beeler - kucharka Yubecca Bragg - magazynierka Tim Briggs (Tim Narzędziowiec) - koordynator budowy Thomas Carlson (Comms Tom) - technik telekomunikacyjny/inżynier elektryk Andy Clarke - technik pracujący dla National Oceanographic and Atmospheric Administration (NOAA) John Davis (Średni John) - technik mechanik pracujący dla Center for Astrophisycal Research in Antarctica (CARA) James Evans (Pić) - operator ciężkiego sprzętu/materiały niebezpieczne Walter Fischel (Walt Spawacz) - pracownik budowlany Larry Fordyce - cieśla budowlany Loree Galpin - meteorolog Dar Gibson (Chłopiec od pogody) - meteorolog Greg Griffin (Wieki Greg) - astronom, CARA (teleskop VIPER) Roger Hooker - elektryk Wiliam Johnson - cieśla budowlany Charies Kaminski (Choo Choo Charlie) - astronom, CARA (teleskop Spirex) Paul Kindl (Pakman) - elektryk Ken Lobe - specjalista mechanik Liza Lobe - specjalista magazynier Mikę Mastermann (Master Mikę) - kierownik bazy w sezonie zimowym; inżynier radioelektronik Joel Michalski - przedstawiciel NOAA (fizyk) George (Thom) Miller (Elektro Thom) - mechanik obsługujący elektrownię Reza Mosaddeque - technik Roopesh Ojha (Roo) - astronom, CARA (AST/RO radioteleskop) John Penney (Duży) - mechanik ciężkiego sprzętu Heidi Schemthanner - operator ciężkiego sprzętu K-irk Spelman (kapitan Kirk) - starszy magazynier Nick Starinski (Nuklearny Nick) - fizyk jądrowy (projekt AMANDA) Floyd Washington - specjalista mechanik . Podziękowania Chciałabym podziękować Maryanne Vollers, która pomogła mi opowiedzieć moją historię. To bardzo trudne otworzyć przed kimś nieznajomym swoje dzienniki, osobiste listy i swoją duszę; ale to także wielki zaszczyt, gdy w rezultacie tego spotkania zyskuje się tak wspaniałego przyjaciela. Chciałabym także podziękować Dużemu Johnowi Penneyowi, który umożliwił mi spojrzenie na opisywane wydarzenia z innej perspektywy, udostępniając mi swoje dzienniki oraz osobistą korespondencję i który jako mój asystent oraz doradca pomógł mi odzyskać wspomnienia. Podziękowania zechcą również przyjąć następujące osoby: Lisa Beal, Tom Carlson, Charlie Kaminski, Floyd Washington, Tim Briggs i Dar Gibson za wiele szczegółów natury technicznej; przyjaciele z bieguna, którzy pozwolili mi opowiadać o swoich kłopotach zdrowotnych - ich zgodę w tej sprawie poczytuję sobie za wielki osobisty dar - ponieważ opowieść o życiu lekarza, w której nie mogłabym opisać, w jaki sposób problemy innych odciskały się na moich przeżyciach, byłaby pusta; doktor Kathy Miller za wszystko; Lance Armstrong za to, że podzielił się ze mną swymi wspomnieniami; Joe Armstrong, Hilary Bass, Melanie Bowden, Tina Brown, Jonathan Bumham, Farley Chase, Susan Mercandetti, Kristin Powers, Carol Shookhoff, Kathy Schneider i Margaret Wolf z Talk Miramax Books za nieocenioną pomoc redakcyjną i wydawniczą; Robert Bamett, Kathleen Ryan, Devereux Chatillon i Jim King za doskonałe porady prawne; Joel Michalski, Chris Rock i John Penney za fotografie; moi przyjaciele z całego świata i członkowie rodziny, którzy na potrzeby tej książki podzielili się ze mną swoimi uczuciami i prywatnymi listami; rząd Stanów Zjednoczonych, National Science Foundation i Antarctic Support Associates za podjęcie decyzji o uratowaniu mnie z bieguna, oraz Siły Powietrzne Gwardii Narodowej i Siły powietrzne USA za przeprowadzenie akcji ratunkowej. Słowa najgłębszej wdzięczności kieruję pod adresem mojej rodziny: brata Erica Cahilla i jego żony Dee Dee, którzy biorąc na siebie sprawy organizacyjne, ułatwili mi realizację tego projektu w czasie choroby; moich rodziców Phila i Lorine Cahill, za ich niezachwiane wsparcie; oraz mojego brata Scotta Cahilla za jego marzenia w chwilach, gdy sama nie potrafiłam już marzyć. Wszystko, co zostało opisane w tej książce, zdarzyło się naprawdę i na ogół przedstawiam wydarzenia dokładnie tak, jak wyglądały w rzeczywistości. W kilku przypadkach zmieniłam imiona oraz charakterystyki osób i miejsc, kierując się pragnieniem ochrony prywatności moich pacjentów oraz osób, które wolały nie występować na kartach tej książki. Niektóre przytoczone e-maile zostały nieco zredagowane i skrócone gwoli jasności wywodu. Starałam się opowiedzieć tę nie zwykłą historię możliwie najbardziej otwarcie i szczerze. Ku memu nieprzemijającemu poczuciu zdumienia i grozy, wszystko to zdarzyło się naprawdę. Wędrowiec - spocząć nie umiem. Wypiję Życie aż do dna. W każdej dotąd chwili Rozkosz i boleść znajdowałem wielką Z tymi, co mnie kochali, i sam - wszędzie: Na lądzie i wśród wartkich wód, gdy Hiady Dżdżyste dręczyły toń fal, więc się stałem Imieniem. Błądząc wciąż z sercem zgłodniałym... - fragment Ulissesa Alfreda Tennysona przeł. Jerzy Pietrkiewicz, w: Poeci języka angielskiego t. III, Warszawa 1971, s. 476 . Wprowadzenie Stacja im. Amundsena-Scotta na biegunie południowym, 16 października 1999 roku. Dzisiaj po raz ostatni jadę skuterem śnieżnym na Antarktydzie - od oszronionej kopuły stacji, w której mieszkałam przez minione jedenaście miesięcy, na skraj lotniska odkopanego spod nawiewającego śniegu. Normalnie pokonanie tego dystansu zajmowało mi kilka minut, ale teraz jestem zbyt słaba. Mój najlepszy przyjaciel, Duży John Penney, wiezie mnie w górę zbocza zwanego przez nas Wzgórzem Ataku Serca na skraj pasa startowego. Oboje jesteśmy zakutani w czerwone kurtki typu parka, polarne buty i całą resztę specjalnej "przeciwmroźnej" odzieży, ważącej w sumie prawie dziesięć kilogramów. Mam na sobie tyle warstw wełny i puchu, że ledwie mogę się ruszyć. Kiedy przyjechałam na biegun, miałam długie, jasne włosy, ale teraz moja głowa skryta pod kapturem jest zupełnie łysa i niczym jajko starannie otulona miękką, wełnianą czapką. Mam gogle, a na twarzy wełnianą maskę naciągniętą prawie na oczy, żeby uchronić skórę przed odmrożeniem. Temperatura sięga minus sześćdziesięciu stopni F. 1 Fahrrenheita odpowiada 5/9 Celsjusza; temperatura zamarzania chemicznie czystej wody wynosi w tej skali +32. Średnie temperatury miesięczne na Antarktydzie wahają się od 20C do 70C Duży John pomaga mi wysiąść ze skutera i przez chwilę stoimy razem, wpatrując się w białą ścianę śniegu. Wiatr wieje nieprzerwanie z prędkością dwudziestu węzłów i wokół stacji szaleje śnieżna zamieć. A jednak słyszymy odległy warkot silników samolotu transportowego Hercules, stłumiony wprawdzie przez wiatr i śnieg, ale z każdą chwilą coraz głośniejszy. To pierwszy samolot od ośmiu miesięcy, który będzie próbował lądować na biegunie południowym. - Nie da rady - mówi Duży John. - Będzie musiał zrobić koło i polecieć z po wrotem. Sama nie wiem, czy czuję przerażenie, czy ulgę. Jestem chora i prawdopodobnie umierająca. Nie ulega wątpliwości, że muszę stąd wyjechać, jeśli mam podjąć próbę wyleczenia się z raka, który rośnie w mojej piersi. Jestem jedynym lekarzem wśród czterdziestu jeden naukowców i pracowników pomocniczych amerykańskiej stacji badawczej i cały czas niepokoję się, co będzie, jeśli osłabnę tak bardzo, że nie będę już mogła dbać o moich pacjentów. Dziesiątki, może setki osób pracowały przez kilka tygodni, żeby zorganizować ten niezwykły lot ratunkowy. Odczuwam ogromną wdzięczność, ale równocześnie przepełnia mnie wielki żal. Niektórzy dziennikarze relacjonujący moją przygodę posługiwali się w odniesieniu do bieguna wyrażeniem "piekło na ziemi". Inni mówili, że przeżyłam tu "prawdziwą udrękę". Prawdopodobnie z wielkim zdziwieniem przyjęliby wiadomość, że Antarktydę uważam za niezwykle piękną - z jej wyrzeźbionymi przez wiatr lodowymi falami w setkach odcieni bieli i błękitu, z czarnym, zimowym niebem i oszałamiającym korowodem gwiazd. Nigdy zapewne nie zrozumieliby uczuć, jakie budziły we mnie światła Kopuły witające mnie z dala, ani tego jak często tańczyłam i śmiałam się tutaj razem z moimi przyjaciółmi. I jak niczego się nie bałam. Tu, w tej samotnej placówce, otoczonej zewsząd przez niezmierzoną pustkę po larnego płaskowyżu, w świecie pozbawionym niepotrzebnych hałasów i wygód, znalazłam najwspanialszy dom, jaki kiedykolwiek miałam w życiu. Nie chcę stąd wyjeżdżać. Jednak teraz, w chwili gdy odgłos samolotu przechodzi w coraz głośniejszy, świdrujący ryk, próbuję po raz ostatni rozejrzeć się wokół. Ogarnia mnie pragnienie, żeby burza ucichła na moment - nie tylko dla mnie, mam na myśli także pilota. Chciałabym jeszcze raz zobaczyć płaskowyż i zatopić się w widoku pustego horyzontu. Jednak pragnienie zaraz znika, jak sen po przebudzeniu i po chwili wydaje się już całkiem nierealne. Rozdział I Kuracja geograficzna Jeśli ta historia ma w ogóle jakiś początek, powinna zacząć się nocą. Noc to moja ulubiona pora. Po zachodzie słońca wyraźnie nabieram ochoty do życia. Jestem bardziej pobudzona, szybciej reaguję, w większej zgodzie z rytmami kosmosu. Mogłabym wybierać spośród wielu nocy, ale na myśl przychodzi mi w tej chwili jedna - noc w izbie przyjęć szpitala klinicznego w Cleveland, w stanie Ohio, na dwa miesiące przed moją wyprawą na biegun. Każdy dyżur zaczynał się dla mnie, jeszcze zanim dotarłam do bramy szpitala. W drodze do miasta mobilizowałam siły, niczym żołnierz przed bitwą. Popijając kawę, słuchałam taśm z muzyką rockową, która pobudzała mój mózg i sprawiała, że serce zaczynało mi żywiej pulsować w rytm przeboju We will, we will rockyou! zespołu Oueen. Na widok karetek pogotowia i policyjnych radiowozów, stojących koło tylnego wejścia do szpitala, czułam ogromny przypływ energii i niepokoju. Automatyczne drzwi rozsuwały się z charakterystycznym dźwiękiem, przypominającym ssanie, i w następnej sekundzie oddział nagłych przypadków zagarniał mnie niczym wir wciągający pływaka w głąb odmętu. Och, Boże, spraw, aby wszystko poszło dobrze tej nocy. Przechodziłam obok rodzin pacjentów, z niepokojem czekających na korytarzu, mijałam rzędy rannych, unieruchomionych na wózkach, i chorych na noszach. Niektórzy z nich wołali o pomoc. W tym momencie byłam już w akcji. Pora zaczynać! Musiałam zachować zimną krew, całkowite skupienie i być gotowa do podejmowania błyskawicznych decyzji - nieważne przy tym, czy zdążyłam odespać poprzedni dyżur, co działo się w domu i jak sama się czułam. Kiedy wchodziłam do pokoju dla pielęgniarek, wkraczałam w bezpieczną strefę pogotowia, sióstr, laborantów i techników z radiologii. Widziałam twarze moich kolegów lekarzy. Byli zabiegani, maksymalnie zmobilizowani i napięci, jak zwykle o tej porze nocy - porze najbardziej ożywionego ruchu na oddziale nagłych przypadków. - Nielsen, dobrze, że jesteś! - rzucił Max, zaprzyjaźniony lekarz pogotowia, biegnąc w stronę sali zabiegowej. - Złap kilka kart, mamy dziś masę roboty. Nie było czasu, żeby wziąć kubek kawy czy porozmawiać. Na stole czekało osiem kart pacjentów, wymagających szybkiej wizyty lekarza. Podczas ostrego dyżuru izba przyjęć szpitala w dużym amerykańskim mieście to prawdziwy tygiel ludzkiego cierpienia, rozpaczy i gwałtownych zachowań. Nie ma chwili spokoju, wszyscy są w ruchu i w każdej chwili może pojawić się z miasta każdy rodzaj nie szczęścia. Pacjent, który przyszedł o własnych siłach, może mieć grypę albo wirusowe zapalenie opon mózgowych. Mężczyzna na noszach może mieć stłuczone ramię albo kulę w sercu. Wielu naszych pacjentów o tej porze stanowili członkowie gangów i narkomani, uzależnieni od kokainy. Nigdy nie wiedziałam, co mnie może spotkać po rozsunięciu zasłony. Pewnego razu, kiedy byłam w ciąży, mężczyzna leżący na łóżku wyciągnął nóż w chwili, gdy rozcinałam właśnie jego kurtkę nożyczkami. Uratowała mnie jedynie przytomność umysłu pielęgniarki, która była dwukrotnie sanitariuszką wojskową w Wietnamie. Na widok noża, którym zamierzył się pacjent, pchnęła mnie mocno na ścianę, zanim zdążyłam się w ogóle zorientować, co się dzieje. Powinnam w tym miejscu dodać, że mam tylko 155 cm wzrostu, jednak nigdy nikt nie pomyślał o mnie, że jestem niska. Powtarzałam tę lekcję wszystkim moim koleżankom internistkom: Lekarze nie są niscy. Lekarze nie mają płci. Lekarze panują nad sytuacją - a w każdym razie muszą sprawiać takie wrażenie w oczach pacjenta, któremu cały świat wali się na głowę. Na twojej twarzy ani na moment nie może pojawić się wyraz potępienia czy odrazy - jedynie empatia i spokój. Dość szybko staje się to twoją drugą naturą. Tej nocy kilka pierwszych przypadków to była czysta rutyna. Po rozmowie z pacjentami i ogólnym badaniu wydałam w ich sprawie "dyspozycję", czyli podjęłam decyzję, czy należy ich wysłać na oddział intensywnej opieki medycznej, na obserwację, na chirurgię, czy też mogą pójść do domu. Pacjent z udarem znajdzie się zaraz na OIOM-ie, dziecko z bólami w podbrzuszu skierowałam szybko na operację wyrostka, mężczyzna z pękniętą kostką po założeniu usztywniającego opatrunku będzie mógł pójść do domu; później zajmie się nim ortopeda. Mieliśmy kilka przypadków zawału serca, przedawkowania narkotyków oraz chorego na raka z zaawansowanym zapaleniem płuc. Do poczekalni weszła kobieta z podbitymi oczami i rozciętym czołem, które trzeba było zeszyć. Powiedziała pielęgniarce, że "upadła". Po opatrzeniu ran odesłałam ją do specjalisty, zajmującego się sprawami przemocy w rodzinie. Wkrótce miałam w głowie około dwudziestu przypadków - "na orbicie", jak mawiamy w naszym żargonie. Na tym polegała moja praca i szybko wdrożyłam się w rytm wydarzeń nocy. Mimo to wciąż towarzyszyło mi wrażenie, że mam za mało czasu na kontakt z pacjentami. Zadaniem oddziału nagłych przypadków w systemie medycyny komercjalnej jest możliwie jak najszybsze "przerabianie" pacjentów i dbanie o jak najwyższy poziom udzielanej im pomocy. Czasami czujemy się jak chomiki biegające w kole. O drugiej w nocy dostaliśmy wiadomość, że wiozą do nas pacjenta z raną po strzałową. Przeszłam do przebieralni przy bloku operacyjnym, gdzie błyskawicznie pochłonęłam trzy paczki krakersów i wypiłam kawę. Właśnie włożyłam fartuch, maskę, ochraniacze na nogi i gogle, gdy w głośniku rozległa się kolejna wiadomość: - Nieprzytomny od trzech minut. Dwudziestotrzyletni mężczyzna, rana po strzałowa głowy. Pozostali członkowie zespołu ratunkowego porzucili swoje dotychczasowe za jęcia i zgromadzili się wokół pustego wózka w naszej największej sali. Każdy znał swoje zadanie, wiedział, jak je wykonać, i na czym polega jego rola w zespole. To właśnie uwielbiałam w medycynie pierwszej pomocy - świadomość pracy w zgranym zespole. Siostry rozkładały pakiety ze sterylnymi narzędziami i zawieszały na stojakach woreczki do kroplówki. Ruszył mechanizm zespołu ratunkowego. Zapaliły się lampy nad naszymi głowami. Podbiegłam do drzwi ambulansu. Dzięki temu zyskałam kilka bezcennych sekund, w trakcie których mogłam wysłuchać informacji o stanie chorego. - Co macie? - spytałam sanitariusza. - Mężczyzna, dwadzieścia trzy lata, próba samobójcza, rana postrzałowa głowy, lewa część czołowa, nieprzytomny od dwudziestu minut. Tętno sto pięćdziesiąt, ciśnienie 90 na 50, oddech dwadzieścia dwa, intubowany. Spojrzałam na pacjenta i na monitor pracy serca, umieszczony przy noszach. Jego serce gnało jak oszalałe. Dane powtórzono pozostałym członkom zespołu w trakcie przenoszenia rannego na nasze łóżko. Kula weszła w lewą skroń, z bliskiej odległości. Na brzegach rany, z której strumieniem płynęła krew, widać było czarne plamki prochu. Zatrzymaliśmy zewnętrzne krwawienie za pomocą ucisku i kilku szwów. Pacjent został podłączony do respiratora i hiperwentylowany, żeby zmniejszyć ciśnienie w naczyniach wewnątrzczaszkowych. Nie znaleźliśmy innych obrażeń, ale zostawiliśmy mu na szyi kołnierz ortopedyczny do czasu prześwietlenia kręgosłupa. Udało nam się go szybko ustabilizować, po czym wysłaliśmy go na tomografię komputerową pod opieką neurochirurga. Teraz przyszła pora na rozmowę z jego rodziną. To była zawsze najtrudniejsza część zadania. W czasie poważnych kryzysów, takich jak ten, wolałam zawsze, żeby rodzina towarzyszyła nam u łóżka chorego, jeśli tylko miała takie życzenie. Dla kochającej rodziny nie ma nic gorszego niż zadręczanie się pytaniem, czy można było jeszcze coś zrobić, więc lepiej, kiedy może obserwować nasze wysiłki i podejmowane decyzje. Widzą wtedy, jak zespół walczy o życie chorego, jak dobrze wykonaliśmy swoją pracę, jak beznadziejna (albo nie) była sytuacja. Jednak w tym wypadku rodzina przybyła za późno na to, by móc znaleźć się ze mną w sali zabiegowej. Jedno spojrzenie na twoją twarz i ruchy przygotowuje najbliższych chorego na wiadomość, którą masz do przekazania. Usiadłam, przedstawiłam się i przede wszystkim wyraziłam zdumienie, że taki młody człowiek, znajdujący się dopiero u progu życia, próbował je sobie odebrać. Często powtarzam, że nie będziesz dobrym lekarzem pogotowia, dopóki nie zmierzyłeś się wzrokiem z diabłem i nie przegrałeś. W tej pracy trzeba umieć spojrzeć ludziom w oczy w najstraszniejszej godzinie ich życia, umieć dzielić z nimi ich największy lęk i najgorszy wstyd. - Źle to wygląda - powiedziałam i odczekałam chwilę, żeby mieli czas oswoić się z moimi słowami i dostrzec ich sens w moich oczach. - Żyje jeszcze. Ale nie wiem, czy przeżyje, a jeśli tak, to jak będzie wyglądała reszta jego życia. - Pauza. - Czy chcą go państwo teraz zobaczyć? W tym momencie weszła pielęgniarka i szepnęła: - Pani doktor, musi pani przejść do sali numer cztery, to pilne. Skinęłam głową i wstałam. Powiedziałam rodzinie, że jestem potrzebna przy innym pacjencie wymagającym pilnej pomocy, ale zapewniłam ich, że neurochirurg zrobi wszystko, co w jej mocy, i odpowie na ich wszystkie pytania. Dodałam, że jeśli będą mieli ochotę, mogą ze mną później porozmawiać. Ale wiedziałam, że młody człowiek zaraz znajdzie się na stole operacyjnym na oddziale neurochirur gii, a ja nigdy nie poznam jego historii i prawdopodobnie nawet się nie dowiem, co się z nim stało. Na stanowisku pielęgniarek piętrzyły się nowe karty i przedstawienie musiało toczyć się dalej. Kiedy wracałam do domu, słońce wstawało właśnie nad farmami i wzgórzami wschodniego Ohio. Do domu - ładnie powiedziane, nie ma co. Miałam czterdzieści sześć lat i mieszkałam w domu rodziców. Moja sypialnia ozdobiona marszczonymi zasłonami i tapetą w stokrotki wyglądała tak samo jak trzydzieści lat temu, kiedy byłam nastolatką. Zaparkowałam volvo na żwirowym podjeździe i wzięłam głęboki oddech, żeby usunąć z płuc resztki zapachu krwi i środków odkażających. W jesiennym powietrzu czuło się już nadciągającą zimę. Liście w koronach klonów i buków nad drogą dojazdową zaczynały żółknąć. Nie był to dom mojego dzieciństwa. Wychowałam się w starym domu na farmie położonej kilka mil stąd. Obecny dom moich rodziców stanowił ucieleśnienie marzeń i fantazji rodziny Cahillów w okresie jej szczytowego rozkwitu. Mój ojciec, Phil, był mistrzem budowlanym i przy wznoszeniu tego domu nauczył obu moich młodszych braci, Scotta i Erica, swojego rzemiosła. Zbudowaliśmy ten dom, kamień po kamieniu, w głębi gęstego lasu, dobrze widocznego przez ogromne okna wychodzące na wszystkie strony świata. Każda szafa, dachówka, framuga i każdy kamień w masywnym kominku został umieszczony na swoim miejscu ręką kogoś z moich najbliższych. Boazeria w holu pochodziła ze starej stodoły, którą sama po magałam rozbierać. Dachówki przywieźliśmy z innej starej farmy. Pamiętam, jak przywiązana liną siedziałam na dachu dwupiętrowej ceglanej budowli, zdejmowałam dachówki i podawałam je w pudełku dziewczynie, która pewnego dnia wyszła za mojego brata Erica. Kiedy miałam dwanaście lat, moja matka Lorine za częła studiować psychologię. Ozdobiła nasz dom rozmaitymi przedmiotami, kupionymi za bezcen na pchlim targu albo na wyprzedażach w starych gospodarstwach. Byliśmy zawsze bardzo zżytą rodziną, która mocno trzyma się razem i nasz dom stanowił świadectwo naszych uczuć, był świątynią lojalności, miłości i rzetelnej, ciężkiej pracy. Zawsze będę myślała o nim jako o domu mojej matki, ponieważ to jej duch go ożywia, jednak w jego solidnej konstrukcji i mocnych fundamentach znać także duszę ojca. Nie miałam cienia wątpliwości, że właśnie tu po winnam się schronić, kiedy cała reszta mojego życia rozpadła się na kawałki. Tego ranka matka jak zawsze starannie położyła moją pocztę na blacie kuchennego stołu. Przygotowując herbatę, machinalnie przejrzałam plik rachunków i pism, po czym zabrałam się do czytania. Na końcowych stronach "The Annals of Emergency Medicine" zwykle znajdowały się ogłoszenia o wolnych miejscach pracy dla lekarzy i kiedy je przeglądałam, jedno z ogłoszeń przykuło mój wzrok nieco inną czcionką: MEDYCYNA POLARNA. AMERYKAŃSKI PROGRAM ANTARKTYCZNY POSZUKUJE LEKARZY. W ogłoszeniu była mowa o rocznej pracy w jednej z trzech amerykańskich baz na Antarktydzie. Przy czym połowę tego czasu lekarz będzie musiał spędzić w od ciętej od świata stacji badawczej, w mroku polarnej nocy. Przeszył mnie dreszcz podniecenia, zupełnie jakbym była dzieckiem, które zobaczyło rower pod choinką. Przeczytałam jeszcze raz całe ogłoszenie, a moje bijące serce mówiło mi, że tego właśnie szukałam, sama o tym nie wiedząc. Wierzę w kuracje geograficzne - można dzięki nim rzucić wszystkie swoje karty w powietrze i zobaczyć, gdzie wylądują, a potem zebrać je z powrotem i rozdać jeszcze raz. Byłam gotowa na nowe rozdanie. Spędziłam dwadzieścia trzy lata w strasznym, duszącym małżeństwie i straciłam wszystko, zanim się zorientowałam, że nie mam żadnych szans na uratowanie tego związku. W końcu straciłam również szacunek dla siebie samej, a mało brakowało, bym straciła w ogóle wszelką nadzieję. Jak zwierzę, którego noga uwięzła w potrzasku, odgryzłam część samej siebie, żeby się wyrwać z pułapki. Przeżyłam jakoś, uzyskałam rozwód, ale straciłam w trakcie tego procesu trójkę dzieci. I to jest coś, w co nadal nie potrafię uwierzyć. Pomyślicie może, że jako lekarka, specjalizująca się w udzielaniu pierwszej po mocy, na pewno potrafiłam rozpoznać oznaki wskazujące, że moje małżeństwo jest klinicznym przykładem psychicznego znęcania się nad partnerem, a jednak muszę was rozczarować - nie rozpoznałam ich. Potrafiłam po wysłuchaniu historii jakiejś kobiety w gabinecie lekarskim i przejrzeniu wyników badań wyjaśnić jej, że emocjonalne i psychiczne znęcanie się jest tylko inną formą przemocy domowej, i oczywiście rozumiałam - w ogólnym, intelektualnym sensie - że to się może przytrafić każdej kobiecie. A jednak, jak wiele innych kobiet, nie dostrzegałam, że mnie samej coś takiego się przytrafiło. Trudno to wyjaśnić i bardzo ciężko mówić o takich prywatnych, intymnych sprawach, dziejących się w obrębie rodziny. Skoro jednak postanowiłam opowiedzieć o mojej podróży na biegun południowy i o przyjaciołach oraz nieznajomych, którzy uratowali mi życie, muszę opowiedzieć coś o sobie i wyjaśnić, jakie decyzje i wybory sprawiły, że znalazłam się w tak niezwykłym miejscu. Wychowałam się w przekonaniu, że wszystko jest możliwe, jeśli tylko człowiek odpowiednio mocno się postara. W moich wspomnieniach czas dzieciństwa jawi mi się jako słoneczna i wspaniała kraina, magiczna epoka przyjaźni, wolności i przygód. Na imię mam Jerri Lin, ale odkąd zaczęłam stawiać pierwsze kroki, mówiono na mnie Duffy, albo w skrócie Duff. Rodzinne przezwisko wzięło się ponoć od pierwszych słów jakie wypowiedziałam: duff-duff, duff-ree. I tak już zostało. Miało w sobie coś irlandzkiego, jakiś żywy, sportowy element, i dobrze do mnie pasowało. Mój brat Scott jest ode mnie dwa lata młodszy, Eric urodził się cztery lata później. Pamiętam, jak razem ze Scottem siedzieliśmy tej chłodnej, lutowej nocy na szpitalnym parkingu pod opieką ciotki Mony i po raz pierwszy w życiu oglądaliśmy zorzę polarną na niebie nad Ohio. Kiedy Pan Dzidziuś pojawił się w domu (tak go wtedy nazwaliśmy i tak nazywamy go do dziś) umieszczono go w mojej sypialni, a ja przeniosłam się do sypialni Scotta. Tata zrobił nam dwa takie same łóżeczka. Odkąd zamieszkaliśmy razem, zaczęliśmy wspólnie wymyślać różne niestworzone historie. Jednego dnia byliśmy piratami na oceanie. Innego pod łóżkami czaiły się aligatory, a w szafach mieszkały czarownice. Scott wyganiał je kijem baseballowym z okrzykiem: "Wynoście się stąd, brudne złodziejki!". Kiedy czterdzieści lat później znalazłam się w krytycznej sytuacji na biegunie południowym, Scott wymyślał dla mnie wspaniałe opowieści, żeby mnie podnieść na duchu i do dać mi sił. W dzieciństwie często opiekowałam się braćmi albo próbowałam to robić, ale nigdy nie odbierało mi to ochoty do zabawy. Nasz dom stał na końcu zakurzonej drogi w otoczeniu farm mleczarskich; w sąsiedztwie mieszkała rodzina z siedmiorgiem dzieci. Przez całe lato biegaliśmy wszędzie jedną dużą grupą. Bawiliśmy się na moczarach, porośniętych dzikimi różami, i w opuszczonych gospodarstwach, stanowiących doskonałą scenerię dla naszych rozmaitych gier i zabaw. Budowaliśmy szałasy w lesie, kopaliśmy w ziemi głębokie jamy i tunele, żeby się ukryć. Brodziliśmy po mokradłach, chwytając żółwie, i stawialiśmy tamy na strumieniach. Kiedy moi bracia podrośli, życie stało się bardziej niebezpieczne. Obaj pasjonowali się pirotechniką. Pewnego dnia Scott zrobił rakietę i przymocował ją do swojego roweru. Wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa patrzyły, jak pierwszy chłopak z Salem w stanie Ohio wyrusza w przestrzeń kosmiczną. Nawet przez moment nie za stanawialiśmy się nad tym, jak wróci. Oczywiście zobaczyliśmy tylko płomienie, które przysmaliły mu spodnie. Innym razem, kiedy byłam na górze w sypialni, usłyszałam nagle straszliwy huk. Zbiegłam do piwnicy. Scott stał z wyciągniętymi rękami i zamkniętymi oczami. Powiedział tylko: "Wyciągnij ze mnie to szkło". Okazało się, że wziął wielki młot i uderzył nim w stary kineskop od telewizora, żeby się przekonać, czy nastąpi eksplozja, czy implozja. Eric już jako małe dziecko nieustannie wspinał się na drzewa, po czym okazywało się, że boi się zejść na dół. Godzinami starałam się sprowadzić go bezpiecznie na ziemię. Zwykle po wielu nieudanych próbach dzwoniłam w końcu do mamy, która po prostu mówiła mu, żeby zszedł, i o dziwo, Eric posłusznie schodził o własnych siłach. Scott ciągle próbował dotrzeć do gwiazd, podczas gdy Eric wyrósł na mężczyznę silnego i rozsądnego. Eric został inżynierem, ma wielu wspaniałych przyjaciół i trwały, oparty na miłości związek ze swoją żoną Dianą - zwaną Dee Dee - którą poznał w wieku lat czternastu. Podczas mojego pobytu na Antarktydzie Eric przysyłał mi szczegółowe, rozsądne porady, jak zachować niezbędny dystans do całej sytuacji. Scott pędził przez życie na najwyższych obrotach. Kilka razy ożenił się i rozwiódł, wiele razy zarobił i stracił mnóstwo pieniędzy i nigdy nie oglądał się za siebie. Mówiłam sobie zawsze: "Mam dwu braci: jeden jest jak skała, a drugi jak wiatr". W szkole uczyłam się dobrze i przejawiałam wrodzony talent sportowy - byłam silna, zwinna i miałam doskonały zmysł równowagi. Większość czasu spędzałam wtedy do góry nogami. Kiedy miałam pięć lat, poprosiłam, żeby zapisano mnie na lekcje gimnastyki. W domu zachowały się stare rodzinne filmy, na których jako mała dziewczynka próbuję stanąć na rękach na podwórku, przewracam się i znowu próbuję - dopóki mi się nie uda. Dzięki gimnastyce nauczyłam się docierać do granic własnych możliwości i przyzwyczajać swoje ciało do odruchowych reakcji, bez pośrednictwa myśli. Po szkole godzinami ćwiczyłam akrobatykę, po czym od rabiałam lekcje, stojąc na rękach przy ścianie. W końcu mogłam całkowicie zaufać mojemu ciału, wiedząc, że mnie nie zawiedzie. Bez obaw zwisałam na jednej ręce z kolejowego wiaduktu, wiedząc, że w każdej chwili potrafię podciągnąć się do góry. Te akrobatyczne zdolności zawsze robiły ogromne wrażenie na chłopakach. Bili, mój chłopak w szkole średniej, przyznał wręcz, że mu się strasznie podobam, ponieważ jestem jedyną dziewczyną, która potrafi skoczyć do rzeki z mostu kolejowego"! Wieczorami w nieskończoność jeździliśmy po okolicy jego kabrioletem MC midget, słuchając muzyki z lat sześćdziesiątych, a wiatr rozwiewał nam włosy. Czułam się, jakbyśmy latali samolotem z otwartą kabiną. Kochałam ruch i szybkość i z równym zapałem wykonywałam efektowne zeskoki do tyłu z równoważni, jak gnałam przed siebie bez celu na rowerze. To właśnie na rowerze albo na trampolinie oddawałam się marzeniom i wtedy po raz pierwszy postanowiłam, że jak dorosnę, pojadę w różne egzotyczne miejsca, do Afryki albo na Antarktydę. Byłam zawiedziona, że świat zrobił się taki mały i wszędzie dotarła cywilizacja, postanowiłam jednak, że znajdę swoją białą plamę na mapie, nawet gdybym musiała w tym celu polecieć na Księżyc. Swoją ciekawość świata zawdzięczam matce, która była zupełnie niezwykłym wzorcem osobowym, kobietą znacznie wyprzedzającą swoje czasy. Zawsze była niezwykle sprawna intelektualnie i wciąż jest i zawsze chciała zostać lekarzem, co jednak nie było zbyt realistycznym marzeniem dla dziewczyny z amerykańskiej klasy średniej w latach czterdziestych XX wieku. Zamiast tego zdecydowała się więc na szkołę pielęgniarską. Miała zaledwie osiemnaście lat, kiedy poznała mojego ojca i zakochała się w nim na amen. Urodziłam się w rok po ich ślubie. Matka rzuciła szkołę, żeby poświęcić się wychowywaniu dzieci, ale nigdy nie była typową amerykańską panią domu. Nieustannie rozbudzała w nas fascynację otaczającym światem. Zamiast opowiadać nam bajki, mówiła o nauce i przyrodzie. Rozmawialiśmy z nią o wszystkim: o polityce, o religii, o historii. Każda okazja była dobra, nawet kiedy pomagałam jej sprzątać dom albo obierać warzywa. Wręczała mi stertę wypranej bielizny do złożenia i mówiła na przykład: "Porozmawiajmy o sprawiedliwości". Pisała wiersze, czytała nam utwory innych autorów, często przychodzili do nas różni poeci. Kiedy mama poszła na studia, zrobiło się jeszcze ciekawiej. Często przyprowadzała do domu studentów pochodzących z innych krajów. Pamiętam Sikha, który specjalnie rozwinął turban, żeby pokazać nam swoje długie, czarne włosy. Zabierała nas do handlowej dzielnicy Cleveland, żeby odwiedzić buddyjską świątynię w dniu urodzin Buddy. Przede wszystkim jednak miała temperament naukowca, a równocześnie kochała życie i chciała poznać jego najróżniejsze przejawy. Zachęcała nas, żebyśmy robili tak samo. Moja mama pochodzi z rodziny o szwajcarsko-niemieckich korzeniach i bez wątpienia ma pewien wyraźnie teutoński rys charakteru. I chociaż potrafiła cieszyć się życiem, podchodziła do niego zawsze w kategoriach obowiązku. Surowo pilnowała wyraźnych granic między tym, co słuszne i niesłuszne. Wpoiła nam surowy kodeks postępowania: Nigdy nie pokazuj swojej słabości kolegom, jeśli liczą na twoją siłę. Silny człowiek musi opiekować się słabszymi. "Prędzej śmierć niż hańba", głosiła jedna z jej maksym. Wolałaby raczej, żebyśmy zginęli, niż przeżyli jako tchórze, którzy zawiedli towarzyszy i nie spełnili swojego obowiązku. Wychowano nas na ludzi, którzy śmiało szturmują szczyt i nigdy nie oglądają się za siebie, najwyżej po to, by podnieść rannego towarzysza boju i ofiarnie zasłonić go własnym ciałem przed nadlatującą kulą. Matka miała w skarbnicy swojej mądrości wiele innych aforyzmów. Ulubiony powiadał: "Kiedy jesteś młotem - uderzaj; kiedy jesteś kowadłem - wytrzymaj". Inny, który kazałam sobie oprawić i zawsze nosiłam przy sobie w podręcznej tor bie lekarskiej, głosi: "Od tego, kto wiele otrzymał, wiele się oczekuje". Natomiast mój ojciec postrzegał swoje życie jako pasmo niespodziewanych darów losu, Phil Cahill urodził się w ubogiej rodzinie i jego dzieciństwo przypadło na czasy Wielkiego Kryzysu, toteż wszystko, co później osiągnął, jawiło mu się jako przyjemna niespodzianka. W jego żyłach płynęła krew irlandzko-angielska i zdawało się, że świat tradycyjnej irlandzkiej magii nie ma dla niego tajemnic - a przynajmniej tak udawał. Kiedy znalazł wolne miejsce na parkingu tuż przed wejściem do restauracji, w której mieliśmy zamówiony stolik, mówił, że to za sprawą "małych ludzików". Ojciec był człowiekiem szczęśliwym, ponieważ uważał, że los bardzo mu sprzyja, choć całe życie ciężko pracował. Podobnie jak matka wierzył, że miarą wartości człowieka jest jego pracowitość. Mama zawsze twierdziła, że ojciec jest największym ryzykantem w rodzinie, jednak między sobą nazywaliśmy go "Cahliem Ostrożnym", ponieważ zawsze nas upominał, żebyśmy na siebie uważali. Swoje wyczulenie na różne niebezpieczeństwa zawdzięczał doświadczeniu. Zawsze pracował w zawodach związanych z ryzykiem, najpierw jako cieśla, potem był właścicielem firmy budowlanej. W młodości pracował przy wyburzaniu budynków, które całkiem dosłownie, nie w przenośni, mogły mu się zawalić na głowę. Zawsze nam przypominał, żebyśmy pomyśleli o drodze ucieczki. W kolejnym, nieznanym budynku nieodmiennie padało pytanie: "A jak się stąd wydostaniesz? ". Kilka lat później miałam okazję docenić jego radę w czasie pożaru w hotelu. Byłam wtedy w ciąży, miałam nogę w gipsie i dwuletnie dziecko ze sobą, a mimo to wydostałam się z budynku po grążonego w kompletnych ciemnościach jako jedna z pierwszych, ponieważ w drodze do pokoju odruchowo policzyłam drzwi dzielące mnie od wyjścia ewakuacyjnego. Kiedyś chciałam zabrać ojca do miłej restauracji, jednak ojciec nie chciał wejść do środka, twierdząc, że budynek może się lada chwila zawalić. Zjedliśmy w innej knajpce, po drugiej stronie ulicy. Kilka miesięcy później zadzwoniłam do mamy z wiadomością, że tamta restauracja rzeczywiście zawaliła się ostatniej nocy, i po prosiłam, żeby powiedziała ojcu, że miał rację. Mama odparła jednak: "Lepiej mu tego nie mówić". Zawsze uważałam, że moja mama ma ogromne i zupełnie zwariowane poczucie humoru. Pewnego razu, mimo że jak na nasze możliwości był to dość kosztowny wydatek, kupiła w supermarkecie ośmiornicę, ponieważ nigdy wcześniej nie miała takiej okazji, a chciała, żeby jej dzieci poznały to stworzenie. Po kolei zabieraliśmy ośmiornicę ze sobą do szkoły w szklanym słoiku, po czym mama, żeby wykorzystać zakup do końca, włożyła ją do wanny, w której ojciec brał kąpiel. Zawsze przygotowywała mu gorącą kąpiel, kiedy wracał zziębnięty do domu w mroźne, zimowe dni. Tym razem dolała jednak do kąpieli piany. Wszyscy w radosnym napięciu czekaliśmy za drzwiami łazienki. Kiedy rozległ się donośny wrzask, chichocząc wpadliśmy do środka. Ojciec był na wpół rozbawiony, na wpół zirytowany i wszyscy uznaliśmy, że dowcip z ośmiornicą wypadł znakomicie. Jednak następnego ranka usłyszeliśmy krzyk ojca dobiegający z toalety: "Lorine! ". Ośmiornica pływała w misce klozetowej. Po tym wypadku z pewnością nie mogliśmy już zjeść ośmiornicy, więc zrobiliśmy jej sekcję. (Mama zawsze przynosiła nam od rzeźnika różne rzeczy do zbadania, jak krowie oczy albo serca). W tej sytuacji wydawało się zupełnie naturalne, że wybiorę karierę lekarza. Myślę, że zawsze zajmowałam się niesieniem pomocy. Należałam do tego typu dzieci, które chętnie opiekują się rannymi ptakami i żabami znalezionymi w lesie. Inne dzieci zawsze przybiegały do mnie, kiedy się czegoś przestraszyły albo kiedy się skaleczyły. Nie mogłam znieść widoku cierpienia i bólu malującego się na twarzy innego dziecka albo widoku opuszczenia czy upokorzenia, ponieważ sama zaczynałam je odczuwać. Niektórzy nazywają to empatią albo nadwrażliwością, ale ja myślę, że po prostu urodziłam się z cieńszym pancerzem niż inni ludzie i z większą wrażliwością. Czasem było to błogosławieństwem, czasem przekleństwem. Jako lekarz potrafię szybko przyswoić sobie ogromną ilość informacji od pacjenta, zarówno na temat jego stanu fizycznego, jak i emocjonalnego. Jednak jako dziecko odczuwałam za dużo: byłam zbyt pobudliwa, zbyt wrażliwa na wszelkie zmiany zachodzące w otoczeniu - aż podskakiwałam na głośny hałas i szybko wpadałam w złość albo w smutek. Często łapałam się na tym, że podobnie jak mój ojciec, Cahill Ostrożny, wyobrażam sobie najgorsze. Byłam bardzo pobudliwa emocjonalnie. Czasami, sie dząc w ławce i czekając na swoją kolejkę przy tablicy (nadal robię błędy ortograficzne), nie mogłam powstrzymać łez płynących mi po twarzy, ponieważ właśnie wyobraziłam sobie zderzenie dwu rozpędzonych samochodów - bardzo plastycznie, ze wszystkimi straszliwymi szczegółami. W tych czasach nie mogłam patrzeć na krew i uciekałam przerażona na widok martwego zwierzęcia, potrąconego przez samochód. Z podobnymi lękami niełatwo było żyć w rodzinie, w której ceniło się siłę i nie pobłażano słabości, nie wspominając już o matce, która przynosiła do domu krowie organy, żeby zrobić z dziećmi sekcję anatomiczną. Starałam się opanować lęki, kontrolując swoje wyobrażenia, a tym samym - emocje. I tak jak nauczyłam swoje ciało odruchowo wykonywać ćwiczenia gimnastyczne, tak samo nauczyłam umysł modyfikować niepokojące myśli i obrazy. Wyobrażałam sobie na przykład, że rzeczy przedstawiają się zupełnie inaczej, niż na pozór wyglądają: "Niebo wcale nie wygląda groźnie po zapadnięciu zmroku - mówiłam sobie. - Tylko wydaje się ciemne. Naprawdę jest pełne światła. Jest pięknie i wszystko jest w porządku". Nieustannie sprawdzałam samą siebie, zmuszając się do stawiania czoła obawom, i w końcu nauczyłam się nie wpadać w panikę. Bardzo wcześnie zaczęłam ratować ludzkie życie. Nawet nie pamiętam, ilu tonących udało mi się wyciągnąć z wody. Scott miał dziesięć lat, a ja dwanaście, kiedy zrobiliśmy to po raz pierwszy. Wszyscy w naszej rodzinie świetnie pływali i przez całe lato niemal nie wychodziliśmy z wody. Pewnego dnia jakiś młody chłopak wypłynął za daleko na jezioro. Kiedy zobaczyliśmy, że ma kłopoty, błyskawicznie popłynęliśmy mu na ratunek. Niewiele brakowało, a wciągnąłby nas wszystkich pod wodę, kiedy próbowaliśmy doholować go do brzegu. Nie mieliśmy wtedy jeszcze za sobą kursu dla ratowników, więc wymyśliliśmy własną metodę. Najpierw ja nurkowałam pod wodę i przytrzymywałam go, żeby się nie szarpał, a w tym czasie Scott krzyczał, usiłując przywołać pomoc. Potem on nurkował i przytrzymywał głowę chłopca nad wodą, a ja wzywałam pomocy. W końcu ściągnęliśmy uwagę ratownika, ten strasznie nas zbeształ za tę samowolną akcję, ale wiedziałam, że uratowaliśmy chłopcu życie. Wciągnęło mnie to na dobre. W szkole średniej byłam cheerleaderką, gwiazdą stadionu lekkoatletycznego i dobrą uczennicą. Ostatni rok szkoły spędziłam za granicą. W ramach wymiany międzyszkolnej pojechałam do Szwecji. Nie trzeba dodawać, że w roku 1969 po dróż do Europy dla siedemnastoletniej uczennicy ze stanu Ohio to było oszałamiające przeżycie, od którego mogło zakręcić się w głowie. Jak wielu moich rówieśników, angażowałam się wtedy w ruch na rzecz praw obywatelskich i chciałam zmieniać świat. Jedną z moich najlepszych przyjaciółek w Szwecji została inna uczennica ze Stanów, o imieniu Jeannie. Stanowiłyśmy zupełne przeciwieństwo. Jeannie nie po trafiła pojąć moich politycznych namiętności i pasji, a ja nie mogłam zrozumieć jej pozornie banalnych zainteresowań. Pewnego razu tuż przed Wielkanocą miałyśmy pojechać na wycieczkę po Norwegii małym samochodem kempingowym i Jeannie zastanawiała się przez kilka godzin, jak upchnąć cztery wielkanocne koszyki w takim ciasnym miejscu. - Nie rozumiem, Jeannie, czemu martwisz się o takie głupstwa - powiedziałam. - Jem - odparła - na tym polega różnica między nami. Ty martwisz się o sprawy, na które nie masz wpływu, jak wojna w Wietnamie. A ja martwię się o to, jak przechować przez dwa tygodnie te koszyki w ciasnym samochodzie. Te kilka słów zmieniły mój sposób patrzenia na życie. Jaennie miała rację. Myślała o tym, jak sprawić przyjemność czterem osobom, przywożąc im niespodziankę w postaci koszyków wielkanocnych, podczas gdy ja martwiłam się o rzeczy, na które nie miałam żadnego wpływu. Pod wpływem tej rozmowy postanowiłam, że będę starała się w życiu pomagać ludziom w konkretny sposób, dając za każdym razem coś z siebie jednej osobie. Czasami świat rewanżował mi się małym gestem albo przejawem ludzkiej dobroci. Pomyślałam, że zamiast uczestniczyć w marszach antywojennych, mogę zmie nić świat, traktując każdego człowieka z należnym mu szacunkiem. Pamiętam, jak pewnego razu w czasie praktyki w izbie przyjęć spotkałam przed szpitalem bez domnych, którymi zajmowałam się wcześniej tej samej nocy. Zaproponowałam, że przyniosę im kawę, a potem w czasie przerwy usiadłam z nimi na chodniku. Poczęstowali mnie papierosem, a ja nie odmówiłam. Akurat w tym momencie zjawił się mój opiekun internista, żeby zawołać mnie z powrotem. Kiedy mnie zobaczył z papierosem w ustach, był autentycznie przerażony. Później powiedział z wyrzutem: - Nie wiedziałem, że palisz. - Nie palę - wyjaśniłam. - Ale to było wszystko, co mogli mi ofiarować, więc nie odmówiłam. Wiele lat później, gdy został lekarzem rodzinnym, napisał do mnie, że słowa, które wypowiedziałam tej nocy, na zawsze zmieniły jego życie i sposób rozumienia medycyny. Że nauczył się słuchać ludzi i dawać im to, czego potrzebują na prawdę, a nie tylko to, czego potrzebowali jego zdaniem. I tak wielkanocne koszyki z 1969 roku do dziś wywierają ukryty wpływ na ludzkie życie. Po powrocie ze Szwecji wstąpiłam na Uniwersytet Stanowy w Athens, w stanie Ohio, i zapisałam się na kursy przygotowawcze do studiów medycznych. Pragnęłam zatopić się w życiu ogromnego campusu i rozległego miasta, w którym mogłabym poczuć się anonimowa i gdzie nikt by mnie nie obserwował. I choć z pozoru byłam dobrze adaptującą się do otoczenia nastolatką, w istocie nigdy nie czułam, że jestem na właściwym miejscu. Po powrocie z Europy zasady i oczekiwania rządzące amerykańskim społeczeństwem wydawały mi się całkowicie sztuczne i arbitralne. Pozory liczyły się bardziej niż treść. Ruch feministyczny do piero się rodził i mężczyźni wciąż sprawowali archaiczną władzę nad kobietami. Nie chciałam, żeby ktokolwiek sprawował władzę nade mną albo mówił mi, jaki rodzaj kariery zawodowej czy sposób życia jest najlepszy dla młodej kobiety. W czasie mojego pobytu w Europie na ekrany kin wszedł film Kabaret i jego bohaterka Sally Bowles stała się moim ulubionym wzorem do naśladowania. Do dziś, kiedy słyszę o idei poprzedniego wcielenia, zawsze mam wrażenie, że mogłabym być kabaretową śpiewaczką w Berlinie lat międzywojennych. Literatura i muzyka tego okresu zawsze mnie fascynowały. Podziwiałam Sally Bowles za to, że nie dbała, co inni o niej pomyślą. A w dodatku od dziecka, odkąd nauczyłam się panować nad swoimi emocjami, pociągała mnie ciemniejsza strona ludzkich doświadczeń - skłonność, która może wejść człowiekowi w nawyk, kiedy ekscytacja, towarzysząca poskramianiu własnych demonów, przyciąga go coraz bliżej ku temu, czego się boi. Wiem, że właśnie to pociągnęło mnie w stronę medycyny pierwszej pomocy. W ten sposób mogłam zmierzyć się z groźnymi i ponurymi aspektami życia, nie naruszając prawa i pozostając w zasięgu jego siatki bezpieczeństwa. Chciałam poznać ludzi, którzy walczyli o przetrwanie i którym się nie udało. Chciałam poznać ludzkie zachowania w ich nagiej prawdzie, nie zniekształconej przez cywilizację i jej wyrafinowanie. Los sprawił, że wkrótce dostałam swoją szansę. Miałam dwadzieścia trzy lata i zaczęłam właśnie studiować medycynę na uniwersytecie; fizycznie byłam sprawna jak wyczynowy sportowiec. Wciąż żywiłam głębokie przekonanie, że szczęście w życiu nie jest darem, ale czymś, na co człowiek sam sobie zapracował. I wtedy, w jednej chwili, całe moje życie raz na zawsze zasadniczo się zmieniło. Pamiętam, jak w czasie strasznej ulewy jechałam volkswagenem garbusem na pierwsze kliniczne zajęcia w szpitalu. Stałam na skrzyżowaniu, na czerwonym świetle, gdy nagle z tyłu wpadł na mnie rozpędzony porsche. W tych czasach nikt jeszcze nie myślał o zagłówkach i pasach bezpieczeństwa. Poczułam, jak w szyi coś mi trzasnęło, jakby ktoś strzelił z bata. Tylna część garbusa była zupełnie zmiażdżona, mimo to bez namysłu wyskoczyłam w białym kitlu z samochodu. Kierowca porsche, lekarz okulista, jak się okazało, miał ogromne wyrzuty sumienia, że najechał na studentkę medycyny. Nie czułam się poważnie kontuzjowana i nie pozwoliłam zabrać się do szpitala. Po odjeździe policji właściciel porsche od wiózł mnie do akademika. Jednak po kilku godzinach szyja mi zesztywniała i nie mogłam podnieść się z łóżka. Okazało się, że mam uszkodzone cztery dyski kręgowe i chociaż przez wiele lat nikt nie miał o tym pojęcia, dyski uciskały rdzeń kręgowy. W tych czasach nie było jeszcze rezonansu magnetycznego, a zdjęcia rentgenowskie nie ujawniają takiego schorzenia. W jednej chwili stałam się prawie kaleką. Znikło gdzieś moje wspaniałe poczucie równowagi i nagle zrobiłam się strasznie niezdarna. Nie mogłam tańczyć ani robić wielu innych rzeczy, które kiedyś uwielbiałam. Jednak na szczęście w chwili wypadku byłam w doskonałej formie fizycznej, zdołałam więc jakoś skompensować te ograniczenia i dzięki silnej woli udało mi się skończyć studia. (Przez na stępne trzynaście lat cierpiałam na okropne bóle, dopóki pewien neurolog, z którym pracowałam, nie domyślił się, co mi dolega, widząc, w jaki sposób trzymam szyję. Poddałam się operacji, która usunęła ucisk na rdzeń kręgowy). Po tym wypadku, który tak poważnie ograniczył moją sprawność, nabrałam po kory w ważnym momencie życia - w chwili gdy właśnie zaczynałam studia medyczne. Dowiedziałam się, że w jednej sekundzie można stracić wszystko. Uświadomiłam sobie, że chorzy albo ranni cierpią nie dlatego, że się nie starali albo nie chcieli, żeby im było lepiej. Po prostu zabrakło im szczęścia. Wiem, że dzięki temu doświadczeniu stałam się bardziej wrażliwym lekarzem, ponieważ sama znalazłam się w sytuacji wielu pacjentów, których schorzenia medycyna nie umiała rozpoznać. Przedmioty wypadały mi z rąk, miałam nagłe ataki strasznego bólu w całej ręce, cierpiałam na dolegliwości układu moczowego. Wiedziałam, że nie zmyślam tych objawów, a jednak badający mnie specjaliści nie mogli się niczego doszukać i niektórzy sugerowali, że wymyślam sobie różne objawy. Postawa tych lekarzy całkowicie zmieniła mój sposób patrzenia na chorych i ich dolegliwości. Jeśli nawet nie potrafiłam im pomóc, nie uważałam by najmniej, że nie potrzebują pomocy. Jak ujął to jeden z moich profesorów: nie ma czegoś takiego jak obłąkany pacjent, są tylko głupi doktorzy. Choroba nauczyła mnie także, że jeśli nie mogę już, tak jak dawniej, polegać na swoim ciele, powinnam w większym stopniu posługiwać się umysłem. Jednak najpierw musiałam rozstać się ze swoim obrazem siebie jako sportsmenki. Opłakać, pogrzebać, zostawić za sobą. Każdy z nas musi nauczyć się żyć po stracie czegoś najcenniejszego i wszyscy się tego uczymy - na różne sposoby i w różnych momentach. Jako lekarz staram się nauczyć innych, w jaki sposób można pogrzebać i opłakać to, co stracili, a potem znaleźć coś, co dawałoby im siłę do dalszego życia. Udało mi się samej tego dokonać, kiedy straciłam zdrowie. Jednak kto mógł przypuszczać, że będę zmuszona uczynić to jeszcze raz, kiedy stracę moje dzieci? Jako dwudziestotrzyletnia dziewczyna - a więc w opinii mojej matki praktycznie stara panna - wyszłam za mąż za kolegę ze studiów. Zrobiłam to z kilku nie dobrych powodów, które wówczas wydawały mi się przekonujące. Byłam chora i czułam się zmęczona chodzeniem na randki. Znaliśmy się od trzech miesięcy, kiedy mi się oświadczył, i pomyślałam wtedy, że nikt nie będzie się chciał ożenić z podstarzałą, kaleką lekarką. Wydawał mi się bystry, ambitny i miał jakiś dziwny urok. Jego impulsywność robiła na mnie ogromne wrażenie. Podczas naszego pierwszego spotkania z jego rodzicami oświadczył, że jesteśmy zaręczeni. Nic mi o tym wcześniej nie mówił. Szybko jednak i mnie porwały te małżeńskie plany. Pomyliłam jego entuzjazm z miłością. Z czasem przekonałam się, że tak samo reagował na wszystkie nowe sytuacje - na początku. Na różne sposoby okazywał mi uwagę i czułość. Kiedy mu na tym zależało, potrafił oczarować każdego i wzbudzić w nim poczucie, że jest jedyną osobą na świecie wartą uwagi. Miał w głowie pełno pomysłów i wielkich idei, i łatwo udało mu się mnie przekonać, że będziemy razem pracowali jako lekarze w różnych niezwykłych miejscach w biednych krajach, w których brakuje opieki medycznej. Oczywiście właśnie to pragnęłam usłyszeć. Myślałam, że mówi tak, bo naprawdę chce pomagać chorym, i że mu na mnie zależy - przede wszystkim na mnie. Moi profesorowie, rodzice i bracia nigdy go nie lubili, ale nie potraktowałam tego jako ostrzeżenia. Mąż zmienił się wkrótce po ślubie. Zaczęło się od małych, krytycznych uwag i drobnych żądań. Wybuchał teraz śmiechem, gdy coś upuściłam. Powiedział mi, że jestem niezdarna i brzydka, nazwał mnie "ambitną kujonką" pozbawioną wrodzonych talentów. Sam podejmował wszystkie decyzje w naszym małżeństwie - począwszy od menu na obiad, aż po wybór mieszkania. Ciągle przesadzał i wszystko przekręcał, tak że straciłam w końcu orientację, jak jest naprawdę. Jeśli go poprawiłam albo się z nim nie zgodziłam, wpadał w szał i wściekał się, dopóki nie ustąpiłam. Nie warto było walczyć o drobiazgi, ale wkrótce zaczął kontrolować wszystko w naszym życiu. Poddawałam się stopniowo, a w końcu skapitulowałam na całej linii. Ludzie, którzy znali mnie przed ślubem, nie mogli uwierzyć, do jakiego stopnia zrobiłam się potulna i posłuszna. Mój były mąż praktycznie odciął mnie od świata. Nienawidził mojej rodziny i rzadko pozwalał mi ją odwiedzać. Kiedy protestowałam przeciw kłamstwom, ja kie wymyślał na jej temat (na przykład twierdził, że w dzieciństwie byłam maltretowana, albo oskarżał niektórych członków mojej rodziny o alkoholizm), mówił, że "stłumiłam swoje wspomnienia". Zniechęcił do wszelkich kontaktów moich starych przyjaciół, a gdy zaprzyjaźniałam się z kimś w pracy, wpadał w taką zazdrość, że przestałam nawiązywać nowe przyjaźnie. Kiedy nie chciałam zerwać jakiejś znajomości, wrzeszczał i naciskał na mnie, dopóki nie dałam za wygraną, albo intrygował za moimi plecami. Często nie wiedziałam, dlaczego ktoś przestał się do mnie odzywać, ale przy pierwszym spotkaniu cały ohydny scenariusz wychodził na jaw: mąż opowiadał o mnie różne kłamstwa, żeby poróżnić mnie z przyjaciółką albo przyjacielem. Wmówił mi, że to ja jestem przyczyną wszystkich problemów w naszym małżeństwie. Gdybym tylko potrafiła zmienić swoje postępowanie i zaczęła robić wszystko jak należy, na pewno nie byłabym taka nieszczęśliwa i wszystko byłoby wspaniałe. Czasami, kiedy czuł, że już nie zniosę dłużej takiego traktowania i dojrzewam do decyzji, żeby go porzucić - prawdę mówiąc, uciekałam od niego kilka razy - nagle zamieniał się z powrotem w ciepłego, ekscytującego mężczyznę, którego poślubiłam. Nie na długo. A mimo to wciąż hołubiłam nadzieję, że uda mi się go zmienić, a poza tym czułam, że moim obowiązkiem jest próbować naprawić nasze małżeństwo. Uznaliśmy, że czas na dzieci przyjdzie dopiero po studiach. Miałam dwadzieścia dziewięć lat, kiedy urodziła się Julia. Dwa lata później przyszedł na świat Ben, a po następnych dwóch latach Alex. Uwielbiałam rolę matki i przepadałam za moimi dziećmi. Zmieniłam specjalność z medycyny pierwszej pomocy na medycynę rodzinną, żeby spędzać więcej czasu w domu, kiedy dzieci były małe. Chodziliśmy wszędzie razem, do ogrodu zoologicznego i do parku, na wycieczki i nad jezioro. Mieszkaliśmy za miastem, gdzie mogliśmy hodować psy, kozy i gęsi, a dzieci mogły całe lato biegać boso, jak ja i moi bracia w dzieciństwie. Ładowałam ich wszystkich do wózka i ciągnęłam po leśnych ścieżkach wokół domu. Kiedy wracam pamięcią do tych lat, widzę samochód pełen moich dzieci i ich przyjaciół, i słyszę piskliwe głosy, śmiech, okrzyki i piosenki. W tych wspomnieniach nie pojawia się twarz ani głos mojego eks-męża, ponieważ prawie nigdy go z nami nie było. Był zbyt zajęty swoimi interesami i inwestycjami. W chwilach gdy byliśmy wszyscy razem, czuło się straszne napięcie. Mąż ciągle mnie krytykował, a kiedy mu się sprzeciwiałam, mścił się bezlitośnie. Kiedyś, gdy jechaliśmy dwupasmową szosą, z dziećmi siedzącymi na tylnym siedzeniu, powiedziałam mu, że chciałabym zobaczyć naszą książeczkę czekową. Mieliśmy pieniądze na wspólnym koncie i chciałam się dowiedzieć, co się z nimi stało. Mąż przejechał na przeciwny pas i nacisnął pedał gazu. Przysięgam, że jechałby tak dalej, gdybym nie ustąpiła i nie powiedziała, że już nie chcę zaglądać do książeczki. Innym razem zjechał na przeciwny pas ruchu, kiedy jechaliśmy z moimi rodzicami. Jak sądzę, tylko po to, żeby im pokazać, że jeśli będzie chciał, może nas wszystkich pozabijać. Mąż i dzieci zaśmiewali się, kiedy go błagałam, żeby się zatrzymał. Pewnego razu, tylko po to, żeby dać nam nauczkę, zaczął dusić w obecności córeczki naszego psa. Opowiadał później mojej matce, jak obserwował wyraz niedowierzania w oczach psa, kiedy ściskał mu gardło. Na koniec zastrzelił nieszczęsne zwierzę. Po latach takiego traktowania przestałam myśleć o jakimkolwiek oporze. Nie warto było walczyć o każdy drobiazg. Jednak ilekroć jego zachowanie stawało się nie do wytrzymania, zmniejszał presję. Czułam wtedy taką ulgę, jakbym dostała jakiś prezent. Z perspektywy czasu uważam dziś, że moje małżeństwo stanowiło podręcznikowy przykład przemocy domowej. Obsesyjna zazdrość i kontrola, izolowanie, ciągłe upokarzanie i groźby użycia przemocy fizycznej: wszystko to stanowiło elementy psychicznego i emocjonalnego maltretowania. Przemoc domowa nie zawsze polega na przemocy fizycznej: mąż nigdy nie zostawił na moim ciele widocznej rany, a ja zawsze usiłowałam jakoś sobie wytłumaczyć jego zachowanie. Domowi sadyści zwykle przepraszają za swoje ataki, po czym następuje okres zwany fazą "miodowego miesiąca". W tym czasie ofiara dostaje nagrodę za pozostanie w związku w postaci nowej fali uczucia. Psychologowie nazywają taki schemat za chowań "okresowym wzmacnianiem" i bardzo trudno jest przerwać ten cykl w małżeństwie, zwłaszcza gdy w dzieciństwie wpojono ci zasadę, że ze złej sytuacji nie ma innego wyjścia, jak tylko bardziej się starać. Gdyby jakaś kobieta, która przeszła to, co ja, zjawiła się na moim oddziale, od razu wiedziałabym, co się z nią dzieje, a jednak nie widziałam jej, patrząc we własne lustro. Inni widzieli. Gdy pewnego popołudnia wymknęłam się z domu na parę godzin na spotkanie z przyjaciółką, ze zdumieniem zobaczyłam, że razem z nią czeka na mnie kobieta zajmująca się problematyką przemocy domowej. Nie był to przypadek. Przyjaciółka postanowiła w ten sposób nakłonić mnie do porzucenia męża. Początkowo upierałam się, że nie mam żadnego problemu i że potrafię sobie z tym poradzić. Przekonałam bowiem samą siebie, że wszystko będzie dobrze - tak samo jak kiedyś w dzieciństwie nauczyłam się wmawiać sobie, że widzę coś innego niż to, co widzę. Kiedy jednak psycholożka pokazała mi wyniki badań na temat przemocy domowej, w których znalazłam dokładny opis mojego małżeństwa, wszystko zaczęło nabierać sensu. Poczułam się, jakby prysł jakiś czar. Jednak podobnie jak w przypadku palenia, hazardu i innych destrukcyjnych nawyków, przemoc domowa rodzi formę uzależnienia i często potrzeba wielu prób, żeby przełamać cykl. Po raz pierwszy próbowałam uciec z domu razem z dziećmi, kiedy mój były mąż zaczął bić chłopców. Julia zawsze była jego ulubienicą i traktował ją jako swojego zaufanego sojusznika. Natomiast chłopców traktował okrutnie, ignorował ich albo wymyślał im od głupców. Pewnego dnia przyłapałam go na tym, jak dosłownie cisnął chłopcami - chodzili wtedy do szkoły podstawowej - o ścianę salonu, narzekając, że pozwoliłam im "robić, co chcą". Wiedziałam, że musimy uciekać. Zaczekałam, aż mąż wyjedzie z domu na konferencję naukową, po czym spakowałam samochód i zawiozłam dzieci przez cały stan Ohio do domu mojej matki. Na moją prośbę sąd wydał mężowi zakaz zbliżania się do mnie i do dzieci. Separacja trwała miesiąc. Szukałam nowej pracy i znalazłam szkołę dla dzieci. Wtedy mąż zaczął przysyłać do każdego z nas listy, pełne skruchy i przeprosin. Błagał o jeszcze jedną szansę. Przysłał mi dwanaście tuzinów róż. Popełniłam błąd i zgodziłam się na spotkanie - tylko żeby porozmawiać. Obawiając się jakiegoś podstępu, uznałam, że najlepiej będzie, jak umówię się z nim na lotnisku, w miejscu pełnym ludzi i ochroniarzy, na wypadek gdyby stracił panowanie nad sobą. Ku mojemu zaskoczeniu człowiek, który wyszedł mi na spotkanie, wyglądał jak mężczyzna, w którym kiedyś się zakochałam. W jego oczach znów ujrzałam czułość, a nie dobrze znaną wściekłość. Kiedy mnie objął, zamiast sztywnego, mechanicznego uścisku, z jakimi miałam do czynienia przez ostatnie lata, poczułam się w ramionach kogoś bliskiego. Powiedział, że się zmienił i że zrozumiał, jak bardzo mnie kocha. Dodał też, że nigdy nie skrzywdzi znowu dzieci. Dałam się nabrać i zgodziłam się do niego wrócić. Na jego prośbę wycofałam w sądzie wniosek o zakaz zbliżania się do nas. Teraz jeszcze bardziej starałam się być idealną żoną. Czyż nie uświadomił sobie w końcu, ile dla niego znaczę? "Miodowy miesiąc" i tym razem nie trwał długo. Wpraw dzie mąż nie bił więcej chłopców, ale traktował ich zimno i bezlitośnie krytykował na każdym kroku. Jeśli zakwestionowałam jego opinię albo mu się sprzeciwiłam, odbijał to sobie na chłopcach, wiedząc, jak bardzo mnie to boli. Wkrótce cały cykl zaczął się od początku: zazdrość, gniew, obsesyjna kontrola i strach. Czułam się jak w potrzasku. Ostatecznie znalazłam sposób uwolnienia się od niego raz na zawsze. Aby mieć pewność, że nie będzie mógł mnie znowu zdobyć obietnicami, musiałam zrobić coś, czego by już mi nie mógł wybaczyć. Nawiązałam romans z mężczyzną, który był dla mnie dobry i okazywał mi szacunek, jakiego nie zaznałam od lat. Mąż zgodził się w końcu na rozwód. Kiedy wreszcie odeszłam na dobre, poprosiłam dzieci, żeby zamieszkały ze mną w innym mieście. Ben i Alex zgodzili się, ale Julia chciała skończyć ostatnią klasę szkoły średniej w starej szkole. Mój były mąż odniósł się zdumiewająco przychylnie do tej propozycji, ale zaproponował - aby ułatwić wszystkim przejście przez ten trudny okres, jak mówił - żebym została w domu, dopóki nie znajdę pracy i nie załatwimy wszystkich spraw związanych z rozwodem. I znów popełniłam błąd. W czasie, kiedy pracowałam i starałam się stworzyć podstawy mojego nowego życia z dziećmi, mój były mąż z dnia na dzień stał się troskliwym ojcem, o jakim zawsze marzyły. Nagle zaczął odnosić się do chłopców z czułością i okazywać zainteresowanie ich sprawami. Kiedy nadeszła pora przeprowadzki, okazało się, że moi synowie zmienili zdanie. Oświadczyli, że chcą zostać w starej szkole i wolą mieszkać dalej z tatą. Jeszcze przed rozwodem, gdy dzieci wystarczająco dorosły, wróciłam do swojej pierwotnej specjalności medycznej. Pracowałam w kilku, stopniowo coraz większych szpitalach, ucząc się i rozwijając swoje umiejętności. Teraz czekała na mnie nowa praca, niedaleko rodzinnego miasta, cztery godziny jazdy samochodem. Po stanowiłam zamieszkać z chłopcami w domu mojej matki i z zaoszczędzonych pieniędzy szybko kupić własny dom. Wobec nagłej zmiany planów poczułam się jak ogłuszona. W pierwszym odruchu chciałam walczyć w sądzie o opiekę nad dziećmi. Zwróciłam się do prawnika, który przestrzegł mnie jednak przed kłopotliwą walką w sądzie. Uważał, że w ten sposób mogę tylko na dobre zniechęcić do siebie dzieci. Poradził mi, żebym oddała opiekę nad dziećmi mężowi, zgodziła się na weekendowe wizyty i zaczekała, aż dzieci same zmienią zdanie. Nie można do niczego zmusić nastolatków, powiedział. Mimo wewnętrznych oporów w końcu zgodziłam się na takie rozwiązanie. Przeniosłam się do domu matki i zostawiłam dzieci z ojcem. Uznałam, że tak będzie dla nich bezpieczniej. Wiedziałam z doświadczenia, że ilekroć sprzeciwiłam się jego woli, płaciły za to wysoką cenę. Bałam się, że jeśli będę zbyt mocno o nie walczyła, mój były mąż postara się, żebyśmy wszyscy gorzko tego pożałowali. I tak już dość się nacierpiały. W ciągu następnych kilku miesięcy moje weekendowe wizyty i spotkania z dziećmi stawały się coraz krótsze i coraz dziwniejsze. Zdarzało się często, że do piero po przyjeździe na miejsce dowiadywałam się, iż mogę z nimi spędzić tylko kilka godzin, a nie cały weekend, jak planowałam. Czasami w ogóle ich nie było. I znowu adwokat poradził mi, żebym nie walczyła, tylko czekała na rozwój wypadków. A jednak czas działał na korzyść mojego byłego męża. Wyglądało na to, że tak jak kiedyś zamknął mnie w swoim wąskim świecie, tak samo robił teraz z naszymi dziećmi. Przejmował przesyłane przeze mnie listy i prezenty. Moim rodzicom w ogóle zabronił je odwiedzać i z nimi rozmawiać. Ja sama mogłam rozmawiać z dziećmi przez telefon tylko wtedy, gdy mój eks-mąż przysłuchiwał się rozmowie. Jeśli rozmowa mu się nie podobała, bez pardonu się włączał, oświadczał, że już wystarczy, i odkładał słuchawkę. Teraz, gdy wreszcie wyrwałam się na wolność, posługiwał się dziećmi jako przynętą, żeby zwabić mnie z powrotem w krąg swojej władzy. Pewnego razu zapragnęły, żebym koniecznie przyjechała na "rodzinne spotkanie", na którym były mąż upokarzał mnie i obrażał. Zachęcał dzieci do krytycznych uwag pod moim adresem i radośnie bił brawo, kiedy go posłuchały. Najwyraźniej zdołał je przekonać, że to ja jestem od powiedzialna za "rozpad rodziny". Od jednego z moich synów usłyszałam, że przeze mnie przed rozwodem nie mógł się zbliżyć z ojcem. Nie mogłam w to uwierzyć. Z ust własnych dzieci słyszałam słowa mojego byłego męża. W końcu postanowiłam położyć kres tym destrukcyjnym spotkaniom. Dla dobra dzieci i mojego własnego. Nie chciałam, żeby pewnego dnia obudziły się z przygnębiającym poczuciem winy z powodu okrucieństwa, jakie okazywały własnej matce. Nie mogłam ich winić za to, co się działo. Uznałam, że lepiej będzie, jak się wycofam, niż miałabym pozwolić byłemu mężowi na manipulowanie dziećmi. Minął rok; widywałam się z nimi tylko okazjonalnie i podczas tych krótkich spotkań zachowywały się coraz bardziej chłodno i niezręcznie, jakbyśmy byli sobie obcy. Jedyne, co mi pozostało, to praca. Zaczęłam właśnie pracować na oddziale nagłych przypadków w dużym szpitalu klinicznym w Cleveland. Zawsze marzyłam o takiej pracy, ale nie mogła ona wypełnić pustki, jaką nosiłam w sercu po utracie dzieci. Pochłonęła mnie rutyna codzienności, ale życie coraz rzadziej od płacało się za ponoszone wysiłki. Kochałam swój zawód, ale nie znosiłam szpitalnych rozgrywek personalnych i bezduszności komercjalnej służby zdrowia. Znalazłam się znowu w punkcie wyjścia. Mieszkałam z rodzicami i nie widziałam przed sobą przyszłości. Przestałam marzyć. Zaczęłam się zastanawiać: czy tak wygląda starość? i wtedy zobaczyłam ogłoszenie o pracy na Antarktydzie - w miejscu, które zawsze chciałam zobaczyć. Czemu nie? Wysłałam faksem CV do mieszczącego się w Denver biura Antarctic Support Associates, w skrócie ASA, firmy zajmującej się angażowaniem pracowników i organizowaniem zaopatrzenia dla amerykańskich rządowych stacji badawczych na Antarktydzie. Kilka dni później za dzwonił do mnie Norman Wolfe i zaprosił do Kolorado na spotkanie. Została jeszcze jedna wolna posada - dla lekarza na biegunie południowym - i musieli szybko znaleźć kogoś na to miejsce. Dwa dni później leciałam do Denver. Rozdział 2 Po drugiej stronie lustra Biura Antarctic Support Associates mieściły się w jednym z pudełkowatych budynków z lustrzanymi ścianami, rozsypanych w przemysłowym krajobrazie Englewood, w stanie Kolorado, na przedmieściu Denver. Przez minione dziesięć lat ASA miała rządowy kontrakt na zaopatrywanie amerykańskich baz naukowych, obozów badawczych oraz statków badawczych na Antarktydzie, kierowanych przez National Science Foundation (NSF). Chociaż NSF była instytucją cywilną, od roku 1971 nadzorującą wszystkie amerykańskie operacje na Antarktydzie, w ASA roiło się od byłych wojskowych. Jak się wkrótce miałam okazję przekonać, wiele panujących w firmie metod zarządzania pochodziło z czasów, gdy wszystkie zagadnienia logistyczne, zaopatrzeniowe i budowlane w ramach amerykańskiego programu antarktycznego realizowały amerykańskie siły zbrojne. Norman Wolfe przyjął mnie w swoim biurze i przedstawił mi Mikęa Mastermana, młodego, krótko ostrzyżonego blondyna, który w czasie najbliższej zimy miał pełnić funkcję kierownika stacji na biegunie południowym. Masterman był inżynierem elektronikiem, pracującym dla National Radio Astronomy Observatory w Wirginii Zachodniej, i zajmował się projektowaniem systemów radioteleskopowych. Porozmawialiśmy chwilę, żeby się trochę nawzajem poznać. Dobrze się czułam w ich towarzystwie i byłam bardzo zainteresowana pracą. Obaj przekazali mi garść podstawowych informacji na temat Antarktydy, z których większość była tak zniechęcająca, że brzmiały jak ostrzeżenie: Antarktyda jest, jak się dowiedziałam "najwyższym, najsuchszym, najzimniejszym, najbardziej wietrznym i najbardziej pustym miejscem na Ziemi". Kontynent o powierzchni półtora raza większej od Stanów Zjednoczonych jest w 97 procentach pokryty lodem. Żadne państwo nie ma tytułu własności do Antarktydy. Wszystkie dotyczące jej decyzje podejmuje się na mocy traktatu międzynarodowego. Stany Zjednoczone prowadzą na Antarktydzie szeroko zakrojone badania naukowe. Służą temu dwa statki badawcze, "Nathaniel B. Palmer" oraz "Laurence M. Gould", zajmujące się badaniem atmosfery i wód morskich, oraz trzy bazy lądowe: McMurdo na zachodnim wybrzeżu, Palmer na wyspie u wybrzeży Półwyspu Antarktycznego, oraz stacja na biegunie południowym, w której miałam pracować. Temperatura na biegunie może spaść do minus 88 stopni Celsjusza. Przez osiem i pół miesiąca, od lutego do października, biegun południowy jest całkowicie nie dostępny, ponieważ z powodu niskich temperatur nie może wylądować na nim żaden samolot. Połowę tego czasu przyjdzie mi spędzić w całkowitych ciemnościach nocy polarnej. W czasie tej rozmowy po raz pierwszy usłyszałam słowo "zimować" użyte w nowym znaczeniu. Człowiek nie spędza zimy na Antarktydzie, ale "zimuje", albo "przezimowuje". Jeśli przyjmę tę posadę, "przezimuję" na biegunie południowym jako jedyny lekarz wśród czterdziestu jeden naukowców i pracowników obsługi technicznej. Będę miała trochę roboty papierkowej i trochę pracy polegającej na zbieraniu danych, ale niewielu pacjentów. Obejrzałam dane statystyczne za ubiegły rok: przeciętnie lekarz na biegunie południowym miał podczas zimy do czynienia z trzema pacjentami tygodniowo. Czekała mnie praca odpowiedzialna i trudna. Będzie bardzo zimno i będę zarabiała o wiele mniej niż w szpitalu. Ale z drugiej strony czeka mnie wielka przygoda, a poza tym będę miała mnóstwo czasu na czytanie i naukę, poznawanie ludzi i zastanawianie się nad sobą. Potrzebowałam tego czasu. Od dawna żyłam w ja kimś szaleńczym pościgu: jechałam do pracy, wracałam do domu, kładłam się spać, by następnego dnia znowu pojechać do pracy. Nie starczało mi czasu na nic innego. Nie wiedziałam już, kim jestem. W czasie rocznego urlopu od zawodowej rutyny mogłabym spojrzeć na swoje życie z pewnego dystansu. Ale czy nie stracę zawodowych umiejętności i czy nie zaszkodzę swojej karierze, jeśli porzucę na rok pracę w szpitalu? A co z moimi dziećmi? Czy po roku spędzonym na biegunie południowym będę miała większe, czy jeszcze mniejsze szansę na ich odzyskanie? Będę musiała się poważnie zastanowić, zanim podpiszę kontrakt. Omówiłam całą sprawę z rodzicami i braćmi przy kuchennym stole w domu mojej matki. Większość ważnych decyzji w rodzinie zapadała przy tym stole. Tu przekazywaliśmy sobie dobre i złe wiadomości, tu świętowaliśmy sukcesy, obchodziliśmy uroczystości i opłakiwaliśmy zmarłych. Przy tym stole kobiety strzygły sobie nawzajem i farbowały włosy; wyciągaliśmy sobie drzazgi, a dziewczęta chichotały, opowiadając sobie różne historie do późna w noc. Tu ogrywaliśmy się w pokera. Wiele razy wypłakiwałam się tu moim bratowym. Lisie i Dee Dee, z po wodu dzieci, a one za każdym razem cierpliwie słuchały, jakby to był pierwszy raz, słuchały, dopóki nie zabrakło mi łez. Na stole u mamy zawsze stał dzbanek z herbatą. Tym razem Scott i Lisa przylecieli swoim jednosilnikowym samolotem cherokee z Richmond w stanie Wirginia. Scott miał za sobą wiele bardzo różnych okresów w życiu: był żeglarzem, pilotem oraz człowiekiem do wszystkiego. Teraz poszedł w ślady ojca i prowadził firmę budowlaną, która podejmowała się tylko najtrudniejszych zadań, jakich nikt inny by nie zaryzykował. Naprawiali na przykład uszkodzone tamy i mosty, pracując w sprzęcie do nurkowania. Eric pracował jako inżynier dla firmy BFGoodrich Aerospace w Troy, w stanie Ohio. Razem z Dee Dee, córeczkami Laurą i Kathleen oraz babcią Dee Dee imieniem Guggy, przyjechali swoim minivanem. Kiedy wszyscy już się rozgościli, zebraliśmy się wokół kuchennego stołu, żeby przedyskutować mój najnowszy pomysł. Mama oczywiście była zachwycona. Powiedziała, że na tym życiowym zakręcie dobrze mi zrobi jakaś przygoda. Uważała, że jeśli w twoim życiu dzieje się na prawdę źle, lepiej nie podążać tą samą, wydeptaną ścieżką, próbując jakichś drobnych usprawnień. W takiej sytuacji człowiek powinien raczej poszukać nowej, całościowej wizji, powinien się pokusić o nową hipotezę, która pozwoli mu dokonać nowych odkryć. Poza tym jako psycholog była zdania, że jeśli moje dzieci zobaczą, że jestem silna i znalazłam sobie miejsce w życiu, być może znajdą w sobie odwagę, żeby do mnie wrócić. Twierdziła, że dzieci instynktownie sprzymierzają się z silniejszym z rodziców. Wszystko przemawiało za wyjazdem i mama ujęła rzecz krótko: - Byłabyś szalona, gdybyś tam nie pojechała, Duff. - Duffy! To życiowa szansa! - zawołał Scott bez namysłu. - Dałbym wszystko, żeby pojechać na biegun południowy. - Jak myślisz, czy potrzebują tam inżynierów? - spytał Eric. Powiedział, że sam by tam pojechał, gdyby miał taką możliwość i nie musiał się troszczyć o rodzinę. Ojciec nie był wcale taki pewny. - Tam jest strasznie zimno, Duff - powiedział. - Co tam będziesz robiła przez cały rok? To wszystko brzmi dość ponuro. Tego można się było po nim spodziewać. W milczeniu wysłuchaliśmy jego wszystkich obaw. - Wiesz, Duffy, że stamtąd nie można się wydostać - ostrzegł. - Jeśli twój przyjaciel zachoruje albo umrze, będziesz jedyną osobą, która może się nim zająć. To wielka odpowiedzialność. A jeśli sama zachorujesz, nie będzie drugiego lekarza, żeby się tobą zaopiekował. A co będzie, jak dostaniesz zapalenia wyrostka albo nawet raka? Możesz ratować innych, ale kto ciebie uratuje? Czy będziesz miała dość odwagi, by samej sobie zrobić operację i uratować życie? - Oczywiście, że tak! - zawołali równocześnie obaj moi bracia. Tata tylko pokiwał głową. Na jego twarzy duma walczyła z miłością i rezygnacją. - Jeszcze możesz zmienić zdanie, Duffy, kochanie - dodał, wskazując mi ostatnią drogę odwrotu. - Wiesz, że nie musisz tego robić. Jednak w tej chwili było już dla wszystkich jasne, że muszę tam pojechać. Ostatnie słowo jak zawsze należało do mamy. - Zawsze wychodziłaś obronną ręką z wszystkich opresji, Duffy, i teraz też sobie poradzisz - powiedziała. - Nie uciekaj od życia i postaraj się, żeby było najlepsze, jakie tylko możesz sobie wymarzyć. Życia nie mierzy się liczbą przeżytych lat. W końcu wszyscy zgodnie orzekli: w moim życiu przyszła pora na zmianę kursu. Doskonale wiedziałam, co mają na myśli, chociaż nie mówili tego na głos. Po winnam się odgrodzić od swojego byłego męża oceanem albo najlepiej dwoma, jeśli nie chcę się narazić na ryzyko znalezienia się znów pod działaniem jego uroku, a kto wie, może nawet powrotu do niego, żeby być znowu z dziećmi. Tylko one mogły jeszcze wpłynąć na zmianę mojego postanowienia. Jednak kiedy do nich zatelefonowałam, córka nawet nie podeszła do telefonu. Powiedziałam chłopcom, że mam okazję pojechać na biegun południowy, ale nie pojadę tam, jeśli istnieje choć cień szansy, że będziemy się znowu spotykać na całe weekendy, a nie tylko na jakimś okazjonalnym obiedzie raz na miesiąc, czy kiedy tam ich ojciec pozwoli mi się z nimi zobaczyć w swojej obecności. Powiedzieli, że nic takiego się nie zdarzy. Wiedziałam, że to nie była ich decyzja, że świadomie nie chcieliby mnie zranić. W końcu ja byłam dorosła, a jednak nie potrafiłam sprzeciwić się mężowi, kiedy z nim żyłam. Jak mogłam oczekiwać czegoś więcej od nich? Dzieci były dla mnie najważniejszą rzeczą w życiu i zawsze będą. Ale wiedziałam też, że nie mogę po zwolić, by mój były mąż manipulował nimi tylko po to, żeby mnie ukarać - nawet jeśli oznaczało to, że nie zobaczę ich przez dłuższy czas. Zdaję sobie sprawę, że nie każda kobieta postąpiłaby podobnie. W bezsenne noce zastanawiam się wiele razy, co by było, gdybym wybrała inną strategię, zaangażowała nowego adwokata, walczyła o nie w sądzie do ostatka. Jednak podejmując walkę i tak mogłabym je stracić, a przy okazji przekreślić ostatnie resztki spokoju, jakie im zostały w dzieciństwie. Mogę tylko powiedzieć, że z rozdartym sercem próbowałam do końca coś zmienić w swoim małżeństwie, a kiedy zobaczyłam, że moje wysiłki idą na marnę, postanowiłam znaleźć nową drogę życia. Wskoczyłam na tratwę ratunkową, żeby uratować samą siebie, a tym samym także moje dzieci. Żadne z nich nie chciało się zabrać razem ze mną. Musiałam więc przez jakiś czas żeglować samotnie. Jeśli to możliwe, zbuduję nowe, wspaniałe życie. A stając się silniejsza, być może zdołam obdarzyć moje dzieci siłą, jakiej będą potrzebowały, by podążyć za mną. Nigdy nie zamknę drogi między nami - zawsze będzie otwarta, żeby wiedziały, że tratwa w każdej chwili może przypłynąć po nowych uciekinierów. Zadzwoniłam do Normana Wolfea i powiedziałam mu, że biorę tę pracę. Był koniec października i zostało mi niewiele czasu na wszystkie niezbędne przygotowania. Szybko znalazłam się znowu w Denver, żeby przejść kompleksowe badania medyczne, obejmujące m.in. rozmaite analizy, EKG, badanie wysiłkowe serca i mammografię. Wszystkie wyniki były w porządku. Nic nie pozostawiono przypadkowi. Rentgen zębów wykazał, że mam jeden martwy ząb, więc na poczekaniu zrobiono mi leczenie kanałowe, ponieważ na biegunie nie ma dentysty. Prawdę mówiąc, wszelkie kłopoty dentystyczne na biegunie znajdą się w gestii lekarza - czyli mojej. W tej sytuacji dentysta po leczeniu kanałowym zatrzymał mnie w swoim gabinecie do późnej nocy i udzielił mi pięciogodzinnego kursu pierwszej pomocy dentystycznej. Byłam wdzięczna losowi, że bogate doświadczenie w zakresie chirurgii dało mi względną pewność ręki w operowaniu małymi narzędziami w obrębie jamy ustnej. Jednak nie mogłam oprzeć się myśli, że kształcenie dentysty trwa cztery lata. Pozostawała mi tylko nadzieja, że na biegunie nie pojawią się żadne poważne problemy dentystyczne. Następnego dnia miałam poddać się badaniom psychologicznym. Wszyscy ludzie zimujący na Antarktydzie muszą przejść skomplikowane testy psychologiczne - podobno równie starannie przesiewa się kandydatów do służby w atomowych łodziach podwodnych. Pracownicy ASA szukają osób o stabilnej osobowości, które łatwo nawiązują kontakty i potrafią posługiwać się intuicją. Życie w ekstremalnych warunkach wymaga elastycznej inteligencji, przy czym cenną zaletą jest zdolność szybkiego przyswajania informacji i szybkiego reagowania w nowych sytuacjach. Psychologowie muszą także wychwycić wszystkich kandydatów z za burzeniami osobowości, ludzi cierpiących na chroniczną depresję i skłonnych do ciągłych narzekań, osoby nadużywające używek i wiele innych. Po wypełnieniu wielu testów pisemnych czekała mnie jeszcze rozmowa z psychologiem. Kiedy znalazłam się na Antarktydzie, niemal wszyscy opowiadali dowcipy na temat procesu selekcji kandydatów. W jednym z nich pracownica ASA, która spędziła wiele miesięcy na Lodzie, przepytuje kandydata do zimowania na biegunie. - Pijesz? - pyta. - Nie - Palisz? - Nie. - To będziesz. W czasie mojej drugiej wizyty w biurach ASA poznałam kilka osób, które miały za sobą dłuższe pobyty na Antarktydzie. Było to dość szczególne doświadczenie. Miałam wrażenie, że każda z nich jakby robiła krok do tyłu na wiadomość, że będę lekarzem zimującym na biegunie. W ich spojrzeniach czułam jakiś szacunek, a nawet podziw i po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać: Do diabła! W co ja się właściwie pakuję? Miałam sporo do zrobienia w Ohio przed wyjazdem. Został mi niecały miesiąc na przygotowanie się do egzaminów, stanowiących element ciągłego procesu do kształcania się lekarzy i zdobywania kolejnych certyfikatów, niezbędnych, jeśli ktoś chce robić karierę w swojej specjalności. Musiałam także upoważnić prawnika do zajmowania się moimi finansami, dokończyć różne niepozałatwiane sprawy i spakować się. Ale jak się spakować, jadąc na rok na biegun południowy, jeśli się nie wie, co to właściwie znaczy: rok na biegunie. Przysługiwało mi prawo do za brania trzech walizek i trzech pomarańczowych worków marynarskich (te ostatnie dostanę później od ASA, wraz ze specjalną odzieżą polarną) oraz torby podręcznej. A zatem w trzech walizkach musiałam zmieścić ubranie, mydło, pastę do zębów i inne środki toaletowe na rok, książki, pościel, stetoskop oraz jeden nonsensowny przedmiot, którego po prostu nie mogłam zostawić: małą celtycką harfę. Pewna piękna kobieta, którą jako lekarz rodzinny odwiedzałam kiedyś codziennie pod koniec jej życia, powiedziała mi raz, jak należy pakować się w podróż: "Spakuj wszystko, co, jak sądzisz, będzie ci potrzebne - powiedziała. - A potem po tygodniu wyjmij połowę ubrań i zabierz dwa razy tyle pieniędzy". Myślałam o niej zawsze, ilekroć wybierałam się w podróż. Jej słowa stały się moim podróżnym mottem, jednak oczywiście przed wyjazdem na biegun nie miały wielkiego sensu. Z pewną bezradnością patrzyłam na porozkładane sterty rzeczy, kiedy nagle za dzwonił Mikę Mastennann. Mikę miał być kierownikiem bazy na biegunie w sezonie zimowym i odwiedzał właśnie przyjaciół w Wirginii Zachodniej. Chciał wpaść do mnie, pogadać i poznać moją rodzinę przed wyjazdem na Antarktydę. - Wszystko robi się trochę dziwne, kiedy przygotowujesz się do rocznego po bytu na biegunie południowym - powiedział. Zauważyłam. Mikę zaproponował, że mi pomoże i rozwieje wszystkie moje wątpliwości. Z radością przyjęłam jego ofertę. Moi rodzice byli zachwyceni, a równocześnie z ulgą przyjęli wiadomość, że wreszcie będą mieli okazję poznać kogoś, kto mieszkał już na biegunie południowym. Mama przygotowała na cześć Mikea jeden ze swoich popisowych obiadów. Kiedy już pochłonęliśmy steki, Mikę odpowiedział na wszystkie nasze pytania i rozwiał większość naszych obaw. Choć miał dopiero trzydzieści lat, zdążył już zebrać wiele doświadczeń. Był strażakiem i instruktorem pożarniczym, doświadczonym nurkiem i dyplomowanym ratownikiem jaskiniowym. Wcześniej zimował na biegunie jako badacz w roku 1995. Teraz wracał tam jako kierownik bazy w sezonie zimowym, cywilny odpowiednik kapitana okrętu. Patrząc na niego, zaczęłam wyobrażać sobie statek kosmiczny Enterprise z serialu Star Trek. Mikęa widziałam oczywiście jako kapitana Kirka, siebie jako Bones. W tym czasie Mikę wyjaśniał mojemu ojcu, że każda kabina sypialna na biegunie południowym ma dodatkowe wyjście ewakuacyjne na wypadek pożaru. Po obiedzie Mikę przejrzał moją listę rzeczy do zabrania. - Nie będziesz potrzebowała dziesięciu pojemników dezodorantu, Jem. - Roześmiał się. - Nie będzie ci potrzebny nawet jeden. Wszyscy przestajemy ich używać, kiedy zaczyna się zima. Nikt i tak nic nie poczuje przez te wszystkie ubrania, a poza tym kto by się tam przejmował takimi rzeczami. Przejrzał pozostałe pozycje na liście rzeczy, które uznałam za niezbędne. - Nie będziesz potrzebowała maszynki do golenia. Nikt się nie goli. Sześć butelek szamponu to o wiele za dużo, kiedy bierzesz prysznic dwa razy na tydzień. Przyda ci się kilka aparatów fotograficznych, wszystkie wysiadają. Każ je przystosować do niskich temperatur. I weź ze sobą filmy. Możemy je wywoływać w ciemni. Lubisz czytać kowbojskie powieści? Jeśli tak, to możesz czytać moje. Jeśli nie, lepiej weź więcej do czytania. Nie bierz rzeczy, które działają na baterie - baterie nie wytrzymują mrozu. Szkła kontaktowe? Przymarzną ci do rogówek. Okulary? Tak mocno zachodzą mgłą, że i tak nic przez nie nie widać. Perfumy? Daj spokój, są nielegalne na Antarktydzie; jeszcze jedna substancja zanieczyszczająca środowisko. Ubranie? Prawdę mówiąc, niewiele potrzeba. Nosisz to samo ubranie przez rok, a potem je wyrzucasz. Muzyka? Tak, to ważna sprawa. Bardzo ci obrzydnie słuchanie w kółko tego samego... Kiedy Mikę Mastennann wyjechał na Antarktydę, nawiązałam e-mailową korespondencję z Willem Silvą, lekarzem, który spędził na biegunie poprzednią zimę. Znajdował się jeszcze na stacji, czekając na moje przybycie. Will udzielił mi cennych informacji na temat komputerów i wyposażenia medycznego, jakie zastanę na biegunie. Poradził mi, żebym zabrała dobry krem z filtrem przeciw promieniom ultrafioletowym i chociaż powiedział, że sam nosił sandały Teva w małym centrum szpitalnym - zwanym Biomed - przyznał, że większość mieszkańców stacji woli botki z owczej skóry, jakie można kupić na Nowej Zelandii, po drodze na Antarktydę. W sprawie ubierania się w pomieszczeniach stacji dał mi e-mailowe adresy kilku kobiet, które poznał na biegunie. Moje korespondentki powiedziały, że na biegunie przydaje się kilka "frywolnych rzeczy". Poradziły mi zabrać trochę za bawnych, kolorowych kobiecych strojów na specjalne okazje oraz książkę kucharską albo ulubione przepisy, herbaty ziołowe i ulubiony ręcznik kąpielowy. Byłam im bardzo wdzięczna za te porady, zwłaszcza później. W chwilach wolnych od pracy i przygotowań do wyprawy albo uczyłam się do czekających mnie pisemnych egzaminów, albo zajmowałam się narastającym kryzysem medycznym w mojej własnej rodzinie. Mój ojciec przez całe życie był prawdziwym okazem zdrowia, jednak przekroczył już siedemdziesiątkę i nie był w tak świetnej formie jak dawniej. Poza tym miał niepokojące wyniki badań. Wszyscy martwiliśmy się, że jego poziom PSA ciągle się podnosi, co wskazywało, że może mieć raka prostaty. Jako rodzinny specjalista musiałam podjąć się nie wdzięcznego zadania i namówić go, żeby zajął się tą sprawą przed moim wyjazdem na Antarktydę. W październiku ojciec zgodził się na biopsję prostaty. Badanie, które powinno stanowić rutynową procedurę, zamieniło się w udrękę, ponieważ ojciec stracił przy okazji tyle krwi, że był o włos od wstrząsu pourazowego. Zaczęły się tygodnie oczekiwania na wiadomość od lekarza. Kiedy wreszcie zadzwoniłam do jego biura, pielęgniarka nie chciała mi podać wyników przez telefon, ale z jej słów domyśliłam się, co się dzieje. Nagle wszystkie myśli o wyjeździe na biegun południowy stały się nieaktualne. Jeśli ojciec ma raka, rodzina będzie potrzebowała mnie tutaj, na miejscu. Zadzwoniłam do mamy i zaprosiłam ją na spacer. Usiadłyśmy wśród drzew i powiedziałam jej o swoich przypuszczeniach. Moja matka potrafiła znieść wszystkie ciosy losu, ale nie to. Nigdy nie widziałam takiego przerażenia w jej oczach. - Nie przeżyję myśli, że miałabym go stracić, Duffy - powiedziała. - Wiesz o tym. - Boże! - zawołałam. - Nie mogę cię teraz zostawić. - Ależ możesz - odparła matka tym samym tonem, jakim rozmawiała ze mną o obowiązku i honorze podczas składania wypranej bielizny. Z pozoru był miękki jak jedwab, ale w głębi czuło się twardość stali. - Przyjęłaś zobowiązanie. Musisz pojechać. Najpierw jednak musiałam dotrzeć do lekarza zajmującego się ojcem i dowiedzieć się prawdy. Lekarz potwierdził, że ojciec ma raka. Tata będzie musiał przejść operację, a sądząc po kłopotach, jakie towarzyszyły biopsji, operacja może być niebezpieczna. Musiałam mu to powiedzieć. Siedzieliśmy przy kuchennym stole nad kubkiem herbaty. Ojciec wysłuchał uważnie moich słów, po czym skinął głową, jak gdyby przytakując wewnętrznemu głosowi. - Co będzie, to będzie - powiedział, dokładnie tak, jak się spodziewałam. - Najgorszy, Duff, jest widok smutku na twarzy twojej mamy. Cała rodzina odwiozła ojca do szpitala w Cleveland. Poprzedni wieczór spędziliśmy w hotelu, dzielnie przerzucając się dowcipami. Nikt z nas nie dopuszczał do siebie myśli, że moglibyśmy go stracić. To było nie do pomyślenia. Stanowił opokę całego naszego życia. Operacja trwała dłużej, niż należało się spodziewać. Tata musiał zostać w sali pooperacyjnej, ponieważ stracił za dużo krwi i doznał wstrząsu pourazowego. Miał obniżoną krzepliwość krwi i niewydolność nerek. Nie pozwolono nam się z nim zobaczyć. Kiedy w końcu przekonałam kogo trzeba, żeby wpuszczono mnie do sali po operacyjnej, okazało się, że jestem zupełnie nieprzygotowana na to, co zobaczyłam, mimo ponaddwudziestoletniej praktyki lekarskiej. Tata zupełnie nie przypominał siebie samego. Wyglądał strasznie staro, jego skóra miała blady, matowy odcień śmierci. Słabym głosem powiedział tylko: "Kocham cię, Duffy" - na więcej nie miał siły. Po chwili pozwolono wejść mamie. Wiedziałam, że serce jej się kraje na widok ojca, ale ktoś postronny, patrząc na jej twarz, nigdy by się tego nie domyślił. Ujęła jego dłoń, pocałowała go i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Jak zawsze przeszliśmy przez to razem. Ja i bracia nie zamierzaliśmy go zostawić bez opieki. Słowem rodzina z piekła rodem, prawdziwe przekleństwo każdej pielęgniarki. Na zmianę czuwaliśmy przy łóżku ojca, zamartwialiśmy się, kiedy nie mógł oddychać, i ciągle mieliśmy jakieś prośby. Córka lekarka poiła go herbatą mimo wyraźnego zakazu. Syn inżynier wypytywał wszystkich o zasady działania aparatury medycznej. Właściciel firmy budowlanej, podpatrzywszy przedtem, jak robią to inni, po prostu sam regulował skomplikowane urządzenia, kiedy rozlegał się sygnał alarmowy i coś szwankowało z dopływem tlenu. To cud, że w ogóle po zwolili nam przy ojcu zostać. Coraz bardziej niepokoiłam się o mój wyjazd i coraz bardziej miałam ochotę ze wszystkiego zrezygnować. Za cztery dni miałam lecieć na Antarktydę, a do tego wciąż czekały mnie egzaminy. Pod naciskiem rodziny pojechałam do Detroit, gdzie odbywały się testy, po czym wieczorem wróciłam do Cleveland na nocną zmianę przy łóżku ojca i zwolniłam bardzo zmęczonego Erica. Następnego ranka ojciec wyglądał jeszcze gorzej. Zbyt wielu lekarzy zapewniało nas, że ciągle jest nadzieja. W drenach, jakie ojcu założono, zbierał się mocz wyciekający z uszkodzonego pęcherza. Groziła mu kolejna operacja, choć istniała szansa, że lekarzom uda się zatrzymać wyciek. Wszyscy członkowie rodziny spojrzeli na mnie, starając się z moich oczu wyczytać sens tego medycznego żargonu, który tylko ja potrafiłam zrozumieć. Starałam się ze wszystkich sił zachować spokój. Po chwili poszłam do łazienki, gdzie nie mogła mnie widzieć matka, i rozpłakałam się. Jak mogę teraz wyjechać? Bracia ściągnęli mnie z powrotem do łóżka ojca. Tata, który jak zawsze doskonale rozumiał sytuację, chciał ze mną rozmawiać. - Przyszła pora twojego wyjazdu na Antarktydę, Dufiy - powiedział cicho.Musiałam nachylić się blisko do jego twarzy, - Dałaś tym ludziom słowo, jesteś za nich odpowiedzialna. W tym momencie poczułam, że jakaś siła we mnie pragnie odrzucić całe moje wychowanie, te wszystkie wartości, jakie mi rodzice przekazali przy kuchennym stole. Wszystkie najgłębsze odruchy, jakaś organiczna miłość, którą dziecko czuje do rodziców, mówiły mi, że powinnam się sprzeciwić i zostać. Ale wiedziałam, że nie mogę się spierać. W takiej rodzinie się urodziłam i prędzej mogłabym próbować zmienić kolor swoich oczu albo układ kości, niż teraz porzucić swój obowiązek. Tym razem to ja musiałam ruszyć do ataku na szczyt wzgórza. Nie mogłam się z nim pożegnać. Wciąż go ściskałam i bracia musieli mnie w końcu oderwać i wyciągnąć z pokoju. - Do widzenia, Duffy, kochanie - powiedział. - Kocham cię. A teraz jedź. W pustym szpitalnym korytarzu usłyszałam za sobą dźwięk zamykanych drzwi. I tak wigilia wielkiej przygody była także najbardziej samotnym dniem mojego życia. Straciłam dzieci, a teraz sama poczułam się jak sierota. Myślę, że podobnie muszą się często czuć marynarze wyruszający w morze. Odpływają, zostawiając za sobą łzy najbliższych, i kierują się w stronę świeżej bryzy, szukając kursu, który zaprowadzi ich do nowego świata. Jak ogłuszona poleciałam do Denver. Pozałatwiałam ostatnie niezbędne formalności i odebrałam różne rzeczy, które miałam zawieźć na Antarktydę: jakieś papiery, oprogramowanie komputerowe oraz styropianowy termos ze szczepionkami przeciw grypie i testami na gruźlicę. Następnie spotkałam się z kilkoma osobami, które miały razem ze mną podróżować: policjantką, hydraulikiem, ślusarzem oraz mechanikiem maszyn ciężkich. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie badawczo, niczym nastolatki z różnych szkół, stojące pod ścianami na zabawie tanecznej. Czułam się lekko oszołomiona i nie do końca wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Ci wszyscy ludzie wkrótce się tam znajdą. Ekscytujące było już samo oddychanie tym samym powietrzem. Przed wyjazdem odbyła się jeszcze odprawa w ASA, na której przypomniano nam, że szczytnym celem naszej przygody na końcu świata jest służba wiedzy. Na Antarktydzie prowadzono imponującą liczbę rozmaitych badań i eksperymentów. W minionym roku Stany Zjednoczone uczestniczyły w 187 projektach badawczych, począwszy od badań nad rybami, które mają we krwi naturalny środek przeciw zamarzaniu, po monitorowanie za pośrednictwem obserwacji lodowców globalnych procesów ocieplania się klimatu. Niektóre z najbardziej interesujących projektów prowadzono na biegunie południowym, gdzie krystalicznie czysta atmosfera stwarzała idealne warunki do obserwacji astronomicznych oraz analizowania zmian zachodzących w powłoce gazów, odpowiedzialnych za efekt cieplarniany. Jako przyszła mieszkanka stacji na biegunie południowym wysłuchałam także informacji o innym, być może ważniejszym programie, jaki realizowano w tym roku: chodziło o niezbędne prace budowlane. Po trzydziestu latach nieprzerwanego funkcjonowania urządzenia w bazie na biegunie wymagały natychmiastowych napraw i modernizacji. W trakcie realizacji znajdował się projekt budowy nowej stacji, położonej obok istniejących budynków. Jednak jej ukończenie planowano nie wcześniej niż na rok 2005. Polecieliśmy z Denver do Christchurch na Nowej Zelandii, zatrzymując się po drodze w Los Angeles i Auckland. Pierwszy etap tej długiej podróży spędziłam, siedząc obok policjantki Mandy Andersen. Mandy pochodziła z Breckeridge w Kolorado, gdzie poznała Tobyego Andersena, który od lat pracował jako strażak w McMurdo, największej amerykańskiej stacji polarnej na kontynencie. Toby uwielbiał Antarktydę i po zaręczynach namówił Mandy, żeby zamieszkała z nim w McMurdo. Wprawdzie w amerykańskich bazach na Antarktydzie nie ma cywilnej służby policyjnej, jednak Mandy zgodziła się z nim pojechać i przyjęła pracę kucharki w stołówce w McMurdo. Byli zaledwie dwa dni po ślubie, gdy Toby musiał wracać na Antarktydę. Mandy czekała w Stanach przez następne cztery miesiące, zanim przyszła jej kolej wyjazdu. Po skończeniu kontraktu na Antarktydzie zamierzali spędzić miesiąc miodowy na Nowej Zelandii i na Fidżi. Nie muszę chyba dodawać, z jaką niecierpliwością Mandy czekała na spotkanie z mężem. W Los Angeles po odprawie celnej czekaliśmy razem w poczekalni dla pasażerów na lot do Nowej Zelandii. Stanowiliśmy już w tym czasie zgraną paczkę przy jaciół. Rozmawialiśmy o życiu i o tym, co będziemy robić na Antarktydzie. Powiedziałam im, że wyruszyłam w drogę, z której nie ma dla mnie powrotu, i że czuję się, jakbym już nie należała do tego świata. Byłam przekonana, że podjęłam jedną z najważniejszych decyzji w życiu i że już nic nie będzie takie samo jak dawniej. Powiedziałam, że czuję się, jakbym przeszła na drugą stronę lustra. Kiedy wsiedliśmy do samolotu linii Kiwi Air, lecącego do Christchurch, ogarnęło mnie jeszcze głębsze zdumienie i, prawdę mówiąc, pozostało ze mną do końca. W wirze pośpiesznych przygotowań do podróży na Antarktydę praktycznie nie miałam czasu dowiedzieć się czegoś o samym kontynencie, który przez następny rok miał być moim domem. Kiedy już rozsiadłam się w fotelu jumbo-jeta, za częłam przerzucać kartki Participant Guide, przewodnika dla uczestników amerykańskiego Programu Antarktycznego, opublikowanego przez NSF. Sporo informacji otrzymaliśmy na kolejnych odprawach w ASA, ale chciałam się dowiedzieć czegoś więcej na temat historii szóstego kontynentu. W księgarniach w Cleveland nie było wielu pozycji poświęconych Antarktydzie, ale udało mi się dostać przewodnik z serii Lonely Planet, w którym znalazłam trochę ciekawych informacji. Antarktyda była najpierw ideą w ludzkich umysłach, zanim stała się realnym miejscem na mapie. Podróżnicy, pływający na dawnych okrętach żaglowych, nie mogli pokonać bariery kry lodowej, gęstej mgły i sztormów, które spowijały południowy skraj świata. Już greccy filozofowie doszli do wniosku, że musi się tam kryć jakiś ląd, ale nikt nie zdołał tego dowieść do roku 1820, gdy Faddiej Bellingshausen, kapitan żaglowca w służbie rosyjskiej, dostrzegł jedną z wysp po łożonych u Półwyspu Antarktycznego. W XIX wieku statki wielorybników i łow ców fok z całego świata przemierzały przybrzeżne wody i wyspy szóstego kontynentu, jednak aż do przełomu stuleci nikt nie próbował zapuszczać się w głąb lądu. Wyglądało na to, że Amerykanie dopiero niedawno zainteresowali się zagadkami Antarktydy. W Stanach Zjednoczonych wyrażenie "ekspedycja polarna" oznaczało zwykle arktyczne wyprawy Frederica Cooka i Roberta Pearyego, którzy usiłowali dotrzeć do bieguna północnego. Amerykanie zasadniczo nie wzięli udziału - na ogół ignorowali całą sprawę - w wielkim wyścigu do bieguna południowego, jaki na początku XX wieku rozpalał namiętności w Wielkiej Brytanii i krajach skandynawskich. Trwający dziesięć lat wyścig przyniósł wiele dramatycznych epizodów, które do dziś stanowią niewyczerpane źródło inspiracji. Rywalizację wygrał ostatecznie pedantyczny Norweg, Roald Amundsen, który przemierzywszy polarną równinę z pomocą psich zaprzęgów, zatknął 14 grudnia 1911 roku flagę swojego kraju na południowym biegunie kuli ziemskiej. W tym samym czasie, gdy do bieguna zmierzała prąca niczym maszyna ekspedycja Amundsena, z drugiej strony kontynentu zbliżała się inna, mniej skuteczna grupa polarników. Ekspedycja Roberta Scotta, która wyruszyła z Nowej Ziemi, była jego drugą próbą zdobycia bieguna dla Anglii. Scott był postacią nietuzinkową, uosobieniem romantycznego idealizmu i ulubieńcem angielskiej opinii publicznej, jednak podejmując próbę zdobycia bieguna, wybrał nienajlepszą taktykę. Przede wszystkim nie chciał posłużyć się psami, ponieważ uważał to za posunięcie niesportowe, nie mówiąc już o związanym z nim okrucieństwie (Norwegowie zjadali swoje psy po drodze). Uczestnicy grupy Scotta, złożonej z pięciu nieustraszonych Brytyjczyków, sami ciągnęli na saniach swoje zapasy przez setki mil zdradliwego terenu. Dotarli do bieguna południowego 17 stycznia 1912 roku, jednak na miejscu znaleźli już opuszczony namiot i flagę Norwegii, wznoszącą się nad równiną niczym wyciągnięty do góry środkowy palec. "Wielki Boże, co za okropne miejsce - zapisał tego dnia Scott w swoim dzienniku - a dla nas tym straszniejsze, że mimo ogromnego wysiłku, jaki włożyliśmy, żeby tu dotrzeć, ominęła nas nagroda w postaci świadomości, że byliśmy tu pierwsi". Przygnębiona ekipa Scotta wyruszyła w drogę powrotną do swojej bazy w cieśninie McMurdo. Mieli coraz mniej żywności i zaczynał im doskwierać szkorbut. W dodatku trafili na okres wyjątkowo złej pogody. Pierwszy zmarł Edgar "Teddy" Evans; umarł spokojnie, w stanie śpiączki. Następny był Lawrence "Titus" Oates, rosły oficer kawalerii. Miał straszne odmrożenia i gangrenę stóp. Nie chcąc zmuszać towarzyszy do wolniejszego marszu, wyszedł z namiotu i zniknął w szalejącej burzy śnieżnej. Tego dnia skończył trzydzieści dwa lata. Jego ostatnie słowa brzmiały: "Wychodzę na zewnątrz, wrócę za jakiś czas". (Czytając o jego losie, pomyślałam, że Oates pasowałby do mojej rodziny. Moja matka byłaby zadowolona, gdyby wyłącznie tacy ludzie brali udział w wyścigu do bieguna). Pozostało tylko trzech: Scott, jego dobry przyjaciel Edward "Bili" Wilson, który był także rysownikiem i lekarzem wyprawy, oraz Henry "Birdie" Bowers, niski, wesoły mężczyzna o niespożytej energii. Zaledwie jedenastu mil zabrakło im do miejsca, w którym znajdowały się pozostawione przez nich zapasy żywności, gdy przyszła kolejna burza śnieżna i wszyscy zginęli. Wyprawa poszukiwawcza znalazła ich zamarznięte ciała sześć miesięcy później i zostali pochowani w lodach Antarktydy. Dopiero czterdzieści pięć lat później kolejny człowiek dotarł do bieguna. Admirał Richard Byrd, amerykański badacz, znany ze swoich ekspedycji w rejonie Arktyki, utrzymywał, że już w roku 1929 przeleciał swoim samolotem nad biegunem, jednak zakwestionowano wtedy dokładność jego obliczeń. W roku 1947 do konał kolejnego, tym razem już niekwestionowanego przelotu nad biegunem południowym. Dopiero po II wojnie światowej, gdy amerykańskie siły zbrojne szukały na całym świecie baz i przyczółków, niezbędnych do powstrzymania ekspansji komunizmu, rząd Stanów Zjednoczonych oficjalnie zainteresował się Antarktydą. Zgodnie z biuletynem NSF, w latach 1946-1947 amerykańskie siły zbrojne przeprowadziły największą jak dotąd pojedynczą ekspedycję badawczą, w której brało udział cztery tysiące siedemset osób. W roku 1956 samolot Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych wylądował na geograficznym biegunie południowym, zapoczątkowując amerykańską obecność w tym miejscu. Wkrótce rozpoczęto prace budowlane i na biegunie stanęła pierwsza stacja polarna, której nadano z czasem imię Amundsena i Scotta. Był to szczytowy okres zimnej wojny i Związek Radziecki, który od dłuższego czasu miał swoje ośrodki badawcze na wybrzeżu Antarktydy, rozpoczął własną eksplorację wnętrza kontynentu. Powstała baza Wostok, położona osiemset mil od bazy amerykańskiej, w wyższej części kontynentu, jeszcze zimniejszej niż rejon bieguna południowego (w roku 1983 w stacji Wostok zanotowano najniższą temperaturę na Ziemi wynoszącą minus 88,3C). Na szczęście podpisanie w roku 1961 przez dwanaście krajów, w tym USA i ZSRR, traktatu dotyczącego Antarktydy położyło kres dalszej rozbudowie militarnej infrastruktury na kontynencie. W myśl traktatu wody i tereny lądowe położone poniżej sześćdziesiątego stopnia szerokości południowej stanowią strefę zdemilitaryzowaną, w której wolno prowadzić jedynie prace badawcze o charakterze naukowym. Ponieważ na Antarktydzie nie ma rdzennej ludności, można było bez przeszkód ogłosić, że ląd należy do całej ludzkości. Od tego momentu traktat ratyfikowało dalsze trzydzieści jeden państw. Osiemnaście państw sygnatariuszy utrzymuje ponad czterdzieści stacji badawczych w lądowej części kontynentu albo na wyspach u jego wybrzeży. Wprawdzie niektóre państwa, jak Chile i Argentyna, przypisują sobie prawo do suwerennej władzy nad całym kontynentem, ale nikt nie traktuje tych roszczeń poważnie. Nie prowadzono nigdy żadnej wojny o Antarktydę. Dalsze protokoły i traktaty międzynarodowe (znane jako System Traktatów Antarktycznych) chronią Antarktydę przed różnymi formami eksploatacji jej zasobów, w tym przed eksploatacją górniczą oraz próbami jądrowymi. Ponieważ środowisko naturalne Antarktydy jest niezwykle delikatne i bardzo łatwo zaburzyć jego równowagę, w ostatnich latach wprowadzono surowe restrykcje, mające na celu jego ochronę. Wydzielono obszary o szczególnej wartości ekologicznej lub naukowej, które są w ogóle niedostępne dla osób nieupoważnionych. Osoby naruszające zakazy narażają się na wysokie grzywny albo kary więzienia w swoim kraju, . zwłaszcza za sprowadzanie na lądolód substancji zatruwających środowisko, ranienie albo dręczenie pingwinów, fok i innych zwierząt, zabieranie ze sobą w charakterze pamiątek kawałków skał albo muszli z wysp u wybrzeży Antarktydy. Wprawdzie nie istnieje żadne ciało dysponujące władzą sądowniczą na obszarze całego kontynentu, ale oczekuje się, że goście odwiedzający Antarktydę będą przestrzegać praw, obowiązujących w każdej stacji badawczej, oraz postanowień traktatów. Osoby naruszające prawo mogą zostać zatrzymane i deportowane, a w pewnych wypadkach mogą także stanąć przed sądem w swoim kraju. Mimo że Antarktyda jest nadal najtrudniej dostępnym i najbardziej dziewiczym miejscem na ziemi, każdego roku około dziesięciu tysięcy turystów żegluje wzdłuż jej wybrzeży, uprawia narciarstwo na jej nieskalanych śniegach albo wspina się na niezdobyte szczyty. W końcu po kilku godzinach zgłębiania dziejów Antarktydy w półmroku zatłoczonej kabiny samolotu moje podniecenie podróżą ustąpiło zmęczeniu. Za padłam w sen, a kiedy się obudziłam, byłam już na innej półkuli. Ponieważ skrót, oznaczający w lotniczym języku lotnisko w Christchurch na Nowej Zelandii brzmi CHCH, przezwano je Cheech. To urocze, zielone miasto, położone w strefie klimatu umiarkowanego na południowym wybrzeżu Nowej Ze landii, dla większości Amerykanów stanowi bramę wjazdową na Antarktydę, jako lotnisko położone najbliżej bazy McMurdo. Inne punkty przesiadkowe w podróży na ten wielki kontynent to Capetown w Republice Południowej Afryki, Punta Arenas w Chile oraz kilka innych portów na antypodach. W Cheech dowiedziałam się, że ASA zamówiło mi miejsce w eleganckim, drogim hotelu, z dala od moich towarzyszy podróży. Jak rozumiem, zakładano, że ktoś taki jak lekarz będzie oczekiwał luksusowego apartamentu, jednak ja byłam przerażona. Ostatnią rzeczą, na jakiej mi w tej chwili zależało, było rozstanie z grupą. Poprosiłam więc Mandy, żeby za mieszkała ze mną w hotelu. Następnego ranka zgromadziliśmy się wszyscy w Międzynarodowym Centrum Antarktycznym, położonym przy lotnisku w dużym, nowoczesnym kompleksie, spełniającym funkcję centrum operacyjnego programów badawczych kilku państw: Nowej Zelandii, Włoch i Stanów Zjednoczonych. Swoje biura miały tu m.in. ASA i National Science Foundation. Na początek udaliśmy się do CDC - Clothing Distribution Center - Centrum Dystrybucji Ubrań. Kobiety i mężczyzn wprowadzono do oddzielnych pomieszczeń, gdzie mieliśmy przymierzać ubrania typu ECW - Extreme Cold Weather, które będziemy nosili na Antarktydzie. Ubrania były własnością rządu USA i mieliśmy je wszystkie zwrócić po zakończeniu sezonu (prawdopodobnie do spalenia). W magazynie zastaliśmy stojaki pełne puchowych kurtek typu parka w kolorze czerwonego geranium, ocieplanych kurtek i spodni firmy Carhatt - dobrze mi znanych, ponieważ chętnie używają ich robotnicy na budowach - oraz niekończące się rzędy półek, na których leżały ubrania i dodatki z wełny oraz specjalnych tworzyw sztucznych. Wybór zależał od miejsca na kontynencie, w którym się miało pracować, oraz od charakteru samej pracy - na zewnątrz czy wewnątrz budynków. Obie z Mandy musiałyśmy zabrać więcej specjalnej odzieży niż mężczyźni, ponieważ miałyśmy spędzić na Antarktydzie cały rok. A ja powinnam zabrać najwięcej, po nieważ miałam zimować na biegunie. Nasi koledzy szybko skończyli i wkrótce zaczęli nas poganiać. Jednak większość ubrań uszytych z myślą o mężczyznach nie pasowała na nas i musiałyśmy próbować rozmaitych kombinacji, dopóki nie dobrałyśmy czegoś, w czym po czułyśmy się wygodnie. Mój standardowy zestaw do wychodzenia na zewnątrz składał się z długiej bielizny, wełnianego kombinezonu oraz wełnianej kurtki i wreszcie ocieplanych spodni (przeciwwiatrowych firmy Carhatt) oraz czerwonej parki z gęsiego puchu. Czerwone kurtki typu parka, produkowane w Kanadzie, miały nylonową powłokę wypełnioną ocieplającą warstwą gęsiego puchu zmieszanego z piórami i powszechnie uchodziły za najcieplejsze wierzchnie okrycia na świecie. Można było także dostać zielono-czarną parkę pokrytą płótnem, która na kieszeni na piersiach miała wyszyty napis BIEGUN POŁUDNIOWY. Mieszkańcy bieguna mówili o nich "kolory" , dowiedziałam się jednak, że nie są tak ciepłe jak czerwone. Do ochrony głowy miałam kominiarkę, ocieplacz na szyję, maskę na całą twarz, czapkę, gogle ze szkłem chroniącym przed promieniowaniem UV oraz kaptur. Na ręce miałam ocieplacze, wełniane rękawiczki oraz skórzane albo futrzane rękawice. Na nogi dwie pary wełnianych skarpet, ocieplacze wsuwane do butów, oraz dwa różne typy obuwia. Najcieplejsze były białe gumowe buty zwane "bunny", które kształtem przypominają buty Myszki Miki z kreskówek. Wykonano je specjalnie z myślą o klimacie polarnym i są izolowane nadmuchiwanymi poduszkami powietrznymi. Nie tak ciepłe, ale znacznie wygodniejsze były skórzane "niebieskie buty". Poza tym stopy w nich oddychały, podczas gdy w butach "bunny", skarpety zamieniały się, jak mnie ostrzegano, w mokre ścierki. Dostałam po jednej parze każdego rodzaju. Teraz przyszła kolej na ubrania noszone w pomieszczeniach.... W końcu moje trzy pomarańczowe torby były pełne. Następnie obejrzeliśmy film o tym, jak przeżyć na Antarktydzie, zawierający pożyteczne wskazówki na temat, jak uniknąć hipotermii (Jeśli ci zimno w nogi, włóż czapkę"), jak się zorientować, że nadciąga burza śnieżna, i jak brać dwuminutowy, "marynarski" prysznic - na dłuższy na biegunie nie ma co liczyć. Stanęliśmy w kolejce do odprawy celnej, po czym podstemplowano nam paszporty. Po skromnym lunchu znaleźliśmy się w autobusie, którym zawieziono nas na lotnisko, gdzie czekał już samolot C-130 Nowozelandzkich Sił Powietrznych, który miał nas zabrać na Antarktydę. Zwykle amerykańskich naukowców i personel baz przewożą samoloty Marynarki Stanów Zjednoczonych albo samoloty Gwardii Narodowej stanu Nowy Jork, ale na antypodach było późne lato i niemal wszyscy pracownicy trzech amerykańskich baz byli już na miejscu. Do MacTown - jak wszyscy nazywają McMurdo - polecieliśmy więc jako nadprogramowi pasażerowie nowozelandzkiego transportowca. Musieliśmy włożyć nasze EWC, specjalne ubranie polarne, na wypadek awaryjnego lądowania na lodzie. Było gorąco i niewygodnie, ale szybko zostaliśmy przy pięci do sznurkowych siedzeń w ogromnej ładowni transportowca. Po starcie mogłam zdjąć swoją parkę i na czas ośmiogodzinnego lotu wyciągnąć się na paletach, umieszczonych na środku ładowni. Żeby umilić nam podróż, załoga samolotu nadawała przez interkom Walkirię Wagnera w brawurowym wykonaniu. Byliśmy mocno pobudzeni i gotowi do naszej wielkiej przygody, gdy pilot ogłosił, że osiągnęliśmy "punkt bezpiecznego powrotu" i niestety musimy wrócić do Cheech, ponieważ pogoda nad McMurdo popsuła się na tyle, że nie możemy bezpiecznie lądować. Wracaliśmy jak bumerang" - zdarzenie dość częste, jak się wkrótce do wiedziałam, w antarktycznej awiacji. Wszyscy byli rozczarowani, ale ja w głębi duszy cieszyłam się z takiego obrotu sprawy. W połowie drogi uświadomiłam sobie, że zapomniałam zabrać styropianowy termos ze szczepionkami, który wiozłam z Denver. Poprzedniego dnia zaniosłam go do CDC i poprosiłam o przechowanie w lodówce, po czym w zamieszaniu i podnieceniu przed odlotem zupełnie o nim zapomniałam. Moja pierwsza misja i od razu taka wpadka! Cztery godziny później byliśmy z powrotem na Nowej Zelandii. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko czekać na zmianę pogody. Urząd celny nie mógł nam wydać odprawionych bagaży, ponieważ formalnie opuściliśmy już ich kraj i musieliśmy być gotowi do lotu w każdej chwili. Na szczęście zostawiłam zapasową torbę z ubraniami na ciepłą pogodę w CDC (miała czekać na mój powrót za rok), więc przynajmniej miałam w czym wyjść na miasto. Jednak mężczyźni z na szej grupy zdali wszystko na bagaż i snuli się po mieście w polarnych butach i ocieplanych kombinezonach. Przez niemal tydzień każdego ranka zjawialiśmy się na lotnisku, ale odsyłano nas z powrotem. Nadarzała się więc wspaniała okazja zwiedzania Christchurch i jego okolic. Razem z Mandy postanowiłyśmy zaprosić naszych towarzyszy podróży na wycieczkę, zatelefonowałam więc pewnego ranka do hoteliku, gdzie wynajęto dla nich pokoje. Ponieważ recepcjonistka początkowo nie chciała ich zbudzić, musiałam się posłużyć zawodowym podstępem. Powiedziałam, że jestem lekarzem podróżującym z nimi na Antarktydę i muszę ich przebadać. Głos recepcjonistki ożywił się. - Więc pani jest tą amerykańską lekarką polarną? - Tak. - To może by pani do nas przyszła i coś zrobiła z tym zwariowanym gościem, który tu u nas mieszka. Przed kilkoma miesiącami wrócił z Antarktydy i ciągle się jakoś dziwnie zachowuje. A do tego te wszystkie kobiety, które tu się ciągle kręcą! Słyszałam, że niektórzy polarnicy mają po powrocie kłopoty z przystosowaniem do normalnego życia. Niektórzy miesiącami przesiadują w hotelu w Christ church i kontaktują się tylko z osobami, z którymi razem zimowały na Antarktydzie. Inni samotnie wędrują po górach. Nie miałam jednak powodu interesować się życiem intymnym tego mężczyzny, odmówiłam więc zajęcia się nim. Pewnego dnia wynajęliśmy całą grupą mikrobus i pojechaliśmy na wieś. Łaziliśmy po okolicy, patrzyliśmy na wieloryby, pływaliśmy z delfinami. Nowozelandczycy mają silne związki z Antarktydą i większość mieszkańców Christchurch albo pracowała kiedyś na Lodzie, albo ma kogoś w rodzinie lub wśród znajomych, kto tam pracował. Wszyscy napotkani ludzie byli dla nas bardzo mili i chętnie udzielali nam pomocy. Często widywali Amerykanów, uwięzionych na wyspie przez pogodę, i zależało im, żebyśmy się dobrze czuli w ich mieście. Miałyśmy z Mandy tylko jeden nieprzyjemny incydent, gdy pewnej nocy do na szego pokoju wślizgnął się włamywacz. Po wszystkim całe zajście wydawało się bardziej zabawne niż groźne. Nieproszony gość fatalnie wybrał cel swojej nocnej eskapady: pokój zajmowany przez policjantkę i wkurzoną lekarkę z pogotowia. Zaczęłyśmy na niego wrzeszczeć i przyparłyśmy go do muru. Mandy zażądała wyjaśnień, zapewniając go: "zaczynam po dobroci, więc może się dogadajmy". Biedny facet wybąkał, że jest pracownikiem hotelu i zamierzał nam przynieść nowy szampon. Wiedziałyśmy, że kłamie, ale puściłyśmy go wolno. Nie uśmiechała nam się noc spędzona na rozmowach z kierownikiem hotelu i składaniu zeznań na po sterunku policji. Instynkt nas nie zawiódł. Tego samego ranka, o czwartej nad ranem, dostałyśmy telefon, że pogoda się poprawiła. Lecimy na Antarktydę. Kiedy zaczęliśmy podchodzić do lądowania w McMurdo, wyjrzałam przez okienko transportowca C-130 Herkules. Pierwszy widok Antarktydy, jaki zobaczyłam, stanowiła panorama ciemnoniebieskiego morza, gęsto pokrytego górami lodowymi, w których odbijały się silne promienie letniego słońca. MacTown znajduje się na południowym cyplu Wyspy Rossa - górzystego kawałka lądu po łożonego na Morzu Rossa - która z jednej strony połączona jest grubą warstwą lodu szelfowego z kontynentem. (Szkot James Clark Ross pierwszy wpłynął na te wody w roku 1841 na pokładzie HMS "Erebus"; kapitan Archibad McMurdo do wodził siostrzaną jednostką o nazwie "Terror".) Baza amerykańska usytuowana jest w miejscu, w którym wody, lód i ziemia tworzą Cieśninę McMurdo. Nad miasteczkiem góruje masyw Erebusa, czynnego wulkanu wysokości 3794 metrów, położonego niemal pośrodku Wyspy Rossa, który wyrzuca z siebie pióropusz pary i popiołu na kruche, drobne zabudowania poniżej. Nawet z powietrza stacja McMurdo wygląda jak obóz poszukiwaczy złota w Klondike, poprzecinany błotnistymi drogami i rzędami lśniących w słońcu blaszanych dachów. Wylądowaliśmy na długim lodowym pasie startowym, na tyle twardym i zmrożonym, że mogą na nim lądować wielkie samoloty transportowe na gumowych kołach. Najwyraźniej nikt nie zamierzał mi pomóc w wyciąganiu bagaży z samolotu. Prawdę mówiąc, samotne szarpanie się z bagażami stanowi tradycyjną próbę, którą przechodzą tu wszyscy nowi przybysze. Miałam wrażenie, że chyba nigdy nie dowlokę swoich przeszło trzydziestokilogramowych pakunków do autobusu, a w dodatku musiałam jeszcze pamiętać o styropianowym termosie ze szczepionkami i delikatnej celtyckiej harfie. W McMurdo było tego dnia dość zimno - prawdopodobnie poniżej minus dziesięciu stopni F - tyle że ja miałam na sobie strój polarnika udającego się na biegun. Nic dziwnego więc, że byłam zgrzana, kiedy znalazłam się na swoim łóżku w niesławnym "Hotelu California", brudnym schronisku dla osób przejeżdżających przez McTown. Pokoje usłane pustymi butelkami i śpiworami wyglądały na pięcio-, sześcioosobowe. Szybko zadzwoniłam do Mandy i spytałam, czy mogę się u niej zatrzymać, póki nie złapię swojego lotu na biegun. Biedna Mandy nie widziała Tobyego od dnia ich ślubu. Tymczasem kiedy wreszcie dotarła na miejsce, okazało się, że jej mąż został na kilka dni wysłany na biegun w celu sprawdzenia instalacji przeciwpożarowej. Skorzystałam z sytuacji i przeniosłam się do niej na czas do jego powrotu. Latem MacTown, zamieszkane mniej więcej przez 12 tysięcy osób, przypominało nieduże miasteczko. Jako największa amerykańska baza na Antarktydzie, pełniło funkcję centrum logistycznego dla stacji na biegunie i małych obozów badawczych. Znajdowała się tutaj siedziba amerykańskiej administracji dla obywateli USA przebywających na kontynencie, urzędował sędzia i przedstawiciele policji federalnej, strzegący prawa. W miasteczku był fryzjer, nieduża kręgielnia (samo obsługowa), kawiarnia i dwa bary - wszystko w obskurnych kontenerowych pudełkach. Całe osiedle było pod względem architektonicznym bardzo ubogie. Tylko biura NSF mieszczące się w budynku w kształcie litery A i kaplica przypominały jakieś prawdziwe budowle. Pierwszego popołudnia zrobiłam sobie wycieczkę po Szpitalu Ogólnym w McMurdo i zapoznałam się z jego personelem. Zaskoczyło mnie, że w tym nie pozornym budynku znajduje się dobrze wyposażona klinika. Przede wszystkim jednak miał liczny wojskowy i cywilny personel medyczny. Najbardziej przypadła mi do serca Betty Erickson, doświadczona pielęgniarka z Wyoming. Ogromne wrażenie zrobił na mnie jej sposób udzielania wyjaśnień z niewymuszoną pewnością siebie, która wynikała z mądrości. W następnych miesiącach utrzymywałam z nią stały kontakt i powoli zaczęłam ją uważać za swój ideał pielęgniarki - osobę, która intuicyjnie mnie rozumie i podziela moje podejście do medycyny. Nie mogłam się doczekać naszego ponownego spotkania. Miałam nadzieję, że uda mi się spędzić w McMurdo kilka dni i z pomocą miejscowych lekarzy i techników wzbogacić swoją wiedzę z zakresu rentgenologii, analiz laboratoryjnych i stomatologii. Jednak Geny K.atz, medyczny doradca ASA na obszarze Antarktydy, który pomagał mi zaaklimatyzować się w nowych warunkach, powiedział, że muszę jak najszybciej lecieć na biegun, żeby zluzować Willa Silvę. Rozumiałam i akceptowałam takie rozwiązanie, byłam jednak rozczarowana, że ominie mnie trening w zakresie radzenia sobie w krytycznych sytuacjach, uprawniający do uczestnictwa w wycieczkach poza teren McTown. Na kursie uczono, jak zrobić lodową jaskinię i jak posługiwać się propanowym grzejnikiem - wprost wymarzone zajęcia dla takiej zapalonej turystki jak ja. Spytałam w biurze agencji, czy mogłabym przejść taki survivalowy trening przed wyjazdem na biegun. Jeden z urzędników spojrzał na mnie, po czym powiedział: "Osobom zimującym na biegunie taki trening jest niepotrzebny. Jeśli nocą zabłądzisz na zewnątrz stacji, umierasz". Kolejna lekcja na temat tutejszych realiów. Nie miałam jednak wiele czasu na martwienie się, ponieważ już następnego ranka dostałam miejsce w samolocie lecącym na biegun południowy. Rozdział 3 Wielki Boże, co za okropne miejsce Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: 21 listopad 1998, godz. 11:24:45 Temat: Przyjechałam Drodzy Rodzice, Przybyłam na biegun południowy. Jest tu dziwnie i pięknie. O trzeciej rano słońce jest jasne jak płomień palnika acetylenowego. Przez budynek przejeżdżają buldożery. Wszystko jest inne niż wszędzie indziej na Ziemi. Jestem zbyt zmęczona, żeby pisać więcej, ale chciałam was zawiadomić, że szczęśliwie doleciałam na miejsce. Zawiadomcie chłopców. Kocham was bardzo Duff Lądowanie ważącym sześćdziesiąt pięć ton samolotem na płozach nie jest sprawą łatwą. Kiedy pilot naszego transportowca LC-130 dotknął lodowego pasa startowego, śmigła samolotu obracały się na wstecznym biegu, a wszystkie cztery silniki ryczały jak wściekłe zwierzęta. Jako jeden z kilkunastu pasażerów samolotu siedziałam przypięta pasami do ławki w ciemnym wnętrzu kadłuba, z dala od jakiegokolwiek okienka. Myślałam, że będę miała okazję obserwować, jak schodzimy do lądowania nad rozległym polarnym płaskowyżem i że uda mi się zobaczyć z góry sławną Kopułę w centrum Stacji Amundsena i Scotta na biegunie południowym. Ale i tak potrafiłam sobie wyobrazić rozpościerający się pod nami skuty lodem świat, który tyle razy odwiedzałam w wyobraźni od czasów dzieciństwa. LC-130 był standardowym samolotem transportowym klasy Hercules wyposażonym w specjalne płozy, umożliwiające lądowanie na niepewnym lodzie wokół bieguna. Przez chwilę toczyliśmy się po pasie dojazdowym, aż wreszcie samolot za trzymał się niedaleko Kopuły. Kiedy, zakutana ponownie w moje nowiutkie EWC wraz z wielkimi futrzanymi rękawicami i ogromnymi białymi buciorami, wyciągałam swój podręczny bagaż w stronę drzwi wyjściowych dla pasażerów, czułam się jak ludzik z reklamy opon Michelin. Po wyjściu na schodki uderzyło mnie oślepiające światło, odbijające się od najbielszego na świecie śniegu, pod nieprawdopodobnie błękitnym niebem. Nagie słońce przebijało się przez moje polaryzacyjne gogle. Następną rzeczą, jaka do mnie dotarła, było zimno - tak głębokie i przenikliwe, że wydawało się wręcz nie rzeczywiste. Pierwsze oddechy lodowym powietrzem dosłownie spaliły mi gardło i zmroziły płuca. Było to zimno z jakiegoś innego wymiaru, z lodowej planety, leżącej w odległej galaktyce. A przecież na półkuli południowej było lato. Po kilku przeszywająco mroźnych łykach rzadkiego powietrza szybko przypomniałam sobie, że w czasie trzygodzinnego lotu z McMurdo wzniosłam się na wysokość prawie trzech kilometrów nad poziom morza. Mimo że płaskowyż był równy jak blacha do pieczenia, znajdował się na wysokości szczytów austriackich Alp. Stacja na biegunie południowym leży na powierzchni ogromnej czaszy lodowej grubości 2700 metrów i wznoszącej się na wysokość 2800 metrów nad poziomem morza. Natychmiast poczułam, że mam zawroty głowy i ołowiane stopy oraz lekkie mdłości. Mimo to musiałam zawlec torby i termos ze szczepionkami do Kopuły. Zmusiłam się do ruchu, choć w pierwszej chwili wydawało mi się, że to niemożliwe. I wtedy zobaczyłam dwie postacie w jasnoczerwonych parkach, które szły w stronę samolotu i śmiejąc się, wymachiwały w moją stronę - prawdopodobnie do mnie - kiedy z mozołem schodziłam po schodkach. Na biegunie zacierają się wszelkie różnice fizyczne między ludźmi. Na pierwszy rzut oka wszyscy polarnicy, w niemal identycznych ubraniach, ważących 10 do 15 kilogramów i kompletnie zasłaniających twarz i głowę, wyglądają tak samo. Dopiero gdy nieznajomi znaleźli się tuż przed moim nosem, w jednym z nich rozpoznałam Mikea Mastermanna, kierownika stacji w sezonie zimowym. Jego to warzyszem był Will Silva, lekarz, którego miałam zastąpić. W huku silników nie słyszałam ich słów, ale krzyczeli coś do mnie i wskazywali na niebo. Spojrzałam w górę i zobaczyłam wokół słońca roziskrzone halo lodowych kryształków, otoczone przez kilka pozornych odbić tarczy słonecznej. Will klepnął mnie po plecach i uśmiechnął się. Kiedy szliśmy w stronę wejścia do Kopuły, poczułam się, jakbym wreszcie dotarła do domu. Will i Mikę poprowadzili mnie w dół lodową rampą do tunelu, który prowadził do małego miasteczka pomarańczowoczerwonych budynków, schowanych pod dachem kopuły. Na początku lat siedemdziesiątych, kiedy zbudowano aluminiową Kopułę, jej podłoga znajdowała się na poziomie otaczającego stację płaskowyżu. Po prawie trzydziestu latach burz i opadów struktura średnicy 50 metrów i wysokości 17 niemal skryła się pod śniegiem. Operatorzy buldożerów i ciągników musieli ciągle odkopywać wejścia ze śniegu i toczyć nieustanną batalię o to, by lód do reszty nie pochłonął Kopuły. Wokół całej konstrukcji powstały głębokie śnieżne wąwozy, które w czasie nocy polarnej stwarzały poważne zagrożenie dla polarników, ponieważ co jakiś czas ktoś do nich wpadał. Sama Kopuła była nieogrzewana i wewnątrz panowała mniej więcej taka sama temperatura jak na zewnątrz - tego letniego dnia minus trzydzieści pięć stopni F. Prawdę mówiąc, Kopuła stanowiła jedynie kunsztowną zasłonę ochraniającą stojące wewnątrz ogrzewane budynki przed atakami żywiołów. Centrum życia stacji stanowiły trzy piętrowe budowle w kształcie kontenerów. Po prawej stronie od wyjścia z tunelu znajdowała się stołówka. Do złudzenia przypominała kantynę okrętową, czemu nie należy się dziwić, skoro zbudowała ją w latach siedemdziesiątych piechota morska. Na parterze była kuchnia i jadalnia; na górze, oprócz małej przestrzeni jadalnej, znajdował się bar o nazwie "90 South Bar". W odróżnieniu od amerykańskich platform naftowych i lotniskowców na tym statku nie było zakazu spożywania alkoholu. W barze wolno było pić i palić to, co człowiek przyniósł ze sobą. Jak łatwo można się domyślić, stołówka i bar stanowiły ośrodek życia towarzyskiego na biegunie. Oddzielnym budynkiem, ale połączonym ze stołówką przejściem z pierwszego piętra, była "buda na świeżyznę" - budynek ogrzewany do temperatury panującej we wnętrzu domowej lodówki, w którym przechowywano warzywa i inne produkty zwane w skrócie DNF", takie jak piwo czy napoje gazowane. W następnym budynku na parterze mieściło się centrum komunikacyjne, a na piętrze biblioteka, sala bilardowa, biura oraz sklep. Trzeci i największy kontener mieścił laboratorium komputerowe, gabinety badawcze naukowców, a na piętrze pokoje sypialne i saunę. Do tego budynku dodano aneks sypialny, żeby pomieścić dodatkowych pracowników. Na dachu aneksu znajdowała się hydroponiczna cieplarnia (ze sztucznym oświetleniem). Mój dom - czyli budynek zwany Centrum Medycznym - znajdował się pod łukowatym stalowym sklepieniem, które odchodziło w bok od tunelu wejściowego tuż przed wejściem do Kopuły. Był to kolejny pomarańczowy, metalowy kontener, ocieplony sześćdziesięciocentymetrową warstwą piany izolacyjnej. Pod ścianami piętrzyły się pudła materiałów biurowych i innych niezbędnych zapasów. Wejście stanowiły ogromne, białe drzwi do chłodni, jakie można spotkać w magazynach firm, zajmujących się paczkowaniem mięsa. Tyle że tutaj chłodnia była na zewnątrz, a nie za drzwiami. W budynku mieścił się dwułóżkowy szpitalik bazy, gabinet lekarski i pokoje ze sprzętem medycznym oraz mieszkanie lekarza, mieszkanie kierownika bazy (South Pole Area Manager), który opuszczał je na czas zimy, kiedy jego miejsce w Centrum zajmowali pracownicy najdłużej przebywający na biegunie, oraz mieszkanie kierownika bazy w sezonie zimowym. Wszyscy mieliśmy do dyspozycji jedną łazienkę. W porównaniu z warunkami mieszkaniowymi pozostałych pracowników bazy moja kwatera była luksusowa i dawała poczucie prywatności. Według pierwotnych założeń w stacji miało mieszkać siedemnaście osób zimą i trzydzieści trzy latem. W tym sezonie, z powodu trwających przez cały rok prac przy budowie nowej stacji na biegunie, zimowa załoga miała liczyć czterdzieści jeden osób. Teraz, w szczytowym okresie sezonu letniego, na biegunie pracowało, jadło i usiłowało żyć w harmonii ponad dwieście osób. Większość z nich spała w Jamesways, brezentowych domkach Ouonset z drewnianymi ścianami, w tzw. Obozie Letnim, Ang.: do notfreeze - nie do zamrażania położonym jakieś czterysta metrów od Kopuły. Wszyscy jedliśmy jednak w tej samej stołówce i walczyliśmy wieczorami o miejsce przy barze, w sali gimnastycznej czy przed telewizorem. Will zaprowadził mnie do mojej kwatery. Sam wcześniej przeniósł się do na miotu w Obozie Letnim i chociaż miałam pewne wyrzuty sumienia, że musiał się przenieść w gorsze warunki, byłam mu wdzięczna, że mogę odrazu się rozpakować i rozgościć. Pokój był przytulny i wygodny. Miałam swoje łóżko, szafkę, na wilżacz, półki na książki, komputer i całą masę haków w ścianie na narty i odzież ochronną. Schowałam pojemnik ze szczepionkami, zdjęłam wierzchnią warstwę ubrań i przebrałam się w buty z owczej skóry, kupione na Nowej Zelandii. Większość mieszkańców stacji wolała pod Kopułą nosić lżejsze obuwie, ponieważ było wygodniejsze od ciężkich butów, które dostaliśmy w Christchurch. Miałam ochotę na solidną drzemkę, ale wiedziałam, że mam mało czasu i muszę się wiele nauczyć od Willa w ciągu pięciu dni, jakie zostały mu do odlotu. Will z wyglądu przypominał mi inteligentnego gnoma. Był krępy, miał długie, ciemne włosy, rzadką brodę i żywe, przyjazne spojrzenie. Zdążyłam go polubić w trakcie naszej e-mailowej korespondencji przed moim przyjazdem. Sprawiał na mnie wrażenie człowieka z innej epoki. Studiował na Harvardzie i uprawiał alpinizm, a poza tym uwielbiał grę na skrzypcach, narciarstwo biegowe i "swoich ludzi" z bieguna. Po studiach na Harvardzie skończył medycynę na uniwersytecie w Rochester, w stanie Nowy Jork, po czym przez wiele lat prowadził prywatną praktykę jako internista w Seattle, w stanie Waszyngton. Podobnie jak ja nie znosił "liczykrupów", nadzorujących jego medyczne decyzje. Słuchając go, miałam wrażenie, że nareszcie trafiłam na kogoś, kto tak samo jak ja pojmuje sens naszego za wodu, na lekarza, który pragnie pomagać ludziom, a nie wspinać się po kolejnych szczeblach kariery. Will podobnie jak ja porzucił "biznes" medyczny, żeby znaleźć to, czego i ja szukałam. Poddał się próbie i wyszedł z niej obronną ręką. Jednak jego roczny kontrakt upłynął kilka tygodni temu i widać było po nim, że za długo siedzi na Antarktydzie. Po trzynastu miesiącach na biegunie ubranie miał brudne i zniszczone. Jego spojrzenie i zachowanie wskazywały, że nie może się już doczekać wyjazdu z Antarktydy. Wtedy nie zrozumiałam tego stanu, ale w swoim czasie poznałam go bardzo dobrze. Otaczała go aura spokoju i zadowolenia, jakie daje poczucie, że dokładnie wiesz, kim jesteś i gdzie jest twoje miejsce. Kiedy się już trochę u siebie zadomowiłam, Will zaprowadził mnie na piętro stołówki, żebym się zorientowała w topografii bieguna. Między budynkami w tłustej od smarów, zmrożonej mgle przejeżdżały raz po raz buldożery, podnośniki widłowe i skutery śnieżne. Na zewnątrz rozpościerało się najbardziej dziewicze środowisko naturalne na Ziemi, ale pod dachem Kopuły było okropnie. Powietrze było bardziej nasycone spalinami niż na autostradzie w Los Angeles w godzinie szczytu. Idąc na odprawę dla nowo przybyłych polarników, pomyślałam, że biegun południowy to miejsce wymyślone po to, żeby zamieszać człowiekowi w głowie - niczym świat odbity w krzywym zwierciadle w wesołym miasteczku. To, co normalnie jest na górze, tu było na dole, i na odwrót. Kiedy u nas w domu była zima, tu było lato. Przy czym lato oznaczało porę zimnego, nieustannego światła, a zima porę zimniejszej, nieustannej ciemności. W roku był tylko jeden dzień i jedna noc (z dość długim świtem i zmierzchem, trzeba przyznać). Czas praktycznie nie miał znaczenia. Biegun południowy leży u zbiegu wszystkich stref czasowych na kuli ziemskiej, więc kierownicy stacji wybierali taką strefę czasową, jaką było wygodnie przyjąć w danym momencie. W miesiącach letnich, od października do lutego, rozkład dnia trzeba było zsynchronizować z lotami samolotów zaopatrzeniowych przylatujących z McMurdo. A ponieważ McMurdo obsługiwały samoloty z Nowej Zelandii, więc na biegunie obowiązywał czas nowozelandzki, który był o jeden dzień do przodu w porównaniu z czasem obowiązującym w USA. Kiedy wraz z nadejściem zimy samoloty przestawały przylatywać na biegun, stacja - dla wygody szefów ASA - przechodziła na czas obowiązujący w strefie czasowej, w której leży Denver. Dodatkowy dzień znikał bez śladu. Osobliwości życia na Antarktydzie, a zwłaszcza na biegunie południowym, rodziły wśród mieszkańców stacji poczucie odseparowania od reszty planety. Polarników łączyło braterstwo, jakie zdarzało mi się spotykać u weteranów wojny w Wietnamie, których leczyłam w Ohio. Dla mieszkańców bieguna istniała przede wszystkim Antarktyda, a dopiero potem "reszta świata". Dave Fisher, kierujący działalnością stacji w sezonie letnim (zwany czule SPAM od - South Pole Area Manager), przywitał mnie i pozostałych nowych mieszkańców bieguna, po czym wprowadził nas w tajniki miejscowej etykiety. Nowo przybyli polarnicy zwykle nie pamiętali większości tych zaleceń, z powodu osłabienia pamięci spowodowanego faktem, że nagle znaleźli się na dużej wysokości nad poziomem morza, niemniej jednak próbowano uchronić nas przed popełnianiem rozmaitych faza pas, naruszających tutejsze zwyczaje. Ponieważ ściany między sypialniami zrobione są z cienkiej sklejki albo z brezentu, w korytarzach i w pokojach należało mówić szeptem. Istniał właściwy - oraz niewłaściwy - sposób zamykania zewnętrznych, lodówkowych drzwi wejściowych, jeśli się nie chciało zbudzić śpiących w dzień. W zasadzie należało za chowywać się możliwie jak najbardziej bezkolizyjnie w ciasnej i przeludnionej przestrzeni stacji, w której ludzie żyli stłoczeni przez dłuższy czas na małej powierzchni. Z czasem doszłam do wniosku, że kosztowne domy i standardowa rodzina współczesna służą do izolowania ludzkiej duszy i że takie plemienne, ściśle ze sobą splecione społeczności są nieskończenie lepiej dostosowane do naszej na tury, ale wtedy jeszcze nic o tym nie wiedziałam. Musieliśmy dopiero powoli oswoić się z ideą, że człowiek daje tu więcej, niż ma, i zużywa mniej, niż potrzebuje, z życiem pozbawionym wyraźnej prywatności, w którym wszystko, co na prawdę posiadasz, to twoje myśli. Innym ważnym zagadnieniem była kwestia komunikacji - zarówno w obrębie stacji, jak i ze światem zewnętrznym. Dave opisał nam kablowy system komunikacyjny w bazie, zwany "Ali Cali". Za jego pomocą można, po wykręceniu we wnętrznego numeru telefonu, prowadzić prywatne rozmowy w obrębie stacji albo nadawać publiczne komunikaty za pośrednictwem interkomu. (W sezonie letnim używano go w nieco zmilitaryzowany i urzędowy sposób, ale w środku zimy stawał się źródłem wspaniałej rozrywki dla mieszkańców). Poza tym każde z nas miało przenośną krótkofalówkę. Nauczyłam się mieć ją stale włączoną, jak policjanci, żeby mi nie umknęły żadne ekscytujące wydarzenia zachodzące na stacji w czasie wykonywania moich codziennych obowiązków. Z resztą planety kontaktowaliśmy się głównie poprzez pocztę elektroniczną, za pośrednictwem Internetu, co z kolei zależało od naszej łączności z satelitami telekomunikacyjnymi. "Comms" Tom, czyli Tom Carlson, który kierował centrum komunikacyjnym, był prawdziwym mistrzem w nawiązywaniu kontaktów z satelitami przemykającymi po niebie tuż nad antarktycznym horyzontem. Zadanie nie było wcale łatwe, ponieważ satelity pojawiały się zaledwie kilka stopni kątowych ponad horyzontem i rzadko było je widać dłużej niż dwie godziny. Przekaz poczty elektronicznej czasami trwał więc długo i był przerywany; często też nasza poczta przychodziła w środku nocy, ale i tak byłam zdumiona, że w ogóle do nas dochodzi. Jeśli pozwalało na to położenie satelitów, niektórzy z nas korzystali z systemu AOL Instant Messenger do prowadzenia rozmów e-mailowych w czasie rzeczywistym z odbiorcami ze Stanów. Istniała także specjalna satelitarna linia komunikacyjna do rozmów głosowych, na które mogliśmy się zawczasu zapisywać, jednak była dostępna tylko w niedziele. Biegun pomocny stanowił także element sieci połączeń na falach radiowych, dzięki czemu mogliśmy podłączyć się do amerykańskiego systemu telefonicznego i zatelefonować do domu. Później dostaliśmy specjalne internetowe telefony wykorzystujące te same połączenia satelitarne, co nasza poczta elektroniczna. Patrzyłam na te wszystkie pomysłowe formy komunikacji z mieszanymi uczuciami. Kiedy później znajdowałam w mojej skrzynce sześćdziesiąt e-maili, na które nie miałam czasu odpisać, często żałowałam, że nie urodziłam się w jakiejś przedinternetowej epoce. Dave Fisher wyjaśnił nam następnie, skąd się bierze na stacji elektryczność, ogrzewanie i woda. Źródłem energii elektrycznej są na biegunie ogromne generatory, napędzane spalinowymi silnikami Diesla na paliwo lotnicze JP8. Paliwo, tego samego typu, jakiego używano w silnikach samolotów Hercules, dostarczane było na stację w zbiornikach umieszczonych w ogonie samolotów. Całe niezbędne za opatrzenie przywożono na biegun samolotami transportowymi i siedemdziesiąt procent wszystkich zużywanych tu substancji wykorzystywano wtórnie lub odzyskiwano. Płyn stosowany do chłodzenia silników poruszał się w obiegu zamkniętym. Gorący płyn chłodzący z silników diesla tłoczono rurami do budynków pod Kopułą. W każdym pomieszczeniu znajdowały się rury biegnące do małych kaloryferów wyposażonych w wiatraczki, które zapewniały lepszą cyrkulację ciepła. Po oddaniu ciepła w kaloryferach płyn ponownie służył do studzenia silników. Z kolei ciepło zawarte w spalinach wydobywających się z silników wykorzystywano, za pośrednictwem wymienników cieplnych, do ogrzewania innego systemu, tzw. studni Rodriguesa ("rodwell"), w której topiono lód na wodę. Lód, z którego pochodziła używana przez nas woda, powstał ze śniegu, który spadł kiedyś na Antarktydę w XV wieku. W stacji stosowano bardzo złożony system sortowania i przetwarzania odpadów. W kilku miejscach pod Kopułą stało kilkanaście pojemników na różnego rodzaju odpady z metalu, papieru i tworzyw sztucznych, śmieci nadających się do spalenia i odpadków organicznych. Niektórzy do końca nie mogli się w tym połapać. Przyjemnie było niczego nie marnować, ale czasami ta dbałość o środowisko była uciążliwa i kłopotliwa, gdy praca z pozoru szybka i łatwa zajmowała kilka godzin. Załóżmy na przykład, że na stację przysłano jakiś element wyposażenia w pudle z drewnianą ramą, którego ścianki i dno wykonano z plastiku. Po rozpakowaniu pudła należało połamać na kawałki wszystkie jego części, przebrać się w strój do wychodzenia na dwór i zanieść drewno i plastik do oddzielnych pojemników z tektury potrójnej grubości, znajdujących się w wyznaczonym miejscu pod Kopułą. Następnie należało wrócić na miejsce pracy. Zdjąć specjalne ubranie. W razie konieczności powtórzyć całą procedurę. Ponieważ w stacji były bardzo ograniczone możliwości przechowywania wody, a jej wyprodukowanie pochłaniało bardzo dużo energii, obowiązywały bardzo surowe zasady używania wody. Każdy mieszkaniec stacji miał prawo do dwóch dwu minutowych natrysków w tygodniu i wyprania jednej porcji ubrań. Toaletę spłukiwało się tylko w razie konieczności. Pod Kopułą były cztery łazienki. W mojej, w centrum medycznym, znajdowała się jedyna wanna na amerykańskiej Antarktydzie. Pomyślałam, że zainstalowano ją jako środek pomocniczy w leczeniu hipotermii, jednak w istocie była bezużyteczna, ponieważ stała na zmrożonej podłodze i woda bardzo szybko robiła się w niej zimna. W naszym zbiorniku na gorącą wodę mieściło się tylko sto pięćdziesiąt litrów. Z łazienki w centrum medycznym korzystały cztery osoby mieszkające w budynku centrum, pacjenci oraz każdy z mieszkańców stacji, który jej potrzebował. Mieliśmy jedną spłukiwaną toaletę i umywalkę, poza tym była druga spłukiwana toaleta i umywalka w stołówce. W aneksie sypialnym, gdzie spało osiem osób, łazienka była tak mała, że z trudem mieściła się w niej jedna osoba. Była tam jedna toaleta, dwie umywalki i pojedynczy prysznic, ale bez drzwi. W naszej największej łazience znajdującej się w "górnej sypialni" były dwa prysznice, dwie toalety i pisuar. Znajdowała się tam również sauna, do której chodziliśmy, żeby się rozgrzać po powrocie z pracy na zewnątrz (i którą wykorzystywałam w leczeniu łagodnych przypadków hipotermii). Wszystkie łazienki pod Kopułą były wspólne dla kobiet i mężczyzn. Trochę po trwało, zanim się przyzwyczaiłam do tego, że kiedy ja siedzę w toalecie, obok któryś z panów korzysta z pisuaru. Była jeszcze męska i damska łazienka z prysznicem w dodatkowym kontenerze sypialnym, przeznaczona dla pracowników stacji mieszkających "na przedmieściach". We wszystkich pozostałych budynkach były "beczki na siuśki", czyli beczki z lejkiem u góry, do których opróżniało się swoją prywatną "butelkę na siuśki". Wysocy mężczyźni mogli się załatwiać bezpośrednio do lejka. Niektóre zwinne kobiety nauczyły się zawisać nad beczką, trzymając się biegnących w górze rur albo innych urządzeń. Obok każdej beczki stała butelka komunalna - na wypadek, gdyby ktoś zapomniał swojej. Butelki robiło się ze wszystkiego, co wpadło pod rękę. Kobiety najchętniej używały plastikowych słoików po maśle orzechowym. (Wyjeżdżając z bieguna, zostawiłam swój słoik w spadku innej polarniczce). Mężczyźni mieli więcej możliwości. Wielki Boże, co za okropne miejsce Jeśli chodzi o pozbywanie się innych produktów wydalania, obowiązywał osobny protokół, jednak oszczędzę czytelnikom szczegółów. Przewody kanalizacyjne podobnie jak kable elektryczne i rury centralnego ogrzewania biegły pod lodem w stalowych korytarzach technicznych. Wszystkie ścieki płynęły do Jeziora Patersona, pustej studni wodnej, która teraz powoli się zapełniała. Ludzkie odchody stanowiły jedyny produkt uboczny działalności stacji, którego nie wysyłano z powrotem do Stanów w celu utylizacji. Pozostają na kontynencie antarktycznym jako ogromny swoisty sopel. Ponieważ wewnątrz kontenerów było niezwykle ciasno, wszelkie zapasy przechowywaliśmy na dachu i wokół budynków w obrębie Kopuły. Wszystko było za marznięte i pokryte szronem, jednak nic się nie psuło dzięki bardzo niskiej wilgotności powietrza. Wystarczyło strząsnąć kryształki lodu rękawicą. Miejsce składowania zapasów było szczegółowo podane w Mapcomie, skomplikowanym systemie inwentaryzacji. Nikt nie znosił tego skomputeryzowanego programu, ale w tak izolowanym od świata miejscu musieliśmy bardzo precyzyjnie ewidencjonować stan zapasów. Materiały biurowe oraz, z jakiegoś niewiadomego powodu, różne rzeczy służące rozrywce, jak puzzle, gry planszowe i kostiumy, przechowywano na dachu szpitala, obok przestarzałych materiałów medycznych. Poczułam się, jak bym wygrała główną nagrodę na loterii, kiedy pewnego dnia odkryłam wśród rupieci małą zapomnianą lekarską wannę, w której można przeprowadzić masaż wodny - np. przy skręceniach czy innych drobnych urazach. Żywność przechowywano w najrozmaitszych miejscach. Kiedy ktoś wybierał się z sankami do takiego składu z jedzeniem, mówił, że "idzie po zakupy". Duże przedmioty i rzeczy używane sezonowo przechowywano pod gołym niebem, dość daleko od Kopuły. Byłam zaskoczona, gdy ćwierć mili od stacji znalazłam na ziemi pudełko zawierające ozdoby choinkowe. Leżały tam - zamarznięte - różne wspaniałości przywiezione w latach pięćdziesiątych, czekając na jakiegoś pomysłowego odkrywcę. Wszystkie zapasy i materiały znajdowały się na biegunie w ograniczonej ilości. Wprawdzie teoretycznie rozumiałam od początku sens tego zdania, ale dopiero z czasem nauczyłam się traktować je jako życiową maksymę. Był pewien głęboki sens w tym, że wszyscy mieliśmy mniej, niż mogliśmy zużyć. Rzeczy stawały się dzięki temu cenniejsze, a życie mniej skomplikowane. Później miałam okazję w pełni zrozumieć znaczenie faktu, że również ludzkie zasoby w bazie miały swoje granice. I tak jak nie było części zapasowych do maszyn i urządzeń, tak samo nie było zapasowych ludzi. Po odprawie Will zaprowadził mnie z powrotem do mojej sypialni w centrum medycznym. - Pamiętaj tylko - powiedział z uśmiechem, mrugając porozumiewawczo - że sprężyny skrzypią. Nie mogłam powstrzymać śmiechu! Byłam o dwadzieścia lat starsza od większości mieszkańców stacji i na pewno nie musiałam się martwić o skrzypiące sprężyny w łóżku. Bardziej niepokoił mnie mój poziom nasycenia krwi tlenem. Kiedy go sprawdziłam, wynosił 88 procent - znacznie poniżej normy wynoszącej 95 do 55 . 100 procent. Mój organizm dopiero po pewnym czasie przystosował się do braku tlenu w rozrzedzonym powietrzu na tej wysokości. Nikt nie śpi dobrze po przy jeździe na biegun. Rzuciłam się na łóżko, łapiąc powietrze jak pstrąg w koszu, po czym zapadłam w niespokojny sen bez snów. Następne pięć dni spędziłam na intensywnej pracy z Willem. Musiałam poznać obowiązki i biurokratyczne procedury związane z pracą lekarza na biegunie, a także dowiedzieć się, jakimi materiałami dysponuję i gdzie się one znajdują. Najtrudniejsza - ale i najbardziej satysfakcjonująca - była nauka tego wszystkiego, co ( przez dziesięciolecia robili pracujący ze mną technicy medyczni i pielęgniarki. Musiałam nauczyć się na powrót podstawowych umiejętności: jak zawiesić kroplówkę, jak robić analizę krwi metodą stosowaną przez lekarzy czterdzieści lat temu - teraz po prostu wysyła się próbki do bezimiennego specjalisty w laboratorium. Nauczyłam się posługiwać analizatorem krwi, sterylizować narzędzia w przerażającym autoklawie, który wyglądał jak pralka przyszłości, prezentowana na Wystawie Światowej w roku 1939. Eksperymentowałam także ze starożytnym ; kauteryzatorem, ćwicząc sztukę wypalania na kurzej nodze. Wywoływałam nawet zdjęcia rentgenowskie. Aparat rentgenowski powinien już dawno znajdować się w muzeum nieporęcznego sprzętu. Od lat były z nim ciągłe kłopoty. Will w pewnym momencie zrezygnował z niego na dobre i w skrajnych przypadkach robił zdjęcia rentgenowskie aparatem do zdjęć dentystycznych. Prawdę mówiąc, większość sprzętu medycznego w stacji sprawiała wrażenie, jakby znalazł się tu w wyniku zakończenia wojny w Wietnamie, a w przypadku kauteryzatora może nawet wojny koreańskiej. Początkowo, w okresie zimnej wojny, w latach pięćdziesiątych, stacja na biegunie południowym stanowiła jedną z baz amerykańskiej Marynarki Wojennej i tutejsze zapasy odzwierciedlały pewien sposób myślenia, charakterystyczny dla tamtej epoki. Kiedy z Mikiem Mastermannem robiliśmy inwentarz awaryjnego składu za pasów medycznych, doszliśmy do wniosku, że Marynarka Wojenna spodziewała się najwyraźniej, iż Rosjanie zamierzają zaatakować nas drogą lądową po przejściu ośmiuset mil zamarzniętej pustki. W centrum medycznym zaczynało brakować antybiotyków na nadchodzący sezon, ale mieliśmy tyle bojowych pakietów chirurgicznych, że moglibyśmy obsłużyć rannych z dużej bitwy. Samo wyciągnięcie aparatu rentgenowskiego z miejsca, gdzie go przechowywano, stanowiło nie lada wyczyn. Will pozwolił mi ćwiczyć umiejętności rentgenologiczne na zamarzniętym jesiotrze. Wywoływałam klisze ręcznie i szło mi całkiem dobrze. W realnym świecie naturalnie zwróciłabym się do radiologa, żeby mieć do dyspozycji lepsze odbitki. Niestety najbliższy radiolog znajdował się ponad trzy tysiące mil stąd, na Nowej Zelandii, i mieliśmy niebezpiecznie mały zapas błony filmowej. Powoli zaczynałam wczuwać się w rolę lekarki zakładającej praktykę gdzieś na dzikim zachodzie w sercu rozległej lodowej prerii. W przerwach między lekcjami badaliśmy pacjentów przychodzących do gabinetu. Jestem pewna, że Will do dziś śmieje się ze mnie na wspomnienie, jak odruchowo powiedziałam pacjentowi: "Siostra zaraz się panem zajmie". Jednak najbliższa pielęgniarka, moja ukochana Betty Erickson, znajdowała się w McMurdo, tysiąc dwieście kilometrów na północ. Szybko nauczyłam się trzymać główkę stetoskopu w staniku, żeby oszczędzić pacjentom odmrożeń, kiedy podciągałam do góry trzy do pięciu warstw ich odzieży. Kompletne rozbieranie pacjentów było na biegunie raczej niepraktyczne. Nie znaczy to, że wszyscy nosili standardowy uniform polarnika. Tego po południa, gdy Will pokazywał mi, jak wypełniać formularze raportów o wypadkach, do gabinetu wpadł postawny mężczyzna, ubrany tylko w podkoszulek z krót kim rękawem, skórzaną kurtkę, szorty i impregnowane skórzane buty Sorela na gumowej podeszwie. Oczywiście pochodził z południowej Kalifornii. - Cześć, Will! - powiedział Duży John Penney. - Zamierzam jutro puścić mój model samolotu. Przyjdziesz? - Jasne! - powiedział Will. - Zaczekaj, chodź tutaj i poznaj nową lekarkę! Will przedstawił nas sobie. Duży John był w bazie na biegunie mechanikiem ciężkiego sprzętu. Po ukończeniu collegeu przepracował kilkanaście lat na morskich platformach wiertniczych. Z czasem doszłam do wniosku, że jest człowiekiem żyjącym życiem marynarza, choć nie ma swojego okrętu. Kiedy przyszedł zastój w przemyśle naftowym, John zaczął pracować przy ciężkich maszynach drogowych. Podobnie jak ja był pierwszy raz na Antarktydzie. Duży John był tylko średniego wzrostu, ale miał mocną budowę ciała i niezwykle dynamiczną osobowość. Nieco przekroczył czterdziestkę i w jego brodzie dostrzegłam siwe nitki. Większość polarników, których dotychczas widziałam, to były dwudziestoparoletnie dzieciaki, więc ucieszyłam się, że spotykam wreszcie kogoś dorosłego, kto będzie zimować razem ze mną. Duży John pasjonował się modelarstwem i budował sterowane przez radio modele samolotów. Zamierzał dostać się do Księgi Guinessa jako twórca modelu samolotu, który odbył lot w najniższej temperaturze. Choć byłby to także pierwszy lot modelu na biegunie południowym, Duży John wyjaśnił mi, że Księga Guinessa przyjmuje tylko rekordy, które można pobić - a zatem pierwsze razy się nie liczą. Na tej samej zasadzie nie liczyłby się lot w najbardziej na południe wysuniętym miejscu na kuli ziemskiej. Natomiast lot w najniższej temperaturze nadaje się do Księgi Rekordów. John zaprosił mnie na swój pokaz i przyjęłam zaproszenie. - Dobrze będzie - powiedział Duży John, klepiąc Willa po plecach dłonią, która była twarda jak waflownica. Duży John wyglądał jak wiking, miał głos disc-jockeya z nocnego programu radiowego i słownictwo profesora języka angielskiego, choć raczej takiego, który wychował się na rancho, gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu. - Na razie, głupku. Następnie zwrócił się do mnie: - Miło było mi panią poznać, Doc. I tak już pozostało. Wszyscy mówili do mnie "Doc". Wkrótce zaczęłam podpisywać swoje e-maile "Doc Holliday". Szybko też skróciłam jego imię do słowa Duży. Później Duży powiedział mi, że wyglądałam bardzo poważnie tego pierwszego dnia. Byłam ogromnie skupiona, jak ktoś, kto zaczyna swoją pracę. Miałam włosy upięte w koczek i spoglądałam uważnie zza okularów w rogowej oprawce swoimi bursztynowobrązowymi oczami. John czuł się trochę onieśmielony wyglądem i ogólną aurą "pani doktor", choć później wydawało mu się to dość zabawne. Will starał się przygotować mnie na różne medyczne przypadki, jakich mogłam się spodziewać w czasie pracy na biegunie. Najczęściej zdarzały się infekcje układu oddechowego i różne obrażenia. Odmrożenia były tak powszechne, że mało kto się nimi przejmował do tego stopnia, by nie iść do pracy czy nawet schronić się z tego powodu w ciepłym pomieszczeniu. Większość pracowników bazy leczyła odmrożenia sama, takimi środkami jak ChapStick albo neosporin. Poza tym stosowano krem na odmrożenia Dr Wenna z Fairbanks na Alasce. John Wright (którego zwaliśmy Pan Wybuch), górnik, cierpiący na odmrożenia pewnego razu spytał: "Co to jest? Olej z węża?". Nie wiedzieliśmy, z czego się składa ta maść, więc nie można było i tego wykluczyć. Ale z pewnością była skuteczna. Zwykłe środki opatrunkowe, takie jak samoprzylepne plastry, były bezużyteczne. Nie przylepiały się. Czasami działała taśma samoprzylepna; nadawała się też taśma izolacyjna używana przez elektryków, ponieważ była elastyczna. Poważny problem stanowiły krwawienia z nosa, spowodowane dużą wysokością oraz niską wilgotnością powietrza, jednak azotan srebra zamieniał się w tym klimacie w proszek. Will, stojąc obok mnie, zaśmiewał się, kiedy próbowałam zrobić pastę z azotanu i umieścić ją w nosie pacjenta. - Dokładnie tego samego próbowałem, kiedy tu przyjechałem! - Chichotał. Z pewnością nadawał się już do swojej urlopowej wspinaczki na Nowej Ze landii. Wśród materiałów aptecznych nie było kokainy (przypuszczam, że nie ufano nam aż tak bardzo), ostatecznie postanowiłam więc używać do zahamowania krwawienia adrenaliny - choć martwiłam się, jak będzie po takiej kuracji wyglądał dopływ krwi do nosa pacjenta w temperaturze minus 30 F. Działało znakomicie. Postanowiłam jednak w razie poważniejszych kłopotów z krwotokami wypalać miejsca krwawienia w nosie za pomocą narzędzia chirurgicznego rozgrzanego nad palnikiem alkoholowym. Ciągle obawiałam się kauteryzatora, na którym ćwiczyłam (na kurzej nodze), i przysięgłam sobie, że nigdy go nie użyję do leczenia istoty ludzkiej ani nawet do gotowania. Wysłałam do centrali e-mailem prośbę o przysłanie nowego kauteryzatora albo chociaż części do naprawy starego. W czasie letnich miesięcy miałam mnóstwo pracy z powodu znacznie powiększonej załogi stacji. Czasami przyjmowałam piętnastu pacjentów dziennie. Poza tym przez pierwsze trzy miesiące żyłam w dużym napięciu, ponieważ chciałam koniecznie sprawdzić wszystkie zapasy i sprzęt, żeby w razie czego zdążyć poprosić o niezbędne dostawy przed ostatnim lotem zaopatrzeniowym w lutym. Czułam, że czyjeś życie może zależeć od tego, czy uda mi się wyłowić wszystkie braki. Na razie jednak musiałam nauczyć się możliwie jak najwięcej od Willa przed jego wyjazdem. Wyjaśnił mi, że rany nie goją się dobrze na biegunie w czasie let nich miesięcy, gdy nigdy nie zachodzi słońce (chociaż z jakiegoś tajemniczego po wodu goją się lepiej w zimie). Pierwszego dnia przyszła do mnie kobieta, która złamała sobie palce przy rozładunku samolotu. Kiedy spytała, czy może zostać na noc w szpitalu, powiedziałam, że nie mogę jej położyć do łóżka, "ponieważ nie spełnia warunków hospitalizacji". Will odciągnął mnie na bok. - Jakie kryteria? Ty tutaj rządzisz. Nie ma tu żadnej komisji, pilnującej właściwego wykorzystania łóżek szpitalnych, Doc. Musiało upłynąć trochę czasu, zanim oduczyłam się przestrzegania zasad obowiązujących w świecie medycyny komercyjnej, które przez tyle lat kierowały moim życiem i kształtowały moje decyzje. Ranna kobieta została w szpitaliku, wyposażonym w łazienkę z bieżącą wodą, co bardzo ułatwiało zmienianie jej opatrunków. Kiedy jednak dwa tygodnie później usunęłam jej szwy, rany otworzyły się po nownie. Trzeba było wysłać ją do Christchurch na rekonwalescencję. Na terenie położonym niżej, w ciepłym nowozelandzkim klimacie, proces gojenia zaczął przebiegać normalnie i pacjentka mogła wrócić do bazy przed sezonem zimowym. Jak to się często zdarza na biegunie, ponieważ codziennie robiłam jej opatrunki i za biegi fizykoterapeutyczne, miałam okazję nieco lepiej się z nią poznać. Miałyśmy dużo czasu na rozmowy, kiedy wcierałam jej w rany olejek z witaminą E. Skóra, zwłaszcza na dłoniach, miała tendencję do wysychania i pękania - pojawiały się na niej głębokie szczeliny o stwardniałych brzegach, które nie chciały się goić. Will powiedział, że jedyną rzeczą, jaka pomaga się im zabliźnić, jest klej superglue. Początkowo odnosiłam się do tego pomysłu sceptycznie, ponieważ wiedziałam, że nie powinno się kleić superglue złamanego zęba ze względu na toksyczne składniki, które mogą zatruć nerw zęba. Jednak wkrótce przekonałam się, że Will miał rację: metoda okazała się skuteczna i nie powodowała szkodliwych następstw. Jak w wypadku wielu innych problemów, specyficznych dla bieguna, nie badano, czy procedura jest bezpieczna, ale każdy lekarz przekazywał ją swojemu następcy. Duży John miał na przykład bardzo głębokie pęknięcie na palcu wskazującym, otoczone grubą warstwą skóry stwardniałej niczym róg nosorożca. Musiałam chirurgicznie usunąć martwą tkankę, wciąć się pod nią, żeby ją poluzować, i naciągnąć oraz oczyścić ranę, po czym zastosowałam klej. Ku mojej uldze rana w końcu się zagoiła. Wkrótce wysyłałam do matki e-maile z prośbą o kilka pudełek kleju na sezon zimowy. Były także inne osobliwe zjawiska. Włosy rosły zdumiewająco szybko albo nie rosły wcale. Po raz ostatni goliłam nogi w Ohio przed wyjazdem na Antarktydę. Kilka tygodni później nadal nie miałam zarostu na nogach ani pod pachami, za to paznokcie rosły mi jak pazury drapieżnika. Nigdy nie udawało mi się zapuścić długich paznokci. Teraz zrobiły się długie i tak twarde, że trudno je było obcinać. Moje paznokcie u nóg przypominały szpony. Później w zimie pod paznokciami zrobiły mi się tajemnicze, ale bezbolesne czerwone półksiężyce. Przyjaciele i pacjenci opowiadali o podobnych dziwnych objawach. Nigdy dokładnie nie przebadano następstw chronicznego niedotlenienia (hipoksji), syndromu spowodowanego brakiem wystarczającej ilości tlenu, oraz chronicznej hipotermii, na którą cierpią mieszkańcy bazy na biegunie. Ponieważ enzymy i koenzymy funkcjonują prawidłowo tylko w określonej temperaturze, byłoby interesujące dowiedzieć się, jak przebiegają reakcje chemiczne w naszym organiźmie, gdy temperatura ciała nie przekracza 36C, jak to się dzieje na biegunie. Pewne skromne badania, jakie przeprowadzono, wskazują, że w okresie polarnego dnia następuje przyspieszenie metabolizmu, natomiast zimno powoduje powiększenie tarczycy i nadnerczy. W czasie polarnego lata ludzie stają się więc pobudliwi, nadaktywni i łatwo wpadają w gniew. Chroniczna hipoksja w połączeniu z brakiem cyklu dobowego (światła-ciemności) regulującego sen sprawia, że niektórzy cierpią na syndrom "Big Eye" ("wielkiego oka"), charakteryzujący się bezsennością, ogólną dezorientacją i utratą pamięci. Niewątpliwie bardzo pożyteczne byłyby systematyczne badania zdrowia polarników, odnotowujące wszystkie tego typu medyczne anomalie. Jednak o ile mi wiadomo, nigdy ich nie prowadzono. Najlepsze badania zmian fizjologicznych, ja kie znalazłam, znajdują się w wydanym przez Marynarkę Wojenną USA Polar Manual (Podręczniku polarnika), po raz ostatni uzupełnianym w roku 1965. Bardzo pomocne są też badania nad zmianami metabolizmu, prowadzone stosunkowo niedawno przez doktora Lesa Reeda w McMurdo. Mimo to ciągle czułam się jak człowiek, który ponownie wynajduje koło. Na podstawie wykresów temperatury mierzonej w jamie ustnej stwierdziłam, że jest ona zawsze poniżej normy, nawet u osób, które nie pracują na zewnątrz stacji. Podekscytowana wspomniałam o tym Betty, która poinformowała mnie, że zjawisko jest dobrze znane i że badano je w szpitalu w McMurdo. To była typowa sytuacja. Betty przysłała mi później wyniki badań Reeda. Jednak bez systematycznego kompendium medycyny antarktycznej lekarz pracujący na biegunie miał jedynie do dyspozycji informacje, o których akurat ktoś sobie przypomniał i mu je przekazał, oraz to, czego sam się domyślił. Niemal wszystkie dane na temat bieżących przypadków pochodziły z bezpośrednich rozmów między lekarzami. Zupełnie jak w czasach prehistorycznych, kiedy szamani i uzdrowiciele ustnie przekazywali wiedzę swoim następcom, współcześnie lekarze na Antarktydzie opowiadali sobie o objawach chorób i sposobach ich leczenia, jakby rozpowiadali plotki zasłyszane od kolegów, pracujących w po przednim sezonie. Szybko doszłam do wniosku, że należy powołać Towarzystwo Medycyny Antarktycznej i stworzyć bazę danych oraz statystyk, pochodzących od wszystkich pracowników medycznych działających na kontynencie. Jednak najpierw potrzebowałam trochę odpoczynku. Mój pierwszy dzień pracy zakończył się o 11 wieczorem. Po wysłaniu kilku e-maili położyłam się do łóżka z medycznym raportem Willa Silvy na temat minionego roku na biegunie. Will przyjął 380 pacjentów: średnio trzech dziennie w sezonie letnim i 0,4 w miesiącach zimowych. W tym czasie dwukrotnie przeprowadzono ewakuację pacjenta, odnotowano siedem hospitalizacji, trzydzieści pięć wypadków/obrażeń i trzy zgony. Trzy ofiary śmiertelne stanowili spadochroniarze, którym nie otworzyły się spadochrony. Nie wiadomo i nikt już się nigdy nie dowie, jaka była przyczyna tej tragedii, ale przypuszczano, że spadochroniarze prawdopodobnie zemdleli w powietrzu albo kompletnie stracili orientację, kiedy znaleźli się nad białym płaskowyżem, pozbawionym jakichkolwiek punktów orientacyjnych, i stracili całkowicie poczucie odległości. Jak na takie nieprzyjazne miejsce na biegunie i tak zginęło tu stosunkowo mało osób. Pięć w minionym stuleciu (choć kilkadziesiąt więcej zginęło na obszarze całej Antarktydy). Poza nieszczęsnymi spadochroniarzami ostatni nieszczęśliwy wypadek na stacji zdarzył się w roku 1980, gdy jeden z polarników został przysypany przez osuwające się zwały śniegu przy wydobywaniu śniegu z lodowego szybu. Wcześniej w roku 1966 jeden z pracowników stacji zginął przygnieciony przez paletę podczas wyładunku samolotu transportowego. Niemniej jednak widok przed potopowego zestawu do balsamowania zwłok i ponad dwudziestu pokrowców na zwłoki, jakie znalazłam w centrum medycznym, przyprawił mnie o dreszcz. Znalazłam w komputerze i przeczytałam plik zatytułowany "postępowanie z nieboszczykami", podający procedurę postępowania z ciałami zmarłych w okresie zimowym. Ciało należało umyć, zapakować i zamrozić. Z chwilą otwarcia stacji w październiku ciało należało przenieść do "lodówki na świeżyznę" (w tym czasie i tak nie będzie już w niej żadnych warzyw), gdzie należy je częściowo rozmrozić, ale nadal trzymać w zimnie aż do pierwszego lotu transportowego na wiosnę. Prawdopodobnie miało to pomóc patologom badającym przyczyny zgonu. Podręcznik nie podawał jednak żadnych powodów istnienia takiej procedury. Z mojego punktu widzenia taka optymistyczna statystyka była jedynie kwestią szczęśliwego trafu. Biegun był miejscem niebezpiecznym, a dostępna na nim po moc medyczna z konieczności ograniczona. Często mawiałam do pacjentów, gdy z pytającym wzrokiem rozglądali się po moim szpitalu: "Cóż, to nie jest Klinika Mayo". Wolałam nie myśleć, co by się działo w wypadku jakiegoś większego nieszczęścia, w rodzaju katastrofy samolotu albo pożaru. Tymczasem w ciągu ośmiu i pół miesiąca polarnej zimy, kiedy nie można się z bieguna wydostać ani się na niego dostać, będę jedynym lekarzem, na jakiego mogą liczyć mieszkańcy stacji. A co, jeśli mi się coś przydarzy? Przypomniałam sobie sławną historię z roku 1961, kiedy to w radzieckiej stacji Wostok lekarz przeprowadził na sobie z pomocą lusterka operację usunięcia wyrostka. Przeżył. Jednak od tamtej pory Rosjanie zawsze mieli w swojej bazie dwóch lekarzy. Pierwszy lekarz, jaki dotarł na biegun, zmarł w drodze powrotnej, w roku 1912. Najbliższy przyjaciel Scotta, Edward Wilson, spełniał funkcję rysownika, geologa i lekarza, zarówno podczas ekspedycji na statku "Terra Nova", jak i wcześniejszej na "Disco very". Zmarł w czasie zamieci śnieżnej wraz ze Scottem i Bowersem niedaleko składu z żywnością, który uratowałby im życie. Scott, zanim zamarzł na śmierć, napisał do żony Wilsona, że jego przyjaciel do samego końca miał w oczach "dające otuchę, błękitne spojrzenie nadziei". Już po moim wyjeździe na biegunie zdarzył się kolejny przypadek śmierci. Australijski astronom Rodney Marks nagle stracił przytomność i zmarł z niewiadomego powodu tuż po zamknięciu komunikacji lotniczej ze stacją na okres zimy. Miał zaledwie trzydzieści dwa lata, był radosnym, błyskotliwym człowiekiem i dobrym przyjacielem wielu z nas, w tym Dużego Johna i Willa Silvy. W chwili gdy piszę te słowa, jego ciało wciąż znajduje się na biegunie, czekając na ewakuację z nadejściem wiosny. W moim pokoju na ścianie wisiało w ramce zdjęcie Wilsona. Obok niego znajdowała się fotografia Fredericka Cooka, pierwszego lekarza, który przezimował na Antarktydzie. Nazywałam ich w myślach czule moimi zmarłymi doktorami. Patrząc na nich, zastanawiałam się, jak bardzo ich czasy różniły się od moich, a jednak jak są podobne. Musieli samotnie dbać o zdrowie swoich towarzyszy, nie mieli się kogo poradzić i posiadali ograniczone środki. Dla nich także nie było drogi odwrotu. Od samego początku stali się dla mnie źródłem cennej inspiracji. Posiłki na biegunie zawsze stanowiły wspaniałą okazję do spotkań towarzyskich, przerywających monotonię podobnych do siebie dni. Jedzenie podawano w systemie bufetowym, w pomieszczeniu wyposażonym w rzędy jednakowych, stołówkowych stolików. Filary, na których opierało się górne piętro, gdzie znajdował się bar i dodatkowa kantyna, ozdobione były zawiłymi splotami liny okrętowej; prawdopodobnie było to dzieło jakiegoś marynarza tęskniącego za okrętem w czasie długiej zimy w pierwszych latach istnienia stacji. Jedzenie na biegunie było podobno najlepsze na amerykańskiej Antarktydzie. Miałam nadzieję, że uda mi się tu zrzucić parę kilogramów, jednak szybko się zorientowałam, że to raczej niemożliwe. Posiłki były zróżnicowane i stanowiły prawdziwe uczty, zarówno pod względem smaku, jak i obfitości. Jedną z kucharek była Donna Aldrich, kobieta mniej więcej w moim wieku, pochodząca ze stanu Vermont. Przyjechała na biegun ze swoim narzeczonym, elektrykiem Rogerem Hookerem. Jej specjalnością było gotowanie w stylu kuchni domowej. Wszyscy przepadali za jej klopsem i, jak często powtarzał Floyd Washington, nasz genialny mechanik, "każdy facet odrazu poznawał" jej dania. Robiła dla nas różne potrawy, które pamiętaliśmy z dzieciństwa, na przykład zupy, w szczególnie zimne dni, albo pieczone kurczaki czy wspaniałe pieczenie. Druga, nieco młodsza kucharka, Wendy Beeler, wyspecjalizowała się w prowadzeniu kuchni na Antarktydzie. Zimowała już w leżącej na wybrzeżu stacji Palmer i pracowała w odległych polowych obozach badawczych na całym kontynencie. Ta zapalona podróżniczka, pochodząca z rodziny związanej z Korpusem Pokoju, do konywała istnych cudów, sięgając po przepisy kuchni z różnych stron świata oraz kuchni wegetariańskiej. Jej dziełem były także świetne wypieki. Rola kucharza należy do najcięższych prac na Antarktydzie. Gotowanie dla tych samych ludzi przez wiele miesięcy i uniknięcie przy tym monotonii posiłków wymaga wielkiej pomysłowości. Wiele produktów trzeba zastępować substytutami albo wyczarowywać z niczego. Poza tym praca w kuchni na biegunie jest bardzo wyczerpująca fizycznie, a czasem nawet niebezpieczna. Produkty leżą zamrożone na paletach rozmieszczonych w różnych miejscach pod Kopułą. Cięższe przedmioty trzeba samemu podnieść, przydżwigać i rozmrozić. Posiłki przygotowuje się w małej, ciasnej kuchni, która obsługiwała kiedyś znacznie mniej osób. Miałam przyjemność dobrze poznać Donnę i Wendy, jednak niestety głównie dlatego, że często potrzebowały mojej pomocy medycznej. Wkrótce po przybyciu na biegun weszłam na dach stołówki. Żywność i sprzęt kuchenny leżały bezpośrednio na płaskiej powierzchni dachu: rondle, patelnie, . miksery, puszki z jedzeniem, całe ćwierci wołowiny. Doliczyłam się dwudziestu indyków. Produkty żywnościowe były zamrożone w temperaturze od minus piętnastu do minus stu stopni F, w zależności od pory roku. Ponieważ jednak ludzie byli jedynymi zwierzętami na biegunie, nie istniało żadne ryzyko, że w mięso wda się robactwo czy inne pasożyty. Kiedyś wraz z kolejną dostawą artykułów spożywczych przyleciał do nas jakiś żuczek, jednak szybko zginął, choć trzymaliśmy go w słoiku z jakąś zieleniną w charakterze domowej maskotki. W tych warunkach i nawet mikroby zamarzają na śmierć albo trwają w stanie hibernacji. Drugiego dnia razem z Willem zrobiliśmy sobie krótką przerwę w pracy, żeby obejrzeć lot modelu samolotu zbudowanego przez Dużego Johna. Było minus 38 stopni F. John na miejsce startu wybrał pas dojazdowy dla samolotów przed wejściem do Kopuły. Radosnymi okrzykami powitaliśmy moment, gdy samolot o rozpiętości skrzydeł powyżej dwóch metrów wzbił się w powietrze i sterowany przez \ radio wykonał pierwszą pętlę. Mały samolocik napędzany silnikiem elektrycznym kilkakrotnie okrążył południowy biegun kuli ziemskiej, żeglując wokół Bieguna Oficjalnego - czyli słupa (stanowiącego niegdyś autentyczną reklamę zakładu fryzjerskiego) zakończonego połyskliwą, srebrną kulą, wokół którego stoją flagi państw sygnatariuszy Traktatu Antarktycznego. W tym miejscu goście bazy robią sobie pamiątkowe zdjęcia w "bohaterskich pozach" dla uczczenia swojej wizyty na biegunie południowym. Prawdziwy biegun geograficzny znajduje się kilkadziesiąt ; metrów obok i jest oznaczony mosiężną plakietką, którą co roku trzeba nieco przesuwać z powodu nieustającego dryfowania czaszy lodowej. i Lot samolotu Dużego Johna trwał pięć minut czterdzieści sekund i został odpowiednio udokumentowany na potrzeby Księgi Guinessa. Niestety przy próbie lądowania samolot przeleciał zbyt blisko jeszcze jednego budynku mieszkalnego, na którego dachu znajdują się liczne anteny silnych nadajników radiowych. Sygnały radiostacji zaburzyły pracę odbiornika w samolocie i Duży John stracił nad nim kontrolę. Samolot runął na lód nosem w dół. Widać było cierpienie malujące się na twarzy Dużego Johna, zupełnie jakby jego serdeczny przyjaciel połamał sobie ręce i zwijał się z bólu. Duży John wierzył, że maszyny mają duszę, i pewnie dlatego potrafił dokonywać z nimi takich cudów. Próbowałam go pocieszyć i dość szybko odzyskał dobry humor. Mimo wszystko ustanowił rekord i będzie miał wiele miesięcy na naprawę uszkodzeń samolotu. Razem z Willem pomogliśmy mu pozbierać kawałki modelu i wróciliśmy do pracy. Obok wielu innych talentów Will Silva był także uzdolnionym skrzypkiem i przywiózł na Antarktydę swój instrument. Pewnego wieczoru przed wyjazdem wykonał po obiedzie w stołówce solowy utwór Bacha. Przy okazji poznał mnie z Dorianne Galamyk, kucharką, która miała zimować razem ze mną. Usiadłyśmy razem i wdałyśmy się w rozmowę. Miała trzydzieści osiem lat i pochodziła z Wini consin, gdzie jej ojciec był lekarzem. Dorianne interesowała się medycyną i zaofiarowała się, że w wolnych chwilach, po pracy, może pełnić funkcję mojej asystentki. Z radością przyjęłam jej propozycję. Miała kilka dyplomów z literatury i pedagogiki Uniwersytetu Winconsin i przez pewien czas uczyła na Uniwersytecie Comella. Jak wielu polarników zaangażowała się jako fizyczny pracownik tylko po to, żeby pojechać na Antarktydę. Dorianne szybko została moją najlepszą przyjaciółką tego lata. Dzięki wspaniałemu poczuciu humoru często doprowadzała mnie do śmiechu, a ja lubię się śmiać. Jest osobą bardzo subtelną - miła i uduchowiona, jednak była rozczarowana pracą w stołówce. Przed wyjazdem nikt jej nie powiedział, że praca w kuchni na biegunie jest bardzo ciężka i czasochłonna ani tego, że pracuje się na trzy zmiany. Dość długo starałam się ją przekonać, że razem spędzimy tu wspaniałą zimę, jednak przypuszczam, że zdecydowała się już na wyjazd. Dorianne potrafiła zamienić swoje niezadowolenie w rodzaj przedstawienia odgrywanego przy obiedzie. W jednej z rozmów zauważyła, że na domowym globusie Antarktyda to miejsce, w którym zwykle znajduje się śruba. W kwestii małżeństwa miała wyrobione zdanie, streszczające się w słowach: "Na dobre albo dopóki nie zrobi się źle". Jednak prawdę mówiąc, była zakochana w pewnym mężczyźnie, który został w Stanach, i, jak sądzę, głównie tęsknota za ukochanym ciągnęła ją z powrotem do świata. Dorianne była także bardzo towarzyska i dzięki niej poznałam kilka osób, które wkrótce stały się moimi najbliższymi przyjaciółmi na biegunie. Stworzyliśmy grupę, która ochotniczo pracowała w letnich miesiącach w cieplarni (gdzie można było zobaczyć jedyne pozaludzkie formy życia na biegunie - zobaczyć, cieszyć się ich widokiem, a potem je zjeść). Szybko zaprzyjaźniłam się z Loree Galpin, przyjaciółką Dorianne. Loree, dwudziestokilkuletnia dziewczyna przyjechała na biegun jako meteorolog. Wcześniej pracowała w tym samym charakterze w Siłach Powietrznych. Interesowała się kulturą Dalekiego Wschodu, zwłaszcza literaturą krajów azjatyckich, i po skończeniu kontraktu na Antarktydzie zamierzała pracować jako nauczycielka angielskiego w Japonii. Wieczorami przesiadywałyśmy w jej pokoju, przykryte cudownie ciepłą, miękką kołdrą, którą kupiła podczas wycieczki do Korei. Pokój Loree stanowił jedno z niewielu miejsc na biegunie, gdzie było nam rzeczywiście ciepło, i spędziłyśmy tam wiele godzin na rozmowach. Loree jest bardzo inteligentna, życzliwa, nigdy nie powiedziała nikomu złego słowa. Wprost wyczuwało się jej silną osobowość. Chociaż jest bardzo ładna, najwyraźniej nie zwracała uwagi na ewidentne zainteresowanie, jakie wzbudzała wśród wielu mężczyzn w bazie. Najbliższym przyjacielem Loree był Andy Clarke, wysoki, szczupły, trzydziestokilkuletni mężczyzna o rudawych włosach, szerokim uśmiechu i zjadliwym po czuciu humoru. Andy pracował jako technik dla National Oceanographic and Atmospheric Administration, w skrócie NOAA. Wszyscy naukowcy pracujący na biegunie mieli przezwisko "kubek" i Andy sam mówił o sobie: "kubek-niebieski kołnierzyk" - niczym oficer bez angażu, jak głosi stare powiedzenie, pracował za utrzymanie, zamiast wydawać rozkazy. Jako meteorolog spędził kilka lat w wielu innych ciekawych miejscach, jak Barrow na Alasce czy Grenlandia. Wiedział z do świadczenia, co to znaczy żyć w klimacie polarnym w czasie nocy polarnej i przy jechał na biegun dobrze przygotowany. Kupiłam od niego wspaniałą bobrową czapkę, którą przywiózł z Alaski specjalnie z myślą, żeby ją sprzedać jakiemuś mniej doświadczonemu polarnikowi. Miał rozliczne zainteresowania i lubił zwłaszcza wszystkie sporty na świeżym powietrzu. Znalazł nawet rower, który przerobił na rower stacjonarny, żeby na nim ćwiczyć w czasie zimowych miesięcy. Zastanawiałam się, co robi rower na biegunie południowym, ale ciągle znajdowaliśmy tu jakieś dziwne, nie pasujące do tego miejsca przedmioty. Innym moim bliskim przyjacielem został Joel Michalski. Z wykształcenia fizyk, który przyjechał na biegun jako oficjalny przedstawiciel NOAA. Odpowiadał za Atmospheric Research Observatory, gdzie razem z Andym prowadzili badania nad gazami, które mają wpływ na zmiany klimatu w skali globalnej. Joel spędził wiele czasu na oceanicznych statkach badawczych. Obiecał, że nauczy mnie posługiwać się sekstansem oraz tańczyć tańce disco, stanowiące jego ulubioną rozrywkę. Większość polarników miała rozliczne talenty i zainteresowania. W wolnym czasie Joel lubił rysować, ćwiczył jogę i pisał cotygodniowe sprawozdania dla szkolnej gazetki w Stanach. W trakcie roku spędzonego na biegunie nauczył się nawet grać na banjo i występował w zespole grającym muzykę z początku wieku. Drugim meteorologiem w bazie był dwudziestosześcioletni Dar Gibson, zwany "Weatherboy". Dar był człowiekiem niezwykle skrupulatnym, co niewątpliwie okazywało się bardzo pomocne przy zbieraniu i porównywaniu danych, jednak po trafił wpaść w szał na widok moich kłopotów ortograficznych ze słowem "meteo rolog". Ilekroć otwierałam jego komputerową kartę zdrowia, pytał mnie, czy już poprawiłam błąd. Za trzecim razem pokazałam mu ekran, żeby zobaczył, że oficjalnie otrzymał tytuł "weatherboy" (chłopiec od pogody). Roześmialiśmy się i odtąd wszyscy używali wyłącznie jego nowego imienia. Każdego ranka o dziesiątej albo jedenastej razem z Dorianne szłyśmy na kilkukilometrowy spacer wokół bazy. Nauczyłyśmy się poznawać porę "dnia" na podstawie położenia słońca - krążącego nad naszymi głowami po małej, idealnie kolistej orbicie. "Rano" słońce znajdowało się przed wejściem do Kopuły, a "nocą" za tylnymi drzwiami. Prawdę mówiąc, na biegunie było bardzo niewiele miejsc, do których można iść. Płaskowyż był tak płaski i jednostajny - 360 stopni pustego horyzontu - że poruszanie się w jakimkolwiek kierunku przypominało żeglowanie na pełnym morzu setki mil od najbliższego lądu. Powierzchnia lodu była wyrzeźbiona przez wiatr w faliste formy zwane, z rosyjskiego, sostrugami - piękne i twarde jak marmur. Lodowe fale różnej wielkości wydawały przy uderzeniu rozmaite tony, jak szklanki z wodą uderzane łyżeczką. Kładłyśmy się na lodzie i patrzyłyśmy w niebo. Głównie jednak zaśmiewałyśmy się bez widocznej przyczyny. Może to z powodu niedotlenienia mózgu albo zmian w poziomie hormonów nadnerczy, obserwowanych w letnich miesiącach. Jednak przebywanie na biegunie samo w sobie było ekscytujące. Życie w takich ekstremalnych warunkach sprawia, że bardzo intensywnie zaczyna się odczuwać wszystkie najprostsze radości życia. Każdego dnia wybierałyśmy inną trasę. Szłyśmy do końca pasa startowego; do kadłuba samolotu transportowego LC-130, który rozbił się w latach osiemdziesiątych i został przysypany przez wiejący śnieg; do częściowo zbudowanego igloo, letniego projektu pewnego polarnika z Alaski, które dawało osłonę przed wiatrem. W igloo można było patrzeć przez otwór w dachu na błękitne niebo w takiej ciszy, że czuło się, jak krew powoli krąży człowiekowi w żyłach. To zabawne, jak szybko człowiek przyzwyczaja się na biegunie traktować to miejsce jako swój dom. Nie myślisz przy tym, że znajdujesz się na samym dole globusa, w najzimniejszym, najbardziej nieprzyjaznym człowiekowi miejscu na ziemi. Myślisz po prostu: "Och, pójdę dziś na spacer". Albo "Tam idzie moja przy jaciółka i ma oszronioną całą twarz, nawet powieki, a koło ust zwisają jej sople. Czyż nie wygląda wspaniale? ". Żadna z nas nie zdążyła się jeszcze zaaklimatyzować na Antarktydzie, kiedy za częłyśmy swoje spacery, ale ja dostosowywałam się do miejscowych warunków szybciej niż Dorianne. Ciągle narzekała na zimno. Zaczęłam się zastanawiać, jak zamierza przetrwać zimę, skoro wkładała na siebie już wszystkie warstwy ocieplających ubrań, a mieliśmy dopiero środek lata. Pewnego dnia było prawdopodobnie minus 20 stopni F, kiedy poszłyśmy z Dorianne na spacer do Letniego Obozu. Wiatr przybrał na sile, a Dorianne obróciła się dokoła i zawołała: - O Boże, ale zimno! - Spojrzała na mnie z niedowierzaniem, jak gdyby nie mogła uwierzyć w to, co się z nią dzieje. - Co się, u licha, tutaj dzieje? Spojrzałam na nią i powiedziałam: - Dorianne, to jest pieprzona Antarktyda! Obie zaczęłyśmy się śmiać i nie mogłyśmy przestać. Naprawdę zapomniałyśmy, gdzie się znajdujemy. Od tego dnia, kiedy nam coś poszło w pracy nie tak albo coś nas irytowało, posługiwałyśmy się tym zwrotem. Co ciekawe, kiedy pewnego dnia Liza Lobe - która mieszkała ze mną w centrum medycznym, miała za sobą wiele miesięcy spędzonych na Antarktydzie i zimowała już na biegunie - usłyszała, jak mówię "pieprzona Antarktyda", zrobiła zdziwioną minę. - O co chodzi? - spytałam. - To żart. - Wolałabym, żebyś nie mówiła w ten sposób o biegunie - powiedziała. - To mój dom. Nie bardzo wiedziałam, o co jej chodzi. Pomyślałam sobie: "I co z tego? To jest także mój dom i całkiem mi się tu podoba, ale nie jest znowu aż taki święty". Później wiele razy przypominałam sobie jej słowa, kiedy Antarktyda naprawdę stała się moim domem. Na razie jednak, widząc, jak Will przygotowuje się do wyjazdu, zaczęłam się zastanawiać, czy nie popełniłam ogromnego błędu, przyjeżdżając na biegun. Podejrzewałam, że wprowadzono mnie w błąd na temat ilości czekającej mnie pracy i zakresu obowiązków. Miałam o wiele więcej pracy, niż się spodziewałam, i praktycznie nie miałam wolnej chwili dla siebie. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: 24 listopada 1998 Godz. 12:46:57 +1200 Moi najdrożsi, Jest późno i jestem ciągle taka zmęczona, że ledwo daję sobie ze wszystkim radę. Poziom tlenu w mojej krwi podniósł się do 90 procent. Wszyscy poruszamy się bardzo powoli i jesteśmy zmęczeni, z powodu niedotlenienia i hipotermii oraz licznych warstw ciężkiej odzieży, jakie na sobie dźwigamy. Dzisiaj skończyłam pracę o północy. Mimo hipoksji muszę przyswajać sobie jakąś ogromną masę wiadomości, a do tego ciągle ktoś przychodzi z odrąbanym palcem albo czymś podobnym. Zasadniczo sama prowadzę cały szpital. Muszę wszystko myć i czyścić, prowadzić bieżący inwentarz oraz pisać miesięczne raporty o wszystkim na komputerze, którym nie umiem się jeszcze dobrze posługiwać. Muszę szorować podłogi i prać w pralce całą chirurgiczną bieliznę, koie oraz ręczniki. Słać łóżka. Kiedy przychodzi pacjent, a zjawiają się zawsze po kilku, przez cały dzień, muszę znaleźć jego kartę, zmierzyć tętno, ciśnienie itp., wypełnić kartę, przeprowadzić badanie, znowu wszystko zapisać, odegrać rolę aptekarki. Zanotować, jaki lek mu przepisałam, wyjąć go z głównej apteczki, policzyć pigułki, włożyć je do torebki, nakleić etykietkę. Potem zrobić wszystkie niezbędne rachunki. Kiedy ktoś przyjdzie ze zgniecioną ręką, tak jak dzisiaj, muszę sama rozebrać pacjenta (dziesięć warstw specjalnej odzieży przeciw silnym mrozom), wyjąć wszystkie narzędzia, obejrzeć ranę, założyć szwy, zbliżając brzegi rany - jak zwykle. Potem sama wyjmuję lekarstwa z szuflady, przepisuję je, podaję wodę do popicia, myję zakrwawione rękawice, zabieram pacjenta na rentgen, wyjmuję klisze, sprawdzam czas naświetlania, robię zdjęcia, idę do ciemni. Spędzam 15 minut w ciemni, modląc się, żeby wyszły, biorę wywołane zdjęcia do suszarki, suszę. Następnie oglądam zdjęcia, opatruję rany i usztywniam rękę. Ubieram pacjenta (dziesięć warstw). Zapisuję wszystko w karcie. Zbieram wszystkie zużyte materiały i umieszczam je w czterech różnych pojemnikach na śmieci, wynoszę je na zewnątrz (minus 34 F) do centralnych pojemników na odpadki (przed tem muszę włożyć na siebie dodatkowe dziesięć warstw odzieży). Szoruję wszystkie instrumenty szczoteczką do zębów odpowiednim roztworem, sprawdziwszy przedtem, jak się go robi. Kompletuję ze wszystkich wymytych instrumentów z powrotem nowy, czysty zestaw do szycia ran. Robię jonizowaną wodę w wielkiej maszynie w czyjejś sypialni (sprawdziwszy przedtem całą procedurę w instrukcji). Następnie umieszczam wodę razem z innymi instrumentami w autoklawie, który przypomina wielki szybkowar i budzi we mnie takie samo przerażenie. Po czym wygotowuję narzędzia. I wtedy mogę powiedzieć, że mam jednego pacjenta z głowy. Następny proszę! Tak zapewne musiało to wszystko wyglądać w czasach przekraczania prerii zimą w wozie z brezentowym dachem. Opieka medyczna nie mogła się wtedy wiele różnić od mojego teatru jednego aktora. Z wyjątkiem auto klawu. Kocham was wszystkich, Byrd, Doktor w krainie niezachodzącego słońca. Przesadzałam z tymi dziesięcioma warstwami odzieży. Maksymalnie było ich pięć. Mój zabobonny lęk przed autoklawem wywodził się z lęku przed szybkowarami. Jako dzieci wyrastające w stanie Ohio, w regionie farm mleczarskich, byliśmy wyganiani z kuchni przez nasze babki w czasie robienia przetworów domowych. Powodem naszej banicji był szybkowar stojący na kuchni, który mógł w każdej sekundzie eksplodować. Mój autoklaw wydawał takie same dźwięki jak szybkowar pani Krizay (Jugosłowiańska babka moich sąsiadów) i sprawiał wrażenie, że do tego samego służy. Pani Krizay używała swojego przez lata i zawsze, ilekroć po stawiła go na ogniu, kazała nam bawić się na dworze. Miała swoje lata i znała się na takich sprawach. Z czasem pozbyłam się na biegunie lęku przed urządzeniami mechanicznymi, ale w chwili, kiedy pisałam ten list, nie byłam jeszcze do tego gotowa. Moja mama w końcu nauczyła się posługiwać e-mailem i zaczęłam dostawać wiadomości z domu. W jednym z listów mama spytała, czy słyszałam, że prezydent został postawiony w stan oskarżenia. Nie dość, że nie słyszałam, to jeszcze, ponieważ nie odbieraliśmy tu wiadomości telewizyjnych ani radiowych, musiałam zadać sobie pytanie: jaki prezydent? Natomiast jedną wiadomość ze świata powitałam z ogromną radością. Wyniki badań histopatologicznych ojca były dobre: nie miał przerzutów. Powoli dochodził do zdrowia z powikłań pooperacyjnych i wyglądało na to, że w pełni wyzdrowieje. Cała rodzina odetchnęła z ulgą. Ojciec stanowił prawdziwą opokę, fundament, na którym budowaliśmy nasze wartości i nasze życie. Nie potrafiliśmy sobie wyobrazić życia bez niego. Nagle pewnego dnia Will oświadczył, że jestem gotowa do przejęcia roli lekarza. Jeśli wyjedzie następnego dnia, zdąży opuścić Antarktydę przed przerwą w lotach transportowych na czas Święta Dziękczynienia. Na zakończenie naszych wspólnych zajęć oficjalnie przekazał mi środki znieczulające i nasenne znajdujące się pod pieczą lekarza stacji. Pracowaliśmy w moim już teraz pokoju, przy dźwiękach głośnej muzyki Bacha z odtwarzacza. Kiedy skończyliśmy. Will podszedł do drzwi i oficjalnym tonem powiedział: - Razem z Rodneyem zachomikowaliśmy zimą ostatnie dwie flaszki guinessa na specjalną okazję. Dziś jest ten dzień - to moja ostatnia noc na biegunie. Will pragnął spędzić ten wieczór ze swoim dobrym przyjacielem, a zarazem ostatnim członkiem załogi, z którą zimował, Rodneyem Marksem, dowcipnym astronomem z Australii. Nie zostałam zaproszona. Należałam do nowej załogi, podczas gdy oni stanowili ostatnich weteranów starej. I chociaż oboje z Willem byliśmy lekarzami, to jednak za prawdziwych kolegów uważał tylko ludzi, którzy przezimowali razem z nim na biegunie. Jeszcze nie miałam prawa czuć się jego partnerem, jednak pałeczka znalazła się już w moich rękach. Rozdział 4 Koniec żartów: Centrum Medyczne Od: Jem Nielsen Do: Mamy i Taty Data: 13 grudnia 1998 godz. 00:59:35 + 1200 Temat: Kolejny dzień To miejsce przypomina stację orbitalną w przestrzeni kosmicznej albo kolonię karną na lodowej planecie. Nie wiem, które bardziej. Człowiek nie odczuwa tu upływu czasu; nie ma tu dni ani nocy; nie ma się też poczucia, że się żyje na ziemi... Doc Holliday W dniu Święta Dziękczynienia wszyscy zebraliśmy się w sali telewizyjnej, żeby obejrzeć przysłany ze Stanów mecz futbolowy, nagrany dla nas kilka tygodni wcześniej. Miałam wrażenie, że nikt się nim specjalnie nie przejmował. Natomiast świąteczny obiad był naprawdę wspaniały i bardzo elegancki. Podano indyka z wszelkimi dodatkami; na stołach białe obrusy, wino w kryształowych kieliszkach. Po obiedzie tańczyliśmy w rytm żywej latynoskiej muzyki i wznosiliśmy to asty, wychwalając nawzajem swoją dzielność i mądrość. Mieszkańcy bieguna zawsze ubierali się w swoje najlepsze stroje na takie specjalne okazje. W przypadku mężczyzn oznaczało to koszule, którym nie brakowało guzików ani kołnierzyków. Kobiety, które po raz pierwszy dopuszczono do pracy na biegunie w roku 1973, nosiły na ogół spódnice albo sarongi. Wcześniej myślałam, że polarniczki, które doradzały mi, żebym zabrała jakieś gustowne damskie szmatki, mówiły żartem. Teraz jednak byłam zadowolona, że wrzuciłam do walizki kilka sukienek, razem ze szminką i obcisłą srebrną bluzką, którą dołożyłam w ostatniej chwili kosztem dodatkowej ciepłej bielizny. Tuż przed wyjazdem na biegun z McMurdo dostałam od Mandy lakier do paznokci, świecący w ciemności. Ucałowała mnie na pożegnanie i powiedziała: "Kobiecie na biegunie przyda się to Ale uważaj - raz pomalowałam nim sobie paznokcie u stóp, obudziłam się w nocy i mało nie umarłam ze strachu, jak je zobaczyłam". Powszechne pucowanie się z okazji święta podniosło morale mieszkańców bazy. Na ogół bowiem wyglądaliśmy, jakbyśmy uciekli prosto z kopalni. Z powodu racjonowania wody mieliśmy brudne włosy i ubrania. Ponieważ nie mogliśmy wymienić żadnej podartej albo zniszczonej części ubrania na nową, nasze kombinezony i buty często były posklejane taśmą klejącą. Kiedy rozpadły mi się skórzane buty z Nowej Zelandii, zszyłam je dużą igłą do zszywania ran podbrzusza i chirurgicznym katgutem. Choć z drugiej strony, pewien niedawno przybyły angielski naukowiec codziennie nosił tweedową marynarkę i białą koszulę. Nikt nie mógł się powstrzymać, żeby się na niego nie gapić. Pewnego dnia Joel, roztańczony przedstawiciel NOAA, zauważył: - Musiał wsiąść niewłaściwymi drzwiami do niewłaściwego autobusu. - Jeśli twoje plany podróży nie obejmują bieguna południowego - dodałam - powinieneś natychmiast wysiąść. Brytyjczyk Nigel należał jednak do osób, których towarzystwa szukałam przy obiedzie najchętniej, ponieważ podobnie jak drugi astronom, Al, był bardzo za bawny i inteligentny. Nie zamierzał zrezygnować ze swojego angielskiego fasonu tylko dlatego, że znalazł się nagle na końcu świata. Przywodził mi na myśl twór ców brytyjskiego imperium z czasów wiktoriańskich, którzy wszędzie zabierali ze sobą - na dobre i złe - swoje nawyki oraz obyczaje. Uroczyste obiady z okazji jakiegoś kalendarzowego święta miały na Antarktydzie długą tradycję, sięgającą czasów pierwszych brytyjskich podróżników, przy bywających na lodowy kontynent. W pamięci potomnych zapisała się zwłaszcza sławna uczta, urządzona przez członków ekspedycji Scotta z okazji przesilenia letniego w roku 1911. Menu tego wykwintnego obiadu obejmowało zupę z foki, befsztyk, pudding śliwkowy i przedniego szampana oraz na deser likiery i brandy, po czym nastąpiły długie toasty, mowy i głośne męskie śpiewy. Staraliśmy się jak najlepiej uszanować tradycję, wiernie obchodząc wszystkie dni świąteczne, a do tego wymyśliliśmy kilka własnych. W pierwszy piątek po Dniu Dziękczynienia miałam okazję poznać inny ceniony biegunowy rytuał: tzw. slushies. Od połowy lat siedemdziesiątych, kiedy to NOAA wzniosła obok Kopuły budynek, w którym mieściło się obserwatorium monitorujące warunki atmosferyczne, w każdy piątek polarnicy pielgrzymowali do Clean Air Facility, gdzie w szklaneczkach podawano najczystszy śnieg na kuli ziemskiej, zebrany zawczasu do termosu przez mistrzów ceremonii. Miłośnicy i adepci rytuału mogli następnie obserwować, jak śnieg nasiąka ich ulubionym napojem - od coca-coli po Baileys Irish Cream i Wild Turkey. Ponieważ jako jedyny lekarz w stacji miałam zasadniczo dyżur dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie uczestniczyłam w pełnym wymiarze w tym biegunowym obyczaju, ale i tak przyjemnie było się odprężyć, po rozmawiać i pośmiać się po tygodniu ciężkiej pracy. Joel, wielbiciel muzyki disco i świetny tancerz, jako przedstawiciel NOAA, a tym samym gospodarz, przekształcił slushies w zabawę taneczną w rytmie disco. Wkrótce po odjeździe Willa z MacTown zaczęli napływać do nas rozmaici goście. Część z nich stanowili specjaliści medyczni, którzy przyjeżdżali podnosić moje umiejętności w zakresie posługiwania się różnymi urządzeniami, inni przylatywali po prostu z wizytą. Ponieważ uważałam, że powinnam odgrywać rolę gospodyni w czasie ich pobytu w stacji, zabierałam ich na wycieczkę wokół bazy oraz na spotkania towarzyskie. Pewnego razu odwiedził nas wspaniały kapelan, którego poznałam już wcześniej w McMurdo, i z powodu złej pogody musiał zostać z nami na weekend. Pomyślałam, że tylko dlatego, że jest duchownym, nie powinien stracić okazji poznania jednej z najsławniejszych polarnych tradycji. Po wiedziałam mu, gdzie i kiedy ma się ze mną spotkać. Kiedy jednak nie pojawił się na spotkanie, wywołałam go przez system All-Call. Oficjalnie używano go wyłącznie w sytuacjach alarmowych albo do podawania oficjalnych komunikatów w rodzaju: "Samolot schodzi do lądowania, proszę oczyścić pas startowy", lub: "Uwaga Biegun Południowy! Drużyna przeciwpożarowa zbiera się o trzynastej zero, zero". Jednak często, zwłaszcza w piątkowe i sobotnie wieczory z głośników rozlegały się komunikaty przypominające bardziej megafon z filmu MASH. Tego wieczoru wszyscy ryknęli śmiechem, kiedy nagle usłyszeli: "Pastorze Dave, jest pan spóźniony na slushies. Proszę zadzwonić na 249, wielebny! ". Komunikat z pewnością dotarł do kapelana, który po chwili z wyraźnym zadowoleniem popijał swoją pepsi, zmieszaną z najczystszym śniegiem na ziemi. Niestety niektóre przyjęcia przybrały tego lata zbyt szalony obrót i po raz pierwszy w dziejach bieguna południowego SPAM zawiesił je do końca sezonu. Alkohol i duża wysokość nad poziomem morza nie stanowią najlepszej kombinacji. Rozrzedzone powietrze jeszcze bardziej potęguje skutki nadużycia alkoholu. I właśnie ta fatalna kombinacja przyczyniła się, jak sądzę, do pierwszego w mojej karierze na biegunie przypadku, w którym zmuszona byłam udzielić nagłej pomocy medycznej. Chciałabym jednak zaznaczyć, że zabawa była wspaniała - pierwsza naprawdę udana balanga tego lata, zorganizowana przez Dużego Johna wraz z kilkoma przy jaciółmi w warsztacie maszyn ciężkich. Chłopcy posypali podłogę trocinami, za wiesili pomarańczowo-biały spadochron na suficie i zbudowali duże podium dla orkiestry, okolone lekką drucianą siatką, żeby bardziej przypominało przydrożny zajazd w Teksasie. Tańczyliśmy do muzyki fantastycznego, trzynastoosobowego zespołu rockowego o nazwie You Guys Suck, złożonego naturalnie z samych polarników. Jedynym członkiem naszej ekipy zimującej, który znalazł się wśród muzyków na scenie, był Paul Anthony Kindl, trzydziestopięcioletni elektryk ze stanu Nowy Jork, znany jako Pakman. Już wtedy wiedziałam, że pewnego dnia zostaniemy prawdziwymi przyjaciółmi. Pak miał w sobie jakąś iskrę. Nosił ogromny cylinder w paski i lubił śpiewać rock and roiła przy pracy. Poza tym całkiem dobrze grał na gitarze basowej i zespół występował do białego rana. Wszyscy tłoczyli się na parkiecie tanecznym, przy czym kobiety zwykle tańczyły z dwoma albo trzema partnerami naraz z racji nierównych proporcji przedstawicieli obu płci na biegunie. Podawano pieczone na ruszcie kiełbaski i hamburgery. W charakterze termosu, żeby uchronić piwo przed zamarznięciem, podarowałam białe, styropianowe pudełka, w których przywiozłam szczepionki na biegun. Zorganizowaliśmy konkurs na nazwę nowego ciągnika, zgarniającego śnieg z naszego lodowego pasa startowego, żeby zapewnić mu gładką i równą powierzchnię. Konkurs wygrał Halo Bob, czyli Bob Gleener, naukowiec badający halo, jakie czasem otaczało słońce nad biegunem, który wymyślił nazwę "Drąg Queen". Należałam do dziesięcioosobowej grupy niepijących ochotników-członków grupy ratowniczej, którzy stali z boku, gotowi do akcji, ale szczęśliwie nic złego się nie stało. Aż do następnego dnia. Tego popołudnia zabrałam Scotta Jonesa, dentystę z McTown, który przyleciał, żeby udzielić mi kolejnego kursu stomatologii, na spotkanie z astronomami pracującymi przy teleskopach. Przez minione pięć dni Scott uczył mnie korzystać z mojego frontowego sprzętu dentystycznego, wyrywać zęby, drutować szczęki, robić i wywoływać zdjęcia rentgenowskie oraz doskonalił moją technikę leczenia kanałowego. Pamiętam spojrzenie, jakie rzuciła mi moja pierwsza pacjentka dentystyczna, gdy manipulowałam wiertłem. - Boisz się dentystów? - spytałam. - Tak - odpowiedziała. - Nic się nie martw - pocieszyłam ją radośnie. - Nie jestem dentystą. Razem ze Scottem poszliśmy w stronę grupy budynków znajdujących się w "ciemnym sektorze" bazy, ćwierć mili od Kopuły, w których astronomowie badali tajemnice przestrzeni kosmicznej. Staliśmy na dachu teleskopu AS/TRO, gdy dostałam wiadomość radiową typu All-Call. Jednak tym razem nie przypominała zwykłych komunikatów. - Jerri Nielsen, zadzwoń do Commsa, Jerri Nielsen, zadzwoń do Commsa. Mikę Mastermann, zadzwoń do Commsa...". Mikę pełnił funkcję "awaryjnego punktu dowodzenia", czyli człowieka, który obejmował kierownictwo akcji ratunkowej, gdy zdarzyło się coś naprawdę niedobrego. Wezwanie skierowane równocześnie do nas obojga nie wróżyło nic dobrego. Usiłowałam odpowiedzieć na wezwanie, ale linia telefoniczna do centrum komunikacyjnego była zajęta, nadałam więc drogą radiową wiadomość, że wracam do Kopuły. Po chwili zobaczyłam pędzący w moją stronę skuter śnieżny. Prawdę mówiąc, widziałam tylko czerwone migające światło, obłok białego pyłu i jakiegoś maniaka za kierownicą. Jednak kiedy skuter podjechał bliżej, zorientowałam się, że to nie żaden maniak, tylko sam Mikę, ponieważ zawsze nosił charakterystyczną wełnianą czapkę z nausznikami. Mikę był kiedyś strażakiem i kierował karetką pogotowia w Wirginii Zachodniej. W oczach, jedynej części twarzy, jaką mogłam dostrzec, miał spojrzenie typu "pędzimy do pożaru". Zatrzymał się i bez słowa wskoczyłam na siodełko. Pędziliśmy na złamanie karku. Co chwila lecieliśmy w powietrzu, muskając grzbiety sostrugów. Z całej siły chwyciłam go w pasie i starałam się nie spaść. Lodowate powietrze zamrażało mi twarz, więc wtuliłam się w jego kurtkę i tylko kątem oka starałam się obserwować nierówności terenu. W połowie drogi Mikę powiedział, że w Obozie Letnim ktoś miał atak i stracił przytomność. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na pacjenta i zaraz wiedziałam, o co chodzi. To był Nelson, partner Dużego Johna w warsztacie ciężkiego sprzętu i jego najlepszy przyjaciel na Antarktydzie. Pewnego razu Nelson opowiedział mi, że wiele lat temu doznał urazu głowy w wypadku motocyklowym i od tamtej pory czasami traci przytomność - choć nic takiego nie przydarzyło mu się od dziesięciu lat. Mimo to dziwiłam się, że komisja lekarska w ogóle zakwalifikowała go do pracy na biegunie. Po wczorajszej balandze bolała go głowa, był głodny oraz odwodniony i prawdopodobnie połączenie tych trzech czynników spowodowało atak. Poza tym ostatnio zmienił leki. Znaleźliśmy go na łóżku. Był przytomny, ale oszołomiony i otępiały, jak to się zwykle dzieje po odzyskaniu świadomości. Rozmawiał z innymi członkami ze społu ratunkowego, którzy sprawdzali już jego ogólny stan i przygotowywali go do transportu. W okresie letnim mieliśmy dwa mikrobusy do przewożenia ludzi w razie wypadku. Zanieśliśmy Nelsona do samochodu i pojechaliśmy do Kopuły. Zabraliśmy go do Centrum Medycznego, gdzie wszystko potoczyło się zdumiewająco dobrze. Zespół ratunkowy pracował tak sprawnie, jakby od lat nic innego nie robił. Po raz pierwszy w życiu zawiesiłam sama bez pomocy pielęgniarki kroplówkę! Osobliwe okoliczności, jak choćby fakt, że podłoga była nierówna i stolik z narzędziami odjechał nagle na drugi koniec pokoju, ujmowaliśmy krótko: "Bie gun południowy". Zdążyłam już do tego przywyknąć. Niestety pobyt mojego pacjenta na Antarktydzie dobiegł końca. Nie mogliśmy ryzykować kolejnego ataku. Przysłano po niego samolot, który miał zabrać go do McMurdo, a potem na Nową Zelandię. Zapakowaliśmy go w wojskowy śpiwór, przypięliśmy do noszy i zanieśliśmy niczym rannego wodza do wielkiego samolotu Hercules. Duży John był załamany. Rozmawialiśmy tego wieczoru do drugiej nad ranem. Duży opowiadał, jak musiał zapakować rzeczy przyjaciela. "To była jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przyszło mi zrobić - powiedział. - Nie lubię pakowania własnych manatków, a co dopiero cudzych". Zapakował ubrania przyjaciela, jego książki, nieotwarte prezenty gwiazdkowe od żony. I wtedy na tknął się na Clifforda, dużego, czerwonego, pluszowego psa, którego Nelson dostał od dzieci ze szkoły podstawowej w Stanach, żeby umieszczał go na zdjęciach z odwiedzanych miejscowości. - Wiedziałem, że Nelson od dnia przyjazdu nie zrobił żadnych fotografii Clifforda - powiedział Duży. - Więc zabrałem się do roboty. Przez cały dzień, kiedy ja opiekowałam się Nelsonem w szpitaliku, Duży biegał po biegunie południowym z aparatem przyjaciela i pluszowym psem pod pachą. Zrobił zdjęcie Clifforda na "Drąg Oueen", na skuterze śnieżnym, na biegunie geograficznym i oficjalnym, przy wejściu do Kopuły i w kilkunastu innych miejscach. Włożył przyjacielowi film do ręki tuż przed odlotem. Wielki człowiek. O wielkim sercu. John Penney z pewnością byłby najbardziej pożądanym kawalerem na biegunie, gdyby nie jeden fakt: był żonaty. Jego żona mieszkała w Stanach, w tym samym mieście, w którym żyli jego rodzice, i podob..Który prosił, żeby zmienić jego imię w tej opowieści. nie było przez te wszystkie lata, kiedy pracował na platformach wiertniczych. Nie było to wcale takie wyjątkowe małżeństwo jak na polarnika. Nikt z nas nie był zbyt konwencjonalny. W przeciwnym wypadku nie byłoby nas na biegunie. Do moich obowiązków należało również dbanie o emocjonalne i psychiczne zdrowie moich kolegów. Wiele czasu poświęciłam więc na rozważania, jakiego typu ludzie przyjeżdżają na Antarktydę. Wielu polarników spędza na biegunie let nie miesiące - od października do lutego - po czym jadą na północ, na Grenlandię albo na Alaskę. Szukają dziewiczych terenów, a przecież tak ich niewiele na Ziemi. Któryś z mieszkańców bazy powiedział mi raz: "Tutaj nie pytasz ludzi, skąd są, ale gdzie przechowują swoje zapasy". Wszyscy słyszeliśmy znane powiedzenie: "Za pierwszym razem przyjeżdżasz tu dla przygody. Za drugim dla pieniędzy. Za trzecim przyjeżdżasz, ponieważ już nigdzie indziej nie potrafisz zagrzać miejsca". Najciekawsze uwagi na interesujący mnie temat znalazłam w wydanym trzydzieści pięć lat temu przez Marynarkę Wojenną USA Polar Manual, w którym po wiada się, że najważniejszym kryterium przy wyborze uczestników ekspedycji po larnej jest rodzaj motywacji, jak nimi kieruje. Autor podręcznika dzieli kandydatów na pięć typów. Z aprobatą pisze o mężczyznach (w tych czasach nie było kobiet na biegunach), którzy "chcą pojechać na wyprawę polarną powodowani konkretnymi zainteresowaniami - pragną być zawodowymi odkrywcami, prowadzić badania naukowe, względnie należą do typu podróżników... taki człowiek musi pojechać, ponieważ to tam jest. Mniej pożądani - ponieważ łatwo się roz czarowują- są idealiści, ludzie ambitni i dążący do sławy". Do drugiej kategorii zaliczył "artystów-eskapistów", którzy zapisują się na wyprawę, żeby "uciec od kłopotów z narzeczoną, żoną albo krewnymi". Inni chcą uciec od odpowiedzialności rodzinnej lub finansowej albo od pracy, której nienawidzą. Kandydat tego rodzaju jest albo dobrym członkiem załogi, albo okazuje się kompletnie bezużyteczny". Poza tym autor wymienia jeszcze "osobników, którzy chcą zaoszczędzić pieniądze" oraz "włóczęgów", którzy jadą na wyprawę, ponieważ nie mają w tym momencie nic lepszego do roboty. Także i oni mogą się okazać dobrymi polarnikami, "ponieważ uroki izolacji i piękno okolic polarnych nadaje sens ich życiu". "Najmniej pożądani" oraz "najbardziej niebezpieczni dla siebie i dla innych" są "męczennicy, sadyści, homoseksualiści" (to był początek lat sześćdziesiątych), oraz osoby o silnych, podświadomych kompleksach samobójczych albo masochistycznych, "które czasami czują pociąg do twardego życia w warunkach izolacji". Autor dochodzi na koniec do wniosku, że najlepszym kandydatem na członka wyprawy polarnej jest typ artysty-eskapisty - "szorstki indywidualista, czujący od razę do współczesnego miejskiego życia z jego telewizją i gazetami... kryzysami politycznymi i zbrodnią... Wielu mężczyzn, którzy nigdy nie spotkali Wszechmocnego w kościele, czasami spotyka Go przy stole operacyjnym, ale naprawdę po znaje Go dopiero na krańcach Ziemi". Zastanawiałam się, do której kategorii polarników sama należę. Czy jestem artystką-eskapistką, czy poszukiwaczką przygód? Może trochę jednym i drugim, z dodatkiem odrobiny męczennicy - dla niebezpieczeństwa. Kilka tygodni po moim przyjeździe na biegun szpital - zwany poprzednio "Klubem Medycznym" - otrzymał nową nazwę "Koniec Żartów: Centrum Medyczne". Przyczynkiem do zmiany nazwy było badanie pewnego polarnika - pragnącego zachować anonimowość - który przyszedł do mnie, uskarżając się na rozmaite nietypowe objawy. Przede wszystkim czuł się podle. - Co się ze mną dzieje, pani doktor? - spytał. Po godzinnej rozmowie i przeprowadzeniu wyczerpujących badań ogólnych nie miałam wątpliwości co do diagnozy. Wbrew swoim obawom nie cierpiał na leukemię ani anemię. - Pije pan za dużo. Przyjrzał mi się uważnie i zamrugał. - Boże - powiedział. - Co za miejsce. Koniec żartów, tylko sama prawda... Ktoś nawet zrobił urzędowo wyglądający napis na drzwiach Centrum: KONIEC ŻARTÓW: CENTRUM MEDYCZNE. Jak każdy nowy mieszkaniec, szybko zaczęłam wprowadzać swoje porządki w gabinecie badań i zawiesiłam na ścianie pakiety zawierające zestawy środków opatrunkowych, wyraźnie oznaczone, tak żebym natychmiast miała do wszystkiego dostęp - ja, albo ktoś inny, kto się tu znajdzie podczas mojej nieobecności. Stopniowo przyzwyczajałam się też do tutejszego sprzętu, nawet do onieśmielającego autoklawu, i w końcu w całym szpitalu miałam porozkładane zgrabne małe paczuszki bardzo czystych, sterylnych środków opatrunkowych i narzędzi. Przypominało mi się wekowanie warzyw i satysfakcja z dobrze zaopatrzonej spiżarni. Wykonanie pierwszej pełnej analizy krwi metodą, jaką stosowano kilkadziesiąt lat temu, zajęło mi dwie godziny. Do oznaczenia poziomu hematokrytu wykorzystałam okrągłe metalowe kółko z podziałką, przypominającą staromodny suwak logarytmiczny, oraz rurką kapilarną. Odwirowałam osocze w wirówce, po czym umieściłam je na kratownicy i policzyłam białe krwinki. Następnie przeszłam do innych, równie czasochłonnych etapów analizy. Jeśli nie miałam jakiegoś leku, czasami go robiłam. Lubiłam mieszanie składników, czułam się wtedy jak jakaś czarownica, gotująca swoje wywary. Zrobiłam cleocin (antybiotyk) w żelu i 10-procentowy hydrokortyzon w kremie do miejscowego nakładania na ścięgna. Miałam te lekarstwa w apteczce, ale nie w tej postaci, jaka była mi potrzebna. Z kotexu zrobiłam kapturek na piętę, służący do leczenia otarć. W nowym świetle zaczęłam postrzegać chusteczki higieniczne, które przy dawały się w wielu sytuacjach, między innymi jako bandaże. Były tak dobre, że dodałam je do mojego medycznego zestawu ratunkowego, znajdującego się w awaryjnej elektrowni, która miała pełnić funkcję centrum medycznego na wypadek pożaru w Kopule. Poważne wyzwanie stanowiła ginekologia. Ponieważ nie znalazłam nigdzie wziernika ani strzemion, musiałam improwizować. Owinęłam metalową miednicę wojskowym kocem, włożyłam do środka poduszkę i sadzałam na tym moje pacjentki. Badanie pochwy zrobiłam za pomocą dwu łyżek kuchennych - oraz przy pomocy dwu kobiet, pilnujących wejścia do Centrum. Czasami udawało mi się wymknąć z Centrum i ukryć w pokoju Joela, gdzie mogłam przeczytać kilka rozdziałów z High Altitude Medicine [Medycyna dużych wysokości] - książki, którą kupiłam od Willa przed jego wyjazdem. Chciałam do wiedzieć się czegoś więcej na temat procesów zachodzących w ludzkiej fizjologii na wysokości trzech tysięcy metrów albo większej. Ludzie przebywający na biegunie południowym podlegają zjawisku zwanemu "fizjologiczną wysokością". Siła odśrodkowa Ziemi powoduje, że warstwa atmosfery jest grubsza na równiku i spłaszczona na biegunach. Masa powietrza waży więcej na równiku niż masa po wietrza bliżej biegunów, co oznacza, że atmosfera jest bardziej rozrzedzona i lżejsza na biegunie południowym, leżącym 2800 metrów nad poziomem morza, niż na takiej samej wysokości w Ameryce Północnej, np. na wschodnich zboczach gór Sierra Nevada. Niższe ciśnienie oznacza zmniejszoną absorpcję tlenu do krwi, co powoduje, że organizm reaguje, jakby znajdował się na większej wysokości niż naprawdę. Jeśli nad biegun zawędruje niż, "fizjologiczna wysokość" może wzrosnąć do 3600 metrów albo więcej. W takiej sytuacji większość osób odczuwa znużenie, osłabienie koncentracji, kłopoty ze snem, a czasami mdłości, czyli klasyczne objawy łagodnej choroby wysokościowej. Mogą wystąpić także inne symptomy. Badania himalaistów wspinających się na Mount Eyerest dowodzą, że na wysokości 1500-2500 metrów pojawiają się problemy ze wzrokiem, a na wysokości około 4000 metrów następuje osłabienie zdolności do myślenia pojęciowego. Nie wiadomo, jakie są długofalowe skutki przebywania na dużych wysokościach. Z satysfakcją pomyślałam, jak wiele z tych obserwacji dokonałam na własną rękę. Czułam się jak w dzieciństwie, kiedy jako mała dziewczynka wymyśliłam sobie, że wszystkie kontynenty były kiedyś jednym lądem. Byłam bardzo zawiedziona, gdy się dowiedziałam, że już ktoś wpadł na ten pomysł przede mną, a równocześnie zachwycona, że nie jestem osamotniona w swoich pomysłach. Na Antarktydzie ponownie poczułam się jak ryba w wodzie, kiedy się okazało, że znalazłam się w świecie, który zachęcał mnie - a prawdę mówiąc, nawet zmuszał - do myślenia. Myślenie nie było specjalnie mile widziane w realnym świecie, a zwłaszcza w świecie medycyny komercyjnej. Znaczna część moich reakcji wywodziła się z czegoś, co nazywam medycyną "odruchową". Uczyliśmy się myśleć i reagować w kategoriach "ścieżek terapeutycznych". Zważywszy na konieczność błyskawicznego działania, jaką narzuca niesienie pomocy w nagłych wypadkach, takie odruchy mogą uratować komuś życie, ale równocześnie wykluczają twórcze myślenie. Lekarz wybiera diagnozę najbardziej prawdopodobną, co nie zawsze znaczy, że właściwą. Często byłam wdzięczna losowi, że miałam okazję spędzić wiele czasu w towarzystwie starych lekarzy rodzinnych, którzy nauczyli mnie wielu swoich sztuczek i metod terapeutycznych, pochodzących z dawniejszych czasów. Jeden z moich nauczycieli chirurgii razem ze swoją żoną, ginekologiem-położnikiem, pracował jako misjonarz w Indiach. W czasie pobytu na Antarktydzie często wspominałam jego opowieści o sposobach uprawiania medycyny w Trzecim Świecie. Stary chirurg opowiadał mi na przykład, jak robił rozwieracze do . otwierania jam ciała z drucianych wieszaków, a z łyżek narzędzia pomocne przy rozsuwaniu błon otaczających kolejne warstwy tkanki. Nie przecinał tkanek, tylko je rozdzielał, żeby zmniejszyć krwawienie, ponieważ w swoim wiejskim szpitalu nie miał banku krwi do przetaczania. Często przypominałam sobie te na pozór archaiczne informacje, usiłując znaleźć jakieś alternatywne rozwiązania w sytuacji, gdy nie mogłam się posłużyć nowoczesną techniką medyczną. Na szczęście studiowałam medycynę przed nadejściem epoki tomografów komputerowych. Na biegunie bardzo wielu rzeczy uczyłam się metodą prób i - szczęśliwie niewielu - błędów. Moje obowiązki w stacji na biegunie południowym nie ograniczały się do dbania o zdrowie kolegów. Oficjalnie nosiłam jeszcze dwa inne tytuły: "sklepikarz" i "kierownik poczty". Lekarz stacji miał w sezonie zimowym przez dwa wieczory w tygodniu prowadzić sklep i pocztę, a do tego księgi rachunkowe oraz inwentarzowe tych instytucji. Wszyscy pracownicy stacji musieli się ponadto udzielać jako "myszy domowe", czyli pomagać w stołówce, przy sprzątaniu i zbieraniu ze stołów. W weekendy, kiedy kucharki miały wolne, musieliśmy także przygotowywać posiłki. Dotyczyło to również mnie. Prawdę mówiąc, cieszyłam się, że będę miała okazję robić coś innego i poznać moich przyszłych pacjentów. Pewien sobotni wieczór spędziłam na robieniu pizzy, sprzątaniu i słuchaniu przywiezionych z domu płyt kompaktowych. Następnego dnia w centrum medycznym zjawiła się pewna badaczka, która przebywała w stacji z wizytą, i powiedziała, że cierpi na wymioty i ból głowy. Była na Antarktydzie dopiero od dwu dni, ale była przekonana, że przyczyną jej choroby jest jedzenie i muzyka Willie Nelsona! Nie miała pojęcia, że lekarka, która ją bada, jest wielką miłośniczką muzyki country i minionego wieczoru przygotowywała pizze dla dwustu osób. Do dziś sądzę, że dolegliwości tej kobiety miały związek z chorobą wysokościową. Nie licząc moich zwykłych zajęć, postawiłam sobie za punkt honoru, żeby uczęszczać na możliwie jak najwięcej wykładów i spotkań towarzyskich. Pewnej niedzieli odbywał się wykład zatytułowany: "Biegun południowy i wszechświat". Wszechświat stanowił jeden z najważniejszych tematów na biegunie. W lodzie i w przestrzeni kosmicznej zapisane są dawne dzieje świata i badacze przyjeżdżają na Antarktydę, żeby odczytywać te opowieści, ukryte w głębi dziewiczej natury. Odwierty w głębi lodowca w stacji Wostok odsłaniają zagadki wszyst kich głównych przemian klimatycznych od czasów prehistorycznych. W Dry Valleys, niedaleko McMurdo, gdzie przez milion lat nie spadła kropla deszczu, jeziora tworzące się ze stopionej wody lodowców zawierają mikroskopijne formy życia, niepodobne do żadnych innych stworzeń na Ziemi. Na Antarktydzie w czasie mojego pobytu realizowano setki projektów badawczych, jednak tylko dziewiętnaście z nich prowadzono na biegunie południowym. Trzeba mieć bardzo poważne powody, żeby coś badać akurat tam, w tej wyjątkowej, najtrudniej dostępnej stacji badawczej. Nic dziwnego więc, że w naszym zespole mieliśmy kilku prawdziwie oddanych swojej pracy i dość ekscentrycznych naukowców. Pewnego piątkowego wieczora poszłam na slushies w towarzystwie chemika, specjalisty od analizy chemicznej; był tak podekscytowany znalezieniem w próbkach lodu siarki, że krzyczał na głos, śmiał się i podskakiwał. Związki siarki uwięzione w lodzie w następstwie erupcji wulkanicznych umożliwiają naukowcom precyzyjne datowanie próbek. Naukowcami byli niektórzy z moich najlepszych przyjaciół. Greg Griffin, wysoki mężczyzna pod trzydziestkę, znany także jako Wielki Greg, był błyskotliwym astronomem, badającym zagadkę początków wszechświata za pośrednictwem znajdującego się na biegunie teleskopu VIPER. Spotkałam go w pierwszym tygodniu pobytu w bazie, przy okazji wycieczki, w trakcie której pokazywano nam trzy różne teleskopy, znajdujące się na płaskowyżu. Greg pracował nad analizą kosmicznego promieniowania tła, poszukując resztek ciepła pozostałych po wielkim wybuchu, czyli ściśle biorąc, szukał różnic rzędu milionowej części stopnia między temperaturą różnych obiektów na niebie. I właśnie Greg w dość niezwykły sposób wyjaśnił mi istotę badań, związanych z teorią Wielkiego Wybuchu. Doskonale rozumiał naturę badań w swojej dziedzinie, dzięki czemu potrafił od niechcenia wyjaśnić laikowi ich sens. Greg zachęcał mnie do myślenia o temperaturze w kategoriach barwy i wyjaśniał, że przez wiele lat ta najdawniejsza część kosmosu wyglądała dla astronomów jak biała pusta kartka. "Dwanaście miliardów lat temu kosmos wysłał do nas list w butelce i kiedy wreszcie wyjęliśmy z niej korek, zobaczyliśmy tylko białą, pustą kartkę", powiedział. Jednak w ciągu ostatniego dziesięciolecia uczeni zaczęli znajdować niezwykle drobne różnice w temperaturze promieniowania tła i Greg usiłował właśnie za pomocą badania tych różnic odczytać wiadomość z butelki. Wielki Greg był także strasznym kawalarzem i doskonałym kompanem. Przy teleskopie VIPER pracował ze "Średnim Johnem" Davisem, który jako sześćdziesięciolatek był najstarszym polarnikiem, zimującym w tym sezonie na biegunie. Średni John, naukowiec-mechanik zajmujący się obsługą teleskopów, był kiedyś nauczycielem szkolnym w Barrow na Alasce i opowiadał nam o polowaniach na wieloryby oraz o różnych miejscach na drugim końcu świata. Kiedy nie pracował na Antarktydzie, mieszkał na farmie w Indianie ze swoją żoną Peggy. Akronim innego eksperymentu badawczego prowadzonego na biegunie brzmiał AMANDA (od Antarctic Muon and Neutrino Detector). Jednak badacze zajmujący się tym projektem nie zaglądali w niebo, tylko w głąb lodu pod naszymi stopami. Jak wyjaśniał nam Nick Starinski, rezydujący w bazie ukraińsko-kanadyjski fizyk jądrowy, w ramach programu AMANDA w lodzie Antarktydy wytopiono ponad czterysta otworów, niektóre głębokości przeszło dwu kilometrów, w które opuszczano struny "fotoczułych pęcherzyków". Otwory umieszczono na biegunie południowym w związku z badaniami nad neutrinami, cząstkami elementarnymi, które dzięki swoim niewielkim rozmiarom przenikają przez żelazne jądro Ziemi. Czujniki wychwytują miony rozbłyski niebieskiego światła emitowanego w chwili, gdy neutrina wchodzą w interakcję z lodem - dające badaczom informacje na temat natury tych cząstek, a być może także Wielkiego Wybuchu, w trakcie którego zapewne powstały. Drugim fizykiem jądrowym pracującym nad projektem AMANDA był Chiń czyk Bai Xinhua, pochodzący z Pekinu, gdzie mieszkała jego żona dentystka i ich małe dziecko. W ciągu rocznego pobytu na biegunie Bai Xinhua był nie tylko od separowany od rodziny, ale także od pozostałych mieszkańców bazy ze względu na barierę językową. Pomyślałam, że musi być naprawdę odważnym człowiekiem, skoro podjął się takiej misji. Wszyscy naukowcy pracowali pod auspicjami agencji NOAA albo NSF, będącej główną amerykańską agencją badawczą na Antarktydzie. Zarobki uczonych oraz pieniądze na ich badania i utrzymanie pochodziły z grantów. Zatrudniany przez ASA zespół pracowników bazy, między innymi mechanicy, kucharki i jedna lekarka, towarzyszył naukowcom "w celu wspierania nauki". Jednak mimo naukowego znaczenia badań prowadzonych na biegunie nikt z nas nie miał wątpliwości, że stacja znajduje się na samym końcu wszystkich linii zaopatrzeniowych. Patrząc na nasze ciasne, tymczasowe zabudowania, przestarzały sprzęt, ciągły brak części zamiennych, czasami czuliśmy się zupełnie bez znaczenia. Po prostu żyliśmy na granicy cywilizacji i spodziewaliśmy się braków i kłopotów. Jeśli coś się zepsuło, zwłaszcza zimą, należało taką rzecz naprawić albo zrobić nową. Części zamiennych nie było. Stan zapasów, jeśli chodzi o materiały medyczne, budził moje przerażenie: już teraz brakowało nam klisz do zdjęć rentgenowskich dużego formatu i podobnie było w McMurdo. Nie mieliśmy ultrasonografu i błagałam McTown, żeby mi przekazali swój stary aparat, kiedy dostaną nowy. Chociaż spawacze i cieśle budowlani co dzień pracowali przy wznoszeniu metalowej konstrukcji, nie miałam odpowiedniej lampy do wyjmowania opiłków z oczu. Na szczęście przynajmniej apteka była zaopatrzona zaskakująco dobrze. Nieustannie męczyłam odwiedzających stację pracowników medycznych z McMurdo o różne przesyłki. Inną metodą przesyłania niezbędnych dóbr była "Guard Mail" (Poczta Gwardyjska) polegająca na tym, że za dużą paczkę ciasteczek chłopcy z Marynarki albo Gwardii Powietrznej dostarczali przesyłki do przy jaciół z McMurdo i odwrotnie. Były także inne metody uzupełniania zapasów. Kiedy pacjent nie zużył całej porcji zapisanego leku, prowadziłam handel wymienny, żeby odzyskać to, co mu pozostało. Z jednym facetem wymieniłam resztkę syropu przeciwkaszlowego za poduszkę. Istniał czarny rynek podstawowych dóbr, obejmujący cały kontynent. Od ludzi bywałych w świecie słyszałam, że biegun południowy bardzo przypomina Rosję. Mnie przypominał Mir, przestarzałą, wiecznie psującą się stację kosmiczną, która krążyła nad naszymi głowami, znajdując się ciągle na krawędzi katastrofy. Była jednak jedna zasadnicza różnica między Mirem a stacją Amundsena-Scotta na biegunie południowym. Gdyby w przestrzeni kosmicznej zdarzyło się jakieś nieszczęście, kosmonauci mogli liczyć, że przyleci do nich misja ratunkowa. Tymczasem nikt na razie nie wynalazł samolotu, który potrafiłby bezpiecznie wylądować i wystartować zimą z bieguna południowego. Przez osiem i pół miesiąca każdego roku po prostu nie można się stąd wydostać ani tu przylecieć. Problem części zamiennych sprawił, że zaczęłam jeszcze większym szacunkiem obdarzać ludzi, którzy potrafią naprawiać różne urządzenia. Na biegunie czarodziejów, dla których urządzenia nie miały żadnych tajemnic, zwano technikami od instalacji (UT - utility technicians). Do takich geniuszy należał mieszkający w Centrum Medycznym K-en Lobe, wspaniały rzemieślnik, który do tego był technikiem laboratoryjnym w czasie wojny w Wietnamie. Jeśli nie pracował na An tarktydzie, zatrudniał się jako pilot na Alasce. Drugi UT, Floyd Washington, lubił mówić o sobie, że jest najdalej na południe mieszkającym Murzynem. Był tak dobry w swoim zawodzie, że ASA, by namówić go do pozostania na sezon zimowy, zawiozła go samolotem do Stanów na spotkanie z rodziną w Wirginii, dzięki czemu mógł pozałatwiać swoje sprawy i zabrać Play Station do gry w Nintendo. Floyd nauczył się swojego fachu podczas służby w marynarce, a o tym, że potrafi naprawić wszystko, przekonałam się, kiedy przerobił zapadki w zamku mojego sejfu z lekarstwami. Floyd od balang wolał grę w Nintendo i surfowanie po Sieci. "Samotność to nie to samo co osamotnienie" wyjaśniał. Jednak co tydzień dzielił się z innymi swoim ostrym poczuciem humoru w wydawanej przez siebie gazetce "South Pole at a Glance". W niedzielne po południe wokół stołówki, gdzie rozdawał swoją gazetkę, gromadził się zwykle tłumek polarników, pragnących zobaczyć, czy przypadkiem któryś z ich mrocznych sekretów nie wyszedł na światło dzienne. Czasami rewelacje Floyda były bo leśnie trafne. Oto mój ulubiony fragment, typowy dla jego stylu: I chociaż żyję w krainie niemal wiecznych ciemności, Nie będę się obawiał żadnej mechanicznej zapaści. Bo Instalacyjni Technicy i ich narzędzia ochronią mnie. Glikol i piece ogrzeją mnie tu przez wszystkie moje dni, Tak, prawie przez cały czas. Oni poprowadzą mnie przez tunel instalacyjny, gdzie zielone pastwiska Byłyby, gdybyśmy mieli tu ziemię. Oni namaszczą mi głowę ciosami ciężkiego młota, Jeśli przysporzę im dodatkowej pracy. Oni są tam, dokąd biegnie moja instalacja z łazienki. I moje dni zaprawdę będą szczęśliwe, Jeśli ich tylko nie wkurzę. Mimo grożących nam niebezpieczeństw i opłakanego technicznego stanu stacji byłam już bardzo przywiązana uczuciowo do bieguna i miejsca, które nazywaliśmy "Dome Sweet Dome". Mówiło się, że polarnicy opuszczą Kopułę w roku 2005, po zakończeniu budowy nowej, większej stacji na biegunie. Ponieważ Kopuła ma być rozebrana i przewieziona z powrotem do Stanów, gdzie zostanie wykorzystana jako muzeum albo magazyn, uznano zapewne, że nie warto wydawać pieniędzy na naprawę czegoś, czego los jest i tak przesądzony. Nową stację budowano stopniowo obok istniejącej, starając się zdążyć na czas i zmieścić się w za planowanym budżecie. W ciągu minionego roku baza im. Amundsena i Scotta zmieniła się z sennej stacji badawczej w polarny plac budowy. Większość lotów zaopatrzeniowych na biegun - które i tak były możliwe tylko od końca października do połowy lutego - przeznaczano teraz na transport sprzętu i materiałów budowlanych. Wszystkie inne dostawy uważano za drugorzędne, co obejmowało, jak się wkrótce mieliśmy dowiedzieć, także paliwo do generatorów zaopatrujących stację w energię zimą. Dodatkowi robotnicy budowlani stanowili poważne obciążenie dla wszystkich urządzeń na biegunie, od instalacji sanitarnych po możliwości centrum medycznego. Konkretne zadanie, jakie stało przed polarnikami w "naszym" sezonie, polegało (obok "wspierania nauki") na budowie nowego garażu i warsztatu naprawczego dla ciężkiego sprzętu. Tego typu praca, niebezpieczna nawet w najlepszych warunkach w "normalnym świecie"; na biegunie była zdradliwie niebezpieczna. Jako osoba pochodząca z rodziny pracowników budowlanych darzyłam specjalnymi względami cieśli budowlanych, wznoszących konstrukcję dachu nowego garażu. Za każdym razem patrzyłam na ich pracę z prawdziwą zgrozą, gdy skulona przemykałam przez plac budowy. Pamiętam, jak kiedyś, gdy się zastanawiałam, kim będę, kiedy dorosnę, mój ojciec powiedział: "Zadbaj o to, żeby to była praca, w której możesz się schować pod dachem przed zimnem". Jeśli czegoś nie lubił w swojej pracy budowlańca, to właśnie zimy. Przypomniałam sobie jego słowa, patrząc na cieśli zmagających się z piłami i robotników noszących metalowe szyny w temperaturze minus czterdzieści stopni F, w ciężkich buciorach, gdy ponad ich głowami dźwigi przenosiły ogromne stalowe konstrukcje. To nie była Ameryka. Jeśli się tutaj upuściło klucz do śrub na ziemię, od razu pękał. Jednak ci faceci odgrywali takich twardzieli, że za nic nie przyszliby do gabinetu z powodu zwykłego odmrożenia czy otarcia. Czekali, dopóki się nie okazało, że rany im się nie goją albo że już nie mogą pracować z bólu. Z powodu obrażeń robotników na budowie przez całe lato byłam dzień i noc pod telefonem, w każdej chwili gotowa do udzielania pomocy, ponieważ od listopada do lutego budowa pracowała na trzy zmiany. Nie miałam czasu czytać, uczyć się ani nawet porządnie się wyspać. Najgorsze jednak, że prawie nigdy nie wychodziłam na zewnątrz stacji. Widziałam światło słoneczne wpadające przez otwarte drewniane drzwi Kopuły, ale sama byłam uwięziona w środku, jak dziecko za karę zatrzymane w domu. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy będę mogła zobaczyć trochę więcej Antarktydy, i niecierpliwie czekałam na obiecane wycieczki do McMurdo. Dopiero na początku grudnia mogłam wziąć udział w lekcjach prowadzenia skutera śnieżnego, dających prawo do korzystania z tego sprzętu. Jeździłam na nich później przy każdej nadarzającej się okazji, pędząc wokół zewnętrznych za budowań bazy z którymś z odwiedzających nas lekarzy na siodełku, albo VIP-ów, których często musiałam zabawiać. Wycieczki stanowiły dla mnie przyjemną odmianę w codziennej pracy, jednak nie mogłam oddalać się zbytnio od stacji i zawsze miałam przy sobie włączoną krótkofalówkę, postronek łączący mnie z pracą. Jako jedyny lekarz byłam cennym dobrem, królową roju, którą trzeba chronić za wszelką cenę. Uwięziona w ulu jak w pułapce, często czułam się jak więzień. Równocześnie jednak widok tylu kompetentnych ludzi wokół dawał mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. Jako dziecko czułam się bezpieczna, ponieważ wie rzyłam, że moi rodzice poświęcą życie, żeby mnie uratować. Tutaj, po raz pierwszy w dorosłym życiu, poczułam się równie bezpieczna. I nawet jeśli linie zaopatrzeniowe, pogoda czy zużyty sprzęt nie budziły mojego zaufania, miałam zaufanie do swoich kolegów. Byliśmy zespołem, więc wiedziałam, że damy sobie radę. Od damy za siebie nawzajem życie. Dostawałam mnóstwo e-maili od Willa Silvy, który wciąż siedział w Nowej Ze landii, czekając, aż pogoda poprawi się na tyle, że będzie mógł pojechać w góry. W końcu wyznałam mu, że mam kłopot z odpowiadaniem na listy typu "Jak się miewasz? ". Nie miewałam się najlepiej. Podobnie jak Dorianne, doszłam do wniosku, że pracodawcy nie opisali mi mojej przyszłej pracy zgodnie z prawdą, i czułam się sfrustrowana. Spytałam Willa, jak ograniczyć ilość pracy i zdobyć trochę wolnego czasu dla siebie. Will szybko podrzucił mi kilka rozsądnych uwag. Od: Willa Silvy Do: Jerri Nielsen Data: Piątek 04 grudnia 1998; godz. 00:07:01 PST Temat: Umiarkowane pozdrowienia Droga Jerri, Wiem, co masz na myśli, kiedy piszesz o cudzych oczekiwaniach. Spodziewają się, że będziesz wszystkim dla wszystkich o każdej porze... ale przecież trudno czegoś takiego od kogokolwiek oczekiwać. Myślę, że wysłanie e-maili do wszystkich zainteresowanych i komunikat na zebraniu personelu stacji mogłyby pomóc. Poza tym może powinnaś zrobić i porozwieszać tabliczki informujące, że - nie licząc nagłych wypadków - lekarz przyjmuje w godzinach od... do... i po prostu ogranicz zwykłe wizyty do tych godzin. Możesz sama ustalić godziny przyjęć, ale zapewne będziesz musiała o nie powalczyć. Rzecz w tym, że ludzie mają przesadne oczekiwania. Z pewnością trzeba temu położyć jakąś tamę. Zrób wszystko, co trzeba, żebyś mogła zadbać o swoje siły, niezbędne na długi pobyt. Na pierwszy rzut oka miałem wrażenie, że ludzie w tym roku stali się jacyś bardziej chorowici niż w poprzednim. Kto wie. Musisz po prostu wyznaczyć niezbędne granice z myślą o ochronie samej siebie oraz zachowaniu dobrego humoru i pogody ducha. Miewaj się dobrze i głowa do góry. Pozdrowienia, Will. Tymczasem zbliżały się święta Bożego Narodzenia i zaczynała mnie ogarniać świąteczna melancholia. Pisałam ciągle do moich dzieci, chociaż ani razu nie dostałam od nich odpowiedzi. Zastanawiałam się, czy w ogóle docierają do nich moje listy i e-maile. Wiedziałam, że otrzymały niektóre moje prezenty - w tym samochód dla Bena na szesnaste urodziny. Dopóki na biegunie działała zwykła poczta, posyłałam im prezenty i kartki. Poza tym wysyłałam im wszystkim osobiste e-maile i umieściłam je na liście wysyłkowej zatytułowanej "rodzina i przyjaciele", ale nigdy nie dostałam od nich żadnej odpowiedzi, podobnie jak nigdy nie na pisały, czy dostały prezenty. Raz po raz czułam, jak otwierają się bolesne rany w moim sercu, kiedy ktoś zadawał mi pytania o rodzinę i dzieci. Próbowałam od powiadać wymijająco, ale ludzie z czystej życzliwości pytali o szczegóły. Jak mogłam im wyjaśnić coś, w co sama nie bardzo mogłam uwierzyć? Zwierzyłam się z tych myśli matce, jednej z niewielu osób, z którymi mogłam rozmawiać o swoich dzieciach. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy Data: 18 grudnia 1998 godz. 12:13:03 +1200 Temat: Rozmowa matki z córką Przez ostatnie dwa dni było mi naprawdę smutno z powodu dzieci. Nie wiem dlaczego. Po prostu nie mogę uwierzyć, że je straciłam. Nie potrafię tego pojąć i jest mi strasznie przykro. Nie mogę patrzeć na ich fotografie. Wszyscy tutaj mają zdjęcia swoich najbliższych przyklejone na ścianie po koju. A ja nie. Wyjęłam je raz na wierzch, a potem je schowałam. Czy miałaś jakieś wiadomości od Bena na temat samochodu? Czy one nigdy o mnie nie myślą? Kocham cię, Duffy Od dłuższego czasu z niecierpliwością czekałam na weekendową wycieczkę do McMurdo, podczas której miałam przejść dodatkowe szkolenia, spotkać się z przy jaciółmi, przycisnąć kogo trzeba w sprawie dostaw zaopatrzenia medycznego, i po prostu uciec na chwilę od niekończącego się strumienia pacjentów na biegunie. Najbardziej cieszyła mnie perspektywa kursu, na którym miałam się nauczyć, jak zrobić igloo i jaskinię lodową oraz jak przeżyć kilka dni w otwartym terenie na antarktycznym pustkowiu. Może nawet uda mi się zobaczyć pingwiny i foki. Tymczasem pewnego dnia w moim biurze/sypialni zjawił się SPAM z wiadomością, że nie ma mowy o żadnym wyjeździe. Denver o niczym go wcześniej nie poinformowało, więc nie może wyrazić zgody. Poczułam się, jakbym próbowała kogoś oszukać, choć przecież sam dyrektor ASA do spraw medycznych wymyślił tę wycieczkę. Cała sprawa wyglądała idiotycznie i na kilometr zalatywała wojskowym drylem. W kraju mówiono mi, że czuwanie pod telefonem dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, okazało się psychicznie bardzo męczące dla moich poprzedników, uznano więc, że wolny weekend byłby w tej sytuacji sensownym rozwiązaniem. Wcale nie zależałoby mi tak bardzo na tej wycieczce, gdyby mi jej wcześniej nie obiecywano. Poza tym dowiedziałam się, że nie mam prawa prosić nikogo o pomoc w procedurach medycznych, jeśli nie wypiszę wcześniej formalnego służbowego polecenia. Czemu w takim razie traciłam czas i wysiłek na szkolenie zespołu ratowniczego, który pomagałby mi w nagłych wypadkach? Wyglądało na to, że na biegunie jest jednak tak samo jak wszędzie i pełno tu biurokratycznych decyzji, które niekoniecznie służą dobru miejscowej społeczności. Nie tak opisywano mi tutejsze stosunki przed wyjazdem. Od złożenia rezygnacji z pracy powstrzymywała mnie jedynie niewzruszona na dzieja, łącząca wszystkich członków zespołu zimującego, że Jak tylko pozbędziemy się stąd tych wszystkich ludzi z letniej ekipy, zacznie się prawdziwe życie". A poza tym, co powiedziałabym swoim rodzicom? Na ścianie miałam przyklejony faks z domu z krzepiącą maksymą: "Nie rezygnuj - nic na świecie nie zastąpi wytrwałości...". Zrobiłam więc dobrą minę do złej gry, a swoje rozczarowanie wylałam w listach do przyjaciół i rodziny. Niektóre z nich podpisałam: Jerri Nielsen, lekarz, Kolonia Karna na Antarktydzie, Moja rodzina nieustannie dodawała mi otuchy. Zwłaszcza mamie strasznie zależało na tym, żeby ten rok na Antarktydzie był najważniejszym doświadczeniem w naszym życiu. Bracia byli ze mnie dumni, zwłaszcza Scott, niespokojny duch, który rozumiał pokusę konfrontacji z dziką naturą. Zawsze byliśmy sobie bardzo bliscy, ale teraz pisywaliśmy do siebie regularnie i dostawałam od niego niezwykłe listy. Kiedy napisałam do niego smutny list o swojej samotności, dostałam następującą odpowiedź. Od: Scotta Cahila Do: Jerri Nielsen Data: środa 16 grudnia 1998 godz. 20:11:45 - 0500 Temat: Polarna miłość Jestem z ciebie bardzo dumny i wszyscy często o tobie myślimy. To nie są wakacje pod namiotem, ale - kto chciałby robić coś, co każdy potrafi? Oczywiście tęsknisz do świata - każdy samotny żeglarz czy podróżnik, przemierzający dżunglę albo pustynię, albo lodowe pustkowia regionów podbiegunowych, tęsknił za światem i stawał w obliczu "ponurego żniwiarza", śmiejąc mu się w twarz, a potem, po powrocie do świata, już nigdy nie był taki sam jak przedtem. Rozumiał sprawy, których przedtem nawet nie dostrzegał, choć był od nich o krok. Posłuchaj rady kogoś, kto żeglował samotnie nocą, setki mil od brzegu, w towarzystwie potworów i aniołów, w samotności i osamotnieniu. Jesteś tam, gdzie jesteś. Masz wielkie szczęście, że możesz tam być. Ciesz się i rozkoszuj każdą spędzoną tam minutą. Poczuj zimno - kiedy nadejdzie zima - poczuj izolację i samotność - wchłaniaj ją, rozkoszuj się nią - TO JEST ŻYCIE - to jest prawdziwe wyzwanie - a życie na krawędzi ryzyka jest wszystkim. Scott Cahill . W wigilię Bożego Narodzenia mama opisała mi w liście wspaniały obiad świąteczny, jaki zamierzała urządzić. Będą żeberka i zupa z ostryg, będą prezenty, świeczki i bożonarodzeniowa muzyka. Moi bracia z rodzinami przyjadą w pierwszy dzień świąt. Wszystko to wydawało mi się tak odległe, że prawie nie czułam tęsknoty. Usiłowałam skupić się na teraźniejszości i wkrótce znalazłam przyjaciela, który mi w tym pomógł. Nazywał się Ola Skinnarmo i był dwudziestosześcioletnim Szwedem, który samotnie przemierzył na nartach antarktyczny płaskowyż od Patriot Hills, prywatnego obozu na skraju lodowca szelfowego Ronnea w zachodniej Antarktydzie. Skinnarmo dotarł do bieguna w ciągu czterdziestu siedmiu dni, po konując sześćset mil. Szefowie bazy na biegunie starali się zawsze zniechęcać turystów i podróżników od biwakowania w pobliżu jej zabudowań. Kiedy Ola dotarł na biegun, tuż przed świętami, pozwolono mu wprawdzie postawić namiot niedaleko Kopuły, ale zaproponowano tylko jeden posiłek w naszej stołówce. Gdy usłyszałam o przystojnym młodym Szwedzie, powiedziałam Dorianne, że spróbuję go namówić, żeby nas do siebie zaprosił. Dorianne gorąco poparła pomysł. Poszłam więc do jego namiotu i po szwedzku powitałam go na biegunie. Ola zaprosił nas do swojego namiotu i poczęstował szwedzkimi sucharami wojskowymi. Skończyło się na tym, że po kryjomu wynosiłam dla niego jedzenie i picie, aż wreszcie SPAM się ugiął i pozwolił mu przyłączyć się do nas na czas świąt, dopóki nie zabierze go samolot. Zaprzyjaźniliśmy się i każdego popołudnia przychodził do Centrum Medycznego porozmawiać. Ola prowadził specjalne fizyczne i psychiczne przygotowania do swojej ekspedycji. Zdawał sobie sprawę z tego, że przeżycie w takich warunkach zależy bardziej od odporności psychicznej niż kondycji i wytrzymałości fizycznej. Znalazł ekspertów, którzy pomogli mu opanować sztukę blokowania odczuć bólu, chłodu, głodu, samotności i rozpaczy. Rozmawialiśmy o tym szczegółowo, ponieważ sama włożyłam kiedyś wiele wysiłku, żeby osiągnąć takie umiejętności. W dniu Bożego Narodzenia w bazie odbywał się "Wyścig naokoło świata", stanowiący zwykle szczytowy punkt sezonu letniego. Uczestnicy wyścigu szli, biegli, jechali jakimś pojazdem albo dawali się ciągnąć trasą trzykrotnie opasującą pas startowy - w sumie około pięciu kilometrów wokół bieguna południowego. Jeden z polarników całą drogę pokonał, jadąc do tyłu na skuterze śnieżnym. Do ciągnika zwanego "Drąg Oueen" przyczepiono lodową barkę wypełnioną polarnikami, wylegującymi się na meblach z naszej świetlicy. Wyglądało to dość zabawnie, jednak sama byłam raczej w niezbyt świątecznym nastroju, niczym nurek oglądający w głębinie świat przez szkło maski. Czułam już magnetyczne przy ciąganie zimy. Wydawało mi się, że letnie tradycje, jak wyścig czy gra w krykieta na pasie startowym, są przeznaczone dla gości, którzy wkrótce nas opuszczą. Nie przyjechałam tu, żeby brać udział w zabawach. Musieliśmy spędzić tu lato, ale tak naprawdę liczyło się tylko to, co nas tu ściągnęło, czyli zimowanie na biegunie południowym. Od: Jeri Nielsen Do: Mamy i Taty Data piątek 25 grudnia 1998 godz. 00:59:35+1200 Temat: Wesołej wigilii, moja mała kochana dziewczynko Wesołych świąt dla moich wszystkich ukochanych Nie miałam chwili czasu, żeby do kogokolwiek napisać - jestem taka zapracowana, że wieczorem padam do łóżka, nie zrobiwszy nawet połowy tego, co sobie zaplanowałam. Mieliśmy przyjemną wigilię. Dzisiaj zbudowaliśmy rozmaite zwariowane pojazdy i ruszyliśmy do "wyścigu naokoło świata". Brali w nim udział wszyscy mieszkańcy bazy. Niektórzy biegli, inni spacerowali. Jeszcze inni jechali na sankach i skuterach śnieżnych. Mam nadzieję, że dzisiaj wieczorem pójdę na świąteczne przyjęcie i że nie będę zbyt zmęczona. Dziękuję za przesyłki. Dostałam na święta koszule i suszarkę do włosów, elektryczne koce, ciasteczka, cukierki i narzuty. Pomarańcze i jabłka były wspaniałe. Kocham was, Duffy Przygnębiała mnie także sprawa dojrzewającego w bazie buntu na pokładzie. W ostatnim tygodniu grudnia stację opuściło sześć osób, w tym większość załogi działu cargo, oraz moja najlepsza przyjaciółka Dorianne. Nigdy tak naprawdę nie dowiedziałam się, o co poszło w dziale cargo. Wiedziałam jednak, że będzie mi bardzo brakowało Dorianne. Nie była przygotowana na tak intensywną pracę, jakiej tu od niej wymagano, i pod wieloma względami rozumiałam jej frustrację. Jednak naprawdę wierzyłam, że po zamknięciu stacji na zimę i wyjeździe ekipy letniej poczułaby się tu jak w domu. Wiedziałam, że głupotą byłoby przekonywanie kogoś do pozostania na biegunie na zimę - trzeba tego samemu pragnąć bez zastrzeżeń. Musiałam jednak podjąć jakąś próbę, żeby mieć pewność, że moja przyjaciółka nie popełnia błędu. Zaprosiłam do mojego pokoju wszystkich jej najbliższych przyjaciół z grupy zimującej, żeby przedyskutować wszystkie za i przeciw. Przyszedł Andy, "naukowiec w nie bieskim kołnierzyku", Loree, meteorolog, Joel i Duży John. Jedno z nas miało wyliczyć wszystkie powody przemawiające za pozostaniem, a ktoś inny przemawiające za wyjazdem. Zaczęła Loree. - Potrzebujemy cię, Dorianne. Najlepsi przyjaciele, jakich kiedykolwiek będziesz miała, siedzą tu, w tym pokoju. Jesteśmy tu wszyscy po to, żeby dokonać tego razem. - To będzie najlepszy rok twojego życia - powiedział Duży John. Przyszła kolej na mnie. Zawsze namawiałam ją, żeby z nami została, więc dla uczciwości wyłożyłam swój najbardziej pesymistyczny scenariusz. - Wiesz, czego się najbardziej obawiam? zaczęłam. Co będzie, jeśli jedno z nas odniesie jakieś ciężkie obrażenia albo się rozchoruje, a ja niewiele będę mogła zrobić. Być może będziesz musiała pomagać mi opiekować się kimś, kogo kochasz, kto leży przez całą zimę nieprzytomny, z ciężką raną głowy. Musiały byśmy czuwać przy chorym na zmianę, czekając na wiosnę ze świadomością, że gdybyśmy były w kraju, w przyzwoitym szpitalu, byłaby jakaś szansa na ratunek. Jedno z nas, a nawet więcej niż jedno, może zginąć. Jeśli zabraknie nam energii elektrycznej, wszyscy zamarzniemy na śmierć. Jeśli Kopuła się spali, życie tutaj stanie się strasznie trudne, może nawet niemożliwe. Zwykle nie mówiliśmy o takich rzeczach, ale czaiły się tuż pod powierzchnią naszych myśli. Wszyscy mieliśmy nieustannie świadomość potencjalnej katastrofy. Mówienie o tym w tak brutalny sposób wydawało mi się dość paskudne, ale nie mogłam namawiać jej na pozostanie z nami, nie wspominając o ryzyku. - Dorianne, muszę wiedzieć, czy potrafię tego dokonać i przeżyć na biegunie. Dla mnie to najważniejsza rzecz w życiu. A dla ciebie? Dorianne miała się z tym przespać i rano podjąć decyzję. Ale wiedziałam już, jaka będzie jej odpowiedź. Zrobiło mi się smutno na myśl, że będę musiała stawić czoło zimie, nie mając przy sobie bliskiej przyjaciółki, która pobudzała mnie do śmiechu, zaufanej powierniczki w ciemnych miesiącach. W dniu, kiedy Dorianne miała odlecieć, pogoda na wybrzeżu popsuła się i odwołano wszystkie loty z i do McMurdo, co przedłużyło chwile rozstania. Kiedy Dorianne pakowała się przed odjazdem, wszyscy przyjaciele zaczęli ją błagać o różne rzeczy na pamiątkę. Wzięliśmy wszystko, czego nie musiała zabierać ze sobą: ubrania, taśmy, wyposażenie pokoju. Kiedy szła przez stację, zaczepiano ją, prosząc o czapkę albo maskę na twarz. Jako najlepsza przyjaciółka obłowiłam się nienajgorzej: dostałam puchową kołdrę i komplet flanelowych prześcieradeł, kilka ciekawych książek i jedzenie. Liczyłam jeszcze na jej puchową kamizelkę i miałam nadzieję, że zmięknie w ostatnich godzinach. Taka właśnie była nasza polarna kultura. Rzucaliśmy monetę o twój pokój, zanim wyniosłeś walizki. Ktoś wchodził i zabierał ozdoby z twojej ściany. Ponieważ odwołano lot do McMurdo, Dorianne musiała pożyczyć ode mnie ubranie - nie zostało jej nic. Nie miała nawet ręcznika ani mydła. W charakterze piżamy nosiła moją koszulkę z krótkim rękawem, a ja pilnowałam, żeby jej nie za brała ze sobą! Ktoś tej nocy wziął jej pantofle. W każdym pokoju można było znaleźć jakiś przedmiot, który po niej pozostał. Kiedy wreszcie przyleciał samolot, którym miała lecieć do McMurdo, pocałowałam ją w policzek i patrzyłam, jak wspina się na Wzgórze Ataku Serca, w stronę pasa startowego. Przypomniał mi się stary obyczaj "zjadaczy grzechów", występujący na wiejskich terenach Irlandii i Walii. Zgodnie z tradycją podczas czuwania przy zmarłym na ciele nieboszczyka stawiano jedzenie symbolizujące niewyznane grzechy zmarłego. Zjadacz grzechów zjadał te potrawy i przejmował w ten sposób grzechy, uwalniając duszę zmarłego od czyśćca. Następnie w chwili śmierci zjadacza grzechów ktoś z wioski, kto go naprawdę kochał, musiał zjeść jego grzechy - inaczej zjadacz grzechów zmarłby z grzechami wszystkich wcześniej zmarłych na sumieniu, co z pewnością zaprowadziłoby go do piekła. Teraz ta osoba stawała się z kolei zjadaczem grzechów. Zawsze myślałam sobie, że lekarz jest kimś w rodzaju zjadacza grzechów. Nosi w sercu cały ból i sekrety swoich pacjentów i nie może się tym brzemieniem z nikim podzielić, nikt nie może mu ulżyć w tej roli. Tu, na biegunie byłam bardziej samotna z tą swoją wiedzą niż w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. Cóż, po myślałam, gdy transportowiec Hercules unosił się w bezchmurne niebo, zjadaczka grzechów nie ma już przy sobie nikogo, kto by ją kochał tak bardzo. W dniu, w którym odleciała Dorianne, przyszedł do mnie Duży John i powiedział: "To, czego ci trzeba, Doc, to przejażdżki na motocyklu". Nazywaliśmy tak skutery śnieżne - jeszcze jeden przykład naszego żargonu - a Duży John był władcą motocykli. Jako mechanik odpowiedzialny za sprzęt jeżdżący na biegunie miał dostęp do wszystkich skuterów śnieżnych i wybrał najlepszy z nich do swojego prywatnego użytku (choć oficjalnie pojazd był przypisany do jednego z na ukowców). Duży John wiedział, co to znaczy stracić na biegunie swojego najbliższego przyjaciela, ponieważ kilka tygodni temu ewakuowano Nelsona. Pozwoliłam Dużemu porwać się ze stacji. Wciągnęłam parkę, wdrapałam się na tylne siodełko i pomknęliśmy w dal. Wiatr smagał nam twarze, gdy żeglowaliśmy ponad wyrzeźbionymi przez wichry falami lodu, a ja po prostu trzymałam się Johna. Pojechaliśmy prosto przed siebie, w pustkę polarnego płaskowyżu. Jakieś osiem kilometrów od bazy, gdy wokół rozpościerał się już tylko biały okrąg horyzontu, zatrzymaliśmy skuter, na minutę wyłączyliśmy silnik i wsłuchaliśmy się w absolutną ciszę lodowej pustyni. To miejsce było takie piękne, takie czyste i doskonałe. Powoli uczyłam się odczytywać subtelne różnice barwy i faktury nieskończonego horyzontu, słońca przeświecającego przez cienką warstwę chmur, kierunek wiatru. Trudno wprost sobie wyobrazić, ile może być odcieni bieli i błękitu, dopóki nic poza nimi nie wyznacza kształtu naszego świata. Poczułam, że w moim sercu powoli dokonuje się jakaś zmiana, jak gdyby jakiś klucz trafił we właściwy zamek. Zaczynałam się otwierać na tę otaczającą mnie pustkę, w miarę jak ona zaczynała odsłaniać się przede mną. Do: Mieszkańców bieguna Data: poniedziałek 28 grudnia 1998, godz. 02:46:03+1200 Temat: Uroczystość w Dniu Nowego Roku Zapraszamy wszystkich... Roger i Donna zapraszają na uroczystość, która odbędzie się w dniu Nowego Roku, o 3:00 po południu przy Biegunie Oficjalnym, z okazji za warcia przez nich związku małżeńskiego. Oboje pragnęliby, aby wszyscy obecni, trzymając się za ręce, utworzyli krąg "wokół świata" i wokół młodej pary. Następnie około godziny 5:00 w Sallys Galley, najwykwintniejszej restauracji na płaskowyżu, rozpocznie się przyjęcie, na którym serwowana będzie pizza. O godzinie 7:00 odbędzie się koncert na żywo zespołu The Icemen z Bieguna Południowego na Antarktydzie. Prezenty nie są wymagane... przynieście ze sobą dobry nastrój i dobre życzenia dla młodej pary. Donna, kucharka z zespołu zimującego, oraz elektryk Roger, wzięli ślub na biegunie, w dniu Nowego Roku, ubrani w swoje najlepsze, dobrane pod kolor parki z McMurdo. Wymienili piękne obrączki z mosiężnych uszczelek zrobione w na szym warsztacie przez Kena Lobe, pilota z Alaski. Lobe spełnił także funkcję urzędnika udzielającego ślubu. Mało kto bowiem o tym pamięta, ale każdy obywatel Alaski może uzyskać uprawnienia "komisarza małżeńskiego" i udzielać ślubów. Prawdopodobnie u źródeł tego prawa legł fakt, że mieszkańcy Alaski żyją w bardzo podobnych warunkach jak polarnicy na biegunie południowym - trudno im w okolicy znaleźć sędziego pokoju. Innym wielkim wydarzeniem w dniu Nowego Roku było doroczne przesuwanie Znaku Bieguna Geograficznego. Baza imienia Amundsena i Scotta na biegunie południowym znajduje się na powłoce lodowej, która przesuwa się mniej więcej o dziesięć metrów rocznie. Znak wskazujący na położenie bieguna przesuwa się wraz z nią i trzeba go przestawiać, żeby znajdował się nad prawdziwym biegunem południowym. Opisałam te wydarzenia w liście do rodziny, w którym starałam się opowiedzieć o zmianie, jaka zachodziła we mnie w tym okresie. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: środa, 06 stycznia 1999, godz. 8:46 rano Temat: Początek stycznia Bunt mamy chyba za sobą. Dorianne wyjechała i bardzo mi jej brakuje. Ogrzewa mnie jej puchowa kołdra. Jej pokój przechwycił ktoś, kto spał w namiocie, i życie toczy się dalej. Spędzam teraz więcej czasu z Dużym Johnem i Joelem, tańczącym urzędnikiem NOAA. W dzień Nowego Roku mieliśmy ślub. Przenieśliśmy także biegun geograficzny. Zgodnie z tradycją wszyscy członkowie załogi po kolei biorą udział we wbijaniu młotkiem w lód znaku oznaczającego biegun. Przenosimy go co roku i każda załoga umieszcza na nim napis. Wysłałam wam zdjęcia. Na naszym znaku widnieje mój ulubiony cytat z kapitana Scotta: "Wielki Boże, co za straszne miejsce". Jest straszne i cudowne. Może cię zabić, jak zabiło Scotta, albo robi z tobą coś takiego, jak to, co dzieje się ze mną. Nie jest to raj. Ale żadne dobre miejsce nim nie jest. Chcę tu zostać. Pozdrowienia z Lodu Jerri Lin . Rozdział 5 Jestem z bieguna Od: Thoma Millera Do: Jerri Nielsen Data: 28 grudnia 1998 Temat: Niedobrze! Hej, Jerri, Robienie wody na biegunie kosztuje straszną masę dolarów. Wszyscy słyszeliśmy o twoim "hollywoodzkim prysznicu", który uruchomił alarm przeciwpożarowy wczoraj wieczorem. Obowiązują tu pewne reguły, których wszyscy musimy przestrzegać, nawet ja, choć to ja robię wodę. Dwie minuty dwa razy w tygodniu. Inna sprawa: słyszałem plotki, że podobno znalazłaś jakąś lampę do opalania. Zdecydowanie NIC Z TEGO! Nie możemy sobie pozwolić na żadną lampę powyżej 100 watów. Wyprodukowanie energii elektrycznej kosztuje tutaj około 90 centów za kilowatogodzinę (w domu płacisz 9-15 centów) i lampa o takiej mocy byłaby ogromnym obciążeniem dla elektrowni. Za pomocą naszego komputera monitorujemy, z częstotliwością jednej minuty, zużycie energii we wszystkich budynkach, więc dowiemy się, kiedy ją włączysz, a wtedy będziemy musieli ci ją zabrać. Nie chcę tego robić, więc proszę, po prostu jej nie używaj! (Nie martw się - kiedy ci ludzie wreszcie stąd wyjadą i zostawią nas w spokoju, będziemy mogli robić znacznie więcej, ale w czasie lata musimy trzymać się reguł). Dzięki. Elektrownia Byłam niewinna. Alarm przeciwpożarowy - z okazji "hollywoodzkiego prysznicu" - został wywołany przez zepsuty detektor dymu, który zareagował na parę wodną. Nie przekroczyłam granicy dwu minut. Prawdę mówiąc, oszczędzałam wodę z nabożeństwem. Nie przeszkodziło to jednak moim kolegom nazywać mnie po tym incydencie Doc Hollywood. (Sprawę lampy do opalania zostawiam bez komentarza). Prysznic stanowił taki luksus, że dbałam przede wszystkim o to, żeby umyć głowę. Miałam zawsze tak brudne włosy, że nosiłam je zaplecione w warkocz i upięte, nawet poza pracą. Resztą ciała w ogóle przestałam się przejmować. Nie da się nic powiedzieć o ciele schowanym pod ważącą 12 do 15 kilogramów warstwą płótna i puchu. Nasze ubrania były jeszcze brudniejsze niż my sami. Nosiliśmy je, dopóki nie zrobiły się odrażające. W sytuacji racjonowania wody człowiek bardzo starannie planuje swoje jedno, jedyne pranie na tydzień. Nie można prać w wodzie kurtek z gęsiego puchu, więc były aż czarne z brudu. Większość mężczyzn pracowała dziesięć godzin dziennie, mając nieustannie kontakt ze smarem i spalinami. Jako "ślimak z Kopuły" byłam więc na ich tle krzycząco czysta. Zapewne tak wyglądali pionierzy na Dzikim Zachodzie. Kiedy ludzie byli już bardzo brudni, po prostu się niszczyli - zrzucali skórę - co stanowi naturalny sposób oczyszczania się ciała. Jedynym miejscem, w którym nie tolerowałam brudu, był szpital. Kiedyś omal nie pozabijałam moich współlokatorów w Centrum wyziewami chloru, ponieważ po stanowiłam wyszorować podłogę przemysłowym wybielaczem. Dodałam za dużo sproszkowanego koncentratu i nastąpiła eksplozja. Wysadziwszy gumową zatyczkę butelki jak korek od szampana, roztwór rozprysnął się na suficie. W ciągu kilku pierwszych tygodni po nowym roku na biegun zawitało kilku "znamienitych gości" - członków Kongresu i innych urzędników administracji państwowej. Dla mnie oznaczało to dodatkowe godziny pracy. Zwykle nie poddawano ich wystarczająco dokładnym badaniom przed przyjazdem i w rezultacie tej niedobrej praktyki w surowych warunkach Antarktydy mieli więcej kłopotów zdrowotnych niż zwykli polarnicy. Wielu z nich leczyłam z objawów choroby wysokościowej, co zwykle oznaczało, że musieli na pewien czas położyć się do łóżka w naszym malutkim szpitalu. Z mojego punktu widzenia najgorszy był jednak fakt, że wśród gości przewidywano także dziennikarzy. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyłam, była reklama w lokalnej prasie w Ohio, która z pewnością wywołałaby kolejny atak zazdrości u mojego byłego męża. Zawsze zazdrościł mi wszelkich oznak zainteresowania, z jakimi się spotykałam, a kiedy się na mnie wściekał, odbijał to sobie na dzieciach. Już dawno doszłam do wniosku, że jedynym sposobem na unik nięcie jego wściekłości są dla mnie niskie loty, poza zasięgiem jego radaru. Powinnam starać się być niewidzialna albo przynajmniej pozostać ruchomym celem. Na początku roku wszyscy mieszkańcy bieguna otrzymali następujący e-mail: Od: kierownika Bazy na Biegunie Południowym Do: wszystkich Data: czwartek, 7 stycznia 1999 godz. 19:03:15 +1200 Temat: WYTYCZNE NA TEMAT KONTAKTÓW Z MEDIAMI Polarnicy, W tym miesiącu na biegunie będziemy gościli kilka grup dziennikarzy. Informacja od NSF, załączona poniżej, zawiera wskazówki i sugestie. Proszę wykorzystać okazję do rozmowy z tymi ludźmi w czasie ich pobytu w naszej bazie. - Informacja oficjalna - W styczniu stacje polarne w McMurdo i na biegunie południowym od wiedzą dziennikarze z pięciu różnych organizacji medialnych. Dziennikarze przyjadą na zaproszenie NSF. Będą interesować się głównie badaniami naukowymi - choć niektórzy z nich mogą zbierać również materiały do bardziej popularnych, reportażowych tekstów na temat warunków życia na Antarktydzie. Dziennikarze stanowią dla nas jedną z najlepszych dróg docierania do amerykańskiej opinii publicznej i mogą pomóc nam opowiedzieć innym o cudach Antarktydy. Czy powinniście zatem z nimi rozmawiać? Zdecydowanie tak. NSF nie zabrania nikomu rozmawiać z dziennikarzami, dotyczy to także personelu budowlanego i wojskowego, a nawet zachęca wszystkich do takich rozmów. Prosimy jednak, by wszelkie pytania natury politycznej odsyłać do NSF i ograniczać się do obszaru własnych kompetencji. Kilka ogólnych wskazówek, dotyczących kontaktów z reporterami: - UNIKAJCIE ŻARGONU - MÓWCIE KRÓTKO - MÓWCIE ZWIĘŹLE - BĄDŹCIE SOBĄ (i nie kryjcie swojego entuzjazmu, jeśli czujecie, że wasza praca jest ekscytująca) - NIE SPIESZCIE SIĘ Z ODPOWIEDZIĄ: ZASTANÓWCIE SIĘ, ZANIM ZACZNIECIE MÓWIĆ - NIE BÓJCIE SIĘ MÓWIĆ, ŻE CZEGOŚ NIE WIECIE (po odpowiedź odsyłajcie do NSF) - PAMIĘTAJCIE O GRANICACH SWOICH KOMPETENCJI - WSZYSTKIE ROZMOWY TRAKTUJCIE JAKO "OFICJALNE" (nawet podczas przypadkowych i nieobowiązujących spotkań w stołówce albo w barze) - NIE MÓWCIE NICZEGO, CZEGO NIE CHCIELIBYŚCIE ZOBA CZYĆ POTEM W DRUKU. Jeny Bowen, reporter CBS News, i jego ekipa przez kilka dni kręcili się po całej stacji, pracując nad materiałem o życiu "na spodzie świata". Przesiadywali w stołówce podczas wszystkich posiłków i odwiedzili namioty pracowników budowlanych oraz budynki badawcze, zmuszając wszystkich do udzielania wywiadów. Starałam się schodzić im z drogi. W e-mailu do rodziny napisałam: "Postaram się wykręcić od kontaktów z dziennikarzami. Nie chcę, żeby pewnego dnia pod moimi drzwiami zjawił się Dań Rather". Jednym z najmilej widzianych gości była natomiast Betty Erickson, moja "pielęgniarka marzeń" z McMurdo. Przysyłano ją na biegun, żeby nauczyła mnie nie których czynności, wykonywanych zwykle przez pielęgniarki, jak np. obsługa pompy przy kroplówce, albo robienia zastrzyków tak, żeby niczego nie uszkodzić. W towarzystwie Betty nie czułam już się taka samotna. Nie musiałam jej nic wyjaśniać. Doskonale rozumiała zarówno moje chwile zdumienia, jak i obawy związane z praktykowaniem medycyny na Antarktydzie. Obie pękałyśmy ze śmiechu, gdy w trakcie robienia inwentarza leków zamiast poszukiwanych podstawowych antybiotyków (w końcu się znalazły) znajdowałyśmy leki przeciwko motylicy wątrobowej oraz malarii (jak wiadomo, wielu polarników lubi bywać w tropikach). Patrząc na nią, wielokrotnie miałam okazję się przekonać, do jakiego stopnia lekarz nie może sobie poradzić bez pomocy pielęgniarki - zrozumiałam też, dla czego obie profesje rozwijają się zawsze równolegle, w zgodnej współpracy. Zależało mi na tym, żeby Betty dobrze się bawiła podczas swoich pobytów na biegunie, i pewnego dnia udało nam się nawet znaleźć czas na wspaniałą przejażdżkę skuterem śnieżnym po płaskowyżu. Jednak niestety większość wspólnego czasu spędzałyśmy w szpitalu, z Betty w roli pacjentki, ponieważ jak wielu innych naszych gości cierpiała na chorobę wysokościową. W tym czasie z każdym dniem coraz bardziej zaczynał mi się podobać pobyt na biegunie. Częściowo dlatego, że zaczęłam nawiązywać głębsze przyjaźnie. Johna Wrighta poznałam przy okazji jego odmrożeń. John należał do letniej załogi i jako górnik-specjalista pracował przy wykuwaniu lodowych tuneli na biegunie południowym. Z powodu swojej niezwykłej biegłości w posługiwaniu się materiałami wybuchowymi zyskał przydomek Master Blaster, potrafił jednak po mistrzowsku pracować także innymi narzędziami. Jeden z tuneli wykuł w lodzie za pomocą piły łańcuchowej i kilofa. Posługując się metodami stosowanymi w czasach starożytnego Babilonu, stworzył dzieło o niezwykłym pięknie i symetrii. W poszukiwaniu najskuteczniejszej metody drążenia lodu próbował później także dynamitu oraz prototypowej wiertarki. W końcu jednak dorobił się takich od mrożeń palców, że musiał szukać pomocy w Centrum Medycznym. Ponieważ zorientowałam się, że skórzane rękawice, jakie otrzymał od ASA, nie chronią go dostatecznie przed zimnem, postanowiłam je sama udoskonalić. Przywiozłam ze sobą z Nowej Zelandii kawałek futra oposa, z którego zamierzałam zrobić sobie maskę na twarz do noszenia w zimie. Pocięłam teraz futro na małe kawałki, które we pchnęłam w palce jego rękawic. Była to jedyna forma terapii, jaką mogłam zastosować w jego przypadku, i chyba sprawdziła się nienajgorzej. A poza tym zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi. Razem z Dużym Johnem, który blisko przyjaźnił się z Wrightem, stanowiliśmy trójkę zapalonych miłośników poezji. W każdy weekend zostawaliśmy po obiedzie w stołówce i recytowaliśmy wiersze. Wright miał głęboki, donośny głos i znał na pamięć długie fragmenty poematów Roberta Servicea. Duży także był fanem tego poety. Do moich ulubieńców należeli Yeates, T. S. Eliot, Emily Dickinson i Edna St. Yincent Millay. Inni polarnicy chętnie gromadzili się wokół naszego stolika, żeby posłuchać nie tylko wierszy, ale i naszego przekomarzania się. Wright recytował na przykład kilka zwrotek poświęconych górnikom i mocno zbudowanym drwalom, a wtedy ja czytałam wiersz o utraconej miłości i młodości. Wright wzdychał teatralnie i mówił: "Och, ta kobieca poezja jest taka smętna! ". Na co ja z miejsca replikowałam: "Kobieca poezja nie zawsze jest smętna. Zaraz ci pokażę smętną poezję", po czym recytowałam Wild Women Blues ["Blues Dzikich Kobiet"] napisany na podstawie autentycznego bluesa przez Idę Cox: Mam na to inny sposób I całkiem własny styl. Gdy gość zaczyna brykać, Mówię mu, gdzie są drzwi... Powiem wam, co jest grane, Nie będę kłamać, łgać. Tylko dzikie kobiety Wiedzą, jak sobie radę dać, Bo dzikie kobiety nie płaczą Nie wiedzą, co to blues... Wszyscy ryknęli gromkim śmiechem i myślę, że wyszłam z tej potyczki obronną ręką. Turnieje poetyckie przeciągały się do rana i na następny weekend. Z czasem ludzie zaczęli pytać, czy mogą przynieść i przeczytać własne wiersze. W ten sposób zapoczątkowaliśmy nową tradycję na biegunie południowym - tradycję turniejów poetyckich. Ten dziwny świat na końcu świata z każdym dniem wydawał mi się coraz bardziej normalny, naturalny. Przyzwyczaiłam się nawet do klimatu, który zaczęłam traktować jak coś oczywistego - aż do pewnego słonecznego popołudnia, gdy nie spodziewanie dostałam surową nauczkę. Tego dnia postanowiliśmy pójść z Joelem do tunelu Wrighta, leżącego jakieś półtora kilometra od stacji. Tunel wykuty w błękitnym lodzie był taki piękny i panował w nim tak niezwykły spokój, że traktowaliśmy go jako punkt docelowy wycieczek turystycznych. Jednak w drodze po wrotnej, w połowie trasy do domu, kiedy zatopieni w rozmowie przestaliśmy zwracać uwagę na niebo, nagle dopadł nas wiatr, nadlatujący z odległości setek kilometrów lodowego płaskowyżu, i w ciągu kilku sekund znaleźliśmy się w środku śnieżnej zamieci. Wokół zrobiło się zupełnie biało i nic nie było widać na krok - straciliśmy orientację i nie wiedzieliśmy już, gdzie jest Kopuła. Po raz pierwszy na Antarktydzie zdałam sobie sprawę z własnej śmiertelności. Zrozumiałam, że można w każdej chwili zginąć - wystarczy przestać zwracać uwagę na otoczenie. Joel i ja zaczęliśmy pełzać w zawiei na czworakach. Na szczęście wkrótce natknęliśmy się na świeży ślad ciągnika i niby Jaś i Małgosia, idący po śladzie okruszków, pełzliśmy wzdłuż tych rowków, aż doprowadziły nas z powrotem do bazy. Wiedziałam już wtedy, że od chwili przyjazdu na biegun zaszła we mnie głęboka przemiana. Przez kilka pierwszych tygodni trzymałam się myśli, że wyprawa na Antarktydę to tylko roczny urlop od moich zwykłych obowiązków. Sądziłam, że po przyjeździe do Ohio wrócę do dotychczasowego życia jako osoba silniejsza i mądrzejsza, ale poza tym zasadniczo ta sama. Dość szybko uświadomiłam sobie jednak, że wcale nie mam ochoty wracać do komercyjnej medycyny. Przestały mnie interesować pieniądze, status oraz fałszywy blichtr, związany z pracą lekarza. Miałam serdecznie dosyć rozgrywek personalnych, nieuniknionych, jeśli człowiek chciał robić karierę. Nie chciałam już robić kariery. Myślałam raczej o tym, żeby wstąpić do Korpusu Pokoju albo pojechać do krajów Trzeciego Świata i zobaczyć, czy nie dałoby się tam spożytkować moich umiejętności. Wiedziałam, że moje dzieci nie wrócą do mnie, dopóki mój były mąż nie przestanie się nimi interesować. Oczywiście zawsze będą mogły się do mnie przyłączyć, ale nie mogłam dłużej wiązać swojej przyszłości z fałszywymi nadziejami. Zastanawiałam się, jak wyjaśnić tę przemianę mojej rodzinie. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: niedziela, 17 stycznia 1999 godz. 10:30:03+1200 Temat: Najświeższe wieści Moi drodzy, Znowu mi się tu podoba. Wszystko jest tutaj takie zwariowane, że nie sposób się dokładnie połapać. Czas zupełnie nie ma znaczenia. Rozciąga się i kurczy, i nawet jeśli człowiek próbuje wprowadzić w niego jakiś porządek, nic z tego nie wychodzi. Coś, co zdarzyło się wczoraj, mogło równie dobrze wydarzyć się kilka miesięcy temu, a równocześnie zdarzenia sprzed miesięcy sprawiają wrażenie, jakby miały miejsce dzisiaj rano. Wszyscy na biegunie mają podobne odczucia. To skrócenie perspektywy bierze się także stąd, że nie docierają do nas żadne bodźce z zewnątrz. Myślę, że właśnie w taki sposób powstawały niegdyś, przed nadejściem epoki komunikacji i podróży, religie i systemy wierzeń w małych grupach plemiennych. Nasz jedyny fizyczny kontakt ze światem zewnętrznym stanowią przyloty samolotów. Ale są to zawsze te same samoloty, z tymi samymi załogami i takimi samymi ładunkami. One także są częścią tego małego świata. Budzimy przerażenie większości gości z wybrzeża. Podobno po roku na biegunie będziemy budzić powszechne przerażenie. Jednak w tej chwili trudno nam to sobie wyobrazić, ponieważ wszyscy mieszkańcy bazy sprawiają normalne wrażenie, natomiast dziwni są raczej wszyscy przyjezdni. Jestem już stuprocentową polarniczką z bieguna i wiem, że w zewnętrznym świecie nie ma niczego, czego bym potrzebowała. Wszystko, czego polarnik z bieguna potrzebuje, jest na biegunie. Mamy jedzenie. Mamy nasze postrzępione ubrania. Trzymamy je w kupie za pomocą szerokiej taśmy klejącej, którą ogrzewamy na słońcu, żeby zaczęła się kleić. Moje buty są całe posklejane taśmą. Niektórzy sklejają nią nogawki spodni. Szykiem mody jest używanie do sklejania ubrań taśmy izolacyjnej w różnych kolorach, aleja oszczędzam każdy kawałek taśmy do sklejania ran. Naprawdę mamy to, czego nam potrzeba, ponieważ potrzebujemy co raz mniej. Po pewnym czasie człowiek niemal przestaje myśleć o seksie. Teraz pragnę tylko, żeby słońce już zaszło i zabrało ze sobą tych wszystkich letnich ludzi. Powoli zaczynamy ich traktować jak gości, których wprawdzie sami zaprosiliśmy i kochamy z całego serca, ale którzy tak naprawdę powinni już byli wyjechać trzy dni temu. Słyszałam, że członkowie załogi, którzy przygotowują się do zimowania na biegunie, zawsze mają takie odczucia jak my teraz. Przyjechaliśmy tutaj w pewnym konkretnym celu i nie możemy go zrealizować, dopóki nie odleci stąd ostatni samolot. Dopiero wtedy życie na biegunie nabierze rzeczywistych kształtów. Jestem gotowa na spotkanie z zimą. Początkowo mówiliśmy o niej z pewną obawą. Czeka nas mroźna, mroczna, ciężka zima w bazie odciętej od świata. Ale teraz z ogromną niecierpliwością czekamy już tylko na życie w cieple Kopuły, wśród przyjaciół i rodziny - nieważne, jak bardzo dysfunkcjonalnej - życie pod znakiem samotności, odpoczynku, refleksji i izolacji. Będę zadowolona, kiedy zobaczę odlot ostatniego samolotu. Na prawdę zadowolona. Nie mogę się doczekać ciemności. Kocham was wszystkich Odmieniona na zawsze Duffy W styczniu kolejni polarnicy na kontraktach z ASA, którzy mieli zimować na biegunie, zaczęli wyjeżdżać na tygodniowy urlop w McMurdo - pomyślany jako ostatnia okazja do szaleństw towarzyskich przed wielomiesięczną zimową izolacją. (Naukowcy, przebywający na biegunie w ramach bardziej luksusowych grantów, mieli pojechać do Christchurch). W połowie stycznia na wspólny urlop wybrali się Duży, Mikę Mastermann i kilku innych członków załogi zimującej. Duży John miał bogate plany rozrywkowe, których większość obejmowała spożywanie sporej ilości piwa. Wkrótce zaczęłam otrzymywać radosne e-maile, opisujące rozrywki w MacTown. Od: goscial0mcmurdo.gov Do: Jerri Nielsen Data: wtorek, 19 stycznia 99 godz. 13:31:41 GMT Hej, Doc, Wziąłem prysznic, który trwał 51 minut! Usiadłem na krześle z sześcioma puszkami piwa w garści i puściłem wodę. To było ekstra, nie ma co. Wróciłem właśnie z baru. Ci faceci zamykają tutaj o 1 .00 - zupełnie nie wiedzą, jak żyć po ludzku. Osiągnąłem już trzy z moich zaplanowanych celów: wypiłem za dużo, wypaliłem za dużo i poszedłem za późno spać. Zobaczymy, czy uda mi się osiągnąć mój czwarty cel: czy będę jutro spał za długo. I kilka dni później: . Jestem z bieguna Hej, Doc, Rany, ale mieliśmy wczoraj szalony dzionek i nockę. Wszystko zaczęło się wieczorem u fryzjera. Nie mogę ci powiedzieć, co się wydarzyło, bo złożyłem przysięgę, że nie pisnę słowa, ale sama zobaczysz, jak przyjedziemy. Rest zapewniał mnie, że sam wszystko zacząłem. Możesz zaufać jego słowom. Duży John Kiedy grupa urlopowiczów wróciła z MacTown, każdy, nawet Mikę, był ostrzyżony na Irokeza. Wyglądali fantastycznie! Strasznie się ucieszyłam na ich widok. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo za nimi tęskniłam i jak bardzo mi brakowało na stacji niektórych "braci" i "sióstr". Dotyczyło to zwłaszcza Dużego Johna, który oczywiście bawił się najlepiej ze wszystkich i zasypywał mnie opisami swoich wyczynów na wybrzeżu. Powiedział, że udało mu się nawet zaliczyć kilka boondoggles - nielegalnych i zakazanych wycieczek poza teren bazy - w tym lot helikopterem do Dry Valleys oraz krótki rejs na lodołamaczu Straży Przybrzeżnej. Okropnie mu zazdrościłam, ponieważ wiedziałam, że nie będę miała wiele okazji do zabawy, kiedy przyjdzie kolej na moje krótkie wakacje. Pojadę sama, bez kolegów z bieguna, ponieważ w czasie urlopu musi mnie zastąpić lekarz z McMurdo i niestety okazało się, że będzie to możliwe akurat w tygodniu, w którym poza mną nie ma urlopu żaden inny członek ekipy zimującej. Co gorsza, oczekiwano, że w razie potrzeby będę cały czas do dyspozycji. Trudno mówić w takiej sytuacji o wakacjach. Kiedy wreszcie pojechałam na urlop pod koniec stycznia, ucieszyłam się, że przynajmniej polecę do McTown w towarzystwie Andyego, który ostatni raz przed zamknięciem stacji na zimę leciał do Christchurch. Wsiedliśmy do LC-130 i poszliśmy do ładowni, żeby się wygodnie wyciągnąć na czas lotu. Leżałam na pustej palecie i wpatrując się w sufit, słuchałam przez słuchawki For My Lover Trący Chapman z discmana, gdy nagle przyszedł ktoś z kabiny pilotów i pociągnął mnie za rękaw kurtki. - Doktor Nielsen? Czy pani jest doktor Nielsen? - spytał. - Tak! - zawołałam, przekrzykując ryk silników. Pomyślałam: "A niech to, ktoś rozchorował się w samolocie i znowu będę musiała wrócić do pracy". - Potrzebujemy pani w kokpicie, doktor Nielsen. Poszłam na przód samolotu i przez ogromne okna kabiny pilotów zobaczyłam, że lecimy nad Górami Królowej Maud. Pilot uśmiechnął się do mnie szeroko i spytał: - Doktor Nielsen? Przytaknęłam. - Proszę się trzymać! - Wskazał gestem, żebym chwyciła się poręczy. Następnie zanurkował samolotem w głąb kanionu biegnącego między dwoma lodowcami. - To prezent od Dużego Johna! Zawsze uwielbiałam latać nisko i szybko. Teraz mogłam z bliska przyjrzeć się dwu ogromnym lodowcom, Beardmore oraz jego odnodze, które razem spływały głęboką doliną w kształcie litery Y między rzędami wysokich, czarnych szczytów. Góry przebijały się spod bezkresnej lodowej skorupy niczym krokusy spod marcowego śniegu. Mogłam dostrzec na powierzchni lodowców duże rozpadliny, w których bez problemu zniknąłby skuter śnieżny, ale z powietrza wyglądały jak fałdki na powierzchni cukierka toffi. Po raz pierwszy dotarła do mnie zapierająca dech wielkość tego ogromnego kontynentu i jego surowe, uwodzicielskie piękno. Piloci pozwolili mi pozostać w swojej kabinie do końca lotu do McMurdo. Duży John pomógł im rozwiązać jakiś mechaniczny problem, a oni w dowód wdzięczności postanowili spełnić jego prośbę i specjalnie dla mnie przelecieć nad lodowcem - był to najlepszy prezent, jaki dostałam w życiu. MacTown pod koniec sezonu letniego wyglądało jak Casablanca w czasie wojny. Wszędzie tłoczyli się uciekinierzy z bieguna czekający na najbliższy lot, którym będą mogli zabrać się na północ. Z powodu złej pogody od kilku dni od woływano wszystkie loty z Christchurch, więc wszyscy ci ludzie w oczekiwaniu na samolot, który ciągle nie nadlatywał, przesiadywali całymi nocami w barze, niczym stali bywalcy lokalu filmowego Ricka. Kiedy przylecieliśmy do McMurdo i okazało się, że Andy nie może lecieć dalej, postanowiliśmy wybrać się razem na miasto. Poczułam nagłą tęsknotę za Kopułą, ale skoro po raz pierwszy od dłuższego czasu znalazłam się w "wielkim mieście", postanowiłam się jednak trochę zabawić. Weszliśmy do zadymionego i zatłoczonego baru. Sami nieznajomi, i do tego nieźle wstawieni. Andy spytał: - Gdzie chcesz usiąść? Wskazałam na mały stolik z dwoma krzesłami, stojący w ciemnym rogu sali, z dala od całego zgromadzenia. - To samo pomyślałem - powiedział. Chociaż dotąd nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, oboje przeszliśmy już na biegunie głęboką przemianę. Zamówiliśmy drinki i zaczęłam na głos komentować sytuację, tak jak to miałam w zwyczaju. - Czy to nie ciekawe, że nie ciągnie nas do żadnego towarzystwa? - spytałam. - wolimy siedzieć sami, z boku, chociaż przyjechaliśmy się rozerwać? - No, wiesz - odparł, spoglądając w stronę pozostałych gości - oni nie są z bieguna. I wtedy zauważyłam stolik, przy którym było szczególnie tłoczno. Mężczyźni siedzieli na kolanach innych mężczyzn, kobiety na kolanach kobiet, a wszyscy siedzieli sobie na głowie, ponieważ brakowało krzeseł. Na środku stolika stała piramida butelek od piwa. - No, ci mogliby być z bieguna - powiedziałam i roześmieliśmy się. - Zaraz! Przecież oni są z bieguna! Okazało się, że to starzy przyjaciele z letniej ekipy, którzy w drodze do świata wcielali się w bohaterów Casablanki. Wstaliśmy i przysiedliśmy się do ich stolika. Andy na kilka dni utknął w McTown. Mieszkał w hotelu California razem z grupą zwariowanych Rosjan ze stacji Wostok. Mówił o nich "rosyjskie mrówki", ponieważ dzień i noc pili, zaśmiewali się, grali w bilard i ciągle biegali po całym hotelu. Kto mógłby mieć im za złe. Mieli pierwszy urlop od dwu. lat! W dodatku, jeśli sądzić na podstawie opowieści przyjaciół, którzy odwiedzili rosyjską bazę, znajdowała się ona w jeszcze gorszym stanie niż nasza. I nie było tam kobiet. Nic dziwnego więc, że czekając na lot do domu, Rosjanie starali się wykorzystać do maksimum swój pobyt w tej amerykańskiej oazie dóbr konsumpcyjnych. Na początek sprzedali lub wymienili całą swoją garderobę. Jeden z nich wymienił piękną czapkę z niedźwiedziego futra na bejsbolową czapeczkę z bieguna południowego. Pozbywszy się rosyjskich ubrań, zaczęli polować na amerykańskie ciuchy tak zwanych skua piles - ochrzczonych tak od gatunku padlinożernych ptaków morskich (wydrzyków). Były to duże kubły, zawierające rozmaite stare ubrania, których nie miało się ochoty zabierać z powrotem do Stanów. Każdy mógł sobie wziąć z takiego kubła to, co mu odpowiadało. W efekcie widywało się Rosjan krążących po mieście w różnych najdziwniejszych strojach, jak choćby marynarka w kratę i do mowe pantofle. Usiłowali podrywać dziewczyny w barach - dzicy i szaleni faceci, którzy nie mówili ani słowa po angielsku. Stanowili wielką sensację. Wszyscy podziwiali członków załogi stacji Wostok i starali się im pomóc. Pewnego wieczoru grałam z nimi w bilard. Moja przyjaciółka Mandy, która pracowała w kuchni na nocną zmianę, zrobiła im tacę kanapek, a ja zaniosłam je do sali bilardowej. Jeden z Rosjan zupełnie dobrze mówił po angielsku i pełnił funkcję tłumacza. Spytali mnie, ile kobiet jest na biegunie. Powiedziałam, że w tym sezonie będzie zimowało dziewięć. Przez chwilę rozmawiali między sobą po rosyjsku, po czym tłumacz zwrócił się do mnie z pytaniem: - A czy u was kobiety są wspólne? Zapewniłam ich, że nie. Ostatecznie odlecieli tym samym lotem co Andy. Zgodnie z przepisami nikomu nie wolno wsiadać na pokład samolotu wojskowego w stanie nietrzeźwym, jednak kiedy samolot, który miał ich zabrać, wylądował w MacTown, Rosjanie znajdowali się właśnie w środku kolejnego bankietu. Jeden był tak pijany, że trzeba go było zanieść do samolotu. Załoga potraktowała jednak sprawę wielkodusznie. Wszyscy, nawet najbardziej zahartowani polarnicy z bieguna podziwiali Rosjan ze stacji Wostok, najtwardszych facetów zimujących na wysokiej górze. Steward wziął pół przytomnego Rosjanina i przypiął go pasami. Naturalnie wszyscy pozostali pasażerowie, a zwłaszcza Andy, starali się usiąść z dala od tej grupy, jednak w końcu Andy znalazł się dokładnie między nimi. Opowiadał potem, że ożywili się w po łowie podróży i - niezłomni do końca - otworzyli kolejne butelki alkoholu. To był bardzo długi lot. Nigdy nie doczekałam się kursu przetrwania w Happy Campers School. W do datku, w odróżnieniu od kilku poprzednich lekarzy z bieguna, nie miałam okazji odwiedzić polowych obozów badawczych ani niesamowitych Dry Yalleys. Ponieważ nigdy nie wiedziałam, czy nie zostanę wezwana do jakiegoś nagłego przypadku, nie mogłam oddalać się zbytnio od miasta. Pewnego dnia musiałam nawet pracować w miejscowym szpitalu, ponieważ Hugh Cowan, lekarz zimujący w McMurdo, poleciał zastąpić mnie na biegunie. Po kilku dniach zobaczyłam większość miejsc, które chciałam zobaczyć. Byłam we wszystkich trzech barach, włączając w to bar kawowy. Odwiedziłam elektrownię oraz zakład odsalania, gdzie przy zastosowaniu technologii odwrotnej osmozy produkuje się wodę pitną, filtrując wodę morską tłoczoną pod ciśnieniem przez półprzepuszczalną błonę. Od wiedziłam także stacje nurków, w której biolodzy w aparatach tlenowych zanurzają się pod lód, żeby badać egzotyczne morskie stworzenia, jak choćby białokrwiste ryby, potrafiące żyć w słonej wodzie o temperaturze poniżej punktu zamarzania, ponieważ ich organizm wytwarza organiczny odmrażacz. Odwiedziłam laboratorium Crary, nowoczesny ośrodek badawczy, w którym w specjalnych lodówkach naukowcy odtwarzają temperatury, panujące w innych miejscach Antarktydy. Widziałam także małe akwarium z różnymi stworzeniami żyjącymi w Morzu Rossa. Następnie wpadłam do kaplicy na sok i ciasteczka w towarzystwie ojca Johna Colemana, nowozelandzkiego duchownego. Zaprzyjaźniliśmy się podczas jego wizyty na biegunie, gdzie celebrował ostatnią mszę przed dziewięciomiesięczną zimową przerwą. Zaraz po przyjeździe wydawało mi się, że w McMurdo jest znacznie cieplej niż na biegunie, i często czułam się przegrzana w moich EWC. Dobrze natlenione morskie powietrze napełniło mnie energią. Pewnego ranka włożyłam dżinsy, buty do wędrówki, podkoszulek z krótkim rękawem i wybrałam się z mojego hoteliku na wycieczkę do Chaty Discovery, jednego z najstarszych historycznych zabytków na kontynencie. Chata stała na małym półwyspie w cieśninie McMurdo, niecałą milę od bazy. Szłam drogą wzdłuż brzegu na wpół zamarzniętej, małej zatoczki, rozkoszując się rześkim -jak mi się wydawało - słonecznym, wiosennym dniem. Amerykańska baza w McMurdo powstała w roku 1956, ale Wyspa Rossa, na której się znajduje, już w XIX wieku służyła jako punkt wyjściowy dla ekspedycji zmierzających w głąb kontynentu. Atutem wyspy było jej położenie w żeglownej przez znaczną część roku cieśninie McMurdo, przylegającej do czoła masywnego lodowca szelfowego Rossa, który sięga daleko w głąb Antarktydy. Opuszczona Chata Discovery, zbudowana przez załogę statku kapitana Scotta podczas jego pierwszej antarktycznej wyprawy w roku 1902, znajduje się na skalistym cyplu, z widokiem na panoramę południowych pól lodowych. Chata służyła jako schronienie kilku następnym ekspedycjom. Przed chatą na słonecznej werandzie zobaczyłam zmumifikowaną fokę, zamarzniętą i nieporuszoną od czasu, kiedy została schowana w charakterze zapasu żywności, prawdopodobnie przez załogę ekspedycji Shackeltona albo nieszczęsnej wyprawy samego Scotta z roku 1911. Ponieważ drzwi do chaty były zamknięte, zajrzałam do środka przez okno. Wewnątrz nic się nie zmieniło. Nic się nie rozpadło ze starości. Skrzynki na prowiant, stojące przy ścianach z surowych drewnianych bali, sprawiały wrażenie, jakby były gotowe do użytku, pomięte koce na marynarskich kojach wyglądały, jakby wciąż mogły kryć w sobie ciepło zaspanych, pełnych nadziei podróżników. Nagle poczułam dreszcz i przypomniałam sobie, gdzie jestem. Antarktyda mnie zwiodła. To nie był wiosenny dzień. Temperatura wynosiła kilka stopni poniżej zera, a ja stałam samotnie na odludziu, bez kurtki i czapki. Przyłożyłam ręce do uszu i pod pięknym, błękitnym niebem pobiegłam z powrotem do bazy. Schowałam się do pierwszego napotkanego budynku i czekałam w cieple, dopóki nie odzyskałam czucia w odtajałej twarzy. Przed końcem urlopu pojechałam wahadłowym autobusem do Bazy Scotta, leżącej kilka mil od McTown, nowozelandzkiej stacji antarktycznej, na spotkanie z Jude Winter, lekarką, której miałam zawieźć czapkę z bieguna południowego. Baza Scotta, grupa żółto-zielonych, czystych i nowoczesnych budynków, zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Jude oprowadziła mnie po szpitalu i omówiłyśmy system medyczny. Szpitalna apteka, jak wszystko na Nowej Zelandii, była nieskazitelnie czysta i dobrze zorganizowana. Jude zaprosiła mnie na obiad z personelem w stołówce o ogromnych oknach, z których rozpościerał się piękny widok na całą cieśninę. Siedząc przy stole, można obserwować foki, wynurzające się z pokrytej krą wody. Po obiedzie zaproszono mnie do baru, gdzie miałam okazję poznać całą załogę. Na Antarktydzie panuje przekonanie, że Nowozelandczycy są najbardziej gościnnymi ludźmi na świecie. Moja wizyta w pełni potwierdziła to przekonanie. Czułam się wśród nich jak w rodzinie. Spotkałam kustosza działu zbiorów antarktycznych z muzeum w Christchurch i obiecałam mu przywieźć coś ze Starego Bieguna, ponieważ nie mają żadnych eksponatów z pierwotnej amerykańskiej stacji na biegunie, obecnie opuszczonej i skrytej pod lodem. Obiecałam Jude, że będę z nią w kontakcie e-mailowym przez całą zimę. Kiedy przyszła pora odjazdu ostatniego autobusu do McMurdo, poczułam, że nie mam ochoty wracać, i zostałam u Nowozelandczyków na noc. Do dziś opowiadam, że obudziłam się w innym kraju. To był najlepszy moment całego urlopu. Po powrocie do mojej tymczasowej kwatery w MacTown spojrzałam na wspaniałe wulkaniczne góry za oknem. Widok był przepiękny. A jednak ogarnęła mnie nagła tęsknota za białą, pustą płaszczyzną antarktycznego płaskowyżu. Tak silna, że wręcz nie mogłam znieść widoku za oknem. Tęskniłam za białą pustką, jak młoda dziewczyna tęskni za ukochanym. Nie chciałam zostać ani chwili dłużej w tłocznym, brudnym mieście ze wspaniałymi widokami. Chciałam wrócić do domu, na biegun. Poszłam do centrum komunikacyjnego, wzięłam mikrofon nadajnika radiowego i wywołałam Dave Fishera, naszego SPAM-a. - Dave, tu Jerri, odbiór. Chcę wrócić do domu, odbiór. Okazało się, że trwa właśnie międzynarodowa akcja ratunkowa, mająca na celu ewakuację naukowca, który doznał wylewu na odległym statku badawczym. Chorego przewożono do Christchurch przez McMurdo, ale po drodze planowano postój na biegunie południowym w celu ustabilizowania jego stanu. Hugh Cowan, zastępujący mnie na biegunie, mógłby w tej sytuacji przylecieć razem z pacjentem do McMurdo, co byłoby dla wszystkich bardzo wygodne. Oznaczało to jednak, że będę potrzebna na stacji, dzięki czemu dostałam miejsce na najbliższy lot na biegun. Z nadejściem lutego w otaczającym nas świecie zaczęły się pojawiać oznaki zmiany - czułam je w powietrzu i widziałam w długich cieniach pełzających po lodzie. Słońce krążyło coraz bliżej horyzontu, oddalając się od swojego najwyższego letniego położenia, dwadzieścia trzy stopnie kątowe nad horyzontem. Spłaszczone niebo przybrało odcień bladoróżowy i robiło się coraz zimniej. Duży John powiedział, że czuje się, jakby miał się zaraz zabrać do grabienia suchych liści i rąbania drzewa na długą zimę. Na lodowym płaskowyżu była już jesień i członkowie załogi zimującej najwyraźniej zaczynali odczuwać instynktowną potrzebę przygotowań do zimy. Wszyscy sprawdzali zapasy i sporządzali listy niezbędnych dostaw w trakcie ostatnich lotów zaopatrzeniowych w tym sezonie. Stacja miała zostać za mknięta dla samolotów 15 lutego, zanim niskie temperatury i sztormy uziemią wszystkich transportowców na lotnisku w McTown. W czasie letnich miesięcy przez otwarte wrota tunelu wejściowego wpadał pod Kopułę strumień oślepiająco jasnego światła. Za każdym razem, kiedy wychodziłam z Centrum Medycznego, widziałam kawałek nieba i mogłam powiedzieć, jaka pogoda panuje danego dnia na płaskowyżu. Kiedy jednak nad biegunem przetoczyła się gwałtowna burza śnieżna, przyszła pora na zamknięcie dużych drzwi do Kopuły - widomy znak, że nadchodził koniec lata. Każde skrzydło drewnianych wrót szerokości trzech metrów i wysokości pięciu metrów pozwalało na swobodny przejazd podnośnika widłowego. Zimą jednak nie potrzebowaliśmy podnośników widłowych, albowiem po ustaniu lotów zaopatrzeniowych nie trzeba zawozić palet pod Kopułę. W jednym ze skrzydeł wrót wejściowych znajdowały się małe drzwi, umożliwiające wychodzenie z bazy pracownikom zmierzającym do teleskopów i budynków położonych poza Kopułą. Od tej chwili, żeby zobaczyć niebo, musiałam wkładać swoje EWC. Po zamknięciu dużych drzwi znaleźliśmy się w ciemnościach, dopóki nasze oczy nie przyzwyczaiły się do słabiutkich jarzeniowych żarówek rozmieszczonych wewnątrz Kopuły, które miały oświetlać nam drogę przez zimowe miesiące. Czwartego lutego na pierwszym zebraniu ekipy zimującej dowiedzieliśmy się - oficjalnie - że nasze zapasy paliwa nie wystarczą na przetrwanie zimy. Według szacunków Thoma Millera, mechanika elektrowni i oficjalnego obserwatora poziomu paliwa w zbiornikach, jeśli mamy przetrwać, w ciągu najbliższych dziesięciu dni na biegunie musi wylądować czterdzieści jeden lotniczych tankowców - samolotów przewożących wyłącznie paliwo. Wszystkie maszyny w ramach amerykańskiego programu antarktycznego - od ciągników po generatory energii elektrycznej - były napędzane benzyną lotniczą JP8 (jet petrol 8), najczystszym paliwem lotniczym na świecie. (Dla porównania Learjety używają JP4). Turboodrzutowe samoloty transportowe Hercules mają w swoich skrzydłach ogromne zbiorniki o pojemności dziesięciu tysięcy galonów, ale przelot z McMurdo na biegun i z powrotem pochłania jedynie pięć tysięcy galonów. Reszta paliwa jest przy każdym locie odsysana na biegunie i magazynowana w ogromnych zbiornikach w tunelu paliwowym. Jednak im cięższy ładunek przewoził samolot, tym większe było jego zużycie paliwa i mniej zostawało dla nas. Z powodu budowy Nowej Bazy na biegunie samoloty zamiast dodatkowego paliwa przewoziły w tym sezonie materiały budowlane. Poza tym z racji złej pogody na wybrzeżu w ostatnim miesiącu odbyło się mniej lotów. Stanęliśmy w obliczu katastrofalnego braku paliwa. Wiadomość wywołała wzburzenie wśród członków załogi zimującej. Niektórzy zaczęli wręcz powątpiewać, czy ASA w ogóle zależy na tym, żebyśmy pozostali przy życiu. Część polarników spakowała swoje rzeczy i byli gotowi wyjechać, jeśli do piętnastego lutego zapasy nie zostaną uzupełnione. Inni, w tym ja, byli gotowi wytrwać niezależnie od okoliczności. Nie mogłam zostawić swoich ludzi, nawet gdyby choć jeden z nich miał pozostać w bazie. Mówiło się o wstrzymaniu wszystkich robót budowlanych i wysłaniu pracowników budowlanych do domu. W bazie miałaby pozostać szkieletowa załoga, utrzymująca w ruchu jedynie niezbędne instalacje. Kwatera główna w Denver musiała szybko zdecydować, w jaki sposób za pewnić nam bezpieczne zimowanie. Tego wieczora napisałam do matki, żeby jej wyjaśnić sytuację, ale starałam się bagatelizować swoje obawy i niepokoje. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy Data: czwartek 4 lutego 1999 godz. 09:29:58+1200 Temat: Wkrótce zacznie się sprawdzian Tyle się tu dzieje, a jednak nic jeszcze się nie zaczęło. Dzisiaj zamknęliśmy drzwi do Kopuły. Pogoda robi się coraz gorsza. Nazywam to podciąganiem zwodzonego mostu nad fosą i zamykaniem wrót do zamku. Czuję nadchodzące wydarzenia, czuję śmierć słońca, panowanie wiatru i ciemności. Emocjonalnie jesteśmy gotowi. Czekamy na najważniejszą przygodę naszego życia, a równocześnie wiemy, że gdzieś blisko czai się być może nieprzyjemnie mroczna strona tego doświadczenia. Dwie noce temu, leżąc w łóżku, po raz pierwszy od dnia przyjazdu poczułam lęk. Trwał tylko kilka minut, ale był silny i namacalny. Jeden z moich przyjaciół powiedział, że do niego przychodzi w taki sam sposób, nocą... Kocham cię Twoja Uzdrowicielka Od: Mamy Do: Jerri Nielsen Data: piątek 5 lutego 1999 godz. 08:39:11 EST Temat: Cześć, Duffer Droga Duffy, Z obawą myślimy, że tylko te wielkie drzwi i ta nieznośnie mała kopuła oddzielają cię od wiecznego, najgłębszego mrozu na tej ziemi. Ale pamiętaj, że zawsze dawałaś sobie radę i niemal we wszystkich dziedzinach swojego życia wychodziłaś z opresji obronną ręką. Na pewno jesteś jednym z najmocniejszych ogniw w tym małym, odizolowanym od świata łańcuchu żywych istot po drógiej stronie globu. Duffy, jesteśmy z ciebie tacy dumni. Mama Z każdym dniem zbliżał się termin zamknięcia stacji na zimę i na biegunie za panowała dziwna, niepokojąca atmosfera, gdy zaczęliśmy żegnać jednego po drugim naszych przyjaciół z sezonu letniego. W tym czasie miałam już kamerę wideo, którą dostałam od mamy w specjalnej przesyłce. Na jednym z moich ujęć z tego okresu widać zabawę w piątkowy wieczór w 90 South Bar, z lustrzaną kulą w stylu dyskotek z lat siedemdziesiątych, rzucającą dziwne refleksy po całej sali. W tle ścieżki dźwiękowej rozbrzmiewa niesamowity baryton Jima Momsona, zawodzącego "This is the end, my friend". (To jest koniec, przyjacielu). Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy wyraźnie zwiększyła się liczba lotów z McMurdo i zgodnie z opinią "Elektro" Thoma nasze zapasy paliwa na zimę zaczęły wyglądać bardziej obiecująco. Czternastego lutego na biegunie południowym wylądował ostatni samolot Marynarki Wojennej USA. Wydarzenie to stanowiło zarazem koniec pewnej epoki. Eskadra Powietrzna Marynarki Wojennej o kryptonimie VXE-6, zwana potocznie "Antarktycznymi Piratami", zaopatrywała biegun od po czątku Operacji Głębokie Zamrożenie w roku 1955. Jednak w ostatnich dziesięcioleciach amerykańska obecność wojskowa na Antarktydzie stopniowo malała - głównie z powodów ekonomicznych. Cywilna NSF (Narodowa Fundacja Badań Naukowych), która kieruje amerykańskim Programem Antarktycznym, zawarła ostatnio umowę z 109 Dywizjonem Transportowym Sił Powietrznych Gwardii Na rodowej stanu Nowy Jork w sprawie organizacji zaopatrzenia lotniczego baz na Antarktydzie. Na pożegnanie ostatniej załogi samolotu Marynarki Wojennej kucharki w stołówce zrobiły specjalne ciasto, ozdobione repliką Kopuły oraz insygniami Antarktycznych Piratów. Piętnastego lutego, kiedy ostatni samolot, który miał zabrać pasażerów, po twierdził, że zbliża się do bieguna, odbyła się tradycyjna uroczystość z okazji formalnego zamknięcia stacji na zimę. Tym razem przyleciał Hercules Gwardii Po wietrznej. Niemal wszyscy, którzy pozostali jeszcze na biegunie - ostatni członkowie letniej ekipy oraz zespół zimujący - zgromadzili się w stołówce. "Spawacz" Walt Fischel, żywiołowy członek załogi budowlanej, włożył ogromny cylinder ozdobiony nalepką Guinessa. Jeden z moich letnich przyjaciół usiadł z przodu w wielobarwnej peruce w stylu afro. Jeny Marty, przedstawiciel NSF, powiedział kilka słów, dziękując nam za służbę krajowi, i pożegnał się z nami do 25 października, kiedy tradycyjnie następuje otwarcie stacji na biegunie południowym na sezon letni. Moja kamera wideo zarejestrowała zdawkowe brawka, jakie dostał na pożegnanie od załogi. Głos zabrał Jim Chambers z ASA. - Tylko jakieś tysiąc dwieście osób w dziejach zimowało na biegunie południowym - powiedział - wstępujecie więc do bardzo elitarnego klubu... W tym momencie jego przemówienie przerwał komunikat: "Samolot podchodzi do lądowania". Zaczęliśmy krzyczeć i wiwatować. Zima nagle stała się realna. Chambers pośpiesznie dokończył mowę. Dave Fischer, SPAM, wracał do Denver na zimę. Od dziś kierownictwo stacji przejmował Mikę Mastermann. Fischer wstał, żeby wygłosić kilka słów zachęty i pochwały. - Ta zima będzie inna niż poprzednie - powiedział. - Zamiast zwykłych dwudziestu siedmiu albo dwudziestu ośmiu osób będzie zimować czterdzieści jeden. Jest was więcej i macie więcej pracy niż jakakolwiek wcześniejsza załoga zimująca. - Wyglądało na to, że stara się unikać wzroku faceta w kolorowej peruce. - Piszcie, proszę, dzwońcie, jeśli czegoś będziecie potrzebowali... bierzecie na siebie najcięższy kawałek roboty w amerykańskim programie antarktycznym i wszyscy będziemy tam do waszej dyspozycji, żeby wam pomóc. - A zatem owacje na cześć ekipy zimującej! - Do roboty! - zawołał Duży John. - Ju-huu! - Po to tu jesteśmy! - wrzasnęłam. - Do roboty! - Zabierzmy stąd tych klaunów - powiedział Dar, meteorolog, patrząc na faceta w peruce. - Dosłownie. - Zostajesz czy jedziesz? - spytałam "Commsa" Toma zza kamery. - Nawet dzikie pingwiny by mnie stąd nie wygnały - powiedział z uśmiechem. Wbiliśmy się w kurtki i buciory, żeby odpowiednio pożegnać letnią załogę. Wszyscy moi bliscy przyjaciele z letniej ekipy, w tym John Wright, odlecieli już wcześniej, nie miałam więc nic przeciwko temu, żeby jak najszybciej pożegnać resztę. Staliśmy na dworze w temperaturze minus pięćdziesiąt stopni F i ściskaliśmy odjeżdżających kolegów, tańczyliśmy, żeby się rozgrzać, i niecierpliwie czekaliśmy na moment, kiedy wreszcie wsiądą i polecą. W końcu Hercules potoczył się po pasie startowym, z rykiem wzniósł się w powietrze, zatoczył koło wokół stacji i wzbił się w błękitne, zasnute pasmami chmur niebo. Na płaskowyżu znowu zapanowała cisza. Niektórzy zostali na pasie startowym, patrząc na samolot znikający za horyzontem. W tym czasie byłam już z powrotem w bazie i popijałam herbatę. Kiedy reszta ekipy zimującej powoli spłynęła do stołówki, ogarnęła mnie gorąca fala zadowolenia. Ludzie, którzy wynajmowali u nas pokoje, wyjechali i życie wreszcie zacznie toczyć się normalnie. Stołówka wypełniła się przyjaciółmi. Kilka osób grało w kości, otworzywszy jedną z ostatnich puszek mieszanych orzeszków na planecie - na naszej planecie. Chyba od czasów dzieciństwa nie czułam się taka szczęśliwa. Tego wieczoru uczciliśmy stosunkowo świeżą tradycję i zebraliśmy się w sali telewizyjnej żeby obejrzeć dwa filmy: thriller science-fiction z lat pięćdziesiątych The Thing from Another World oraz jego nową wersję z roku 1982 zatytułowaną po prostu Rzecz. Oba filmy opowiadają o wydarzeniach dziejących się na odizolowanej od świata, polarnej stacji badawczej, która z początkiem zimy została zaatakowana przez złowrogą istotę z kosmosu. Z każdym dniem robiło się coraz zimniej, jednak jeszcze przez cztery kolejne dni po oficjalnym zamknięciu stacji przylatywały samoloty, zaopatrujące nas w paliwo na zimę. Ciągłe wizyty samolotów lądujących przez cały tydzień osłabiły nie co wrażenie, jakie zrobiło zamknięcie stacji, ale przynajmniej istniała szansa, że uda nam się sprowadzić jeszcze trochę niezbędnych zapasów przed ostatecznym zawieszeniem lotów. Nie dostałam jeszcze wszystkich zamówionych uzupełnień medycznych. Najbardziej niepokoił mnie fakt, że mamy za mało klisz rentgenowskich. Z kolei barwniki do robienia preparatów mikroskopowych były tak przeterminowane, że wątpiłam, czy się na coś przydadzą. Co najgorsze, brakowało mi środków antykoncepcyjnych! Potrzebowałam zarówno pigułek, jak i kondonów. Latem we wszystkich salach rekreacyjnych stacji porozkładałam kondomy, które można było brać bez ograniczeń. Znikały szybko, jak wszystko tutaj, i wkrótce zabrakło mi za pasów. Przypuszczałam, że używano ich jako balonów na wodę. Kiedy jeden z kierowników stacji dowiedział się, że ostatnia porcja kondomów znikła w ciągu jednego dnia, zażartował, że ogłosi przez megafony, że nie będzie więcej kondomów w salach rekreacyjnych, dopóki ktoś nie prześpi się z panią doktor, ponieważ pani doktor nie wierzy, że mieszkańcy stacji używają kondomów we właściwy sposób. Udało mi się odwieść go od wygłoszenia tego komunikatu. Kiedy wyznaczono termin ostatniego lotu zaopatrzeniowego na biegun, za dzwonił do mnie Hugh Cowan, lekarz z McTown, z pytaniem, które z zamówionych pozycji są absolutnie niezbędne. Ostatnie dwa samoloty, które miały wylądować na biegunie, uległy uszkodzeniu z powodu niezwykle niskich temperatur i McMurdo usiłowało ustalić, czy w ogóle powinni ryzykować kolejny lot. Więk szą część ostatniego ładunku stanowiło zaopatrzenie medyczne, choć samolot miał także przywieźć ostatnie listy w tym sezonie i część zimowej dostawy papierosów. Hugh otwierał kolejne pudła i pytał mnie przez radio, czy mogę się obyć bez brevacolu, doustnych środków antykoncepcyjnych i barwników do barwienia preparatów mikroskopowych. - Hugh - powiedziałam - musimy mieć środki antykoncepcyjne. Moje umiejętności położnicze są nieco zardzewiałe! Hugh z niezmąconym spokojem spytał, czy aby na pewno nie mamy alternatywy. Wtedy wybuchłam: - Tak, mogę jeszcze zarządzić abstynencję... to na pewno tutaj poskutkuje! Na chwilę w słuchawce zapanowała cisza. Pomyślałam, że chyba go wkurzyłam. Ale prawdę mówiąc, trzydziestu dwu mężczyzn i dziewięć kobiet miało spędzić dziewięć miesięcy w ciemnej kopule bez możliwości ucieczki. Jako oficer odpowiedzialny za psychiczne zdrowie załogi musiałam dopilnować, żeby mogli liczyć na zaspokojenie w czasie zimy swoich podstawowych potrzeb - w tym prawnie dozwolonych nałogów, takich jak palenie i picie. - I potrzebujemy więcej papierosów - dodałam. - Nie jestem przygotowana na zajmowanie się dwudziestoma nałogowymi palaczami na głodzie nikotynowym. Nie mam aż tyle valium! W końcu moja lista i tak okazała się niepotrzebna. Ostatni lot z powodu złej po gody "wrócił jak bumerang" do McMurdo, a z nim nasze papierosy, zaopatrzenie medyczne i poczta. Dwie godziny później Mikę został wezwany do biura "Commsa" na rozmowę z dowódcą Sił Powietrznych Gwardii Narodowej w MacTown, który zawiesił wszystkie dalsze loty na biegun. Teraz nikt nie mógł dotrzeć na biegun aż do października. - Nie da rady - powiedział. - To był wasz ostatni samolot. Teraz jesteście zdani wyłącznie na siebie samych. Powodzenia. Mikę opowiadał mi później, że chłopcy w budzie "Commsa" przez kilka chwil po prostu w milczeniu patrzyli na siebie, oswajając się z wiadomością. - Od tej chwili nie mamy już odwrotu - powiedział Mikę. Skinęłam z powagą głową, żeby uszanować uczucia Mikęa. Ale w głębi ducha czułam radosne podniecenie: Zaczyna się! Rozdział 6 Lotnik z Irlandii przeczuwa swoją śmierć Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: 27 lutego 1999 Temat: Ostatnie dni jesieni Świat staje się coraz bardziej mroczny, zimny i ponury. Na zewnątrz taka zawieja, że nawet z bliska nie widać stacji. Nie nadążam z dokończeniem wszystkich zaplanowanych prac, ponieważ mnóstwo czasu pochłania mi samo utrzymywanie sprzętu w ruchu. Nigdy nie byłam taka szczęśliwa ani nie czułam takiego przypływu energii. Niczego się nie obawiam, ponieważ żyję wśród przyjaciół. A poza tym uświadomiłam sobie, że w ciągu 47 lat swojego życia przeżyłam już prawie wszystko. Nikt z nas nie boi się śmierci, chociaż wystarczy wyjść na dłuższy spacer na zewnątrz, żeby zginąć. Zabawne. Kocham was, Doc Holliday Kiedy wreszcie zostaliśmy sami, życie pod pewnymi względami stało się cięższe, ale o wiele przyjemniejsze. Wszyscy członkowie ekipy zimującej przeprowadzili się do Kopuły albo do Budynku Sypialnego "na przedmieściach". W półmroku polarnego zmierzchu wytyczaliśmy między budynkami oznakowane trasy, żeby nikt się nie zgubił w nadchodzących ciemnościach. Oznakowanie tras składało się z dwumetrowych bambusowych tyczek połączonych liną i zwieńczonych barwnymi proporczykami, które będzie można zobaczyć w świetle latarki. Zielone proporczyki oznaczały bezpieczny szlak, czerwone nie bezpieczne miejsca, takie jak rozwidlenia dróg, a czarne koniec bezpiecznego szlaku. Kiedy słońce zajdzie i wiatr przybierze na sile, będziemy się poruszali tymi wyznaczonymi szlakami, pilnie uważając, żeby nie zboczyć z drogi. Temperatura wewnątrz Kopuły spadła do minus 55 stopni F i nie można już było przejść między stojącymi pod jej osłoną budynkami bez kurtki. Ręce mi drętwiały z zimna przy wynoszeniu śmieci. Jeśli brałam prysznic, a potem biegłam do stołówki, włosy sztywniały mi od zamarzniętej wilgoci, zanim dotarłam na miejsce. Zachodzące słońce rzucało na stację długie cienie i wszędzie panowała niesamowita atmosfera. Zupełnie jakby jakieś niezwykłe nocne zwierzę czaiło się za krawędzią lodowej pustyni. Za nim kryła się jeszcze większa ciemność, tygodnie i miesiące ciemności. Zaczęła się nasza podróż w nieznany świat i czuło się po wszechną mobilizację energii. Miałam wrażenie, jakbyśmy stali na progu jakiejś magicznej przygody. Czekało nas teraz mnóstwo pracy. Po pierwsze, dopóki mieliśmy jeszcze trochę światła, musieliśmy zamknąć Obóz Letni. Wszyscy na jeden dzień porzucaliśmy swoje zwykłe obowiązki, żeby posprzątać i odkurzyć pokoje w zabudowaniach Obozu Letniego, zabrać całą pościel do prania, a potem zamknąć włazy. Wzięłam na siebie wypranie wszystkich prześcieradeł i koców. Zajęło mi to trzy dni. W ciągu tygodnia załadowałam chyba ze sto pralek brudów. Poza tym wszystko, czego nie będziemy potrzebowali aż do sezonu letniego, musieliśmy zaciągnąć na wyznaczone miejsca składowania. Razem z Mikiem zrobiliśmy inwentarz zawartości rezerwowego magazynu materiałów medycznych, który na wypadek pożaru Kopuły albo innej katastrofy zmuszającej nas do ewakuacji spod Kopuły znajdował się w awaryjnej elektrowni. Pozostawione przez wojsko frontowe zestawy w metalowych skrzynkach za wierały wszystko, czego moglibyśmy potrzebować: leki, bandaże, opatrunki, kroplówki, tlen i aparaturę do jego podawania, zestawy narzędzi chirurgicznych oraz nosze. Starannie sprawdziłam, czy czegoś nie brakuje, i wróciłam do Centrum Medycznego po uzupełnienia. Na pudełkach z lekami wypisałam dozowanie i za stosowanie oraz dodałam podręczniki medyczne, które na wypadek mojej śmierci albo choroby mogłyby posłużyć innym jako źródło informacji, jak posługiwać się tym sprzętem. Sprawdziliśmy też zapasy dodatkowych śpiworów, przechowywanych na jednej z półek magazynowych. W tym samym czasie Donna i Wendy musiały, pracując w strasznie niskich temperaturach, przejrzeć i ocenić stan naszych rezerwowych zapasów zamrożonej żywności, znajdujących się w metalowych pojemnikach. Mikę polecił nam ponadto, żeby każde z nas przygotowało zestaw niezbędnych rzeczy osobistych na wypadek pożaru Kopuły. Chociaż nigdy nie było w niej pożaru, kilka razy niewiele brakowało. W minionych sezonach spłonęło parę budynków leżących poza Kopułą i z powodu niezwykle suchego powietrza nieustannie żyliśmy pod groźbą pożaru. Każdy z nas miał zapakować jedną torbę, która następnie miała zostać umieszczona w Obozie Letnim. Zastanawiałam się, co spakować na wypadek końca świata. Czego będzie potrzebowała dobrze ubrana polarniczka? Czy powinnam poświęcić jeden z dwu wełnianych swetrów? Czy będę potrzebowała czegoś do spania? Czy powinnam zapakować książki? Słodycze? Butelkę dobrej whisky? (Jakby co, mogłabym zawsze kupić za nią szczoteczkę do zębów). A może powinnam zrezygnować z tego wszystkiego na rzecz poduszki? W końcu przypomniałam sobie swoje motto: "Weź połowę tego, co potrzebujesz, i dwa razy tyle pieniędzy". Zapakowałam whisky w plastikowych butelkach po płynie fizjologicznym, pudełko batonów, talię kart, i trochę damskich przyborów toaletowych. Będę je mogła wymienić na to, czego zapomniałam. Z myślą o strawie duchowej dorzuciłam książkę o dziejach świata i książkę medyczną. Na koniec dorzuciłam wszystkie swoje dodatkowe superciepłe ubrania. Pozostało nam niewiele czasu na korzystanie ze skuterów śnieżnych i ciągników, niezbyt przystosowanych do tak niskich temperatur. Paliwo lotnicze JP8, używane na biegunie do napędzania wszystkich grzejników i silników, w temperaturze poniżej minus 80 stopni F zamieniało się w kleistą galaretę. Poza tym w bardzo niskich temperaturach łatwo pękały szklane szyby pojazdów, podobnie jak wszelkie przewody hydrauliczne. Skutery śnieżne już ledwo działały. Sprawiały kłopoty przy uruchamianiu i nie dawały się rozpędzić do szybkości powyżej 30 kilometrów na godzinę. Kiedy przestaną działać, będziemy musieli, niczym dawni podróżnicy, wszystkie ładunki ciągnąć ręcznie na sankach. Większość ciężkiego sprzętu została już wcześniej "uśpiona" na specjalnym parkingu. Jeśli jakieś pojazdy w ogóle jeszcze działały, to tylko dzięki cudotwórczym talentom Dużego Johna, naszego Zaklinacza Maszyn. Przez całą zimę Duży John sprowadzał po kolei wszystkie maszyny z parkingu pod gołym niebem do garażu, na wielki doroczny przegląd. Wymieniał im płyny, smarował podzespoły i sprawdzał każdą śrubkę w poszukiwaniu ewentualnych usterek. Równocześnie wszyscy sortowali i wprowadzali do ewidencji ostatnie dostawy części i materiałów, które przybyły przed zamknięciem bazy. W całym Centrum Medycznym leżały wszędzie pudełka leków i innych zapasów czekające na wprowadzenie ich do okropnego - pracochłonnego - komputerowego systemu ewidencji. Odtąd wszystko, czego nie miałam, musiałam sama zrobić, pożyczyć albo ukraść. Okres tuż przed nadejściem zimy stanowił także najlepszy moment na uprawianie "skubania" po całej stacji. "Skubanie" polegało na sprawdzaniu, czy inni nie pozostawili lub nie wyrzucili czegoś użytecznego - samo słowo odwoływało się do obyczajów mewopodobnych ptaków, które latem zlatują się na wybrzeże Antarktydy i grzebią w koszach na śmieci w McMurdo. Okazało się, że odkryłam u siebie prawdziwą żyłkę do "skubania". Z upodobaniem zanurzałam się w koszach na śmieci w poszukiwaniu rozmaitych skarbów, które mogłam wyczyścić i naprawić. Na dachach budynków stojących pod Kopułą znalazłam z kolei różne gry oraz kostiumy na Halloween, a na miejscach magazynowych poza Kopułą rozmaite utensylia do malowania. Gdy szło o wyposażenie i materiały medyczne, bez skrupułów przejmowałam je na rzecz szpitala. Letnia załoga pozostawiła po sobie mnóstwo rzeczy, stanowiących prawdziwy skarb dla zręcznego polarnego "skubacza". Dzięki sprzątaniu Obozu Letniego mogłam przejrzeć całą pozostawioną pościel i przechwycić najlepsze rzeczy dla ekipy zimującej i dla szpitala. Znalazłam pewną ilość wspaniałych kompletów flanelowej pościeli. Ładniejsze wręczałam w prezencie, a z bardziej zniszczonych zrobiłam pokrowce na kompresy rozgrzewające i torebki z lodem. W koszu na śmieci znalazłam jednoczęściowy kostium króliczka, który sprawiał wrażenie, jak by był skrojony na drobniutką Yubeccę Bragg, jednego z operatorów ciężkiego sprzętu. Niektórzy ludzie z letniej ekipy zostawili nawilżacze, które szybko przechwyciłam jako doskonały środek do walki z suchym polarnym powietrzem. Jedną z moich największych zdobyczy była dodatkowa partia zielonych notatników, używanych powszechnie do robienia notatek i sporządzania listy zadań. Na zywaliśmy je naszym "zielonym mózgiem". Z powodu chronicznej hipoksji, zjadającej nam komórki mózgowe, nasza pamięć stale słabła. Badania prowadzone na Antarktydzie wskazywały na trzynastoprocentową utratę pamięci krótkoterminowej u osób zimujących. A prowadzono je na poziomie morza! Wpływu chronicznego niedotlenienia na pamięć długoterminową nie badano. Nic się nie marnowało w naszym izolowanym świecie. A jeśli na moment za niedbaliśmy się pod tym względem, James Evans alias Pić, człowiek odpowiedzialny na biegunie za recycling, natychmiast nam o tym przypominał. Pić traktował swoją pracę z prawdziwie religijnym oddaniem. Kiedy ktoś niewłaściwie posłużył się którymś z trójściennych kubłów albo popełnił jakiś inny grzech przeciw surowym regułom gromadzenia odpadków, w naszych skrzynkach e-mailowych natychmiast pojawiała się stosowna reprymenda: Od: Jamesa Evansa Do: Zimy Data: piątek 26 lutego 1999 godz. 01:14:57+1200 Temat: Porozmawiajmy o śmieciach Hej, Pogadajmy o szczególnie kłopotliwej i mylącej kategorii śmieci, jaką jest DREWNO. Pierwsze kryterium, decydujące o zaliczeniu czegoś do tej kategorii od padków, polega na tym, że rzecz, o której mowa, powinna być faktycznie ZROBIONA Z DREWNA! Drewno bierze się z drzew. Niestety chwilowo nie mogę wskazać nikomu rosnącego drzewa, żeby dokładniej wyjaśnić, co mam na myśli. Niemniej jednak drewno NIE wygląda jak CZARNY STYROPIAN, a coś takiego właśnie znalazłem kilka minut temu w skrzyni na drewno stojącej pod Kopułą. Drewno pochodzi z lasów. Styropian pochodzi z piekieł. Jasne? Dzięki, Pić, tyran ds. odpadków Pić Evans uważał, że jego oficjalny tytuł "Specjalista ds. ochrony środowiska" brzmi zbyt pompatycznie. Wolał, żeby nazywać go śmieciarzem. Recycling był dla niego czymś równie naturalnym jak oddychanie i stanowił jądro jego filozofii życiowej. Nienawidził marnotrawstwa i chciwości. Sztuki ograniczania swoich potrzeb i wykorzystywania wszelkich dostępnych materiałów nauczył się podczas pobytu w Afryce, gdzie pracował jako ochotnik z Korpusu Pokoju. W młodości opanował umiejętność podróżowania po krajach Trzeciego Świata za trzy dolary dziennie i nadal potrafił żyć niemal za grosze. Zaczął jeździć na Antarktydę po po bycie w Afryce, ponieważ chciał się przenieść z jednych ekstremalnych warunków w drugie. "Wygoda mnie nudzi - powiedział raz. - Bogaci ludzie mnie nudzą. To biedacy nadają sens mojemu życiu". Stanowił ideał polarnika: nigdy nie zatrudniał się na Antarktydzie dla pieniędzy. Im cięższa praca i trudniejsze warunki, tym bardziej mu się podobała. W poprzednim życiu był między innymi komandosem piechoty morskiej. Ale nie był żadnym świętym i chciał, żeby wszyscy o tym wiedzieli. "Gandhi to ze mnie żaden", mawiał. Swego czasu pił nałogowo i teraz unikał wszelkich przy jęć, żeby zachować swoją ciężko wywalczoną trzeźwość. Prowadził życie samotnicze, czytał, ćwiczył jogę i był naszym sumieniem w sprawach odpadków. Był chudy jak wykałaczka, stąd jego przydomek. Jak większość podróżników po bezdrożach świata, po drodze zdążył nabawić się większości chorób tropikalnych. Pokazywał innym, jak cedzić wodę przez chusteczkę, żeby się uchronić przed zarażeniem nitkowcem w Afryce. Cierpiał na chroniczne infekcje zatok, po nieważ pewien dentysta w Ugandzie przypadkowo wbił mu ząb w zatokę, usiłując naprawić jedną z koron. Pić przyjmował to wszystko z całkowitym spokojem. Kiedy przychodził do Centrum Medycznego po kolejną porcję leków na swoje dolegliwości, przynosił małą, plastikową torebkę, którą dostał ode mnie poprzednim razem - umytą, wysuszoną, zniszczoną i posklejaną taśmą. W normalnym świecie prawdopodobnie nigdy nie miałabym okazji poznać kogoś takiego jak Pić, podobnie jak wielu innych bliskich przyjaciół z bieguna. Jedną z takich osób była Heidi Schemthanner, trzydziestokilkuletnia kobieta, która w trakcie zimy została moją bliską i zaufaną przyjaciółką. Podobnie jak Loree, meteorolożka, Heidi przysyłała mi w dowód przyjaźni krótkie opowiadania, sonety i pochwały. Podarowałam jej zbiór wierszy zawierający m.in. Wild Women Blues. Heidi wraz z Wendy Beeler, kucharką, były znane jako "bliźniaczki". Przyjaźniły się jeszcze przed przyjazdem ze Stanów. Nawet wyglądały podobnie: obie były wysokie, szczupłe i miały krótkie blond włosy. Heidi wychowała się w Idaho jako córka austriackiego instruktora narciarskiego. Antarktyda stanowiła w jej rodzinie rodzinną namiętność. W tym samym roku na szóstym kontynencie były jeszcze jej dwie siostry jedna w Stacji Palmera, a druga w McMurdo. Heidi zamierzała zostać nauczycielką wychowania fizycznego i nawet zaczęła studia w tym kierunku, ale w końcu wylądowała na Antarktydzie, najpierw jako pracownica fizyczna, potem jako operator ciężkiego sprzętu. Musiała sobie wywalczyć miejsce w tym "męskim zawodzie", więc dobrze rozumiałam rozmaite przeszkody, jakie przyszło jej pokonać. Pod koniec lutego, dwa tygodnie po zamknięciu stacji, po raz pierwszy na Antarktydzie zachorowałam. Choroba wyglądała na zapalenie oskrzeli. Byłam osłabiona i miałam gorączkę. Przez kilka dni nie wychodziłam z Kopuły, ponieważ na zewnątrz wiały silne wiatry, a niebo zasnuła gęsta powłoka chmur i padał śnieg. Infekcja musiała rozwinąć się we mnie już wcześniej, ponieważ po zamknięciu stacji samoloty nie przywoziły już ludzi ani nowych mikrobów, a tym samym w bazie nie było nowych chorób. Do tego czasu wszyscy zdążyliśmy się już zetknąć ze swoimi zarazkami i wytworzyć mechanizmy obronne. Ekipa zimująca zaczęła funkcjonować jak jeden organizm, z jednym wielkim układem odpornościowym i - w pewnym sensie - także jednym układem nerwowym. W miarę upływu tygodni w naszych zachowaniach do głosu dochodziła coraz większa synergia. Jeśli któreś z nas było chore albo nieszczęśliwe, odczuwała to cała grupa. Nie mogliśmy w żaden sposób uniknąć swojego towarzystwa, nawet jeśli szukaliśmy prywatności. Na biegunie mieliśmy niewiele sekretów. Każdy słyszał, jak koledzy w sąsiednim pokoju przewracają się na łóżku. Nie można było nastawić swojego stereo na tyle głośno, żeby nie słyszeć prywatnych rozmów. Wszyscy wiedzieli, gdzie najczęściej można każdego spotkać. Jeśli ktoś próbował wymknąć się z bazy, inni wiedzieli, że go nie ma. Niektórzy szukali samotności, pracując w godzinach, w których inni spali. Albo chowali się w jakimś miejscu nie nadającym się do mieszkania - na przykład w śpiworze pod teleskopem. Takie zachowanie stanowiło widomy znak, że ktoś "zamienia się w grzankę". W istocie chodzi o pewien syndrom, opisywany w literaturze przedmiotu, który charakteryzuje się tym, że człowiek unika kontaktów międzyludzkich, wpatruje się w przestrzeń, ma kłopoty z pamięcią i trudności w koncentracji. Wszyscy widzieliśmy przykłady takich zachowań zaraz po przyjeździe na biegun u członków poprzedniej załogi zimującej, którzy unikali z nami kontaktu wzrokowego i woleli swoje własne towarzystwo. Odchodzili nagle w połowie zdania. Kiedyś słyszałam w stołówce rozmowę dwu polarników. Jeden z nich spytał drugiego: "Jak się nazywa ten kraj nad Morzem Śródziemnym, wiesz, ten w kształcie buta? ". Żaden z nich nie mógł sobie przypomnieć. Czytałam o tym syndromie w podręczniku polarnika, wydanym przez Amerykańską Marynarkę Wojenną. Zdaniem specjalistów z marynarki przyczyną tego stanu jest utrzymujący się brak stymulacji intelektualnej oraz deprywacja sensoryczna. U niektórych polarników syndrom ten ma silniejszy przebieg niż u innych. Tacy ludzie zamykają się w sobie i przestają cokolwiek robić. Wyglądają jak zatopieni w myślach, ale o niczym nie myślą, jedynie wpatrują się w niewidoczny horyzont. Zwykle objawy tego stanu pojawiają się dopiero w sierpniu. Jednak wśród naszej załogi dały o sobie znać znacznie wcześniej. Już w czasie styczniowych wyjazdów do McMurdo większość nas zdradzała skłonności samotnicze i niechęć do kontaktów z nie-polarnikami. (Objawy te mogą się utrzymywać wiele miesięcy po powrocie do świata). Joel, tańczący przedstawiciel NOAA, zaczął się zmieniać w pustelnika niemal zaraz po zachodzie słońca. Pierwszy zauważył to Andy, który z nim pracował. - Joel zamienia się w psa - oznajmił pewnego dnia przy śniadaniu. - Nic, tylko je, śpi i chodzi co dzień do Obserwatorium Czystego Powietrza. Joel nie był jedyny. Na przykład Pakman, elektryk i wielbiciel rocka, od razu po kolacji zapadał w sen. Z kolei inni, znani jako "chodzące trupy", cierpieli na niemal chroniczną bezsenność. Żeby uniknąć szkodliwych następstw monotonii identycznych dni pracy, pozbawionych słońca, staraliśmy się ciągle wynajdować sobie różne nowe zajęcia. Po zakończeniu sezonu letniego mieliśmy teraz więcej czasu i miejsca na rozrywki. W górnej stołówce ustawiliśmy stoły dla hobbystów. Duży John, K-en i Chanie za częli budować modele samolotów. Mikę konstruował duży wiktoriański dom dla lalek. Niczym polarne odpowiedniczki rodziny Waltonów, Yubecca i Liza robiły kołdrę, Donna i ja szyłyśmy, a Heidi i Wendy robiły na drutach. Kapitan Kirk Spelman, szef działu cargo, robił z kawałków tektury miniaturowe aparaty fotograficzne, dzięki którym powstawały surrealistyczne czarno-białe fotografie naszego sur realistycznego życia. Żeby jakoś zróżnicować poszczególne dni tygodnia, urządzaliśmy cykliczne imprezy. W każdy wtorek w sali telewizyjnej odbywał się Wieczór Złych Filmów Science Fiction. Na biegunie znajdowały się jedne z największych teleskopów na świecie, przyjeżdżali więc tu najwięksi astronomowie świata. Wielcy astronomowie mają jednak dziwny gust filmowy. W jednym tygodniu oglądaliśmy Godzilla kontra Mechagodzilla. W innym Podróż do wnętrza Ziemi. Nasze ulubione filmy pochodziły z kultowego cyklu "Mystery Science Theatre 2000". (Nazwałam nawet mój aparat rentgenowski "Tom Servo" na cześć jednej z postaci). W sobotnie wieczory oglądaliśmy filmy akcji. Przychodziliśmy wcześnie do sali telewizyjnej, żeby zdobyć miejsce na jednej z trzech kanap, które nazywaliśmy bobslejami. Mieściło się na nich trzy do pięciu osób, siedzących często w długim rzędzie. Każdy siadał między nogami poprzednika, opierając się o jego pierś. Stację zbudowano z myślą o zimowaniu siedemnastu osób - w tym sezonie było czterdzieści jeden. W poniedziałkowe i czwartkowe wieczory prowadziłam "Supermarket", sklepik, w którym można się było zaopatrzyć w różne drobiazgi, słodycze, papierosy i napoje, w tym piwo, wino i inne napoje alkoholowe. Niektórzy polarnicy płacili gotówką, ale większość, niczym górnicy i robotnicy rolni w sklepie fabrycznym, robiła zakupy na kredyt. Nie byłam najlepszą sklepikarką i cała ta praca wydawała mi się okropnie nużąca. Nie miałam nic przeciwko sprzedawaniu papierosów i alkoholu (rób, co chcesz, żeby przetrwać do rana - uważam, że dorośli ludzie mają prawo wyboru w takich sprawach), ale wiele osób oburzała sprzedaż niektórych to warów. Ostrzegano nas, że na biegunie zachowuje się taką dbałość o ochronę środowiska, że musimy zabrać ze sobą akumulatorki do ładowania zamiast baterii, a perfumy powinniśmy zostawić w domu. Tymczasem sprzedawałam w najlepsze rozmaite ekologicznie nieprawomyślne towary, jak choćby małe precelki w puszce. Przed przyjazdem poproszono każde z nas o podanie, jakie towary i w jakiej ilości spożyjemy w ciągu roku. Pić zamówił precle, ale nie mógł się teraz przemóc, żeby je kupić z powodu opakowania. Najgorszą stroną pracy w sklepie było dla mnie prowadzenie księgowości. Na szczęście Donna miała własny sklep w Vermont, a Liza Lobe pracowała w sklepie . podczas poprzedniej zimy. Na biegunie w niemal w każdej dziedzinie spotykało się kogoś, kto znał się na tym lepiej od ciebie i wszyscy byli zawsze bardzo chętni do pomocy. Na szczęście sklepowy komputer wysiadł zaraz w pierwszym miesiącu zimy i musiałam prowadzić dalsze rachunki na papierze, co było dla mnie znacznie łatwiejsze. Nawet Lisa Beal, specjalistka od komputerów i znawczyni wszelkich technicznych zagadnień, nie potrafiła go naprawić. Lisa była jedną z moich najlepszych przyjaciółek na biegunie i często na ochotnika pomagała mi w sklepie. Obserwowałyśmy, co ludzie najchętniej kupują. Na przykład zaraz po zamknięciu stacji wszyscy kupowali tyle piwa, ile mogli unieść - z obawy, że później może go zabraknąć Po kilku tygodniach Lisa mruknęła jednej nocy, kiedy zamykałyśmy sklep: "Myślę, że przeszliśmy ewolucyjnie od szczebla myśliwych-zbieraczy do pijaków-ciułaczy. Obawy mieszkańców stacji nie były bezpodstawne. Wszyscy wiedzieliśmy, że minionej zimy zapasy dobrego piwa skończyły się bardzo szybko. Ktoś w zeszłym roku w MacTown zabrał całego Guinessa przeznaczonego dla bieguna i wysłał na stację paletę napoju gazowanego o nazwie Mr. Pibb, zapakowanego jak Guiness. Dało to asumpt do powstania Stowarzyszenia Browarników pod Kopułą. W każdy czwartek browarnicy robili piwo z chmielu i innych składników wytwarzanych w Christchurch. Mieliśmy także zamówiony na Nowej Zelandii i potajemnie przemycony samolotem wojskowym aparat do destylacji, dzięki któremu powstawał Sok Toastowy z Bieguna Południowego, czyli rodzaj bimbru, robiony z czego się dało. Liza Lobe, dobrze zorientowana, gdzie znajdują się wszystkie zapasy, znalazła ładunek niezewidencjonowanego syropu z kukurydzy, który miał być wysłany z powrotem do Stanów. Byliśmy jej głęboko wdzięczni, ponieważ to po wstrzymało chłopców od przerobienia na bimber całego naszego zapasu mrożonej kukurydzy. Podobnie jak moja utracona przyjaciółka Dorianne, Lisa zawsze potrafiła mnie rozśmieszyć. Kiedy byłyśmy razem, liczba decybeli rosła o dziesięć. W naszym duecie do Lisy należały szybkie riposty, a ja odgrywałam rolę naiwnego prostaczka. Na Antarktydzie była już po raz ósmy, ale zimowała po raz pierwszy. Wcześniej pracowała w stacji Palmer i w McMurdo oraz pływała na statkach badawczych. Spędziwszy trzynaście miesięcy na Antarktydzie, wiedziała, czego będzie potrzebować. Nie przywiozła ze sobą wielu dodatkowych ubrań, ograniczając się do strojów Carhatta i polarnych butów. Wiedziała, że wszystkie potrzebne rzeczy dostanie w trzech pomarańczowych torbach w ramach Programu Antarktycznego. Resztę przysługującej jej przestrzeni bagażowej wykorzystała na elektroniczny syntezator muzyczny, komputer oraz imponującą kolekcję ostrych sosów. Marzyła, że po skończeniu pracy na Antarktydzie zbuduje mikrobus przystosowany do badania burz i zajmie się prognozowaniem tornad w Oklahomie. Zimą miałam wreszcie czas na niektóre kursy i wykłady prowadzone przez moich kolegów. Przepuściłam lekcje tańca Joela i kurs karate zorganizowany przez Nuklearnego Nicka, ale chodziłam na zajęcia komputerowe odbywające się pod kierunkiem Lisy w każdy czwartek, po zamknięciu sklepu. Zapisałam się też na odbywający się w poniedziałkowe wieczory kurs dla radioamatorów, prowadzony przez Commsa Toma, który uczył nas na przykład, jak zrobić odbiornik radiowy z rolek papieru toaletowego. Comms zorganizował także inne zajęcia: pierwszą radiostację na biegunie południowym, nazwaną przez Lisę K.OLD. Razem z Nuklearnym Nickiem zdołali jakoś zbudować nadajnik (wykorzystując między innymi samą Kopułę w roli anteny), dzięki czemu każdy, kto miał odbiornik radiowy, mógł słuchać nadawanych przez nich utworów z płyt CD. Tom Carlson był jeszcze jednym "siwobrodym" - podobnie jak Duży John, Ken Lobe, ja i kilka innych osób, należał do grona czterdziestolatków, którzy przywieźli ze sobą na biegun spory bagaż życiowych doświadczeń. Mówił, że pochodzi z rejonu Twin Cities w Minnesocie, ale zanim zatrudnił się na biegunie południowym jako specjalista od telekomunikacji, udało mu się odwiedzić dwadzieścia siedem krajów świata. Z zawodu był inżynierem elektrykiem i w swojej karierze robił mnóstwo niezwykłych rzeczy - między innymi kierował naziemnymi stacjami w ramach systemu komunikacyjnego o kryptonimie Mystic Star, obsługującego Air Force One - samolot prezydenta USA. Teraz pod jego pieczą znajdowała się jedyna nić łącząca nas ze światem. Do tego potrafił naprawić kserokopiarkę i ciągle usiłował dojść do ładu z moim aparatem rentgenowskim. Comms Tom był człowiekiem inteligentnym i pełnym energii, zawsze skłonnym do żartów i nowych doświadczeń. Potrafił z profesjonalną wprawą grać na różnych instrumentach, przy czym najlepsze efekty osiągał na tradycyjnych ludowych skrzypkach. Comms dawał Joelowi i Darowi lekcje gry na banjo w nadziei, że uda im się skompletować zespół. Podobnie jak mnie, od dziecka fascynowały go egzotyczne miejsca. Nawiasem mówiąc, w roku 1969 oboje uczestniczyliśmy w rotariańskim programie wymiany studentów - było to doświadczenie, które ostatecznie zaprowadziło nas na biegun i zapoczątkowało naszą przyjaźń. Spotkaliśmy się latem w Klubie Hiszpańskim. Pewnego wieczoru próbowałam opowiedzieć po hiszpańsku jakąś historię, ale zabrakło mi słów. Kiedy mam kłopoty z mówieniem w obcym języku, odruchowo i nieświadomie sięgam po słowa pierwszego obcego języka, jakiego nauczyłam się jako osoba dorosła, czyli szwedzkiego. W tym momencie Comms zapytał ze swoim nienagannym szwedzkim akcentem: "Gdzie się tego nauczyłaś?". Okazało się, że jego rodzina ma szwedzkie korzenie, a hiszpańskiego nauczył się w Argentynie, gdzie trafił w tym samym roku, w którym ja pojechałam do Szwecji, jako student biorący udział w tym samym programie wymiany. Miałam nadzieję, że nauczę się od niego więcej o krótkofalarstwie i uda mi się zdobyć pod koniec zimy licencję operatora radiostacji (w końcu jednak musiałam porzucić ten pomysł). Bardzo poważnie zabrałam się też do nauki rosyjskiego na lekcjach prowadzonych przez Nicka Starinskiego, który był uczonym o prawdziwie renesansowych zainteresowaniach. Z wykształcenia był fizykiem jądrowym i pochodził z Ukrainy, ale na biegun przyjechał już jako obywatel Kanady. Miał żonę i małe dziecko w Montrealu. Był nie tylko genialnym naukowcem, ale miał także czarny pas w karate, pisał piosenki i potrafił rysować portrety. Postanowiłam sobie, że będę pamiętała o urodzinach wszystkich mieszkańców bazy i zadbam, żeby nadać im odpowiednią oprawę. Uważałam, że skoro znaleźliśmy się tak daleko od domu, każdy powinien mieć na biegunie najlepsze urodziny swojego życia. Kiedy się okazało, że Andy i Choo Choo Charlie mają urodziny w tym samym tygodniu, wydałam w Centrum Medycznym specjalny bankiet odwołujący się do motywów z filmu MA SH. Namówiłam wszystkich do przebrania się w kitle chirurgiczne. Bufetem był szpitalny wózek na kółkach, a zakąski podaliśmy w wysterylizowanych basenach oraz na tacach do instrumentów. Przeszłam się "na zakupy" po Kopule i udało mi się znaleźć imitację kraba w sosie z owoców morza i kremowy ser. Podałam czerwone i białe wino oraz martini w plastikowych torebkach na kroplówki. Wszyscy naukowcy przy wejściu dostawali kubki z dzióbkiem w charakterze kieliszków. W tle rozbrzmiewał motyw muzyczny z filmu MA SH i wszyscy zaśmiewali się jak nastolatki, kiedy chodziłam po sali i ze słowami: "Witaj na rodzinnej planecie" proponowałam każdemu czysty tlen z dużej zielonej butli. W pewnym momencie chciałam nawet wyciągnąć z magazynu moją przenośną komorę hiperbaryczną i urządzić loterię pod tytułem "Wygraj wycieczkę na poziom morza". Uznałam jednak, że nie byłoby najlepiej, gdybym przy tej okazji nieumyślnie za fundowała komuś pęknięcie bębenków usznych. Zawsze starałam się zrobić solenizantowi jakiś specjalny prezent. W dniu urodzin Wendy razem z Dużym Johnem ugotowaliśmy kolację dla całej załogi, dając jej wolny wieczór. Wielki Greg dostał książkę popularnonaukową Carla Sagana, przywiezioną przeze mnie z domu. Inny astronom otrzymał kosmiczną grę planszową, którą znalazłam na dachu jednego z budynków. Mój ulubiony papier do pakowania prezentów pochodził z pociętych koców ratunkowych, które Marynarka zostawiła w skrzyniach porozstawianych pod Kopułą. Nie potrafiłam pojąć, jak miałyby uratować kogokolwiek od hipotermii przy temperaturze minus 100 F, ale ze swoją srebrzystą powłoką z jednej strony i złocistą z drugiej, świetnie nadawały się na papier do pakowania prezentów. Z taśmy izolacyjnej i zużytych przewodów od kroplówki powstawały piękne kokardy. W przetrwaniu zimy miały nam poza tym pomóc gry karciane i lotki w barze "90 South Bar" [w Barze na 90. Równoleżniku Szerokości Południowej], mała siłownia dla tych, którzy potrafili się zdobyć na dodatkowy wysiłek fizyczny, oraz sauna. Jeśli chodzi o mnie, największą przyjemność sprawiały mi po prostu wizyty towarzyskie i rozmowy z przyjaciółmi. Każde z nas miało do opowiedzenia jakąś historię, a ja byłam zawsze bardzo chętnym słuchaczem. Komuś z zewnątrz te wszystkie gry, zabawy i niemądre przezwiska mogłyby wydawać się nieco dziecinne, jak na tak poważne przedsięwzięcie, jednak w istocie wszystkie odwoływały się do długiej i bardzo sensownej tradycji. Już najdawniejsi badacze lodowego kontynentu w podobny sposób starali się ułatwić sobie przetrwanie w tej niezwykle niegościnnej i odludnej krainie. Uczestnicy wypraw Scotta, żeby wypełnić sobie czas, wystawiali wieloaktowe spektakle i do niektórych ról przebierali się za kobiety. Ludzie Shackeltona grali w piłkę na zamarzniętym polu lodowym, w którym uwiązł ich statek. Śmiech w obliczu niebezpieczeństwa ma swój głęboki sens. Pomaga ludziom wytrwać. Dzieje podboju Antarktydy obfitują także w rozmaite przydomki od "Birdie" Bowersa po "Titusa" Oatesa. Współcześnie polarnicy chętnie kultywują ten zwyczaj, ponieważ dobrze służy tworzeniu więzi w obrębie grupy. Przyjmując przydomek, człowiek w pewnym sensie porzuca starą tożsamość i przyjmuje nową, jako członek plemienia. Podczas spotkań zapoznawczych w Denver, przed przyjazdem na Antarktydę, polarnicy nadawali sobie przydomki w ramach "kursu pracy na linie", służącego ćwiczeniu działań zespołowych. Niektóre z nich - jak Choo Choo Charlie - przywierały na stałe. Szczególnie lubiłam przydomki, jakie nosił cieśla Rich Higgins. W młodości uprawiał biegi narciarskie w Nowej Anglii i zamierzał zostać księgowym, ale kiedy przeniósł się do Snowmass w stanie Kolorado, został cieślą i budował ludziom domy na zamówienie. Pierwotnie mówiono na niego "Richie Rich", ale podczas pracy na biegunie ciągle ranił się w palce, więc przechrzczono go na Dziewięciopalczastego, potem Ośmio-, a wreszcie Siedmiopalczastego Richie. Od: Johna Davisa Do: Załogi zimującej Data: poniedziałek 1 marca 1999 godz. 02:07:40+1200 Temat: Gdzie jest dom Cześć, ludziska, Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobiłem po przyjeździe na biegun, była próba ustalenia, gdzie jest mój dom. Przypuszczam, że większość was zorientowała się już, z której strony leży wasz dom, ale gdybyście jeszcze tego nie zrobili, oto prosta metoda. Sprawdźcie tylko, o której godzinie na szego czasu wypada w waszym domu południe. Wyjdźcie na zewnątrz w chwili, kiedy w waszym domu jest południe, i spójrzcie na słońce. Wasz dom jest dokładnie pod nim. Jeśli obowiązuje u was czas letni, wasz dom będzie piętnaście stopni na lewo do słońca. To wszystko. Nie ma jak w domu. John Davis E-mail Średniego Johna przyszedł akurat w dniu moich urodzin. Przypuszczam, że powinnam była pogrążyć się w rozmyślaniach o moim życiu w Ohio, ale po czułam, że nie umiem wyobrazić sobie jako domu innego miejsca niż baza na biegunie. Codziennie korespondowałam z matką, która pożyczyła mój laptop i wkrótce zaczęła mnie zasypywać e-mailami pełnymi rodzinnych plotek i długich, kunsztownych opisów życia w Stanach widzianego jej oczami. Opisywała wszystko z uroczą drobiazgowością. Duże, gorące krople deszczu na Florydzie, gdzie kupili z ojcem drugi dom i gdzie tata dochodził do siebie po operacji; rozkoszne posiłki i potrawy, jakie przyrządzała; swoje wycieczki na pchli targ i do sklepów z starociami w poszukiwaniu ukrytych skarbów. Podobnie jak ja, nie miała żadnych wiadomości od moich dzieci, niewiele więc miałyśmy do powiedzenia na ten temat. Pisała za to dużo o amerykańskim życiu politycznym, o hossie na giełdzie i o tym, co słychać w pracy u moich znajomych lekarzy. Z radością czekałam na każdy jej nowy e-mail, ale sama tematyka jej listów stawała się dla mnie coraz mniej istotna. Żyłam w czasie teraźniejszym - w moim świecie nie miałam realnej przeszłości i żadnej przewidywalnej przyszłości. Wszystkie drogi prowadziły mnie na północ, ale żadna nie prowadziła do domu. Mój dom znajdował się tu i teraz. W ramach prezentu urodzinowego Duży John wziął mnie na "motocyklową" wycieczkę po spowitym różowawym światłem płaskowyżu. Potrafił utrzymać skutery śnieżne na chodzie dłużej, niż to zwykle bywało w minionych sezonach. A więc znowu wybraliśmy się w szaloną jazdę ponad sostrugami, na kraniec świata. Trzymałam się Johna, siedząc na tylnym siodełku i wykorzystując jego szerokie plecy jako osłonę od wiatru. Zjeżdżaliśmy w radosnym pędzie ze sztucznych pagórków przy ławach magazynowych, mknąc, jakby to miała być nasza ostatnia podróż. Mimo szybkości zawsze czułam się bezpieczna z Dużym. Przyjemnie było mieć przy sobie "osobistego mechanika", w czasie dłuższej wyprawy daleko od bazy. A jednak Antarktyda od czasu do czasu dawała nam poważniejsze ostrzeżenia. Podczas jednej z wycieczek przemarzły mi nogi, ponieważ niefrasobliwie włożyłam letnie buty. Kiedy byliśmy około ośmiu kilometrów od Kopuły, nagle zdałam sobie sprawę, że nie czuję stóp i nie mogę zrobić kroku. Ku mojemu przerażeniu Duży John ściągnął mi buty i skarpetki i wsadziwszy sobie moje zamarznięte stopy pod nagie pachy, ogrzewał je, dopóki nie odzyskałam czucia. Dobrze zapamiętałam tę lekcję i na urodzinową wycieczkę ubrałam się właściwie. Słońce było już tak nisko, a jego miękkie rozproszone światło padało pod tak płaskim kątem, że nawet z bliska nie widać było ukształtowania powierzchni lodowego płaskowyżu. Ktoś przejechał ciągnikiem na gąsienicach w miejscu, gdzie nigdy nikt nie jeździł, i zanim John zorientował się, co się dzieje, wpadliśmy na głębokie koleiny. Poczułam, jak odepchnął skuter śnieżny na bok, i w następnej sekundzie oboje znaleźliśmy się w powietrzu. Wylądowałam na brzuchu, z wyciągniętymi ramionami, jak lecący anioł, przejechałam z dziesięć metrów po lodzie i już po chwili usta miałam pełne śniegu. Kiedy udało mi się otworzyć jedno oko, zobaczyłam Dużego Johna, który czołgał się w moim kierunku, wołając: "Doc! Doc! Nic ci nie jest? ". Podniosłam się na kolana, plując śniegiem, i sprawdziłam, czy niczego sobie nie złamałam. Ramię było w porządku. Wstałam i wyciągnęłam rękę w stronę Johna. - Daj mi kluczyki - powiedziałam. - Teraz ja prowadzę. Później świętowałam urodziny w gronie kilku przyjaciół w Obserwatorium Czystego Nieba. Joel i Andy odtwarzali na wideo pięciogodzinną kasetę z widokiem polana płonącego w kominku, dzięki której udało się wyczarować miłą, do mową atmosferę. Z odtwarzacza CD dobiegała moja ulubiona muzyka celtycka. Ubrani w gumowe nosy z okularami i urodzinowe czapki klaunów, opowiadaliśmy sobie różne historie przy kawie zrobionej przez Loree i Andyego. Były to moje najmilsze urodziny od czasów dzieciństwa. Miałam czterdzieści siedem lat i żyłam w otoczeniu przyjaciół; znajdowałam się wśród ludzi, którzy mnie potrzebowali i w miejscu, które kochałam, a do tego każdego dnia coraz lepiej odkrywałam, co się naprawdę liczy w życiu. Zrozumiałam, że nie mogę zmienić mojej przeszłości. Wszystko już się stało. Za to przed sobą zobaczyłam otwierające się wspaniałe możliwości. W ostatnich dniach antarktycznego zmierzchu zaczęło do nas docierać, jak bardzo jesteśmy odcięci od świata. Jedyny regularny kontakt ze światem zapewniała nam teraz poczta elektroniczna oraz codzienne radiowe połączenia ze stacją w McMurdo, położoną w odległości tysiąca trzystu kilometrów. Stacja w MacTown także została zamknięta na zimę i zimowało w niej zaledwie dwieście osób. Na całym kontynencie nie było ani jednego samolotu. Na zimę pozdejmowano znaki sygnalizacyjne z pasa startowego, żeby niesiony wiatrem śnieg nie tworzył wokół nich zasp, co jeszcze bardziej utrudniłoby wiosną przygotowanie pasa na przyjęcie samolotów. Jaskrawoczerwone znaki oznaczające brzegi pasa, pomalowane ekologicznym truskawkowym kool-aid, już zdążyły zniknąć pod śniegiem i sostrugami i jeśli nie liczyć rzadko rozstawionych bambusowych tyczek, wyznaczających jego skraj, pas startowy niczym się nie różnił od reszty polarnego płaskowyżu. Widok ten najlepiej przypominał, że ostatecznie lód i tak zabiera wszystko z powrotem. Pierwszą rzeczą, jakiej dowiadujesz się na biegunie, jest podstawowy fakt, że jeśli zawiodą generatory prądu, czeka cię śmierć. Znajdujące się w elektrowni trzy generatory o mocy 475 kilowatów nie tylko zaopatrują stację w energię elektryczną, ale również ogrzewają Kopułę. Bez nich wszystko w głównych budynkach zamarzłoby na kamień w ciągu kilku godzin. Żeby przeżyć, musielibyśmy ewakuować się z Kopuły i zainstalować w Budynku Sypialnym, który miał własny piec centralnego ogrzewania i mógł czerpać zasilanie z generatora awaryjnego. Z najwyższym trudem moglibyśmy przetrwać tam do akcji ratunkowej, która mogłaby do nas dotrzeć najwcześniej pod koniec zimy (przy założeniu, że generator awaryjny by się nie zepsuł). Nic dziwnego więc, że bardzo poważnie podchodziliśmy do ćwiczeń uczących postępowania w razie awarii. Moje zadanie w przypadku "katastrofy" w rodzaju awarii elektrowni polegało na dyżurowaniu w Centrum Medycznym, gdzie miałam oczekiwać na ewentualne ofiary wypadku. W tym czasie Mikę, kierownik stacji, Duży John i Thom, szef elektrowni, mieli pognać do elektrowni i przywrócić zasilanie. Thom Miller, dwudziestopięcioletni fan zespołu Grateful Dead, pochodził z Connecticut i zabrał ze sobą na biegun deskę snowbordową. Należał do naj solidniejszych członków załogi. Na Antarktydzie pracował już trzeci raz, ale zimował po raz pierwszy. Poprzednie dwa sezony spędził w odległych polowych stacjach badawczych jako mechanik. Udało mu się między innymi zrekonstruować buldożer ze znalezionych części. Jak wielu polarników, pozostawał w kontakcie z kolegami ze swojej klasy szkolnej w Stanach i w swoim warsztacie miał na ścianie ich fotografie. Thom był naszym stałym barmanem w 90 South Bar i przewodził Stowarzyszeniu Browarników. W poprzednim życiu pracował także w Pizza Hut i często przy gotowywał nam pizzę w sobotnie wieczory. Miał duże poczucie humoru, a równocześnie był nad wiek dojrzały i zawsze zachowywał "zimny spokój". Mieliśmy całkowite zaufanie do jego zdolności jako szefa elektrowni, z ufnością powierzaliśmy mu swoje życie. Pierwszą ćwiczebną akcję ratunkową na wypadek awarii elektrowni przeprowadziliśmy wkrótce po zamknięciu stacji. Początkowo wszystko przebiegało zgodnie z planem. Jak opowiadał później Duży John, po dotarciu do elektrowni wykonał zgodnie z instrukcją wszystkie procedury niezbędne do wyłączenia zepsutego generatora, gdyby ten nadal pozostawał w ruchu, i włączenia drugiego do sieci. Duży odpalił drugi generator bez problemu. Wtedy nagle elektrownia wypełniła się czymś, co wyglądało jak gęsty, biały dym. Wszyscy zaczęli biegać po całej elektrowni w poszukiwaniu źródła dymu i szybko odkryli, że to nie dym, ale opary glikolu wydobywające się z umieszczonego w dachu wlotu świeżego powietrza. Okazało się, że powstał wyciek w znajdującym się na dachu wymienniku ciepła - urządzeniu, które przejmowało ciepło ze spalin wydobywających się z silnika generatora i przesyłało je do rury wypełnionej glikolem - głównym składnikiem substancji niezamarzającej. Glikol przepływał w zamkniętym obiegu do naszej "studni" (zwanej rodwelf), gdzie wykorzystywano zawarte w nim ciepło, tak jak ciepło gorącej wody w domowym kaloryferze, do topienia lodu oraz ogrzewania powstałej w ten sposób wody, którą także wykorzystywano do topienia lodu, dzięki czemu otrzymywano ilość wody wystarczającą do zaopatrzenia stacji. Duży John zadzwonił do Elektro Thoma, który w tym czasie znajdował się elektrowni awaryjnej, i zawiadomił go o przecieku w obiegu glikolu. Thom kazał wyłączyć główne generatory do czasu usunięcia usterki i przestawić stację na zasilanie awaryjne. Groził nam prawdziwy kryzys. Musieliśmy jak najszybciej przy wrócić funkcjonowanie "studni". Jeśli zbyt długo pozostanie wyłączona, przewody pozamarzają i stacja zostanie pozbawiona wody. W czasie gdy Duży, Boston Bob, majster brygady elektryków i Mikę usiłowali zlokalizować wyciek w obwodzie glikolu, Elektro Thom zadzwonił do Dużego i poprosił go, żeby przyjechał do elektrowni rezerwowej. Jeden z dwu awaryjnych generatorów wyłączył się z powodu "przegrzania urządzenia". W tym momencie mieliśmy do dyspozycji tylko jeden generator, zasilający całą stację - o wiele za mało. Gdyby taka sytuacja utrzymała się przez godzinę, musielibyśmy zacząć ewakuację Kopuły. Duży pojechał do awaryjnej elektrowni na najszybszym ze swoich skuterów śnieżnych. Kiedy tam dotarł, sprawy nie wyglądały dobrze. Generator włączony do sieci pracował na maksymalnych obrotach. Przez jakiś czas mógł jeszcze pociągnąć, ale bez rezerwowych źródeł zasilania nie mogliśmy sobie pozwolić na żaden błąd. W tym momencie upłynęło już pół godziny od początku kryzysu; nie mieliśmy zbyt wiele czasu. Duży zaczął grzebać w obwodach "przegrzanego" generatora, żeby znaleźć przyczynę samoczynnego wyłączenia się urządzenia (jak się okazało, była to obluzowana śrubka w termostacie). Na szczęście chłopcy z elektrowni zadzwonili, że znaleźli miejsce wycieku glikolu, i mogliśmy przejść na główne źródło zasilania. Niewiele dzieliło nas od katastrofy, ale wszyscy właściwie spełnili swoje zadania i przygoda skończyła się pomyślnie. Niepokoiło nas tylko jedno - nikt nie miał pojęcia, skąd się wziął wyciek w obwodzie glikolu, podobnie jak nikt nie wiedział, czy podobna awaria nie powtórzy się w przyszłości. Pewnego piątkowego wieczoru w stołówce urządziliśmy pierwszy zimowy turniej poezji. Duży John wziął na siebie rolę mistrza ceremonii. Wciąż miał swoją fryzurę Irokeza, a na tę szczególną okazję włożył skórzaną kurtkę oraz "wyjściowe" szorty (czyli czystą wersję swoich szortów "roboczych"). Publiczność dopisała, a uczestnicy prezentowali zdumiewające bogactwo poetyckich stylów. Wieczór rozpoczęła Loree wzruszającym miłosnym wierszem Keatsa. Kiedy skończyła czytać, dostała gromkie brawa, a Duży wyskoczył na środek sali, niczym konferansjer w nocnym klubie w Vegas. - Boże, trzeba mieć jaja, żeby występować przed tym zbiegowiskiem, no nie? - powiedział, klaszcząc z całej siły. Następny był Pakman, który przeczytał nam z kartki własny wiersz, przeżuwając równocześnie kawałek pizzy. - Nie bardzo wiem, jak to nazwać - powiedział. Pojechaliśmy do McMurdo zabalować, Duży gość nie próbował świrować. Chodziłem sobie to tu, to tam, Ale nie byliśmy u naukowców, Za to lecieliśmy śmigłowcem, Mówiliśmy o tym wielu, Ale nikt się nie wściekał. Zabawa była doskonała, Chociaż czasem trudno mnie było znaleźć Świetnie się bawiłem z Dużym Johnem.... Duży John serdecznie uściskał Pakmana i wzruszony wygłosił krótką mowę: - Jestem naprawdę szczęśliwy, że jesteśmy taką zgraną paczką. To strasznie ważne, że zebraliśmy się tu, żeby być razem. To takie niezwykłe; po prostu wspaniałe. - Bomba! - krzyknął ktoś. - Uwielbiam cię, facet! - wrzasnął Dar. Duży John uśmiechnął się szeroko i pociągnął łyk Wild Turkey. Przyszła kolej na niego. - Mam tu wiersz napisany przez Roberta Servicea. Przysłał mi go John Wright, Master Blaster, porządny gość - powiedział. - Akcja wiersza toczy się na drugim biegunie, na drugiej śrubce globusa. Jest ekstra.... - Po czym Duży John zaczął z wielkim zapałem czytać wiersz Niespokojne duchy. Jest rasa ludzi, którzy nie pasują, rasa co nie usiedzi. Ci łamią serca, krewnych nie szanują i ciągle by gdzieś biegli. Pną się na góry, zmierzają doliny. Z falami się jednoczą. Na nich spoczywa klątwa krwi cygańskiej: nie wiedzą, jak odpocząć. tłum. J. Kozak Po Dużym Johnie, który tryumfalnie odczytał końcową linijkę, na scenę nie śmiało wszedł Nuklearny Nick, trzymając w ręku wiersz Puszkina. - Są dwie rzeczy, których za nic nie mam ochoty robić - powiedział ze swoim śpiewnym, ukraińskim akcentem. - Nie mam ochoty płacić podatków i nie mam najmniejszej ochoty czytać rosyjskiej poezji przed angielskojęzyczną publicznością! Tłum zawrzasnął: - Aaaaaleeee.... - Ale Duży John osobiście mnie o to poprosił. A potem dał mi szklankę Wild Turkey - więc jakoś sobie poradzę z tremą! Nick przeczesał ręką swoje długie czarne włosy i wyjaśnił, że wiersz, który przeczyta "opowiada o dębie rosnącym na plaży, złotym łańcuchu na drzewie...". Potrząsnął głową, rezygnując z dalszego przekładu. - Po prostu wsłuchajcie się w dźwięki - powiedział i odczytał wiersz poety, który potrafił sprawić, że dźwięki rosyjskiego języka płynęły jak muzyka. Przyszła kolej na mnie. Wybrałam mój ulubiony wiersz mojego ulubionego po ety i usiłowałam wyjaśnić dlaczego: - Wybrałam ten wiersz, ponieważ uwielbiam latać, jestem Irlandką i naprawdę rozumiem "żar pragnień". Autorem tego wiersza jest W. B. Yeates, a jego tytuł brzmi: Lotnik irlandzki przeczuwa swą śmierć. Znam los mój, stromą wśród chmur drogę, Lecz nie znam, walcząc twarzą w twarz, Co to nienawiść - i nie mogę Kochać tych, którym daję straż. Kiltartan Cross jest moim domem, Rodakiem - kiltartański głód; Dlań klęska - wiem - nie będzie gromem Ni go w zwycięstwie olśni cud. Przymus nie wezwał mnie na wojnę Ni rząd, poklaskiem nie zwiódł tłum, Chodzi o początek poematu Ruslan i Ludmiła: Jest nad zatoką dąb zielony ,/Na dębie złoty łańcuch lśni... (przeł. Jan Brzechwa) (przyp. red.). Tylko żar pragnień, sny upojone Wciągnęły mnie w obłoków szum. Zważyłem każdą myśl na szali: Oddech lat przyszłych - pusta dal, W przeszłości - ten sam oddech dali. Śmierć życie waży: rytm dwu szal. Był dopiero marzec i nie znaliśmy się na tyle dobrze, bym mogła wyjaśnić, czemu tak bardzo pociągają mnie cztery ostatnie linijki tego wiersza. Wkrótce poznamy się nawzajem o wiele bliżej. Zrozumiemy drzemiące w każdym z nas pragnienie znalezienia się w sytuacji ekstremalnej; poznamy demony naszej przeszłości i zrozumiemy łaskę, która przywiodła nas na kraniec świata. Za kilka miesięcy nie będę musiała wyjaśniać, czemu "oddech lat przyszłych" i tych, które minęły, wydają się warte tyle, co "pusta dal", w porównaniu z tym życiem, tą śmiercią. Wtedy wszyscy będą wiedzieli, kim byłam i skąd się wzięłam na biegunie. Wkrótce po wieczorze poezji, może już kilka dni później, odkryłam u siebie w piersi jakieś zgrubienie. Siedziałam na łóżku, czytając książkę i machinalnie po cierałam klatkę piersiową, gdy nagle poczułam pod palcami małą, twardą grudkę. Tkwiła tuż pod skórą, w górnej części prawej piersi. Obmacałam ją, starając się wybadać jej wielkość i zorientować się, co to może być. Miałam skłonność do zmian torbielowatych i już wcześniej zdarzało mi się znajdować małe guzki w piersiach. Zawsze miały związek z cyklem menstruacyjnym i zawsze znikały po kilku tygodniach. Przypadłość była dziedziczna. Moja matka cierpiała na tę samą dolegliwość i kilkakrotnie robiono jej nawet biopsję, która jednak zawsze wykazywała, że są to niezłośliwe guzki. Badanie mammograficzne, jakie zrobiłam zaledwie sześć miesięcy temu, dało wynik negatywny, więc nie martwiłam się zbytnio. Postanowiłam obserwować tę grudkę i zaczekać miesiąc, żeby zobaczyć, czy nie zajdą w niej jakieś zmiany. Rozdział 7 Trzy odcienie zmierzchu Jednym z moich ulubionych partnerów w stołówce był Roopesh Ojha, znany jako Roo. Pochodził z Darjeeling w północnych Indiach, ale nie pił herbaty. - Powąchaj, Roo - mówiłam, podstawiając mu pod nos świeżo otwarte pudełko z herbatą. - Zapach dzieciństwa. Zapach działał pobudzająco na tę część jego mózgu, w której kryły się wspomnienia z przeszłości, i Roo opowiadał mi o Indiach. O małych górskich wioskach, o rzekach, na które żałobnicy spuszczają w barwnych tratwach ciała zmarłych. Jego ojciec był lekarzem z kasty braminów i miałam wrażenie, że Roo, jako jego syn, rozumie mnie instynktownie. A może po prostu był bystrym obserwatorem. Ukończył astronomię na Harvardzie i z wielkim zapałem poświęcał się badaniom naukowym. Pracował w Mrocznym Sektorze na radioteleskopie AST/RO, obserwując w poszukiwaniu tajemnicy powstawania gwiazd zimne chmury materii międzygwiezdnej. Roo chętnie dzielił się z nami swoimi rozlicznymi zainteresowaniami. Przewodniczył małemu klubowi inwestorów, który rozsyłał swoim członkom e-mailowe in formacje na temat akcji firm, zajmujących się zaawansowaną technologią. Później klub przekształcił się w forum dyskusji filozoficznych i religijnych. Miałam okazję śledzić fascynujące dyskusje na temat wiary i wiedzy naukowej oraz istnienia Boga, prowadzone przez Wielkiego Grega, który zajmował się poszukiwaniem od cisków Wielkiego Wybuchu, Nuklearnego Nicka, który badał neutrina w głębi lodu, Loree, naszej meteorolożki, która odnajdywała w chmurach ślady Bożej łaski i odkupienia, oraz Roo, badacza początków gwiazd. Co ciekawe, mimo że wszyscy spaliśmy tak blisko siebie, że słyszeliśmy na wzajem swoje oddechy, kaszlnięcia i przewracanie się na łóżku, w najbardziej istotnych sprawach komunikowaliśmy się na piśmie. W epoce powszechnego panowania informacji elektronicznej na biegunie odżyła sztuka porozumiewania się z przyjaciółmi za pośrednictwem dobrze napisanych listów. W stacji na każdym biurku stały komputery i nasze życie całkowicie zależało od nowoczesnych technologii, a równocześnie żyliśmy na krańcu świata, w krainie równie niedostępnej, jak w czasach drewnianych statków i sanek ciągnionych przez psie zaprzęgi. Pewnego dnia spytałam Roo: "Słuchaj, przecież jesteś astronomem. Kiedy się tutaj zrobi zupełnie ciemno? ". Roo był tak zachwycony moim pytaniem, że przy gotował dla wszystkich, jak mówił, "ekspresową notatkę", w której opisał w uproszczony sposób wydarzenia, jakie niebawem miały nastąpić w naszym mroczniejącym świecie. Od: Roopesha Ojhy Do: Wszystkich zimujących Data: poniedziałek 15 marca 1999 godz. 07:35:24+1200 Temat: Zmrok Cześć, polarnicy! Zachód słońca nastąpi u nas w niedzielę 21 marca o godzinie 10.00. Dolna krawędź słońca dotrze do równika (który jest naszym horyzontem) około 3.30 w dniu 20 marca (sobota). Środek tarczy słonecznej znajdzie się na horyzoncie około godziny 18.40 tego samego dnia. Górna krawędź słońca znajdzie się na horyzoncie o 10.00 w niedzielę (wspomniana wyżej oficjalna godzina zachodu słońca). Ale kiedy zrobi się ciemno? Rozróżniamy trzy rodzaje zmierzchu: lądowy, morski i astronomiczny, które się zaczynają, gdy słońce znajduje się - odpowiednio - 6, 12 i 18 stopni poniżej linii horyzontu. Żeby dać wam jakieś wyobrażenie o odpowiadającym każdemu typowi zmierzchu rodzaju ciemności, powiem tak: pod koniec zmierzchu lądowego widać najjaśniejsze gwiazdy, a linia horyzontu jest dobrze widoczna. Pod koniec zmierzchu morskiego nie widać już horyzontu, a pod koniec zmierzchu astronomicznego odbite od warstw atmosfery światło słoneczne jest słabsze od światła gwiazd. U nas: Zmierzch lądowy skończy się 5 kwietnia o godz. 5.00. Zmierzch morski skończy się 21 kwietnia o godz. 19.00. Zmierzch astronomiczny skończy się 11 maja o godz. 21.00. A zatem 11 maja zapanują zupełne ciemności! Wasz lokalny astronom Roo Byłam zafascynowana ideą zmierzchu i jego trzech kolejnych stadiów. A jednak tak naprawdę rozumiałam tylko tyle, że świat na zewnątrz Kopuły z każdym dniem wydaje się coraz piękniejszy i coraz bardziej obcy. Niebo miało teraz barwę głębokiego fioletu, z pomarańczowym paskiem na horyzoncie. Pewnego dnia, obserwując niebo nad stacją, zobaczyłam swoją pierwszą zorzę polarną. Wyglądała jak migotliwa, zielona kurtyna, poruszana słonecznym wiatrem, ze smugami światła różowych reflektorów przecinających mrok, jakby to była premiera filmowa na niebie. Poza tym była tylko cisza i przestrzeń. Zaczynałam powoli rozumieć słowa admirała Richarda Byrda, który w swoich wspomnieniach z Antarktydy, zatytułowanych Alone, pisał: "Nade mną konał dzień. Jego miejsce zajmowała noc. (...) Tak świat będzie wyglądał w oczach ostatniego człowieka w chwili jego śmierci". Zrozumiałam podziw i lęk Byrda. Antarktyda była miejscem tak obcym i wrogim wszelkiemu życiu, że owo życie głośno śpiewało tu swoją pieśń i każdy oddech oznaczał zwycięstwo nad nicością. Człowiek musiał się tu nieustannie odradzać, jeśli nie chciał zostać pochłonięty przez pustkę, i żeby to osiągnąć, musiał wiedzieć, kim jest, z jakiej materii jest zrobiony. Droga na biegun okazywała się, poza wszystkim, podróżą wewnętrzną. Antarktyda stanowiła pustą tablicę, na której każdy mógł wyryć swoją duszę. Przy okazji wycieku glikolu na początku marca, kiedy przeszliśmy na pewien czas na zasilanie awaryjne, straciliśmy także nasze Źródło Stałego Zasilania (UPS - Uninterruptible Power Source). Nikt nie wiedział dlaczego. UPS stanowił zbiór dwudziestu kwasowo-ołowiowych akumulatorów, znajdujących się w biurze Commsa, które miały nam zapewnić działanie systemów komunikacyjnych w przypadku awari zasilania. Comms Tom usiłował od tamtej pory jednocześnie naładować akumulatory i znaleźć przyczynę awarii systemu. Gdybyśmy bowiem stracili teraz zasilanie, stracilibyśmy także wszelki kontakt ze światem. Nikt nie dowiedziałby się nawet, co się u nas dzieje. Niezależnie od tego stację prześladowała seria dziwnych wypadków. W po łowie marca centrala w Denver zaczęła nazywać nasze raporty: "katastrofalny tydzień na biegunie". Zwłaszcza w jednym tygodniu mieliśmy prawdziwe nagromadzenie dziwnych niepowodzeń. Zaczęło się od tego, że Wendy odcięła sobie czubek palca, siekając szczypiorek. Przyszła do Centrum Medycznego z palcem owiniętym serwetką. Odcięta opuszka nie miała szans przyrosnąć i uznałam, że Wendy zachowa więcej czucia w czubku palca, jeśli po prostu pozwolimy mu się zagoić. Obandażowałam palec i wysłałam ją z powrotem do pracy. (Potrzebowaliśmy jej w kuchni. Zbliżała się pora obiadu. Surowy kontynent, jak zwykliśmy mawiać). Jakąś godzinę później poszłam do stołówki, żeby sprawdzić, jak Wendy sobie radzi, i z przerażeniem zobaczyłam, że właśnie się poślizgnęła i wbiła sobie w nozdrze ogromny widelec. Rana była powierzchowna, ale przebicia zwykle krwawią obficie, a w dodatku straciła czucie w kilku zębach, ponieważ uderzony został jeden z nerwów zaopatrujących zęby. Nasze szansę na kolację mocno w tym momencie zmalały. Pomogłam jej odcedzić makaron i zajęłam się pieczonymi kurczakami, podczas gdy Wendy zatamowała krwotok i zabrała się do przygotowania reszty posiłku. Nagle do kuchni wbiegła Lisa z twarzą, w której nie było cienia zwykłej we sołości. - Lepiej zostaw te kurczaki i leć do Commsa - powiedziała. - Wszystko tam pływa w kwasie siarkowym! Pognałam na drugą stronę Kopuły do biura Commsa. Całe pomieszczenie było pokryte dwuwęglanem sodu, jak gdyby przeleciała przez nie zamieć wyrobów firmy Ann Hammer. Szef stacji Mikę oraz Pić biegali w kombinezonach typu Hazmat, używanych w przypadku skażenia jądrowego. Commsa nie było - pobiegł już do aneksu sypialnego i wskoczył pod prysznic. Liza i Donna, które siedziały wciąż przy swoich komputerach w biurze Commsa i wyszły z katastrofy bez szwanku, opowiedziały mi szybko przebieg wypadków. Tom Comms starał się w sąsiednim pokoju naprawić system UPS, gdy nagle kilka akumulatorów eksplodowało. Gwałtowny wybuch rozprysnął kwas po całym pomieszczeniu. Na szczęście Tom przykucnął właśnie za jakąś stalową szafką i po prawiał kable. Gdyby stał na środku pokoju, wybuch trafiłby go prosto w twarz. Na szczęście miał na sobie koszulę z długim rękawem, dżinsy, czapkę z daszkiem i okulary, a ponieważ szybko poleciał się umyć, miał tylko lekkie oparzenie na ramieniu. Jego spodnie, podziurawione jak sito, wystawiono później na widok publiczny w stołówce. Po tym wypadku postanowiliśmy całkowicie zrezygnować z UPS-a, który był zbyt niebezpieczny. (W następnych tygodniach Comms zmontował kilka mniejszych układów awaryjnego zasilania radiostacji i innych systemów komunikacyjnych). Kilka dni później obudził mnie głos Commsa, który stukał mocno w drzwi mojej sypialni. Zawołałam, żeby wszedł do środka, i sięgnęłam po okulary. - Mikę kazał mi ciebie obudzić i osobiście zawiadomić cię, co się stało - zaczął Tom, łapiąc oddech. - Pod Dużym Johnem zarwał się dach Warsztatu Ciężkiego Sprzętu i zaraz go tutaj przyniosą. Idąc krótkim korytarzem do gabinetu lekarskiego, pomyślałam: "Boże, stało się to, czego się najbardziej obawiałam". Największa zgroza opanowuje lekarza na Antarktydzie na myśl, że któryś z jego przyjaciół (co tu oznacza wszystkich) po ważnie zachorował albo został ciężko ranny, a on niewiele może mu pomóc. A tu na domiar złego okazało się, że pierwszą ofiarą poważnego wypadku jest mój najlepszy kumpel i osobisty kierowca skutera śnieżnego. Uruchamiałam właśnie koce rozgrzewające i aparat tlenowy, gdy pojawiła się ekipa ratunkowa. Pocieszający był fakt, że Duży John zdołał z pomocą Rogera Hookera i Billa Johnsona, majstra budowlanego, wejść do gabinetu - nie leżał na noszach. Ale moja ulga nie trwała długo. Wprawdzie John coś mówił, ale jego wypowiedzi były bez sensu. Stało się coś poważnego. Założyłam, że ma hipotermię - wszyscy na nią cierpieliśmy do pewnego stopnia, nawet jeśli poza tym nic nam nie dolegało - i gdy tylko ułożyliśmy go na kozetce, natychmiast okryłam go elektrycznymi kocami. Rozebrałam go, poszukując śladów urazu głowy i innych obrażeń. Miał otarcia skóry, ale nie znalazłam widocznych złamań. Postanowiłam sprawdzić stan jego umysłu, zadałam mu więc kilka pytań. - Duży Johnie, policz od stu siódemkami. - Dziewięćdziesiąt siedem.... Spojrzałam mu prosto w oczy i najwyraźniej dostrzegł mój niepokój. - Taak... dziewięćdziesiąt trzy! -powiedział. - Dobrze, licz dalej. Zastanawiał się głęboko przez jakieś piętnaście sekund, po czym zmarszczył czoło. - Świetnie - powiedział. - Mogę prosić o następne? - Dobra. Co to znaczy, kiedy mówię, że lepszy jeden wróbel w garści niż dwa na dachu? Duży John odparł: - Hm, nie lubię takich pytań. Czy mogę prosić o następne? Teraz naprawdę zaczęłam się niepokoić. Jednak powoli zaczął odzyskiwać przytomność umysłu. Zrobiliśmy mu prześwietlenie naszym kapryśnym aparatem rentgenowskim, zawinęliśmy w koce i położyliśmy do łóżka. Wkrótce mógł mi opowiedzieć całą historię: Duży miał przyjemny ranek i w wesołym nastroju pracował w warsztacie nad Cassie Rosę, jednym ze swoich ulubionych podnośników. Kiedy potrzebował jakiejś części, szedł "po zakupy" na dach budynku, gdzie z reguły są składowane. Chociaż warsztat ciężkiego sprzętu znajduje się wewnątrz tunelu garażowego, na dachu panuje niemal taka sama temperatura jak na zewnątrz stacji. A ponieważ Duży nie zamierzał zabawić na dachu długo, włożył tylko lżejszą kurtkę Carhatta, chwycił latarkę i wspiął się na górę po drabinie umocowanej z boku metalowego budynku. Znalazł potrzebną część na półce, ale kiedy po nią sięgnął, dach zapadł mu się pod prawą nogą. Najwyraźniej ktoś załatał dziurę w suficie warsztatu, przy bijając od wewnątrz kawałek dykty. Ponieważ w ciemnościach nic nie było widać, Duży pomyślał, że spada z dachu, i chwycił lewą ręką za półkę. W rezultacie zwichnął sobie ramię. Dziura okazała się na tyle niewielka, że wpadła mu w nią tylko noga aż po pachwinę. John uważał, że po drodze na pewno uderzył się w głowę, ale miał na sobie grubą czapkę z bobra. Przez parę minut leżał na dachu, starając się zorientować w sytuacji. Nie czuł się najlepiej. Poza tym robiło mu się coraz zimniej. Miał przy sobie krótkofalówkę, usiłował więc zawiadomić Mikea, szefa stacji. Kiedy nie udało mu się go wywołać, wezwał Kapitana Kirka. - Tak, Duży, co się dzieje? - spytał Kapitan. - Wiesz, chyba mam kłopoty... - zaczął Duży. - Naprawdę? Co się stało? - pytał Kapitan, starając się zachować żartobliwy ton. - No wiesz, wpadłem w dziurę w dachu i coś mi głowa szwankuje. Zdaje się, że potrzebuję pomocy. - Okej... Zostań tam, gdzie jesteś. Sprowadzę Mikea. Duży porozmawiał z Mikiem, po czym odłożył krótkofalówkę. Przez jakiś czas leżał na pół oszołomiony w zabójczym mrozie, w końcu jednak usłyszał kroki ludzi biegnących po dachu warsztatu i głosy wołające w ciemności jego imię. Po trzeba było aż trzech mężczyzn z zespołu ratunkowego, żeby wyciągnąć go z dziury. Zamierzali ściągnąć go na dół na noszach, ale Duży za nic nie chciał się na to zgodzić, ponieważ bał się, że ktoś może się nabawić jakiejś kontuzji, jeśli zaczną znosić jego studwudziestokilowe ciało po drabinie. Kilkanaście lat temu spuszczano go w koszyku ratunkowym z platformy wiertniczej do łodzi. Chociaż w wyniku spięcia doznał wtedy ciężkich poparzeń, transport z platformy zapamiętał jako bardziej przerażające doświadczenie niż porażenie prądem, którego omal nie przy płacił życiem. Tym razem zdołał więc jakoś wstać na nogi i oparty na ramionach dwu kolegów pokuśtykał do Centrum Medycznego. Ponieważ nie znalazłam u niego żadnych fizycznych oznak urazu głowy, przy czyna zmącenia świadomości, jakie zaobserwowałam po wypadku, pozostawała wciąż dla mnie zagadką. Uznałam, że ma związek z hipotermią. Pozostałe obrażenia Dużego były wprawdzie bolesne, ale niezbyt poważne. Miał skręcone kolano, naderwane ścięgna w ramieniu i w łokciu oraz lekkie stłuczenia pleców. Położyłam go w szpitalu. Obserwowałam Johna uważnie przez cały dzień. Spał około dwunastu godzin. Kiedy się obudził, przyniosłam mu obiad ze stołówki, a Lisa dała mu stertę kaset wideo z westernami, żeby się nie nudził. Loree przynosiła do szpitala wszystkie swoje płyty CD, a Lany Fordyce, jeden z cieśli, przyniósł ćwiartkę Wild Turkey (którą skonfiskowałam). Tom Comms ubrał swojego nadmuchiwanego półtorametrowego pingwina, zwanego Monica Pinguinski, w kostium pielęgniarki i położył obok Johna do łóżka. - Jak się czujesz. Duży? - spytałam. - Jakbym brał udział w bójce ulicznej i nie wiedział, czy wygrałem, czy przegrałem - powiedział z uśmiechem. - Taka jest moja wersja wydarzeń i będę się jej trzymał. Miał tej nocy kłopoty z oddychaniem i bałam się, czy nie zrobił mu się zator w płucach. Dotlenienie krwi miał dość niepokojące - na poziomie 88 (95 do 100 stanowi optimum). Podawałam mu tlen przez nos, co bardzo poprawiło jego oddech. Pozostał w szpitalu przez trzy dni, zapakowany w lód dla zmniejszenia opuchlizn i przykryty elektrycznym kocem, żeby nie zmarzł. Kto powiedział, że medycyna musi mieć sens? Zatrzymałabym go w łóżku dłużej, ale zdarzyła się rzecz niepojęta: kiedy Duży John zachorował, maszyny przestały działać i nikt nie potrafił ich naprawić. Dwaj uzdolnieni mechanicy, Elektro Tom i Ken Lobe, próbowali - niezależnie od swoich normalnych obowiązków - zastąpić Johna w warsztacie. Thom dzwonił pięć, sześć razy dziennie, pytając, gdzie leżą rozmaite części i jak uruchomić różne urządzenia. Łączyłam tylko naprawdę ważne rozmowy. - Cześć, Doc, nie możemy uruchomić Baldersona - mówił Thom. - Czy mogę pogadać z Johnem? Bladersony były to dodatkowe urządzenia dołączone do ładowarek, które umożliwiały operatorowi przechodzenie z wideł na czerpak i z powrotem. Trzeciego dnia pozwoliłam Dużemu przychodzić do warsztatu na kilka minut. Jeśli zostawał za długo, szłam po niego i ściągałam go do szpitala. Ale w końcu musiałam zwolnić go do pracy, jeśli nie chciałam, żebyśmy stracili wszystkie ciągniki i skutery śnieżne. Przypomniałam sobie dziecięcą piosenkę o zegarach, które stanęły w chwili śmierci zegarmistrza i już nigdy nie chciały chodzić. Duży John wierzył, że maszyny mają dusze. Miał jakiś specjalny związek z maszynami, jakby potrafił wyczuwać zasady ich działania albo doskonale rozumiał sposób myślenia ludzi, którzy je zaprojektowali. Może maszyny rzeczywiście mają uczucia. Gdy tylko wrócił do pracy, znowu zaczęły działać bez zakłóceń. Duży szybko dochodził do zdrowia i w dniu św. Patryka mógł już wziąć udział w uroczystości w barze 90 South. Właściciel Bailies Pub z Christehurch poświęcił na tę okazję beczkę Guinessa i wysłał ją na biegun południowy lotem transportowym do Walta Spawacza. Bailies Pub stanowił ulubione miejsce spotkań polarników z różnych krajów. Zawsze można było tam spotkać polarników z Włoch, Rosji, Nowej Zelandii czy innych krajów, przy piwie albo partyjce bilardu. Zgodnie z planem włożyliśmy nasze "barwy" - czyli specjalne zielone kurtki z bieguna południowego, które nie były zbyt ciepłe i nikt ich nie lubił - żeby wziąć udział w uroczystości na biegunie, gdzie odbiliśmy baryłkę i pozowaliśmy do zdjęcia, które miało zawisnąć na ścianie w Bailies. Wszyscy pomaszerowaliśmy na biegun z proporcami, beczką Guinessa oraz stołem i krzesełkami. Walt włożył swój cylinder Guinessa. Po zrobieniu zdjęcia natychmiast wróciliśmy do Kopuły na bankiet. Na biegunie było 86 stopni F poniżej zera. Wiedząc, że w pubie Bailies w Christehurch będzie tego wieczora niezła zabawa, nasza grupa Irlandczyków i wirtualnych Irlandczyków z bieguna południowego starała się w miarę sił i możliwości nie pozostawać w tyle. Guiness płynął szeroką strugą, podobnie jak "hooch" - biegunowa gorzałka własnej roboty. W miarę jak zabawa się rozkręcała, ludzie zaczęli wystukiwać rytm łyżkami, grać na bębenkach i podbijać nadmuchiwane prezerwatywy (przewidziałam, że do tego dojdzie...). Tom Comms przyniósł w charakterze swojej przyjaciółki Monikę Penguinski. Tym razem miała na głowie beret, a w dziobie trzymała cygaro. Larry usiłował nauczyć Roo irlandzkiego tańca, giga, a Reza przygrywał na swojej harmonijce. Reza był jeszcze jednym z moich ulubionych polarników. Pochodził z wioski w głębi Bangladeszu i jako technik laboratoryjny uczestniczył w kilku eksperymentach prowadzonych w Sky Labie - trzypiętrowym budynku połączonym z Kopułą małym tunelem - w którym znajdowały się okna do prowadzenia obserwacji oraz laboratorium do badania promieniowania kosmicznego - a także w stacji sejsmologicznej poza terenem Kopuły. Jako wierzący muzułmanin Reza nie pił i nie palił, ale mimo to był duszą towarzystwa. Jedna z naszych ulubionych zabaw polegała na tym, żeby go nagle przytrzymać, wsunąć mu na trzy sekundy do ręki szklankę piwa i zrobić zdjęcie, które zamierzaliśmy następnie posłać jego matce. Jednak prawdę mówiąc, nasze wysiłki były daremne, ponieważ jego matka mieszkała na tak głębokiej prowincji, że nie było tam mowy nie tylko o Internecie, ale nawet o telefonie. Reza wysyłał zarobione pieniądze do domu na utrzymanie licznej rodziny. Jego rodzice mieli nadzieję, że pewnego dnia się ożeni, ale Reza wciąż pozostawał kawalerem, chociaż przekroczył już czterdziestkę. Poznałam go dość dobrze, ponieważ cierpiał na bezsenność. Próbowałam mu pomóc, ale początkowo nic na niego nie działało. Pod wpływem rozległego niżu atmosferycznego, jaki ukształtował się nad biegunem, nasze ciała reagowały, jakbyśmy znajdowali się na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza albo nawet wyżej. Wszyscy mieliśmy kłopoty ze spaniem, ale Reza bił wszelkie rekordy. Myślę, że przez jakieś dwa miesiące sypiał najwyżej od czasu do czasu po kilka godzin. Balanga z okazji dnia św. Patryka mogłaby być dobrą okazją do tego, żeby przynieść moją harfę celtycką i dołączyć do orkiestry, ale nie grałam na niej od miesięcy. Miałam tyle różnych lekcji i zajęć towarzyskich, że już nie starczało mi czasu na ćwiczenie. Harfa wisiała więc na ścianie mojego pokoju nietknięta i w pewnym sensie nie na miejscu, jak pamiątka z minionego etapu życia. Od: Stacji sejsmologicznej Do: Wszystkich zimujących Data: czwartek, 19 marca 1999 godz. 22:14:41+1200 Temat: Łoskoty lodowe Polarnicy, W ciągu ostatnich kilku dni odbieramy z zewnątrz bardzo głośne hałasy. Są to, jak sądzimy, odgłosy ruchów skorupy lodowej. Jeśli usłyszycie taki łoskot, zapiszcie, o której godzinie to było. Może nam się uda zidentyfikować te ruchy na wydrukach z sejsmografów. W zapisach sejsmograficznych obserwujemy zjawiska, które mogą odpowiadać tym hałasom, ale bez dokładnych danych na temat czasu występowania tych zjawisk trudno mieć pewność. Wasi zaprzyjaźnieni technicy laboratoryjni Temperatura na płaskowyżu spadała w przyspieszonym tempie. Wynosiła teraz minus 90 F, co stanowiło nowy rekord zimna, jak na połowę marca. Pewnej nocy oglądałam wideo z przyjacielem, gdy nagle usłyszeliśmy straszny głuchy łoskot. - Co to jest? -spytałam. - Och, to tylko budynek osiada - powiedział. Brzmiało to raczej tak, jakby budynek miał się zaraz zawalić. W ciągu kilku na stępnych dni piekielne łoskoty rozlegały się jeszcze częściej. Kilka razy lód zakołysał się pod Kopułą i potworzyły się w nim wyraźne rozpadliny. Wszyscy mieliśmy jeszcze większe kłopoty ze spaniem. Czasami miałam wrażenie, jakby dach walił nam się na głowę, podłoga się zapadała, albo jakby ktoś tupał mi nad głową. Kiedy indziej odgłosy przypominały bardziej huk strzelb albo armat. Lód pękał dosłownie wszędzie. Sieć dużych szczelin biegnących od wejścia do stołówki rozgałęziała się niczym pajęczyna po całej Kopule. W poprzek drogi do jazdowej do Kopuły biegła szczelina szerokości stopy, druga przecinała teren pasa startowego. Mikę pocieszał nas, że szczeliny nie zagrażają naszemu życiu, ale trudno było się nie martwić. Naukowcy doszli do wniosku, że lód jeszcze nigdy nie ochłodził się tak bardzo w tak krótkim czasie i pod wpływem zmiany temperatury tworzą się w nim wybrzuszenia. Obawiałam się. czy nie popękają nam przewody elektryczne i wodno-kanalizacyjne, więc na wypadek nagłej ewakuacji zaczęłam stawiać przy drzwiach spakowany plecak z rzeczami. Zrobiłam awaryjny zapas sprzętu pierwszej pomocy, materiałów opatrunkowych i leków na chroniczne schorzenia, takie jak niedoczynność tarczycy i nadciśnienie, zażywanych codziennie przez niektórych członków załogi. Tak na wszelki wypadek. Prawdę mówiąc, byliśmy tak przyzwyczajeni do stanu gotowości na wypadek ewakuacji, że stał się on naszą drugą naturą. W dodatku, obok planowych ćwiczeń, mieliśmy średnio cztery fałszywe alarmy pożarowe tygodniowo z powodu nadczułości czujników dymu. Z powodu praktycznie zerowej wilgotności powietrza bardzo poważny problem stanowiła elektryczność statyczna. Technicy komputerowi musieli rozładowywać potencjał elektrostatyczny, zanim dotknęli klawiatury, żeby nie spowodować zwarcia. Można było oświetlić cały pokój, pocierając pluszową zabawkę tak długo, aż za czynała świecić. Z tego powodu Felix, pluszowy kot Dużego Johna, zyskał miano "Feliks, Elektryczny Dudek". Pewnej nocy Dar, meteorolog, spowodował uruchomienie alarmu przeciwpożarowego o trzeciej nad ranem, ponieważ zbyt energicznie położył się do łóżka. Do każdego alarmu biegliśmy, jakby to była sprawa życia i śmierci. Co było prawdą. Zanim ciemność przesłoniła wszelkie znaki orientacyjne na polarnym płaskowyżu, niemal wszyscy mieszkańcy stacji starali się skorzystać z ostatnich okazji do rozrywki na świeżym powietrzu. Na naszym krańcu świata znajdowały się dwa zabytki archeologiczne. Jednym był samolot Hercules, który rozbił się na biegunie w latach osiemdziesiątych i został zasypany śniegiem na końcu pasa startowego. Jeśli komuś udało się znaleźć wejście, można było lodowymi tunelami dojść do kadłuba i kabiny pilotów. Drugą atrakcją był nasz ulubiony i najtrudniej dostępny cel wycieczek: Stary Biegun, czyli stacja zbudowana przez komandosów w latach pięćdziesiątych i opuszczona w roku 1975, gdy polarnicy przenieśli się pod Kopułę. Pierwotna stacja na biegunie południowym składała się z kilku jasnopomarańczowych metalowych budynków, bardzo podobnych do tych, które stały wewnątrz Kopuły, ustawionych jednak bezpośrednio na polarnym płaskowyżu. Wkrótce stacji zaczęło grozić zasypanie śniegiem niesionym przez wiatry. Marynarka wojenna próbowała temu zapobiec, a przynajmniej opóźnić zniszczenie Starego Bieguna, wznosząc nad stacją rodzaj dachu. Po opuszczeniu przez polarników stacja szybko skryła się pod lodem i obecnie była całkowicie "podziemna". Budynki się poprzemieszczały, podłogi powyginały, dach w wielu miejscach się załamał i niektóre z tuneli komunikacyjnych powybrzuszały się pod ogromnym ciśnieniem lodowej skorupy. Stary Biegun był miejscem niebezpiecznym, toteż znajdował się poza granicami oznakowanych szlaków komunikacyjnych. Oczywiście nie zniechęcało to żadnej załogi zimującej do po dejmowania pielgrzymki - w myśl zasady: "Nie pytaj, nie mów". W dodatku była to nasza ostatnia szansa. Na następny sezon letni zaplanowano już przyjazd ekipy, która miała rozebrać Stary Biegun na kawałki i zatopić go pod lodem. Za bazę ekspedycji posłużył nam budynek teleskopu VIPER położonego dość daleko od Kopuły. Najtrudniejsze było znalezienie wejścia do Starego Bieguna. Wejście, zamknięte metalową pokrywą włazu, znajdowało się trzydzieści centymetrów pod śniegiem, pół kilometra od teleskopu. Na szczęście kilku polarników pamiętało jego położenie. Temperatura na zewnątrz wynosiła minus 88 F. Podzieliliśmy się na czteroosobowe zespoły, które ze względów bezpieczeństwa były asekurowane przez specjalny zespół ratunkowy. Każdy uczestnik wyprawy miał ze sobą trzy latarki, ponieważ baterie szybko wysiadały w tej temperaturze i nie było żadnego naturalnego źródła światła. Pokrywa włazu otwierała się na ciasną, pionową studnię głębokości trzech metrów, prowadzącą w głąb lodu. W dół schodziło się po drabinie, po czym zaczynał się długi, pochyły tunel, którym w absolutnych ciemnościach, trzymając się liny, docierało się do głównej części stacji. Po prostu marzenie klaustrofobika. W pierwszej chwili pomyślałam: "Przecież nie chcesz tam wchodzić". Ale zaraz przyszła inna myśl: "Oczywiście, że chcę". Często przypominały mi się różne opowieści ojca z czasów służby w marynarce podczas II wojny światowej, jak na przykład wpełzanie do środka okrętowych przewodów wodociągowych, które należało oczyścić i pomalować. Rury były tak wąskie, że człowiek musiał wychodzić z nich tyłem, bo nie można było się w nich obrócić. Myśl o tak ciasnej przestrzeni budziła we mnie przerażenie i nie sądziłam, że kiedykolwiek dobrowolnie będę chciała wejść do tak ciasnej dziury. A tu proszę - sama, z własnej woli, znalazłam się w innym tunelu zbudowanym przez marynarkę. Uklękłam i popełzłam przed siebie. Ale gdy tylko dotarłam do stacji, poczułam się od razu bezpiecznie. Było zupełnie jak u nas w domu! Dach podtrzymywały wprawdzie drewniane słupy zamiast metalowych, ale poza tym stały te same znajome, metalowe kontenerowe prostopadłościany budynków. Między budynkami ułożono drewniane chodniki z desek, a plastikowe płotki okalały ogródki plastikowych kwiatów. Nic nie działa równie kojąco jak zapach własnego domu i proszę: stację przenikała znajoma woń paliwa JP8. Zwiedziliśmy tutejszy budynek Commsa, Centrum Medyczne, pokoje załogi, laboratoria naukowe, sklepy i pierwotny bar 90 South. Wszędzie leżały zamarznięte zapasy. Zwłaszcza stołówka robiła niesamowite wrażenie. Stoły były nakryte, w lodówce leżały zamarznięte hot dogi, a w zlewie brudne naczynia. Zupełnie jak by poprzedni mieszkańcy opuścili stację w pośpiechu. - Rany, zupełnie jak statek widmo - powiedział Comms Tom, oświetlając latarką talerz z niedojedzonym obiadem. Pomyślałam raczej o filmie Planeta małp albo o Kopule po ataku bomby neutronowej. Wszystko wyglądało tak znajomo, a mimo to nigdzie nie było żywego ducha, aż człowiekowi dreszcz przechodził po plecach. Przypomniałam sobie niemal namacalną obecność dawnych mieszkańców chaty Scotta nad cieśniną McMurdo. Zgodnie z obietnicą zabrałam ze starej stacji kilka rzeczy dla muzeum polarnego w Christchurch - nakrycie stołu, trochę sprzętu medycznego i gazety - ale nie mieliśmy szans na lepsze zdobycze. W ciągu wielu lat, jakie upłynęły od zamknięcia stacji, buszowały tu wszystkie kolejne załogi zimujące. Nasza była ostatnią grupą złodziei grobowców. Znaleźliśmy kilka puszek zamarzniętej kawy i trochę innych zapasów. Donna i Roger zabrali plastikowe ogrodzenie i plastikowe kwiaty, które zamierzali umieścić przed wejściem do stołówki pod Kopułą. Natomiast Joel znalazł coś, co warto było zachować: niedokończony list z 25 października 1974. Cześć, kochanie! Mam nadzieję, że w domu wszystko dobrze? U mnie wszystko w porządku. Zdaje się, że ostatnio mamy pecha. Wczoraj zapalił się jeden z ciągników... spłonęły pasy od wiatraka i trochę kabli. Noweli wysiadł, D-8 wysiadł. Po prostu mieliśmy zły tydzień. Udało mi się jednak otworzyć tunel magazynowy dzień później, niż się spodziewałem. Na Starym Biegunie było zupełnie jak u nas. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: niedziela 22 marca 1999 godz. 07:44:06+1200 Temat: Zachód słońca Dzisiaj słońce zaszło, ale bez nas. Wczoraj widzieliśmy, jak niknie za linią horyzontu, i mieliśmy nadzieję, że uda nam się dzisiaj podziwiać po wolny koniec naszego czteromiesięcznego dnia. Jednak rano okazało się, że na zewnątrz szaleje burza śnieżna, przesłaniająca horyzont i nasz wyczekiwany zachód słońca. Świat wyglądał dziś zupełnie inaczej. Oto świat, z którym pragnę się zmierzyć. Wokół nas niesamowity półmrok. 360 stopni płaskiego lodu oraz horyzont skąpane w różowej poświacie, dobiegającej z kolistej krawędzi naszego świata. Poza tym jest zupełnie ciemno i choć jeszcze nie nadeszła noc, przez następne sześć miesięcy nie zobaczymy światła dnia. Wiatr niósł tyle śniegu, że wszystko było zamazane. Widok groźny, a mimo to zachwycający. Coraz bardziej przypomina to moje wyobrażenia o życiu na Antarktydzie. Niektórzy z nas mówią, że czują ucisk w żołądku na myśl o szybko zbliżającej się ciemności. Potrafię sobie wyobrazić ich uczucia i wiem, że to całkiem naturalna reakcja. A jednak dla mnie perspektywa strasznej i przerażającej ciemności jest zachwycająca! Dziś był jak dotąd najpiękniejszy dzień w tej wspaniałej krainie. Będę uwielbiać tę noc. Kocham was, Dufly Od przyjazdu na biegun zaczęłam robić rozmaite rzeczy, które wcześniej wydawałyby mi się niemożliwe. Pewnego dnia ze zdumieniem spostrzegłam, że siedzę na podłodze w moim pokoju, a wokół mnie leżą porozkładane części mojego byłego odkurzacza. Czy jakiś obcy wstąpił w moje ciało? Nie, po prostu odkurzacz zaczął wydawać jakieś okropne piski i wydzielać swąd spalenizny, więc bez na mysłu rozebrałam go na kawałki, pewna, że zdołam go na powrót złożyć. Sześć miesięcy temu coś takiego w ogóle nie przyszłoby mi do głowy. Ale właśnie w tym tygodniu nauczyłam się cofać i parkować ciągnik, pomagałam wyjmować osie z buldożera i sama naprawiłam szufladę, która się rozpadła. Nie udało mi się tylko naprawić regulatora czasowego z roku 1951, ale jak stwierdził sam Floyd Washington, cudotwórca-złota rączka w tych sprawach, regulator był już nie do użytku. A jeśli Floyd nie potrafił czegoś zreperować, to znaczy, że rzecz istotnie nie nadawała się do naprawy. Wkroczyłam w nową fazę życia. Odkryłam w sobie ukryte talenty mechaniczne. Pomyślałam, że dziedzictwo genetyczne, w wyniku którego jeden z moich braci został inżynierem lotniczym, a drugi przedsiębiorcą, podejmującym wyłącznie ryzykowne prace, których nikt inny nie chciał się podjąć, być może wcale mnie nie ominęło, jak kiedyś sądziłam. Moje zdolności były po prostu uśpione i ujawniły się dopiero w chwili, gdy zaczęło od nich zależeć moje życie. Na tym polegała zagadka bieguna południowego. Człowiek przyjeżdżał, żeby pokonać jednego smoka, po czym okazywało się, że musi się zmierzyć z innymi, których istnienia nawet nie podejrzewał. Pozostawało jednak jeszcze jedno wielkie wyzwanie dla moich mechanicznych talentów. Wciąż przerażały mnie generatory w elektrowni. Tylko od nich zależało nasze życie. Nie chciałam mieć nic wspólnego z odpowiedzialnością związaną z obsługą tych maszyn, a jednak nie sposób się było od niej wykręcić. W elektrowni znajdowały się trzy generatory, ale tylko jeden był zawsze podłączony do sieci. Co jakiś czas ściśle biorąc, co pięć tysięcy godzin należało je więc "rotować": jeden odłączyć i podłączyć drugi. Ponieważ pracowałam w obrębie Kopuły, niedaleko elektrowni, musiałam co jakiś czas brać udział w "ratowaniu" generatorów. Chyba nie byłam najlepszą kandydatką do tego zadania - w stacji mieszkały osoby lepiej do tego przygotowane, które wiedziały, co robią. Na moje zastrzeżenia usłyszałam, że jeśli ktoś potrafił opanować zawód lekarza i na uczyć się pilotować samolot, to z pewnością będzie umiał ratować generatory. Nie chciałam nikogo zabić, ale niestety w żaden sposób nie mogłam się wykręcić od tego zadania. Pewnego dnia w marcu przyszła moja kolej. Wyłączenie jednego generatora i włączenie następnego zajmuje około godziny, ponieważ trzeba zsynchronizować ich pracę. Proces jest bardzo skomplikowany i wymaga umiejętności poradzenia sobie z wieloma dużymi, gorącymi i hałaśliwymi maszynami oraz z całą masą dźwigni, przycisków, wskaźników i gwizdków, o których roli nie miałam zielonego pojęcia. Z całego tego stresującego zdarzenia wyniosłam jednak przynajmniej jedną korzyść. Zorientowałam się, że najlepsze miejsce do umieszczenia pacjenta z poważną hipotermią jest pod maszyną numer jeden. Stałam właśnie skręcona w jakiejś dziwacznej pozycji na drabinie i wyłączałam dopływ wody do maszyny numer jeden, gdy nagle poczułam na rękach drobniutki deszczyk. Pomyślałam, że to niedobry znak, ale prawdę mówiąc wszystko, co się działo w tej chwili w elektrowni, wydawało mi się groźne i gorące. Deszczyk przybrał jednak na sile i wkrótce miałam mokre włosy. Spojrzałam na sufit i zobaczyłam, że wszystkie wielkie sześcio- i ośmiocalowe rury biegnące do generatorów mają przecieki i zraszają elektrownię gorącym glikolem! Zanim zdążyłam za reagować, przez drzwi wpadło czterech mężczyzn, którzy z wrzaskiem - starali się przekrzyczeć straszny hałas maszyn - przegonili mnie z drabiny i odsunęli na bok. Pomyślałam, że udało mi się jednak zepsuć elektrownię. W rzeczywistości mieliśmy do czynienia z tym samym problemem, który pojawił się kilka tygodni temu w czasie ćwiczeń ewakuacyjnych, gdy stacja straciła na pewien czas zasilanie normalne i awaryjne. Miałam szczęście, że elektrycy i hydraulik wracali właśnie z przerwy i zauważyli kłęby pary wydobywające się z budynku elektrowni. Roger Hooker i Pakman wspięli się po drabinie na dach i w ja kiś cudowny sposób zatrzymali wyciek. Dennis Aukerman, hydraulik, wymienił rury i wszystko szybko wróciło do normy. Glikolowy demon znowu pokazał swój paskudny łeb, a my wciąż nie wiedzieliśmy dlaczego. Minął z górą miesiąc, odkąd odkryłam u siebie mały guzek w piersi. Miałam nadzieję, że sam zniknie po miesiączce, tak jak zawsze znikały poprzednie. Jednak guzek nie zniknął - zrobił się nieco większy i bardziej nieregularny. Wyczuwałam, że tuż poniżej zaczyna się tworzyć następny. Postanowiłam jeszcze zaczekać, za nim komukolwiek o tym powiem, skoro i tak nie można było nic w tej sprawie za radzić. Chciałam zobaczyć, czy pojawią się inne zmiany. Wiedziałam, że to może być rak, ale w tym momencie jeszcze nie byłam przygotowana na zaakceptowanie takiej myśli, a poza tym nie chciałam niepokoić moich przyjaciół na biegunie. Istniało w końcu wiele innych możliwych wyjaśnień. Mogła to być torbiel albo inna łagodna postać nowotworu. Jeśli guzek był złośliwy, szacowałam, że nie mam szans na żaden rodzaj terapii w ciągu następnych siedmiu miesięcy, aż do otwarcia stacji. To zaś oznaczało, że albo umrę na Antarktydzie, albo wkrótce po opuszczeniu kontynentu. To dziwne, ale nie przejmowałam się zbytnio, że mogę umrzeć. Przeżyłam już jedno z największych nieszczęść, jakie może się przytrafić matce. Śmierć nie wydawała mi się aż tak straszna jak utrata dzieci. Poza tym podejmując tę pracę, zdawałam sobie sprawę z ryzyka. Dopóki nie dowiem się czegoś więcej o guzkach w piersi, mogę co najwyżej starać się żyć jak dotąd i dbać o zdrowie przyjaciół. Mniej więcej w tym czasie Joel postanowił umieścić moją fotografię w swojej cotygodniowej relacji z bieguna, którą wysyłał uczniom z zaprzyjaźnionej szkoły w Stanach. Na zdjęciu siedzę w sali zabiegowej w Centrum Medycznym na tle ściany z portretami moich dwu medycznych poprzedników na Antarktydzie, Fredericka Cooka i Billa Wilsona. Na fotografii mam zmęczoną twarz, nieco smutku w oczach i kwaśny uśmiech na ustach. Specjalnie wybrałam to miejsce między portretami moich Zmarłych Doktorów - ponury żart, który rozumiała tylko nasza trójka. Rozdział 8 Ciemność, ciemność ciemność Na początku kwietnia, tak jak przewidział nasz astronom Roo, na niemal ciemnym niebie pojawiły się najjaśniejsze gwiazdy. W miarę jak kurczył się obszar widocznej części płaskowyżu, niebo stawało się coraz większe i głębsze. Nasze spojrzenia coraz częściej biegły teraz ku górze. Mniej więcej w tym samym czasie odkryłam, że mój sprzęt do leczenia hipotermii zamarzł na kamień. Tym razem nie bawiła mnie ironia tej sytuacji. Pod wpływem zimna przenikającego przez dziury w podłodze w schowku magazynowym potworzyły się "lodowce". Skorupa lodu pojawiła się także w narożnikach u sufitu wszystkich pomieszczeń Centrum Medycznego. W środku zrobiło się tak zimno, że musiałam się owijać kocem elektrycznym, kiedy pracowałam przy komputerze. Pewnej nocy upuściłam w sypialni ręcznik na podłogę, a rano okazało się, że do niej przymarzł. Powietrze było suche jak na Saharze, a nasze nawilżacze psuły się w rekordowym tempie. Budziłam się rano z językiem przyklejonym do podniebienia. Wszyscy mieli niezwykle suchą skórę, która łuszczyła się i była boleśnie napięta. W tym samym czasie spadło ciśnienie i nastąpił okres nagłego wzrostu "wysokości fizjologicznej". Czuliśmy się, jakbyśmy nagle wylądowali o trzysta metrów wyżej. Niektórzy narzekali na kłopoty z oddychaniem, zawroty głowy, mdłości albo nadmierne pragnienie. Większość członków załogi odczuwała po prostu ogromne zmęczenie i wiele osób cierpiało na bezsenność. Ci, którzy zasypiali, skarżyli się na dziwne, kolorowe sny i żywe koszmary. Postanowiłam zapisywać sny i prosiłam wszystkich, żeby mi je opowiadali. Niektórzy twierdzili, że w swoich snach widzą kolory leżące poza obszarem ludzkiego spektrum barw i że nigdy nie widzieli czegoś takiego na oczy. Andyemu śniły się konie biegnące przez polarny płaskowyż. Nikowi - inwazja przybyszów z kosmosu i wojna nuklearna. Motywy inwazji i najazdu pojawiały się dość często. Moje sny miały charakter bardziej praktyczny. Pewnej nocy śniła mi się opryszczka oczna i że w poszukiwaniu lekarstwa rozwaliłam na kawałki szafki w gabinecie. Skupienie uwagi w takich warunkach przychodziło z trudem, czytanie było niemożliwe. Czasami łapałam się na tym, że tępo wpatruję się w jedną stronicę albo czytam to samo zdanie po kilka razy. Często tęsknie spoglądałam na półki pełne powieści i poezji, które ze sobą przywiozłam, ale czytałam właściwie tylko podręczniki medyczne. Jedną z niewielu książek, jakie podczytywałam w tym okresie, była Endurance, opowieść o niesłychanej, nieudanej ekspedycji Shackeltona, który w latach 19141915 próbował przemierzyć w poprzek całą Antarktydę. Shackelton nigdy nie osiągnął żadnego z zamierzonych celów, a równocześnie nie stracił na Antarktydzie ani jednego człowieka. Jego talenty przywódcze i umiejętności, jakie wykazywał w walce z bezlitosnym środowiskiem, stały się legendą. Jedna z moich ulubionych opowieści Shackeltona dotyczyła zdarzenia, jakie rozegrało się, gdy jego statek Endurance został uwięziony w lodach Morza Weddela. Załoga musiała opuścić statek, zanim napierające lody zgniotą go na kawałki, i każdy członek załogi mógł zabrać tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Shackelton dał swoim ludziom przykład, rzucając na lód garść złotych monet i wtykając do kieszeni tomik poezji Browninga. "Wyrzucam śmieci - powiedział - a w nagrodę dostaję złote owoce natchnienia". Jego postawa przywodziła mi na myśl wiersz średniowiecznego perskiego poety, który był ulubionym poetą mojej ciotki Evy. Ciotka jako czternastoletnia dziewczynka uciekła przed węgierską rewolucją i zostawiwszy w kraju rodzinę, przemierzyła całą Europę w towarzystwie najlepszej przyjaciółki. Kartkę z wierszem zatytułowanym Hiacynty przypięłam do ściany w swoim pokoju na biegunie: Jeśli swoje dobra ziemskie utracisz I dwa ostatnie zostaną ci bochenki chleba, Sprzedaj jeden, a za grosz otrzymany Kup hiacynty, by nakarmić swą duszę. Szejk Moslih Eddin Saadi, autor wiersza, dobrze wiedział, co się liczy w życiu. Podobnie jak Shackelton, który notował na kartach dziennika słowa ciężko zdobytej mądrości. Teraz, kiedy znaleźliśmy się w zupełnym mroku, chętnie wracałam do fragmentu, w którym Shackelton opisuje antarktyczną zimę: "Nigdzie na świecie nie czuje się głębszej samotności niż w czasie nocy polarnej. To powrót do epoki lodowcowej - ani śladu ciepła, życia, żadnego ruchu. Tylko ci, którzy jej doświadczyli, mogą w pełni zrozumieć, co to znaczy żyć w zupełnych ciemnościach, dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Niewiele osób nienawykłych do niej potrafi z powodzeniem oprzeć się jej oddziaływaniu, a są i tacy, których przywiodła do obłędu". Na szczęście nikt z naszej załogi jak dotąd nie oszalał. Czuło się jednak, że stacji grozi także rozpad psychiczny, podobnie jak latem, gdy w pewnym momencie omal nie doszło do buntu. Jako lekarz znajdowałam się w samym środku wydarzeń. Inni polarnicy uważali za rzecz całkiem naturalną, że przychodzą do mnie ze swoimi problemami, i często musiałam odgrywać rolę mediatora. Mogłam leczyć ich ciała, jednak dusze to zupełnie inna sprawa. Niektórzy zrobili się okropnie drażliwi i małostkowi, koncentrowali się na wyimaginowanych urazach i drobnych, towarzyskich niezręcznościach popełnionych przez kolegów. Każdy nieznaczący z pozoru drobiazg urastał dla nich często do rangi wielkiego problemu i w efekcie sprawy, które powinny szybko pójść w zapomnienie, stawały się nagle zarzewiem groźnych konfliktów. Weźmy choćby sprawę "koloru farby w barze". Kilka osób postanowiło pomalować ściany i położyć nowe wykładziny w barze 90 South. Miejsce - przynajmniej moim zdaniem - wyglądało jak chlew i każda zmiana mogła tylko poprawić sytuację. Uważałam, że powinniśmy zdecydowanie wesprzeć każdego, kto chciał poświęcić swój wolny czas na poprawienie wyglądu wspólnych pomieszczeń. Jednak inni polarnicy byli odmiennego zdania. Nie podobał im się kolor ciemnoniebieski (mieliśmy tak mało farby, że nie było wielkiego wyboru) i uważali, że o wyborze farby powinni zdecydować wspólnie wszyscy mieszkańcy bazy. Padły mocne słowa, emocje zawrzały i przez kilka dni starzy przyjaciele nie odzywali się do siebie. Incydent pokazał nam dobitnie, jak łatwo przekroczyć ramy dobrego wychowania, zwłaszcza w sytuacji, gdy człowiek nie może się ani na moment odseparować od innych, a nawet najlepsi przyjaciele potrzebują czasem chwili wytchnienia od siebie. Niczym starodawna "zjadaczka grzechów" czułam, że muszę wchłonąć w siebie cierpienia mieszkańców stacji. Wysłuchiwanie skarg i narzekań stanowiło do świadczenie wyczerpujące, a czasami również przygnębiające, jednak na szczęście miałam przyjaciół, którzy podtrzymywali mnie na duchu, zwłaszcza Lisa i Duży John. Staraliśmy się wycisnąć z zimy co najlepsze, maksymalnie wykorzystując to, co mieliśmy do dyspozycji. Ciemność i izolacja uwypuklały tylko znaczenie spraw, które okazują się w życiu najważniejsze: schronienia, ciepła, jedzenia, to warzystwa i jakiejś strawy dla umysłu. Jeśli chodzi o mnie, dostrzegałam liczne pozytywne strony przebywania w kabinie deprywacji sensorycznej, jaką było w istocie nasze życie na biegunie. Brak zewnętrznych bodźców sprzyjał na przykład wyostrzeniu spostrzegawczości oraz intuicji, które już wcześniej były moją mocną stroną w czasie pracy w szpitalnej izbie przyjęć. Skoro bowiem wszystko w lodowym świecie było niemal identyczne, o wiele wyraźniejsze stawały się rozmaite drobne różnice. Ponieważ każdy polarnik wyglądał prawie tak samo, w czerwonej puchowej kurtce i masce na twarzy, szybko nauczyłam się odróżniać przyjaciół po sposobie chodzenia albo stania. Po kilku miesiącach potrafiłam dostrzegać minimalne zmiany w otoczeniu: różnice ciśnienia rzędu kilku milibarów albo zmianę temperatury o pięć stopni. Nauczyłam się rozpoznawać różne odgłosy, jakie wydawał śnieg pod stopami w rozmaitych warunkach atmosferycznych. Pod koniec pobytu na Antarktydzie potrafiłam porozumieć się z wieloma ludźmi z mojej "paczki" praktycznie bez słów. Zaobserwowane zjawiska potwierdziły tylko moje dawniejsze przypuszczenia, że ludzie mają wiele wrodzonych zdolności służących przetrwaniu i komunikacji, które pozostają uśpione w warunkach życia typowych dla cywilizacji technicznej. Z zaciekawieniem obserwowałam, jak łatwo te wszystkie ukryte umiejętności dochodzą do głosu po kilku tygodniach życia w ciemnościach. Może po prostu odziedziczyliśmy je, nie zdając sobie sprawy, że pochodzą z dawnych epok naszej plemiennej przeszłości. Zastanawiałam się, czy właśnie w ten sposób nasi przodkowie bez słowa organizowali polowania - za pomocą spojrzenia lub grymasu? Czy wykluczali innych z grupy, spoglądając pod nogi albo w niebo, lub prosili o pomoc, schylając lekko głowę albo pocierając brew? Zauważyłam, że język komunikacji pozawerbalnej, jaki rozwinął się wśród polarników na biegunie, obejmuje między innymi tego rodzaju gesty. Dzięki niemu radziliśmy sobie jakoś z życiem w zatłoczonych pomieszczeniach i stanowił element łączącej nas więzi. Wprawdzie nie musieliśmy się martwić o zaspokojenie naszych podstawowych potrzeb, w kwietniu jednak zaczęły dawać o sobie znać rozmaite braki zaopatrzenia. Skończyły się zapasy świeżych warzyw i owoców. Ostatnie jabłka zaczęły wysychać, więc Donna część z nich upiekła z rodzynkami i brązowym cukrem - wspaniały deser - a resztę postawiła w pudełku na stole do zjedzenia. Były zaskakująco dobre. Najbardziej brakowało mi sałaty, której nie jadłam od końca lata. Sprawa była zawstydzająca. Ludzie, którzy prowadzili szklarnię, latem potrafili wyhodować tyle sałaty, że starczało na jedną sałatkę tygodniowo dla prawie dwustu osób. Jednak osoba, która zajęła się szklarnią w sezonie zimowym, z jakiegoś sobie tylko wiadomego powodu wykorzystywała większość miejsca na hodowanie pomidorów i ogórków. Uprawa warzyw stała się więc kolejnym powodem niesnasek i tarć. Oprócz braku sałaty pojawiły się także kłopoty z kawą. Skończyła mi się specjalna szwedzka kawa, którą sprowadziłam sobie latem. Puszki z kawą, które znaleźliśmy na Starym Biegunie, miały co najmniej dwadzieścia lat, choć zachowały się w zaskakująco dobrym stanie. Nigdy nie byłam snobką, jeśli chodzi o kawę, i w szpitalu zadowalałam się nawet lurą z dna dzbanków stojących w poczekalniach. Jednak kawa, jaką mieliśmy na biegunie, była tak paskudna, że nie pozostawało mi nic innego, jak przerzucić się na herbatę. Uważałam, że nie ma sensu robić zamieszania z powodu jedzenia, ale niektórzy koledzy traktowali sprawę posiłków bardzo poważnie. Kiedy Donna w charakterze żartu primaaprilisowego zamknęła kuchnię w porze śniadania, jeden z cieśli rzucił zirytowany: "Mam w kontrakcie zapisane trzy po siłki dziennie, a nie takie gówno". Złożył skargę do Mikea Mastermanna, który zapewnił go, że lunch zostanie podany normalnie. Wszystko poszło w niepamięć, gdy Donna zrobiła nam "wesołe dania" z cheeseburgerami podawanymi w dużych, papierowych samolotach, na których wypisała nasze imiona. Każdy z nas dostał nawet swój ulubiony napój oraz pudding. Ale na tym nie koniec primaaprilisowych dowcipów. Wieczorem pracowaliśmy z Mikiem w sklepie, kiedy nagle zostaliśmy wzięci na muszkę sikawki przez dwu zamaskowanych napastników, bardzo przypominających Donnę i Lizę. Rzucili mi kawałek papieru ze słowami: "Dawajcie gorzałę, albo będziemy strzelać. Daliśmy im butelki rumu Crown Royal i Capitan Morgan, ale i tak nas oblały! Dobrze, że zima trwała tylko siedem miesięcy, bo inaczej mogło by nam za braknąć pomysłów. Przez kilka dni temperatura podniosła się na tyle, że Duży John zabrał mnie na przejażdżkę skuterem śnieżnym po płaskowyżu. Nad polarnym plateau było nie mal zupełnie ciemno i niebo iskrzyło się od gwiazd. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam Krzyż Południa, konstelację w kształcie latawca, która prowadziła żeglarzy na południowych oceanach. Pojechaliśmy daleko w głąb mrocznej równiny i z od dali spojrzeliśmy na światła migoczące wokół Kopuły. Byłam niezwykle szczęśliwa, że znowu znalazłam się na dworze. Dopiero kiedy człowiek poczuje przenikliwy chłód zimy, potrafi docenić znaczenie ciepła. Przypomniały mi się czasy spędzone w Ohio, gdzie człowiek przez całą jesień przygotowuje się do zimy, po czym następuje atak straszliwego zimna. Dopiero wtedy może z prawdziwą przy jemnością zwinąć się w kłębek przy ogniu, owinięty w koc, żeby poczytać dobrą, długą książkę. Uwielbiam wchodzić do ciepłego łóżka z zimnego pokoju albo czuć, jak plecy mi marzną, a twarz płonie od ognia na kominku. Te kontrasty bardzo przypominały nasze życie na biegunie. Podróżowaliśmy z mrocznej, zamrożonej lodowej pustyni do naszej przyjaznej gromady, na spotkanie ludzkiego ciepła, śmiechu i światła żarówek. Z pewnej odległości nasze miasteczko przypominało stację kosmiczną z filmów science fiction. Stanowiło oazę podtrzymującą ludzkie życie i kulturę we wrogim, nie nadającym się do zamieszkania świecie. Wydawało się wręcz nierealne, gdy tak migotało na ciemnym horyzoncie. A równocześnie wewnątrz sprawiała równie nierealne wrażenie, jak z zewnątrz. Przypomniała mi się scena z filmu Wojny gwiezdne, w której uciekający przed wrogami Lukę Skywalker po przejściu przez pustynię wchodzi do baru pełnego dziwnych stworów. Klienci knajpy właściwie do złudzenia przypominają bywalców jakiegoś saloonu na Dzikim Zachodzie, tyle tylko że niektórzy są pokryci gadzią łuską i mają oczy na długich szypułkach. Pod wieloma względami nasza stacja na biegunie południowym stanowiła swoistą karykaturę Ameryki. Oto mała kolonia wierna tradycjom odległej ojczyzny - tyle że nie do końca. Zupełnie jakbyśmy, pamiętając o swoich korzeniach, potrafili odtworzyć tę kulturę, zapominając jednak o jej niektórych elementach. W końcu nie wiedzieliśmy już, co było amerykańskie, a co pochodziło z bieguna. Mieliśmy nasze własne zwyczaje i zasady współżycia społecznego, i stopniowo tworzyliśmy nawet własny język. Nasz nowy słownik stanowił bogatą mieszankę slangu brytyjskiego i amerykań skiego, wzbogaconą o nasze własne wynalazki językowe. Moje ulubione słowo zrodzone na biegunie wywodziło się z historii opowiadanej przez Andyego. Jego przyjaciel mieszkający na Alasce miał dużego psa husky o imieniu BoBo, którego pewnego razu zostawił na przechowanie na tydzień u znajomej doktor weterynarii. Mąż tej kobiety upolował właśnie karibu i powiesił martwe zwierzę w garażu. Lekarka niechcący zamknęła na cały dzień BoBo w garażu. Kiedy wróciła, okazało się, że znikła połowa karibu, a BoBo leży półprzytomny na podłodze, ciężko dysząc, z wywalonym jęzorem i jedną nogą sztywną. Usiłowała zrobić psu płukanie żołądka, ale kawałki mięsa były za duże. W końcu, żeby uratować mu życie, musiała rozpruć nożem żołądek, z którego wyjęła ponad siedem kilo mięsa. Odkąd usłyszeliśmy tę opowieść, zamiast "obżarstwo" mówiliśmy "BoBo". Albo pytaliśmy: "Ile karibu zjadłeś? ". Niczym kosmonauci żyjący na jakiejś mrocznej planecie, praktycznie nie zwracaliśmy uwagi na upływ czasu. Oczywiście każdy dzień był inny, ale wszystkie były dokładnie takie same. Wczoraj minęło bez śladu, a jutro nie istniało. Dopóki nie zrezygnowałeś, tu była twoja praca. Dopóki się nie odwróciłeś i nie odszedłeś, tutaj byli twoi przyjaciele. Nie miało znaczenia, czy spotkasz ich jutro. Byli tutaj dziś. Po kilku miesiącach takiego życia polarniczka mogła sobie wyobrażać, że wciąż jest Amerykanką, ale w istocie należała do odrębnej społeczności, stanowiącej podzbiór amerykańskiego społeczeństwa, rządzący się własnymi wartościami. Być może między innymi z tego powodu polarnicy tak długo adaptują się do normalnego życia po opuszczeniu Antarktydy. Wielu z nas podróżowało miesiącami w drodze do Stanów. Za dodatkowe pięćset dolarów można było zamienić jednorazowy bilet lotniczy na otwarty bilet, ważny kilka miesięcy, którym umożliwiał zatrzymywanie się w drodze powrotnej, gdzie się chciało, pod warunkiem że podróżuje się wciąż w tym samym kierunku. Pisałam już do rodziny i przyjaciół, że po wyjeździe z Antarktydy zamierzam spędzić kilka miesięcy w Azji i w Afryce. Wyczuwałam między wierszami radosnych, ale ostrożnych odpowiedzi mojej matki, że obawia się, czy nie wstąpiłam do jakiejś sekty. Prawdopodobnie miała rację. Starałam się w miarę możliwości wyjaśnić, co się ze mną dzieje. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: 18 kwietnia 1999 godz. 23:35:57+1200 Temat: Cześć Bardzo się zmieniłam. Przede wszystkim wiem teraz, czego chcę i kim jestem. Znów zaczęłam w siebie wierzyć. Trudno tutaj w siebie wątpić - kto w siebie nie wierzy, może łatwo zginąć. Żyjemy tu w idealnym społeczeństwie, ponieważ dostajesz od innych to, co z siebie dajesz. Oceniają cię tu na podstawie twojej duszy, a nie tego, czy jesteś szczupła i modnie ubrana. Zmęczyło mnie ciągłe dostosowywanie się do cudzych oczekiwań, mimo iż uważam, że jestem w porządku taka, jaka jestem. Jestem zmęczona wysłuchiwaniem agresyw nych ludzi, którzy nie są wcale tacy szczęśliwi jak ja, a mimo to pouczają mnie, jak żyć. Dlatego właśnie kocham Antarktydę. Tak bardzo mi się tu podoba, że nie mam ochoty stąd wyjeżdżać. Nigdy. Domyślam się jednak, że mi na to nie pozwolą. Nie należę już do świata; nigdy nie należałam. A teraz należę jeszcze mniej. Kocham was, Duff PS: Uczę się spawania. (W snopie iskier i w masce). Tymczasem temperatura znowu spadała. Mogliśmy obserwować spadek temperatury na monitorze wideo w stołówce, pokazującym cyfrowy czytnik nieustannie rejestrujący zmiany aury na biegunie południowym. Kiedy pod koniec kwietnia słupek rtęci obniżył się do poziomu minus 98,5 F, wszyscy zaczęli się zastanawiać, kiedy przyjdzie pora Klubu 300. Klub 300 stanowił kolejną uświęconą polarną tradycję. Żeby zostać jego członkiem, należało zaczekać, aż temperatura na zewnątrz spadnie poniżej minus 100 F, a następnie pójść do sauny rozgrzanej do temperatury plus 200 F. Kiedy już człowiek nie mógł wytrzymać w saunie, wybiegał na zewnątrz Kopuły - natychmiastowe ochłodzenie o 300 stopni - ubrany tylko w buty i ewentualnie coś na szyję, żeby ochronić płuca przed zamarznięciem. Najbardziej rygorystyczni członkowie klubu robili rundę wokół bieguna oficjalnego - trzystumetrowy bieg, trwający trzy do czterech minut. Podczas cotygodniowego sobotniego zebrania poświęconego kwestiom bezpieczeństwa Mikę powiedział wszystkim, że przy zachowaniu ostrożności "wstępowanie" do klubu 300 nie jest niebezpieczne. Uznałam, że jako lekarz nie mogę po zostawić tego bez komentarza, i kiedy Mikę zgodził się dopuścić mnie do głosu, wygłosiłam swoje studzące zapał przestrogi. W poprzednich sezonach lekarze mieli przy tej okazji doczynienia z przypadkami ciężkich odmrożeń, hipotermii, astmy spowodowanej lodowatym powietrzem, oraz poparzenia pośladków, gdy jeden z polarników poślizgnął się i zjechał gołym tyłkiem ze wzgórza. Moje ostrzeżenia zostały oczywiście zignorowane. Klub 300 stanowił rytuał o czterdziestoletniej tradycji i nie sposób było go powstrzymać. Co gorsza, wiedziałam, że sama będę musiała wstąpić do klubu, jeśli miałam uważać się za prawdziwą polarniczkę. Nie miałam wyboru - albo zamarznę na śmierć, albo umrę ze wstydu. Faceci mieli włożyć wełniane skarpety na swoje delikatne narządy, ale co wkładają w takich okolicznościach damy? Okazało się, że Loree także pragnęła wstąpić do Klubu. Nie chciała jednak, żeby przy okazji zobaczono ją nagą. Zastanawiałyśmy się, jakie mamy wyjście. Jeśli spróbujemy zrobić to same, narazimy się na męską widownię i błyski fleszy. Rozważałyśmy, czy nie poprosić ich, żeby zachowali się jak dżentelmeni, albo czy nie kupić im kilku skrzynek piwa i nie zamknąć pod strażą w sali bilardowej. Obawiałyśmy się jednak, że to wzbudziłoby jeszcze większe zainteresowanie. W końcu doszłyśmy do wniosku, że najlepiej będzie, jak poczekamy do trzeciej nad ranem i pobiegniemy same, kiedy wszyscy będą spać. Umówiłyśmy się, że przy pierwszej sposobności urządzimy własną imprezę Klubu 300. Warunki atmosferyczne na płaskowyżu poza Kopułą sprawiały tymczasem, że nasze życie stało się bardziej niebezpieczne. Gogle zachodziły mgłą w lodowatym wietrze. Teren wokół stacji zmieniał z dnia na dzień swoje ukształtowanie z powodu śnieżnych zamieci. Tam gdzie wczoraj była płaska równina, następnego dnia pojawiał się wąwóz albo ściana lodu. Pewnego dnia Reza wpadł do sześciometrowej rozpadliny, okalającej Kopułę. Inny przyjaciel stracił orientację, wracając ze slushies w Obserwatorium Czystego Powietrza. W ciemności skręcił w złą stronę, ale szczęśliwym trafem dostał się do tunelu garażowego, skąd zadzwonił do mnie, żebym go odebrała. Zanim tam dotarłam, był tak zmarznięty, że nie mógł się ruszać. Prace prowadzone na zewnątrz Kopuły stały się tak niebezpieczne, że większą część dnia pracy spędzałam teraz w stanie pogotowia w Centrum Medycznym. Duży John i Elektro Thom często pracowali w parku maszynowym, gdzie wyciągali osie z pojazdów, żeby zabrać je do warsztatu do przeglądu i naprawy. Była to okropna praca: w ciemnościach, w temperaturze minus 95 F, często bez rękawic, na lodzie pokrytym wszędzie śliskim, zmrożonym olejem. Jednak Duży John rzadko się uskarżał. Prawdę mówiąc, uwielbiał wizyty w parku maszynowym. Traktował maszyny jak przyjaciół i każdej z nich nadał osobne imię: "Wrench", "Casie Rosę", "Drąg Queen" itd. Mówił o nich w listach jak o prawdziwych osobach. Wszyscy na biegunie posyłali sobie nieustannie e-maile albo kopiowali i rozsyłali listy, które wysyłali do domu. Czasami pisaliśmy do siebie, żeby za coś podziękować albo się poskarżyć, albo się nawzajem zabawić. Ktoś mógłby przypuszczać, że czterdzieści jeden osób żyjących na tak małej powierzchni powinno po prostu ze sobą rozmawiać, ale wydaje mi się, że pisanie pomagało nam swobodniej i precyzyjniej wyrażać swoje uczucia. List, który Duży John wysłał do swojej rodziny i skopiował dla mnie, doskonale oddaje charakter jego stosunku do pojazdów, które miał w swej pieczy. Od: John W. Penney Do: Cyprusa Nielsena Data: wtorek 27 kwietnia 1999 14:43:26+1200 Temat: Zima Zacząłem zimowy przegląd naszych maszyn. Maszyny stoją na parkingu w odległym końcu stacji. Stawiamy je tam pod koniec sezonu letniego, wyjmujemy akumulatory i zaklejamy taśmą izolacyjną wlot rury wydechowej. Maszyny śpią pod kocami ze śniegu, dopóki nie przyjdzie pora, by zjawiły się w moim warsztacie na zimowy masaż. Niektóre z nich są dość oporne. Są bardzo zadowolone z pobytu na parkingu, wśród swoich towarzyszy, z dala od zgiełku i hałasu stacji. Mocno protestują zamarzniętymi gąsienicami, które ślizgają się na śniegu, dopóki nie zaczną się obracać, po czym piszczą i zgrzytają, kiedy sieje ciągnie do stacji napraw. Inne maszyny są bardziej towarzyskie i sprawiają wrażenie, jakby z rozkoszą przyjeżdżały do mojego ciepłego warsztatu, żeby zrzucić okrycie z lodu i śniegu i znowu znaleźć się wśród ludzi. Kiedy z rana włączam światło w warsztacie, ich szklane elementy na powitanie posyłają porozumiewawcze błyski i wyglądają, jakby się cieszyły, kiedy zdejmuję im po krywy zaworów i przywracam co trzeba do fabrycznego porządku. Jednak bardzo szybko muszą wracać do łóżek. Wyczuwają to i proszą, żeby zabrać je przynajmniej na małą rundkę wokół Obozu Letniego, zamiast prowadzić prosto do łóżka. Chętnie spełniam ich prośby i jedziemy na małą przejażdżkę wokół baraków, a potem jeszcze sprint przez parę zasp i jeszcze prostujemy niektóre sostrugi... Duży często jeździł samotnie do parku maszynowego, w zupełnych ciemnościach, gdy jedynym źródłem światła były gwiazdy i zorze polarne "tańczące na niebie", jak kiedyś napisał. Czasami odczuwał lekki niepokój, kiedy wyłączał skuter i słyszał jedynie "odległe buczenie elektrowni, trzepot proporców, wyznaczających bezpieczne trasy, oraz od czasu do czasu jakiś trzask, wydobywający się ze stygnącego silnika skutera. "Omal sam siebie nie wystraszyłem - zupełnie jak w dzieciństwie - gdy pomyślałem, że jakiś antarktyczny potwór obudzi się, zwęszywszy moją obecność, złapie mnie i zrobi ze mną coś strasznego...". Musieliśmy stale przypominać sobie, że pod lodem na biegunie południowym nie ma żadnych potworów ani demonów. Najgorsze potwory sami powoływaliśmy do życia w swoich umysłach. Od przyjazdu na biegun korespondowałam z Juergenem Lehmanem, radiologiem, którego spotkałam na oddziale nagłych wypadków w początkach mojej kariery. Juergen jest jednym z moich najstarszych i najbliższych przyjaciół, a jego żona, Sue, jest moją najlepszą przyjaciółką. Znaliśmy się od dwudziestu lat. W pewnym momencie zaczęłam się więc zastanawiać, czy nie napisać do Juergena o moim guzku w piersi. Guzek zrobił się większy, twardszy i chociaż nie zmienił się jakoś wyraźnie w ciągu kilku tygodni, zaczął mocno boleć. Dotąd nie mówiłam o guzku nikomu poza Dużym Johnem. John był moim najlepszym przyjacielem na Antarktydzie i mogłam mu o wszystkim powiedzieć, pewna, że nie zdradzi mojego sekretu. Ponieważ nasze przetrwanie zależało od innych, mieliśmy skłonność bardziej ufać sobie nawzajem niż osobom spoza bieguna. W tym momencie ceniłam sobie opinię Dużego Johna bardziej niż czyjąkolwiek inną na świecie. John dochował tajemnicy, ale martwił się i zachęcał mnie, żebym napisała o swoim stanie do jakiegoś innego lekarza. Tak też zrobiłam. W ciągu kilku dni przeżyłam prawdziwą huśtawkę nadziei, jakbym jechała kolejką w wesołym miasteczku. Od: Jerri Nielsen Do: Juergena Lehmana Data: środa 28 kwietnia 1999 godz. 07:37:05+1200 Temat: Cześć Drogi J., Nic się u nas nie dzieje. Dzisiaj miałam dwu pacjentów stomatologicznych i trzy masaże z powodu fibromyositis, co zajęło mi mnóstwo czasu. Z powodu chronicznej hipoksji mam duże kłopoty z myśleniem. Dzisiaj miałam dotlenienie 86-7 przez cały dzień. Mam także duży guzek w piersi, który mnie niepokoi. Mammografię robiłam w październiku. To coś jest twarde, nieregularne i nie znika. Nie mam tu żadnego lekarza, który mógłby mnie pocieszyć, tylko samą siebie i moją wyobraźnie, która podsuwa mi różne obrazy. Jerri Doktor Ciemności Od: Juergena Lehmana Do: Jerri Nielsen Data: czwartek 29 kwietnia 1999 godz. 01:29:41 -0400 Temat: Guzek w piersi Droga Jerri, Guzek w piersi? Co za okropny temat listu! Są jednak jeszcze inne możliwości, na przykład martwica tkanki tłuszczowej i oczywiście mastopatia - oba mogą nie dawać przy mammografii obrazu wyraźnego odręb nego zgrubienia, a przynajmniej nie budzić niepokoju. Miałaś robioną mammografię przed przyjazdem na Antarktydę, prawda? Jeśli chodzi o bardziej ponurą ewentualność, to jak przypuszczam centrum medyczne na biegunie południowym nie dysponuje tamoxifenem? J. Od: Jerri Nielsen Do: Juergena Lehmana Data: czwartek 29 kwietnia 1999 godz. 11:32 Temat: Guzek w piersi Drogi Juergenie, Ta cholerna rzecz jest podwójna i twarda. Mogłyby to być dwie cysty, ale to coś nie zmieniło się w ciągu miesiąca. To mnie niepokoi. Może po winnam wyciąć ten guzek, posługując się lusterkiem? Idę do łóżka. Od kilku tygodni czuję się chora. Nigdy nie czuję się dobrze (fizycznie - bo psychicznie jestem w świetnej formie). Jestem coraz bardziej zmęczona. Mam nadzieję, że dostaniesz ten list. Mamy jakieś problemy z e-mailami z powodu połączeń satelitarnych. Pozdrawiam, Doktor Ciemności Od: Juergena Lehmana Do: Jerri Nielsen Data: poniedziałek 03 maja 1999 godz. 20:34:17 -0400 Temat: Guzki w piersi Droga Jerri, Z radością przeczytałem twój e-mail. Jeśli to coś jest podwójne, praw dopodobieństwo, że to złośliwy guzek, jest o wiele mniejsze. Na wszelki wypadek, żeby się upewnić, konsultowałem się w tej sprawie ze specjalistką od chirurgii sutka, która odpowiedziała: "to bardzo pocieszające". Ona uważa, że najprawdopodobniej to rodzaj torbieli. Myślę, że będziesz żyła długo i szczęśliwie. Pozdrawiam serdecznie, Juergen Bardzo chciałam pocieszyć się choć trochę jego optymizmem, ale w głębi serca czułam, że Juergen zachowuje się nierealistycznie, czerpiąc tyle nadziei z jednej informacji. Istniała zawsze możliwość, że mój "zwielokrotniony" guzek stanowi dwie części tego samego nowotworu. Albo że akurat mój stanowi wyjątek od reguły. Tak czy inaczej, na razie wzięłam jego pokrzepiające słowa za dobrą monetę i wyrzuciłam całą sprawę z pamięci - podobnie jak wszystkie inne myśli, które mogłyby przeszkodzić mi w pracy. Piątego maja jedliśmy właśnie tacos na lunch w ramach święta Cinco de Mayo, gdy na monitorze pokazującym na bieżąco dane meteorologiczne zobaczyliśmy, że temperatura znowu spadła. Każdą kolejną cyfrę pojawiającą się na nowym cyfrowym wskaźniku witaliśmy radosnymi okrzykami. Wreszcie temperatura spadła do minus 100 F. Wtedy Loree, nasza meteorolożka, popędziła do swojej aparatury, ale po chwili wróciła z wiadomością, że oficjalna temperatura jeszcze nie osiągnęła wartości trzycyfrowej. Wszyscy westchnęli teatralnie i rozeszliśmy się do swoich zajęć. Motywy meksykańskie przewijały się tego dnia na różne sposoby, a ich ukoronowaniem był wieczorny film Cheech Martina Bom in East L.A. Niektórzy postanowili obejrzeć potem jeszcze jedno, tym razem nie-meksykańskie wideo. Barwy kampanii. Po filmie poszliśmy z Dużym Johnem do stołówki na ostatnią herbatę przed snem. W pewnym momencie do kantyny wpadła Loree i zawołała, że temperatura oficjalnie wynosi 101,8 poniżej zera. Spojrzała na mnie wyczekująco. Wiedziałam, że będę musiała dotrzymać słowa, które dałam jej tydzień wcześniej pod wpływem dobrego nastroju i ogólnego podniecenia. Loree postanowiła: Zrobimy to dzisiaj! Nadal niepokoiła mnie myśl, jak łatwo można narobić sobie kłopotów przy okazji wstępowania do Klubu 300. Prawdopodobnie nie zdołałabym sama zanieść Loree do Kopuły, gdyby upadła w ciemności, w temperaturze minus 100 F, a na innych trudno byłoby liczyć, skoro wszyscy pozostali członkowie załogi będą w tym czasie głęboko spać. Z pewnością Loree nie uniosłaby mnie. Postanowiłyśmy więc, że wciągniemy do spisku naszych dwu najlepszych przyjaciół. Dużego Johna i Andyego. Zawsze szanowali naszą potrzebę prywatności i nie wykazywali żadnych skłonności do perwersji. Chłopcy z wdzięcznością przyjęli zaproszenie. Umówiliśmy się, że staną przy drzwiach do Kopuły i zasłonią sobie oczy, kiedy będziemy wybiegać na zewnątrz, po czym zarzucą na nas koce, kiedy wrócimy. Obiecali, że nie będą patrzeć, chyba że któraś z nas zostanie ranna albo trzeba ją będzie ratować. Andy i John zamierzali pobiec razem z resztą grupy podczas wielkiego, publicznego widowiska, które miało się odbyć prawdopodobnie następnego dnia. Żeby osłonić części ciała, które jak się obawiał, mogłyby przemarznąć, John kupił specjalnie na te okazję butelkę Crown Royal, tylko po to, żeby dostać dołączaną do niej zgrabną atłasową torebkę z żółtą wstążką. Andy zamierzał włożyć swoją bejsbolową czapeczkę z napisem "Biegun południowy", na wypadek, gdyby potrzebował osłony przed zimnem. Reza, który kręcił się po stołówce, ponieważ prawie nigdy nie spał, zorientował się, co się dzieje i zaczął przygotowywać saunę. Razem z Loree owinęłyśmy się ręcznikami i ukryłyśmy się w pracowni meteorologicznej. Duży John wyjaśnił Rezie, że "panie są wstydliwe i nie chcą żadnego tłumu". Była to prawda. Na szczęście Reza był muzułmaninem z Bangladeszu i rozumiał nasze obawy. W tym momencie Andy postanowił, że pobiegnie jednak razem z nami. - Jeśli Andy idzie z wami, to ja też chcę się do was przyłączyć - powiedział na to Duży. Popatrzyłyśmy z Loree na siebie. - A co tam - powiedziałam. - I tak wszystko robimy wspólnie. A zatem było nas czworo. Andy namówił Johna do pozbycia się woreczka Crown Royal, a John namówił Andyego do pozbycia się czapeczki bejsbolowej. Weszliśmy do sauny i zaczęliśmy się prażyć. Żeby uzyskać w saunie temperaturę 200 stopni, trzeba oszukać termostat, zanurzając go najpierw w zimnej wodzie. Po około dziesięciu minutach, kiedy już nie mogliśmy znieść żaru, włożyliśmy buciory, rzuciliśmy ręczniki i wybiegliśmy na mróz: najpierw korytarzem, potem przez podwójne drzwi, w dół po metalowych schodkach, przez Kopułę, tunelem wejściowym, przez drzwi Kopuły, potem pod górę stromym i lodowatym zjazdem, prowadzącym do Kopuły, i wreszcie znaleźliśmy się w głębi mroźnej nocy. Byliśmy oszołomieni jak dzieci, które robią coś zakazanego przez dorosłych. Na szczycie wzgórza wiał wiatr z siłą około siedmiu węzłów, ale o dziwo nie czułam zimna. Nie było też powodu do zakłopotania: nasze ciała parowały intensywnie i każde z nas było spowite kłębem białej, zmrożonej pary. Duży John po wiedział, że wyglądamy jak yeti. Za bardzo pochłaniało mnie poczucie niezwykłości całego wydarzenia, żebym zdążyła zarejestrować jakieś oznaki fizycznego dyskomfortu. Nie próbowaliśmy biec do Bieguna Oficjalnego. Zrobiliśmy jakieś pośpieszne, zamazane fotografie, żeby uwiecznić nasz wyczyn, i w ciągu pięciu, sześciu minut byliśmy z powrotem pod Kopułą. Dopiero gdy znaleźliśmy się w środku, poczułam, że jest mi trochę zimno, i zauważyłam, że mam odrętwiałą skórę. Pobiegliśmy z powrotem do sauny, żeby się ogrzać, i oczywiście mieliśmy wszyscy atak astmy. Nie włożyliśmy ochraniaczy na szyje i lodowate powietrze zmroziło nam płuca. Później spotkaliśmy się u mnie na gorącej czekoladzie z odrobiną likieru baileys. Przypominaliśmy sobie szczegóły naszego biegu niczym weterani wspominający wojenne historie, śmiejąc się, kaszląc i popijając rozgrzewające drinki. Obie z Loree byłyśmy strasznie szczęśliwe, że wstąpiłyśmy do Klubu 300. Stałyśmy się teraz prawdziwymi polarniczkami i wiedziałyśmy, że w po jedynkę żadna z nas by tego nie dokonała. - To jednak trochę smutny moment - powiedział Duży John. - Klub 300 to główny kamień milowy naszej zimy. Teraz jesteśmy już po drugiej stronie. A ja nie jestem jeszcze gotowy na myśl, że moja pierwsza zima już się skończyła. Dotarliśmy do półmetka naszej polarnej przygody. Słońce nie wschodziło ani nie zachodziło, a jednak moje życie toczyło się utartym szlakiem. W każdy dzień roboczy wstawałam między siódmą trzydzieści a ósmą rano. Żeby zabrać się do pracy, musiałam tylko wypełznąć z łóżka i włączyć komputer. Poprzedniego wieczoru zawsze kładłam na krześle przy komputerze ubranie, które miałam włożyć następnego dnia, dzięki czemu mogłam się ubrać w czasie logowania się w komputerze. Następnie czytałam i odpowiadałam na urzędową korespondencję. Parzyłam sobie herbatę i zastanawiałam się, co powinnam zrobić tego dnia. Wybierałam jeden z pokojów w Centrum Medycznym i rozpoczynałam generalne porządki: sprzątałam, oceniałam stan każdej rzeczy i dokonywałam niezbędnych napraw. Rano szorowałam podłogi i blaty oraz robiłam pranie, co oznaczało, że musiałam między innymi pójść do Kopuły i wspiąć się dwa piętra na górę. Musiałam podzielić swoje odpadki na odpowiednie kategorie i zanieść je wszystkie do pojemników. Zawsze znalazło się coś, co powinnam zrobić do południa, jak na przykład wywołać zdjęcia rentgenowskie, przeprowadzić analizy laboratoryjne albo odwalić papierkową robotę. Co tydzień musiałam wysyłać do Denver stosy arkuszy kalkulacyjnych i sprawozdań, takich jak raporty na temat wypadków i inne medyczne kwestionariusze, które zwykle wypełniałam rano. Wszystkie materiały, jakie zużyłam w Centrum Medycznym, musiałam zapisać w trzech różnych miejscach i wprowadzić do systemu inwentarzowego Mapcon. O dziewiątej trzydzieści dołączałam do innych "ślimaków spod Kopuły", pijących herbatę w stołówce. Posiłki stanowiły oś naszego życia towarzyskiego. Wtedy spotykało się pozostałych mieszkańców bazy. Po rannej przerwie zwykle przyjmowałam pacjentów aż do lunchu, który był o jedenastej trzydzieści. Czasami zakładałam nieformalną klinikę w stołówce - z powodu twardzieli!, którzy za nic nie przyszliby do gabinetu na normalną wizytę. Jedząc obiad, nasłuchiwałam, kto kaszle, patrzyłam, kto kuleje, szukałam innych oznak zwracających uwagę. Taki polarny ekwiwalent wybiegania do karetki. Po południu brałam się do poważniejszych zadań i przyjmowałam większość pacjentów. O trzeciej trzydzieści mieliśmy kolejną przerwę, ale zwykle w tym czasie pracowałam. Kolację podawano o piątej trzydzieści. Czasami opuszczałam posiłek, żeby od piątej trzydzieści do szóstej trzydzieści uczyć się rosyjskiego z Elektro Thomem, Dużym Johnem i Lisą, a kolację jadłam później, z lodówki. W poniedziałkowe i czwartkowe wieczory pracowałam w sklepie od siódmej trzydzieści do ósmej. Wtorkowy wieczór nadal poświęcony był filmom science fiction. W środowe wieczory uczyliśmy się tańca w sali gimnastycznej. Ponieważ pracowaliśmy sześć dni w tygodniu, życie towarzyskie zasadniczo kwitło w soboty, choć niektórzy nadal celebrowali slushies w piątkowe wieczory. Brygada budowlana w piątek po pracy piła wspólnie piwo na budowie. W sobotnie popołudnia mieliśmy zebranie poświęcone sprawom bezpieczeństwa, a następnie wykład naukowy. W sobotę był wieczór kina akcji oraz bluegrassowy koncert na żywo w Centrum Komunikacyjnym. W sobotnie wieczory odwiedzałam przyjaciół, chodziłam na imprezy towarzyskie albo oglądałam film. Zwykle kładliśmy się o 2 albo 3 rano i w niedzielę wszyscy spali do południa. W niedzielę o pierwszej odbywały się lekcje rosyjskiego prowadzone przez Nuklearnego Nicka. Przez resztę niedzieli czytałam, uczyłam się albo odwiedzałam przyjaciół. Jak w przypadku wszystkich prawdziwych wypraw podróżniczych, życie na biegunie biegło monotonnym, ustalonym rytmem, który od czasu do czasu za kłócał nagle jakiś przerażający wypadek. Pod koniec maja glikolowy demon po nownie dał o sobie znać z podwójną siłą. Od: Jerri Nielsen Do: Przyjaciół i rodziny Data: 28 maja 1999 22:12:42+1200 Temat: Sytuacja awaryjna Kochani, Piszę do was tych kilka słów na wypadek, gdybym wkrótce straciła wszelką możliwość kontaktu. Nawaliło zasilanie i obowiązuje nas częściowe zaciemnienie. W tej chwili jedyne urządzenia elektryczne, jakie są włączone do sieci w Centrum Medycznym, to lodówki i komputer. Nie po winnam nawet włączać komputera, ale chciałam do was napisać na wypadek, gdybym nie mogła pisać później. W tej chwili pozostały nam tylko latarki i krótkofalówki. Elektrownia się psuje i nie wiemy dlaczego. Wierzę, że chłopcy zdołają ją naprawić. Potrafią zreperować wszystko. Jeszcze nie pora na kapsułki z cyjankiem, ale trochę mnie martwi, że nie mogą zlokalizować przyczyny uszkodzenia. Cieszę się, że zdążyłam wysłać miesięczny raport magazynowy do Denver, zanim to wszystko się zaczęło. (Żyjemy tutaj w zupełnie zwariowanym świecie. Czasami można naprawdę zapomnieć o tym, jak kruche jest nasze życie). Stanowimy świetną załogę i z łatwością przetrwamy wszelkie kłopoty. Gdybyśmy musieli opuścić statek, nic nam się nie stanie, ale stracimy możliwość kontaktowania się ze światem. Więc jeśli nie będzie ode mnie wiadomości, to znaczy, że zmieniłam adres. Jeżeli do tego nie dojdzie, dam znać, jak tylko się dowiem, co się dzieje. Kocham was jak zawsze, Duff Niepokoiłam się o wiele bardziej, niż dałam to po sobie poznać w liście. Znowu pojawiły się przecieki w obwodzie glikolu i wnętrze Kopuły wypełniała niesamowita, gęsta mgła. Glikol w przewodach osiągał stan wrzenia i nikt nie miał pojęcia, dlaczego się przegrzewa. Znowu przeszliśmy na zasilanie awaryjne i ledwo tlące się żarówki wzmagały jeszcze bardziej niepokojącą atmosferę. Czekałam w gotowości w Centrum Medycznym, nasłuchując wiadomości przez krótkofalówkę, podczas gdy Duży John i Mikę, szef stacji, ubrani w aparaty tlenowe SCBA usiłowali na dachu elektrowni rozwiązać zagadkę. Pracując przez dwie godziny w temperaturze minus 90F i w deszczu wrzącego glikolu, zdołali wypuścić trochę glikolu z obwodu chłodniczego. Pomogło. Temperatura w obwodzie glikolu wróciła do normy. Ale nikt nie wiedział dlaczego. Kiedy ponownie włączono generatory. Elektro Thom, Tim Narzędziowiec, Floyd, Ken i Dennis Hydraulik poszli do elektrowni i przeprowadzili wiele testów diagnostycznych, które nie wykazały żadnych uszkodzeń. Kiedy Mikę wrócił do swojego pokoju w Centrum, cały był pokryty czarną sadzą. Poza tym na wąsach i na rzęsach miał cieniutką skorupkę lodu. Podbiegłam i uściskałam go mocno. - Dzięki, że odmrażałeś tam dla nas swój tyłek! - powiedziałam. Kiedy go uścisnęłam, od jego kurtki wionął na mnie podmuch tak lodowatego powietrza, aż zadrżałam z zimna. Niełatwo było namówić Mikea, żeby posłuchał czyjejś rady, podobnie jak nie chętnie reagował na wszelkie opiekuńcze gesty z mojej strony. Należał do typu facetów, którzy nie poszliby do lekarza nawet ze złamaną nogą. Chociaż czasami za chowywał się, jakby o tym zapominał, teoretycznie powinnam pełnić funkcję jego zastępcy - jego "Bonesa", jedynej osoby, która mogłaby - i z racji stanowiska powinna - powiedzieć kapitanowi, że potrzebuje pomocy albo snu, czy też, że po winien być może rozważyć inną strategię działania. Czasami z tego powodu powstawały między nami napięcia, ale i tak darzyłam go ogromną sympatią. Po dobnie jak nie rezygnowałam z prób, żeby mu pomóc. Ponieważ zaś musiał przejść obok moich drzwi, żeby się dostać do swojego pokoju, nie mógł uniknąć moich zaczepek. - Do diabła, Jim - odezwałam się. (Mikę znał dialogi z serialu Star Trek). - Trzeba by się tobą zająć. Martwiłam się o ciebie, kiedy pracowaliście na dachu. Dam ci koc elektryczny. - Nic mi nie jest - odparł, idąc do siebie. Poszłam za nim. - A co byś powiedział na kubek gorącej herbaty? - Nie - rzucił nieco zirytowany. - A może trochę gorącej czekolady? - Nie, nic mi nie jest! - Wyglądasz, jakbyś naprawdę przemarzł. - Tak... Posłał mi swój piękny uśmiech, który był trochę uśmiechem chłopca, a trochę mężczyzny. Choć miał dopiero trzydzieści lat, dźwigał na swoich barkach odpowiedzialność za całą stację. Kiedy się uśmiechał albo wahał, wiedziałam, że mam szansę przemówić mu do rozsądku. - Pójdę do sauny, dobra? - W porządku, Michael, to chyba dobry pomysł. - Doskonały. Wieczorem spotkałam w stołówce Dużego Johna nad talerzem kanapek, ponieważ kolacja została odwołana z powodu braku zasilania. Zachowywał się jak gdyby nigdy nic, jakbyśmy nie mieli dzisiaj żadnych poważnych kłopotów. - Rany, Duży, co się stało? Wyszłam z Centrum Medycznego, a tu pod Kopułą ciemno i pełno dymu. - Wiesz, że nie powinnaś opuszczać Centrum. Nie wiedzielibyśmy, gdzie cię szukać! - Prawie na mnie krzyczał. - I nie powinnaś otwierać drzwi do szpitala. Pilnuj swojego cennego ciepła. - Ale tak długo nie było żadnego światła i nic nie słyszałam przez radio... - To dlatego, że byliśmy na dachu w aparatach tlenowych - odparł Duży. Wzięłam głęboki wdech, starając się ukryć niepokój i irytację. - Więc jaka była przyczyna awarii? Udało wam sieją znaleźć? - Cokolwiek się zepsuło, nadal jest zepsute, ale nic nie możemy z tym zrobić, dopóki potwór nie zaatakuje ponownie - powiedział Duży, pochłaniając kanapkę z szynką. - Nie martw się. Znajdziemy przyczynę. - Nie martw się! Oczywiście, że będę się martwić! - Słuchaj, naprawdę nie warto. - Roześmiał się. - Bracia już nad tym pracują... Uważał, że to zabawne! Podobnie jak rozbawiła go moja poważna reakcja. Rozmyślałam nad tym w nocy i następnego dnia posłałam mu e-mail, w którym wyjaś niłam swój punkt widzenia. Od: Jerri Nielsen Do: Johna W. Penneya Data: sobota 29 maja 1999 14:59:02+1200 Temat: Defibrylacja Drogi Johnie, Wiem, że twoim zdaniem to zabawne, że niepokoję się tylko dlatego, że muszę siedzieć w ciemności ze świadomością, że tracimy ciepło w środku zimy na Antarktydzie. Do tego powiedziano mi właśnie, że mamy poważny kłopot z elektrownią i nikt nie wie dlaczego. A poza tym odwołano kolację. Aha, i trzeba brać ze sobą latarkę, jak się wychodzi z domu, bo Kopuła jest pełna dymu. Dla ciebie to żaden problem, ponieważ wiesz, że TY zorientujesz się w końcu, co się dzieje (albo zginiesz, próbując tego dociec). Rozumiem taką postawę, bo sama nie czuję lęku, kiedy ode mnie zależy los pacjenta. Pozwól jednak, że ci opowiem, jak to wygląda z drugiej strony: Powiedzmy, że czujesz bóle w piersi, masz kłopoty z oddychaniem i wysokie ciśnienie. Dzieje się tak, ponieważ masz migotanie przedsionków. Karetka na sygnale zabrała cię do szpitala, gdzie dostajesz się pod moją opiekę. Zajmuję się tego typu przypadkami prawie codziennie, przez całą noc, od prawie dwudziestu lat. Patrzę na ciebie i mówię ci, że masz migotanie przedsionków. Z niepokojem pytasz, dlaczego. Mówię ci, że nie mam pojęcia i prawdopodobnie dziś wieczór nie znajdę przyczyny twojego stanu. Ale postaram się usunąć nieprzyjemne objawy. "Spróbujemy kilku leków". Zwołuję wszystkich lekarzy oraz kardiologa, po czym stojąc u drzwi do twojej sali, omawiamy twój przypadek. Wyglądam jak ktoś, kto się wcale nie denerwuje i rzeczywiście jestem zupełnie spokojna. Zacznę się na prawdę niepokoić dopiero wtedy, gdy wypróbuję parę leków i okaże się, że nie działają. Jednak na podstawie swojego doświadczenia wierzę, że do tego nie dojdzie. W tym czasie pielęgniarki pytają cię o telefon kogoś z najbliższej rodziny i usiłują się dowiedzieć, czy spisałeś testament. Pozdrowienia, Doc . Rozdział 9 Przemiana Psychologowie z amerykańskiej marynarki wojennej, badający zachowania członków ekspedycji polarnych, uznali, że przynajmniej raz na tydzień należy zor ganizować jakąś uroczystość, przyjęcie albo specjalny obiad, dzięki czemu ludzie przebywający w izolacji będą mieli jakiś bezpośredni cel, coś, na co będą mogli czekać. W pełni zgadzaliśmy się z tą ideą. A ponieważ jeszcze lepszym pretekstem do zabawy były tradycyjne dni świąteczne, w pierwszy weekend czerwca uroczyście obchodziliśmy Dzień Pamięci. Tim Briggs Narzędziowiec, nadzorujący prace ekipy budowlanej i wielki specjalista od organizowania imprez towarzyskich, udostępnił na tę okazję przepastny teren budowy nowego garażu, w którym miało się odbyć całodzienne barbecue. Mikę w ciągu poprzednich dwu miesięcy zespawał ogromny, metalowy grill, zdolny udźwignąć ciężar dorosłego mężczyzny (testowaliśmy go przy pomocy Wielkiego Grega) i zamierzał na inaugurację swojego dzieła upiec nam trochę żeberek. Roo zajął się przygotowaniem dań wegetariańskich. Tim znalazł gdzieś wędzarnię zbudowaną z pustej pięćdziesięciopięciogalonowej beczki przez którąś z poprzednich ekip zimujących i przyrządzał w niej rozkoszne wędzone łososie oraz pstrągi. Kiedy nie był przedsiębiorcą budowlanym, Tim zajmował się zawodowo połowem ryb w Jeziorze Górnym i na Alasce. Na zabawie nie zabrakło napojów, muzyki ani gier i zabaw. Wieloczęściowy garaż, osłonięty nowym łukowatym sklepieniem, został odpowiednio przystosowany do potrzeb balangi. W znajdującym się z tyłu budynku warsztacie elektryków znalazł się pełnowymiarowy stół pingpongowy. W warsztacie cieśli, położonym w centrum, podawano jedzenie i napoje. Na dużej otwartej przestrzeni przed garażem odbywały się konkursy w rzucaniu podkową i strzelaniu lotkami za pomocą dmuchawki. Chłopcy zbudowali nawet prawdziwy zestaw do gry w rzucanie podkową, ze skrzynkami wypełnionymi piaskiem z piaszczarki oraz z prawdziwymi podkowami, które przyjechały na biegun prosto z szopy Tima Narzędziowca w Minnesocie. Dmuchawka powstała z kawałka półtorametrowego przewodu elektrycznego, a rolę lotek odgrywały prawdziwe lotki do rzucania do tarczy, tylko zamiast piór miały stożki z papiem. Dmuchawka działała tak dobrze, że przy strzelaniu z odległości sześciu metrów lotki wbijały się na ponad pół centymetra w dyktę, na której umieszczono tarczę. Wspaniała zabawa na powrót zjednoczyła naszą społeczność. Z radością patrzyłam, jak szczęśliwi astronomowie obejmowali szczęśliwych robotników budowlanych, i wszyscy wyglądali, jakby właśnie odkryli, że w istocie są braćmi. Musiałam być przygotowana na wyjmowanie lotek z oczu i cucenie nieprzytomnych, trafionych niecelnie rzuconą podkową. Jednak na szczęście przez cały dzień nikt nie odniósł żadnych poważniejszych obrażeń, chociaż naprawdę zaimprowizowałam małą polową klinikę w garażu. Przyniosłam papier, pióro i lekarstwa, a do tego ustawiłam pod budowlaną lampą beczkę w charakterze stołu zabiegowego. Żaden z polarników nie zamierzał zrezygnować z rozrywki tylko po to, żeby pójść do Centrum Medycznego, przyjęłam więc sześciu pacjentów z od mrożeniami twarzy, jednego operatora młota pneumatycznego z podejrzeniem pęknięcia palucha u stopy, jednego pacjenta z umiarkowanie poważnym przypadkiem zapalenia skóry na stopie oraz jednego z zapaleniem tkanki łącznej twarzy - wszystko, nie opuszczając zabawy. Z okazji dużych imprez niektórzy polarnicy nosili swoje prywatne "barwy" - kurtki Carhatta ozdobione hasłami. Duży John ubrał się szczególnie barwnie: na plecach kurtki miał namalowane kolorowymi markerami diabelskie rogi oraz napis WREDNY SUKINSYN (reminiscencja jednej z moich odpowiedzi na jakąś jego kąśliwą uwagę, której już nie pamiętam). Pakman zakasował Dużego Johna, umieszczając na swojej kurtce napis: NIEWINNY SYN STRZELBY. Swoją kurtkę ozdobiłam w jeszcze bardziej wyrafinowany sposób: Z tyłu umieściłam duży kaduceusz - symbol profesji medycznej - oraz słowa: KONIEC ZABAWY: CENTRUM MEDYCZNE, STACJA NA BIEGUNIE POŁUDNIOWYM. Na jednym rękawie miałam motto: URODZONA, BY NIEŚĆ POMOC. Na drugim replikę najlepszego tatuażu, jaki kiedykolwiek widziałam u pacjenta: MIŁOŚĆ KĄSA, MIŁOŚĆ RANI. Poniżej hasła znajdowało się narysowane serce z odgryzionym kawałkiem oraz jeziorko kapiącej krwi. Nosiłam ten znak jako memento przypominające mi o moich dzieciach. Po zwinięciu kliniki spróbowałam swoich sił w ping-pongu. Nagle do warsztatu elektryków wpadła Wendy i wyciągnęła aparat fotograficzny z wiszącej na ścianie kurtki. "Słyszałam coś o Wilhelmie Tellu - powiedziała - więc pomyślałam, że lepiej będzie, jak wezmę ze sobą aparat!". Przerwaliśmy grę i wybiegliśmy przed garaż zobaczyć, co się dzieje. Rzeczywiście ujrzeliśmy Tima Narzędziowca ubranego w maskę spawacza i trzymającego przed sobą odręcznie narysowaną tarczę łucz niczą. Na jego głowie stała puszka od piwa. Nuklearny Nick trzymał w ręku dmuchawkę wycelowaną w naszego kierownika budowy. Nick był dobrym strzelcem i strącił puszkę z głowy Tima za pierwszym strzałem. W rosnącym zgiełku kilka osób zaczęło wystukiwać na wielkich beczkach po smole rytm W grocie króla gór. Pod koniec wieczoru każde z nas miało gdzieś przylepiony fałszywy tatuaż. Na moim, który dostałam od Elektro Thoma, widniała trupia czaszka przebita mieczem. Umieściłam ją nad swoją prawą piersią. Od: Dara Gibsona Do: Zimujących Data: 6 czerwca 1999 godz. 03:54:39+1200 Temat: I jak tam? Do kogoś, kto wymiotował w górnej łazience w budynku sypialnym. Przede wszystkim mam nadzieję, że czujesz się lepiej. Na wypadek gdybyś nie pamiętał/pamiętała - nie udało ci się trafić do celu. Zdecydowanie. Jeśli chodzi o sprzątanie - mile widziane. Ale prawdę mówiąc, wątpię, żeby to zrobił ktoś od nas. Przypuszczam, że stoi za tym administracja Clintona. Co o tym sądzicie? Porozmawiajmy o tym za pomocą e-maili, to nie będziemy musieli mówić w cztery oczy. Chłopak od Pogody Od: Jem Nielsen Do: Zimujących Data: 6 czerwca 1999 godz. 08:31:42+1200 Temat: Wymioty Drodzy Bracia i Siostry na Biegunie, Uważam, że jeśli ktoś miał tak poważne problemy żołądkowe, że nie zdążył dobiec do toalety, powinien położyć się na chwilę w Centrum Medycznym. Nieważne, dlaczego straciłeś/straciłaś swoje ciasteczka. Traktuję chorobę tak samo jak następstwa upojnej zabawy. Nie jestem tu po to, żeby kogokolwiek oceniać, tylko po to, by służyć. W Centrum obok łóżka jest łazienka, a poza tym mamy basen, gdyby komuś nie udało się do niej zdążyć. Pamiętajcie na przyszłość: ZAJMUJĘ SIĘ TAKŻE WYMIOTAMI. To moja praca. Dar obserwuje pogodę, ja leczę pawie. Z poważaniem, Doc Tydzień później dostałam e-mail od Normana Wolfea, szefa służb medycznych w ASA, który przyjmował mnie do tej pracy, z pytaniem o stan psychiczny załogi stacji. "Wiem, że spełniasz czasem funkcję psychologa doradcy, formalnie bądź nieformalnie, i jak się domyślam, twoje porady spotykają się z dobrym przyjęciem - napisał. - Ponieważ zbliża się dzień przesilenia zimowego, ten środek zimy może być trudny dla wielu mieszkańców bazy". Wolfe nie pytał o nazwiska ani o żadne szczegółowe informacje, które mogłyby naruszyć zasady poufności. Chciał jedynie poznać moje "ogólne wrażenia na temat atmosfery panującej w grupie". Odpisałam mu natychmiast, dołączając do listu kilka sugestii. Od: Jerri Nielsen Do: Normana Wolfea Data: 7 czerwca 1999 godz. 08:34:11 - 0600 Temat: Stan psychiczny Drogi Normanie, Pod względem zdrowia psychicznego załoga stacji jest w doskonałej kondycji. Udzieliłam wielu porad i pomogłam rozwiązać wiele konfliktów. Wierzę w działania prewencyjne w tej materii. Nikt nie miał poważniejszych problemów psychicznych. Nie wierzę w stosowanie leków w sytuacji, gdy lepszym lekarstwem może okazać się czas i energia poświęcone na wspólną pracę z innymi. Moje sugestie w kwestii poprawy kondycji psychicznej polarników: 1. Pięciodniowy tydzień pracy. Obawiam się, że mamy tu sporo osób, które są tak zmęczone pracą przez sześć dni w tygodniu - przez cały rok na okrągło - że w swoim czasie wolnym mogą już tylko spać i czytać w samotności. Ludziom, którzy mają tylko jeden dzień wolny w tygodniu, nie starcza czasu na uczestniczenie w żadnych twórczych projektach. Za miast tego oddają się bezmyślnym rozrywkom, pod wpływem których mogą się pogrążyć w depresji albo nudzie, rozrywkom takim jak picie alkoholu i oglądanie w nieskończoność niedobrych filmów. 2. Potrzeba więcej rozrywek "bez alkoholu". Wiem, że to dość trudne w tutejszych warunkach. Musimy jednak stale myśleć o nowych formach rozrywki, które da się organizować w ograniczonej przestrzeni bazy. Z pozdrowieniami z bieguna Jerri Lin Nie tylko Norman interesował się kwestią kondycji psychicznej polarników zimujących na biegunie. Moja mama, psycholog z zawodu, poprosiła mnie, żebym opisała swoje wrażenia po zapadnięciu zimy. Wysłałam jej następujący list: Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: 7 czerwca 1999 Temat: Z Antarktydy Mama pyta: "Jak się naprawdę czuję? ". Mogę powiedzieć, że po kilku miesiącach życia na biegunie południowym prawdopodobnie nic już mnie nie zdoła przerazić, nawet perspektywa własnej śmierci. To tylko jeden z wielu przykładów oddziaływania tego miejsca na człowieka. Z perspektywy bieguna wszystko inne traci znaczenie. Jeśli ktoś został "człowiekiem lodu", nie potrafi już sobie wyobrazić życia gdzie indziej. Mówi się, że za pierwszym razem przyjeżdżasz tu szukać przygód, za drugim dla pieniędzy, a za trzecim dlatego, że już nigdzie indziej nie możesz sobie znaleźć miejsca. Doszłam już do trzeciego stadium. Tutaj liczy się tylko to, co naprawdę się liczy w życiu. Dostałam takie wspaniałe prezenty: stare wysuszone jabłko, słoik skippy, korkociąg własnej roboty. Jeden z przyjaciół zaskoczył mnie, przybijając lampkę do czytania, która ciągle się przewracała. Jeśli poświęcam czas na rozmowy albo pomoc innym, czuję, że oni to doceniają, tak jak być powinno. Kochają cię tutaj ze względu na to, co z siebie dajesz i ofiarowujesz, za twoje poczucie godności, miłość i poświęcenie. A nie jak w świecie, z którego przyjechałam, dlatego że potrafisz się bardzo odchudzić i dla innych po dobnych nonsensów. Jedynym źródłem oparcia jest dla mnie świadomość, że mam szalenie bliską, niezwykłą rodzinę, do której mogę wrócić, oraz kilkoro wspaniałych przyjaciół. Ale czy to wystarczy, żeby znosić korki uliczne i cały ten potworny bezsens codziennego życia w Stanach Zjednoczonych? Jak mogę wrócić do amerykańskiej medycyny i do rządzącej nią zasady "przerobu pacjentów"? Już wcześniej miałam z tym kłopoty. Teraz muszę po równać tamten świat z kontaktami osobistymi, opartymi na wzajemności i prawdziwie przyjacielskimi, jakie łączą mnie z każdą osobą, którą się tu zajmuję. Zastanawiam się, jak będę dalej żyła po powrocie z Antarktydy? Będę musiała wyjechać. Lekarz nie może podpisać tutaj dwu kontraktów z rzędu. Dokąd pojadę? Jak się z powrotem przystosuję do życia? W tej chwili wiem już, że się nie przystosuję. Może poszukam innych polarników i zamieszkam z nimi. Może wstąpię do Korpusu Pokoju, jak robi wielu polarników. Inni nie podejmują zwykłej pracy, tylko wędrują w oczekiwaniu, aż Antarktyda się o nich upomni. Znowu ich wchłonie, zatrzyma, przyniesie pocieszenie. To jest nasz dom. I czuję się, jakbym nigdy nie miała innego. Tak właśnie wyglądają naprawdę moje myśli dziś wieczorem. Pozdrowienia z Lodowego Kontynentu Doc Nie takiej odpowiedzi spodziewała się moja mama. Chciała, żebym wróciła z Antarktydy silniejsza, ale w gruncie rzeczy taka sama. Tymczasem ja usiłowałam powiedzieć jej i moim wszystkim przyjaciołom oraz członkom rodziny, że zaszła we mnie pewna zasadnicza przemiana. Żeglarze mówią w tym przypadku o sea change, przemianie, która przychodzi po wielu dniach żeglugi, gdy nie widać już brzegów i człowiek przestaje cierpieć na chorobę morską. Znika poczucie czasu i wszystko inne traci znaczenie, liczy się tylko obrany kurs, niebo nad głową i kołyszący się bezmiar wód. Nie każdy doznaje takiej przemiany. Ale ci, którym się przytrafiła, na zawsze stają się kimś innym, odradzają się w nowym żywiole. Przypuszczam, że wyrażenie pochodzi od Williama Szekspira, który metaforycznie opisał to zjawisko w Burzy, w scenie, gdy Ariel opowiada o przemianie leżącego na dnie ciała króla w morskie żywioły: jego kości zmieniają się w koral, a oczy w perły. Ojca morskie tulą fale; Z kości jego są korale, Perła lśni gdzie oko było. Niczym żeglarz, który staje się "człowiekiem morza", ja stałam się "człowie kiem lodu". Wiele osób napisało do mnie po przeczytaniu mojego listu. Duży John rozesłał go do swoich korespondentów. Jego ojciec, z zawodu leśnik pracujący w Oregonie i Kalifornii, odpisał, że dobrze rozumie, co to znaczy być "człowiekiem lodu", ponieważ sam został "człowiekiem sierry". Pewien weteran wojny wietnamskiej napisał, że rozumie, co mam na myśli, ponieważ sam zakochał się w gorącym klimacie i zamieszkał samotnie na pustyni w Arizonie. Myślę, że może się to przytrafić każdemu, kto reaguje emocjonalnie na otaczający go krajobraz. To coś jak romans z miejscem, w którym przebywasz. A ze wszystkich miejsc na Ziemi Antarktyda jest najbardziej wymagającym kochankiem. Pierwsi badacze wracali na nią raz za razem, dopóki nie zabrała im życia. Scott zamarzł na śmierć, wracając z bieguna. Shackelton, żeglując na kolejną wyprawę wiele lat później, zmarł prawdopodobnie na atak serca. W końcu liczyła się dla niego tylko Antarktyda. W zwykłym świecie nie umiał znaleźć sobie miejsca. Słyszałam o polarnikach, którzy spędzili już na Antarktydzie osiemdziesiąt albo dziewięćdziesiąt miesięcy. Na zawsze pozostaną na orbicie lodowego kontynentu. Niektórzy członkowie naszej załogi zimującej, którzy pierwszy raz byli na Lodzie, szybko przekroczyli tę samą granice. Należał do nich Comms Tom, który odwiedził siedemdziesiąt pięć krajów świata i pracował na pięciu kontynentach. Pewnego wieczoru powiedział w barze do Dużego Johna: - Duży, boję się. - Czego się boisz? - Człowieku, nie wiem, co ze mną będzie, jak to się skończy. To najlepsza przygoda mojego życia. Wszyscy zastanawialiśmy się, czy podobnie jak Scott i Shackleton będziemy ciągle pragnęli wrócić na Antarktydę w poszukiwaniu radości naszego pierwszego spotkania z Lodem i oszałamiającego poczucia, że nareszcie żyjemy. Myślę, że w tym momencie dopadła mnie największa ironia losu w życiu: gdy wreszcie poczułam, że zaczęłam żyć pełnią życia, musiałam zmierzyć się z faktem, że prawdopodobnie umieram. Guzek, który znalazłam w piersi na początku marca, wbrew moim nadziejom nie zmalał. Za to trzy miesiące później miałam również bolesne obrzmienie pod prawą pachą. Wprawdzie wciąż liczyłam, że uda się w jakiś inny sposób wyjaśnić te objawy, ale cała moja wiedza medyczna i osobiste doświadczenie mówiły mi, że mam raka piersi. Przez chwilę myślałam, że po prostu zachowam swoją chorobę w tajemnicy i umrę na biegunie albo wkrótce po wyjeździe. Jednak w sytuacji, gdy nie mogłam wykluczyć, że nastąpiły już przerzuty do węzłów chłonnych pod pachą, musiałam się liczyć z faktem, że być może będę zbyt chora, żeby spełniać swoje obowiązki lekarza stacji. Przyszła pora, żeby zawiadomić pracodawców o moim stanie zdrowia. Najpierw zwróciłam się do Mikea Mastermanna, mojego bezpośredniego zwierzchnika, ponieważ chciałam go prosić o zgodę na zwolnienie kilku osób z normalnych obowiązków na czas szkolenia medycznego. Od ich umiejętności mogło zależeć czyjeś życie, gdybym z powodu choroby nie była w stanie pełnić funkcji lekarza. Nigdy nie pomyślałam, że to mogłoby być również moje życie. Podejmując tę pracę, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji. Wiedzieliśmy, że z bieguna nie ma odwrotu. Jako lekarz stacji wiedziałam lepiej niż inni, że w przypadku poważnej choroby możemy polegać tylko na naszych własnych, mocno ograniczonych zasobach. Zimą nie można ewakuować stąd rannego ani dostać dodatkowego sprzętu czy leków. Nie prosiłam o pomoc dla siebie, ale o zgodę na przygotowanie moich ludzi do sytuacji, w której będą musieli dać sobie radę beze mnie. Gdy zapukałam do jego drzwi. Mikę pracował przy komputerze. - Michael, muszę z tobą porozmawiać - zaczęłam. - Dobrze. - Wcisnął klawisz "zachowaj" i odwrócił krzesło, dzięki czemu znaleźliśmy się teraz twarzą w twarz. - Nie bez powodu prowadziłam w tym tygodniu zajęcia z podawania tlenu dla zespołu ratunkowego. Prawdopodobnie powinniśmy rozszerzyć zakres ich ćwiczeń. Pakman dobrze sobie radzi z aparatem rentgenowskim, jeśli tylko maszyna działa. Kilka osób potrafi świetnie zszywać rany. Ty sam tyle razy pomagałeś mi przy różnych wypadkach z oczami, że na pewno bez problemu poradzisz sobie z wyjmowaniem obcych ciał. Chciałabym w tym tygodniu zrobić zajęcia z gipsowania. Po wielu miesiącach przebywania razem większość polarników potrafiła precyzyjnie odczytywać stany emocjonalne partnerów i Mikę zorientował się od razu, co się ze mną dzieje. Porzucił oficjalną maskę kierownika bazy i przysunął się do mnie bliżej. Gdzieś znikła konserwatywna poza kapitana statku i znowu był moim bliskim przyjacielem. Do tej pory starałam się jak mogłam "trzymać fason", żeby nikt się nie domyślił, co przeżywam, więc poczułam ogromną ulgę, że mogę wreszcie na chwilę zapomnieć o mobilizowaniu całej energii dla ukrycia swojego stanu. - Mikę, mam duży guz w piersi. To może być rak. Mam go od marca. Nie mówiłam ci, ponieważ i tak nic nie można było z tym zrobić. Ale teraz mam drugi guzek pod pachą i zaczynam się obawiać najgorszego. Mogę nie dożyć otwarcia stacji na wiosnę, albo będę zbyt chora, żeby spełniać swoje obowiązki. - Mikę słuchał mnie w skupieniu. - Chciałabym wybrać kilka osób i przygotować je na wypadek, gdyby musiały mnie zastąpić. Myślę, że w brygadzie budowlanej i wśród obsługi stacji mamy kilku ludzi uzdolnionych manualnie i obdarzonych umiejętnością dedukcyjnego myślenia. Jednak czekałoby ich tyle nauki, że musiałbyś ich zwolnić z normalnych obowiązków. - Jerri, możemy wyciąć guz - powiedział Mikę, wracając do swojej roli kierownika bazy. - Musi być jakiś sposób, żeby temu zaradzić. Czy kontaktowałaś się już z Denver? - Nie, Mikę. Jak wiesz, uważam, że powinniśmy najpierw załatwiać sprawy naszymi kanałami na biegunie. Kierowaliśmy się zasadą, że to, co się dzieje na Antarktydzie, powinno pozostać na Antarktydzie. Tym razem jednak było inaczej. - Myślę, że powinnaś się skontaktować z doktorem Katzem - powiedział Mikę. - Ja zajmę się sprawą ze swojej strony. Musi być coś, co możemy dla ciebie zrobić, Doc. Tego dnia, 10 czerwca, napisałam do Gerryego Katza, lekarza odpowiedzialnego w centrali w Denver za służby medyczne na Antarktydzie. Od: Jerri Nielsen Do: Gerryego Katza Data: 10 czerwca 1999 godz. 04:34:30+1200 Temat: Problem medyczny dotyczący mojej osoby Drogi Geny, Mam poważny kłopot i potrzebuję twojej rady. Sprawa jest poufna i ma charakter medyczny. Miesiąc po zamknięciu stacji odkryłam u siebie zgrubienie w piersi. Pierwotnie był to guzek wielkości kulki do gry, znajdujący się w zewnętrznej, górnej ćwiartce prawej piersi. Miałam nadzieję, że to torbiel i że z czasem zniknie. Ale nie zniknął. Robił się coraz większy. W ciągu dwu pierwszych miesięcy poniżej pierwotnego guzka powstał duży, wyczuwalny twór, obecnie o wymiarach 4 na 5 centymetrów. Guzek pozostaje taki sam. Jest stosunkowo mocno osadzony i sięga do prawego sutka. Granice są niewyraźne. W ciągu ostatniego miesiąca nie zaobserwowałam dalszego wzrostu. Obecnie mam prawdopodobnie wrażliwy węzeł chłonny w prawym dole pachowym. Boli mnie ręka. Dotąd miałam nadzieję, że guz zniknie, ale nie zniknął. Nie mam żadnych zmian skórnych ani wysięku z sutka. Nie mówiłam nikomu w stacji o moim stanie, z wyjątkiem mojego najlepszego przyjaciela. Babka mojej matki zmarła na raka sutka, ale poza tym nie było przy padków nowotworów w rodzinie. Moja matka miała liczne biopsje z po wodu przewlekłego zapalenia torbielowatego sutka - zawsze z wynikiem negatywnym. Przez całe życie miałam torbiele w piersiach, ale nigdy nie miałam czegoś takiego. Poprzednio występowały one u mnie w związku z cyklem miesięcznym, jednak tym razem nie ma takiej zależności. Faza cyklu miesiączkowego nie ma wpływu na wielkość guza. Mam 47 lat i żadnych objawów menopauzy. Moja matka i inne krewne przechodziły menopauzę w wieku lat pięćdziesięciu kilku. Moje pytanie jest brutalne. Znasz warunki panujące na Antarktydzie. Czy powinnam czekać z tym kolejne pięć miesięcy, czy też powinnam przeprowadzić na sobie operację i usunąć guz? Pozdrawiam, Jem W tym samym tygodniu napisałam z prośbą o radę do Willa Silvy i Hugh Cowana, lekarza z McMurdo, który pracował kiedyś na biegunie. Will Silva wyraził nadzieję, że przyczyną powstania guza może być stan zapalny. Proponował, żebym zanim zacznę ostrzyć skalpel, zaaplikowała sobie terapię składającą się z mocnego antybiotyku i prednisone, środka przeciwzapalnego. Również Hugh Cowan był przeciwny interwencji chirurgicznej. Przy założeniu najgorszej ewentualności, czyli raka sutka z zaatakowanymi węzłami chłonnymi, wycięcie całego guza w trakcie operacji robionej na sobie samej jedną ręką jest technicznie niemożliwe. Poza tym obawiali się bardzo prawdopodobnej w takich warunkach infekcji pooperacyjnej. Obaj uznali natomiast, że powinnam spróbować wyciągnąć cienką igłą trochę płynu z guza. Jeśli płyn będzie przezroczysty, istnieje duże prawdopodobieństwo, że torbiel nie ma charakteru rakowatego. Geny Katz skontaktował się z chirurgiem, który miał mnie poinformować, jak pobrać zawartość torbieli. Równocześnie powiadomił o całej sytuacji szefów ASA w Denver i NSF w Waszyngtonie, próbując ustalić jakiś plan dalszego działania. Nie chciałam, żeby koledzy z bazy dowiedzieli się o moim stanie z plotek. Tego samego dnia, kiedy napisałam do Katza, zwołaliśmy zebranie wszystkich członków stacji, na którym poinformowałam ich o zaistniałej sytuacji. Starałam się za chowywać spokój i możliwie najbardziej konstruktywną postawę. W końcu musieli się oswoić z przerażającym faktem, że ich jedyny lekarz może być poważnie chory i zapewne nie będzie w stanie dbać o ich zdrowie do końca zimy. Wszyscy słuchali w milczeniu, po czym, we właściwy sobie sposób, zaczęli zgłaszać rozmaite propozycje pomocy, które może nie przyszły mi do głowy. Najbardziej podobał mi się pomysł Floyda Washingtona, który zaproponował, żeby władze wysłały nad biegun samolot, z którego złapano by mnie w specjalną uprząż i wciągnięto do lecącego samolotu. Floyd widział taką uprząż na filmie i zapewniał, że potrafi ją zrobić. Nie żartował. Wszyscy wiedzieliśmy, że umie zrobić wszystko, a ponieważ służył kiedyś w marynarce wojennej, wiedział, że wojsko potrafi przeprowadzać spektakularne akcje ratunkowe. Oczywiście nigdy poważnie nie rozważaliśmy tego planu, chociaż wydawał się równie niebezpieczny jak zrobienie sobie samemu operacji wycięcia guza z piersi. Jak słyszałam, w Denver i w Waszyngtonie całkiem serio rozważano tę drugą ewentualność. Jednak przed podjęciem tak drastycznych środków musieliśmy się upewnić, że guz w mojej piersi nie jest nieszkodliwą cystą. Kilka dni później, w sobotę 12 czerwca, próbowaliśmy odessać trochę płynu z guza. Do pomocy wybrałam mojego przyjaciela Pakmana, elektryka i miłośnika rock and roiła, który latem brał udział w ćwiczeniach zespołu ratowniczego. Do znieczulenia miejscowego użyłam kostek lodu, a ponieważ sama miałam utrudniony dostęp do miejsca, gdzie znajdował się guz, pozwoliłam Pakmanowi przeprowadzić całą operację. Zgodnie z otrzymanymi instrukcjami mieliśmy wbić dużą igłę w górną część piersi, na tyle głęboko, by weszła w głąb guza, a następnie za pomocą strzykawki spróbować wyciągnąć nieco jej zawartości. Jeśli to cysta, wyciągniemy z niej przejrzysty płyn; z rakowatego guza nam to się nie uda. Pakman przy każdej próbie trafiał igłą w twardą, chrząstkowatą, nieruchomą substancję. Po czterech próbach daliśmy za wygraną. Zaczęłam się zastanawiać, czy gdybym sama mogła spróbować, nie natrafiłabym na płynną substancję. Jednak zdałam sobie sprawę, że zapewne czepiam się złudnej nadziei. W ciągu dwudziestu pięciu lat praktyki lekarskiej widziałam wiele guzów i potrafiłam rozpoznać raka. Niemniej jednak nie byłam specjalistą, a zatem musieliśmy przeprowadzić wszystkie możliwe badania, niezbędne do postawienia diagnozy. Napisałam o niepowodzeniu próby wyciągnięcia płynu z torbieli do Gerryego Katza, który skontaktował się ze swoimi zwierzchnikami w ASA i NSF, Erikiem Juergenem i Harrym Maharem. Od: Geralda Katza Do: Erica Jeurgena i Harryego Mahara Sprawa: Jerri Nielsen Data: 14 czerwca 1999 godz. 075328 -0700 (PDT) Temat: Przypadek medyczny Harry i Ericu, Oto aktualne wiadomości. Niestety mimo czterech prób nie udało się odessać żadnego płynu z torbieli, co wskazuje, że guz ma stałą konsystencję. Chociaż najbardziej prawdopodobną diagnozą jest niezłośliwy włókniakogruczolak, istnieje obawa, że guz jest szybko rozwijającym się rakiem sutka. Osoba zainteresowana jest oczywiście zaniepokojona i pragnęłaby możliwie jak najszybciej opuścić Antarktydę, zdaje sobie jednak sprawę, że jest to praktycznie niewykonalne do końca października. Na biegunie południowym nie ma możliwości leczenia raka sutka. Standardowa terapia polega na biopsji sutka, po czym, jeśli badanie potwierdzi obecność komórek rakowych, na operacji usunięcia guza i/lub mastektomii. Obie opcje operacyjne wykraczają poza funkcjonalne możliwości centrum medycznego na biegunie południowym; stanowiłyby także czyn heroiczny i prawdopodobnie zbyt ryzykowny, przy założeniu, że twór ten może okazać się guzem niezłośliwym. Podjęto następujące kroki: 1. Osoba zainteresowana rozpoczęła terapię antybiotykami i środkami przeciwzapalnymi na wypadek mało prawdopodobnej możliwości, że przyczyną powstania guza jest stan zapalny lub infekcja. 2. Zwróciłem się do onkologa w sprawie dalszych wskazań. 3. Zwróciłem się do patologa z pytaniem, czy istnieje jakaś możliwość przygotowania próbek tkanki i przesłania ich obrazu za pośrednictwem Internetu do analizy. 4. Musimy rozważyć możliwość przeprowadzenia zrzutu materiałów niezbędnych do zdiagnozowania i terapii tego przypadku. Na razie jesteśmy na etapie zbierania informacji. Sprawa jest pilna, nie mamy jednak do czynienia z przypadkiem nagłym w sensie medycznym. Jeśli wspomniany guz nie zniknie w ciągu następnych kilku tygodni, będziemy istotnie musieli przygotować plan działania. Będę was na bieżąco informował o przebiegu sytuacji. Gerry Jedyną osobą, przed którą nie kryłam swojego smutku i obaw, był Duży John. Po nieudanej próbie wyciągnięcia płynu z cysty pierś miałam opuchniętą i obolałą. Zdawało mi się, że guz znalazł się bliżej pod skórą i odczuwałam ból pod pachą, co mogło oznaczać, że powstały przerzuty do węzłów chłonnych. Opuchlizna mogła jednak wskazywać również na podrażnienie albo stan zapalny. Duży robił, co mógł, żebym nie myślała o chorobie, i wynajdywał mi różne zajęcia. Przynosił filmy i książki. W sobotę wieczorem graliśmy w pokera z chłopcami i dobrze się bawiliśmy. Jednak w niedzielę rano kompletnie się rozkleiłam. Byłam przygnębiona i miałam ochotę spędzić ten dzień w łóżku. Potrzebowałam czasu, żeby oswoić się z faktem, że prawdopodobnie mam raka, uporządkować swoje emocje i jakoś nad nimi zapanować, tak jak to robiłam przez całe życie. Nie miałam jednak okazji "poużalać" się nad sobą. Duży John zwołał do mojego pokoju moich najbliższych przyjaciół. Duży, Loree, Andy, Joel i Lisa posadzili mnie na łóżku, uczesali i zaprowadzili do stołówki na lunch. Nie chcieli, żebym się smuciła w samotności. Prawdopodobnie nie mogli pogodzić się z myślą, że porzuciłam swój radosny styl bycia. Zwłaszcza Lisa wierzyła chyba, że pozytywne na stawienie stanowi klucz do wyzdrowienia, jak gdyby człowiek mógł siłą woli zwyciężyć chorobę. Nie zgadzałam się z nią, ponieważ widziałam w życiu zbyt wiele nieuleczalnych chorób i śmierci. Uważałam, że obarczanie chorego "odpowiedzialnością" za wyleczenie, gdy nie ma na to nadziei, stanowi dla niego tylko niepotrzebne obciążenie psychiczne. A jednak za nic nie mogłam przekonać moich kochanych przyjaciół, pełnych jak najlepszych intencji, że przynajmniej ten jeden raz mam prawo do smutku. Czas płynął i wielu moich kolegów zaczęło denerwować się reakcją - czy raczej brakiem reakcji - ze strony Denver i Waszyngtonu. I chociaż pracownicy ASA i NSF prowadzili gorączkowe działania za kulisami, byliśmy tak bardzo od cięci od świata, że nie mieliśmy pojęcia o ich wysiłkach. W tym punkcie miałam największe zastrzeżenia do stylu zarządzania stacją na biegunie południowym. Polarnicy przebywający na biegunie byli praktycznie odcięci od wszelkich informacji na temat większości decyzji podejmowanych w ich sprawach. Zupełnie jakby szefowie w Stanach uważali nas za ludzi zbyt niedojrzałych albo niezrównoważonych emocjonalnie, by można było powiedzieć nam prawdę albo konsultować się z nami w najważniejszych kwestiach. Z perspektywy czasu sądzę, że ten patemalistyczny, autorytarny styl zarządzania stanowił zapewne jeszcze jedną spuściznę czasów, gdy programem antarktycznym zarządzali wojskowi, kierujący się zasadą, że informację należy przekazywać tylko tym, którzy muszą ją znać. Najwyraźniej polarnicy nie musieli wiedzieć, jakie kroki podejmowano, żeby uratować ich lekarza. Prowadziło to jednak do powstania atmosfery podejrzliwości. Na przykład Geny Katz napisał w swoim e-mailu, że moja choroba nie jest "przypadkiem nagłym w sensie medycznym". Czy miałam przez to rozumieć, że Denver przyjęło postawę "poczekamy - zobaczymy" i na razie postanowiło nic nie robić? Bez dalszej wymiany informacji nie sposób było cokolwiek rozstrzygnąć i zaczęłam się coraz bardziej niepokoić. Ponieważ Denver nie skontaktowało mnie wciąż z żadnym onkologiem, specjalistą od raka sutka, napisałam do mojego starego przyjaciela, radiologa Juergena, z błaganiem o pomoc. Potrzebowałam szybko odpowiedzi na kilka pytań. Kiedy otworzyłam swoją pocztę w poniedziałek wieczorem, znalazłam w niej odpowiedź na moje błagania: Od: Karny Miller Do: Jerri Nielsen Data: 14 czerwca 1999 godz. 230911+1200 Temat: Pomoc Cześć, Jerri! Jestem onkologiem z Indiana University, specjalizującym się w leczeniu raka sutka. Twój przyjaciel doktor Lehman [Juergen] przedstawił mi twoją obecną sytuację. Oczywiście obawiam się - podobnie jak ty - że mamy do czynienia z pierwotnym rakiem sutka. Będę rozmawiała na ten temat z chirurgiem z mojego zespołu i miejscowym anestezjologiem w czwartek rano. Byłoby dobrze, gdybym do tego czasu otrzymała od cie bie kilka dodatkowych informacji na temat twojej sytuacji i warunków. 1. Jakie masz doświadczenie medyczne i zakres wykształcenia? Jeśli nie masz praktyki w zakresie chirurgii, nie jestem pewna, czy możemy rozważać jakiekolwiek rozwiązania o charakterze chirurgicznym. 2. Czy wywiezienie cię z bieguna południowego jest absolutnie nie możliwe (czy tylko bardzo trudne)? Zdaję sobie sprawę, że mamy środek polarnej zimy i stacja jest zamknięta. Prawdę mówiąc, trzy lata temu pod czas wizyty w Christchurch zasięgałam informacji na temat pracy lekarza stacji, więc znam nieco panujące w niej warunki. 3. Nie pytam nawet, czy masz do dyspozycji jakąś chemioterapię, ale czy istnieją na biegunie jakieś możliwości terapii hormonalnej? U kobiet w twoim wieku około 45 procent nowotworów jest ER pozytywnych, co oznacza, że mogą reagować na leczenie hormonalne. W zasadzie nie jestem zwolenniczką próby resekcji guza na miejscu. Nie chodzi mi o to, że operacja przeprowadzona w stacji może się przy czynić do dalszego rozprzestrzeniania się nowotworu. Bardziej obawiam się komplikacji pooperacyjnych. A zatem, jeśli nie możemy dokonać mastektomii i wycięcia węzłów chłonnych w dole pachowym, wątpię, żeby zabieg chirurgiczny przyniósł jakiekolwiek korzyści (innymi słowy, usunięcie części nowotworu niewiele nam pomoże). W swoim liście opisujesz szybko rosnący, duży nowotwór, którego nie leczylibyśmy od razu operacyjnie, gdybyś znalazła się w moim szpitalu. Gdyby biopsja potwierdziła diagnozę, poddalibyśmy cię najpierw chemio terapii, żeby zmniejszyć rozmiary guza przed zabiegiem chirurgicznym. Niepokoi mnie ból, jaki odczuwasz w ramieniu, i stan węzłów chłonnych w dole pachowym - mogą stąd wyniknąć poważniejsze problemy przed nadejściem wiosny. Czekam pilnie na wiadomości od ciebie. Postaram się jak najszybciej skontaktować się z chirurgiem z mojego zespołu. Kathy Miller Od: Jerri Nielsen Do: Miller, Kathy, D. Data: wtorek, 15 czerwca 1999 godz. 2:20 Temat: Pomoc Droga Kathy, Dziękuję za miły list i za pomoc! Możesz sobie wyobrazić, jakie tu panują warunki logistyczne. Odpowiedź na twoje pytania: 1. Jestem specjalistą na oddziale nagłych przypadków. Dwa lata przygotowywałam się do specjalizacji lekarza rodzinnego, po czym zrobiłam specjalizację na oddziale nagłych przypadków. Pracuję na oddziale nagłych przypadków w szpitalu w dużym mieście. Ponieważ jest to szpital kliniczny, w którym pracują zespoły ratunkowe, nie wykonuję wielu procedur osobiście. Mam jednak pełną praktykę w tym zakresie, ponieważ dawniej pracowałam w kilku ośrodkach poziomu drugiego, gdzie sama wykonywałam wszystkie czynności. Miałam zajęcia praktyczne w zakresie neurochirurgii, chirurgii klatki piersiowej, chirurgii plastycznej, ortopedii, chirurgii ogólnej (w czasach kiedy chirurdzy robili wszystko), ginekologii-położnictwa, chirurgii ambulatoryjnej, laryngologii i okulistyki. Z pewnością nie jestem chirurgiem, ale zawsze to właśnie chciałam robić najbardziej. W latach siedemdziesiątych, kiedy studiowałam, kobiety nie były chirurgami. Uważam, że mogłabym wyciąć sobie wyrostek robaczkowy, gdyby to miało uratować mi życie. Jednak sądzę, że nie powinnam podejmować na biegunie południowym częściowej resekcji guza, który może okazać się niezłośliwy. Nie ma tu nikogo, kto mógłby mi pomóc. Nauczyliśmy kilka osób, jak zakładać kroplówkę i zszywać proste rany. Dwie z tych osób potrzebowały dwóch godzin i pięciu prób, zanim udało im się podłączyć mnie do kroplówki z antybiotykami. Mamy tu jednopokojowy oddział nagłych przypadków, którego drzwi otwierają się od razu na dwór. Sprzęt, jakim dysponujemy, został w większości pozostawiony przez marynarkę wojenną wiele lat temu. Mamy dobrze wyposażoną aptekę, autoklaw i małe laboratorium. Robię ręcznie badanie na całkowity wzór krwinek; mogę zrobić hematokryt, odwirowując rurkę kapilarną i umieszczając ją na kółku, które przypomina mi suwak logarytmiczny. Tak to wygląda. Pomyślałam, że ta dygresja może być dla ciebie jako hematologa interesująca w aspekcie historycznym, a przy okazji dobrze ilustruje tutejsze warunki techniczne z punktu widzenia twojej specjalności. Mam także trochę sprzętu chirurgicznego pozostawionego przez wojsko. Mamy monitor/defibrylator i przenośny ssak. Koagulator nie działa. Aparat rentgenowski działa sporadycznie (wydaje się, że lampa jest przepalona). Możemy przesłać zdjęcia preparatów mikroskopowych za pomocą kamery wideo połączonej z mikroskopem. (Mamy bardzo ograniczone możliwości komunikacji przez e-mail i telefon satelitarny przez krótki okres w środku nocy). Mam barwnik Wrighta i barwnik Grama do barwienia preparatów. Mam także pozostawione przez marynarkę butelki z bliżej nieokreślonym płynem do preparowania próbek patofizjologicznych. 2. Istnieje prawdopodobnie możliwość dokonania zrzutów powietrznych niezbędnego sprzętu i materiałów. Robiono już tak w przeszłości. Gdybym mogła dostać wszystko, czego zapragnę, chciałabym, żeby zrzucono na spadochronie chirurga. Wygląda jednak na to, że obowiązuje nas postawa macho i powinniśmy usunąć problem sami. Przypuszczam, że mogliby mnie stąd zabrać, gdyby na dłużej zrobiło się bardzo ciepło. W tej chwili wszyscy uważają jednak, że najwcześniejszy realny termin to połowa października. Paliwo lotnicze zamienia się w tutejszych temperaturach w galaretę. (Dzisiaj było minus 94 F.) 3. Mam metotreksat. Jedyne leki hormonalne, jakimi dysponuję, to premarin, provera i przeterminowane już od jakiegoś czasu pigułki antykoncepcyjne. Być może dostanę wszystkie niezbędne leki za pośrednictwem zrzutu na spadochronie. Uważam, że nie byłoby rozsądnie zaczynać chemioterapię bez diagnozy. W tej chwili nie wyczuwam żadnych powiększonych węzłów chłonnych. Czuję jedynie obolałość pod pachą (ale to może być objaw stanu za palnego spowodowanego niezłośliwym guzem). Dziękuję ci bardzo za twoją nieocenioną pomoc! Z pozdrowieniami, Jerri . Kathy odpisała natychmiast. Zgodziła się ze mną, że wycinanie guza albo rozpoczynanie chemioterapii to nie jest najlepszy pomysł, dopóki nie mamy potwierdzonej diagnozy, że to rzeczywiście rak. Zamierzała zbadać, czy istnieje możliwość przeprowadzenia biopsji i wysłania obrazu mikroskopowego drogą elektroniczną, przez kamerę wideo. Gdyby rzeczywiście można było przeprowadzić zrzut z samolotu, chciała, żeby uwzględniono w nim leki, które zahamują u mnie produkcję estrogenu. Jak napisała, czterdzieści do czterdziestu pięciu procent przy padków raka sutka u kobiet w moim wieku było ER+ (pozytywne na estrogen), co oznacza, że ich wzrost był napędzany estrogenem. Terapia hormonalna mogła powstrzymać rozprzestrzenianie się nowotworu, ale równocześnie wywołałaby u mnie przedwczesną menopauzę. Przy nagłym spadku poziomu estrogenu mogłam się spodziewać uderzeń gorąca, utraty libido, wysuszenia skóry oraz wahań nastroju, czasami towarzyszących naturalnej menopauzie. Coraz lepiej, nie ma co. Pod wpływem tych wesołych myśli napisałam do rodziny i przyjaciół, żeby wreszcie przekazać im okropną wiadomość. Dopóki mogłam, starałam się nie mówić nic najbliższym o moim stanie, ponieważ wiedziałam, jak głęboko to przeżyją. Równocześnie Duży John napisał do swojego kongresmana i senatorów z Kalifornii z apelem o wsparcie dla akcji lotniczego zrzutu sprzętu medycznego i wysłania na biegun południowy chirurga, który mógłby mi pomóc. Zachęcał wszystkie osoby ze swojej obszernej listy adresowej do przyłączenia się do tego apelu. W sytuacji, gdy wiadomość o "kobiecie z guzem piersi" uwięzionej na biegunie południowym zaczęła docierać do biur kongresmanów, nie miałam wątpliwości, że prasa wkrótce zacznie się rozpisywać o całej sprawie, wolałam więc najpierw sama napisać do moich najbliższych. Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: poniedziałek 15 czerwca 1999 Temat: Poważny problem medyczny na biegunie Moi kochani, Mam dla was pewną bardzo złą wiadomość. Wstrzymywałam się dotąd z zawiadomieniem was o tym, co się stało, ponieważ i tak nie moglibyście mi pomóc. Teraz jednak muszę was zawiadomić, skoro w całą sprawę za angażowani są już kongresmani, senatorowie, Siły Powietrzne Gwardii Narodowej i wiele innych osób. Ponieważ wkrótce zaczną zajmować się tym media, pragnę zawiadomić was o wszystkim, zanim przeczytacie o tym w gazetach. Po zamknięciu stacji odkryłam w swojej prawej piersi jakiś guzek. Początkowo był mały i przypominał inne cysty, jakie sporadycznie mie wałam w piersiach przez całe życie. W trzecim miesiącu zaczął rosnąć bardzo szybko. Obecnie ma wymiary 4 na 5 cm albo większe i trudno określić jego granice. W tej sytuacji powiedziałam o wszystkim Mikeowi Mastermannowi. Zaczęliśmy analizować dostępne warianty postawienia diagnozy i leczenia na biegunie. Dowiedziałam się, że nie istnieje możliwość wydostania mnie z bieguna. Każde z nas liczyło się z taką ewentual nością, podpisując kontrakt przed przyjazdem na Antarktydę. Moje po łożenie jako lekarza jest o tyle trudniejsze, że prócz mnie nie ma tu nikogo, kto mógłby się mną zająć. Miałam kroplówkę z antybiotykami, ale bez rezultatu. W tym tygodniu staraliśmy się wydobyć za pomocą strzykawki trochę płynu z cysty, ale mimo czterech prób - bez powodzenia. Chociaż wciąż istnieje szansa, że guz jest niezłośliwy, musimy się przygotować na najgorsze. Za pośrednictwem Juergena Lehmana skontaktowałam się z kilkoma świetnymi lekarzami z Ohio i Indiany, którzy opracowują strategię działania w mojej sprawie. Jutro o północy, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, będę miała kontakt z centralą w Denver za pośrednictwem satelitarnego po łączenia wideo. Omówią ze mną nasze kolejne działania. Mam wrażenie, że centrala opowiada się za tym, żebym sama przeprowadziła na sobie operację. Nie mam tu jednak nikogo, kto mógłby mi pomóc. Żaden z polarników nie ma wystarczającego przeszkolenia medycznego. Nie mamy odpowiedniego sprzętu i na podstawie tego, co czytałam, sądzę, że to nie dobry pomysł. Być może jednak nie będę miała wyboru. Toczą się zaawansowane rozmowy na temat lotniczego zrzutu niezbędnego sprzętu i leków. Przed laty prowadzono już takie zrzuty w środku zimy w celach szkoleniowych i zaopatrzeniowych. Kilka lat temu z nich zrezygnowano, ale w stacji są ludzie, którzy uczestniczyli w takich operacjach i mogą nas do nich przygotować. Dzisiaj Duży John poszedł do parku maszyn i rozmawiał ze wszystkimi maszynami, żeby przygotować je mentalnie na operację przyjmowania zrzutu. John wierzy, że maszyny słyszą, co do nich mówi. (Na podstawie swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że rzeczywiście go słuchają). Jak sobie pewnie wyobrażacie, wszyscy wspierają mnie jak mogą i pomagają na różne sposoby. Wiele osób, w tym ja, uważa, że najlepiej byłoby, gdyby zrzucono tu wojskowego chirurga i sanitariusza. Napisałam do NSF z prośbą o podjęcie takiej akcji, ale obawiam się, że nie ma na to wielkiej nadziei. Nasze najbliższe kroki to zrobienie biopsji i przygotowanie preparatów mikroskopowych. Preparaty zostaną następnie przesłane do patologa w Stanach za pośrednictwem komputera. Lisa od tygodnia pracuje nad techniczną stroną zagadnienia. W tej chwili jest w stanie przekazać drogą elektroniczną stokrotne powiększenie obrazu z mikroskopu. Zmontowała także światłowodowy wziernik, za pomocą którego chirurdzy będą mogli oglądać obraz, połączony z wideokamerą, dzięki czemu będą mogli obserwować, czy wszystko przebiega prawidłowo. Ona jest naprawdę zdumiewająca! Na podstawie uzyskanych tą drogą informacji lekarze będą mogli ustalić, jakie leki trzeba mi zrzucić. Będę wiedziała trochę więcej na ten temat pojutrze, ale niewiele więcej. A zatem tak się przedstawia "sytuacja Unii". Boję się. Mimo to nie oddałabym tego życia na moim ukochanym biegunie, za nic. Kiedy robi mi się ciężko na sercu i muszę jak zwykle przyjmować pacjentów, patrzę na wiszące na ścianie fotografie dwu mężczyzn, którzy w ciągu ostatnich miesięcy stali się moimi jeszcze bliższymi kolegami. Na zdjęcie doktora Fredericka Cooka, który jako pierwszy lekarz zimował na Antarktydzie, i doktora Edwarda Wilsona, pierwszego lekarza na biegunie, który zamarzł na śmierć w namiocie wraz ze swoim najlepszym przyjacielem Robertem Scottem. Ci ludzie przybyli tu przede mną. I jeśli czegoś się od nich na uczyłam, to przede wszystkim tego, że trzeba żyć naprawdę. Im dłużej tu jestem i głębiej pojmuję sens życia, tym lepiej rozumiem, że liczy się nie to, kiedy i jak umrzesz, ale czy kiedykolwiek żyłeś naprawdę. Kocham was wszystkich. Obiecuję, że napiszę więcej, jak tylko się czegoś dowiem. Wilson Obawiałam się, jak zareagują na te wiadomości moi najbliżsi. Mama zapewniła mnie, że nie martwi się zbytnio. Uznała, że najlepiej będzie wierzyć, że nowotwór okaże się niezłośliwy, a na wypadek, gdyby okazało się, że jest inaczej, napisała: "Jesteś bardzo silna i bystra i będziesz wiedziała, co robić". Po raz pierwszy usunęłam e-mailowy adres moich dzieci z listy "rodzina i przy jaciele". Nie chciałam, żeby się dowiedziały z e-mailu, że ich matka może mieć raka, o ile w ogóle mój były mąż pozwalał im czytać jakiekolwiek listy ode mnie. Poprosiłam matkę, żeby do nich zatelefonowała i zawiadomiła je osobiście, jednak nikt nie podniósł słuchawki, zostawiła więc tylko wiadomość na automatycznej sekretarce. Nikt nie oddzwonił. Następnie usiłowała dodzwonić się do nich moja bratowa Dee Dee. I tym razem nikt nie odebrał telefonu (mój były mąż zawsze spraw dzał na wyświetlaczu, kto dzwoni), więc ona także zostawiła na sekretarce informację o moim losie z prośbą o kontakt. Nikt jednak się nie odezwał. Kilka dni po moim e-mailu ze "złą nowiną" dostałam list od Scotta. List stanowił klasyczny przykład cahillowskiego stoicyzmu, jak przystało na człowieka, którego, podobnie jak mnie, nauczono atakować szczyt każdego wzgórza. Mój brat nie zamierzał tracić czasu na fałszywe pocieszenia. Od: Scott Cahill Do: Jerri Nielsen Data: 18 czerwca 1999 godz. 9:37 Temat: Guz Cześć, Duffy, Bardzo mi przykro z powodu tego guza. Sama dobrze wiesz, co musisz zrobić. Nie możesz dopuścić, żeby ktokolwiek narażał życie, usiłując do stać się tam w środku zimy. Masz teraz okazję wykazać się odwagą i honorem. Bądź silna, siostrzyczko. Prawdopodobnie to nic groźnego. Jeśli jednak sytuacja okaże się niedobra, poradzisz sobie z nią jak profesjonalny, kompetentny lekarz i zrobisz to, co musisz. W takim wypadku możesz tylko panować nad swoimi reakcjami i swoim profesjonalizmem. Wynik jest z góry przesądzony. Wiem, że jesteś zaniepokojona i przestraszona. To normalne. Pisz do nas, proszę. Nie wątpię, że poradzisz sobie z tą całą sytuacją. Bardzo cię kocham. Bądź silna. Kocham jak zawsze, Scotty List brata przyniósł mi pocieszenie. Scott odwoływał się do naszego rodzinnego ducha walki, dzięki któremu przetrwałam wiele ciężkich chwil w życiu. Teraz miał mnie przeprowadzić przez najcięższy sprawdzian ze wszystkich. Dostawałam listy z ASA i NSF, od ludzi pracujących na wszystkich szczeblach tych organizacji, z życzeniami wszystkiego najlepszego i zapewnieniami, że zrobiono wszystko, co możliwe. W swojej korespondencji myślałam jednak przede wszystkim o moich przyjaciołach na biegunie. Chciałam na bieżąco informować zainteresowanych o przebiegu wydarzeń i utrzymywać z nimi stały kontakt, żeby mogli w otwarty sposób wyrażać swoje obawy albo wysuwać rozmaite propozycje. Ze zdumieniem patrzyłam, jak ci utalentowani i pomysłowi ludzie wspólnym wysiłkiem starają się mi pomóc. Termin biopsji wyznaczono na poniedziałek 22 czerwca, co pokrywało się z terminem zimowego przesilenia. Mieliśmy więc tylko kilka dni na przygotowanie planu czegoś, czego jeszcze nikt nigdy nie robił: mieliśmy zorganizować wideopołączenie na żywo z lekarzami w Denver, pobrać trochę tkanki z guza, zrobić preparaty mikroskopowe, odpowiednio je zabarwić, tak żeby było widać komórki, a następnie przekazać obraz tych preparatów do Stanów Zjednoczonych za pośrednictwem specjalnego wideomikroskopu. Najłatwiejszą część całego przedsięwzięcia stanowiła sama biopsja, która była podobna do próby wyciągnięcia płynu z cysty, tyle że wymagała większej igły i bardziej agresywnej techniki, ponieważ teraz mieliśmy wyciągnąć odrobinę tkanki nowotworu. Tak jak mówiłam Mikeowi, uczyłam niektórych polarników obsługiwać urządzenia w Centrum Medycznym i wykonywać proste czynności w rodzaju zakładania szwów i uruchamiania kroplówki. Latem część z nich przeszła podstawowe szkolenie w zakresie pierwszej pomocy, znali więc główne zasady. Z tej grupy na mojego pomocnika przy biopsji wybrałam Walta Spawacza, który przed dwunastu laty przeszedł w wojsku przeszkolenie jako sanitariusz. Naszym asystentem miał być Bili Johnson, brygadzista zespołu stolarzy, ze względu na swoje doświadczenie w zszywaniu koni. Dostaliśmy szczegółowe instrukcje od autorki całej procedury, która zadzwoniła do mnie za pomocą telefonu satelitarnego. Była bardzo miła, przyjazna i nie brakowało jej poczucia humoru. Spytała, czy mamy jakieś kostki lodu do znieczulenia skóry! Zapewniłam ją, że czego jak czego, ale lodu nam nie brakuje. Nie mogłam zaaplikować sobie żadnych środków uspokajających ani przeciwbólowych, ponieważ zgodnie z prawem nie wolno przepisywać sobie samemu środków, które wydaje się tylko na receptę. Musiałam się ograniczyć do lodu i lidokainy. Na razie jednak oboje z Waltem musieliśmy opanować technikę zabiegu. Wendy znalazła szczęśliwie jakieś warzywa i owoce w naszych zapasach żywnościowych i na parę dni przed biopsją usiedliśmy przy stole w Centrum Medycznym, żeby poćwiczyć wbijanie igły w jabłko, skurczony słodki ziemniak i wysuszony kartofel. Wyglądało to tak absurdalnie, że w końcu zaśmiewaliśmy się jak błazny, co Duży John uwiecznił za pomocą kamery wideo. Gdzieś w połowie sesji Walt odwrócił się i spytał, czy ćwiczymy na gruszce, czy na jabłku. - To jabłko - powiedziałam i spojrzałam na niego. Walt pokręcił głową. - Tak długo żyję już poza społeczeństwem, że zapomniałem, jak się nazywają nasze warzywa i owoce. Chociaż nasz zapas strzykawek pozostawiał wiele do życzenia, ponieważ za marzły i straciły szczelność, wkrótce nabraliśmy wystarczającej pewności, że uda nam się wydobyć z cysty odpowiednią ilość tkanki do analizy. Do pomocy w barwieniu preparatów zaangażowałam Kena Lobea, który był technikiem laboratoryjnym w czasie wojny w Wietnamie. Niepokoiliśmy się trochę o wynik tej procedury, ponieważ jedyny barwnik, jaki posiadaliśmy, był mocno przeterminowany. Nowa dostawa barwników znajdowała się w ostatnim locie sezonu, który został zawrócony do McMurdo. Jeśli chodzi o transmisję obrazu wideo i połączenia satelitarne, mieliśmy w stacji kilku geniuszy, którzy ochoczo podjęli wyzwanie. Comms Tom musiał skoordynować czasowe ramy naszej sesji medycznej z krótkim okresem, w którym satelity pojawiały się tuż nad naszym horyzontem, umożliwiając nam połączenie ze światem. Choo Choo Kaminski, astronom i czarodziej teleskopów, dostroił wideomikroskop Lisy, który mógł powiększyć obraz preparatów i przekazać go do Stanów. ASA sprowadziła do Denver doktor Karim Sergi, cytologa, która miała na bieżąco pomagać w prowadzeniu biopsji i interpretować jej rezultaty. W czasie tego całego zamieszania życie toczyło się jak zwykle. Robotnicy pracowali przy budowie garażu, centrala w Denver oczekiwała tygodniowych raportów medycznych i sprawozdań kasowych ze sklepu, a ja co dzień przyjmowałam pacjentów. Prezydent Clinton przysłał do stacji list z okazji nadchodzącego przesilenia zimowego, w którym gratulował nam naszej wspaniałej pracy i odwagi, jakbyśmy byli uczestnikami jakiejś polarnej ekspedycji badawczej albo robili coś szczególnie wzniosłego. Prawdę mówiąc, zaczynaliśmy się czuć trochę jak oszuści. Może to za sprawą niedotlenionych mózgów, ale przestaliśmy uważać, że nasze życie jest jakieś niezwykłe czy niebezpieczne. W sobotni wieczór przed biopsją grałam w karty z Larym Cieślą, Elektro Thomem i Timem Narzędziowcem. Tim, który pochodzi z Minnesoty, nosił teraz przy domek Majonez z Minnesoty. Wyznał nam, że dolna część jego ciała oglądała słońce może ze dwa razy w ciągu minionych dziesięciu lat, dzięki czemu ma "opaleniznę jak majonez z Minnesoty". Sam się podłożył i tak powstało nowe przezwisko. Skończyliśmy grać o północy i poszłam do stołówki, żeby pogadać z Andym, Loree i Larrym. Kiedy Larry powiedział, że idzie się przespać do El Donn na "przedmieściach" stacji, przypomniałam mu, żeby był ostrożny i nie zboczył w ciemności ze szlaku wyznaczonego liną z tyczkami. - To tylko trzy minuty drogi - powiedział. - Tak, ale to trzy minuty na krawędzi życia i śmierci. Zaczęliśmy sobie opowiadać o nudzie, jaka zapanowała w naszej korespondencji. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do warunków panujących na biegunie, że samotny spacer w ciemnościach w trakcie zawiei śnieżnej w temperaturze minus 80F, z widokiem na wielką zorzę polarną na niebie, wydawał się niewart wzmianki. Byliśmy zdania, że ciekawszy będzie opis dwumetrowych sopli, które potworzyły się wewnątrz Kopuły, dzięki czemu nasz dom zaczął przypominać grotę ze stalaktytami. Bardziej też martwiliśmy się tym, co będzie na kolację, niż faktem, że w tym tygodniu znowu omal nie wysiadło całe zasilanie. Całkowicie straciliśmy poczucie zagrożenia. Dopiero gdy jakiś nagły wypadek przerywał monotonię na szego sennego życia, ponownie docierało do nas, jak szybko trzy minuty na krawędzi życia i śmierci mogą przekształcić się w wieczność. Od: John W. Penney Do: Państwa Cahill Data: 23 czerwca 1999 godz. 02:39:39+1200 Temat: Operacja naszej Doc Pozdrowienia dla Państwa Cahill: Spytałem naszą Doc, czy nie ma nic przeciwko temu, żebym do państwa napisał. Chciałbym opowiedzieć wam z perspektywy osoby postronnej o zabiegu, jaki Doc przeszła wczoraj wieczorem. Mieliśmy wczoraj bardzo przyjemną, uroczystą kolację z okazji przesilenia zimowego. Od 5 do 6 były przystawki, od 6 do 7 kolacja. Przystawki i kolacja były bardzo smaczne i ładnie podane. Niektórych członków za łogi było dość trudno poznać, ponieważ przebrali się w koszule z guzikami i kołnierzykami, a kilku nawet miało krawaty. Wszystkie panie z wyjątkiem jednej włożyły sukienki albo spódnice. Widok rzadki i bardzo mile widziany. Stoły nakryto obrusami, były serwetki i świeczki na stołach. Po dawano także wino, ale ci z nas, którzy mieli wziąć udział w operacji, za chowywali abstynencję. Pod sam koniec kolacji Heidi wzniosła toast, życząc szczęścia naszej Doc. Wszyscy przyłączyliśmy się do toastu i rozległy się huczne brawa. Po kolacji razem z Doc poszliśmy do jej gabinetu, gdzie poczyniliśmy odpowiednie przygotowania. Członkowie zespołu operacyjnego włożyli fartuchy chirurgiczne, czepki i rękawiczki. Przykryliśmy stół operacyjny oraz przygotowaliśmy strzykawki i igły do biopsji. Dwie na trzy strzykawki okazały się do wyrzucenia, ponieważ nie działały podczas testów. Strzykawki dziesięciocentymetrowe wyprodukowano w Malezji i zamarzły. Chciałem mieć pewność, że będą sprawne, kiedy przyjdzie na nie pora. Przypomniało mi się, jak Doc usiłowała mi zrobić miejscowe znieczulenie przed zszywaniem palca i dopiero czwarta strzykawka działała prawidłowo. Chciałem możliwie jak najmniej pozostawić sprawie przypadku. Doc jest zdumiewająca. Można by pomyśleć, że przygotowuje gabinet do operacji czyjegoś psa z zaprzęgu. Nikomu, kto by na nią patrzył, nie przyszłoby do głowy, że przygotowuje gabinet do operacji na sobie samej. Kiedy skończyliśmy przygotowania, powiedziała, że spróbuje się teraz trochę zdrzemnąć. Gdy wróciłem do Centrum Medycznego półtorej godziny później, okazało się, że w tym czasie gabinet lekarski przekształcił się w zaawansowane centrum komunikacyjne. Zdumiewająca Lisa (przypuszczamy, że jest kosmitką) przygotowała cały sprzęt do połączenia wideo z Denver w czasie rzeczywistym oraz internetową linię telefoniczną do rozmów na żywo. Nawiązaliśmy łączność z Denver, Doc ubrała się w jeden z tych uroczych szpitalnych fartuchów i mogliśmy zaczynać. Doc wykonała wszystkie początkowe czynności osobiście. Unieśliśmy zagłówek stołu operacyjnego, żeby mogła lepiej wszystko wiedzieć, i zabrała się do roboty. I znowu pomyślelibyście, że operuje kogoś innego. Po pobraniu wielu próbek tkanki i przekazaniu strzykawek Kenowi (człowiek, który zajmował się przygotowaniem preparatów mikroskopowych), zrobiła chwilę przerwy, przyłożyła sobie trochę lodu i napiła się wody mineralnej. Teraz przyszła pora na Walta Spawacza. Doc po prostu położyła się na stole operacyjnym, a Walt zabrał się do dzieła. Doc z pełnym zaufaniem poddała się zabiegowi wykonywanemu przez Walta. Oboje ćwiczyli dzień wcześniej na różnych warzywach i owocach. Walt powiedział, że guz, z którego miał pobrać tkankę, najbardziej przypomina słodki ziemniak, na którym ćwiczyli poprzedniego dnia. Kiedy skończył, Doc na kilka minut przyłożyła sobie więcej lodu, po czym znowu sama wzięła się do pracy. Lisa przekazywała za pomocą wideomikroskopu zdjęcia próbek przygotowywanych przez Kena i wkrótce specjalista z Denver powiedział, że mamy już dość próbek. Doc zeszła ze stołu, poszła do swojego pokoju (następne drzwi) i po łożyła się na łóżku z torebką lodu. Po półgodzinie oświadczyła, że zamierza pomóc Lisie i Lizie w przygotowywaniu preparatów mikroskopowych. Powiedziałem jej, że Lisa i Liza są bardzo zdolne i same sobie dadzą radę z próbkami bez jej pomocy i że moim zdaniem powinna trochę ochłonąć. Byłem zaskoczony, kiedy mnie usłuchała i po prostu położyła się na łóżku. Mieliśmy następnie przyjemną pogawędkę. Rozmawialiśmy o podróżach i miejscach, które pragnie odwiedzić. Rozmawialiśmy o lataniu samolotem i o żeglarstwie, o tym, jak nie może się doczekać na swoją licencję pilota i jak chciałaby popłynąć gdzieś ze swoim bratem. Rozmawialiśmy także o jej rodzinie i ukochanym rodzinnym domu wśród lasów. Wreszcie około 3. nad ranem postanowiła, że może pójść spać, więc dobrze ją przykryłem i życzyłem jej miłych snów. Teraz zaczęło się oczekiwanie. Zdjęcia tkanek poszły w świat. Pewnie usłyszymy coś na ich temat za kilka dni. Pisząc ten list, chciałem jedynie dać Państwu pewne wyobrażenie o tym, jak wasza piękna córka radzi sobie w obecnej sytuacji. Zachowuje się jak stuprocentowa profesjonalistka. Gdyby Państwo zobaczyli ją w stołówce, jak rozmawia z członkami załogi, nigdy nie domyślilibyście się, przez co teraz przechodzi. To naprawdę bardzo dzielna kobieta. Wszyscy kochamy ją bardzo. Z poważaniem, Duży John . Rozdział 10 Druga strona zimy Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: niedziela, 27 czerwca 1999, godz. 7:51 wieczorem Temat: Zima I tak spoglądamy już ze szczytu wzgórza na drugą stronę zimy. Nasz astronom przysyła nam e-maile, w których wyjaśnia, jak będzie wyglądał nasz świt. Świt... Co za pomysł. Tak dobrze się czuję w mroku nocy, w głębi zimy, że wcale nie tęsknię do słońca. Nowy świt - co mi przyniesie? Czy dostanę jedną z najlepszych wiadomości w moim życiu, czy najgorszą? Chociaż jesteśmy w połowie zimy, nie widzieliśmy jeszcze najgorszego w najgorszym miejscu na Ziemi. Najzimniejsze miesiące dopiero przed nami. A potem, gdy słońce wychynie znad horyzontu, przyjdą straszliwe wiosenne burze, szalejące nad Antarktydą. Dzisiaj było zimno. Jestem zaskoczona, gdy po wyjściu z mojego ukochanego małego szpitala zamarzają mi ręce, a umyte włosy zamieniają się w sople lodu. Naprawdę nie powinnam się dziwić po tylu miesiącach, a jednak się dziwię. Kiedy indziej wydaje mi się zupełnie normalne, że jest tak zimno i że mój dom ma podłogę z lodu grubości prawie trzech tysięcy metrów. Po czym zastanawiam się, co właściwie opętało tych czterdzieści jeden osób, że zgodziły się przyjechać na koniec świata i zamieszkać w małych pomarańczowych kontenerach, które nas chronią przed zimnem. W głębi duszy zawsze wiedziałam, co. To "my" sami jesteśmy przy czyną, która nas tutaj przywiodła. Jesteśmy tu ze względu na siebie na wzajem. Im dłużej żyjemy razem, tym bardziej kocham i szanuję każdego z moich towarzyszy. Cieszę się na widok ludzi, z którymi w innych okolicznościach nie zamieniłabym pewnie ani słowa. Nauczyliśmy się rozumieć siebie nawzajem i polegać na sobie w sposób, który jest nie z tego stulecia, nie z tej epoki. To rodzaj życia, do jakiego ludzie są w istocie przystosowani - do życia w małych plemionach. Tutaj plemię jest najważniejsze, bez niego byśmy zginęli, i to ono ustanawia własne prawa, zwyczaje, zasady współżycia i rozumienie obowiązku. W naszym świecie obowiązek jest na pierwszym miejscu. Jakie to piękne i proste. Moim obowiązkiem jest kochać i akceptować wszystkich członków załogi oraz dbać o nich i przez cały czas troszczyć się o ich zdrowie psychiczne, fizyczne i duchowe - tak jak moi poprzednicy, którzy od wieków wypełniali to samo zadanie. A teraz, w mojej wyjątkowej sytuacji osoby najbardziej chorej, a za razem jedynego uzdrowiciela, mam obowiązek nie okazywać w żadnym wypadku swoich obaw i niepokoju o własny los. Czyniąc tak, leczę samą siebie. Pozdrowienia z Antarktydy Doc Zaraz po naszej biopsji NSF i ASA zaczęły organizować zrzut lotniczy sprzętu i leków na biegunie południowym, planowany na początek lipca. Wszyscy wiedzieliśmy, że byłoby najlepiej, gdyby na biegunie wylądował samolot i zabrał mnie z Antarktydy, jednak takie rozwiązanie było niemożliwe. Siły Powietrzne Gwardii Narodowej rozważały akcję ratunkową, uznano jednak, że byłoby to zbyt ryzykowne. Samolot może bezpiecznie operować w temperaturach do minus 58F. Temperatura na biegunie wahała się obecnie między minus 70 a minus 90F. Gdy by nawet samolot zdołał wylądować na biegunie przy takiej pogodzie, było raczej mało prawdopodobne, by ponownie wystartował lub zdołał wciągnąć podwozie i bezpiecznie dolecieć na Nową Zelandię. Rozumiałam ryzyko takiej akcji, podobnie jak moja rodzina. Moi bracia ułożyli własny plan wydostania mnie samolotem z bieguna - mój brat Scott jako pilot był gotowy przylecieć tu i mnie zabrać - ale i oni szybko się zorientowali, że to niewykonalne. Zrzut lotniczy był rozwiązaniem bardziej realistycznym. Prawdę mówiąc, w czasach gdy marynarka wojenna kierowała amerykańskim programem antarktycznym, zimowe zrzuty poczty i świeżej żywności stanowiły doroczną tradycję, podnoszącą morale załogi. Cięcia budżetowe położyły kres zrzutom w połowie lat dziewięćdziesiątych. Musieliśmy więc teraz zadowolić się e-mailem i mrożonym jedzeniem, a poza tym, jak przypuszczałam, centrala doszła do wniosku, że i tak znajdziemy sobie własny sposób podnoszenia morale. Na szczęście Mikę, Ken, Liza i Tim pracowali w stacji w dobrych, starych czasach i pamiętali odpowiednie procedury. Z coraz większą wdzięcznością dowiadywałam się o wysiłkach i kosztach, jakie ASA i NSF były gotowe ponieść w mojej sprawie, jednak nękały mnie wątpliwości co do samego zrzutu. Poprzednio dokonywano zrzutów wyłącznie w czerwcu, przy bezchmurnym niebie i w czasie pełni księżyca. Następna pełnia wypadała pod koniec lipca, ale wtedy mogło już być za późno, jeśli zrzut miał mi przynieść skuteczny ratunek. Nawet w najkorzystniejszych warunkach operacja będzie ryzykowna, zarówno dla załogi samolotu, jak i dla moich kolegów, którzy musieliby odnaleźć zrzucone paczki w zabójczo niskiej temperaturze. Drzwi ładowni samolotu mogły zamarznąć i nie dać się ponownie zamknąć, a paczki mogły nie trafić do celu i zabić kogoś z ekipy przyjmującej zrzut. Nie chciałam narażać nikogo na nie bezpieczeństwo, dopóki nie miałam pewności, że zrzut leków i sprzętu rzeczywiście zwiększy moje szansę na przeżycie. Nie warto było podejmować takiego ryzyka, jeśli nowotwór był niezłośliwy albo jeśli miałam raka w tak zaawansowanym stadium, że i tak nic mnie nie uratuje. Niestety, wciąż nie znaliśmy odpowiedzi na te pytania. Mimo wielu uporczywych wysiłków Lisie nie udało się na tyle powiększyć obrazu tkanek z preparatów mikroskopowych, by zespoły patologów z Denver i Waszyngtonu mogły je jednoznacznie zinterpretować. Jeśli biopsja miała przynieść rozstrzygające rezultaty, po trzebowaliśmy świeżych barwników i silniejszego wideomikroskopu. Stawka była zbyt wysoka i nie mogliśmy pozwolić sobie na niepewność. Mimo że wciąż istniała niewielka szansa, iż nowotwór nie jest złośliwy, postanowiłam przyjąć do wiadomości bardziej prawdopodobną wersję wydarzeń, a wszystko wskazywało na to, że mam do czynienia z szybko rozwijającym się rakiem. Przy tym założeniu chciałam wiedzieć, jakie mam szansę przeżycia w sytuacji, gdy nie mogę liczyć na natychmiastową operację. Od; Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 23 czerwca 1999 6:37 Temat: Pytania Droga Kathy, Nie mam żadnych nowych informacji na temat raka sutka poza tym, co przeczytałam w posiadanych książkach na temat chirurgii oraz w e-mailach, które dostałam od lekarzy konsultujących mój przypadek. Mam więc kilka pytań. Muszę wiedzieć, jakie mam szansę, ponieważ nie chcę, żeby ludzie z narażeniem życia robili zrzut lotniczy, który i tak nie będzie miał znaczenia i nie uratuje mnie. Jeśli fakt, że rak pozostaje w piersi przez dodatkowe cztery miesiące, nie ma większego znaczenia dla ogólnej sytuacji, to czemu zwykle staramy się usunąć guza najszybciej, jak to tylko możliwe? A może w zasadach leczenia takich przypadków w ostatnich czasach zaszły jakieś istotne zmiany? Czy to prawda, że jeśli masz raka sutka, to żadna terapia ci nie pomoże (o ile nie został od razu całkowicie usunięty) i w końcu i tak na niego umrzesz, jeśli coś innego nie zabije cię wcześniej? Będę wdzięczna za odpowiedź na te pytania. Serdecznie pozdrawiam, Jerri Od: Kathy D. Miller Do: Jeri Nielsen Data: 24 czerwca 1999 godz. 08:41:51 - 0500 Temat: Pytania Cześć, Jerim, Zadałaś kilka ważnych pytań, na które trudno mi będzie odpowiedzieć za pośrednictwem e-maila (głównie dlatego, że nie potrafię pisać na komputerze), ale spróbuję. Nie widziałam jeszcze zdjęć preparatów, więc nie wiem, jak wyszły. Zasadniczo lubię, gdy moje pacjentki czytają możliwie jak najwięcej o raku sutka, bo dzięki temu możemy potem pracować bardziej ze społowo. Przypuszczam, że w twoim przypadku pewną przeszkodę mogą stanowić dostępne materiały. Książki z zakresu chirurgii wykazują zwykle dość nihilistyczny stosunek do terapii raka sutka - zwłaszcza jeśli są nie aktualne, co jak przypuszczam, dotyczy tych, które masz do dyspozycji. Leczenie raka sutka znacznie się zmieniło w ciągu ostatnich pięciu lat: 1. Około 20 procent moich pacjentek (procent nieco wyższy niż normalnie ze względu na wiek moich pacjentek - częściej trafiają do mnie młode kobiety z cięższymi przypadkami) otrzymuje całą chemioterapię albo jej część przed chirurgicznym usunięciem nowotworu. Taką metodę testowano na kilku losowych próbach, porównując rezultaty leczenia operacyjnego, po którym następowała chemioterapia, z wynikami leczenia taką samą chemioterapią, po której następowało leczenie operacyjne resztek guza pozostałego po chemioterapii. U około 75-80 procent pacjentek następuje zmniejszenie wielkości nowotworu przynajmniej o połowę, gdy najpierw stosujemy chemioterapię. Ogólny procent wyleczeń jest w obu grupach taki sam, ale u około 1/3 pacjentek, które w pierwszym wariancie wymagałyby mastektomii, po zastosowaniu najpierw chemioterapii można przeprowadzić operację z pozostawieniem piersi. A zatem, pozostawienie nowotworu w piersi na 3-4 miesiące, na czas aktywnej terapii (okres, jakiego zwykle wymaga przeprowadzenie najpierw chemioterapii) nie jest szkodliwe - wbrew wcześniejszym obawom wielu chirurgów. Nie można jednak tego samego powiedzieć o pozostawieniu nowotworu na 3-4 miesiące i powstrzymaniu się od wszelkich działań - co będzie naszym jedynym wyjściem, gdyby nie doszło do zrzutu lotniczego niezbędnych leków i sprzętu. Na podstawie kilku badań epidemiologicznych wiemy, że opóźnienie w leczeniu nowotworu większe niż trzy miesiące niekorzystnie wpływa na szansę przeżycia pacjenta. Gdybyś była moją pacjentką w naszej klinice w balsamicznym Indiana polis, zaproponowałabym najpierw chemioterapię. Możemy postarać się odtworzyć ten sam tryb postępowania w stacji na biegunie, przy uwzględnieniu pewnych modyfikacji chemioterapii, żeby ograniczyć ewentualne skutki uboczne i zapewnić ci pełne bezpieczeństwo. 2. To, czy udaje mi się wyleczyć raka sutka, zależy od tego, jak rozumiesz wyleczenie. Mam takie same cele jak każdy inny specjalista - kobiety po winny umierać na choroby leczone przez innych specjalistów, nie przeze mnie. Innymi słowy: jeśli umrzesz na atak serca, zanim nastąpi u ciebie nawrót raka sutka, to znaczy, że zostałaś przez nas wyleczona i nikt nie może udowodnić, że było inaczej. Z drugiej strony, jeśli popatrzeć na statystyczne krzywe śmiertelności w grupie kobiet, które nie miały raka sutka, i w grupie tych, które go miały, to nigdy nie przebiegają one tak samo. To znaczy, w grupie kobiet, które miały raka sutka, śmiertelność jest wyższa nawet w 25 lat po wykryciu choroby. W sumie: nie udało mi się jak dotąd uczynić kobiety nieśmiertelną, ale gdyby to ode mnie zależało, kobiety nie umierałyby na raka sutka! Na podstawie tego, co wiem o twojej sytuacji, mogę powiedzieć, że nie jest beznadziejna i masz realną szansę na długoterminowe wyleczenie. Podziwiam twoją troskę o ludzi, którzy cię otaczają i zgadzam się, że jeśli rozpoczęcie terapii cztery miesiące później niczego by nie zmieniło, zrzut lotniczy istotnie byłby niewarty ryzyka. Myślę jednak, że różnica jest istotna i zasługujesz na tę szansę. Nigdy nie spotkałyśmy się osobiście, ale uwierz mi, proszę, że gdybym uważała twoją sytuację za beznadziejną, po wiedziałabym ci o tym. Zawsze mówię moim pacjentkom brutalną prawdę - podejmują ważne decyzje na podstawie tej informacji, więc muszą wiedzieć, czego się mogą spodziewać (nawet jeśli wolałyby tego nie wiedzieć). Nie jestem pewna, czy odpowiedziałam na twoje pytania, ale na dzisiaj już dosyć tego gadania. Trzymaj się, Karny Podobał mi się styl Karny, ale nadal nie byłam przekonana, że mam jakieś szansę. Uważałam, że mój los jest przesądzony - jeśli mam raka, to mam raka i albo mnie on zabije, albo nie. W końcu, jeśli miałam raka piersi, to miałam go od trzech miesięcy i w tym okresie nie stosowałam żadnej terapii, co, jak pisała Karny "nie korzystnie wpływa" na moje szansę przeżycia. Z drugiej strony Kathy mówiła, że w przypadku zrzutu lotniczego istnieje dla mnie nadzieja na przedłużenie życia - bez niego takiej szansy nie ma. Odkładając na bok zastrzeżenia, zgodziłam się więc postępować zgodnie z opracowanym planem i próbowałam w miarę normalnie żyć i pracować. W ostatnim tygodniu czerwca trzech polarników obchodziło urodziny, więc w przerwach w pracy chodziłam po dachach budynków szukać dla nich prezentów. Dla Roo znalazłam grę planszową, której tematem była podróż międzyplanetarna, a dla amatorki scrabbli grę przypominającą starą grę towarzyską z lat sześćdziesiątych zwaną Twister, w której używało się słów zamiast kolorowych kartoników. Średni John dostał nagrania Hanka Williamsa. Poszukując prezentów, natknęłam się na prawdziwy skarb: zestaw kart do gry w bingo. Zorganizowałam sesję bingo w sobotni wieczór, tuż przed pokerem. Uczestnicy kupowali karty do bingo po pięćdziesiąt centów sztuka, albo trzy za dolara. Dla zwycięzcy uzbierało się 108 dolarów - majątek na biegunie, więc stawka była wysoka. Ponieważ musieliśmy zachować karty na przyszłe rozgrywki, zamiast na nich pisać, do zaznaczania numerów używaliśmy froot loopsów. W połowie rozgrywki zrobiliśmy przerwę na turniej taneczny w naśladowaniu stylu Johna Davisa. Średni John Davis, który skończył na Antarktydzie sześćdziesiąt dwa lata, był dobrze znany wśród astronomów ze względu na swój okropny gust muzyczny oraz skłonność do wokalnych i tanecznych popisów wokół teleskopu. Poprosiliśmy Średniego Johna, żeby zademonstrował nam swoją technikę tańca, po czym ustanowiliśmy nagrody w postaci funta dobrej kawy i ćwiartki amaretto dla osoby, która najlepiej skopiuje styl Johna Davisa, tańcząc w rytm Sweet Caroline. Bezapelacyjnie wygrał Wielki Greg, jednak miał przewagę nad innymi uczestnikami konkursu, ponieważ na co dzień pracował ze Średnim Johnem. - Opłaciły się te wszystkie miesiące ćwiczeń i nauki - powiedział Greg, odbierając nagrody. Joel dostał wyróżnienie za najlepszy styl. Był tak świetnym tancerzem, że po stanowiliśmy go jakoś nagrodzić. Sama także dałam niezły popis. Zupełnie zwariowany. Ktoś nieznajomy, widząc mnie, jak śmieję się, klaszczę i tańczę do muzyki Neila Diamonda, nigdy by nie zgadł, że czekam właśnie na wiadomość, czy nie trawi mnie śmiertelna choroba. I chciałam, żeby to właśnie tak wyglądało. Wciąż nie było znaku życia od moich dzieci ani żadnej informacji wskazującej, że wiedzą o mojej chorobie, czy choćby świadczącej o tym, że o mnie pamiętają. Dzień Matki minął bez śladu. Moja córka skończyła osiemnaście lat, ale nigdy nie odpowiedziała na list, który wysłałam do niej za pośrednictwem przyjaciółki w Stanach, z nadzieją, że w ten sposób nie wpadnie najpierw w ręce mojego eks-męża. Słyszałam od kogoś, że została przyjęta na dobry uniwersytet i będzie studiowała lingwistykę, stanowiącą jeden z moich ulubionych przedmiotów. Serce mi się krajało, że nie mogę razem z nią uczestniczyć w tych ważnych wydarzeniach z jej życia, ale nie mogłam nic na to poradzić. Mama pisała do mnie teraz stale, czasami kilka razy dziennie. Od: Mamy Do: Jerri Nielsen Data: 30 czerwca 1999 godz. 07:56:05 EDT Temat: Cześć, kochanie Tak bardzo się o ciebie martwię. Wiem, że nie chcesz, żebym to robiła, ale nie mogę nic na to poradzić. Chciałabym jak diabli, żeby wreszcie odczytali coś z tych preparatów mikroskopowych. Nie wiedzieć jest prawie tak ciężko, jak poznać złą nowinę. Nienawidzę myśli, że jesteś chora. Czy można mieć jeszcze nadzieję, że to nie jest złośliwy nowotwór? W tym tygodniu powinniśmy się czegoś dowiedzieć, jeśli patolodzy mogą w ogóle coś z tych zdjęć odczytać, prawda? Czasami pozwalam sobie na myśl, że wszystko będzie dobrze i po po wrocie do domu zaczniesz nowe - dobre - życie. A jeśli tak, to nie chcę, żebyś po powrocie do domu żałowała, że zerwałaś wszystkie więzi ze światem, który okaże się jedynym prawdziwym światem, a pobyt na Antarktydzie stanie się tylko wspomnieniem, zacierającym się powoli w pamięci. Wiem, że teraz trudno ci w to uwierzyć, ale prawdopodobnie taka jest prawda. Ludzie i sytuacje zaczynają wyglądać inaczej, kiedy człowiek znajdzie się na zewnątrz takiej bardzo zżytej grupy. Podobną dynamikę ma służba w armii czy przynależność do małej wspólnoty religijnej. Brak bodźców zewnętrznych osłabia ostrość waszego myślenia. Uważaj, żebyś nie zaczęła budować swojego przyszłego życia na czymś, co jest na pewno dobrą zabawą, ale dość krótkotrwałą. W tej chwili znajdujesz się pod ogromną presją, czekając na diagnozę i spodziewając się najgorszego. To musi być dla ciebie straszne, czytanie tych wszystkich listów. Za każdym razem, kiedy widzę słowo "złośliwy", przeszywa mnie mróz i robi mi się trochę niedobrze. Mogę sobie tylko wyobrazić nawał myśli, jaki ogarnia cię każdego "ranka" po przebudzeniu. Bardzo chciałabym cię objąć. Chciałabym, żebyś była tutaj, w słońcu, i żebyśmy poszli we trójkę z tatą na obiad. Tak bardzo cię kocham, Mama Ze zdumieniem śledziłam teraz listy krążące teraz tam i z powrotem między NSF, ekspertami logistycznymi z ASA a biegunem. "Nagły przypadek medyczny", jak nazywano teraz mój los, nagle zamienił naszą senną, na wpół zapomnianą placówkę w przedmiot intensywnej wojskowej mobilizacji sił. Zgodnie z planem samolot transportowy C-141 Starlifter, większa wersja modelu Hercules, miał 7 lipca wystartować z bazy lotniczej Sił Powietrznych w McChord nieopodal Tacomy w stanie Waszyngton. Samolot miał pokonać za jednym zamachem Ocean Spokojny, tankując w powietrzu nad Hawajami z samolotu cysterny KC-10, przekroczyć linię zmiany daty i wylądować w Nowej Zelandii 9 lipca. Po dniu odpoczynku dla załogi i zapakowaniu pozostałej reszty ładunku samolot miał wystartować z Christchurch 10 lipca (w Stanach był to już 11 lipca - sytuacja, która bardzo komplikowała równoczesne śledzenie operacji w Denver i Christchurch). Sam Feola, dyrektor ASA ds. logistyki, przysyłał nam na bieżąco informacje dotyczące zakupu i przesyłania do strefy załadunku w McChord sprzętu medycznego, urządzeń do telekonferencji oraz ultrasonografu. Starlifter mógł zabrać maksymalnie sześć paczek o ciężarze nie większym niż dwieście dwadzieścia kilo gramów. Najważniejsze składniki zrzutu zostaną podwojone i zapakowane do różnych paczek, na wypadek gdyby któraś uległa zniszczeniu albo zaginęła. W pierwszej kolejności będą pakowane urządzenia medyczne. Jeśli zostanie nieco wolnego miejsca, na Nowej Zelandii dodadzą do przesyłki pocztę dla załogi bazy i trochę świeżej żywności. Skala przedsięwzięcia była prawdziwie onieśmielająca. Ze swojej strony mogłam już tylko czekać na dalszy bieg wypadków oraz próbować na bieżąco informować moich kolegów w bazie i wyjaśniać wszelkie wątpliwości. Od: Jerri Nielsen Do: Zima Data: czwartek 1 lipca 1999 godz. 02:05:21+1200 Temat: Plany medyczne Drodzy polarnicy, Doszły mnie wieści, że niektórzy z was nie znają planów, dotyczących mojej terapii, i mają nadzieję, że dowiedzą się czegoś na ten temat podczas spotkania w południe. Zasadniczo wygląda to tak: Nikt nie wie, czy mam raka, czy nie. Z tego, co mogę wyczytać między wierszami, specjaliści zajmujący się moim przypadkiem uważają, że wiele wskazuje na to, że to rak, ale nie mogą powiedzieć nic na pewno bez udanej próby wydobycia płynu z guza albo biopsji. Obrazy preparatów mikroskopowych, które wysłaliśmy, przedstawiały prawidłowo pobraną tkankę, i Lisa, Liza, Charlie oraz Ken dzięki swojej wspaniałej pracy nad projektem zdołali dostarczyć bardzo dobre zdjęcia patologom. Problem polega na tym, że nie mamy dobrych barwników do robienia preparatów, a te które mamy są... dacie wiarę? ... przeterminowane. Zgodnie z planem mamy teraz dostać lepszy sprzęt. (W podwójnej ilości na wypadek straty albo zniszczenia ładunku; dodatkowy sprzęt zasili zasoby medyczne bazy w McMurdo w przyszłym sezonie). Obejmuje to kamery, mikroskopy i specjalne barwniki. Jeśli się okaże, że mam raka, lekarze zaczną terapię. Będzie to chemioterapia, odpowiednio dobrana ze względu na skuteczność, brak skutków ubocznych i łatwość stosowania. Lekarze mają nadzieję, że wybrany lek nie osłabi mojej zdolności do pełnienia tu swych obowiązków. Ani że nie osłabi mojej odporności na infekcje. Jeśli patolodzy stwierdzą, że nie mam raka, będę dalej na wszelki wypadek otrzymywała terapię antyestrogenową. (Nie można mieć pewności, że nie mam raka, dopóki guz nie zostanie w całości usunięty operacyjnie i przebadany, co w tutejszych warunkach jest niemożliwe). Wspomniana terapia wywoła u mnie przedwczesną menopauzę, powodując zanik funkcjonowania jajników. Robi się tak dlatego, że 50 procent przypadków raka sutka u kobiet w moim wieku rozwija się szybciej pod wpływem estrogenu. Lekarze mogą spowolnić wzrost raka, pozbawiając go estrogenu. Dzięki tej terapii możemy także dowiedzieć się czegoś o samym nowotworze. Jeśli się zmniejszy, może to ułatwić ostateczną diagnozę. Chciałabym wam wszystkim podziękować za cudowne wsparcie i zrozumienie, jakie mi okazujecie w tej niezwykłej przygodzie. Wiem, że aby to się udało, wszyscy będziecie proszeni o robienie rzeczy wykraczających poza wasze zwykłe obowiązki. Dziękuję wam za to. Mam nadzieję, że przyjmowanie zrzutu powietrznego będzie dla nas wszystkich zabawne i ekscytujące. Miejmy nadzieję, że dostaniemy świeże warzywa i owoce! Jeśli macie jakieś szczegółowe pytania, na które nie odpowiedziałam, możecie śmiało się do mnie zwracać. Bardzo chętnie wyjaśnię każdemu z was wszelkie wątpliwości dotyczące mojego zdrowia. Przechodzimy przez to wszyscy razem. Z poważaniem, Jerri Lin Cała stacja na biegunie mobilizowała się na przyjęcie zrzutu. Wszyscy starali się jakoś włączyć w przygotowania. Loree i Dar, nasi meteorolodzy, monitorowali warunki atmosferyczne, starając się pomóc doprowadzić pilotów nad naszą bazę. Comms Tom sprawdzał nieustannie systemu komputerowe i radiowe, które zapewnią nam kontakt z załogą samolotu. Cieśle i materiałowcy konstruowali płonące beczki, które miały oświetlać strefę zrzutu. Roo zawiadomił ASA, że księżyc schowa się za horyzontem 6 lipca i wzejdzie dopiero 18 lipca. W dniu 10 lipca na nie bie nad biegunem nie będzie żadnego źródła światła, nawet odbitego. Po raz pierwszy zimowy zrzut lotniczy odbędzie się w zupełnych ciemnościach. Duży John przez cały tydzień pracował nad swoimi pojazdami. Regulował je i rozmawiał z nimi, przygotowywał duże ciągniki i skutery śnieżne do ciężkiej pracy w temperaturach znacznie niższych od ich dotychczasowych rekordowych osiągnięć. Zrobił okresowy przegląd Cassie Rosę oraz Cosmo i powymieniał im przewody hydrauliczne. Mikę przydzielił każdemu jakieś zadanie w dniu zrzutu, od szukania paczek po fotografowanie całego zdarzenia i rozpakowywanie przesyłki w nowym garażu. Jednak oczywiście ta cała aktywność nie mogła zakłócić naszego kalendarza imprez towarzyskich, który w lipcu prezentował się szczególnie imponująco. Z okazji przypadających we wtorek 29 czerwca urodzin Commsa Toma Carlsona w sali gimnastycznej odbyły się pierwsze na biegunie południowym "Tańce w starym stylu przy muzyce ludowej". Oglądaliśmy debiut zespołu muzycznego "Zemsta Scotta" w składzie: Comms Tom - skrzypce, Dar i Joel - banjo oraz Choo Choo Charlie i Wielki Greg - gitary. Duży John był wodzirejem, co można odnotować jako pierwszy w dziejach przypadek, gdy ubrany w skórzaną kurtkę facet z fryzurą Irokeza prowadził tradycyjne tańce ludowe. Od: Tima Briggsa Do: Zima Data: 1 lipca 1999 23:40:14+1200 Temat: Świnia Cześć, ludziska na biegunie południowym. Potrzebujemy kilku ochotników do pomocy w przygotowaniach do nadchodzącego święta. W dniu 3 lipca w warsztacie nowego garażu odbędzie się pieczenie świni. Zabawa będzie wyglądała mniej więcej tak jak podczas ostatniej imprezy, pod warunkiem że znajdziemy chętnych do trzymania tarczy przy strzelaniu z lotek! Potrzebujemy ochotników do pilnowania świni. Musimy piec tego je gomościa (nazwiemy go Wilbur) około półtora dnia. W czasie pieczenia świni potrzebujemy kogoś, kto przypilnuje, żeby przy okazji nie wybuchł pożar w nowym garażu. Można wpisywać się na listę wywieszoną w stołówce. Dzięki, Tim Pod koniec tygodnia zaczęliśmy przygotowania uroczystości "Pieczenia Świni na Czwartego Lipca" połączonej ze świętem "Zabijania telewizorów". Kilka dni zajęło rozmrażanie Wilbura w składzie świeżyzny - świni specjalnie przywiezionej na biegun z myślą o wielkim święcie. Wilbur ważył chyba z siedemdziesiąt kilo, ale grill zbudowany przez Mikea w nowym garażu był naprawdę imponujących rozmiarów. Ponieważ upieczenie całej świni na wolnym ogniu zajmowało półtora dnia, podzieliliśmy się na wachty i wszyscy po kolei pilnowaliśmy, żeby nam się świnia nie spaliła. Pierwsza zmiana przypadła Bai Xinhua, fizykowi jądrowemu z Chin, który pracował nad projektem AMANDA, dotyczącym badania neutrin. Naturalnie Bai był niezwykle błyskotliwym naukowcem, ale w pierwszych miesiącach pracy na biegunie sprawiał wrażenie człowieka nieśmiałego i odludka. Z czasem okazało się, że wcale nie jest taki nieśmiały, tylko po prostu słabo zna angielski. Prawdę mówiąc, nawet nie byliśmy pewni, czy Bai do końca rozumie, że po zamknięciu stacji przez osiem miesięcy nie można się z niej w żaden sposób wydostać. Był życzliwy i przyjazny, i bardzo go polubiłam. Gromadziłam dla niego wszystkie chińskie kluski, jakie udało mi się znaleźć, ponieważ była to jedyna rzecz, jaka przypadła mu do gustu z naszej kuchni na biegunie. Wszyscy na różne sposoby staraliśmy się nauczyć go angielskiego i włączyć go w życie naszej społeczności. Pewnego razu na jesieni spotkałam go w stołówce i spytałam: - Jak leci, Bai? Spojrzał w sufit. Kiedy mu wyjaśniłam znaczenie zwrotu "Jak leci? ", roześmiał się i powiedział: - Mówisz tak zabawnie, Doc. A ponieważ za wzór do naśladowania miał jedynie grupkę polarników, nic dziwnego, że nabył dość oryginalnego akcentu i słownictwa. Bai pracował z Nuklearnym Nickiem, Ukraińcem, który miał francuskojęzyczną żonę i dziecko w Montrealu. Nick także uczył go angielskiego, a zwłaszcza angielskich wykrzykników, takich jak "O cholera!". Wkrótce Bai przeklinał jak stary, ale znacznie gorzej radził sobie z towarzyską konwersacją. Czasami przy obiedzie nagle odzywał się na głos: "Gówno mnie to obchodzi". Jeden z facetów brał go wtedy na bok i wyjaśniał: "Słuchaj, Bai, możesz tak mówić, kiedy jesteś z chłopakami i ćmisz sobie peta, ale tak się nie mówi przy obiedzie w mieszanym towarzystwie". - Aha, rozumiem. W czwartek po południu Mikę i Tim zbudowali palenisko z węglem drzewnym do pieczenia świni. Wsadzili Wilbura na rożen i zostawili Baia w garażu, żeby miał oko na nasze barbecue. Godzinę później wszyscy usłyszeliśmy głos Baia wzywającego wszystkich przez radio: "Na pomoc, na pomoc! Świnia się pali! Świnia się pali! ". Byłam jedną z osób znajdujących się najbliżej miejsca wypadku, wybiegłam więc z Centrum na złamanie karku i omal nie zostałam przewrócona na ziemię przez Pakmana, który w ekspresowym tempie opróżniał właśnie otwarte piwo. W garażu rozgrywało się istne pandemonium. Tim, Mikę, Elektro Thom i Bai ga pili się na Wilbura stojącego w gigantycznych, sześciometrowych płomieniach, które powstały w wyniku zapalenia się kapiącego tłuszczu. Rzadka sierść świni zwęgliła się. Chłopcy wynieśli świnię z płomieni na kawałek plastiku i zajęli się węglami. Podobnie jak wszystkie kobiety, poczułam się zbędna na widok męż czyzn zajmujących się pieczeniem na ogniu, poszłam więc do domu sprawdzić pranie. Wydarzenie wkrótce stało się znane jako "Wezwanie stulecia". I tak samo jak wszyscy w Stanach pamiętali, co się z nimi działo w dniu zamachu na prezydenta Kennedyego, każdy na biegunie wiedział, gdzie był i co robił w chwili, gdy usłyszał, że świnia się pali. Problem palącej się świni wkrótce został opanowany i strażnicy na zmianę pilnowali ognia przez całą dobę. Uroczystości zaczęły się następnego dnia po południu od "głównego wydarzenia": Cosmo Niszczyciel contra Syn Sony. Comms Tom ofiarował trzy zepsute telewizory, które miały zostać odesłane z powrotem do Stanów, na rzecz turnieju po hasłem "Zabij swój telewizor". Wszyscy wybiegliśmy przed stację, gdzie w temperaturze minus 84F Duży John wśród powszechnego aplauzu wyprowadził z garażu Cosmo, dwudziestoczterotonową ładowarkę, która błyskając reflektorami i warcząc silnikiem niczym zawodowy zapaśnik przed walką, ruszyła na swego przeciwnika. Odbiornik telewizyjny stawił jednak silny opór i nie zamierzał dać się rozjechać. Cosmo musiała kilka razy zawrócić i po nownie zaatakować, zanim wreszcie rozgniotła swojego przeciwnika na amen. Na koniec odtańczyła taniec zwycięstwa, poruszając gąsienicami do góry i na dół oraz do tyłu i do przodu. Następnym punktem programu był "Rzut telewizorem" z drugiego piętra nowego garażu. I tym razem telewizor dzielnie stawił opór. Musieliśmy wykończyć go młotami. Moją radość osłabiała nieco świadomość, że wciąż nie mam specjalnej lampy do wyjmowania rannym odłamków szkła z oczu. Ostatni planowany turniej nosił nazwę "Kulą w telewizor". Losowaliśmy z kapelusza karteczki z numerami, po czym zwycięzcy ustawili się na końcu długiego korytarza ze znalezioną na dachu kulą do gry w kręgle. Po drugiej stronie korytarza, pod wielkim napisem: ZABIJ SWÓJ TELEWIZOR! stanął ostatni aparat telewizyjny. Lisa starała się jak mogła, ale bez powodzenia. Natomiast Dar trafił bezbłędnie i kula wylądowała prosto w kineskopie, powodując spodziewaną eksplozję. Doskonały rzut! Po tym wprowadzeniu ściągnęliśmy nieco za mocno spieczonego Wilbura z grilla i Mikę stosownie go pokroił. Tim Narzędziowiec ponownie uraczył nas porcją doskonale uwędzonego łososia i pstrągów. Napisałam do Karny Miller o naszych szaleństwach z okazji Czwartego Lipca i posłałam jej kilka fotografii. Bardzo ją polubiłam. Miałyśmy ze sobą tyle wspól nego, że gdybyśmy się spotkały w innych okolicznościach, z pewnością od razu zostałybyśmy przyjaciółkami. Chociaż była ode mnie dziesięć lat młodsza, podobnie jak ja urodziła się i wychowała w Ohio. Studiowała medycynę na Johns Hopkins University w Baltimore i na rok pojechała do Botswany w ramach programu wymiany 4H. W listach Karny czułam jej życzliwość i poczucie humoru, ale musiałam mieć pewność, że jest ze mną całkowicie szczera w sprawie moich rokowań, zanim mogłam jej w stu procentach zaufać. Pisałyśmy do siebie na okrągło, wymieniając komentarze w ramach swoistej rozmowy, toczącej się z opóźnieniem w czasie. Nasza elektroniczna paplanina czasami przypomniała balet albo mecz pięściarski, w którym obie tańczyłyśmy wokół ponurej rzeczywistości mojej sytuacji. Wymiana listów z Kathy stanowiła dla mnie formę rozmowy z samą sobą - mojego racjonalnego "ja" z emocjonalnym. Jedna z nas zawsze grała rolę adwokata diabła. Gadałyśmy i wymieniałyśmy pomysły. Musiałam obgadać każdy problem, przeanalizować każdy scenariusz, aż do najdrobniejszych detali, a następnie tak go poskładać, żeby móc z nim żyć. Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: wtorek 6 lipca 1999, godz. 6:15 rano Temat: 4 lipca na biegunie Droga Kathy, Przez dwa dni nie działał u nas e-mail, więc nie mogłam skontaktować się ze światem zewnętrznym. Które zdjęcia dostałaś? Część wróciła, ale część dotarła do adresatów. Kaprysy bogów telekomunikacji... KM: Dostałam mnóstwo zdjęć - wszystkie z kilkoma telewizorami w róż nym stadium destrukcji, płonąca świnia, Lisa z głową świni w miejscu, gdzie powinna znajdować się jej twarz, świetne zdjęcia Kopuły i trochę gór. Przy okazji, po co wam kula do gry w kręgle na biegunie? JN: A po co w ogóle są kule do gry w kręgle? ... KM: Dobre pytanie. JN: A zatem, jeśli mam raka, czy guz zmniejszy się pod wpływem terapii hormonalnej? Czemu włókniakogruczolak nie miałby zachowywać się tak samo? Zmieniają się po miesiączce. Mógł już się trochę zmienić. Może jest mniejszy, twardszy, głębiej osadzony? Nie mam pojęcia, bo obmacywałam go tyle razy, aż do znudzenia. Muszę porobić sobie znaki markerem na skórze. I tak nikt ich nie zobaczy. Kogo to obchodzi. Nie goliłam sobie nóg ani włosów pod pachami od 8 miesięcy, to jakie ma znaczenie mały znaczek markerem? KM: W porządku, zmierz to paskudztwo dzisiaj, a potem powtarzaj po miar raz na tydzień - mierz go tylko w czwartek. Gdyby się okazało, że jest niezłośliwy, będę się cieszyć jak dziecko! (I nie zmartwię się zbytnio, że ci przepisałam terapię hormonalną). Włókniakogruczolak powinien zdecydowanie zmniejszyć się pod wpływem terapii hormonalnej - bez estrogenu włókniakogruczolak nie po wstaje. Niektóre typy raka sutka są wrażliwe na estrogen, niektóre nie są - wśród tych, które są wrażliwe na estrogen, w ok. 40 procentach przypadków obserwujemy zmniejszenie się guza pod wpływem terapii hormonalnej. Jeśli nowotwór nie jest wrażliwy na estrogen, terapia hormonalna nic nie da. Wśród materiałów, które dostaniesz, znajduje się też zestaw immunohistochemiczny do badania tkanek. Trzymam kciuki za powodzenie zrzutu, żeby wszystko wylądowało w celu i bezpiecznie. Trzymaj się ciepło, Kathy Po święcie Czwartego Lipca mieliśmy poważne problemy z naszym systemem komunikacyjnym, w tym kompletną awarię poczty elektronicznej. Kiedy wreszcie dwa dni później nasi komputerowi cudotwórcy przywrócili nam kontakt ze światem, zalał nas potok listów. Jeden z nich zawierał bardzo smutną wiadomość dla mojego przyjaciela Mosaddeque Rezy. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: 6 lipca 1999 godz. 18:16:45+1200 Temat: Ojciec Rezy Kochani, Wczoraj wieczorem Reza dowiedział się, że jego ojciec zmarł przed czterema dniami. To straszne stracić kogoś, kogo kochasz najbardziej na świecie, gdy sam jesteś na Antarktydzie. Reza wychował się w Bangladeszu, w odległej muzułmańskiej wiosce; ma pięcioro rodzeństwa. W ich wsi nie ma dobrej wody pitnej ani elektryczności. Ludzie żyją w słomianych chatach i wszystko robią ręcznie. Do najbliższego lekarza albo pielęgniarki jest kilkadziesiąt kilometrów. Drogi są straszne i nieutwardzone; jest bardzo mało samochodów. Poznałam Rezę dobrze, ponieważ zgłosił się do mnie, kiedy poszukiwałam ochotników, którzy chcieliby się nauczyć podstawowych umiejętności medycznych. Nauczyłam go zakładać kroplówkę, szyć rany, za kładać szyny unieruchamiające, wykonywać różne prace laboratoryjne, robić zdjęcia rentgenowskie i wielu innych rzeczy. Pewnego dnia Reza wróci do swojej wioski i będzie najlepiej wykształconą medycznie osobą w okolicy. Dlatego chciał się tego wszystkiego nauczyć. Jako jeden z pierwszych w swojej wsi skończył szkołę średnią (nie mówiąc już o uniwersytecie). Nie ma żadnego sposobu, żeby mógł skontaktować się ze swoją matką. Nie ma tam telefonów, komputerów, niczego. Wysłał e-mail do rodziny Roo (tutejszy astronom), która mieszka 500 kilometrów od jego domu. Tamci wyślą list zwykłą pocztą do jego rodzinnej wioski i dopiero w ten sposób list dotrze do matki. Reza jest człowiekiem bardzo wrażliwym i pisze piękne wiersze o swojej miłości do matki, o pokoju na świecie i temu podobne. Jest niezwykle dzielny. Wstał wcześnie dziś rano, żeby prowadzić dalej swoje eksperymenty, chociaż umówiliśmy się z innym naukowcem, że go dzisiaj zastąpi. Co za nieszczęście. BĄDŹCIE ZDROWI, DO LICHA... WSZYSCY! Kocham was, Duffy Ponieważ sprawa zrzutu lotniczego była już definitywnie przesądzona, NSF wydała oświadczenie prasowe, w którym podano szczegóły operacji. W listach do Rity Colwell, dyrektora NSF, oraz do Karla Erba, odpowiedzialnego w NSF za programy polarne, prosiłam, by dołożono wszelkich starań w celu ochrony mojej prywatności. Nie chciałam, żeby moje nazwisko znalazło się w gazetach. Ponieważ był to problem natury zdrowotnej, zakładałam po prostu, że media uszanują moje pragnienia. Jednak w oświadczeniu prasowym wydanym przez NSF, nie wymieniając mnie z nazwiska, podano mój wiek. W tej sytuacji musiałam się liczyć z tym, że jakiś dociekliwy dziennikarz połączy odpowiednie fakty i odkryje moją tożsamość. Była to tylko kwestia czasu. Komunikat wydany przez Doktora Karla A. Erba, Dyrektora Biura Programów Polarnych Narodowa Fundacja Naukowa (NSF) Na temat sytuacji medycznej personelu bazy na biegunie południowym Szósty lipca 1999. Po zasięgnięciu opinii kilku lekarzy specjalistów w Stanach Zjednoczonych przedstawiciele National Science Foundation (NSF) uznali, że najlepszym sposobem zapewnienia pomocy lekarskiej kobiecie "zimującej" w stacji Amundsena i Scotta na biegunie południowym będzie zrzut lotniczy leków i sprzętu medycznego. Wspomniana kobieta odkryła u siebie niedawno guza w piersi. Kwatera główna NSF w Arlington, w stanie Wirginia, została niedawno powiadomiona o chorobie 47-letniej kobiety, obywatelki USA, zatrudnionej przez Antarctic Support Associates (ASA) z siedzibą w Englewood w stanie Kolorado. Niezwłocznie zwrócono się do lekarzy specjalistów, którzy za pośrednictwem satelitarnych łączy komunikacyjnych otrzymali niezbędne informacje na temat pacjentki, co umożliwiło im ocenę stopnia zagrożenia, jaki choroba stanowi dla jej zdrowia. Po wszechstronnym przeanalizowaniu informacji pacjentka i opiekujący się nią lekarze postanowili podjąć terapię za pomocą odpowiedniego leku, dobranego ze względu na jego własności terapeutyczne oraz bezpieczeństwo pacjentki. NSF w porozumieniu z Siłami Powietrznymi USA postanowiła, że należy wysłać nad stację na biegunie południowym samolot z zadaniem dostarczenia niezbędnych leków i sprzętu medycznego. W bazie lotniczej McChord amerykańskich Sił Powietrznych w Tacomie, w stanie Washington, 62 Dywizjon Transportowy przygotowuje się do lotu, który jak się oczekuje odbędzie się w ciągu tygodnia... Od: Mamy Do: Jeri Nielsen Data: 8 lipca 1999 godz. 19:30:39 EDT Temat: To tyle, jeśli chodzi o prywatność Głównym tematem w programie Dana Rathera był twój guz. Myślę, że powinnaś wiedzieć, że mówiono o tobie jako "tajemniczej 47-letniej kobiecie". Może powinnaś posłać e-maila do swoich dzieci? I tak się skądś o tym dowiedzą. Eric powiedział, że nagrał program. Mówi, że nie może normalnie pracować, bo dostaje tyle telefonów i e-maili na temat swojej siostry. Jego szef zadzwonił do niego z Cleveland z wiadomością, że widział "to" w dzienniku telewizyjnym. Mówili, że na biegunie panują całkowite ciemności i że to najdziksze miejsce na ziemi. Mówili też, że nie możesz się stamtąd wydostać do października, ponieważ samoloty nie mogą ani tam wylądować, ani stamtąd wystartować. Powiedzieli także, że akcja zrzutu lotniczego kosztuje milion dolarów. (Jeśli się okaże, że nowotwór jest niezłośliwy, lepiej skłam i powiedz, że kuracja ci pomogła). Mam nadzieję, że załoga samolotu zrobi kilka fotografii Kopuły oświetlonej w mroku tylko przez płonące beczki. Byłoby to bardzo malownicze zdjęcie. Na razie, kochanie. Życzę ci szczęścia. Bardzo cię wszyscy kochamy. Mama W ciągu następnych kilku dni przyjaciele i krewni przesyłali nam kopie dziesiątków artykułów prasowych na temat zrzutu lotniczego, od "Washington Post" po "Sydney Herald". Przy każdym kolejnym tekście ogarniało mnie coraz większe przerażenie, że dziennikarze w końcu ujawnią moje nazwisko. W piątek 9 lipca dowiedzieliśmy się, że samolot C-141 amerykańskich Sił Po wietrznych wylądował w Christchurch. Ojciec Coleman, mój przyjaciel z lata, był właśnie w Cheech i napisał do mnie, że pokropił samolot wodą święconą. Zamierzał odprawić mszę dla załogi przed ich startem następnego ranka. W tym momencie wszyscy czuliśmy się jak dzieci, które czekają na świętego Mikołaja - wyczerpane oczekiwaniem, ale zbyt podekscytowane, żeby zasnąć. Przesiadywaliśmy w stołówce, popijając kawę i wymieniając najświeższe nowiny. W pewnej chwili wbiegł Pakman z wieścią, że dostał list od ojca, który oglądał wiadomości telewizyjne i widział, jak ładują do "naszego" samolotu melony! Od tańczyliśmy w stołówce szalony taniec przy wtórze rozmaitych piosenek o bananach i melonach. Wreszcie uznałam, że pora wrócić do siebie. Usiadłam na łóżku okutana w kołdrę z gęsiego puchu i uzbroiwszy się w kilka kolorowych markerów, zamierzałam studiować swoje podręczniki medyczne. Kilka stóp ode mnie przy biurku usiadł Duży John, który wystukiwał na moim komputerze list do brata w Kalifornii. Po drugiej stronie korytarza znajdował się mój mały, dwułóżkowy szpital - w tej chwili pusty - oraz pokoje moich pozostałych trzech współlokatorów w Centrum, którzy zamierzali właśnie odpocząć chwilę przed wielkim dniem. Nagle zgasły wszystkie światła. - O cholera! - zawołał Duży. (Później przypomniał mi, że zwykle tak brzmią ostatnie słowa pilotów zarejestrowane przed katastrofą samolotu). Przez sekundę siedzieliśmy w kompletnej ciemności, po czym włączyła się nie samowita poświata świateł awaryjnych. Byłam tak zatopiona w lekturze, że dopiero po chwili dotarło do mnie, co się stało. Duży biegł już do wyjścia, ubrany tylko w skórzaną kurtkę, koszulkę z krótkim rękawem, szorty i buty Pac. Krzyknął do mnie: - Zostań tutaj! Lecę do elektrowni. Zaczęłam kręcić się po pokoju w poszukiwaniu najcieplejszych ubrań. Jeszcze nie zdążyłam nałożyć swoich ciężkich butów, gdy wpadł z powrotem Duży. - Potrzebna mi latarka - rzucił, chwytając oddech, i złapał jedną z półki. - Wszędzie pełno dymu. Tablica kontrolna generatora się zapaliła, ale pożar już ugaszony. Spojrzał na mnie, wiedząc, o czym pomyślałam w tej chwili. - Nikomu się nic nie stało - powiedział. - Więc się nie martw, nie otwieraj drzwi i nie wypuszczaj ciepła. Jeśli to gówno doleci do wentylatora, wrócę i cię zabiorę. Oddychał ciężko i był wyraźnie zmartwiony. Jak na ironię, w tym świecie mrozu i lodu najbardziej obawialiśmy się pożaru. Teraz, po raz pierwszy od przyjazdu na biegun południowy, byłam naprawdę przestraszona. Rozdział 11 Z piekła na ziemi Na biegunie żaden moment nie jest dobry na awarię zasilania. Jednak ta awaria nie mogła się zdarzyć w gorszym momencie, skoro za dwadzieścia dwie godziny mieliśmy przyjmować zrzut lotniczy. Włączyłam krótkofalówkę i zaczęłam chodzić tam i z powrotem po szpitalu. Liza Lobe zajęła stanowisko w biurze, gotowa do pomocy, gdyby wydarzył się ja kiś wypadek. Ken pobiegł już do swojej pracy w studni. Mikę, P-D, czyli punkt dowodzenia, znajdował się w elektrowni razem z Elektro Thomem. Dla zaoszczędzenia energii wyłączyłyśmy z Lizą wszystkie urządzenia elektryczne i siedziałyśmy w ciemności, czekając na rozwój wypadków. Po wyłączeniu prądu w szpitalu panowała nienaturalna cisza. Jedynym dźwiękiem były trzaski rozmów w krótkofalówce, jakie moi przyjaciele prowadzili z Mikiem kierującym akcją. - P-D, P-D, słyszysz mnie? - wywoływał Mikea jeden z techników laboratoryjnych z awaryjnej elektrowni znajdującej się ponad ćwierć mili od Kopuły. - Tu P-D, odbiór. - Elektrownia awaryjna uruchomiona; stan gotowości. - Okej - powiedział Mikę w swojej najlepszej imitacji głosu Chucka Yeagera. - Stan gotowości. Bez odbioru. Na myśl o Mikeu, Elektro Thomie i Dużym Johnie oraz wszystkich pozostałych ratownikach, pracujących w głębi polarnej nocy, ogarnęła mnie jakaś czułość, niemal nie do zniesienia. W podręcznikach historii czasy Scotta, Amundsena i Shackeltona nazywa się Epoką Herosów. Ta epoka skończyła się wraz ze śmiercią Shackletona na zawał serca w roku 1922. Ale na Antarktydzie zawsze będzie czas dla bohaterów. Walczących z pożarem i śmiertelnym zimnem, żeby za chować nas przy życiu, a także, jeśli już o to chodzi, lecących w mroczną polarną noc, żeby zrzucić cenny ładunek w niewielki punkt wyznaczony przez półksiężyc z płonących beczek. Usiłowałam chwytać każdy głos, pojawiający się w krótkofalówce. Jeśli rozmawiają, to znaczy, że żyją. Niepokoiłam się, że nie słyszę głosu Dużego Johna i Elektro Thoma. Co chwila tłumiłam instynktowne pragnienie, żeby wybiec na zewnątrz i polecieć im na pomoc. Musiałam zostać w Centrum, nie mogłam opuścić mojego stanowiska. Chodziłam więc w ciemności tam i z powrotem i czasami z poczuciem bezsilności wołałam do Lizy: - Nie mogę złapać ich głosów! Liza, która pracowała na Alasce jako pilot i kontrolerka lotów, była przyzwyczajona do tego, że czasami wiedziała, iż Kenjest w niebezpieczeństwie, i v żaden sposób nie mogła mu pomóc. - Przestań nasłuchiwać! - zawołała z sąsiedniego pokoju. - Jeszcze się lie na uczyłaś wyłączać radia? Po upływie kolejnej godziny, w trakcie której nie usłyszałam ani słowa z ich strony, postanowiłam włączyć komputer i wysłać e-maila do rodziny w Ohio. Chciałam, żeby wiedzieli, co się stało, gdybyśmy musieli ewakuować się z Kopuły i przenieść do stacji awaryjnej. Napisałam o pożarze i awarii zasilania oraz o tym, że Duży wybiegł pomóc w akcji ratunkowej. Kochani mamo i tato, ....Minęły już dwie godziny, odkąd go widziałam po raz ostatni. Nie słyszałam jego głosu przez radio. Wybiegł stąd w szortach. Jestem pewna, że znajduje się w samym centrum akcji ratunkowej. Domyślam się, że nic im się nie stało, bo inaczej ktoś by ich do mnie przyniósł. Nam nie wolno stąd wychodzić. Nie możemy otwierać drzwi i wypuszczać ciepła. Muszę czekać w pogotowiu w Centrum Medycznym na wypadek, gdyby ktoś został ranny. Tym razem (po raz pierwszy) jestem trochę przestraszona. Duży wyglądał jak ktoś bardzo zaniepokojony, gdy wrócił po latarkę. Od pewnego czasu nie słyszę w krótkofalówce żadnych głosów. Wiele osób, na których mi zależy, bierze udział w akcji. Nie słyszałam żadnych głosów z elektrowni. Wolę o tym nie myśleć. Jeśli ktoś został ranny, pierwsza się o tym dowiem. Czekam na nich w ciemnościach. Muszę wyłączyć komputer. Zużywam bezcenną energię, ale nie zapaliłam żadnych świateł i nie spłukiwałam toalety, żeby to zrekompensować. Nie potrafię znieść myśli, że moja rodzina nie wiedziałaby, dlaczego przestałam się odzywać, gdybyśmy stracili wszystkie źródła energii poza minimum niezbędnym do życia. Nie martwcie się, gdyby coś się stało przeprowadzimy się do El Donn. Przepraszam za chaotyczność tego raportu. Nie mam czasu na zebranie myśli... Wreszcie zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się Duży John - zmęczony, ale nie tak zdenerwowany jak poprzednio. Powiedział, że naprawa panelu sterowania zajmie wiele godzin, ale poza tym wszystko jest w porządku. Znowu usłyszałam rozmowy chłopców w krótkofalówce, żartujących, jakiego koloru kabla użyć, śliwkowego czy lila. Ula czy błękitnego... Ten radosny śmiech przekonał mnie, że naprawdę wszystko gra, i postanowiłam położyć się do łóżka. Następnego ranka Duży opowiedział mi, że niewiele nas dzieliło od ewakuacji Kopuły. Gdy za pierwszym razem dobiegł do elektrowni i otworzył drzwi kabiny, w której znajdują się panele sterowania, w twarz uderzył go ostry zapach płonących kabli i spalonych urządzeń elektronicznych. Ponieważ światła awaryjne wysiadły, widział jedynie płomienie liżące panele sterowania generatorów. Duży nabrał powietrza do płuc, wbiegł do środka, stłumił ogień, po czym otworzył drzwi z drugiej strony kabiny i wypuścił dym, wentylując pomieszczenie. Wtedy przybiegł do mnie po latarkę. W elektrowni mieliśmy tylko trzy generatory. W chwili awarii do sieci włączony był generator numer dwa i jego panel sterujący wciąż dymił. Panel sterowania generatora numer jeden znajdował się tuż nad płonącym panelem sterowania generatora numer dwa i płomienie zaczęły już go podtapiać, aż farba powybrzuszała się na nim od gorąca. Chłopcy usiłowali uruchomić generator numer jeden. Ruszał, ale zaraz stawał. Pozostawał więc generator numer trzy. Nasza ostatnia linia obrony przed antarktyczną zimą. Duży pobiegł z powrotem do kabiny sterowania i pospiesznie wykonał wszystkie czynności, nie zbędne, by uruchomić generator numer trzy. Odpalił od razu. Chłopcy włączyli go do sieci. W sumie stacja pozostawała bez zasilania przez osiem minut. Duży i Thom pozostali na nogach prawie do piątej rano, usuwając zniszczenia spowodowane przez ogień. Jednak naprawa panelu sterowania generatora wymagała o wiele więcej pracy. Poza tym nadal nie wiedzieli, co było przyczyną pożaru. Na domiar złego jeden z najważniejszych pracowników w bazie został poważnie ranny w czasie awarii. Boston Bob, brygadzista zespołu elektryków, wspiął się na beczkę z olejem, żeby naprawić światła awaryjne, poślizgnął się i spadł. Duży i inni usłyszeli łomot, kiedy uderzył w podłogę. Pobiegli szybko zobaczyć, co się stało. Bob leżał na podłodze, trzymając się za bok. Ponieważ jednak wstał i poszedł o własnych siłach do stołówki, pozostali wrócili do pracy. Bob przyszedł do Centrum Medycznego dopiero następnego dnia, gdy już nie mógł znieść bólu. Okazało się, że ma złamane dwa żebra, przebite płuco i stłuczoną wątrobę. Bob miał opinię największego twardziela na biegunie i tej nocy solidnie na nią zapracował. Jednak odniesione obrażenia na długo wykluczyły go z pracy. W sytuacji, gdy straciliśmy jednego z najważniejszych ludzi, a wielu innych praktycznie nie spało z powodu awarii zasilania, czekający nas zrzut lotniczy zaczął się wydawać bardziej niebezpieczny. W sumie w trakcie przygotowań do zrzutu cztery osoby odniosły pewne obrażenia. Krążyłam po stacji i wcielając się w rolę Sandmana, próbowałam nakłonić ludzi do spania. Jeśli chodzi o Mikea Mastermanna, głównego organizatora akcji przyjmowania zrzutu, był tak naładowany, że trzeba by go zamknąć w izolatce w kaftanie bezpieczeństwa, żeby zasnął. Elektro Thom usiłował nawet się położyć, ale nic mu z tego nie wyszło. Przesiadywał w stołówce, sącząc kawę i opowiadał w kółko o generatorach. Ponieważ był przekonany, że elektrownia znowu wysiądzie tej nocy, rano skontaktował się z Christchurch i poprosił, żeby w zrzucie uwzględniono również części do generatora. Mówił, że mechanicy ze wszystkich elektrowni na Nowej Zelandii szukają dla nas części. Duży John był człowiekiem zbyt do świadczonym, by zapomnieć o właściwej hierarchii spraw - zasnął głębokim snem. Podobnie jak Thom był nam potrzebny następnego wieczora, na wypadek gdyby w czasie zrzutu popsuł się któryś z pojazdów albo gdyby zastrajkował tym czasowo naprawiony generator i pozbawił nas prądu. O godzinie 4. po południu wszyscy mieszkańcy bazy spotkali się w stołówce na ostatnią odprawę przed zrzutem. Mikę wyszedł na środek sali i zaglądając do notatek, przydzielił wszystkim stanowiska oraz przypomniał zasady bezpieczeństwa. Poinformował nas, że samolot C-141 Starlifter Amerykańskich Sił Powietrznych znajduje się już w drodze i za tankuje w powietrzu paliwo nad McMurdo - w sumie miał pokonać w obie strony sześć tysięcy mil. Godzinę zrzutu wyznaczono na 10. wieczorem. - Samolot przeleci nad nami, zrzuci dwie paczki, zrobi zwrot i zrzuci cztery pozostałe - powiedział Mikę. - Nikt nie może wejść w strefę zrzutu, dopóki szósta paczka nie dotknie ziemi. Wzięłam ze sobą kamerę wideo, żeby uwiecznić całe wydarzenie dla potomności, dla mojej rodziny i dla mojego własnego poczucia historii, jak sądzę. Moi przyjaciele byli zmęczeni, ale zmobilizowani. Mieli w oczach obawę pomieszaną z podnieceniem. Przejechałam powoli po ich twarzach: Loree, Andy, Dar, Joel, Duży i Elektro Thom, stali obok siebie pogrążeni w rozmowie, nieco dalej Comms Tom, Nuklearny Nick, Heidi - sami najbliżsi przyjaciele. Zrobiłam zbliżenie i na moment zatrzymałam w kadrze obraz ich twarzy, jak gdybym chciała ich zapamiętać takimi, jacy byli tego dnia, i zatrzymać przy sobie na zawsze. Po chwili zwróciłam na moment kamerę ku sobie, żeby umieścić siebie wśród nich i pokazać, że byłam tam razem z nimi. Mikę mówił teraz o kolejnym problemie, z którym musieliśmy się uporać. Media domagały się nieustannie nowych informacji na temat "tajemniczej kobiety" z guzem w piersi. Ciągle miałam nadzieję, że zdołam zachować anonimowość, że zrzut się odbędzie, wszyscy o mnie zapomną i zajmą się inną historią. Biorąc pod uwagę to, co przeszłam w życiu, co osiągnęłam i co wciąż miałam nadzieję osiągnąć, z pewnością nie miałam ochoty zapisać się w ludzkiej pamięci jako "kobieta z guzem". Jednak mimo wypróbowanej lojalności przyjaciół, rodziny i kolegów, pilnujących, żeby nie zdradzić mojej tożsamości, prasa była bezlitosna. Poszukując informacji na mój temat, reporterzy kontaktowali się z wszystkimi osobami, które miały coś wspólnego z biegunem. Napór mediów stawał się dla wszystkich niezwykle stresujący, co było szczególnie dokuczliwe w obliczu czekającego nas niebezpiecznego zadania. - Informujcie mnie o wszystkich przypadkach nękania przez prasę was albo waszej rodziny - powiedział Mikę. - Jeśli przysyłają wam e-maile, odsyłajcie ich na specjalne e-mailowe konto dla prasy. Następnie jego miejsce na środku zajął Comms Tom. Poprawił swoje druciane okulary, wyprostował bejsbolową czapeczkę i wziął głęboki oddech. - Ponieważ krąży wiele plotek na ten temat, chciałem po prostu wyjaśnić wam, co się dzieje z naszym systemem komputerowym - powiedział. - No więc, szczerze mówiąc, ktoś się włamał do naszego systemu. Nasza sieć jest w znacznej mierze kontrolowana przez kogoś z zewnątrz. Nikt się nie poruszył ani nie odezwał. Wszyscy słyszeliśmy plotkę, że ktoś usiłował dostać się do naszego systemu pocztowego, i zastanawialiśmy się, czy to był reporter jakiegoś brukowca poszukujący brudów. Teraz jednak dowiedzieliśmy się, że być może padliśmy ofiarą szeroko zakrojonego ataku hakerów na amerykańskie komputery rządowe - to znaczy na każdą stronę z końcówką ".gov" w adresie - w ramach akcji "Czwarty lipca". Najwyraźniej adres "spole.gov" nie chronił nas przed napaścią. W istocie nasze komputery stanowiły nie lada wyzwanie dla hakerów, prawdziwy Mount Everest, ponieważ, podobnie jak wszystko na biegunie, były bardzo trudno dostępne. Jednak w odróżnieniu od oficjalnej strony FBI czy innych mniej znaczących celów, w przypadku komputerów na biegunie południowym skutki ataku mogły być o wiele bardziej destrukcyjne. Groziła nam utrata bezcennych danych, gromadzonych latami, oraz linii komunikacyjnych, łączących nas ze światem. A prawdopodobnie także uszkodzenie systemów utrzymujących nas przy życiu. - Proszę wszystkich o zachowanie tego w tajemnicy - powiedział Comms Tom. - Szyfrujemy wiadomości posyłane do Denver, ponieważ hakerzy prawdopodobnie przechwytują wszystko, co wysyłamy w świat. W tej chwili chcemy utrzymać pracę sieci przynajmniej do czasu przyjęcia zrzutu. Dopóki nie damy po sobie poznać, że wiemy o włamaniu, nie zniszczą naszego systemu. Jeśli się z czymś zdradzimy, to ze strachu, że zostaną złapani, mogą przeformatować wszystkie twarde dyski w naszej sieci... Lisa Beal, siedząca w stołówce, dodała, że przy okazji akcji "Czwarty lipca" hakerzy na pewien czas unieruchomili system meteorologiczny Severe Weather Forecasting, narażając życie wielu osób. - Ci faceci mają gdzieś ludzkie życie - powiedziała. - Leją na wszystko, co ma coś wspólnego z rządem. Na moment wszystkich zatkało z oburzenia. Mikę ponownie zabrał głos i przy pomniał wszystkim, żeby nasłuchiwali komunikatów All-Call w krótkofalówkach i zgłaszali zajęcie swojej pozycji w czasie zrzutu. Jako jedyna nie miałam przy dzielonej żadnej konkretnej roli. Czując się dość bezużyteczna, zajęłam się wykładaniem dodatkowych ocieplaczy na ręce i ChapSticków, które przyniosłam z Centrum Medycznego dla ludzi wychodzących na zewnątrz. Zanim wyszłam ze stołówki, Loree podała najświeższe dane meteorologiczne: widoczność była dobra na odległość pięciu mil. Wiatr wiał z siłą 11,8 węzła, czyli znacznie poniżej prędkości grożącej odwołaniem zrzutu, która wynosiła 20 węzłów. Na termometrze było minus 86F. Poszłam do siebie i próbowałam odpocząć, ale w końcu nie wytrzymałam i usiadłam do komputera, żeby napisać kilka listów. Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 10 lipca 1999 Temat: W strefie zrzutu Droga Kathy, Kiedy zacznę brać leki? Od czego zacznę? Jak będę je brała? Ile? Czy instrukcje są dołączone do zrzutu? Przygotowujemy się do zrzutu. Pozostały niecałe trzy godziny. Zamierzam zrobić gorącą czekoladę i zabrać koce, jakby to był mecz futbolowy czy coś w tym rodzaju. Moja przyjaciółka bierze flaszkę crown royal. Oglądaj nas dzisiaj wieczorem w CBS "Z piekła na ziemi" (tytuł nie dawnego artykułu w gazecie)... Co oni gadają? To jest piękne miejsce! Pozdrawiam serdecznie, Jerri O godzinie 8.30 wieczorem Comms Tom, który pozostawał w stałym kontakcie radiowym z załogą Starliftera, ogłosił przez All-Call, że samolot nabrał paliwa nad McMurdo i leci w stronę bieguna. O 9.00 Mikę Mastermann polecił ekipie zajmującej się beczkami, żeby rozpaliła ogień. Beczki - czyli beczki po oleju, objętości 55 galonów, przecięte na pół i wypełnione drewnem, paliwem lotniczym i benzyną - umieszczono co trzydzieści metrów na pasie startowym w taki sposób, by tworzyły wielką literę "C" długości dziewięciuset metrów. Na życzenie załogi samolotu po zapaleniu beczek zgaszono wszystkie pozostałe światła w bazie, żeby ułatwić im zlokalizowanie strefy zrzutu. Wkrótce Comms Tom zaczął odliczanie, podając co piętnaście minut dane o po łożeniu samolotu. Poszłam do stołówki, żeby zrobić sobie gorącej czekolady przed wyjściem do strefy zrzutu. Wendy i Lisa zaczęły już wyłączać światła w Kopule i na korytarzach stacji zapanował niesamowity nastrój zbliżającego się końca świata. W stołówce spotkałam wielu członków zespołu szukających odrobiny ciepła i pożywienia przed długą, mroźną nocą. Przyszłam do warsztatu ciężkiego sprzętu czterdzieści pięć minut przed czasem. Duży John wyregulował, rozgrzał i przygotował do jazdy Cassie Rosę oraz Wrencha. Cosmo i dwa skutery śnieżne wyjechały już wcześniej do pracy przy rozwożeniu beczek. Zamierzałam pojechać na polowanie z Dużym i Elektro Thomem we Wrenchu, 1800 Arctic Cat, który miał rozwozić poszukiwaczy wokół strefy zrzutu i dowozić mechaników na miejsce ewentualnych awarii pojazdów. Na piętnaście minut przed godziną zrzutu Duży odpalił Wrencha i miał właśnie wyjechać, gdy dostał wiadomość, że Pić prowadzi Cosmo z powrotem do warsztatu z powodu usterki przewodu hydraulicznego i wiezie w czerpaku zepsuty skuter śnieżny. W skuterze pękł pas napędowy, ponieważ kierowca zbyt długo pozostawił go na wolnych obrotach. Gąsienica przymarzła do lodu i kierowca, usiłując ją oswobodzić, spalił pas transmisyjny. Przez następnych dziesięć minut nasz warsztat ciężkiego sprzętu przypominał boks na wyścigach Indy 500 w Indianapolis, gdy Duży John i Elektro Thom wymieniali w szaleńczym tempie zniszczone części i uruchamiali na powrót oba po jazdy. Zostało nam dosłownie kilka minut. Niewiele brakowało, a przegapiłabym "własny" zrzut, ponieważ dostałam wiadomość, że ktoś wraca do Centrum Medycznego z powodu odmrożeń. Wróciłam do gabinetu i czekałam cała w nerwach, ale mój pacjent się nie pojawił. Potem się okazało, że zaszło nieporozumienie. Na szczęście Duży John wpadł w ostatniej chwili i dosłownie wciągnął mnie do Wrencha. Wyjechaliśmy przed Kopułę i zatrzymaliśmy się w strefie, gdzie grupy przemarzniętych polarników czekały wokół naprawionego Cosmo na moment rozpoczęcia akcji. Jedynym źródłem światła na płaskowyżu był teraz łuk płonących beczek na pasie startowym, wypluwających żółte płomienie i gęsty czarny dym. Dym zamarzał w powietrzu i zawisał nad lodem, tworząc niesamowitą mgłę. Pracowicie nastawialiśmy nasze aparaty, ale większość zacinała się w lodowatym powietrzu. Musieliśmy podskakiwać w miejscu dla rozgrzewki i cała scena miała w sobie coś z atmosfery dziecięcego przyjęcia albo polowania na wielkanocne jaja. Czekaliśmy na sygnał, żeby pomknąć naprzód i odnaleźć ukryte w polarnych ciemnościach skarby. Chłopcy z upodobaniem powtarzali, że jest ciemno jak w śniadaniowym koszyku górnika - było minus 92F, najniższa temperatura, w jakiej kiedykolwiek pracowały pojazdy na biegunie południowym. Kiedy Comms Thom ogłosił przylot samolotu, wzięliśmy wszyscy wspólny, głęboki wdech, niczym jakaś jedna istota. Zobaczyliśmy samolot, zanim go usłyszeliśmy. Wielki Starlifter o rozmiarach połowy boiska do futbolu wynurzył się z mroku na wysokości siedmiuset stóp, migając na tle czarnego nieba czerwonymi i zielonymi światłami oraz białym światłem na ogonie. Światła kabiny pilotów były przyciemnione, ale widzieliśmy otwarty luk ładowni, a w nim, na tle światła padającego z kabiny, sylwetkę żołnierza, który stojąc w otwartych drzwiach z szeroko rozstawionymi nogami, patrzył na nas, tak jak my patrzyliśmy na niego. Byłam podekscytowana, ale równocześnie zszokowana, że widzę inną istotę ludzką na naszej planecie. Zupełnie jakbym obserwowała przyjaznego przybysza z innej galaktyki, unoszącego się w pojeździe kosmicznym. Jak się później dowiedziałam, moi przyjaciele mieli podobne odczucia, ale w tej chwili nie było czasu na rozmyślania. Podczas pierwszego przelotu załoga samolotu zrzuciła na dół dwie paczki. Do każdej z nich przymocowano światła stroboskopowe i chemiczne flary, ale silny mróz zgasił je, zanim paczki dotknęły ziemi. Po obu stronach strefy zrzutu znajdowali się obserwatorzy ulokowani na najwyższych budowlach, którzy mogli zobaczyć miejsce lądowania paczek. Dziesięć minut później Starlifter pojawił się po nownie, zrzucił kolejne cztery paczki i na tym jego rola się skończyła. Usłyszeliśmy, jak w oddali cichnie odgłos silników. Samolot wziął kurs na Nową Zelandię, ale nie mieliśmy czasu wpatrywać się w znikające światła. Na lodzie leżała łatwo psująca się żywność oraz sprzęt medyczny, który także nie powinien zamarznąć. Przebieraliśmy nerwowo nogami, niby konie wyścigowe przed startem do głównej gonitwy sezonu. Gdy tylko usłyszeliśmy hasło: "Droga wolna", kierowcy skuterów śnieżnych rozjechali się po pasie startowym i kierowani drogą radiową przez obserwatorów, szybko znaleźli pięć paczek. Następnie za pomocą latarek wskazali drogę operatorom ładowarek i wkrótce wszystkie pięć paczek dotarło bezpiecznie do budynku nowego garażu, scenerii niedawnego pieczenia świni. Po chwili wszyscy wyruszyli na poszukiwanie szóstej paczki. Wszystkie istotne elementy sprzętu medycznego wysłano w podwójnej ilości, jednak paczka numer sześć zawierała ultrasonograf, najdroższe i najbardziej delikatne urządzenie, które wysłano tylko w jednym egzemplarzu, ponieważ nie uznano go za sprzęt o podstawowym znaczeniu. Duży, Elektro Thom i ja krążyliśmy po okolicy we Wrenchu, szukając paczki i nasłuchując doniesień o uszkodzeniach po jazdów (nic się nie zepsuło). Łatwo było zjechać z kursu w unoszącej się nad lodem czarnej mgle zamarzniętego dymu po wypalonych beczkach. W pewnym momencie zgubiliśmy się, ale obserwator zawiadomił nas przez krótkofalówkę, że jesteśmy na terenie Starego Bieguna. Zrobiliśmy natychmiastowy zwrot o 180 stopni, świadomi, że lód potrafi się tutaj zarwać pod ciężarem ludzkiej stopy, a co dopiero pojazdu. W dodatku kabina Wrencha była przeszklona od sufitu do podłogi i wkrótce zza pokrytych szronem szyb przestaliśmy widzieć, dokąd jedziemy. Na próżno próbowałam odskrobać je swoimi rękawicami, kiedy Thom powiedział nagle: - Zaczekaj chwilę, spróbuj moją kartą kredytową. Razem z Dużym spojrzeliśmy z niedowierzaniem, gdy wyciągnął portfel i wręczył mi swoją kartę Visa. - Nie martw się - powiedział. - Już jest nieważna. Nie miałam pojęcia, co młody Elektro Thom robił z kartą kredytową na biegunie południowym, ale karta jako skrobaczka do lodu sprawiała się znakomicie. Wkrótce znaleźliśmy się z powrotem na tropie zagubionej paczki. Półtorej godziny później Choo Choo Charlie zawiadomił wszystkich przez radio, że znalazł zgubę. Wysłano ładowarkę po paczkę numer sześć, która upadła prawie dwieście metrów od strefy zrzutu. Spadochron paczki nie otworzył się prawidłowo i wylądowała na niewłaściwym boku. Miała zgnieciony jeden koniec i część jej zawartości rozsypała się po lodzie. Widzieliśmy porozrzucane klisze rentgenowskie, owoce, filtry do kawy, tytoń copenhagen i papierosy dutch masters. Zebraliśmy wszystko do czerpaka ładowarki i zawieźliśmy do garażu, gdzie, jak się okazało, panowała już atmosfera pikniku. Grała muzyka i polarnicy tańczyli wokół stołów, na których rozpakowywano i sortowano kolejne przesyłki. W tym momencie uznaliśmy, że zrzut lotniczy zakończył się wielkim sukcesem. Załoga samolotu była bezpieczna, nikt z nas nie został poważnie ranny w czasie akcji (kilka odmrożeń można było uznać za rzecz normalną w tych okolicznościach), elektrownia pracowała bez zarzutu, glikolowy demon nie dawał o sobie znać, a paskudni hakerzy dali sobie z nami spokój. Czuło się, że z ludzi opadło na pięcie, i wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Po rozpakowaniu paczki numer sześć szybko się zorientowaliśmy, że zniszczony ultrasonograf nie nadaje się do naprawy. Jednak nie popsuło to nikomu nastroju. Pozostałe paczki wylądowały bez szwanku. Mikroskopy, lekarstwa i barwniki do preparatów doleciały w stanie nienaruszonym. Wielu z nas dostało listy. A przede wszystkim - mieliśmy świeże owoce i warzywa! Część z nich uległa zniszczeniu przy lądowaniu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Braliśmy ze stołów rozgniecione owoce kiwi i pomarańcze, i pakowaliśmy do ust, zaśmiewając się jak dzieci. Zjadłam nektarynkę, która smakowała jak słoneczne, letnie popołudnie. Za sprawą ludzi przygotowujących paczki w McChord i Christchurch dostałam rozmaite specjalne prezenty - całe naręcza sztucznych kwiatów (prawdziwe by nie przeżyły), wojskowe medaliony oraz sterty kartek i listów. Żołnierze biorący udział w zrzucie przesłali mi urocze pozdrowienia, wypisane na jednym z kartonowych pudełek. Zachowałam pół pudełka jako pamiątkę, drugą połowę przeznaczyłam dla muzeum w Christchurch. Nie mogliśmy jednak zostać dłużej w garażu, ponieważ przeszkadzalibyśmy osobom, które miały sporządzić inwentarz. Poszłam do stołówki pełnej polarników, oszołomionych świeżymi owocami. Większość owoców była poobijana albo zamarznięta, więc musieliśmy szybko je zjeść. Największe powodzenie miały banany, ale ja wcześniej zjadłam zamrożoną, pogniecioną zieloną paprykę i była to najlepsza papryka, jaką jadłam w życiu. Mniej więcej w tym momencie zabawy Comms Tom przeprosił załogę Starliftera za chwilowy brak łączności, mówiąc: - Wrócę za kilka minut. Zaraz zjedzą wszystkie gruszki! Po zjedzeniu tylu świeżych owoców po tak długiej przerwie wielu z nas cierpiało później na zaburzenia gastryczne, ale warto było. Następnego dnia mieliśmy na obiad ogromną surówkę z sałatą, której nie widzieliśmy od pięciu miesięcy. Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: sobota 10 lipca 1999 godz. 21:18:10-0500 Temat: W strefie zrzutów Cześć, Jerri, Jeśli raporty NPR mówią prawdę, to w tej chwili powinnaś być przejedzona świeżymi owocami i warzywami (czy coś ci szczególnie smakowało? ). Plan wygląda tak: Zaczynamy (ok, ty zaczynasz) dwuskładnikową terapię hormonalną. Powinna powstrzymać wytwarzanie estrogenu w twoim organizmie i zablokować działanie estrogenu na tkankę sutków. Niemal wszystkie niezłośliwe torbiele sutka i mniej więcej dwie trzecie przypadków raka piersi do wzrostu potrzebują estrogenu. Ponieważ jesteś kobietą przed menopauzą, musimy połączyć działanie dwu leków. Zacznij je brać równocześnie. 1. Lupron - podaje się go w postaci zastrzyku domięśniowego raz na trzy miesiące. Istnieje specjalna technika robienia tego zastrzyku. Pod wpływem lupronu twoje jajniki przestają działać. 2. Tamoxifen - dawka wynosi 20 mg dziennie. Tamoxifen blokuje receptor estrogenu, dzięki czemu niewielkie ilości estrogenu, jakie jeszcze powstają w twoim organizmie (z ubocznej przemiany androgenów wytwarzanych w nadnerczach), przestają oddziaływać na nowotwór. Wszystkie ewentualne skutki uboczne tej terapii wiążą się z brakiem estrogenu: ustanie cyklu menstruacyjnego (prawdopodobnie korzystna zmiana), uderzenia gorąca, wahania nastroju. Niewielki wzrost ryzyka po wstawania zakrzepów. Zapewne najgorsze są uderzenia gorąca - mogą być nieprzyjemne dla młodej kobiety, która nagle wkracza w menopauzę. Z drugiej strony uderzenia gorąca w środku polarnej zimy być może nie są takie złe. Zmierz wielkość (guza) przed rozpoczęciem terapii. Poproszę cię o po nowny pomiar za sześć tygodni. Terapia hormonalna, nawet jeśli skuteczna, nie jest szybka. Zwykle nie widać wyraźnych rezultatów przed upływem sześciu tygodni. Jeśli wielkość guza nie ulegnie zmianie albo się zmniejszy, pozostaniemy przy terapii hormonalnej. Jeśli zacznie się po większać, będziemy musiały przystąpić do chemioterapii. Prosiłam o wysłanie dwu zestawów leków do chemioterapii, ale na razie załóżmy, że nie będą nam potrzebne. Dostałaś także nowe barwniki do preparatów oraz zestawy immunohistochemiczne do oznaczania poziomu estrogenu i HER-2 (białka występującego w 25 procentach przypadków raka sutka). Instrukcje prawdopodobnie dołączono do przesyłki, poza tym zostały przesłane e-mailem przez doktora Sergi. Poszukam zdjęć. Zestaw do przekazu obrazu prezentował się bardzo dobrze przy ostatniej próbie. Myślę, że wysłali ci także zestaw do wideokonferencji, więc jeśli będziemy musiały przejść do bardziej agresywnych form terapii, zrobimy to "razem". Kathy Kiedy opadły nieco emocje związane ze zrzutem, miałam wreszcie czas, żeby zająć się ponownie sobą od strony medycznej. Nauczyłam Choo Choo Charliego robić mi zastrzyki, które miały wywołać menopauzę, a równocześnie starałam się nie myśleć o przyszłości. Teraz pragnęłam tylko podziękować wszystkim ludziom, którzy tyle zrobili, żeby mi pomóc. Od: Jerri Nielsen Do: Kogerasa.org; chambejaasa.org Data: 12 lipca 1999 godz. 6:34 AM Temat: List do wszystkich w ASA Szanowni Państwo, Chciałabym podziękować wszystkim osobom zaangażowanym w przeprowadzenie zrzutu lotniczego na biegunie południowym. To zdumiewające, że tyle można zrobić dla jednej osoby. Podejmując tę pracę, zdawałam sobie sprawę ze związanego z nią ryzyka, zwłaszcza że miałam pracować jako jedyny lekarz w miejscu tak bardzo odciętym od świata. Nigdy się nie spodziewałam, że mogłabym otrzymać pomoc i wsparcie w tak ogromnym czy choćby zbliżonym zakresie. Nie mogą Państwo nawet sobie wyobrazić, jak bardzo jestem wdzięczna i jak bardzo doceniam wszystko, co dla mnie zrobiono. Jestem poruszona, że tak wiele osób w ASA udzieliło mi swojej pomocy i wsparcia. Na biegunie południowym wszystko idzie dobrze. Zrzut lotniczy za kończył się całkowitym sukcesem. Wszystkie dodatkowe przesyłki znalezione w paczkach sprawiły nam wielką radość. Największym powodzeniem cieszyły się świeże warzywa i owoce. Dzisiaj zjedliśmy naszą pierwszą sałatkę od lutego. Wszystkim niezwykle podobały się kwiaty. Rozjaśniają to nieco posępne, choć piękne miejsce. Biegun to dobre miejsce do stawiania czoła przeciwnościom losu. Może to brzmi zaskakująco, ale to prawda. W takiej małej, izolowanej społeczności ludzie są dla siebie niezwykle życzliwi i człowiek ma tu tylu dobrych przyjaciół, że nigdy nie czuje się samotny. Toteż, mimo że byłam bardzo zaniepokojona sprawą terapii, jestem w doskonałym nastroju i pracuję jak zawsze. Proszę przekazać moje szczere podziękowania wszystkim, którzy brali udział w przygotowaniu zrzutu lotniczego. Serdecznie pozdrawiam, Jerri Nielsen Wciąż miałam nadzieję, że media o mnie zapomną, ale nie doceniłam atrakcyjności tematu - nieszczęście "tajemniczej kobiety" - oraz zajadłego uporu między narodowych mediów, kiedy wyczują jakąś "story". Agencja Associated Press już od kilku tygodni wiedziała, że to ja jestem "kobietą z guzem", ale nie opublikowali materiału na mój temat zapewne tylko dlatego, że nikt nie chciał potwierdzić mojej tożsamości. Następnie dowiedzieliśmy się, że CBS News zna moje nazwisko i za mierza je ujawnić. Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: 12 lipca 1999 21:24:27+1200 Temat: Ujawniają moją tożsamość Moi drodzy, Wygląda na to, że media czują się zmuszone ujawnić moją tożsamość i spróbować zrujnować mi życie. Nie potrafię tego zrozumieć. Nie po pełniłam żadnej zbrodni. Media nie powinny się mną tak interesować. Ja tego nie potrzebuję. Jestem przytłoczona ilością pracy, jaka mnie czeka, zwłaszcza teraz. A do tego zaczynam brać leki, pod wpływem których być może poczuję się chora i będę w złym nastroju. Wszyscy jesteśmy strasznie zmęczeni. Moje biuro jest zawalone rzeczami, które muszę wprowadzić do ewidencji i poukładać na miejscach. A potem czeka mnie następna biopsja i mnóstwo pracy. Kocham was, Duff Od: Scotta Cahilla Do: Jerri Nielsen Data: czwartek 15 lipca 1999 godz. 19:40:27-0400 Temat: Ujawniają moją tożsamość Droga Duffy, Twoje życie nie jest zrujnowane. Właśnie zaczęłaś swoje nowe życie. Nie martw się tym, kto wypaplał tajemnicę. Może zrobił to celowo, a może przypadkiem. Tak czy inaczej, było to nieuniknione. Jestem bardzo dumny z tego, jak sobie z tym wszystkim poradziłaś. Nie martw się o cudze opinie. Liczą się twoje przekonania: "Przede wszystkim - żyj w zgodzie ze sobą, a jest pewne, jak to, że noc następuje po dniu, iż nie będziesz żyć w niezgodzie z innymi". Bądź ponad całe to zamieszanie, zachowaj spokój i pozostań sobą, Duffy. Masz mój szacunek i moją bezwarunkową miłość - na zawsze - cokolwiek by się działo. Zawsze będę po twojej stronie. Jesteśmy z ciebie dumni. Kocham cię, Scotty Miałam wiele powodów, by prosić o zachowanie mojej tożsamości w tajemnicy. Jako lekarz czułam, że osoba chora ma prawo do prywatności. Równocześnie nie chciałam zwracać uwagi na siebie, gdy tyle osób tak ciężko pracowało, a wiele innych narażało życie, żeby mi pomóc. A poza tym nie chciałam być postrzegana jako ofiara w sytuacji, gdy całe życie starałam się być silna i dawać oparcie innym. Była jednak jeszcze jedna przyczyna, o której nie chciałam i nie mogłam z nikim rozmawiać - lęk przed gniewem mojego byłego męża. Zawsze był irracjonalnie zazdrosny o moje osiągnięcia i wszelkie przejawy publicznego uznania, jakie mnie spotykały. Jedna z moich starych przyjaciółek z Ohio napisała do mnie ostatnio, że mój były mąż ponownie się ożenił. Niektórzy znajomi mieli nadzieję, że może złagodzi to jego nastawienie do mnie, ale ja nie byłam taką optymistką. Wiedziałam, na podstawie dawniejszych doświadczeń, że na widok mojego nazwiska w gazecie wpadnie we wściekłość. A ponieważ nie miał już nade mną władzy, wiedziałam, że będzie próbował mnie zniszczyć albo upokorzyć. Obawiałam się także o los dzieci, ponieważ zwykle posługiwał się nimi, żeby mnie zranić, i właśnie dlatego uzyskałam postanowienie sądowe, które zakazywało mojemu byłemu mężowi zbliżania się do mnie. Nie mogłam przewidzieć, co zrobi, gdybym nagle została kimś znanym. Nie wiedziałam, jak się zemści ani kiedy. Wiedziałam jednak, że to tylko kwestia czasu. W końcu, mimo wszystkich próśb o uszanowanie mojej prywatności, pierwszy postanowił ujawnić moje personalia "New York Times". Tytuł artykułu brzmiał: UWIĘZIONA NA BIEGUNIE POŁUDNIOWYM LEKARKA ZAMIENIA SIĘ W PACJENTKĘ. Chociaż w tekście nie padało moje nazwisko, nie trzeba było wielkich zdolności, żeby znaleźć dane lekarza stacji. Nie dziwiłam się, że dziennikarz mógł naruszyć moją prywatność, ale byłam autentycznie zaszokowana, kiedy przeczytałam, skąd pochodził przeciek do prasy: "Chora kobieta jest jedynym lekarzem stacji, powiedział ekspert onkologiczny, proszony o konsultację w jej sprawie, który zgodził się na rozmowę pod warunkiem zachowania anonimowości. Konsultant powiedział, że kobieta sama przeprowadzi sobie biopsję, a być może już ją przeprowadziła...". Następnie tajemniczy "konsultant" omówił wszystkie możliwe warianty mojej terapii. Czułam się upokorzona i oszukana. Co gorsza, obawiałam się, że teraz nie będę już mogła nikomu zaufać, żadnemu z moich lekarzy. Od: Jerri Nielsen Do: Gerryego Katza Data: wtorek 13 lipca 1999 08:42:32+1200 Temat: Doktor mówi wszystko Drogi Geny, Z przerażeniem przeczytałam właśnie w "New York Timesie", że jakiś "konsultant w sprawie" mojego przypadku ujawnił prasie moją tożsamość. Osoba ta została określona jako "specjalista onkolog". Jak dobrze wiesz, ogromnie mi na tym zależało, żeby za wszelką cenę zachowano moje personalia w tajemnicy. Była o tym mowa bardzo wyraźnie we wszystkich oświadczeniach ASA i NSF. Znalazłam się teraz w nader niezręcznym położeniu: nie mogę ufać ludziom zajmującym się moim przypadkiem od strony medycznej. Jeśli opiekujący się mną lekarz zdradza prasie poufne, osobiste informacje o moim stanie zdrowia, to jak mogę nadal przekazywać moim lekarzom niezbędne informacje, wiedząc, że jeden z nich jest bezpośrednim informatorem "New York Timesa"? Nie czuję się teraz bezpiecznie, przesyłając jakiekolwiek dane do tyczące mojego przypadku. Proszę o poradę, co mam robić. Z serdecznymi pozdrowieniami, Jerri Lin Geny Katz, medyczny konsultant Programu Antarktycznego, w swojej odpowiedzi zapewnił mnie, że żaden z lekarzy zajmujących się mną bezpośrednio nie mógł być źródłem przecieku. Mój przypadek przedstawiano jednak różnym "onkologicznym konsyliom" oraz "dodatkowym" konsultantom i prawdopodobnie to jedna z tych osób rozmawiała z dziennikarzami. Zapewnienia Gerryego niezbyt mnie pocieszyły, ale nie miałam wiele czasu na rozmyślania. Z chwilą gdy "New York Times" otworzył drzwi i ujawnił moją tożsamość, tematem zajęła się prasa zagraniczna, bez skrupułów wymieniając moje nazwisko. Wkrótce międzynarodo we media opanowało istne szaleństwo. Moi rodzice, bracia, nawet przyjaciele z dzieciństwa byli zasypywani telefonami od reporterów. Po każdym nowym reportażu czułam się coraz bardziej chora. Od: Mamy Do: Jerri Nielsen Data: 15 lipca 1999 godz. 10:14:21 EDT Temat: Czerwony alarm Możesz się spodziewać e-maila od "Sunday Maił", gazety z Londynu. Dzwoniła do mnie właśnie niejaka Anette i przeprowadziła ze mną wywiad przez telefon. Chciała wiedzieć, jaka jesteś, pytała o najróżniejsze rzeczy. Powiedziałam, że jesteś rozwiedziona, ale nic nie mówiłam o dzieciach. Odmówiłam rozmowy o twoich sprawach. "Nie zamierzam mówić o jej życiu osobistym" powiedziałam, kiedy spytała, czy jesteś w dobrych stosunkach ze swoim byłym mężem. Spytała o imiona chłopców, tzn. Scotta i Erica, i o to, czym się zajmują. Spytała, czy masz kogoś na stałe. Przypomniałam jej, że nie chcę rozmawiać o twoim życiu osobistym. Opisałam ciebie jako kobietę, która lubi przygodę. Zadawała masę szczegółowych pytań. Możesz mi wierzyć, nie popełniłam żadnego błędu. Sprawiała miłe wrażenie, ale dobrze, że miałam się na baczności, ponieważ wyraźnie szukała jakiejś sensacji. UWAŻAJ. Ona zamierza wysłać do ciebie e-mail. Kocham cię. Mama Potem było jeszcze gorzej. Wkrótce dowiedziałam się, że reporter i fotograf z "Sunday Maila" zjawili się w domu moich rodziców w Ohio. Mama i tata wpuścili ich do środka, poczęstowali koktajlem, dali coś do jedzenia i rozmawiali z nimi cały wieczór. Zostali podstępnie oszukani, ale nie mogłam mieć im tego za złe. Wciąż ufali ludziom i nie mieli powodu nie wierzyć, że reporterzy i fotografowie mają na względzie wyłącznie nasze dobro. Moi rodzice byli zdruzgotani, kiedy artykuł w końcu ukazał się w gazecie. Roiło się w nim od fałszywych informacji na temat mojej rodziny i mojej pracy, na koniec zaś przytoczono wypowiedź mojej córki Julii, że nie obchodzi ją, co się ze mną stanie. Mogłam tylko żywić nadzieję, że reporter brukowca coś błędnie zacytował, ale każde jej słowo zraniło mnie do żywego. Aż do tej chwili miałam na dzieje, że moje dzieci spróbują się wreszcie ze mną skontaktować, skoro się do wiedziały, że być może umieram. Prawdę mówiąc, sądziłam, że gdyby moja choroba połączyła nas na powrót, nie żałowałabym niczego. Ale teraz uświadomiłam sobie, że naprawdę straciłam swoje dzieci, być może na zawsze. Od: Jerri Nielsen Do: Mamy Data: 20 lipca 1999 godz. 03:32:10+1200 Temat: Moje skandaliczne życie Droga mamo, I co ty na to? A już myślałam, że nie może być gorzej! Po prostu nie do wiary. Zdaje się, że choć żebym nie wiem jak bardzo się starała, nic mi nie wychodzi. Dostaję teraz listy z NSF i ASA, i w ogóle zewsząd na temat skandalu. Boże, a próbowałam tylko zrobić porządek w swoim życiu. Czasami trudno mi w to wszystko uwierzyć, to znaczy, mam na myśli moje życie. Nic z tego nie rozumiem. Zrobiłam się jak odrętwiała. Nie czuję już żadnego bólu. W tej chwili zupełnie nic nie czuję. Kiedyś wyobrażałam sobie różne najgorsze możliwości, po to żeby móc łatwiej wytrzymać, kiedy się zrobi gorzej. Teraz mam za sobą straszne rzeczy. Po prostu przestaję się sobą przejmować. Kocham was oboje. Zostaliście oszukani przez tych ludzi. To nie wasza wina. Macie przeze mnie wszyscy tyle przykrości. Moje życie nie było do skonałe i oni właśnie o tym chcą pisać. Kocham was, Dufiy Oczywiście, jak można się było spodziewać, na scenie pojawił się mój mąż, który udzielał wywiadów brukowcom, gazetom i w ogóle każdemu, kto chciał go słuchać. Kontaktował się telefonicznie i za pośrednictwem poczty elektronicznej z moimi pracodawcami w ASA i w NSF. W jednym z listów do NSF zażądał, aby całą korespondencję dotyczącą dr Nielsen kierować do niego, jako byłego męża. W innym liście do NSF twierdził, że powinni przyjrzeć się mojemu resume, a zobaczą, że nie zawsze byłam taka, za jaką chciałabym uchodzić. Sugestia była dziwna, zważywszy na to, że sam pomagał mi pisać resume, ale nie byłam zaskoczona. Słyszałam od mojej rodziny, że udzielał wywiadów, w których mówił dziennikarzom, że wcale nie mam raka i że wszystko wymyśliłam, żeby zwrócić na siebie uwagę. Próbował przekonać osoby, które podejmowały decyzje w sprawie pomocy medycznej dla mnie, że wszystkich oszukuję. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby potraktowano go poważnie. Chociaż dziennikarze najwyraźniej nie traktowali go jako wiarygodnego źródła informacji, w każdym razie nie na tyle, żeby cytować go dosłownie, to jednak wykorzystywali jego wynurzenia, by zmusić moją rodzinę i przyjaciół do odpowiadania na ich kolejne pytania. Pojawiał się albo dzwonił dziennikarz lub producent i mówił: "Właśnie rozmawialiśmy z jej byłym mężem i jeśli nie sprostujecie jego słów, będziemy musieli się oprzeć na jego wersji wydarzeń". Większość moich przyjaciół i członków rodziny wolała przerwać milczenie i stanąć w obronie mojego dobrego imienia. Poprosiłam ich, żeby tego nie robili. Chciałam uniknąć paskudnego prania małżeńskich brudów w gazetach, w stylu "on powiedział - ona powiedziała", które naraziłoby tylko moje dzieci na dalsze upokorzenia. Za każdym razem, kiedy próbowałam z nim walczyć dawniej, wychodził z tych potyczek zwycięsko. Nikt nie mógł mu się przeciwstawić i wygrać - po prostu mój były mąż nigdy nie rezygnował, dopóki człowiek nie dał za wygraną. Wiedziałam, że sytuacja tylko się pogorszy, jeśli zacznę występować w swojej obronie, choć wszyscy mi mówili, że robię błąd. Tymczasem moi rodzice przeżywali prawdziwe oblężenie w Ohio. Dziennikarze czaili się za drzewami wokół domu, stukali do drzwi, domagali się wywiadów, przynosili kwiaty i listy od sławnych postaci z mediów. Moi rodzice siedzieli w domu przy zgaszonych światłach, bojąc się nawet otworzyć drzwi, bo pewnego razu ktoś po prostu wszedł do domu i zaczął robić zdjęcia. Mój ojciec został zaczepiony przez ekipę telewizyjną na drodze dojazdowej do domu. Telefon dzwonił tak często, że rodzice musieli założyć sobie nowy, zastrzeżony numer. Poprosiłam specjalistów odpublic realtions z ASA i NSF, żeby pomogli uwolnić moją rodzinę od presji mediów. To były najgorsze tygodnie mojego życia. Mniej dręczyła mnie perspektywa raka i śmierci, niż to, że media zatruwają życie moim rodzicom, braciom i przyjaciołom na biegunie. Zupełnie jak gdyby jakiś wirus zaatakował moje ostatnie schronienie na ziemi i zainfekował wszystko, co było dla mnie najdroższe. W czasie tego medialnego szaleństwa patolodzy w Stanach wciąż próbowali zinterpretować zdjęcia preparatów z mojej biopsji, zabarwionych tym razem przy użyciu świeżych barwników. Lisa zmontowała nowy system wideomikroskopu za pomocą sprzętu, który dostaliśmy w rzucie. Jednak mimo nowych informacji, jakie mogliśmy teraz przekazać, lekarze wciąż byli niezadowoleni z jakości obrazu. Bez fanfar przeprowadziliśmy więc z Waltem w tydzień po zrzucie nową biopsję, a K.en Lobe wykonał nowy zestaw preparatów, których obraz przesłaliśmy do Ameryki. Czekałam w napięciu na diagnozę, ale przez kilka dni nie miałam żadnych wiadomości od moich lekarzy. W czwartek 22 lipca, gdy wraz z Lisą przeglądałyśmy jej pocztę, żeby sprawdzić, czy nie ma w niej nowych informacji na temat jakości obrazów z mikroskopu, natrafiłyśmy na wiadomość od patologa z National Cancer Institute w Waszyngtonie. Lisa otworzyła list, a ja niecierpliwie zaczęłam czytać razem z nią, zaglądając jej przez ramię. Zaledwie po kilku zdaniach omawiających techniczne aspekty zabarwienia preparatów patolog napisał jakby mimochodem: "te preparaty przedstawiają przypadek raka sutka..."- Na chwilę straciłam oddech. Poczułam się, jakby ktoś mnie kopnął w żołądek, a przez moje żyły przepłynął strumień lodowatej wody. Przytrzymałam się ramienia Lisy i przez głowę przemknęło mi zdanie: "Tak kończy się świat... tak kończy się świat...". Żadne ćwiczenia psychiczne nie przygotowały mnie na przyjęcie tej strasznej wiadomości, w każdym razie nie w tej formie - zdania rzuconego od nie chcenia w korespondencji między dwojgiem nieznajomych. Czułam się jak podsłuchiwacz na mojej własnej egzekucji. "Tak kończy się świat... nie hukiem, ale skomleniem...". Lisa objęła mnie ramieniem. - Co za okropny sposób zawiadamiania człowieka - powiedziała. Nie mogłam wykrztusić słowa. W tym momencie byłam równie mocno przy tłoczona sposobem, w jaki się dowiedziałam, że mam raka, jak samym faktem. Dlaczego nie napisali do mnie, lekarza stacji? Dlaczego Karny mi nie powiedziała? Lisa usiłowała mnie pocieszyć, ale czekał na mnie pacjent, więc przeprosiłam ją i poszłam do siebie. Następną rzeczą, jaką pamiętam z tego ranka, jest widok jednego z cieśli leżącego na kozetce w Centrum Medycznym. W trakcie badania zorientowałam się, że widzi, iż coś jest ze mną nie w porządku. Tym razem nie potrafiłam zachować niewzruszonego wyrazu twarzy, jaki zawsze przybierałam, badając pacjentów. Nie potrafiłam ukryć swoich uczuć ani przed nim, ani przed żadnym innym członkiem naszej załogi. Byliśmy wszyscy za bardzo ze sobą związani - jak komórki prostego organizmu. Nie mogłam mu nie powiedzieć, co się ze mną dzieje. - Właśnie się dowiedziałam, że mam raka. Pacjent wstał z łóżka i objął swoją lekarkę. Rozdział 12 Klub medyczny Oto godzina Ołowiana - Zapamiętana, gdy przeżyta, Jak Zmarzli pamiętają Zamieć Śnieżną - Najpierw - Chłód - potem Stupor - potem wszystko jedno - - Emily Dickinson tłum. J. Kozak Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 23 lipca 1999 Temat: Chemioterapia Cześć, Jerri, Inni patolodzy obejrzeli zdjęcia preparatów i wszyscy są zgodni - masz raka sutka. Połączymy się ponownie dziś wieczorem o 9.30 i zaczniemy chemioterapię. Dawka taxolu wynosi 140 mg - podawana w formie kroplówki, przez godzinę. Będziesz ją brała co tydzień przez trzy tygodnie, potem nastąpi tydzień przerwy (cały cykl wynosi cztery tygodnie). Przy takim dawkowaniu może nastąpić jedynie nieznaczne zahamowanie czynności szpiku i minimalne ścienienie włosów; nie powinnaś jednak odczuwać prawie żadnych mdłości. Możesz zaobserwować bóle mięśni na drugi dzień po podaniu leku, ale zwykle są łagodne i jakiś środek w rodzaju tylenolu albo ibuprofenu powinien je uśmierzyć. Testy wątrobowe wystarczy robić raz na miesiąc - nie musisz powtarzać ich teraz. Porozmawiamy wieczorem, Kathy Kathy Miller była wstrząśnięta, gdy się dowiedziała, że wiadomość o diagnozie dotarła do mnie pośrednio, w liście od nieznanego mi lekarza. Zamierzała powiedzieć mi o tym osobiście, w czasie wideokonferencji zaplanowanej na wieczór. Niezależnie jednak od tego, w jaki sposób dostałam tę wiadomość - była mordercza. Teraz już nie mogłam się łudzić. Czułam się, jakbym już była martwa. Od: Jerri Nielsen Do: Scotta Cahilla Data: 23 lipca 1999 Temat: Diagnoza Drogi Scotcie, Dowiedziałam się dzisiaj, że mam raka. Jest agresywny i szybko rośnie. Więcej nie wiem. Nie potrafią mi powiedzieć, czy umrę za rok, czy za dwadzieścia lat - dopóki nie wrócę z Antarktydy. Ale nawet wtedy nie będę tego wiedziała, chyba że rozwinie się bardzo szybko z wieloma przerzutami. Wygląda na to, że już jest w moich węzłach chłonnych. Zadzwoń, proszę, do rodziców, bo nie wiem, jak zareagują na tę złą nowinę. Kocham cię bardzo. Duffy Od: Scotta Cahilla Do: Jerri Nielsen Data: 23 lipca 1999 godz. 09:18:59-0400 Temat: Diagnoza Cześć, Duff, Niedobrze się prowadzę dziś rano. Już jestem spóźniony do pracy i wciąż siedzę przy komputerze. Jestem bezradny i w żaden sposób nie mogę ci pomóc - co za okropne uczucie. Czułem, że jesteś chora, wiedziałem to, tak jak ojciec wyczuwa, że budynek się zaraz zawali. Wiem, że ta wiadomość na pewno doprowadza cię do szaleństwa. Nie daj się. Jesteś skazana na nas, Cahillów, jako swoją grupę wsparcia - po drugiej stronie globu - ale będziemy z tobą przez cały czas terapii i nie pozwolimy, żebyś poczuła się samotnie. Będę tam, żeby potrzymać cię za rękę, kiedy będzie bolało, i będę po dawał ci kostki lodu. Tyle tylko potrafię zrobić, ale wyzdrowiejesz i będziemy kiedyś jak starzy kumple razem żeglować i siedzieć na bujanej ławeczce na plaży, i rozprawiać o całym tym piekle - to znaczy życiu - przez które przeszliśmy. Obiecuję ci. Nie mam żadnego prawa - ale po prostu wiem, że tak będzie. Dzisiaj montuję na łodzi szybę przeciwwiatrową. Łódź jest duża, lśniąca i bardzo szczęśliwa - bardzo chciała dostać tę szybę już rano - ale byłem twardy. Wczoraj pracowałem prawie przez cały dzień. Lepiej już pójdę do pracy. Kocham cię, siostro. Jestem z ciebie bardzo dumny. Wiem, że ci ciężko. Głowa do góry. Masz tutaj młodszego brata i razem z łodzią czekamy na twój powrót do domu, żebyśmy mogli cię trochę rozruszać i razem polatać i popływać. Kocham cię. Scotty Od: Taty Do: Jerri Nielsen Data: 25 lipca 1999 godz. 8:05 wieczorem Temat: Od taty Droga Duffy, Jak wiesz, pisanie listów to nie jest moja specjalność, a ten jest dla mnie szczególnie trudny. Chciałbym ci powiedzieć, jak bardzo cię kochamy, ale myślę, że wiesz o tym dobrze. Natomiast być może nie wiesz, jak często myślę o chwilach, które spędziliśmy razem w czasach twojego do rastania. Bricker Farm, Duckcreek, klub wiejski, nurkowanie w kamieniołomie, akrobacje, cheerleading, ale przede wszystkim o chwilach, które po prostu spędziliśmy razem, o naszych rozmowach. Mama i ja kochamy cię nad życie i zaopiekujemy się tobą, jak wrócisz do domu. Podziękuj ode mnie swoim przyjaciołom za całą pomoc, jaką ci ofiarowali. Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł się z nimi spotkać. Kocham cię, Duff, tata Chociaż wątpiłam w to, że chemioterapia uratuje mi życie, zgodziłam się zacząć ją natychmiast. Lepsze to niż nic. Zgodnie z planem miałam co tydzień dostawać dożylnie dawkę taxolu, stosunkowo nowego leku, który dość skutecznie przyczynia się do zmniejszenia rozmiarów dużych, szybko rosnących guzów, takich jak mój. Lisa i Comms Tom wymyślili sposób zainstalowania wideokonferencyjnego połączenia na żywo z Indianapolis, dzięki czemu Kathy będzie mogła na bieżąco śledzić przebieg chemioterapii i w razie czego służyć pomocą, gdyby coś poszło nie tak. Działanie taxolu na ludzki organizm zależy od wielkości dawki i czasu podawania leku do krwiobiegu. Kathy Miller przepisała mi godzinną sesję. Krótszy czas podawania zwiększyłby ryzyko wystąpienia niebezpiecznej reakcji alergicznej. Dłuższy mógłby spowodować znaczne zmniejszenie czynności szpiku - chorobę polegającą na ustaniu produkcji krwinek w szpiku kostnym. W odróżnieniu od dużych amerykańskich szpitali Centrum Medyczne na biegunie nie dysponowało specjalnymi pompami do podawania leków dożylnych w określonym tempie, wybrałam więc najlepsze dostępne rozwiązanie, czyli Dużego Johna. Kathy i jej asystentka, wspaniała siostra onkologiczna LaTrice Hanley, obliczyły tempo podawania kroplówki, czyli liczbę kropel na minutę przy uwzględnieniu typu kroplówek, jakie mieliśmy do dyspozycji. Duży eksperymentalnie ustalił, w jakim tempie krople powinny kapać, żebyśmy zmieścili się w za danym czasie. Pomógł mi także zmierzyć wielkość guza przed chemioterapią, dzięki czemu mogliśmy później obserwować wszelkie zmiany. Pomiaru dokonaliśmy w prawdziwie polarniczym stylu: wymacałam brzegi guza palcami, a Duży zaznaczył je markerem na mojej skórze. Potem wzięliśmy zieloną plastikową linijkę i zmierzyliśmy co trzeba. Od czerwca guz się powiększył i miał teraz wymiary 5,5 na 4 cm - był mniej więcej wielkości kurzego jaja. W dziedzinie raka piersi była to waga ciężka. Do podawania leku zaangażowałam zasadniczo ten sam zespół, który uczestniczył w biopsji. Jedyną nową osobą była Heidi Schemthanner, operatorka ciężkiego sprzętu, którą nauczyłam obsługi kroplówek i ewidencjonowania materiałów medycznych. Nazwaliśmy naszą grupę Klubem Medycznym. Spawacz Walt i Ken Lobe zakładali kroplówki, Duży mieszał leki i monitorował tempo ich podawania, Mikę utrzymywał łączność z Commsem Tomem i z In dianapolis, a Lisa i Liza obsługiwały kamery wideo. Mieliśmy nawet maskotkę imieniem Rover. Rover był jedną z małych, czarnych kamer wideo firmy Sony, które dostaliśmy przy okazji zrzutu. Po odpowiednim zaprogramowaniu kamera potrafiła bez dodatkowego ręcznego sterowania śledzić nasze ruchy w czasie sesji chemioterapii. Rover, usadowiony na stojaku w mojej sypialni, samoczynnie zmieniał ogniskową obiektywu i obracał się wokół osi niczym mały, groźny, automatyczny strażnik. Lisa uważała, że kamera jest zbyt onieśmielająca, i nadała jej sympatycznie brzmiące imię. Inni członkowie Klubu wzbogacili jej wygląd o psie cechy w postaci czerwonego filcowego języka i spiczastych uszu z zielonych, jedwabnych liści. Patrząc na Rovera, nie sposób było zachować powagę, a właśnie tego nam było trzeba, jako że zbliżał się czas wideokonferencji. Wszyscy wiedzieliśmy, że gdyby coś poszło nie tak - na przykład gdybym źle zareagowała na lek albo dostała wstrząsu - moi przyjaciele musieliby sami ratować mi życie. Całkiem spora odpowiedzialność, jak na ludzi bez wykształcenia medycznego. Moi przyjaciele zadbali nie tylko o moje ciało, ale także o ducha. Wkrótce wszyscy na biegunie dowiedzieli się o mojej diagnozie i do Centrum Medycznego przyszła kartka pocztowa od Bai Xinhua, chińskiego fizyka. Na kartce znalazłam wiersz napisany po chińsku, a pod spodem angielski przekład: W tym lodowym świecie przyjaźń, niczym promienie słońca wiosną Ogrzewa cię ciepłem miłości, jak kwiaty kwitnące wiosną Z nadzieją, że przyniesie ona tobie, naszej Jerri, najserdeczniejsze życzenia z głębi mego serca czerwiec 1999, Bai, biegun południowy W piątek 24 lipca ustawiliśmy kamery i przygotowaliśmy leki oraz niezbędny sprzęt. O godzinie 9.30 wieczorem obraz wideo z kliniki w parnym, letnim Indianapolis przemierzył Internet, odbił się od satelity przemykającego nad polarnym horyzontem i pojawił się na monitorze komputera stojącego na moim biurku. Rozpoznaliśmy Karny i LaTrice, które wyglądały mniej więcej tak samo, jak na zdjęciach dołączonych przez Karny do e-maila. Jednak nasza pierwsza wideokonferencja wprawiła nas w pomieszanie. Najczęściej widzieliśmy je z profilu, ponieważ wpatrywały się w swój monitor, na którym widziały obraz naszej grupy patrzącej na nie na naszym monitorze. Dźwięk był niezsynchronizowany z obrazem, jak w źle zdubbingowanym zagranicznym filmie, a nasze koleżanki w Ameryce sprawiały wrażenie, jakby podskakiwały wokół ekranu, niczym tancerki w stroboskopowym świetle dyskoteki. Wolę nie myśleć, jak my wyglądaliśmy w ich oczach. Po wstępnej prezentacji zabraliśmy się do pracy. Chemioterapia zaczęła się od dawki kytrilu, podawanego doustnie, który miał zapobiec mdłościom, po czym do stałam dożylnie decadron, lek sterydowy, i benadryl, lek antyhistaminowy, który miał zminimalizować ewentualną alergiczną reakcję na taxol. Pod wpływem leków poczułam się oszołomiona i resztę wydarzeń oglądałam jednym albo drugim okiem, ponieważ oboma naraz widziałam nieostro. Kathy poleciła, żebyśmy zaczęli podawać taxol przez pierwsze dziesięć minut powoli i uważnie obserwowali moją reakcję. Ponieważ nie wydarzyło się nic niepokojącego. Duży przyspieszył kapanie kroplówki. Mniej więcej w tym punkcie programu straciliśmy połączenie dźwiękowe z In dianapolis. Brak kontaktu radiowego z Commsem stanowił normalne zjawisko w naszym systemie komunikacji, ale tym razem wszystkich nas bardzo wystraszył. Członkowie mojego zespołu trzymali w pogotowiu epinefrynę i inne środki ratunkowe, na wypadek gdybym źle zareagowała na chemioterapię, ale potrzebowali instrukcji, jak je stosować. Na mnie nie mogliby liczyć. Na szczęście połączenia wideo i audio biegły innymi kanałami i nie straciliśmy kontaktu wizualnego z Kathy. Jednak przez pozostałą część sesji musieliśmy pisać pytania i odpowiedzi na kartkach, które pokazywaliśmy do kamery. Z łóżka dyktowałam pytania, które Lisa zapisywała w moim imieniu: "Co podajemy po taxolu? ". Następnie patrzyliśmy, jak Kathy i LaTrice wpatrują się w swój monitor, naradzają się i piszą odpowiedź. Lisa odczytywała ją na głos: "Przepłuczcie zestaw do kroplówki płynem fizjologicznym przez kilka minut". Zapadała krótka przerwa, po czym dyktowałam kolejne pytanie. "Dlaczego taxol cieknie tak powoli? ". "Nie wiemy! ". Zauważyliśmy oboje z Dużym, że chociaż uruchomiliśmy kroplówkę pół godziny temu, z torebki prawie nie ubyło leku. Robiliśmy, co w naszej mocy, żeby przy spieszyć kapanie, ale nic nie pomagało. Zaczęłam się niepokoić, ponieważ im dłużej trwa podawanie leku, tym większe jest ryzyko wystąpienia skutków ubocznych. Na próżno próbowaliśmy zgadnąć, o co chodzi, wreszcie po godzinie straciliśmy kontakt ze sputnikiem i obraz zniknął. Płynny taxol ściekał do mojego przedramienia przez następne dwie godziny. Dopiero później zorientowaliśmy się, że chociaż dostaliśmy właściwe dawki i odpowiedni sprzęt, komory w kroplówkach, jakie mieliśmy na biegunie, były mniejsze niż te w Indianapolis. Wszystkie obliczenia okazały się chybione. Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 24 lipca 1999 godz. 10:01:26-0500 Temat: O kurczę! W porządku, udało się. Zakładam, że później wszystko poszło dobrze, po tym, jak straciliśmy połączenie satelitarne? Muszę ci powiedzieć, że razem z LaTrice patrzyłyśmy z ogromnym podziwem na ciebie i twoich asystentów. Całe to doświadczenie było dla nas bardzo trudne, stresujące, frustrujące i budziło wiele obaw - co chwila chciałyśmy wyciągnąć do was ręce przez monitor, żeby wam pomóc, ale niestety to było niemożliwe. Największe wrażenie zrobiło na nas to, że tak bardzo potraficie się wspie rać nawzajem. W tym tygodniu powinnaś czuć się dobrze. Jeśli chodzi o badania krwi, to wystarczy pełny obraz krwi w piątek. Taxol w tej dawce i przy tym reżimie podawania w bardzo niewielkim stopniu osłabia produkcję krwinek w szpiku kostnym, ale nie chcę narażać cię na żadne ryzyko. Gratulacje, Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 24 lipca 1999 godz. 4:27 Temat: O kurczę! Droga Kathy, Witaj na naszym przedstawieniu: domowa chemioterapia w wykonaniu braci Mara! Było trochę kłopotów ze znalezieniem "właściwego sprzętu", ale w końcu go mamy. Teraz sama widzisz, jak wygląda praktykowanie medycyny na biegunie. Zwykle jednak nie mam "właściwego sprzętu". Często muszę go sobie zrobić albo zadowolić się jakąś prowizorką. Chemioterapia poszła dobrze. Z powodu kroplówki trwała 3,5 godziny. Czułam się trochę niewyraźnie. Męczyło mnie poczucie, że nie mogę się rozluźnić, ale może to kwestia skomplikowanego ułożenia przy kroplówce. Moje łóżko znajduje się w szpitalu, więc mogłam przyjmować kroplówkę w swoim własnym gniazdku. Mój najlepszy przyjaciel nie chciał zostawić mnie samej i czuwał przy mnie całą noc, słuchając mojego oddechu, przekonany, że lada moment przestanę oddychać. Tacy są przyjaciele na biegunie. Powiedział, że przez całą noc opowiadał mi o różnych przygodach, o morskiej wyprawie do Ameryki Południowej łodzią mojego brata, o po dróży do Mongolii na spotkanie z przyjaciółką z Korpusu Pokoju i o wielu innych rzeczach, które miały mi zapewnić dobre sny. O rzeczach, których, jak sądzę, już nigdy nie zrobię. Obudziłam się spokojna. Myślę, iż świadomość, że wreszcie zaczęłam leczenie, przyniosła mi ulgę, ale ogarnęło mnie jakieś przytłaczające po czucie straty. Czy to normalne? Przeszłam prawdziwe piekło w życiu (możesz sobie wyobrazić los kobiety lekarza na początku lat siedemdziesiątych; do tego złe małżeństwo i koszmarny rozwód, i różne inne). Zawsze miałam bardzo pozytywne nastawienie do życia i nigdy się nie poddawałam, walczyłam i wracałam do życia. Ale nigdy nie myślałam, że zaraz umrę. Muszę przyznać, że straciłam wszelką nadzieję. Nawet terapia wydaje mi się bezużytecznym i głupim sposobem kończenia życia. Często miałam takie myśli, patrząc na moich pacjentów. Czemu się przejmować, skoro 1 tak nie ma ratunku? Z mojego punktu widzenia rak sutka to powtarzające się wysięki opłucnowe, przerzuty do kości, przerzuty do mózgu, zapalenia płuc po naświetlaniach i zniekształcenie ciała. Nie wspominam już o utracie popędu płciowego, otyłości i całej reszcie. Czy taki jest mój los? Czy taki koniec czeka każdą chorą na raka piersi? Moje książki odmalowują ponury obraz. Czemu w ogóle ktokolwiek próbuje się leczyć? Wierzą w grupy wsparcia, złożone z osób, które żyły 7 lat, 3 miesiące i 4 dni? Znalazłam się w stanie jakiegoś zamętu i w ogóle nie wiem, co miałabym myśleć. Ale nie jestem w depresji. Po prostu nie wiem, czemu miałabym próbować. A zatem wstałam rano, po krótkim śnie, żeby udekorować salę na wieczorną zabawę. Pomysł (imprezy) wyszedł ode mnie, więc miałam wcześniejsze zobowiązania. Będziemy obchodzili "Boże Narodzenie w lipcu" oraz urodziny dwu polarników. Motywem wiodącym będzie toga. Dla nas to proste - wystarczy zdjąć pościel z łóżka i jesteś ubrana. Zrobiłam galaretki, truskawkowe i limonowe. Zrobiłam też specjalny napój według przepisu mojej przyjaciółki z Indiany (Sue Lehman), która skontaktowała cię ze mną. Byłam więc dziś rano pracowitą dziewczynką. Napój ładnie wygląda i jest smaczny. To doskonały pomysł dla gości na Święta. Sue zrobiła go na przyjęcie z okazji narodzin mojego pierwszego dziecka. Różowy napój Sue Sok limonowy i puszka, plus pół puszki wody 2 puszki różowej lemoniady, plus pół puszki wody Białego rumu tyle, ile wody, którą powinnaś dodać wcześniej, a nie dodałaś. Zamrozić, aż się zamieni w lód (tutaj o to łatwo), podawać w kieliszkach na nóżce zamrożony. Ładnie wygląda z truskawkami w tym samym kieliszku. Przestałam wierzyć moim robionym ręcznie badaniom krwi - przykro mi, ale to prawda. Serdecznie pozdrawiam, Jerri Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 24 lipca 1999 godz. 18:56:47-0500 Temat: Rany Droga Jerri, Nie bardzo wiem, jak odpowiedzieć na twój list, ale spróbuję. Z rozkoszą napisałabym, że wiem, o czym mówisz, i całkowicie rozumiem twoje uczucia oraz głębię twojego poczucia straty - ale byłoby to kłamstwo i dobrze o tym wiesz. Mogę powiedzieć, że mam ten przywilej w przypadku pacjentek, z którymi spotykam się codziennie w szpitalu. To jeden z darów, jakimi się ze mną dzielą - nieustannie uświadamiają mi, że życie jest chwilowym darem bez żadnych gwarancji. Ty sama dowiadujesz się teraz tego w brutalny sposób, czy tego chcesz, czy nie. Ilekroć zapominam, co jest w tym wszystkim najważniejsze, któraś z pacjentek mi o tym przypomina. Twoje poczucie straty jest całkiem uzasadnione. Jak mam to ująć najlepiej - to wszystko jest WSTRĘTNE! Rak sutka to paskudna, wredna choroba, na którą nikt nie zasługuje - niezależnie od wszelkich nietrafnych wyborów, jakich dokonałaś w przeszłości. Po wieloma względami terapia jest równie paskudna. Twoje wykształcenie medyczne niewiele nam tu pomoże. Zwłaszcza jeśli pracujesz na oddziale nagłych przypadków, gdzie widzisz same najgorsze przypadki z mojej dziedziny. Pacjentki, które wyszły z walki z rakiem zwycięsko, po prostu się tam nie pojawiają. "Liczenie lat, miesięcy, dni" zawsze wydawało mi się nieco dziwne. Jedna z moich ulubionych pacjentek ujęła to najlepiej: "Rak piersi nie zasługuje na to, żeby dłużej rządzić moim życiem. Gdybym tak skrupulatnie liczyła dni, przyznawałabym tym samym, że choroba wciąż ma nade mną wielką władzę". Nie wiem, jak cię o tym przekonać, skoro nie znamy się osobiście. Mogę ci obiecać jedno - będę z tobą szczera. Nieważne, co będzie dalej, zawsze będę z tobą szczera. Niestety, nie zawsze potrafię udzielić ci odpowiedzi, których pragniesz. Średnie i inne dane statystyczne nie mówią mi o tobie ani słowa. Nie mam kryształowej kuli i nie mogę powiedzieć, jak długo będziesz żyła (podobnie jak ty). Nie widziałam ani nie słyszałam niczego (powtarzam: NICZEGO), z czego by wynikało, że twoja choroba jest nie do wyleczenia. To jest nasz cel, a chemioterapia jest najlepszym sposobem, żeby go osiągnąć. Gdybym sądziła, że twoja choroba jest nieuleczalna, powiedziałabym ci o tym i musiałybyśmy podjąć o wiele trudniejszą decyzję w sprawie twojej terapii - zgadzam się, że spędzanie ostatnich dni życia na chemioterapii nie jest najlepszym pomysłem. Prawdę mówiąc, zawsze starałam się nie proponować nikomu chemioterapii w ciągu ostatnich trzech miesięcy jego życia. Moja praca nauczyła mnie między innymi tego, że nie wolno niedoceniać siły i mocy kobiet. Wszystkie moje pacjentki biją się z tymi samymi myślami, ale kiedy przychodzi odpowiednia chwila, wszystkie robią to, co należy. Cieszę się, że masz takich wspaniałych przyjaciół na biegunie. Pozwól im sobie pomóc! Zrobiłabyś dokładnie to samo, gdyby to było jedno z nich. Kathy Czytałam słowa Kathy, ale nie słyszałam ich przesłania. Jakiś wewnętrzny głos wciąż je zagłuszał i powtarzał w kółko: Jesteś martwa. Po co się przejmować? Za chęcałam ją, żeby dawała mi nadzieję, a równocześnie ogromnie utrudniałam jej zadanie. Wiele razy obserwowałam to zjawisko z drugiej strony biurka, ale go nie rozumiałam - aż do teraz. Nadzieja to coś, co trzeba sobie wywalczyć, nie można jej dostać. Początkowo, jak wielu pacjentów, w każdej propozycji nadziei doszukiwałam się złudnej pociechy, podstępu. Musiałam stawić mu czoło. Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 26 lipca 1999 godz. 4:50 Temat: Triumf, mądrość i pytania Czytałam, że taxol powoduje całkowitą utratę włosów. Czy to prawda? Kiedy zacznę czuć się źle po chemioterapii? W sobotę rano czułam się dobrze, ale wieczorem dwukrotnie wymiotowałam. W niedzielę też miałam raz skurcze brzucha. Czy to dlatego, że zjadłam coś, co mi zaszkodziło, czy to po chemii? W niedzielę miałam chyba lekkie mdłości. Dzisiaj jestem zmęczona. Chcę po prostu wiedzieć, czego się mogę spodziewać, żebym mogła coś planować. Wszystkie moje plany i marzenia zrobiły się nieaktualne. Potrzebuję nowych. Nie chodzi tu o rzeczy przyjemne, ale raczej praktyczne. Za rok wygaśnie moje ubezpieczenie. Martwię się o takie rzeczy. Czy powinnam w ogóle martwić się o ubezpieczenie, którego termin upływa za rok? Myślę, że to nie jest coś nienormalnego, smucić się i pragnąć odpowiedzi, kiedy człowiek trzyma w ręku wyrok śmierci. Serdecznie pozdrawiam, Jerri Od: Kathy D. Miller Do Jerri Nielsen Data: 25 lipca 1999 godz. 17:05:43-0500 Temat: Triumf, mądrość i pytania Cześć, Jerri Zalewam się potem w moim salonie, spędziwszy na stacjonarnym rowerze NordicTrack godzinę, w trakcie której równocześnie oglądałam końcowy etap Tour de France. Od lat fascynowałam się tym wyścigiem, ale w tym roku miałam dodatkowe powody. Lance Armstrong dokonał właśnie zdumiewającego powrotu do wyczynowego kolarstwa - dokładnie dwa i pół roku temu przyjęłam Lancea na jego drugi i (trzy tygodnie później) trzeci cykl chemioterapii z powodu zaawansowanego raka jąder. Tak się złożyło, że w tamtym miesiącu to właśnie ja przyjmowałam pacjentów - nie mogę przypisywać sobie żadnej zasługi z powodu jego udanej terapii i wyzdrowienia. Mogę się natomiast zdumiewać siłą woli i hartem ducha tego człowieka. Twoje wczorajsze uwagi bardzo przypomniały mi to, co działo się z Lanceem. Przyjechał na Indiana University po rozpoczęciu terapii w Teksasie. Przyjechał załamany i bez wiary w siebie - w okamgnieniu jego całe życie zmieniło się w koszmar. Nawet gdyby przeżył (miał nie duże szansę), nie mógł raczej marzyć o powrocie do wyczynowego kolarstwa. A kolarstwo było całym jego życiem, innego nie miał ani nie pragnął. Byłam świadkiem zdumiewającej przemiany, jaka w nim zaszła w przerwie między kolejnymi cyklami terapii. Wrócił do szpitala spokojny i zdecydowany - wciąż przestraszony, ale już nie był tym samym, bezradnym, pokonanym człowiekiem co poprzednio. Wyjaśnił mi, że ta przemiana to po prostu efekt świadomej decyzji - postanowił nie skupiać się na śmierci, ale mówić o życiu. Miałam prawdziwą satysfakcję obserwować taką przemianę wiele razy - ale nadal nie wiem, jak do niej dochodzi ani jak ci wskazać do niej drogę. To bardzo osobista podróż, w której sama musisz być sobie przewodnikiem. Życzę ci spokoju ducha po drodze. Kathy Nigdy nie zapomnę tych słów. Gdyby ktoś mógł obdarzyć mnie spokojem albo wskazać mi drogę do jego osiągnięcia, mogłam wyzdrowieć. Jednak zbyt niecierpliwie próbowałam to osiągnąć. Tyle razy byłam świadkiem postępowania śmiertelnej choroby, że wiedziałam, co mnie czeka. Kiedy wreszcie zrozumiałam, że moja choroba może mnie zabić, musiałam przejść przez proces, w trakcie którego człowiek patrzy, jak sam umiera; musiałam zobaczyć swoje życie takim, jakie ono było, i odłożyć na bok wszyst kie marzenia. Dopiero kiedy siebie pochowam, będę mogła sięgnąć po to, co jeszcze zostało, pozbyć się smutku i pójść naprzód. Ale nie mogłam zrobić tego samotnie. Dla kogoś, kto całe życie zawodowo zajmował się ratowaniem innych, poczucie, że sam potrzebuje pomocy innych ludzi, stanowiło szczególne doświadczenie. Ostatecznie powierzyłam siebie i swoje życie mojej rodzinie, moim drogim przyjaciołom oraz utalentowanej i współczującej lekarce, w której dostrzegłam młodszą wersję siebie samej. Jednak mimo całego swojego doświadczenia nie spodziewałam się, że moja podróż do punktu poddania się będzie aż tak gwałtowną, za ciętą walką. Na razie zaś trwało e-mailowepas de deux: Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 26 lipca 1999 godz. 18:39:56-0500 Temat: Triumf, mądrość i pytania Dobrze - pozwól, że spróbuję jeszcze raz. Nie sądzę, żeby wypadły ci wszystkie włosy, ponieważ dawka była mniejsza o połowę od tej, jaką zwykle stosujemy w przypadku trzygodzinnego podawania. Jeśli zaczną wypadać, nie zauważysz niczego wcześniej niż dwa-dwa i pół tygodnia po terapii. Wątpię, by twoje mdłości miały związek z chemioterapią. Poczucie przygnębienia było następstwem decadronu i benadrylu. Dobra wiadomość: ponieważ nie miałaś reakcji uczuleniowej, możemy zmniejszyć dawkę decadronu w najbliższy piątek do 10 mg, co powinno pomóc. Uważam, że warto brać kytril przy każdej sesji chemioterapeutycznej, żeby uniknąć mdłości. Kytril nie powoduje wzrostu masy ciała ani utraty włosów, ale u niektórych pacjentów może wywoływać bóle głowy. Gdybyś miała z tym kłopoty, przyślemy inny środek przeciwwymiotny. Potrzebujesz teraz nowych, krótkoterminowych celów - prostych celów, nad których realizacją możesz zapanować. Poza tym nie powinnaś rezygnować z celów długoterminowych, ponieważ uważam, że będziesz miała okazję je zrealizować. Nie próbuję wykręcać się od odpowiedzi na pytanie o to, jak długo masz szansę żyć - po prostu tacy mądrzy jeszcze nie jesteśmy. Mogę ci jedynie powiedzieć, że mniej więcej połowa kobiet w twojej sytuacji w pewnym momencie ma nawrót raka sutka w jakimś innym miejscu ciała. Ten nawrót niemal zawsze występuje w ciągu pierwszych pięciu lat od diagnozy stwierdzającej u nich występowanie choroby i zwykle kończy się śmiercią pacjentki (średnio w dwa lata po stwierdzeniu nawrotu). Oznacza to także, że u około połowy kobiet w twojej sytuacji nigdy nie dochodzi do nawrotu raka - przewidywana długość życia jest dla nich taka sama, jak dla innych kobiet w ich grupie wiekowej. Nigdy nie widujesz tych kobiet, ponieważ nie ma powodu, żeby zjawiały się na oddziale nagłych przypadków. Ja widuję je w swojej klinice bez przerwy - one naprawdę istnieją. Problem polega na tym, że nie wiem, do której połowy należysz, i nikt tego nie wie. Nie wiedziałabym tego nawet, gdybyś leżała u mnie w szpitalu. W sumie: sama będziesz chciała wrócić do pracy, kiedy skończymy całą terapię i będziesz tego potrzebowała. Czas trwania terapii - około trzech miesięcy chemioterapii (czyli mniej więcej do wyjazdu z Antarktydy), następnie operacja chirurgiczna, po czym prawdopodobnie kolejny cykl chemioterapii, który byłby zbyt ryzykowny na biegunie, a potem naświetlania. W ten piątek będziemy lepiej zorganizowani - po obu stronach satelity. Rozumiem, że mamy znowu randkę o 9.30, tak? Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 27 lipca 1999 godz. 2:33 Temat: Szczegóły Bardzo się cieszę, że być może nie wypadną mi włosy. Może to brzmi głupio, ale chciałabym, żeby coś pozostało we mnie niezmienione. Czy wypadną mi i tak przy następnej rundzie chemioterapii, po powrocie do domu? Jeśli tak, to martwię się niepotrzebnie i równie dobrze mogę opłakiwać stratę jeszcze jednej części siebie, skoro już przy tym jestem. Cieszę się, że dostałam list, szczegółowo opisujący, czego naprawdę mogę się spodziewać. Przesłałam go mojej matce. Jako prawdziwy człowiek nauki uważa, że wiedza jest najważniejsza. Obie jesteśmy bardzo realistycznie nastawione do świata. Wolimy wiedzieć, co się dzieje, żeby móc podejmować najlepsze decyzje. Serdecznie pozdrawiam, Jerri Ten intelektualny sparing był trudny dla nas obu. Kathy wzięła na siebie najtrudniejsze zadanie, ponieważ była jedyną osobą, która mogła to zrobić. Pozostawałam w kontakcie z wieloma zaprzyjaźnionymi lekarzami, ale oni nie chcieli tarzać się ze mną w błocie. Zamiast tego, podobnie jak wielu ludzi w zetknięciu z osobą śmiertelnie chorą, próbowali pocieszać mnie fałszywą nadzieją, zdaniami w rodzaju "Poradzisz sobie z tym". Większość miała jak najlepsze intencje, ale byli podobnie bezradni, jak moi przyjaciele spoza profesji medycznej, którzy wypowiadali te same słowa. Starali się okazywać mi w ten sposób swoją sympatię, ale w efekcie czułam się jeszcze bardziej samotna. Równocześnie nie mogłam odgrywać tego wewnętrznego dramatu przed ludźmi, którymi sama miałam się opiekować. Niemal wszyscy moi przyjaciele z bieguna byli przekonani, że znoszę swoją chorobę z imponującą pogodą ducha. Co gorsza, zaczęłam odczuwać skutki chemicznej menopauzy, spowodowanej przez leki blokujące produkcję estrogenu w moim organizmie. Uderzenia gorąca były okropne. Nagle zalewałam się potem i trwało to, dopóki nie zdjęłam czapki i jednej warstwy ubrania. Wtedy jednak robiło mi się zimno, ponieważ mokre włosy przymarzały do skóry. Na powrót wkładałam ubranie i znowu zaczynałam się przegrzewać. I tak w kółko, aż padałam ze zmęczenia. Gwałtowny spadek poziomu estrogenu może także wywoływać wahania nastroju. Nie wiedziałam już, czy różne moje odczucia są realne, czy spowodowane przez zmiany hormonalne. Jedyną możliwość pełnej ekspresji uczuć dawały mi listy do Kathy, mojej matki i brata Scotta. Od: Scotta Cahilla Do: Jerri Nielsen Data: 26 lipca 1999 godz. 15:24:54-0400 Temat: Trzymanie się Cześć, Duffy! Jak się trzymasz? Pojechałem na weekend do staruszków. Nie mogą się doczekać twojego powrotu -ja także. Mama czuje się dobrze - smutna i zatroskana o swoją kochaną, małą dziewczynkę. Tata nie może spać. Oni są tacy kochani. Kochają cię szalenie. Ja także. Urywam się, żeby popracować na łodzi dziś popołudniu. Skończę wreszcie ostatni kawałek lękowego pokładu. Wciąż nie zacząłem jeszcze wnętrza - pracuję nad pokładem i malowaniem oraz dodatkowym sprzętem i portami. Wielkimi krokami zbliża się dzień wodowania. Zdążysz na czas - następnej wiosny na południe od Annapolis. Kochamy cię i tęsknimy za tobą- twój mały brat Scotty Od: Jerri Nielsen Do: Scotta Cahilla Data: 27 lipca 1999 godz. 5:08 po południu Temat: Trzymanie się Drogi Scotty, Nie trzymam się. Przygnębia mnie to, że już jestem martwa. Moja lekarka nie daje mi nadziei. Napisałam nawet do niej, błagając o coś, czego mogłabym się trzymać. Nic nie dostałam. Ona mówi, że zasadniczo jestem już kimś martwym, kto tylko czeka, żeby go pochować. Mogę umrzeć za raz, w trakcie terapii, którą tutaj stosuję, albo dożyć późnej starości. Ale prawdopodobnie umrę w ciągu najbliższych pięciu lat albo coś koło tego. Nawet w przyszłości nikt nie będzie mógł mi nic na ten temat powiedzieć. Nie będę mogła robić żadnych planów ani mieć marzeń czy nadziei. To jest w tym wszystkim najgorsze, ponieważ zawsze potrafiłam zachować nadzieję i marzenia, nawet w najgorszych momentach. Przez cały weekend myślałam o łodzi. Duży przyniósł mi magazyn żeglarski z górnej kantyny (sprzed czterech lat) i oglądając zdjęcia, snuliśmy marzenia o żeglowaniu do Ameryki Południowej. Po raz pierwszy, odkąd to się wszystko zaczęło, byłam podekscytowana. Naprawdę chciałabym przez kilka miesięcy mieszkać na łodzi, tak jak już kiedyś mieszkałam. To brzmi wspaniale. I taka piękna łódź. Po chemioterapii poczułam się o wiele gorzej, niż się spodziewałam. Wymiotowałam dwa razy podczas przyjęcia. Pierś boli mnie jak diabli. Pisz do mnie, proszę. Kocham cię i bardzo tęsknię. Duffy Od: Scotta Cahilla Do: Jerri Nielsen Data: 27 lipca 1999 godz. 07:40:15-0400 Temat: Trzymanie się Droga Duffy, Łódź będzie gotowa! Musisz zachować pozytywne nastawienie. Nie będę nawet udawał, że wiem, przez jakie piekło przechodzisz. Strasznie żałuję, że nie mogę wziąć cię w ramiona i ukołysać. Jesteś wspaniałą sio strą i moim najlepszym przyjacielem, i powinienem się teraz tobą opiekować. Wkrótce będę to robić. Rak jest wstrętny i budzi grozę - ale można go pokonać i ta walka już się zaczęła. Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam. Pokonamy to paskudztwo i pewnego dnia zapomnisz, że w ogóle je miałaś. Kocham cię. Teraz żałuję, że sam nie jestem lekarzem. Wszyscy przez cały czas myślimy o tobie i nie możemy się doczekać twojego powrotu do domu. Należysz do Cahillów i mamy irlandzkie szczęście - pokonamy to świństwo! Kocham cię zawsze, Scotty Druga runda chemioterapii, tydzień po pierwszym niepowodzeniu, poszła znacznie lepiej. Klub Medyczny szybko przekształcał się w niezwykle sprawny zespół. Między innymi dlatego uwielbiałam pracować na oddziale nagłych przypadków - ze względu na element pracy zespołowej. Im częściej pracuje się razem, tym lepiej wszyscy znają swoje obowiązki i cała grupa uzyskuje lepsze wyniki. Z radością obserwowałam rozwój mojego zespołu na biegunie. Nauczyłam Dużego, jak podawać mi chemię, po czym on sam nauczył tego Heidi oraz Lizę i wszyscy troje doskonalili nawzajem swoje umiejętności. Ken i Walt Spawacz po trafili uruchamiać kroplówkę i pobierać krew; Lisa i Comms Tom, nasz niewidoczny członek Klubu, zasiadający w Centrum Komunikacyjnym, nadzorowali systemy komputerowe i połączenia satelitarne. W końcu zespół pracował tak sprawnie i tak dobrze opanował wszystkie tajniki zabiegu, że chemioterapia przebiegła bez najmniejszych problemów. Działali szybko i sprawnie. Kathy i LaTrice były pod wrażeniem, jak szybko opanowaliśmy całą sztukę. Prawdę mówiąc, odkąd tylko obliczyliśmy właściwe parametry, Duży John tak dobrze wyspecjalizował się w regulowaniu tempa kapania kroplówki, że Kathy zaproponowała mu pracę w swoim szpitalu. - Słuchaj, Duży, kiedy już stamtąd wyjedziesz, przyjdź do mnie do pracy - po wiedziała ze śmiechem. - Jesteś lepszy niż moje pompy za tysiąc dolarów! Równocześnie z niepokojem czekałam na wyniki najnowszych testów. Razem z Waltem pobraliśmy kolejne wycinki tkanki nowotworu podczas pierwszej sesji chemioterapii. Część z nich umieściliśmy w odziedziczonych po marynarce po jemnikach na próbki patologiczne, które zamierzałam zabrać ze sobą do Stanów. W ten sposób będę dysponowała próbkami tkanki w jej pierwotnym stanie, zanim chemioterapia zmieniła komórki rakowe. Kathy powiedziała, że nie muszę tego robić, ale ja uznałam to za konieczne. Zaczynałam odzyskiwać kontrolę nad moim życiem, podobnie jak zaczynałam wyobrażać sobie przyszłość. Ken przygotował preparaty mikroskopowe z nowych próbek za pomocą barwników, które dostaliśmy w zrzucie, a Lisa przekazała ich mikroskopowy obraz patologom współpracującym z Kathy. Opiekujący się mną lekarze pragnęli się dowiedzieć możliwie jak najwięcej o moim nowotworze. Jeden z istotnych testów polegał na ustaleniu, czy moje komórki rakowe są wrażliwe na estrogen. Jeśli tak, to inny test pozwalał wykryć, czy receptory estrogenu mają charakter pozytywny (ER+) czy negatywny (ER-). Wszystkie posiadane przeze mnie źródła medyczne stwierdzały, że receptory estrogenu o charakterze negatywnym zmniejszają szansę przeżycia, ponieważ samo od cięcie dopływu estrogenu nie wystarcza w tym wypadku do zahamowania wzrostu komórek rakowych. W trakcie drugiej rundy chemioterapii Kathy powiedziała nam, że moje receptory estrogenu są negatywne. Próbowała złagodzić wrażenie, jakie zrobiła na mnie ta wiadomość, mówiąc, że w przypadku wybranego przez nas wariantu terapii nie ma to większego znaczenia. Jednak potraktowałam to jako przerażający sygnał, ostatnie ogniwo w łańcuchu złych wiadomości na temat mojego raka. Zamiast dwu guzów, jak początkowo sądziliśmy, był jeden duży nowotwór o nieregularnym kształcie. Miał ponad pięć centymetrów wielkości, rósł szybko, a ponieważ miałam obrzmiałe i obolałe węzły chłonne, nie można było wykluczyć, że nastąpiły już u mnie przerzuty do innych części organizmu. Wszystkie te okoliczności zmniejszały moje szansę przeżycia. Gdy się dowiedziałam, że mój rak jest ER-, razem z Dużym usiedliśmy z kalkulatorem nad kartką papieru, żeby oszacować moje szansę. Jako lekarz z oddziału nagłych przypadków byłam przyzwyczajona do posługiwania się statystyką. Kathy nie myślała w tych kategoriach i wolała nie ujmować swoich przewidywań liczbowo. Wyniki naszych obliczeń zdawały się potwierdzać moje najgorsze obawy. Zgodnie z nieco przestarzałymi danymi statystycznymi, jakie miałam do dyspozycji, moje szansę na przeżycie dłużej niż dwa lata wynosiły mniej więcej 1-15 procent. Napisałam list do Kathy Miller z prośbą, żeby powiedziała mi teraz całą prawdę. Bez upiększeń. Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 30 lipca 1999 godz. 12:02 Temat: Szczegóły Droga Kathy, Wolę znać całą prawdę od początku, bo dzięki temu będę mogła opłakać od razu wszystko, co straciłam, i zacząć na nowo z tym, co mi zostało. Zawsze potrafiłam zacząć od początku, ale to o wiele trudniejsze, gdy w chwili, kiedy wydaje ci się, że już zrobiłaś końcowe podsumowanie, nagle powracają myśli o tym, co straciłaś. Jestem zdezorientowana w pewnym istotnym punkcie. Wszystkie źródła, jakimi dysponuję, choć przyznaję, że nie mam ich wiele, twierdzą zdecydowanie, że fakt posiadania receptorów ER- wydatnie zmniejsza szansę przeżycia. Natomiast ty mówiłaś wieczorem, że negatywny charakter receptorów nie ma większego znaczenia. Naprawdę muszę znać prawdę, że bym wiedziała, co mam myśleć o swoich szansach, a tym samym podejmować decyzje w sprawie mojej przyszłości. Ta sprawa ma ogromny wpływ na mój emocjonalny stosunek do terapii i do myśli o jak najszybszym opuszczeniu Antarktydy oraz na moje ogólne nastawienie w kwestii szans wyleczenia. Wiem, że istnieją dane statystyczne, dotyczące wszystkich tych spraw. Sądząc na podstawie statystyk, które potrafię zrozumieć, to moje szansę są bardzo małe. Muszę wiedzieć, jak mam patrzeć na moją chorobę - chodzi o to, czy mam jakąś przyszłość, czy nie. Odpowiedź na to pytanie może wywrzeć wielki wpływ na mój obecny sposób życia, na to, czy zacznę dbać o swój ogólny stan zdrowia, i na wiele innych spraw. Na przykład, gdybym miała spore szansę, mogłabym zacząć ćwiczyć w sali gimnastycznej, ale jeśli moje szansę wynoszą 10 procent, nie będę marnowała cennego czasu na bieganie w maszynie. Podobnych problemów jest bardzo wiele. Dziękuję, Jerri Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 31 lipca 1999 godz. 21:21:05-0500 Temat: Szczegóły Cześć, Jerri, Pozwól, że spróbuję wyciągnąć cię ze stanu niepewności. Jeśli w tym liście nie znajdziesz potrzebnych informacji, spytaj ponownie, a ja znowu spróbuję. Po pierwsze - byłam gotowa się założyć, że twój nowotwór jest ER-, ponieważ zachowuje się jak nowotwór ER-. Prawdopodobieństwo, że ja kiś nowotwór jest ER+, rośnie wraz ze wzrostem wieku pacjentki. Jesteś młodą kobietą jak na raka piersi, więc biorąc pod uwagę tylko twój wiek, szansa, że nowotwór będzie ER+, wynosi najwyżej 35 procent. Opisywany przez ciebie szybki wzrost nowotworu także pasuje do typu ER-. A teraz, powiedziawszy to, co powiedziałam, muszę dodać, że tak na prawdę nie wiemy, czy twój nowotwór jest, czy nie jest ER+ , ponieważ nie robiono ci żadnych potwierdzających to testów. Obraz mikroskopowy tkanki zabarwionej odpowiednim odczynnikiem sugerował nowotwór ER-, ale taki obraz jest zbyt niejednoznaczny i w "nie-polarnym" świecie nigdy byśmy się do niego nie ograniczyli. Bez potwierdzających testów nie sposób powiedzieć, czy twój nowotwór jest rzeczywiście ER-, czy też po prostu odczynnik nie zadziałał. Będziemy wiedzieli to na pewno, kiedy powtórzymy test na komórkach, które zachowałaś w pojemnikach na próbki. Ogólnie rzecz biorąc nowotwory ER- są bardziej agresywne (bardziej niebezpieczne, częściej dają nawroty itp.) niż nowotwory ER+. Jeśli leczy się w taki sam sposób dwa nowotwory, które różnią się tylko wskaźnikiem reakcji na estrogen (ER), to przy nowotworze ER- prawdopodobieństwo nawrotu jest o 5-10 procent większe. Jak widzisz, nasza wiedza nie jest ścisła - przykro mi. Jesteś młodą kobietą z dużym, agresywnym nowotworem. W ciągu minionego tygodnia nie dowiedziałam się niczego, co pomogłoby mi udzielić ci bardziej szczegółowej odpowiedzi, chyba tylko tego, że u połowy kobiet z takim typem nowotworu (pamiętając, jak mało w istocie o nim wiemy) pojawiają się w końcu przerzuty, które stają się przyczyną ich śmierci. U połowy kobiet nie ma przerzutów. Nawet gdybym mogła zmienić te proporcje na lepsze, 10 procent szansy to nie zero, a 90 procent to nie 100. A taką odpowiedź chciałabyś w istocie usłyszeć - nie mogę ci jej udzielić i nie mam podstaw do wyrokowania na podstawie tych liczb. Myślę, że jeśli chodzi o planowanie przyszłości, to nikt z nas nie ma żadnych gwarancji w tym życiu - ty tylko wiesz o tym lepiej niż inni. Moje pacjentki w cudowny sposób przypominają mi o tym w moim własnym życiu. Mam nadzieję, że to, co napisałam, ci pomogło - a teraz ruszaj do sali gimnastycznej. Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 31 lipca 1999 godz. 7:43 Temat: Sprawy medyczne Droga Kathy, Muszę wiedzieć, co mam myśleć o mojej chorobie, żebym mogła zdecydować, czy mam w ogóle próbować się leczyć. Jak mówiłam we wcześniejszym liście, z moich książek wynika, że mam bardzo mizerne szansę. Jestem zupełnie sama na tym cholernym biegunie południowym i bez żadnych naukowych źródeł próbuję podjąć decyzję w sprawie życia i śmierci. Muszę mieć dane procentowe. Jeśli tylko będę znała swoje szansę w procentach, mogę podjąć walkę nawet w bardzo niesprzyjających okolicznościach. Nie jestem podobna do większości twoich pacjentów (to dlatego leczysz mnie na biegunie południowym). Uważam, że w życiu nie liczy się liczba przeżytych lat i dni, ale istotne doświadczenia i to, jak żyłaś. Nie chcę chronicznie chorować aż do śmierci. Lepiej niż większość ludzi wiem, co oznacza taka choroba, ponieważ stykałam się z nią przez dwadzieścia pięć lat. Zawsze sobie myślałam, że popełnię samobójstwo, zanim podłączą mnie do dializy. Jeśli mam dobre szansę przeżycia, wrócę do domu, poddam się operacji, chemioterapii i naświetlaniom, będę rzygała jak pies, będę zniekształcona i brzydka, ale będę walczyła ze wszystkich sił o przetrwanie. Spróbuję wydostać się z Antarktydy i dotrzeć do ciebie najszybciej jak to tylko możliwe. Jeśli moje szansę są marne, nie wrócę do USA. Przerwę wszelką terapię. Przygotuję moich tutejszych kolegów do roli lekarza. Zamiast wracać, będę podróżowała po świecie, dopóki starczy mi sił, i pożegluję do Ameryki Południowej z moim bratem, tak jak planowałam. A zatem muszę znać prawdę. Czekam na te ważne odpowiedzi, Jerri Lin Od: Erica Cahilla Do: Jerri Nielsen Data: 31 lipca 1999 godz. 14:55:17+0400 Temat: Bez tematu Jerri, Rozmawiałem właśnie z mamą - mówi, że czytała, iż taki wynik badania receptorów jest niedobry. Ale myślę, że twoja lekarka wie lepiej niż książki, które mama czyta. Nieważne - weź swoje lekarstwo - które na pewno jest okropne. Jestem pewien, że czujesz się strasznie zdołowana - każdy by się tak czuł, ale proszę: nie poddawaj się. Mama nie wierzy, że walka ma jakiś sens, ale ja, sukinsyn, z tym się nie zgadzam, walcz jak diabli. Jestem bardzo dumny z ciebie i z tego, co robisz. Moje małe dziewczynki także są z ciebie dumne. Chciałbym móc coś dla ciebie zrobić - ale czuję się bezradny i przy gnębiony. Spróbuj po prostu to wypłakać, płakać jak diabli, a potem wrócić do życia i żyć najlepiej jak się da - to wszystko co można - każdy z nas tylko tyle może. Kocham cię, Pan Dzidziuś . Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 31 lipca 1999 godz. 21:12:41-0500 Temat: Sprawy medyczne Jerri, Naprawdę zdaję sobie sprawę, że nie przypominasz większości moich pacjentek. Jesteśmy do siebie bardzo podobne i bardzo się cieszę, że się poznałyśmy. Naprawdę, uwierz mi, proszę: nie próbuję się wykręcić od odpowiedzi na twoje pytania, podobnie jak nie maluję bardziej różowego obrazu sytuacji niż ten, jaki sama uważam za prawdziwy albo prawdopodobny. Jako lekarz, który ma odpowiedzieć na twoje pytania, jestem w bardzo niekorzystnej sytuacji. Dane statystyczne, jakie mogę podać pacjentowi, są w najlepszym wypadku przybliżone. Tymczasem na twój temat miewam znacznie mniej informacji niż zwykle mam na tym etapie terapii. Proporcje 50 na 50 procent, jakie ci pierwotnie podałam, były oparte na założeniu, że twój nowotwór będzie ER-. Dlatego też ich nie zmieniłam. Skorygowałabym je nieznacznie na korzyść, gdyby komórki okazały się ER+. Gdybym wiedziała, że doszło u ciebie do przerzutów i twoja choroba jest nieuleczalna, powiedziałabym ci o tym - nie powiedziałaś mi jednak niczego, co wskazywałoby na taką sytuację. Gdy tylko uda nam się wydostać cię z Antarktydy, zamierzam zrobić ci tomografię komputerową klatki piersiowej, brzucha oraz kości, żeby wykluczyć istnienie przerzutów. U osoby z twoimi objawami zasadniczo zrobiłabym takie badanie przed rozpoczęciem terapii, ale skoro przebywasz na biegunie południowym, musiałam z konieczności zrobić odstępstwo od tego planu. Sądzę, że opóźnienie leczenia o następne 3-4 miesiące znacznie zmniejszyłoby twoje szansę. Z pewnością, JEŚLI badania wykażą przerzuty, będziemy miały o wiele trudniejszą sytuację. W takim wypadku nigdy nie dyskutuję z pacjentami, którzy postanawiają, że nie będą kontynuować leczenia. Nie znam żadnego prawa, które mówi, że człowiek musi przejść przed śmiercią chemioterapię. Reakcja na chemioterapię stanowi niezwykle istotny i bardzo silny czynnik prognostyczny. Pacjenci, u których następuje pełna remisja choroby, mają około 90 procent szans na przeżycie następnych 10 lat. Pacjenci, u których choroba utrzymuje się w postaci szczątkowej, mają około 50 procent szans na przeżycie tego okresu. Pacjenci, u których nie występuje żadna reakcja na chemioterapię, mają jedynie 20 procent szans na przeżycie kolejnych 10 lat. Liczby te nie zależą od wyjściowej wielkości nowotworu. W tej chwili jest za wcześnie, by powiedzieć, jaka będzie twoja reakcja, ale z pewnością nic nie świadczy o tym, byś należała do ostatniej grupy. To twój rak sutka i zrobimy z nim to, co ty postanowisz. Jestem głęboko przekonana, że moja rola polega na dostarczaniu najpełniejszych informacji, na podstawie których możesz podjąć decyzję. Ostateczne decyzje należą wyłącznie do ciebie. Proszę tylko, żebyś nie podejmowała długoter minowych decyzji, dopóki nie będę mogła podać ci informacji, o które chodzi - niestety obawiam się, że nie będę mogła ci ich udzielić, dopóki nie zabierzemy cię z Antarktydy i nie przyjrzymy się dokładnie, z czym mamy do czynienia - jaki to rodzaj nowotworu, jakie mamy możliwości do wyboru i co będzie dla ciebie najlepsze. Będę nadal próbowała. Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Scotta Cahilla Data: 2 sierpnia 1999 godz. 01:44:35+1200 Temat: Żyć, żeby żeglować Drogi Scotcie, Czuję się dzisiaj znacznie lepiej, ponieważ moja lekarka wreszcie podała mi konkretne dane w procentach na temat moich szans na przeżycie. Tego właśnie potrzebowałam. A zatem jestem szczęśliwa, albowiem postanowiłam, że naprawdę chcę żyć, ponieważ zamierzam opłynąć świat żaglówką. Nie mogę się doczekać chwili, kiedy zamieszkam latem na twojej łodzi i przekonam się, czy potrafię sobie sama z nią poradzić, skoro po tem chciałabym zamieszkać na swojej. Jak tylko satelita pojawi się nad naszym horyzontem, zamierzam porozmawiać z osobą od PR w NSF o tym, jak zorganizować moje kontakty z mediami. Jestem zmęczona tym ciągłym występowaniem w roli tropionej zwierzyny, muszę więc wyjść z ukrycia. Mama i tata przeszli przez tych ludzi prawdziwe piekło. Nie miałam dość sił na początku tygodnia, ponieważ próbowałam uporać się psychicznie z faktem, że mam raka. To wszystko dzieje się dla mnie za szybko i nie mam gdzie się ukryć. Kocham cię, Duff Napór mediów chwilowo osłabł po zrzucie lotniczym, kiedy uwaga świata skupiła się na tragicznej katastrofie samolotu, w której zginął John Kennedy junior. Wszyscy .mieliśmy nadzieję, że prasa zapomni o mojej historii, ale niestety stało się inaczej. Do NSF przychodziły całe stosy próśb od reporterów, którzy chcieli przeprowadzić ze mną wywiad. Fotografowie i ekipy telewizyjne znowu zaczęli się kręcić wokół domu moich rodziców. Jedna z gazet z Ohio dotarła do mojego byłego męża, który otwarcie mnie dezawuował i opowiadał każdemu, kto tylko chciał go słuchać, że wymyśliłam sobie swoją chorobę, żeby zwrócić na siebie uwagę. Uświadomiłam sobie, że moja strategia milczenia nie przynosi spodziewanych rezultatów. Wbrew moim oczekiwaniom media nie przestaną się mną interesować. Poczułam, że powinnam sama sprostować wszystkie przekłamania na mój temat i sama opowiedzieć, kim jestem i co mi się przydarzyło. Postanowiłam napisać do Julii Moore, która zajmowała się sprawami public relations w NSF, i zawiadomić ją, że zmieniłam zdanie na temat kontaktów z prasą. Od: Jerri Nielsen Do: Julii Moore Data: 2 sierpnia 1999 godz. 6:41 Temat: Media Droga Julio, Chciałabym teraz porozmawiać o mediach. Prawdę mówiąc, wcale nie mam na to ochoty, ale dziennikarze ciągle napastują moich rodziców. Jedna z gazet zwróciła się nawet do adwokata, który załatwiał mój rozwód. Nie chcę, żeby po prostu wydrukowali to, co im naopowiada mój wściekły eks-mąż - a tym mi grożą. W innym wypadku zachowałabym milczenie. Sądziłam, że cała sprawa ucichnie, ale okazało się, że jest inaczej. Obawiam się także, że może to niekorzystnie wpłynąć na moje siły psychiczne, niezbędne do walki z rakiem. Nie chcę się czuć jak zaszczute zwierzę, kiedy usiłuję poradzić sobie z chorobą i z jej następstwami, i kiedy czeka mnie operacja i poważna chemioterapia. Czy możesz zgodnie z tym, co ustalałyśmy, umówić mnie na wywiad z jedną gazetą i jedną siecią telewizyjną? Proszę o radę w tej sprawie. Wiem teraz, co myśleć o mojej diagnozie, i czuję, że mogę udzielić wywiadu o pozytywnym wydźwięku. Dziś wieczorem mam drugą sesję chemioterapii. Myślę, że to paskudztwo już się zmniejszyło! A może tylko mam taką nadzieję. Serdecznie pozdrawiam, Jerri Lin Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: niedziela 1 sierpnia 1999 godz. 8:17 rano Temat: Łódź Droga Kathy, Dane statystyczne naprawdę mi pomogły. Mam teraz znacznie większy dystans do mojego nowotworu. Dziękuję ci, że poświęciłaś czas na przy gotowanie tych danych dla mnie. Należę do ludzi, którzy naprawdę muszą wiedzieć takie rzeczy. Po przeczytaniu tych danych postanowiłam, że jednak chcę żyć, ponieważ chciałabym zaraz po zakończeniu rekonwalescencji opłynąć świat żaglówką. To będzie naprawdę świetna sprawa. Myślę, że po prostu za mieszkam na łodzi i wyruszę przed siebie. Chciałabym dzwonić do moich przyjaciół i zapraszać ich na spotkania w różnych portach. Najpierw po płynę do Ameryki Południowej, a potem - kto wie? Moja przyjaciółka z lata, Dorianne, od wyjazdu z Antarktydy w stycz niu była już dwa razy w Japonii, raz na Filipinach, trzy razy w Nowym Meksyku i dwa razy w Oregonie! Mam nadzieję, że skończę leczenie na czas i zdążę odwiedzić ją w Japonii przed jej wyjazdem w grudniu, a potem spotkać się z nią w Belize na wielkim noworocznym przyjęciu, jakie wydaje tam w styczniu. Następnie chcę pojechać na spotkanie z inną przy jaciółką, która pracuje obecnie w Mongolii w Korpusie Pokoju. Może po jadę z Lisa. Było mi bardzo smutno na myśl, że nie wybiorę się w podróż po świecie tak jak inni polarnicy po skończeniu kontraktu na Antarktydzie. Ale po prostu pojadę wtedy, kiedy będę mogła - i już. A zatem po to właśnie postanowiłam żyć. Naprawdę myślę, że "to coś" jest jeszcze mniejsze. Serdecznie pozdrawiam, Jerri Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: 2 sierpnia 1999 godz. 01:47:35+1200 Temat: Żyć, żeby żeglować Droga mamo, Jestem dzisiaj szczęśliwsza, ponieważ postanowiłam żyć, po to, żeby móc popłynąć żaglówką naokoło świata. To właśnie zrobię, jeśli przeżyję. Co o tym sądzisz? To bardzo ekscytująca myśl, bo właściwie czemu mia łoby mi się, do diabła, nie udać? Rozmawiałam dziś z Julią Moore na temat kontaktów z prasą, więc nie będziemy musieli się o to martwić. Kocham cię, Duff Od: Mamy i Taty Do: Jerri Nielsen Data: 2 sierpnia, 1999 Temat: Dzień dobry, kochanie Muszę dzisiaj zabrać Dee z dzieciakami na wycieczkę do Morskiego Świata. Razem z tatą schowamy się w pięknych lasach. Ma być ciepło - ponad 70F i słonecznie. Może pójdę się ostrzyc. Będę się lepiej czuła z krótkimi włosami. Wszyscy z ulgą przyjęliśmy wiadomość, że zaczynasz być gotowa do kontaktów z mediami. Podoba mi się myśl o twoim żeglowaniu dookoła świata. To może być twoja kolejna wielka przygoda. Duffy, moje drogie dziecko, nie pragnę niczego więcej niż tylko tego, żebyś miała wspaniałe życie. Jeśli jest jakaś szansa, nieważne, 10 czy 90 procent, korzystaj z niej. Teraz jadę zabrać Dee. Napiszę do ciebie później. Chociaż tata oskarża mnie, że moje całe życie kręci się wokół pisania i czytania e-maili. Nie rozumie, że tego po trzebuję, że muszę do ciebie pisać, ponieważ wtedy czuję się tak, jakbyś była tutaj ze mną i ze mną rozmawiała. Kiedy siedzę przy komputerze, nie jesteś tak daleko. Kocham cię, Mama Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 5 sierpnia 1999 godz. 21:41:39+1200 Temat: Pomiary Droga Kathy, Mój nowotwór początkowo miał 5 cm długości i 4 cm szerokości. Teraz ma wymiary 3 (szerokość) na 3,5 (długość) na 1,5 (głębokość). Jednak na prawdę trudno go zmierzyć. Granice są bardzo nieokreślone. Pierwotnie nie mogłam zmierzyć go w głąb, bo nie mogłam wyczuć, dokąd sięga. Serdecznie pozdrawiam, Jerri Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 05 sierpnia 1999 godz. 17:53:44-0500 Temat: Pomiary Jerri! To doskonała reakcja. Teraz mogę "wyprostować" jeszcze jedną rzecz, którą musiałam pominąć. Zawsze mówię pacjentom, że dopiero po przy najmniej dwu cyklach chemioterapii można naprawdę coś powiedzieć o skuteczności podawania leków. To prawda, ale jeśli chemia działa na prawdę dobrze, mogę powiedzieć coś na ten temat znacznie wcześniej. Taka różnica po zaledwie dwu tygodniach terapii jest zdumiewająca! Tempo zmian wielkości nowotworu osłabnie w ciągu następnych kilku tygodni - to normalne i nie oznacza, że chemia przestała działać. Zobaczymy się w piątek. Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: 10 sierpnia 1999 godz. 08:36:04+1200 Temat: Toastino W sobotę wieczorem mieliśmy wielkie święto. Donna, Elektro Thom, Tim, Pakman i Liza założyli włoską restaurację o nazwie Toastino, która wyrwała nas z monotonii codziennej egzystencji, przypominającej film Dzień świstaka, tyle że w warunkach mrocznej, polarnej zimy. Przez tydzień w stacji trwały tajemnicze przygotowania i snucie planów. Wszyscy znaleźliśmy zaproszenia w swoich skrzynkach pocztowych (nigdy nie używanych). Trzeba było z góry zarezerwować sobie miejsca. Nikogo nie wpuszczano do stołówki po śniadaniu. Bardzo ekscytujące. Do stołówki można się było dostać tylko przez bar na piętrze, gdzie nasz kelner, Pakman, podawał nam wino w czasie, gdy czekaliśmy na stolik. Kiedy pokazałam się w barze, byli już tam Duży i Lisa. Andy i Loree przyszli chwilę później. Stoliki były tylko czteroosobowe, ale nie mogłam przecież po minąć żadnego z moich najbliższych przyjaciół, dostaliśmy więc specjalne zezwolenie na to, żeby usiąść w piątkę. Kiedy nasz stolik był gotowy. Pak sprowadził nas na dół. Co za niespodzianka! Stołówka była zupełnie przemeblowana. Naprawdę wyglądała jak bardzo przyjemna restauracja. Były przyciemnione światła, a flagi i duże płachty czerwonego materiału zasłaniały kuchnię i oddzielały od siebie zaciszne zakątki. Z głośników płynęła przyjemna muzyka i wszędzie było pełno plastikowych kwiatów. W restauracji naszym kelnerem był Tim. Naprawdę dobrze odgrywał swoją rolę. (Tim jest nie tylko budowniczym i rybakiem, ale także aktorem). Wszyscy bawili się doskonale. To był niezwykły wieczór. Właśnie takie rzeczy nadają sens pobytowi na biegunie. Tutaj bardzo szybko odkrywasz, co się naprawdę liczy w życiu. To wszystkie drobne przyjemności. Najważniejsi są dobrzy przyjaciele i rodzina. Potem społeczność pracująca na rzecz wspólnego celu. W naszym przypadku chodzi o to, żeby przetrwać w najbardziej izolowanym i wrogim człowiekowi miejscu na Ziemi. Dla mnie następną ważną rzeczą jest stymulacja intelektualna. Dla innych jest nią jedzenie. Pokarm dla duszy, a potem pokarm dla żołądka. Przypomina mi się w tym momencie ulubiony wiersz ciotki Evy z wersem: "Kup hiacynty, żeby nakarmić duszę". Nie potrafię wyobrazić sobie bieguna, izolacji, ciemności, raka bez dwójki moich najbliższych przyjaciół, Lisy i Dużego. To tacy niezwykli i uroczy ludzie. Ale gdybym ich nie spotkała, prawdopodobnie znalazłby się ktoś inny, kto wypełniłby pustkę w moim życiu. Losy splecione tutaj są już splecione na zawsze. Wszyscy zaczynamy rozmyślać o podróżach albo o powrocie do domu. Niedługo skończy się nasz pobyt na biegunie. Na horyzoncie pojawiła się lekka, niebieska poświata, obiecując nadejście słońca. Podczas gdy moi najbliżsi przyjaciele myślą o wielkiej przygodzie, ja rozmyślam o moich szansach. Czy jestem u kresu życia, czy na progu nowego? Mogę tylko zgadywać. Ciężko mi na duszy z tą świadomością. Ze wspaniałej Antarktydy Jerri Lin . Rozdział 13 Najdłuższy miesiąc Liczyć kwiaty na tapecie, Mogę chętnie, jeśli chcecie, Lub do świtu stawiać pasjansa, Chociaż brak mi jednej karty Palić papierosy mogę i oglądać komiks o Kangurze Więc mi nie mów, proszę, Że nic nie mam do roboty. Kwiaty na tapecie, wiersz braci Statler, ulubiony wiersz polarników na biegunie W pierwszych dniach sierpnia jeden z meteorologów radośnie ogłosił przez All-Call, że na horyzoncie pojawiła się poświata: Pierwsze światło! Tego dnia czułam się silniejsza niż zwykle, postanowiłam więc, że pójdę na spacer przed Kopułę, żeby sama zobaczyć, jak to wygląda. Ubrałam się, dodając do mojego "domowego" zestawu dziesięć kilo odzieży, i wymknęłam się przez małe, drewniane drzwi stanowiące teraz wejście do Kopuły. Wąski korytarz wyryty w śniegu usypanym przez wiatr prowadził do budynków położonych poza Kopułą. Spojrzałam w górę i ponad lodowym kanionem, dokładnie nad głową, zobaczyłam Drogę Mleczną, która wyglądała jak eksplozja diamentów, niewiarygodnie jasna i bliska. W głębi mrocznego nieba falowała i lśniła zielona zorza polarna. Chciałam wspiąć się na pas startowy, położyć się na wznak i oglądać gwiazdy oraz słuchać śpiewu wiatru w sostrugach, ale po dwu tygodniach burz drogę na lotnisko zagradzały ogromne śnieżne zaspy. Zaczęłam wdrapywać się w ciemnościach w górę po zaspie, aż dotarłam do trzymetrowej lodowej skarpy. Jednak wjednopalczastych rękawicach wypełnionych ocieplaczem nie mogłam się dobrze uchwycić i zleciałam z powrotem na dół. Pomyślałam, że naprawdę nie potrzeba mi teraz do szczęścia złamanej nogi, i dałam za wygraną. Wlokąc się z powrotem do domu, rozmyślałam o różnych pytaniach, które nie przychodziły mi do głowy od czasów dzieciństwa. Dlaczego, jeśli jestem na samym dole Ziemi, nie spadam w dół? (Ktoś mógłby powiedzieć, że właśnie spadłam). Dlaczego mam wrażenie, że jestem na szczycie Ziemi? Gdzie się kończy wszechświat? Były to wszystko "głębokie myśli", podstawowe pytania bez odpowiedzi, od dawna zapomniane, czyli od chwili, odkąd nauczyłam się "rozumować". Biegun właśnie coś takiego robi z człowiekiem. Żyliśmy w krainie leżącej poza królestwem rozumu. W domu wpadłam na Dużego, który oznajmił, że "widział światło". Poza tym powiedział, że tylko we dwójkę można się wspiąć na skarpę, i zaproponował, że mi pomoże. Wyszliśmy z powrotem z Kopuły i wdrapaliśmy się na szczyt, gdzie zobaczyłam pierwsze odblaski słonecznego światła. Poczułam się szczęśliwa, ale zaraz posmutniałam. Wkrótce zniknie polarna noc, a ja stracę moją pociechę i ochronę. W jakiś osobliwy sposób stanowiła ostatni pewny punkt w moim jakże niepewnym świecie. Z biegiem dni coraz chętniej zaczęłam uciekać w świat opowieści, jakie wymyślał dla mnie mój brat Scott. Oczami wyobraźni już widziałam siebie w trakcie rejsu naokoło świata, na środku błękitnego oceanu. Zupełnie jak w czasach, gdy jako dzieci mieliśmy wspólną sypialnię w Ohio, Scott szczegółowo opowiadał mi o naszych wspólnych żeglarskich podróżach. Od: Scotta Cahilla Do: Jerri Nielsen Data: 04 sierpnia 1999 godz. 08:53:04-0400 Temat: Cześć Droga Duffy, Absolutnie powinnaś zamieszkać na mojej łodzi po powrocie do domu. Będzie już wtedy gotowa i myślę, że to doskonałe miejsce do nabierania sił. Jeśli się do tego przyłożyć, można nauczyć się żeglować w kilka miesięcy. Dłużej potrwa, zanim naprawdę chwycisz żyłkę żeglarską. Nie którzy ludzie wyruszają w podróż naokoło świata, chociaż wcześniej nie mieli żadnego kontaktu z żeglarstwem, ale myślę, że to czyste szaleństwo. Istnieje mnóstwo podręczników żeglarskich, a poza tym nauczę cię wszystkiego, co sam wiem. Wydaje mi się, że przez jakiś czas powinnaś żyć i żeglować na mojej łodzi, zanim kupisz sobie własną. Jeśli najpierw trochę pożeglujesz, będziesz lepiej wiedziała, czego pragniesz. Mam nadzieję, że kiedy już wydobrzejesz, wybierzemy się na jakąś krótszą wyprawę - na przykład na Bermudy - dla otrzaskania się z żeglugą na pełnym morzu. To dobra oceaniczna trasa - najlepiej wybrać się tam jesienią, po zakończeniu sezonu huraganów nad Atlantykiem. Mogłabyś kontynuować leczenie po drodze i moglibyśmy wrócić samolotem. Moglibyśmy - albo ty mogłabyś - następnie przyprowadzić łódź z powrotem w jakimś późniejszym terminie, kiedy bylibyśmy gotowi. Przystosowałem ją do potrzeb dwuosobowej za łogi. Przy umiarkowanych wiatrach mogłabyś żeglować nią samotnie. Przy ostrzejszej pogodzie lepiej, jak są dwie osoby na pokładzie. Kocham cię bardzo. Scotty Po rozpoczęciu chemioterapii starałam się wrócić do normalnego trybu życia. Przyjmowałam pacjentów i nawet próbowałam odszorować mój mały szpital. Mogłabym bez trudu wytłumaczyć fakt, że poświęcam cały czas pacjentce chorej na raka, gdyby to był ktoś inny, ale skoro sama byłam tą pacjentką, to ilekroć zajmowałam się własną chorobą, miałam wyrzuty sumienia, że zaniedbuję pozostałe obowiązki. A poza tym musiałam zająć się Pikiem. Po raz pierwszy przyszedł do gabinetu z powodu bólów głowy i szczęki, których nabawił się podczas podróży po Afryce, w następstwie niefortunnego spotkania z ugandyjskim dentystą. Oboje staraliśmy się znaleźć jakieś remedium na jego chroniczne infekcje zatok i bóle w stawie skroniowo-żuchwowym. Robiłam mu masaże, stosowałam terapię polegającą na łagodzeniu napięcia mięśni twarzy, próbowałam rozmaitych leków. Pić uprawiał jogę i stosował ćwiczenia relaksacyjne. Tymczasem zaczął odczuwać bóle szyi. Wkrótce doszły do tego bóle żołądka i pleców. Z pewnym rozbawieniem obserwowałam, jak usiłuje ukryć przede mną swoje legendarne upodobania kulinarne. Czy naprawdę myślał, że nie dowiem się o jego pizzy z papryką jalapeno? Wkrótce po zrzucie lotniczym zaczęły go prześladować ostre bóle w biodrze. Chociaż nie mógł przypomnieć sobie żadnego wypadku, wyraźnie cierpiał i praca przychodziła mu z większym trudem. Pić, jak to Pić, nie zamierzał dopuścić, żeby jego obowiązki ucierpiały z powodu kłopotów ze zdrowiem. Uważał się osobiście odpowiedzialny za to, żeby na tym ostatnim kawałku niezatrutego środowiska na naszej planecie nie było żadnych niebezpiecznych substancji, i nic nie mogło go od tego powstrzymać, nawet gdyby miał wlec się po lodzie na ostatnich nogach. W dniu, w którym wreszcie zwolniłam go z pracy z powodu choroby, widziałam, jak w zabójczo niskiej temperaturze jeździł ciągnikiem na zewnątrz Kopuły. Mikę zaproponował, że przejmie jego obowiązki, dopóki Pić nie wyzdrowieje, ale nie udało nam się go oderwać od pracy. Próbowaliśmy chować przed nim kluczyki od ładowarki. Namawialiśmy go, żeby się przeniósł do szpitala. Mikę chciał zbudować dla niego chodnik, ale nasz były komandos i tyran w sprawach odpadków nie chciał o niczym słyszeć. W końcu musieliśmy kazać mu odpocząć, kiedy już ledwie mógł utrzymać się na nogach. Twierdził, że w czasie swojego zwolnienia przeczytał siedemdziesiąt dwie książki. Cały czas myślałam o jego dolegliwościach i miałam ogromne wyrzuty sumienia, że nie potrafię mu pomóc. Później zaczął cierpieć na syndrom niespokojnych nóg i na poważną bezsenność. Przychodził regularnie do mojego gabinetu, co naj mniej raz na tydzień. Aparat rentgenowski był zbyt nieprzewidywalny, a tym samym nieprzydatny jako narzędzie diagnostyczne. Analiza krwi wykazywała pewne odstępstwa od normy, ale nie mogliśmy być pewni, co one oznaczają, ponieważ sprzęt do analizy też był niezbyt godny zaufania. Żeby uciec od trudów naszego życia, stworzyliśmy sobie razem z Pikiem w wyobraźni własny świat. Scotty i ja wyruszyliśmy w morze, a teraz dołączył do nas Pić. Razem z Pikiem postanowiliśmy, że wszyscy kupimy sobie łodzie i będziemy żeglować wielką armadą. Moglibyśmy założyć pływającą kolonię polarników nie daleko Nowego Orleanu, miasta, które lubił, i pomagać sobie nawzajem, dopóki nie znaleźlibyśmy pracy w Afryce. Wtedy moglibyśmy pożeglować do Mombasy. Wyobrażałam sobie Pica i siebie, jak śpiewamy wszystkie teksty piosenek Johna Prinea, jakie znamy - a znaliśmy je co do jednej - po zakotwiczeniu łodzi obok siebie przy pachnącym nabrzeżu po drugiej stronie zimy. Pod koniec lipca, wkrótce po rozpoczęciu chemioterapii, napisałam do Karla Erba, dyrektora amerykańskiego Programu Antarktycznego, list z podziękowaniami za jego wysiłki w mojej sprawie oraz informacją, że rozpoczęłam chemioterapię. Bardzo szybko dostałam od niego życzliwą odpowiedź, w której znalazłam za skakującą wiadomość. Karl zwrócił się do Sił Powietrznych Gwardii Narodowej o zbadanie, czy istnieje możliwość zorganizowania specjalnego ratunkowego lotu na biegun "we wrześniu albo październiku, na wypadek gdyby nowotwór nie reagował odpowiednio na terapię". Po raz pierwszy usłyszałam wtedy, że rozważano możliwość przeprowadzenia wcześniejszej akcji ratunkowej, która pozwoliłaby "wyrwać" mnie z bieguna. Nie byłam pewna, jak na to zareagować. Byłam wdzięczna NSF za ich starania, ale nie chciałam, żeby kolejna załoga samolotu ryzykowała dla mnie życie, zwłaszcza w sytuacji gdyby się okazało, że nie trzeba mnie ratować. Podzieliłam się z Karlem swoimi wątpliwościami. Od: Jerri Nielsen Do: Karla Erba Data: środa 28 lipca 1999 godz. 18:25:59+1200 Temat: Bez tematu Drogi Karl, Domyślam się, że to, czy zostanę wcześniej stąd zabrana, będzie zależało od mojej reakcji na chemioterapię oraz od opinii Kathy Miller na temat tego, jak długo powinnam tu pozostać. Wolałabym raczej zostać do końca kontraktu, ale nie za cenę narażania swojego życia. Wciąż nie wiem, co o tym wszystkim myśleć (to znaczy o raku), diagnozę dostałam bardzo niedawno. Jestem taką optymistką, że nie pozwoliłam sobie o niej myśleć, dopóki lekarze nie byli pewni. Teraz muszę spojrzeć na moje życie z nowej perspektywy. Spytam Kathy, co ona o tym sądzi. Kathy mówi, że będę miała operację - albo znacznie silniejszą chemioterapię - zaraz po powrocie do domu, a potem naświetlania i kolejną por cję chemii. Wszystko zależy od reakcji mojego organizmu. Napiszę, jak się czegoś dowiem. Dziękuję, że o mnie myślisz, Jerri Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: środa 28 lipca 1999 godz. 12:28 Temat: W sprawie mojej ewakuacji Droga Kathy, National Science Foundation przygotowuje się na wypadek, gdyby trzeba było mnie stąd wcześniej ewakuować. Nie wiem, co im powiedzieć. Czy to zależy od mojej reakcji na chemioterapię? Jerri Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: środa 28 lipca 1999 godz. 18:17:05-0500 Temat: W sprawie mojej ewakuacji Jerri, Karl Erb i Gerry Katz zwrócili się do mnie bezpośrednio w tej sprawie, ale wątpię, czy moja odpowiedź bardzo im pomogła. Mogłam im powiedzieć co następuje: 1. Jeśli twój nowotwór zmniejszy się pod działaniem taxolu, możemy kontynuować terapię aż do chwili, gdy będzie można bezpiecznie zabrać cię razem z pozostałymi członkami załogi zimującej. Nawet gdybyś była tu w Indianapolis, planowalibyśmy trzymiesięczną chemioterapię przed operacją, więc nie byłoby to wielkie odstępstwo od zwykłego toku postępowania w takich przypadkach. 2. Gdyby twój nowotwór nie reagował na taxol, z pewnością spróbowali byśmy drugiego wariantu terapii (dlatego go przesłałam), jednak przeprowadzenie tego drugiego wariantu - na który przeszlibyśmy, gdybyś była tutaj - na biegunie byłoby ryzykowne. Dlatego, gdyby twój nowotwór nie reagował, chciałabym, żeby wydostano cię stamtąd najszybciej jak to tylko możliwe. Będziemy mogli coś powiedzieć na temat reakcji nowotworu za cztery tygodnie - myślę, że oni chcą znać odpowiedź wcześniej, ale na razie nic więcej nie mogę powiedzieć. Kathy . Zaczęłam z niecierpliwością czekać na cotygodniowe sesje chemioterapii (trzy tygodnie z rzędu i jeden tydzień przerwy) i na spotkania Klubu Medycznego. Wprawdzie kroplówki były bolesne i przez kilka następnych dni pod wpływem leków czułam się wyzuta z sił, jednak miałam poczucie, że to wszystko pomaga mi zwalczyć potwora. Nowotwór reagował bardzo szybko na taxol i przez pierwsze kilka tygodni byłam zachwycona, obserwując stałe zmniejszanie się guza. Jednak wciąż się nie pokoiłam, czy w moim organizmie nie powstały przerzuty do węzłów chłonnych, kości i innych narządów. Miałam okropne bóle w piersi, pod prawą pachą i pod łopatką. Kathy powiedziała mi, że w przypadku wyraźnych przerzutów raka piersi rokowania są bardzo niedobre. Tylko u około 1,6 procent pacjentów można mówić o wyleczeniu po dwu latach od stwierdzeniach choroby. Ponura statystyka umocniła mnie w przekonaniu, że jeśli masz przerzuty, jesteś martwa. Zamartwiałam się, że moje bóle wskazują na istnienie przerzutów i że poddaję się niepotrzebnej terapii. Napisałam do Kathy o moich obawach tuż przed trzecią sesją chemioterapii. Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 6 sierpnia 1999 godz. 17:07:29-0500 Temat: Pomiary Cześć, Jerri, Przerzuty do węzłów chłonnych nie oznaczają tego samego, co przerzuty do innych organów. W tym wypadku choroba nadal ma charakter miejscowy. Kiedy mówię o przerzutach, mam na myśli przerzuty do płuc, kości, wątroby i wszystkich innych narządów poza piersią i węzłami chłonnymi w dole pachowym. Nawet jeśli masz komórki rakowe w węzłach chłonnych, nie znaczy to, że umrzesz. Myślę, że przyczyną twoich bólów jest stan zapalny węzłów chłonnych. To dość normalne w przypadku dużych nowotworów i czasami przybiera ostrzejszy stan w okresie zmniejszania się guza. Cała martwa tkanka z nowotworu musi się jakoś gdzieś wydostać. Na podstawie tego, co wiem o twojej chorobie, mogę powiedzieć, że nie masz wyraźnych oznak przerzutów. Kiedy już wydostaniemy cię z Antarktydy, zamierzam przeprowadzić bardziej skomplikowane badania - gdybyśmy znaleźli przerzuty, zalecałabym ci inne rozwiązania, a ty podjęłabyś inne decyzje. Jednak na podstawie tego, co mi mówiłaś, nie widzę powodu do większych obaw, że znajdę takie oznaki u ciebie, niż w wypadku jakiejkolwiek innej młodej kobiety z dużym nowotworem (w przypadku raka sutka guz ponad 5 cm jest duży). Moja praca polega między innymi na tym, że muszę wiedzieć, kiedy należy się niepokoić, i rak sutka u młodej kobiety zawsze mnie niepokoi. Zaczynanie leczenia od chemioterapii ma dwie zalety. Po pierwsze, jeśli mogę doprowadzić do zmniejszenia się nowotworu, często pacjentka może umknąć mastektomii. Co ważniejsze, dzięki chemii możemy zaobserwować, czy terapia w ogóle działa i jak skutecznie. Ogólna prognoza jest w większym stopniu uzależniona od reakcji nowotworu na chemioterapię niż od pozostałych wyjściowych czynników (wielkość, zaatakowane węzły chłonne itp.). Kiedy mówię o reakcji nowotworu, mam na myśli to, jaka część nowotworu pozostała w organizmie w momencie operacji chirurgicznej po "dobrej" chemioterapii. A zatem - by odpowiedzieć wprost na jedno z twoich pytań - jeśli nowotwór się zmniejsza, znaczy to, że chemioterapia działa w ten sam sposób na wszystkie pozostałe ogniska choroby w organizmie. Z całą pewnością można powiedzieć, że twój organizm reaguje na zastosowaną terapię - jest jednak za wcześnie, żeby powiedzieć, jak dobrze reaguje, i nie dowiemy się tego przed operacją. Moje propozycje wyglądałyby następująco: Kontynuuj tę terapię, dopóki twój nowotwór będzie na nią reagował i dopóki będziesz uwięziona na biegunie. Kiedy cię stamtąd wydostaniemy, zrobimy przede wszystkim badania, żeby się upewnić, że nie ma przerzutów (nie sądzę, żebyś je miała, ale trzeba to udowodnić). Jeśli testy wypadną pomyślnie, zamierzam zaor dynować ci kolejny cykl chemioterapii przy użyciu leków, których nie mogę bezpiecznie podawać ci na biegunie, po czym będziesz miała operację i naświetlania. Będziesz się czuła coraz bardziej zmęczona. Zwykle uczucie znużenia jest nieco większe po każdej sesji, ale potem pacjent odzyskuje siły w czasie tygodnia bez chemii. Najlepszym okresem do pracy będzie dla ciebie tydzień bez terapii i pierwszy tydzień każdego cyklu. Trzeci tydzień (czyli następny) będzie najcięższy. Wiem, że w NSF zastanawiają się, jak cię stamtąd wydostać możliwie jak najszybciej. Jeśli się o czymś dowiem, dam ci znać. NSF od czasu do czasu pyta mnie, jakie jest medyczne ryzyko trzymania cię na Lodzie. Zobaczymy się za kilka godzin, Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Mamy i Taty Data: 7 sierpnia 99 godz. 12:14:16+1200 Temat: Cześć Droga mamo, Jest sobota, piąta rano. Nie mogę spać. Wczoraj wieczorem miałam trzecią sesję chemioterapii. Czuję się po niej nieco dziwnie. Po raz pierwszy kołacze się we mnie nadzieja, że może jednak nie mam przerzutów w całym ciele. Nie mogę się doczekać, żeby mnie stąd wcześniej "wydostali". Chcę to mieć już za sobą. Kathy mówi, że w tym tygodniu będę bardziej zmęczona. Teraz jestem podekscytowana. Prawdopodobnie poczuję zmęczenie za kilka dni. Chciałabym jednak uwolnić się od tej historii z mediami. Nie odezwali się do mnie ani słowem. Wszystkie informacje, jakie mam na temat mediów i akcji ratunkowej, pochodzą z drugiej ręki. Wszyscy w centrali Programu Polarnego mają jakieś zabawne wyobrażenia na temat zimujących polarników - wydaje im się, że najlepiej przekazywać nam możliwie jak najmniej informacji, ponieważ jesteśmy "wybuchowi", czy coś w tym rodzaju. Dotyczy to wszelkich informacji, a nie tylko tych w mojej sprawie. Nie znam żadnych faktów świadczących o tym, że polarnicy nie radzą sobie z informacjami, ale taka obowiązuje "historyczna doktryna" na nasz temat. Jeśli jestem zmęczona pobytem na biegunie, to tylko z powodu raka. Moja mała przygoda straciła urok i nie jest już taka zabawna. Zaczęłam myśleć o wyjeździe do domu. Pozostali polarnicy codziennie studiują mapy i planują swoje wyprawy dookoła świata. Głupi rak zawładnął moim życiem i moimi myślami. Kocham cię, Duff Tak jak przewidziała Kathy, po trzeciej sesji chemioterapii zmęczenie powaliło mnie jak cios obuchem. Czułam się, jakbym brnęła zanurzona po szyję w galarecie. Nadal przyjmowałam pacjentów, ale nie nadążałam z papierkową robotą i innymi sprawami. Nie umiałam teraz powiedzieć, czy jestem zmęczona z powodu chemii, czy też jest to typowe zmęczenie, jakie ogarnia wszystkich na biegunie o tej porze roku. Nadszedł czas maksymalnego otępienia z powodu braku bodźców zmysłowych i wszyscy czuli się tak samo. Poza tym oprócz skutków deprywacji sensorycznej nękały nas następstwa okresowego wzrostu "fizjologicznej wysokości" do ponad trzech tysięcy trzystu metrów, czasami trwającego po kilka dni z rzędu. Z przeprowadzonych wcześniej badań wynikało, że w chwili wyjazdu z Antarktydy będziemy narażeni na częściowe osłabienie pamięci. Już obserwowaliśmy objawy tego zjawiska. Duży, który normalnie posługiwał się w rozmowach obszernym i bogatym słownictwem, miewał kłopoty ze składaniem zdań. Mówił, że potrafi zobaczyć w myślach słowa, których pragnie użyć, i zna ich znaczenie, ale nie może ich wywołać z pamięci. Donna przyznała, że musi teraz wszystko sobie zapisywać na kartce. Deprywacja sensoryczna i chroniczna hipoksja osłabiały także nasz zmysł wzroku i zdolność do samokontroli. Czułam się teraz zbyt zmęczona, żeby wytrzymać oglądanie dwu filmów akcji w sobotni wieczór, ale słyszałam, że pewnego razu między Mission: Imposssible d Stanem zagrożenia wybuchła zażarta bójka o miejsce na kanapie. Imiona jej uczestników pozostaną na zawsze okryte milczeniem (wszelkie formy przemocy są zabronione na Antarktydzie), ale zanim incydent się zakończył, pewna kobieta kopnęła mężczyznę w klatkę piersiową, mężczyzna zrzucił kobietę z kanapy, ktoś rzucił komuś popcornem w twarz i, jak wspominał jeden ze świadków, "padały słowa podające w wątpliwość pochodzenie, preferencje seksualne i fizyczne męstwo wszystkich zainteresowanych". Bójka zakończyła się równie szybko, jak wybuchła, po czym wszyscy byli zaszokowani i przerażeni - zwłaszcza jej uczestnicy, należący do najmilszych ludzi w stacji. Ostatecznie złożyliśmy rzecz na karb wyjątkowo przykrego zmęczenia. Każdy kryzys, z jakim przychodziło nam się zmagać na biegunie - awarie zasilania, atak tajemniczego hakera (zagadka wciąż nierozwiązana) zrzut lotniczy, moja choroba - dowodził niezbicie, że każde z nas odgrywało niezwykle istotną rolę w walce o przetrwanie całej grupy. Niczym w połówce Arki Noego: każde z nas było tylko w jednym egzemplarzu. Żadnych zmienników. Do tego każdy z nas był równie niezbędny i niezastąpiony nie tylko pod względem rozmaitych umiejętności zawodowych - równie istotne dla losu całej społeczności były nasze zróżnicowane zalety osobowości i charakteru. Na biegunie przekonałam się, że aby powstała społeczność, potrzeba ludzi o rozmaitych temperamentach, różnych przy miotach towarzyskich i intelektualnych. Jednak w miarę jak otaczająca nas ciemność i monotonia życia wyciągały z nas ostatnie rezerwy energii, widziałam, jak grupa staje wobec nowych wyzwań, których wcześniej nie mogliśmy przewidzieć ani sobie wyobrazić. Bardziej widoczne stały się zarówno zalety jak i wady każdej osoby. Słabości stawały się nagle za letami i na odwrót. Ktoś z pozoru słaby objawiał nagle cudowny dar cierpliwości i empatii, wykazywał intuicję i talenty organizacyjne; w tym samym czasie ktoś na pierwszy rzut oka bardzo silny starał się gwałtownym zachowaniem maskować swoje ukryte lęki i obawy. Niespokojne duchy łatwo zaczynały się nudzić. Niczym niespokojne zwierzęta w klatce potrafili doprowadzać innych do szaleństwa. Na szczęście w każdej sytuacji krytycznej małostkowe kłótnie znikały i plemię jednoczyło siły w walce o przetrwanie. Tymczasem NSF wciąż zachowywała milczenie w sprawie mojego ewentualnego wystąpienia dla mediów. Zaczęłam się martwić, że wkrótce będę zbyt chora, żeby poradzić sobie z udzielaniem wywiadów. Co gorsza, zaczęły mi wychodzić włosy. Po każdym czesaniu miałam szczotkę pełną długich, jasnych włosów. Wkrótce, ilekroć dotknęłam głowy, w rękach zostawały mi duże kępki włosów. Byłam okropnie przygnębiona. Przez sześć lat zapuszczałam długie, gęste blond włosy. Stanowiły najmocniejszy atut mojej urody i ważny element poczucia własnej wartości. Utrata włosów oznaczała dla mnie stratę istotnej części mojej tożsamości. Patrzyłam w lustro i widziałam obcą, chorą, brzydką istotę, która nie miała ze mną nic wspólnego. Nie chciałam, żeby świat myślał o mnie jak o kimś niepełnym. Wewnątrz byłam wciąż osobą bardzo silną i profesjonalną, i jeśli mia łabym wystąpić przed kamerami, chciałam wystąpić teraz. Jeszcze bardziej niepokoiło mnie osłabienie pamięci krótkoterminowej i umiejętności werbalnych. Musiałam zmobilizować wszystkie swoje siły, żeby skutecznie stawić czoło prasie. A czas uciekał nieubłaganie. Podzieliłam się moimi obawami z Kathy, która zgodziła się, że powinnam mieć tę mękę możliwie jak najszybciej za sobą. Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 16 sierpnia 1999 17:07:29-0500 Temat: Włosy Przykro mi z powodu włosów. Nie wygląda na to, żeby wszystkie miały ci wypaść przed wyjazdem z Antarktydy. Opisywana przez ciebie reakcja pasuje bardziej do tego, co się dzieje przy większych dawkach taxolu, podawanych przez ponad 3 godziny na dobę, niż w przypadku sesji raz na tydzień. Nie wiem, na ile taka reakcja organizmu jest wynikiem dłuższego podawania leku, a na ile pewną rolę odegrała także kwestia wysokości nad poziomem morza. Po twojej pierwszej sesji zwróciłam się do producenta taxolu, żeby to sprawdzili w swoich danych z okresu testowania leku. Przy dawkach, jakie otrzymujesz, nie odnotowali jakiegoś wyraźnie nasilonego wypadania włosów u pacjentów, ale bez wątpienia obserwowano pewną utratę włosów. Jeśli proces wypadania włosów się zacznie, praktycznie nie ma sposobu, żeby go zahamować. Kathy W kilka dni po naszych naciskach na NSF, żeby szybciej opracowała jakąś strategię moich kontaktów z mediami, dotarła do mnie wiadomość, że szefowie agencji zmienili zdanie w tej sprawie. Mimo że moi rodzice wciąż musieli znosić napór dziennikarzy domagających się wywiadów, ludzie z NSF doszli do wniosku, że za interesowanie mediów moją osobą osłabło. I chociaż wciąż nie podjęto żadnej decyzji w kwestii wcześniejszej ewakuacji, powiedziano mi, że rozmowa z prasą podsyciłaby kolejną falę zainteresowania, która mogłaby skomplikować wysiłki zmierzające do wydostania mnie z bieguna, a nawet poważnie im zagrozić. Jeszcze bardziej niepokojąca była dla mnie wiadomość, że NSF dostaje od różnych sieci telewizyjnych prośby o wpuszczenie ekipy telewizyjnej na pokład samolotu, który miałby zabrać mnie z bieguna. Reporterzy chcieli nawet towarzyszyć mi w drodze do szpitala w Indianapolis, żeby zarejestrować moją reakcję na wyniki badań i sfilmować przebieg terapii! Wyjaśniłam NSF, że będę w tym czasie zbyt chora, żeby mieć siły na kontakty z mediami i że pozostawanie pod stałą obserwacją ekipy telewizyjnej stanowiłoby straszliwe naruszenie mojego prawa do prywatności. Na szczęście udało nam się storpedować ten plan. Być może po to, żeby mnie nieco ułagodzić, NSF i ASA postanowiły, że po zwolą moim braciom wziąć udział w akcji ratunkowej. Brygada Braci, jak zaczęto na nich mówić, miałaby spotkać się ze mną w Christchurch i zabrać mnie do domu. Od: Jerri Nielsen Do: Wszystkich Data: 20 sierpnia 1999 godz. 22:54:34+1200 Temat: Zielone światło dla Brygady Braci Moi drodzy, NSF dała zielone światło dla Brygady Braci! (Tak się o nich teraz mówi na biegunie). Jestem taka szczęśliwa, że mało nie pęknę! Co za wspaniały, wspaniały dzień! Kocham was, Duff Uznałam, że skoro nie będę udzielała wywiadu dla telewizji, a włosy i tak mi wypadną, to mogę się ich pozbyć od razu. W najlepszym "biegunowym" stylu przekształciliśmy moje ostatnie strzyżenie w wydarzenie towarzyskie. Razem z Loree i Lisą wydałyśmy małe przyjęcie pod hasłem "Robimy z Jerri kompletnego łysielca". Przy muzyce Boba Dylana puściłyśmy w ruch elektryczną maszynkę do golenia. Po kilku minutach z moich sześcioletnich wysiłków nie zostało ani śladu. Patrząc, jak moje stare życie odchodzi i spada na lodowatą podłogę, w milczeniu pogrążyłam się w żałobie. Starałam się jednak nic po sobie nie pokazać. Opłacz, pochowaj i ruszaj dalej. Wiadomość o moim nowym wyglądzie szybko dotarła do innych polarników. Gdy wychodziłam z Centrum, pojawiły się nagle Heidi i Wendy i ściągnęły mi czapkę z głowy, żeby zobaczyć, jak to wygląda, po czym uparły się, że mam iść z nimi do stołówki. Powiedziałam, że Duży John czeka w warsztacie ciężkiego sprzętu, żeby mnie zabrać na przejażdżkę skuterem śnieżnym. Heidi jednak do słownie wciągnęła mnie do środka. Wewnątrz, chichocząc z radości, wyciągnęły spod bluzek czapki, które zrobiły specjalnie dla mnie. Wendy zrobiła mi na drutach brązową, lekką "czapkę domową", do której dostałam wkrótce do pary drugą, afgańską, w szachownicę - zbiorowe dzieło wielu polarników. Heidi zrobiła mi ciepłą, niebiesko-różową wełnianą czapkę do "latania po Kopule". W drodze do domu zostałam zatrzymana jeszcze przez Lizę, która dodała do mojej kolekcji jeszcze włóczkową czapkę z uszami. Byłam głęboko poruszona niezwykłą życzliwością koleżanek, które niespodziewanie obsypały mnie czapkami. Kobiety pracujące na biegunie nie były jakoś szczególnie zżyte ze sobą. Byłyśmy w różnym wieku - od lat dwudziestu dwu do czterdziestu siedmiu (ja byłam najstarsza) - i różniłyśmy się pod wieloma innymi względami. Ale kiedy jedna z nas miała jakiś kłopot albo była w potrzebie, potrafiłyśmy się w zdumiewający sposób zjednoczyć, i chociaż wysoko sobie ceniłam współczucie i wsparcie z ich strony, pragnęłam jednak w tym momencie odrobiny samotności. Po przejażdżce na skuterze śnieżnym wróciłam do swojego pokoju, zawinęłam się we wspaniałą kołdrę od Dorianne i otworzyłam tom poezji Yeatesa. Poszukałam wiersza Dla Annę Gregon i po wielokroć przebiegłam wzrokiem linijki: Nigdy młodzieniec Pchnięty na skraj losu Przez pyszne miodobarwne Flanki u twych uszu Nie będzie kochał cię dla ciebie samej, Lecz dla twych żółtych włosów. Więc kupię farbę Zmienię kolor włosów, Na brąz, lub czarne, albo marchewkowe, Aby młodzieńcy pchnięci na skraj losu Mogli mnie kochać dla mnie samej, A nie dla mych żółtych włosów. Starzec pobożny Odkrył tajne głosy, Które dowodzą, kochanie, Że Bóg jeden z całego kosmosu Może pokochać cię dla ciebie samej, A nie dla twych żółtych włosów. tłum. Jolanta Kozak Od: Johna W. Penneya Do: Jerri Nielsen Data: 20 sierpnia 1999 godz. 18:20:46+1200 Temat: Kopia listu Cześć, Scott i Eric, Chciałem tylko posłać wam parę słów i przekazać najświeższe wiadomości. Oczywiście wiecie już, że wczoraj Doc ogoliła sobie głowę. Powiedziała, że kiedy zobaczyła, jak kierownik bazy Mikę zdejmuje sobie w stołówce długi, jasny włos ze swoich czarnych spodni, uznała, że przyszła pora, żeby coś z tym zrobić. Dziewczyny wydały wczoraj na jej cześć "czapkową balangę". Dostała kilka bardzo ładnych czapek robionych na drutach oraz jedną z ogromnymi nausznikami, które może sobie owijać wokół szyi. Podobają jej się czapki, ale tak naprawdę to tęskni za swoimi pięknymi, długimi blond włosami. Myślę, że było to dla niej najbardziej traumatyczne przeżycie, Trudniejsze niż wiadomość, że ma raka. Bardzo przejmuje się swoim wyglądem. My, faceci, chyba nie przy wiązujemy do takich spraw najmniejszej wagi, ale dla niej to na pewno . ważne. Mówi, że jest teraz taka brzydka, że mogłaby z powodzeniem "straszyć małe dzieci w metrze". Powiedziałem jej, żeby trzymała się z dala od metra. Zabrałem ją wczoraj na przejażdżkę skuterem śnieżnym. Pojechaliśmy jakąś milę przed siebie w głąb jej ulubionego polarnego płaskowyżu. Na prawdę cieszą ją te wyprawy z dala od stacji. Nie mogliśmy jechać zbyt szybko z powodu sostrugów, ale jechaliśmy spokojnie. Doc bardzo obawia się teraz wypadku i wszelkich obrażeń. Nie wiem, skąd jej to przyszło do głowy. Jadąc z nią, wywaliłem się tylko raz. Po naszej wczorajszej przejażdżce spytałem, czy choć przez moment się bała. Powiedziała, że zaniepokoiła się tylko w chwili, gdy przez jakąś minutę lub coś koło tego próbowałem przywrócić naszą upartą maszynę do życia po krótkim postoju. Po wiedziałem jej, że niepotrzebnie się martwiła, bo skutery śnieżne mnie lubią i żaden za nic nie zostawiłby mnie na pastwę losu z dala od stacji. Staliśmy na płaskowyżu jakieś siedem minut. Patrzyliśmy w stronę obietnicy zbliżającego się słońca, na błękitną poświatę na horyzoncie, na Krzyż Południa, na szeroką Drogę Mleczną, małą, ale śliczną zorzę polarną, Marsa migoczącego na czerwono tuż nad horyzontem i na jasną ćwiartkę Księżyca. Musieliśmy jednak zaraz wracać do warsztatu, żeby się rozgrzać. Było tylko minus 76F, ale wiał silny wiatr - 15 węzłów - który potrafi szybko człowieka przemrozić. Wczoraj po raz pierwszy od czasu, gdy zaczęła się ta cała afera, widziałem, że jest naprawdę szczęśliwa. Kiedy jest wśród ludzi, zawsze zachowuje pozytywne nastawienie - żartuje i dowcipkuje, uśmiecha się i wita wszystkich radośnie. Wczoraj chichotała i śmiała się naprawdę z radości. Wydarzeniem, które przyśpieszyło ten wybuch radości, była świadomość, że jej BRACIA przyjadą ją odebrać. Strasznie się martwiła z powodu nadciągającego ataku mediów, które dopadną ją po opuszczeniu Antarktydy. Naprawdę z przerażeniem myślała o tym, że będzie musiała po dróżować przez pół świata, odpierając ataki tych wściekłych psów. Pogrzebała w swoich zdjęciach i pokazała mi fotografie swoich braci. Na jednej z nich (widziałem je już wcześniej wiele razy, ale chciałem zobaczyć jeszcze raz) stoicie, chłopcy, w klinice w Cleveland, w której leżał wasz tata; na drugiej cała wasza trójka stoi na plaży. Pokazując na tę fotkę, spytała: "Czy zadzierałbyś z kobietą eskortowaną przez tych facetów?". Oczywiście powiedziałem, że nie, po czym wyobraziłem sobie sznur kamerzystów, robiących lewatywę swoim kamerom, i reporterów, robiących lewatywę swoim mikrofonom na szlaku waszej podróży. Chciałem wam tylko powiedzieć, że chociaż jesteście po innej stronie świata niż wasza piękna siostra, daliście jej najlepsze duchowe dopalanie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Kiedy układałem ją do łóżka wczoraj wieczorem, powiedziałem jej, o czym ma myśleć przy zasypianiu. Zwykle mówię jej, żeby pomyślała o czymś, co widzieliśmy, patrząc na zorzę po larną. Zorze są jak chmury, które się ogląda w dzieciństwie. Patrzysz na nie i widzisz zwierzęta albo ludzkie twarze. Powiedziałem jej, żeby po myślała o króliku z długimi uszami, kameleonie z długim językiem i o dinozaurze, takim jak ten, na którym jeździ Alley Oop w komiksach. Proszę ją, żeby obiecała, że nie będzie przewracać się na łóżku i zamartwiać o NSF, media, przerzuty itp. Wczoraj wieczorem powiedziałem jej, żeby pomyślała przed snem o swoich braciach. Spojrzała na mnie i powiedziała: "Będziemy mieli dobrą zabawę". Pozdrowienia, Duży John Duży John często kontaktował się teraz z moją rodziną. Kiedy chcieli się do wiedzieć, jak "naprawdę" się czuję, pisali do Dużego. Duży John zawsze przesyłał mi kopie swoich listów, w których mówił o mnie. Jednak rzadko mogłam mu się zrewanżować tym samym. Wolałam nie mówić o uczuciach, jakie żywiłam wobec Dużego. Oboje dobrze rozumieliśmy tę delikatną i niełatwą dla mnie sytuację. Łączył nas wyjątkowo głęboki związek, jeden z najgłębszych, jakie mogą zdarzyć się w życiu, a równocześnie wiedziałam, że to, co nas łączy, nie może się przekształcić w konwencjonalny związek miłosny. W tej sytuacji chętnie godziłam się na kompromis w postaci wielkiej przyjaźni i wzajemnego zrozumienia. Jak pisałam do Scottyego: Drugą osobą, która kocha zimę równie mocno jak ja, jest Duży John. Na pewno byś go polubił. Duży na zawsze zrujnował moje kontakty z mężczyznami. Zawsze będę szukała kogoś podobnego do niego. Będzie mi go brakowało, ale w końcu jestem przyzwyczajona do tracenia osób, na których mi zależy. Był dla mnie takim wspaniałym przyjacielem. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym stawiać czoło chorobie bez kogoś, komu na mnie zależy, komu na mnie naprawdę zależy. Gdyby nie on, byłoby zupełnie inaczej. Czasami nie mogę wiele dla siebie zrobić. Większość ludzi męczy się opieką nad chorym, ale on opuszcza wspaniałe balangi, żeby siedzieć przy mnie i patrzeć, jak oddycham po chemioterapii. Mogłabym podawać takie przykłady w nieskończoność. Duży mówi, że smuci go, że jest biedny i nie może mi niczego dać, tymczasem wciąż mi coś daje, przez cały czas. Nie przyjechałam tu, żeby znaleźć sobie faceta. I dlatego wydawało mi się w porządku, że moim najlepszym przyjacielem został żonaty mężczyzna - mogliśmy po prostu lubić się i szanować, i spędzać ze sobą wolne chwile. Ale teraz muszę powiedzieć, że czasem jest mi trochę trudno. Wkrótce po mojej postrzyżynowej balandze Duży zrobił mi zdjęcie. Bez peruki i chusteczki. Uznałam, że najlepsze wyjście to polityka: "dostajesz to, co widzisz". Ustawiłam się do zdjęcia w rogu biura Dużego, w warsztacie ciężkiego sprzętu, łysa jak kula bilardowa, i postarałam się o najbardziej promienny uśmiech, na jaki mnie było stać. Myślę, że zasłużyłam co najmniej na Oscara. I udało się. Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: 21 sierpnia 1999 14:06 Temat: Nowa ja Prosto spod prasy obraz mojego nowego wcielenia. Serdeczności, Duff Od: Scotta Cahilla Do: Jerri Nielsen Data: 21 sierpnia 1999 11:46:55-0500 Temat: Nowa ja O MÓJ BOŻE! Mama powiedziała mi, że wyglądasz pięknie z ogoloną głową. Szczerze mówiąc, myślałem, że przesadza. JESTEŚ ZACHWYCAJĄCA! Na prawdę wyglądasz bardzo dobrze! Jestem z ciebie dumny, że miałaś odwagę to zrobić. Chyba nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać - pozytywnie. Jestem z ciebie taki dumny. Mama ma rację. Tak jest ci lepiej. Mam nadzieję, że zachowasz to przynajmniej przez jakiś czas. Wielu żeglarzy goli sobie głowę w pierwszym dniu długiego rejsu. Myślę, że mam brzyd kie guzy i nierówności na mojej! Być może sami się o tym przekonamy, kiedy stracimy ląd z oczu podczas naszego pierwszego, długiego rejsu! Bardzo chcę przylecieć do Christchurch na spotkanie z tobą i zabrać cię do domu. Sprawdziłem ceny biletów i nie są najgorsze. Eric także chce przyjechać. Mówi, że będzie pilnował, żebym nie zamienił się w Jeana Penna i nie bił reporterów. Prawdziwego piękna nie da się ukryć - żyje wewnątrz tego, co piękne, i daje o sobie znać w sercach tych, którzy są blisko. To jak ciepło słońca. Nie można go zasłonić, czuje sieje w sercu. Kocham cię. Scotty Od: Erica Cahilla Do; Jerri Nielsen Data: 21 sierpnia 1999 Temat: Nowa ja Droga Jerri, Wyglądasz jak inteligentny kosmita. Kocham cię, Pan Dzidziuś . Od: Johna W. Penneya Do: NIEKSEJEspole.gov Data: 23 sierpnia 1999 godz. 18:13:21+1200 Temat: Kopia listu Hej, Doc, Pomyślałem, że dam ci do przeczytania mój najnowszy list do twojej mamy, zanim go wyślę. Duży Droga Pani Cahill, To bardzo miłe, że Pani do mnie napisała. Proszę pisać do mnie, kiedy tylko będzie miała Pani ochotę. Nigdzie się nie ruszam aż do listopada. Nasza Doc miewa się zaskakująco dobrze, zważywszy na okoliczności. Wciąż zajmuje się swoimi pacjentami, podobnie jak wieloma innymi obowiązkami, które ma do spełnienia jako lekarz i zastępca kierownika stacji. Nadal daje pokaz dobrego humoru, kiedy jest wśród ludzi. Gdyby ktoś nie wiedział, że jest chora, nigdy by się tego nie domyślił na podstawie jej za chowania. Pani córka sądzi, że uda jej się pokonać chorobę. Ma przed sobą kilka spraw, dla których warto żyć, i kilka rzeczy, które chciałaby zrobić, zanim na dobre wypisze się z gry. Mówi, że jej zdaniem nie ma przerzutów. Po wiedziałem jej, że to dobrze, ponieważ jak dotąd w niczym się nie myliła. Po wyjeździe z Antarktydy zamierzam przez miesiąc podróżować po Nowej Zelandii z moją rodziną. Kiedy na dobre wrócę do świata, czyli gdzieś na początku grudnia, jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobię, będzie wizyta u Cahillów w Ohio. Nie chciałbym sprawić zawodu pozostałym członkom rodziny, kiedy się pojawię, wyjaśnię więc skąd mój przydomek "Duży". Latem, po pierwszych kilku tygodniach w stacji, ktoś z załogi zaczął nazywać mnie "Duży John". Później Doc zaczęła mówić na mnie "Duży" i to imię przy lgnęło na stałe. Przydomek nie ma nic wspólnego z moim wzrostem. Jestem dość mały jak na standardy rodziny Cahillów. Mam 178 cm wzrostu i ważę 90 kg. "Duży" odnosi się bardziej do tego, co jest w środku. Prawdopodobnie napisałem o sobie więcej, niż chciała Pani wiedzieć, ale staram się odpowiedzieć na Pani pytanie. Czas podnieść Doc na lunch. Serdecznie pozdrawiam, Duży John Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: 31 sierpnia 1999 godz. 00:36:03+1200 Temat: Sierpień, najdłuższy miesiąc na krańcu świata Moi drodzy, To jest moja najnowsza próba wyjaśnienia, na czym polega tutaj życie: Mówią, że sierpień jest najdłuższym miesiącem na biegunie. Dobiega końca długa zima i pojawia się obietnica światła, ale światło jest wciąż daleko. Przypomina mi to luty w Ohio. Masz już dosyć zimy, ale musisz jeszcze przetrwać marzec, zanim pojawią się krokusy i żonkile. Dla mnie to wszystko minęło zbyt szybko. Czas płynie tu w taki pokrętny sposób, a teraz pod koniec nabiera przyspieszenia. Smutno mi na widok pierwszych promieni światła na horyzoncie, choć dla wielu moich kolegów to powód do radości. Życie na biegunie przypomina życie przez dziewięć miesięcy w kabinie deprywacji sensorycznej. Zupełnie jakby człowiek przebywał zawieszony na linach w mrocznej wodzie. Opanowuje go dziwny rodzaj znudzenia, jakiego wcześniej nigdy nie doznałam. Wszystkie bodźce popychające go do zmiany, wszystkie wrażenia, pochodzą z umysłu. Następnie mózg tępieje i źródłem bodźców stają się próby zapanowania nad własnym umysłem i poszerzenia jego możliwości. To sprawdzian, w jakim stopniu człowiek potrafi kontrolować własne postrzeganie. Jeśli chodzi o mnie, przyszło mi to całkiem łatwo. Zawsze żyłam wewnątrz własnej rzeczywistości, w mniejszym lub większym stopniu, w zależności od siły naporu bodźców pochodzących z zewnątrz. Od dziecka szalenie interesowałam się tym, jak bardzo człowiek może wpływać na swoje postrzeganie. Bardzo wcześnie podjęłam pierwsze próby kontrolowania własnych reakcji. Tu na Antarktydzie miałam najlepsze laboratorium. Problem z sierpniem polega na zmęczeniu. Zmęczeniu wewnętrznych sił twórczych. Hipoksja, spadek ciśnienia powodujący wzrost "wysokości fizjologicznej", brak nowych bodźców, powolne kurczenie się zasobów - wszystko to sprawia, że umysł traci precyzję działania. Zachodzi w nas wiele zmian fizjologicznych, których sami nie rozumiemy. W miarę przedłużania się zimy umysł tępieje. U niektórych towarzyszy temu osłabienie umiejętności radzenia sobie z brakiem bodźców. Inni odkrywają w sobie zdolność do głębszego rozumienia innych, opiekuńczość i nową jasność myśli. Na tym polega różnica między jeńcem wojennym, który popada w obłęd, a mnichem, ostatecznie odnajdującym Boga, którego szukał. Żyją w podobnych warunkach: obaj cierpią z powodu niezaspokojonych potrzeb, bólu, niewygody, upokorzeń i otępiającej monotonii. Jeden dobrowolnie wybrał taki los, drugi nie. A jednak niektórzy mnisi szaleją, a niektórzy jeńcy w obozach odnajdują prawdziwy sens życia. Wielu z moich kolegów na biegunie to badacze, wielu to podróżnicy, poszukiwacze przygód. Wielu, tak jak ja, przyjechało tu, żeby pokonać swoje demony i znaleźć odpowiedzi. Przyjechaliśmy tu także po to, żeby sprawdzić, jak dalece możemy polegać na sobie samych i na naszych predyspozycjach do życia w samotności. Najczęściej odkrywaliśmy tu i pokonywaliśmy różne demony, myśli i słabości - kwestionując nasze ja - których istnienia nawet się nie domyślaliśmy przed przyjazdem na biegun. A przy okazji odkrywaliśmy, że problemy, które dręczyły nas w świecie, wcale nie są takie istotne, albo że mamy je dawno za sobą. Z jakiegoś po wodu sami utrzymywaliśmy je przy życiu. Tutaj można się uwolnić od takich myśli i odkryć w sobie nowe siły, które tylko tu mogły dojść do głosu. Byłam świadkiem takiego procesu u siebie i u wielu moich przyjaciół. Przyjechałam tutaj wyposażona w długą listę rzeczy, które chciałam osiągnąć. Nie zrobiłam żadnej z nich. Ich miejsce zajęły nowe cele i nowe ideały, cele, które nawet nie przyszłyby mi do głowy w moim poprzednim życiu. Byłam zbyt zajęta, żeby snuć rozmyślania i przyglądać się sobie. Zbyt wiele rzeczy odciągało tutaj moją uwagę. Ostatnie miesiące wydawały mi się jakieś nierealne. Niełatwo było przechodzić te wszystkie doświadczenia ze świadomością, że trawi mnie potencjalnie śmiertelna choroba. Zastanawiam się, jak dalece mój sposób odczuwania i przeżywania zmieni się pod wpływem chemicznie wywołanej menopauzy oraz umysłowych i psychicznych skutków chemioterapii. Zmiany w moim sposobie patrzenia na życie - to, które przeżyłam, i to, które pragnę przeżyć - z pewnością wynikają z faktu, że stanęłam oko w oko ze śmiercią, właśnie tutaj, w tej komorze deprywacji sensorycznej. Nigdy nie dowiem się więc, jak bardzo zmieniłam się pod wpływem życia na biegunie, a na ile z powodu bliskiego spotkania z własną śmiertelnością. Jestem szalenie wdzięczna losowi, że miałam szansę się dziwić i po dziwiać. Z Antarktydy, Duffy . Rozdział 14 Wytrwałość Z czyjego żywota wyszedł lód? a mróz z nieba kto spłodził? Wody twardnieją jako kamień, i ścina się wierzch przepaści. (Hiob 38.29-30) ze strony, którą Ernest Shackleton wyrwał ze swojej Biblii, żeby zabrać ze sobą na Antarktydę Dziesięć miesięcy po wylądowaniu na Antarktydzie po raz pierwszy nabawiłam się odmrożeń. Zasłużyłam na nie, by tak rzec, ponieważ odmrożenia stanowią swoisty ryt przejścia na biegunie południowym. Polarnik, który nie może się po chwalić żadną opowieścią o zamarzniętych częściach ciała i schodzącej skórze, nie ma wiele do powiedzenia w Bailies Pub w Christchurch. Swoje odmrożenia zdobyłam przy okazji celebrowania jeszcze jednej biegunowej tradycji, czyli zbiorowego zdjęcia załogi zimującej na biegunie geograficznym. Na początku września niebo nad płaskowyżem wyraźnie pojaśniało - niechybny znak zbliżającego się świtu. Niebiesko-pomarańczowa poświata odbijająca się w pokrytej sostrugami powierzchni lodu dawała fałszywe poczucie ciepła. Jednak prawdę mówiąc w dniu, w którym cała stacja wybrała się na biegun geograficzny, żeby stanąć do zbiorowej fotografii, temperatura wynosiła minus 95F, a do tego wiał tak lodowaty wiatr, jakby było raczej minus 150F. Z ogromnym trudem wspięłam się na wzgórze przed Kopułą. Było to bardzo przygnębiające doświadczenie. Przez całe życie mogłam polegać na swojej niezawodnej energii, jednak teraz nie zostało z niej ani śladu i nie miałam pewności, czy jeszcze kiedyś ją odzyskam. Zatęskniłam za młodą kobietą, która swobodnie potrafiła się wspinać na te wzgórza i nawet nie musiała się zatrzymać na górze dla złapania oddechu. W drodze do bieguna geograficznego zaczęło mi się zbierać na mdłości. Tym razem jednak temu dobrze znanemu odczuciu towarzyszyły raczej nietypowe dla mnie myśli. Czy zwymiotuję na ten tysiącletni lód, zanieczyszczając najczystszy śnieg na Ziemi? Czy zostanie to zaklasyfikowane jako odpady toksyczne? Czy będę musiała sama po sobie posprzątać, skoro zwykle należało to do moich obowiązków? Ostatecznie jednak nie musiałam poznać odpowiedzi na te pytania i bez przeszkód dotarłam na miejsce. Nastawiliśmy samowyzwalacz w czterech aparatach fotograficznych i ustawiliśmy się wokół brązowego wskaźnika, oznaczającego biegun geograficzny. Za naszymi plecami jaśniała linia horyzontu. Jako dodatkowe źródła światła posłużyły nam duże ratownicze latarki. Na "dziesięć" wszyscy ściągnęliśmy gogle, odsłaniając uśmiechnięte twarze, skupione wokół naszej narodowej flagi, zupełnie jak na zdjęciach dawnych eksploratorów. Ściany pomieszczeń publicznych na biegunie pokrywają zdjęcia i portrety naszych poprzedników: wizerunki Scotta i Amundsena; fotografie rozmaitych wypraw, które dotarły do bieguna południowego dzięki sile wiatru, za pomocą psich zaprzęgów, na nartach albo pieszo; oraz zdjęcia z podpisem: "Zimowanie 1975", "Nocna zmiana z bieguna południowego". Wkrótce dołączyła do nich nasza fotografia: "Wesołe 41", największa grupa zimująca w najodleglejszym miejscu na ziemi. Ostatnia w tym stuleciu. W drodze powrotnej poczułam, że dzieje się ze mną coś niedobrego, ale nic nie mogłam na to poradzić. Odmrożenie zaczęło się od okropnego szczypania, które przeszło w intensywny ból. Kiedy zdałam sobie sprawę, że twarz mi zamarza, próbowałam ją jakoś osłonić, naciągając drugą maskę i przytrzymując ją pod goglami. Po pewnym czasie ból osłabł. Poczułam się bardzo słaba, a do tego prawie nic nie widziałam z powodu maski naciągniętej na oczy. Z lodowej skarpy przed Kopułą trzeba mnie było praktycznie znieść na dół. Pamiętam, jak stałam, wpatrując się w lodową dziurę i zastanawiałam się, czy kiedykolwiek zdołam sama zejść w dół. Z ogromną ulgą do strzegłam postać Floyda i jego wyciągniętą do mnie rękę. Kiedy wreszcie znalazłam się z powrotem w moim stosunkowo ciepłym gniazdku, ściągnęłam warstwy dodatkowej odzieży. Okazało się, że lewa strona mojej twarzy zrobiła się twarda jak skała i zimna w dotyku. Jak na "ślimaka z Kopuły" całkiem nieźle. Przeżyłam prawie rok w najzimniejszym miejscu na Ziemi i straciłam swoje "dziewictwo" dopiero kilka tygodni przed odjazdem. Jak się później okazało, pięcioro z nas doznało odmrożeń tego dnia, w imię tradycji. Dwie kobiety miały poważne odmrożenia uszu i wyglądały jak zapaśnicy po przegranej walce. Po rozmrożeniu moja twarz zrobiła się na moment czerwona, po czym pokryła się pęcherzami. Dla mnie było to pożyteczne doświadczenie. Wiedziałam teraz, w jaki sposób można się nabawić odmrożeń, nawet jeśli człowiek "wie lepiej". Klub Medyczny pracował teraz szybko i niezawodnie niczym olimpijska sztafeta lekkoatletyczna. Potrafiliśmy przygotować podawanie taxolu z dokładnością do trzech minut. Nie licząc sporadycznych kłopotów z satelitami, wideosesje chemioterapii przebiegały niemal rutynowo. W chwilach gdy lek po prostu kapał, nie mieliśmy wiele do roboty - mogliśmy jedynie czekać i prowadzić towarzyskie pogawędki na odległość tysięcy mil. Czasami poznawaliśmy przy tej okazji nowych ludzi. Pewnego dnia "odwiedził" nas dr George Sledge, nauczyciel Kathy i jeden z najwybitniejszych amerykańskich specjalistów w dziedzinie leczenia raka sutka. Pragnął zapoznać się z naszą metodą działania, żeby w razie czego móc ją zastąpić. Pewnego wieczoru, gdy Kathy spytała, jak wygląda nasze życie na biegunie, powiedzieliśmy jej o piątkowych turniejach poetyckich. - Hej, to brzmi interesująco - powiedziała. - Zorganizujmy następnym razem międzykontynentalny turniej poetycki! W następnym tygodniu wszyscy przynieśliśmy ze sobą wiersze - oczywiście poza mną, ponieważ raczej nie mogłam czytać w czasie sesji chemioterapii. Lisa wybrała zabawny wiersz Shel Silverstein o topieniu się rożka lodów. Następnie na monitorze pojawił się George Sledge i spytał: - Mogę się przyłączyć? Mam tu trochę wierszy... - po czym odczytał The Cremation ofSam McGee Roberta Service. Dostrzegłam promienny uśmiech na twarzy Dużego. George skończył i zapytał: - Więc jak, Duży, co dzisiaj przyniosłeś? - Możesz mi wierzyć albo nie, doktorze, ale dziś wieczór - powiedział Duży John - zamierzałem odczytać wiersz Niespokojne duchy tego samego świetnego poety, Roberta Service... Odczytaliśmy jeszcze wiele wierszy, po czym przyszła pora na Kathy, która za prezentowała swój wybór jako "poezję kobiecą". Wiersz Po chwili napisała Veronica Shoffstall, a Kathy dostała go od przyjaciółki z czasów studenckich, poznanej w Afryce. Nie usłyszałam wszystkich wersów z powodu szumu, jaki panował w mojej głowie pod wpływem benadrylu i niepewnego połączenia audio, poprosiłam więc Kathy, żeby przysłała mi tekst e-mailem. Po chwili się uczysz subtelnych różnic między trzymaniem kogoś za rękę a uwięzieniem czyjejś duszy i uczysz się że miłość to nie to samo co szukanie oparcia a czyjeś towarzystwo nie zawsze oznacza bezpieczeństwo. Zaczynasz się uczyć że pocałunki to nie są umowy a prezenty to nie obietnice i zaczynasz przyjmować swoje porażki z głową podniesioną do góry i spojrzeniem wybiegającym w dal z wdziękiem kobiety, a nie ze smutkiem dziecka i uczysz się budować wszystkie swoje drogi na tym co jest dziś ponieważ grunt wczoraj jest zbyt niepewny na to by snuć plany a przyszłość miewa zwyczaj spadać w dół w środku lotu. Po chwili uczysz się że nawet promienie słońca mogą sparzyć jeśli padają zbyt często zakładasz więc własny ogród i zdobisz własną duszę zamiast czekać na kogoś kto przyniesie ci kwiaty. Uczysz się, że naprawdę możesz przetrwać naprawdę jesteś silna i naprawdę możesz siebie cenić i uczysz się i uczysz się z każdym pożegnaniem się uczysz... Tymczasem życie na biegunie płynęło utartym szlakiem, chyba że sami zorganizowaliśmy jakieś urozmaicenie. Dobrą okazją do zabawy były zawsze urodziny polarników. W charakterze specjalnego urodzinowego prezentu dla Wendy razem z Dużym postanowiliśmy ugotować obiad dla czterdziestu jeden osób. Lisa zrobiła urodzinowy tort i jako "kura domowa" zgodziła się posprzątać po uroczystości. Przygotowania zajęły nam cały dzień i całą noc, ale bawiliśmy się świetnie, tym bardziej że nareszcie mogliśmy zrobić coś, co nie miało nic wspólnego z medycyną - jeśli nie liczyć strzykawki 20 cm i katetera numer 14 od kroplówki, za pomocą których Duży wstrzykiwał do pieczonych indyków mieszaninę masła z czosnkiem i ostrymi przyprawami. (Powiedział, że przyjemnie choć raz wbijać igłę w coś innego niż we mnie). Posługując się przepisem teksańskiej ciotki Dużego, zrobiliśmy indyka (trzy sztuki) smażonego w głębokim oleju, co zajęło nam półtorej godziny na każdą sztukę - dwa razy dłużej niż na poziomie morza. Reszta była jedną wielką improwizacją. Z ugotowanych obranych mandarynek z puszki oraz masła i soku pomarańczowego zrobiłam polewę do marchewki. Duży zaimprowizował kwaśną śmietanę z kremowego sera, octu i mleka w proszku. Potrzebowałam jej do "zielonych kartofli puree", według przepisu mojej mamy, składających się ze szpinaku, kartofli i kwaśnej śmietany (rozkoszne danie, ale Floyd go nie tknął). Podaliśmy także zwykłe puree ziemniaczane, sos z pieczonego indyka, smażone pomidory, pastę z kukurydzy i oliwki. A także nadziewane jajka zrobione z jajek na twardo zamrożonych w słonej wodzie. Białka były należycie gumowate, a choć nadzienie nie smakowało tak jak trzeba, załoga pochłonęła pięć talerzy tego przysmaku. Przynajmniej wyglądały jak jajka. Na deser mieliśmy galaretkę z czereśniami i urodzinowe ciasto. Wszystkim szalenie smakowało i dostaliśmy rzęsiste brawa, które sprawiły nam ogromną przyjemność. Sprawa jedzenia stała się bowiem ostatnio w bazie kwestią drażliwą i mieliśmy ogromne obawy, jak wypadniemy w roli kucharzy. W miarę jak wszyscy popadaliśmy w stan zimowego odrętwienia, jedzenie stawało się na biegunie tematem numer jeden. Łapałam się na tym, że nieustannie myślę o jedzeniu i gotowaniu. W pewien weekend razem z przyjaciółmi przez dwa dni nie rozmawialiśmy o niczym innym. Przeglądałam książki kucharskie i odczytywałam na głos przepisy. Nie mogłam się opędzić od ciągłych myśli na temat sałaty i świeżej ryby, chrupiącej zielonej papryki i kremowego twarogu. Niczym faceci gapiący się na ilustracje z "Playboya", z upodobaniem wpatrywałam się w fotografie gamirowanej ryby przygotowanej do pieczenia - a przecież zwykle nie przepadam za rybami i owocami morza! Już dawno znikły ostatnie owoce i warzywa ze zrzutu, a nasze własne produkty z cieplarni pojawiały się sporadycznie. Pewnego razu na kolację każde z nas do stało dwa małe listki sałaty i jeden malutki pomidorek. Wprost trudno sobie wyobrazić, jak długo człowiek może przeżuwać jeden liść sałaty, jeśli się samemu nie przeżyło kilku miesięcy bez świeżej zieleniny. Byłam niezwykle poruszona, gdy nagle podszedł do mnie Reza i położył swoją porcję na moim talerzu. Po chwili Wendy i Duży zrobili to samo. To był jeden z najwspanialszych prezentów, jakie dostałam w życiu. Na początku września Kathy Miller napisała do Gerry Katza z ASA i do Karla Erba z NSF list, w którym zawiadomiła ich, że wprawdzie chemioterapia przebiega pomyślnie, ale moje żyły znoszą ją o wiele gorzej. Zawsze miałam mocne żyły, niczym liny, jednak teraz od ciągłego kłucia zaczynały mi pękać. Przez kilka tygodni z rzędu w każdy piątek dostawałam dożylnie dawkę taxolu - dość bolesne do świadczenie - i przy każdej sesji trzeba było kilkakrotnie od nowa uruchamiać kroplówkę. "Zaczynam się coraz bardziej niepokoić, czy będziemy mogli nadal kontynuować leczenie [dr Nielsen] na biegunie" napisała Kathy w swoim liście. "Ewakuacja chorej z bieguna dopiero pod koniec października postawi nas wobec konieczności kontynuowania chemioterapii przez następne siedem tygodni. Szczerze mówiąc, uważam to za niemożliwe. Sądzę, że nadszedł czas, aby ponownie za stanowić się nad kwestią wcześniejszej ewakuacji...". Możliwość przeprowadzenia wcześniejszego lotu ratunkowego na biegun zawsze była uzależniona od postępów terapii oraz opinii Kathy w tej sprawie. Z ulgą przyjęłam wiadomość, że jej zdaniem należy mnie zabrać z Antarktydy. Byłam już zmęczona swoim ciągłym zmęczeniem, zmęczona chorobą. Zaczęłam wyobrażać sobie powrót do Stanów i zapytałam Kathy, jak dokładnie będzie przebiegała moja dalsza terapia po przyjeździe do domu. Jako mój lekarz i rzecznik moich interesów, Kathy zdążyła się już bez reszty zaangażować w zmagania w mojej sprawie z urzędnikami agencji rządowych - do tego stopnia, że prowadziła nawet negocjacje dotyczące naszego dostępu do satelitów. W połowie września mieliśmy problemy z komunikacją z powodu państwowej wizyty prezydenta Clintona na Nowej Zelandii. W tym czasie wszystkie okoliczne satelity komunikacyjne należały do niego. Na szczęście Air Force One miał odlecieć z rejonu Antarktydy przed naszą cotygodniową wideokonferencją w piątek. Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 14 września 199908:05:04-0500 Temat: Piątek Cześć, Jerri, Mam nadzieję, że otrzymasz ten list, zanim zabiorą wam satelity. Nie dostałam jeszcze wiadomości od Lisy na temat godziny naszego spotkania w ten piątek. Jeśli jest jakiś problem, skontaktuję się z NSF i zobaczę, czy istnieje możliwość tymczasowego nakierowania w piątek satelity z powrotem w waszą stronę przynajmniej na dwie godziny. Jeśli chodzi o przebieg terapii po powrocie do Stanów: większość pacjentek pozostaje tylko jedną dobę w szpitalu po operacji raka sutka (wycięcie guza albo mastektomia bez rekonstrukcji), zwykle dwie doby, jeśli od razu przystępujemy do rekonstrukcji tkanki. W zakresie techniki operacyjnej w ciągu ostatnich lat nastąpił ogromny krok naprzód - myślę, że będziesz zdumiona, jak szybko dojdziesz do zdrowia po operacji. Naświetlania odbywają się codziennie od poniedziałku do piątku przez jakieś sześć tygodni. Zorganizujemy je możliwie jak najbliżej twojego domu. Włosy zaczynają odrastać mniej więcej 6 do 8 tygodni po ostatniej chemioterapii, zwykle są ciemniejsze i bardziej kręcone niż były (przynajmniej na początku), Jeśli chodzi o drugie pytanie: nie sądzę, żebym umiała wyjaśnić, dla czego odczuwasz ból w pachwinie - to nie jest typowe miejsce lokowania się przerzutów raka piersi. Prawdę mówiąc, chyba nigdy nie spotkałam się z przerzutami do węzłów chłonnych w pachwinie. Mam nadzieję, że zobaczymy się w piątek. Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 15 września 1999 11:27 Temat: Sprawy medyczne Droga Kathy, W tym tygodniu czuję się lepiej. Mam jaśniejszy umysł, choć wiele brakuje do normy. Starcza mi energii, żeby umyć podłogę w szpitalu. Najchętniej spałabym cały czas. Jestem zmęczona byciem zmęczoną. Zbyt chora, żeby leczyć pacjentów, ale muszę. Nadal mam uderzenia gorąca i zimne poty. W tym tygodniu przyjęłam już siedemnastu pacjentów, a jest wtorek. Ludzie uważają, że wyglądam lepiej i znowu przychodzą z drobiazgami. Cieszy mnie to, ale czasami trudno wytrzymać. Wczoraj musiałam założyć plombę. Dzisiaj robię mały zabieg. Na zewnątrz cały czas jest teraz jasno. Koniec ciemności, nawet w środku nocy. Oto ostatnie pomiary z 14.09.1999 r.: Wielkość nowotworu: długość 3 cm, szerokość 2,5 cm, głębokość 1 cm. Granice nieokreślone. Jerri Przez kilka pierwszych tygodni brania taxolu nowotwór zmniejszał się po każdej sesji. Potem przez pewien czas nie następowały żadne zmiany. Ale ostatnio ob szar guza zaczął wyglądać inaczej i zaczęłam się zastanawiać, czy znowu nie rośnie. Zrobiłam kilka nowych pomiarów i oczywiście moje przypuszczenia się po twierdziły - wyglądało na to, że guz robi się większy. Jednak Kathy nie była tym specjalnie zmartwiona i wyjaśniła mi, że być może to kwestia naszych prymitywnych narzędzi pomiarowych. Uznałyśmy, że ponownie sprawdzimy rozmiary nowotworu przed następną sesją chemioterapii. Upłynęło sześć miesięcy od początku polarnej nocy. Przez kilka tygodni niebo rozjaśniało się coraz bardziej i chociaż nie widzieliśmy jeszcze słońca, długa noc dobiegła wreszcie do końca. Dwudziestego września, w dniu wiosennego zrównania dnia z nocą na półkuli południowej, na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca, rozpoczynając jedyny w roku świt na Antarktydzie. Trudno o lepszy powód do świętowania. Nasze bachanalie odbywały się w Skylabie, jedynym budynku połączonym z Kopułą, który miał okna. W jednym z nich umieściliśmy transparent z napisem KONIEC NOCNEJ ZMIANY 99. W jasnym świetle, wlewającym się do środka z płaskowyżu, mieliśmy niesłychanie bladą, niemal przezroczystą skórę, niczym wijące się na końcu szpadla, ślepe salamandry-albinosy wydobyte na powierzchnię z głębi ziemi. Jakby dla podkreślenia tej bladości tematem przewodnim naszych strojów były motywy tropikalne. Mężczyźni nosili szorty i plastikowe girlandy na szyi; kobiety zawinęły się w jaskrawe sarongi i plażowe sukienki. Wszyscy złożyli na głównym oknie swoje pamiątkowe podpisy, zrobione zmywalną farbą. "Słońce bez końca - Thom". "Żegnaj, mroku, witaj, słońce - długa noc dobiegła końca - Yubecca". Ja sparafrazowałam Beatlesów: "Oto nadeszło słońce! Kochanie, to była długa, mroczna i nie taka samotna zima - Jerri". To zdumiewające, jak bliscy staliśmy się sobie w ciągu tej zimy. Ludzie, którzy sześć miesięcy temu rzadko ze sobą rozmawiali, bawili się teraz w najlepsze w rozmaite gry towarzyskie, jak choćby przekazywanie sobie z ust do ust Life-Saver przez kilka osób siedzących obok siebie na kanapie! Wiedziałam, że przez ten czas już dawno zdążyliśmy przekazać sobie wszystkie swoje zarazki, ale i tak byłam zaniepokojona tym pomysłem. W końcu na tym polegała moja praca. Średni John, zachowujący w tym momencie powagę męża stanu, obserwował te igraszki z pewnego bezpiecznego dystansu, zdumiewając się na głos: "Czy to jakaś szalona zabawa, czy co? ". Dzikie tańce przy głośnej i szybkiej muzyce trwały do trzeciej nad ranem. Duży John, który prawie nie pił alkoholu od końca lata, wychylił kilka puszek swojego ulubionego napoju i zaczął skakać po sali jak potępieniec. Cały budynek trząsł się w posadach, jakby to było trzęsienie ziemi w Kalifornii, gdy Duży, podskakując, zagarnął dla siebie cały parkiet okrzykiem: "Tańcz, jakby nikt na ciebie nie patrzył! ". Gdy dołączyły do niego Heidi i Wendy, dodałam: "Żyj, jakby nie było jutra! ". Wszyscy nieźle poszaleliśmy na balandze z okazji Wschodu Słońca. Bawiliśmy się doskonale, jednak wieczór miał także istotne znaczenie dla naszej kondycji psychicznej, ponieważ cała stacja najwyraźniej popadała w zimowe otępienie. Wszyscy byli półprzytomni i łatwo się irytowali; byliśmy już mocno zmęczeni. Od: Lisy Beal (stacja na biegunie południowym) Do: Załogi zimującej (stacja na biegunie południowym) Data: 21 września 1999 21:07:21-0000 Temat: Trzaskanie drzwiami Drodzy sąsiedzi! Ktoś z was (może więcej niż jedna osoba) lekceważy potrzeby osób mieszkających w budynku naukowo-sypialnym. Niemal od samego po czątku naszego pobytu ktoś, a może kilka osób, trzaska drzwiami wejściowymi do budynku. Dzieje się to w najróżniejszych godzinach. Nie obchodzi mnie, czy trzaskasz drzwiami, ponieważ jesteś ofiarą kiepskiego wychowania, ubogiego (a może zdeprawowanego) środowiska, albo po prostu trzaskasz nimi, żeby rozładować swoją frustrację. Chcia łabym, aby trzaskanie ustało NATYCHMIAST. Dziś rano o 8.45 zostałam brutalnie obudzona gradem różnych przedmiotów (między innymi tubki pasty do zębów, puszki z herbatą i kilka wypełnionych rtęcią lamp próżniowych) ponieważ ktoś TAK MOCNO trzasnął drzwiami od budynku, że te wszystkie przedmioty zleciały z półki prosto na moją twarz. Wprawiło mnie to w BARDZO ZŁY humor i na pełniło pragnieniem zemsty na niezidentyfikowanym dotąd sprawcy trzaskania drzwiami. PROSZĘ o okazanie odrobiny zrozumienia dla sąsiadów - przy okazji: nie tylko mnie obudziłeś! - i używanie okrągłej gałki (albo sprężynowej klamki) do "łagodzenia" impetu zamykanych drzwi. Nawet jeśli silnie pchniesz drzwi (w odróżnieniu od walnięcia nimi z całej siły), nie narobią głośnego hałasu ani nie wprawią całego budynku w drgania o sile 6 stopni w skali Richtera. Jeśli złapię kogoś na tym, że znowu trzaska drzwiami, moja złość może się nie ograniczyć do słów. Proszę więc: nie ryzykuj! Lisa Jeśli nawet Lisa w końcu straciła panowanie nad sobą, oznaczało to, że nikt z nas nie jest odporny na długotrwałą izolację. Lisa miała za sobą wiele miesięcy przepracowanych na Antarktydzie i zwykle to ona odgrywała rolę klasowego wesołka, próbując nas wszystkich rozśmieszyć i podnieść na duchu. Z tego, co mówili moi przyjaciele, wynikało, że należę do osób najmniej podatnych na różne skutki izolacji i, jak sądzę, ani razu nie straciłam nad sobą kontroli. Pod wpływem dziwnych zmian neurologicznych stałam się za to bardziej niezręczna i obserwowałam u siebie stałe ubytki pamięci. Upuszczałam sztućce na podłogę i potykałam się w korytarzach. W dniu balangi z okazji Wschodu Słońca spowodowałam w nocy dużą powódź w Centrum Medycznym. W trakcie zmywania naczyń w pewnym momencie zostawiłam odkręcony kran i odwróciłam się, żeby się zająć pacjentem. To było zupełnie do mnie nie podobne. Następnie poszłam na zabawę, choć z kranu nadal ciekła woda. Kompletnie straciłam rozum! Na szczęście Mikę wrócił wcześniej i zobaczył zalaną podłogę. Powstrzymał potop, ale w dwu zalanych pokojach na podłodze potworzyły się lodowiska. Kiedy Mikę włączył elektryczne kaloryfery, żeby wszystko wysuszyć, te stanęły w płomieniach. Jeden z polarników, którzy przybiegli gasić pożar, powiedział, że we dwójkę z Mikiem zdołaliśmy sprokurować większość biblijnych plag. Przez kilka tygodni dostawałam codziennie po lunchu tlen i spałam pod tlenem w nocy. Początkowo sprzeciwiałam się temu pomysłowi. Mieliśmy ograniczony zapas tlenu i uważałam, że nie powinnam cieszyć się specjalnymi prawami w sytuacji, gdy każde z nas poczułoby się o wiele lepiej dzięki dodatkowej porcji tlenu. Jednak Kathy uważała, że tlen stanowi doskonały środek zapobiegający mdłościom i uczuciu umysłowego otępienia, a poza tym pomaga leczyć moje popękane żyły. Duży przymocował więc do ściany koło mojego łóżka zbiornik z tlenem o pojemności około 4 metrów sześciennych. Przyznaję, że pod wpływem dodatkowego tlenu poczułam się znacznie lepiej i kto wie, czy to nie dzięki tlenowi za częły do mnie wracać różne wspomnienia. Od: Jerri Nielsen Do: Rodziny i przyjaciół Data: 24 września 1999 Temat: Wspomnienia sowy Wspomnienia, które kiedyś znikły bez śladu, wracają do mnie z siłą strumienia z przeciwpożarowego hydrantu otwartego w gorący, letni dzień. Jeszcze do niedawna, ilekroć usiłowałam sobie przypomnieć coś, co zdarzyło się przed moim przyjazdem na Antarktydę, potrafiłam wydobyć z pamięci jedynie krótkie, zwykłe scenki z życia codziennego. Zupełnie jakbym była cyborgiem, któremu zapisano w pamięci jedynie tyle wspomnień, żeby wywołać przekonanie, że - prawdopodobnie - miał jakąś przeszłość, ale nic więcej. Z trudem potrafiłam przypomnieć sobie dom mojego dzieciństwa, las, moje ulubione miejsce na plaży, rodzinę i niewiele więcej. Kiedy myślałam o moim dorosłym życiu, o moich dzieciach, zawsze na myśl przychodziły mi te same fragmenty wspomnień, zamiast bogatej palety wrażeń, jakie wcześniej mogłam zawsze przywołać z pamięci pod wpływem jakiejś piosenki, zapachu czy innego skojarzenia albo myśli z tamtego okresu. A teraz kawałki układanki zaczynają się łączyć w większe całości. Ostatnio przypomniały mi się wielkie, uszate sowy, które mieszkały w lasach niedaleko domu mojej matki. Sowy siadywały na ganku, patrząc groźnie na Diggera, mojego białego pieska rasy chihuahua. Najlepsza za bawa była, kiedy traktowały przednią szybę samochodu ojca jako zjeż dżalnię! Patrzyliśmy z ganku, jak siadały na dachu samochodu i ześlizgiwały się po szybie na łapach, po czym znowu podfruwały na dach samochodu i znowu zjeżdżały. Ten nagły powrót wspomnień po tylu latach jest dość zaskakujący. Za stanawiam się, czy inni ludzie zamknięci w więzieniu albo w innym miejscu, skąd nie ma ucieczki, adaptują się do okoliczności, rezygnując z przy pominania sobie przeszłości albo snucia planów na przyszłość. Tu na Antarktydzie istniała dla mnie tylko Antarktyda. Zauważyłam, że w tutejszych warunkach dobrze sobie radzą ci, którzy żyją wyłącznie tu i teraz, w czasie teraźniejszym. Ci, którzy sobie nie radzą - tęsknią za ukochaną pozostawioną w domu, piszą codziennie do swoich żon albo nie odchodzą od Internetu. Tak naprawdę ich tutaj nie ma - to tylko coś, co robią, żeby mieć o czym pisać w listach do domu. Wspomnienia z odległej przeszłości zaczęły do mnie wracać dopiero w ciągu ostatnich trzech tygodni, gdy na horyzoncie znowu pojawiło się światło i wszyscy zaczęliśmy myśleć o wyjeździe. Czy wcześniej tłumiłam wszystkie wspomnienia, żeby dobrze się poczuć na biegunie? A może umieram i całe życie przebiega mi szybko przed oczami? Zastanawiam się, czy stłumiłam pamięć przeszłości, żeby zapomnieć o strasznym małżeństwie i o tym, co stało się z moimi dziećmi, a teraz, pod wpływem choroby nowotworowej, zdobyłam wreszcie siłę, żeby się z tym zmierzyć. A może po prostu moja dusza wie, że wraz z nadejściem światła nadchodzi godzina wyjazdu i mogę wreszcie ośmielić się pamiętać? Pójdę teraz spać i pomyślę o czasach, gdy moje dzieci były małe. Z Antarktydy, Duff Transmisje wideokonferencji z bieguna zwykle były przesyłane za pośrednictwem jednego z dwu satelitów unoszących się nad naszym horyzontem. Satelity przekazywały następnie cyfrowy sygnał do satelitarnej stacji naziemnej w Stanach, skąd za pośrednictwem Internetu docierał do Indianapolis. Ponieważ satelity w różnych godzinach "wschodziły" i "zachodziły" za horyzontem, powstające "okna" komunikacyjne w pewnych momentach nachodziły na siebie. Sygnał komunikacyjny przeskakiwał wtedy z jednego satelity do drugiego, co sprawiało ogromne kłopoty w utrzymywaniu stałej niezakłóconej łączności. Comms Tom zawsze czuwał troskliwie nad naszymi łączami w czasie sesji chemioterapii, starając się dopilnować ciągłości transmisji, ponieważ zerwane połączenia wprowadzały w błąd routery i następowało zerwanie połączenia z Internetem. Ostatnie sesje chemioterapii przeszły gładko, bez kłopotów, jednak w trakcie następnej rundy, 24 września, pojawił się problem. W połowie podawania taxolu nagle straciliśmy połączenia audio i wideo ze Stanami. Wprawdzie nie denerwowaliśmy się teraz w trakcie sesji chemii tak bardzo jak dawniej, istniała jednak zawsze możliwość nawet jeśli bardzo odległa że pojawi się u mnie nagle reakcja alergiczna na taxol albo że mój ogólny stan niespodziewanie się pogorszy. Kathy zawsze chciała być z nami w stałym kontakcie podczas podawania leku, więc kiedy straciliśmy łączność, wiedzieliśmy, że nasi przyjaciele w Indianapolis będą się strasznie denerwować. Lisa chwyciła telefon stojący przy łóżku i zadzwoniła do Commsa. - Hej, co się dzieje? Straciliśmy łączność na wszystkich kanałach! Przez chwilę słuchała jego wyjaśnień, po czym powiedziała do nas: - Tom mówi, że ma połączenie z satelitą, ale nie ma przepływu danych. Jest ja kiś problem z routerami i Tom próbuje coś z tym zrobić. Odłożyła słuchawkę i ruszyła do drzwi. - Wezmę telefon Irydium i zobaczę, czy uda mi się złapać Kathy... Telefon satelitarny Irydium, który miał bezpośrednie połączenie z własnym komercyjnym systemem satelitarnym oplatającym łączami całą kulę ziemską, został dołączony do zrzutu lotniczego jako awaryjny środek komunikacji na wypadek takich sytuacji jak ta. Główny problem z Irydium polegał jednak na tym, że aluminiowa Kopuła tłumiła jego sygnał. A na zewnątrz było minus 70F. Jednak Lisa wybiegła z pokoju, zanim zdążyłam jej przypomnieć, żeby wzięła kurtkę. Duży John obserwował pracę kroplówki, a Heidi położyła się na łóżku obok, żeby mnie ogrzać i obserwować, co się ze mną dzieje. Kilka minut później za dzwonił telefon i Mikę Mastermann złapał słuchawkę. - W porządku, słyszę cię - powiedział Mikę. - Lisa ma Kathy na linii, Doc. Kathy chce wiedzieć, czy wszystko jest w porządku. - Powiedz jej, że wszystko w porządku. Mikę... I tak to wyglądało do końca sesji. Lisa pobiegła przez lodowate wnętrze Kopuły do biura Commsa po telefon i kody dostępu, po czym pomknęła do Skylabu, na chwilę przycupnęła na kanapie przy oknie, żeby złapać oddech, i zatelefonowała do Kathy. Trzymając w drugiej ręce miejscowy telefon, połączyła się z Klubem Medycznym i przekazywała informacje. Na szczęście reszta wieczoru przebiegła gładko. Coraz bardziej niepokoiłam się, że mój nowotwór znowu rośnie, a tym samym, że mogą powstać przerzuty. Kiedy Commsowi ponownie udało się nawiązać łączność z Internetem, usiadłyśmy z Kathy przy komputerach, żeby sprawę przedyskutować. Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 27 września 1999 Temat: Gratulacje Przekaż proszę moje gratulacje całemu zespołowi na biegunie. Jak zwykle spisali się doskonale"! Jaka pora będzie najlepsza na spotkanie w najbliższy piątek (kiedy znów postaram się, żeby mnie można było widzieć i słyszeć równocześnie)? Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 27 września 1999 godz. 14:43 Temat: Gratulacje Droga Kathy, Nowotwór dzisiaj mnie boli. Mam wrażenie, że znowu rośnie. Pomiary z tego weekendu: 3 cm szerokości, 2,7 długości i 1 cm głębokości. Pomiary potwierdzają moje poczucie, że to rośnie. Trochę się boję. Czy to w po rządku? Czy to będzie rosło i rozprzestrzeniało się, chociaż biorę taxol? Jerri Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 27 września 1999 Temat: Gratulacje Jerri, Mnie także niepokoją te nowe pomiary. Wyniki pomiarów, które przysłałaś ostatnim razem, były nieco wyższe niż poprzednio, ale stabilne (zasadniczo mieściły się w ramach marginesu błędu, jaki trzeba przyjąć ze względu na metodę pomiaru). Jeśli wyniki są stabilne, nie jest źle, jeśli guz rośnie, mamy problem. Czy nowotwór powinien rosnąć przy podawaniu taxolu? NIE. Ale nowotwory nie zawsze z nami współpracują. W każdym przypadku raka komórki rakowe nie są jednorodne - występuje wiele populacji komórek, które często bardzo się różnią w zakresie tempa wzrostu i podatności na różne leki chemioterapeutyczne. Z czasem komórki nabierają odporności na taxol i nowotwór zaczyna znowu rosnąć. Chciałabym, żebyś powtórzyła pomiary w czwartek - jeśli guz rzeczywiście rośnie mimo podawania taxolu, nie będziemy miały innego wyjścia, jak przestawić twoją chemioterapię na inny zestaw: CMF (Cytoxan/Methotrexate/5-FLJ). Twoje opinie i intuicje zawsze dotąd trafiały w dziesiątkę. Uboczne skutki CMF są pod wieloma względami podobne do działania taxolu - lekkie mdłości, zmęczenie, mniej działa na włosy, większe prawdopodobieństwo zahamowania czynności szpiku. (Czy masz do dyspozycji jakieś doustne antybiotyki? ). Posyłam ci moje dobre myśli, Kathy Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 30 września 1999 godz. 21:18 Temat: Nowe pomiary Droga Kathy, TO JEST POTWÓR! 4 cm długości 4 cm szerokości 1,5 cm głębokości Czy mam rozumieć, że to się rozprzestrzenia w moim ciele? Tego się obawiam. W tym tygodniu nie było ze mną najlepiej. Zauważyłam, że znowu myślę o śmierci. Prawdopodobnie dlatego, że mam znacznie silniejsze bóle w piersi. Jak w kwietniu, kiedy guz rósł bardzo szybko i miałam wrażenie, jakby mi pierś miała zaraz pęknąć. Bóle w plecach i w ramieniu są teraz bardziej promieniujące. Mam silne nudności i chyba boli mnie wątroba. Pozdrawiam, Jerri Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 30 września 1999 Temat: Nowe pomiary Lokalny wzrost nowotworu nie musi koniecznie oznaczać, że nastąpiły przerzuty, ale nie mogę (i nie będę) zaprzeczać, że to niepokojące. Jeśli chemioterapia (CMF) okaże się skuteczna, możemy zapobiec zarówno dalszemu wzrostowi, jak i potencjalnemu rozprzestrzenianiu się nowotworu. Zobaczymy się wkrótce. Pod wpływem nowych informacji na temat szybkiego wzrostu nowotworu i mojej złej kondycji fizycznej Kathy Miller podjęła dwie decyzje. Po pierwsze, powiedziała, że powinnam zakończyć dożylne podawanie taxolu i rozpocząć inny wariant chemioterapii - zastosować mieszankę leków zwaną w skrócie koktajlem CMF. Nowe leki, które znajdowały się w zestawie dostarczonym w ramach zrzutu, jako rezerwowa opcja na wypadek, gdyby taxol nie zadziałał, mogły powstrzymać wzrost nowotworu do czasu operacji chirurgicznej. Po drugie, naciskała teraz na NSF/ASA, żeby ewakuowano mnie z bieguna najszybciej jak to tylko możliwe. NSF zgodziła się z jej opinią i Harry Mahar, pracownik NSF koordynujący akcję ratunkową, przysłał mi e-mail z wiadomością, że prawdopodobnie zostanę zabrana z bieguna za dwa do trzech tygodni, w zależności od pogody panującej w McMurdo i na biegunie. Ponieważ pierwszy lot na biegun zwykle odbywał się 25 października, zastanawiałam się, czy warto narażać się na ryzyko tylko po to, żeby zabrać mnie do domu tydzień wcześniej, ale moi lekarze i pracodawcy najwyraźniej doszli do wniosku, że każda chwila się liczy. Trudno opisać, jak bardzo przygnębiające były dla mnie dla mnie i dla członków Klubu Medycznego te ostatnie wydarzenia. Wszyscy pracowaliśmy tak ciężko i przeszliśmy razem tyle trudnych chwil - zrzut lotniczy, biopsje, długie godziny uciążliwej chemioterapii. Przez chwilę, gdy guz zaczął się zmniejszać, wydawało nam się, że zwyciężamy, że zmusimy wroga do kapitulacji, że panujemy nad sytuacją. Teraz, gdy potwór ponownie zaatakował i okazał się jeszcze większy niż poprzednio, zastanawialiśmy się, czy nie pracowaliśmy na darmo. Z pewnością zyskałam dzięki naszej walce cenny czas, ale czy to wystarczy, żeby mnie uratować? Wszystkie dręczące mnie objawy: ból w plecach, chroniczny kaszel, brak koordy nacji ruchów i otępienie umysłowe mogły oznaczać, że nowotwór rozprzestrzenił się po całym moim organizmie. Duży John, Lisa i pozostali moi najbliżsi przyjaciele usiłowali nadać pozytywny sens tym wiadomościom: wkrótce stąd wyjadę. Jednak gdybym nagle spojrzała na nich w chwili, gdy odwracają wzrok, dostrzegłabym w ich oczach ból udręki. Myśl, że ta wspaniała przygoda może się niedobrze skończyć, była przygnębiająca, jednak w tym momencie nie odczuwałam już lęku. Jak zawsze mawiał mój ojciec: "Co będzie, to będzie". Kiedy czułam się zupełnie źle, Duży siadał przy mnie nocą i czytał na głos fragmenty z Endurance. Jedyne światło w mojej sypialni pochodziło z lampy na biurku, którą Duży zamocował wiele miesięcy temu, w jakimś innym życiu. W takich momentach cały mój świat składał się z głębokiego, równomiernego dźwięku jego głosu i żółtej plamy światła padającego na jego ręce i na książkę, ale nie na jego twarz. Dzieje walki, jaką Shackleton stoczył w roku 1915 o przetrwanie i uratowanie swojej załogi, poruszały mnie do głębi i przynosiły pocieszenie. Shackleton najlepiej z wielkich odkrywców rozumiał dziki, uwodzicielski urok Antarktydy: "Mam swoje ideały - pisał - i daleko stąd, w białej krainie na południu, otworzyłem ramiona na największą, romantyczną przygodę". To właśnie Shackleton stanął na czele najbardziej szalonej ekspedycji, która miała przemierzyć pieszo cały kontynent od brzegu do brzegu, i to on wystawił siebie i swoją załogę na najcięższą próbę wytrwałości. Wprawdzie nie osiągnął zamierzonego celu, ale dotrzymał słowa i przyprowadził wszystkich swoich ludzi z powrotem. Żaden z nich nie zginął. Czterdzieści lat później pisarz Alfred Lansing połączył jego dziennik z zapiskami innych członków ekspedycji, dzięki czemu powstała klasyczna opowieść o ich wyprawie. Duży odczytywał mi fragmenty z rozdziałów, które, jak się wydawało, najlepiej odzwierciedlają mój własny los, upartą nadzieję i oczekiwanie na ratunek: Shackleton i jego załoga zostali uwięzieni w lodach Antarktyki, gdy lodowe kry zgniotły ich statek. Przez miesiące nie było o nich żadnej wiadomości i uznano ich za zaginionych. W tym czasie oni, mieszkając na krze, czekali, aż z nadejściem polarnego lata nastąpi moment pękania lodów i kry zaczną dryfować z prądem na północ. Gdy ponownie zaczęła nadciągać polarna zima, wyruszyli na otwarte morze w dwu małych łodziach uratowanych z wraku okrętu. Przez wiele dni i nocy żeglowali wśród burz i sztormów, przemoczeni lodowatą morską wodą, głodni, udręczeni chorobą morską, na wpół obłąkani z pragnienia. Zmierzali w stronę Wyspy Słoni, niezamieszkanego skrawka lodu i skał, gdzie, jak mieli nadzieję, być może uda im się przezimować. Duży czytał: "Około trzeciej nad ranem wiatr zaczął słabnąć i do godziny piątej zmienił się w lekką bryzę. Stopniowo morze się uspokoiło. Niebo się przejaśniło i na koniec ujrzeli niezapomniany widok: przez różową mgłę nad horyzontem, która wkrótce stopiła się w płonące złoto, przebiły się jasne promienie słońca. To było coś więcej niż zwykły wschód słońca. Wydawało się, że promienie słoneczne przenikają do wnętrza ich dusz, wypełniając je ponownie życiem. Patrzyli, jak rosnąca sfera światła stopniowo pochłania dzikie, mroczne nieszczęścia nocy, którą teraz, wreszcie, mieli już za sobą". W świetle świtu dostrzegli nierówny zarys brzegów Wyspy Słoni. Jednak na tym nie zakończyły się próby, jakich los nie szczędził Shackletonowi, i chociaż po konali tyle mil i tyle wycierpieli, na ich drodze piętrzyły się wciąż kolejne przeszkody. Czekały ich zdradliwe wody i strome skały, które musieli pokonać, zanim dotrą do bezpiecznego schronienia. Duży czytał mi tę opowieść, dopóki nie odpłynęłam w sen. Odwaga Shackletona, której dowiódł przed tyloma laty, przez morze czasu dotarła do mnie i przeprowadziła mnie przez kolejną noc. Rozdział 15 Wybawienie Oświadczenie Wydane przez dr. Karla B. Erba, dyrektora Biura Programów Polarnych National Science Foundation Sytuacja medyczna na biegunie południowym Piąty października 1999. National Science Foundation (NSF) zwróciła się do 109. Dywizjonu Transportowego Sił Powietrznych Gwardii Narodowej stanu Nowy Jork o wydzielenie odpowiednich sił z zadaniem przeprowadzenia lotu na biegun południowy w celu zabrania lekarza ze stacji im. Amundsena i Scotta na biegunie południowym. Lekarz stacji, dr Jerri Nielsen, wykonywała normalne swoje obowiązki od czasu przeprowadzonego w lipcu przez Siły Powietrzne USA zrzutu lotniczego materiałów medycznych. Lekarze amerykańscy opiekujący się dr Nielsen przekazali ostatnio NSF opinię, zgodnie z którą dr Nielsen powinna zostać możliwie jak najszybciej, z zachowaniem wymogów bezpieczeństwa, ewakuowana z Antarktydy. Początek lata na Antarktydzie, któremu towarzyszy stopniowy wzrost temperatury i nasłonecznienia, umożliwia obecnie ewakuację dr Nielsen i zastąpienie jej innym lekarzem. W dniu 6 października 1999 z bazy Straton Sił Powietrznych Gwardii Narodowej, położonej w Schenectady, w stanie Nowy Jork, odlecą dwa samoloty z trzema kompletami załogi. Około 12 października samoloty spodziewane są w bazie polarnej NSF w McMurdo na Antarktydzie, gdzie będą oczekiwały na sprzyjające warunki atmosferyczne, umożliwiające lot długości około tysiąca trzystu kilometrów na biegun południowy. Klub Medyczny zebrał się ponownie w pierwszy piątek października, żeby rozpocząć nową rundę chemioterapii. Ponieważ nigdy wcześniej nie brałam tej kombinacji leków, wszyscy uważnie obserwowali moją reakcję, żeby się upewnić, czy nie jestem na nie uczulona. Tym razem Lisa była przygotowana na wypadek, gdybyśmy stracili połączenie audio z powodu kłopotów na łączach satelitarnych. Mieliśmy internetowe połączenie telefoniczne z Indianapolis na innym kanale. Poza tym dodała jeszcze jeden środek komunikacji, posługując się w czasie sesji systemem poczty elektronicznej AOL Instant Mesenger. Zawsze bardzo nam się przydawała możliwość pisemnego potwierdzenia, czy dobrze usłyszeliśmy zalecane dawkowanie leków. Teraz zamiast pisania na kartkach i trzymania ich przed kamerą mówiłam Lisie, co ma na pisać do Kathy, która w tym samym czasie wypisywała instrukcje i odpowiedzi na swoim komputerze, równocześnie cały czas obserwując nas na monitorze i słuchając naszych głosów przez telefon. Lisa miała pseudonim "Polarpal", Kathy - "Spoledoc". Polarpal: Cześć, Kathy! Brr, moja klawiatura jest zimna. Spoledoc: La Trice jest zmęczona! Polarpal: Ja też! Spoledoc: Całkowita dawka metotreksatu wynosi 70 mg. Polarpal: Zaczynam od 400 cm płynu fizjologicznego; podaję dopóki się nie opróżni, w trakcie całej sesji chemioterapii... Spoledoc: Lisa - telefon jest głuchy. Polarpal: Och ! ... zaraz oddzwonię! Spoledoc: Lisa, Lisa... gdzie jesteś? Polarpal: Tutaj... Spoledoc: To żółte kapie bardzo ładnie... Polarpal: Nuda jest czymś względnym! Spoledoc: Heidi ma ładne kolczyki. I tak dalej przez cały wieczór. Wszyscy staraliśmy się trzymać fason, tocząc leniwe pogaduszki i żartując za pośrednictwem naszego dziwnego wielokanałowego połączenia. Kroplówka początkowo była bolesna. Ponieważ większość moich do stępnych żył wykorzystaliśmy już kilkakrotnie, miałam poranione ręce i ramiona od wcześniejszych prób znalezienia dobrego miejsca do wkłucia się. Podczas jednej z wcześniejszych sesji podawania taxolu musieliśmy zajrzeć do Grays Anathomy z roku 1970, żeby naprowadzić moją brygadę medyczną na trop nowej żyły. Tym razem wszystko przebiegło bez zakłóceń, jednak wszyscy trochę na siłę staraliśmy się zachować dobry humor. Pod spodem czuło się napięcie i niepokój. Naszą uwagę skupiał wciąż oporny, rosnący nowotwór, który czaił się gdzieś w cieniu, niczym jeszcze jedna osoba w pokoju. Miałam do Kathy mnóstwo pytań, a przede wszystkim chciałam wiedzieć, czy nagły wzrost guza może wskazywać na rozprzestrzenianie się choroby. Nie mogłam jednak swobodnie prowadzić medycznych konsultacji za pośrednictwem tłumacza, przez Internet. Musiałam poczekać na bardziej prywatną "rozmowę". Znowu potrzebowałam od mojego lekarza nagich faktów, żeby przetrawić nowe wiadomości - dobre lub złe - i ułożyć sobie plan działania. Późnym wieczorem wysłałam do niej e-mail, a Kathy odpowiedziała, wpisując swoje odpowiedzi po moich pytaniach. Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 1 października 1999 godz. 10:52 wieczorem Temat: Naga prawda JN: Chciałabym wiedzieć, co się naprawdę dzieje. Jakie znaczenie ma fakt, że nowotwór mniej więcej co dwa tygodnie podwaja swoją wielkość, dla mojej sytuacji i dla moich szans na przeżycie? Czy to zwykle oznacza, że doszło do przerzutów? Czy fakt, że mój nowotwór tak się zachowuje, oznacza, że mam mniejsze szansę? KM: To najważniejsze pytanie i najtrudniej na nie odpowiedzieć. Pozwól, że zacznę od pewnych informacji ogólnych. W każdym przypadku raka komórki nie są jednorodne - istnieje wiele populacji komórek rakowych różniących się często zasadniczo pod względem tempa wzrostu i wrażliwości na różne typy chemioterapii (...). W twoim przypadku komórki, które były podatne na działanie taxolu, zginęły, ale komórki, które zostały, rosną bardzo szybko (...). JN: Jestem pewna, że nie wyrażam się jasno, ale czy to, co się dzieje, wpływa na moje szansę przeżycia? Nie wiem, jak mam patrzeć na ostatnie wydarzenia w perspektywie swojej wizji reszty życia, o ile ISTNIEJE szansa, że będzie jakaś reszta mojego życia. Z mojego punktu widzenia usłyszałam dzisiaj NIEDOBRĄ WIADOMOŚĆ. Może nie mam racji i po prostu trochę się przestraszyłam. KM: Pozwól, że będę z tobą brutalnie szczera - nie miałam dla ciebie dobrej wiadomości dziś wieczorem. Wiem, że chciałabyś znać prawdę, ale nasze wideokonferencje mają w pewnym sensie charakter publicznego forum. Czasami nie wiem, jak wiele osobistych (i nieprzyjemnych) informacji mogę ci przekazać w obecności twoich przyjaciół. Poza tym wyczuwam lęk i frustrację wśród członków zespołu chemioterapeutycznego - a przecież pracowali tak wspaniale i zrobili tak wiele. Ze względu na nich czasami świadomie staram się zachować spokój i optymizm. Mam wrażenie, że bardzo potrzebują pociechy z mojej strony; chcą, żebym powiedziała, że idzie nam (tobie) bardzo dobrze. Nie zawsze wiem, jak pogodzić twoje potrzeby i potrzeby grupy. Ty jesteś ważniejsza, ale muszę również dbać o to, żeby nie stracili motywacji i dobrego kontaktu ze mną. A zatem, mówiąc uczciwie, nie wiem, jak oszacować wpływ wydarzeń z ostatnich dwu tygodni na twoje ogólne szansę przeżycia. Z pewnością obrót spraw nie jest korzystny. ALE nadal nie mam żadnych dowodów, że masz przerzuty. Niepokoi mnie, że odczuwasz bóle w plecach, ale są to objawy tak niespecyficzne, że dopóki nie zrobimy ci tomograficznego badania kości, nie dowiem się, czy mają jakiś związek z rakiem. Podsumowując: sądzę, że wciąż masz szansę na długoterminowe wyleczenie. Na dziś oceniała bym je następująco: 35-40 procent szans, że przeżyjesz, będziesz zdrowa, i w ciągu dziesięciu lat nie będziesz miała nawrotów (po pierwszych pięciu latach zagrożenie nieco spada). JN: To nie jest dla mnie najlepszy okres. Dzięki, że próbujesz mnie stąd "wyrwać". Jerri KM: Dla mnie to też nie był najlepszy okres. Naprawdę rzadko czułam się taka bezradna. Czekam z niecierpliwością na nasze spotkanie i na moment, w którym będę mogła udzielić przynajmniej niektórych odpowiedzi na twoje pytania. Kathy Przeczytałam kilka razy jej słowa i skupiłam się na tym, co dawało mi jakąś na dzieję. Nie ma dowodu, że mam przerzuty. Z drugiej strony istnieje ponad sześćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że umrę w ciągu najbliższych dziesięciu lat. No cóż, mogę się postarać, żeby to były najlepsze lata mojego życia. Kiedy się mówi o leczeniu raka, ludzie zawsze posługują się słowem "walka". Jednak teraz zaczęłam rozumieć, że bardziej chodzi tu o proces stopniowej akceptacji faktu, że ma się raka, po której przychodzi nadzieja. Obok wielu innych wspomnień przypomniało mi się teraz pewne zdarzenie z przeszłości, gdy omal nie utonęłam w spienionej rzece. Nasza łódź wpadła na ogromne fale, które wyrzuciły mnie wysoko w powietrze. Wylądowałam w rzece i poczułam, jak wir wciąga mnie pod wodę. Chociaż jestem świetną pływaczką i byłam w kamizelce ratunkowej, nie miałam żadnych szans w walce z żywiołem. Z przerażeniem pomyślałam, że nie potrafię się oprzeć sile wiru. Początkowo próbowałam walczyć, ale po chwili uświadomiłam sobie, że mogę najwyżej się poddać i czekać na jakąś szansę ratunku. Rozluźniłam się zupełnie i bardzo spokojnie pomyślałam, że "tym razem mogę umrzeć". Poczekałam, aż woda na moment wypluje mnie na powierzchnię, zdążyłam wziąć głęboki oddech, po czym rzeka wciągnęła mnie z powrotem. Kiedy ponownie wypłynęłam, zobaczyłam wyciągniętą rękę jednego z mężczyzn siedzących w łodzi, chwyciłam ją, a on wciągnął mnie do środka. Ocalałam i zostałam uratowana. Kilka miesięcy temu, gdy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że mam raka, nie chciałam o nim czytać ani rozmawiać z innymi osobami, które wcześniej spotkał ten sam los. Przypuszczam, że znajdowałam się wtedy w fazie negacji. Zupełnie jakbym się obawiała, że samo skojarzenie mojej osoby z chorobą mogło mnie wtrącić w świat umierania. W ten sposób dawała o sobie znać bariera ochronna, którą zbudowałam wokół siebie w ciągu dwudziestu pięciu lat uprawiania zawodu lekarza, gdy często przychodziło mi opiekować się chorymi w trakcie ostatnich dni albo minut ich życia. Musiałam zakreślić wyraźną linię, która wskazywała na dzielącą nas różnicę: "Ja nie jestem chora, ja tu tylko pracuję". Myślę, że gdybym zachorowała na raka w świecie nowoczesnej medycyny, byłoby mi trudniej sobie z tym poradzić, niż to miało miejsce na biegunie południowym. Tu, na biegunie, nie miałam po prostu innego wyboru, jak tylko za akceptować swój los. W pewnym sensie było mi łatwiej przyjąć do wiadomości fakt, że nie mam "żadnych szans" na ratunek, niż gdybym miała "pewne szansę", zwłaszcza w okresie, gdy człowiek dopiero stara się oswoić z otrzymaną diagnozą. Świadomość, że masz "pewne szansę", może spowodować, że kurczowo czepiasz się myśli o przetrwaniu, zanim osiągniesz spokój, jaki daje głęboka wiedza, że, jak ujął to mój ojciec, "co będzie, to będzie". Jeśli nie zostało mi w życiu wiele czasu, chciałam wykorzystać go najlepiej, jak tylko potrafię. Ponieważ osoba chora na raka nie dostanie nigdy zgody na pracę na Antarktydzie, skupiłam się na myślach o żeglowaniu. Pić, który wciąż cierpiał na straszne bóle w biodrze, spędzał ze mną całe dni i noce na fantazjowaniu o naszych morskich przygodach. Czasami wyobrażaliśmy sobie, że płyniemy na Mada gaskar, kiedy indziej, że do Marsylii. Scotty wciąż do mnie pisał, podsycając moją wyobraźnię opowieściami o swoich żeglarskich doświadczeniach. Od: Scotta Cahilla Do: Jerri Nielsen Data: 2 października 1999 Temat: Trzymaj się Droga Duffy, Zrelaksuj się i nie daj się, jeśli tylko możesz. Będę tam na ciebie czekał i pogonię każdego, kto będzie chciał ci przeszkadzać. Możesz być spokojna - wracasz do domu i wyzdrowiejesz. Będziemy na ciebie czekali razem z Erikiem i zabierzemy cię od razu do Ohio, do Indiany i do dobrych lekarzy. Nie musisz martwić się o żeglowanie. Pokochasz je od razu. Oto jedna z opowieści z mojej starej łódki: Był środek lata i okropny upał. Mieszkałem w Wrightsville Beach, a w porcie trzymałem swoją łódkę 27 North American. Około południa robiło się nieznośnie gorąco - postanowiłem gdzieś popłynąć. Nikt nie chciał płynąć razem ze mną (i bardzo dobrze), więc w południe wypłynąłem w morze. Nie miałem konkretnego celu - po prostu horyzont. Po czątkowo chciałem jedynie stracić ląd z oczu. Żeglowałem przez całe popołudnie. Kiedy nadszedł zmierzch, wiatr zamarł. Na środku spokojnego morza nie było już tak gorąco. Jedynie lekkie pluskanie fal. Zasnąłem, nie ściągając żagli, które zwisały jak uprana pościel. Kiedy się zbudziłem, była północ. Wokół ani śladu lądu. Popełzłem na rufę i zorientowałem się, że moja łódka nagle znalazła się w przestrzeni . kosmicznej. Wszędzie widziałem gwiazdy. Nad głową, po bokach, w dole, wszędzie! Przytrzymałem się tylnej wanty, żeby nie upaść, i rozejrzałem się ostrożnie. To było niewiarygodne. Na skutek mojego ruchu powstała mała fala, która pomknęła w stronę horyzontu, gasząc po drodze niektóre gwiazdy - pojedynczo gasły, by po chwili zapalić się znowu. W absolutnej ciszy morskiej ocean zamienił się w idealnie gładkie lustro. To było niesamowite! Następnego dnia znowu żeglowałem na pełnym morzu, kiedy nagle zobaczyłem po prawej, a potem po lewej stronie naszej łódki typu Hobie Cat, którą płynęliśmy z przyjacielem, coś, co wyglądało jak płetwa rekina. Coś ślizgało się pod wodą równolegle z nami falującym ruchem do góry i na dół - a więc nie tak, jak pływają rekiny. W pewnej chwili morze pod nami zmieniło barwę z błękitnozielonej na głęboką czerń, gdy grzbiet ogromnej płaszczki rai niemal wyniósł nas z wody do góry. Ryba zawróciła i skryła się pod wodą. Nie zobaczyliśmy jej już ponownie. Mam tyle historii do opowiedzenia. Niektórych z nich nawet już nie pamiętam. Jeśli nie lubisz samego żeglowania - a chyba nikt nie może go nie lubić - polubisz piękne miejsca i zwierzęta, które poznasz po drodze i które wynagrodzą ci uciążliwości żeglugi. Pokochasz żeglarstwo. Jestem całkiem dobrym nauczycielem i jeśli zniesiesz mały rys kapitana Blighta, który czasem dochodzi we mnie do głosu, pokażę ci, jak sprawić, żeby łódź tańczyła na twój rozkaz. Będę się czuł bardzo bezpiecznie z moją ukochaną siostrą na pokładzie. Moja nowa łódź jest bardzo solidna i mocna, i będziesz miała na niej pełne poczucie bezpieczeństwa w czasie nauki. Kocham cię, siostrzyczko Zwykle na początku października wszyscy mieszkańcy bieguna mobilizowali się, żeby przygotować stację na dzień otwarcia, tradycyjnie wyznaczony na 25 października. Jednak w tym roku wiedzieliśmy, że pierwszy lot sezonu nastąpi wcześniej, a co za tym idzie, należało przyspieszyć tempo przygotowań. Floyd i K.en zaczęli rozpalać kotły centralnego ogrzewania i elektryczne kaloryfery w Obozie Letnim i przygotowywać Jamesways na przyjazd letnich mieszkańców. Duży John zajął się rozruchem ciągników i buldożerów, przygotowując je do pracy w trudniejszych warunkach niż zwykle. Elektro Thom, Tim Narzędziowiec i Ken Lobe pracowali po dwanaście godzin dziennie przy temperaturze minus 90F nad przygotowaniem trzymilowego pasa startowego dla samolotów. Musieli przebić się przez powstałe zimą sostrugi oraz stwardniałe od wiatru zaspy, wlokąc za ciągnikami specjalne liny i pługi. Musieliśmy także wyrównać rampę dojazdową, prowadzącą do głównych wrót Kopuły, i usunąć śniegowy wąwóz, który miał teraz ponad 8 m głębokości. Wszyscy starali się wyszorować stację na przybycie nowej załogi - sprzątaliśmy ich kwatery, górną stołówkę, salę bilardową i telewizyjną, po prostu wszystko. Postanowiłam wymyć ściany i podłogę w Centrum Medycznym, uprać szpitalną pościel, wyczyścić szuflady. Yubecca obiecała, że mi w tym pomoże, i we dwie w końcu jakoś uporałyśmy się z tym zadaniem. Miałam jednak coraz większe problemy z utrzymaniem równowagi. Siedziałam przy komputerze i nagle bez ostrzeżenia świat zaczynał wirować mi przed oczami. Zawroty głowy trwały sekundę, ale były to jak dotąd najbardziej niepokojące objawy - obawiałam się, że mogą oznaczać, iż rak zaatakował móżdżek, sterujący zmysłem równowagi. Miałam kłopoty ze wstawaniem z łóżka, a nawet ze zwykłym chodzeniem - nigdy nie wiedziałam, kiedy nagle się zachwieję i wpadnę na ścianę. Jednak ukrywałam te nie miłe przypadłości, podobnie jak bóle w nodze i napady uczucia chłodu, przed wszystkimi poza moją lekarką i najbliższymi przyjaciółmi z bieguna. Od: Jerri Nielsen Do: Załogi zimującej Data: 2 października 1999 godz. 10:13 wieczorem Temat: Lunch Drodzy przyjaciele, Zapraszamy na lunch w najbliższą niedzielę. Będzie potrawka z szynką i jajkami, potrawka z jajkami i papryką, ciastka ze smażonych ziemniaków, owoce i tosty. Dla podkreślenia świątecznego charakteru posiłku będziemy na zamówienie podawali krwawą Mary. Poza tym koktajle virgin i high octane. (Przepraszamy, ale nie mamy selera). Zapraszamy. Do miłego spotkania. Jerri Od: Jerri Nielsen Do: Kathy D. Miller Data: 5 października 1999 godz. 11:22 wieczorem Temat: Medyczny Cześć, Kathy, Tu Duży John. Piszę ten list w zastępstwie Doc - ona leży na łóżku i rozmawia, a ja stukam w klawisze. Dzisiaj Doc czuje się bardzo zmęczona. Uważa, że powinnaś o tym wiedzieć. Nie wierzy, że człowiek w takim stanie może normalnie żyć, jeździć, pracować, funkcjonować. Wygląda na to, jakby coś było z nią nie w porządku. Może jedynie wykonywać drobne prace, a potem musi wracać do łóżka. Wezwała mnie dzisiaj po południu, żebym jej podał leki, bo sama nie czuła się na siłach wstać z łóżka. Ona uwielbia przychodzić do stołówki i spotykać się z ludźmi, ale kiedy wstała z łóżka, czuła się tak niepewnie, było jej BARDZO zimno i nie mogła spokojnie ustać na nogach. Przyniosłem jej dzisiaj lunch i zjedliśmy razem w jej pokoju. Pracowałem do późna wieczór (przygotowywałem maszyny do wyrównywania pasa startowego), więc Wendy przyniosła jej obiad do pokoju. To BARDZO niepodobne do Doc, żeby opuściła jakąś okazję do spotkania z innymi w stołówce. Kathy, mam możliwość obserwować Doc naprawdę z bliska. Pierwszego dnia po nowej chemii prezentowała się zupełnie dobrze. W sobotę zrobiliśmy przygotowania do naszego lunchu (wiesz, trzeba tu z samego rana pójść po zakupy i odmrozić wszystko, zanim w ogóle możesz zacząć MYŚLEĆ o gotowaniu). Zajęło nam to około trzech godzin. Doc trochę się zmęczyła, ale nie miałem powodów do zmartwienia. W niedzielę wstała z łóżka po całonocnym odpoczynku i wzięliśmy się do gotowania. Po jakiś trzech godzinach zaczęła wyglądać na bardzo zmęczoną. Obserwowałem ją z bliska. Kilka razy upuściła łyżkę do mieszania, ale to się może każdemu zdarzyć. Potem zaczęła tracić równowagę i upadła na gorącą patelnię. W tym momencie powiedziałem, że powinna odpocząć. Poprosiłem ją, żeby usiadła. Usiadła, spróbowała trochę jedzenia i poszła do łóżka. Zwykle oglądamy wieczorem razem jakiś film. Przez kilka ostatnich dni nie miała dość siły, żeby dotrwać do końca i zasypiała wcześniej. I to po dniu spędzonym głównie w łóżku. To wszystko jest bardzo do niej nie podobne. Jestem dość zaniepokojony tym jej zmęczeniem. Z poważaniem, Duży Od: Kathy D. Miller Do: Jerri Nielsen Data: 6 października 1999 godz. 18:43:25-0500 Temat: Medyczny Jerri (i Duży), Doprawdy trudno mi wyrazić, jak bardzo jestem tym wszystkim sfrustrowana - opisywane przez was skutki uboczne nowego wariantu chemioterapii nie są zaskakujące, ale z pewnością gorsze, niż się spodziewałam. Przypuszczam, że chodzi tu o skumulowane zmęczenie z okresu poprzedniej chemioterapii w połączeniu z długoterminowymi następstwami przebywania na tak dużej wysokości. Jerri - bardzo ważne jest zrobienie morfologii przed jutrzejszą sesją. Jeśli za bardzo spadła u ciebie liczba białych krwinek, muszę odpowiednio dostosować dawki leków. Jeśli sama nie możesz zrobić morfologii, być może będę mogła cię zastąpić. Spytam Lisę, czy istnieje możliwość podłączenia kamery bezpośrednio do mikroskopu - obejrzę preparat i sama policzę krwinki. Cieszę się, że nieco osłabły bóle w piersi i pod pachą. Nie oczekiwałabym istotnych zmian wielkości nowotworu już po pierwszym tygodniu, ale mniejsze bóle to krok we właściwym kierunku. Nie umiem wyjaśnić przyczyny bólów w łydce ani zimnych dreszczy. Zgadzam się, że najprawdopodobniej chodzi o reakcję naczyniową - może być ona związana z uderzeniami gorąca, ale nie znalazłam żadnych informacji dotyczących wpływu wysokości albo chronicznej hipoksji na objawy menopauzy. Proszę, żebyście używali tlenu, kiedy to tylko możliwe. Trochę niepokoi mnie ten utrzymujący się kaszel, ale nie tak bardzo, skoro trwał przez całą zimę. Myślę, że kłopoty z oddychaniem mają związek zarówno ze zmęczeniem i zmianą leków, jak i hipoksją. Cieszę się, że niedługo się zobaczymy! Kathy Duży - dzięki za pomoc. Ty i Lisa jesteście moimi oczami i uszami na biegunie. Niesłychanie cenię sobie wasze spostrzeżenia i troskę, jaką otaczacie Jerri! Poczucie straty w męczący i bolesny sposób dopadło mnie znowu przy okazji pakowania się do wcześniejszego wyjazdu. Musiałam prosić Dużego o pomoc, choć sam nie znosił pakowania nawet własnych rzeczy. Widziałam, jaki jest nie szczęśliwy, ale musiałam mieć pewność, że przygotowałam wszystko, co niezbędne przed lotem ratunkowym, a nie mogłam już polegać na własnej pamięci. Trzeba było odesłać moje książki i rzeczy osobiste do Stanów. Kathy poleciła mi zabrać ze sobą zapas leków wystarczający przynajmniej na trzy sesje chemioterapii, na wypadek, gdyby samolot utknął gdzieś po drodze z po wodu złej pogody. Poza tym musiałam zabrać ze sobą pojemniki z próbkami moich tkanek, preparaty mikroskopowe i kilka innych rzeczy. Zarówno ASA, jak i NSF ostrzegały nas, że po ogłoszeniu komunikatu na temat akcji ratunkowej media ponownie zainteresowały się moją historią. Do obu instytucji napływały setki próśb o zgodę na wywiad ze mną i fotografie. Nawet Siły Po wietrzne Gwardii Narodowej pytały, czy na pokładzie samolotu może przylecieć ich fotograf. Wszystkie prośby uprzejmie, ale zdecydowanie odrzucano. Mimo to obawialiśmy się, że na Nowej Zelandii będzie czekał na mnie tłum reporterów i kamerzystów. Wszyscy starali się w miarę możliwości chronić mnie przed tego typu wiadomościami, ponieważ były bardzo denerwujące, jednak czasami migawki na temat medialnego szaleństwa docierały do mnie w e-mailach od rodziny. Od ojca, który rzadko do mnie pisał, dowiedziałam się, że pewnego dnia na początku października mieli do południa czterdzieści telefonów od dziennikarzy - pojawiła się pogłoska, że na biegun wyruszyła po mnie ekspedycja ratunkowa. W tym czasie Scott i Eric przygotowywali się do odegrania swojej roli. Scott próbował przekonać Erica, że przed naszym spotkaniem w Christchurch powinni obaj w akcie braterskiej solidarności ogolić sobie głowy na łyso. Na szczęście doszli w końcu do wniosku, że jednak lepiej mi się przysłużą, nie zwracając na siebie uwagi, gdy będą się starali przemknąć ze mną niepostrzeżenie pod okiem kamer i reporterów. Ale i takie myśli trzeba było brać pod uwagę. Brygada Braci wyruszyła ze Stanów 12 października, zmierzając mniej więcej tą samą trasą, którą pokonałam do Christchurch jedenaście miesięcy wcześniej, gdy przeszłam na drugą stronę lustra. W tym czasie na biegunie obserwowaliśmy pogodę i czekaliśmy. Od: Jerri Nielsen Do: Załogi zimującej Data: wtorek 12 października 1999 godz. 20:26:31+0100 Temat: Zabawa muzyczna! Drodzy przyjaciele na biegunie, W dniu 15 października wypadają 44 urodziny Dużego! Przyjdźcie po słuchać naszego własnego zespołu muzycznego, Scotfs Revenge [Zemsta Scotta], w komfortowych warunkach naszej stołówki. Zgodzili się dla nas zagrać z tej specjalnej okazji. Więcej informacji na temat pory koncertu poda Comms Tom, alias Tom Skrzypek. Możemy tańczyć, tupać nogami albo śpiewać! Albo po prostu rozkoszować się muzyką w towarzystwie przyjaciół. Jeśli nadal będę na miejscu, będę przygotowywała margarity oraz inne koktajle dla birbantów. Jeśli mnie już nie będzie... no cóż, przynieście własne napoje. Mam nadzieję, że się zobaczymy. Jerri Równocześnie z misją ratunkową nad Antarktydę dotarła fala wiosennych burz. Szóstego października z bazy w stanie Nowy Jork wyruszyły dwa samoloty LC-130 i cztery dni później dotarły do Christchurch. Dodatkowy samolot oraz dwie dodatkowe załogi wysłano na wypadek, gdyby trzeba było wyekspediować drugi samolot z misją ratunkową oraz w charakterze rezerwy w przypadku uszkodzenia sprzętu albo nadmiernego opóźnienia akcji. Z powodu silnych wiatrów oba samoloty pozostały na Nowej Zelandii do 14 października. Wprawdzie lotnisko w McMurdo, następny przystanek na ich trasie, było otwarte dla lotów już od kilku tygodni, jednak akurat w tym okresie wypadła fala wyjątkowo silnych mrozów. Samoloty ratunkowe wylądowały w końcu w McMurdo, ale pogoda ponownie zatrzymała je na ziemi. Musieliśmy zaczekać, aż temperatura w McMurdo i na biegunie podniesie się powyżej minus 58F - uważano, że to najniższa temperatura, w której samoloty mogą bezpiecznie lądować. Z chwilą poprawy pogody jeden samolot miał natychmiast wystartować na biegun, a drugi czekać w pogotowiu w McMurdo. Niemal co godzinę dostawaliśmy najnowsze informacje na temat postępów akcji. W tym czasie ja próbowałam dowiedzieć się możliwie jak najwięcej o załodze, która pokonała tyle tysięcy mil, żeby mnie uratować. Pilotem samolotu był major George McAllister z Sił Powietrznych Gwardii Narodowej stanu Nowy Jork, który miał ogromne doświadczenie w pilotowaniu w rejonie Antarktydy samolotów Hercules wyposażonych w płozy. Na pokładzie samolotu znajdował się także dowódca akcji, pułkownik Graham Pritchard, podobnie jak odpowiadający za medyczną stronę lotu major K.imberly Trepening, weteran Wojny w Zatoce. Zespołem planującym misję kierował pułkownik Edward L. Fleming, ekspert w dziedzinie akcji ratunkowych oraz ewakuacji chorych. Z ulgą przyjęłam wiadomość, że w akcji uczestniczy zespół tak doświadczonych ochotników. Najbardziej obawiałam się bowiem, że ktoś mógłby zostać ranny lub zginąć tylko po to, żebym o tydzień wcześniej znalazła się w szpitalu. Do pewnego stopnia byłam nawet w stanie usprawiedliwić misję ratunkową, ponieważ razem ze mną miał zostać zabrany z bieguna Pić. Jego kłopoty z biodrem były coraz większe, a ja wciąż nie potrafiłam znaleźć przyczyny bólów w kończynach, plecach i szyi. Uważałam, że powinien jak najszybciej znaleźć się w rękach specjalisty, i dzięki temu lotowi miał na to szansę. Równocześnie otrzymywałam e-maile od matki i szwagierek z wiadomościami na temat przygód Scotta i Erica na Nowej Zelandii. Po przylocie obaj członkowie Brygady Braci zwiedzili Christchurch w towarzystwie Sama Feoli, eksperta ASA do spraw logistyki. Zarówno ASA, jak i NSF nieustannie pracowały nad koordynacją wszystkich elementów akcji ratunkowej i przetransportowania mnie do Stanów. Razem z moimi braćmi przyleciała Val Carrol, pracownik ASA do spraw public relations, która miała się zajmować wszelkimi prasowymi nonsensami, jakie ewentualnie mogły się pojawić po moim przyjeździe z Antarktydy. Zgodnie z planem miałam zostać błyskawicznie przewieziona przez tłumy czekających reporterów, załadowana do samolotu lecącego do Stanów, po czym prosto z lotniska miałam się znaleźć w szpitalu w Indianapolis pod opieką Kathy Miller. Moi rodzice mieli czekać na mnie w Indianapolis. Ranek i popołudnie 15 października upłynęły pod znakiem bardzo niskiej temperatury. Jeden z samolotów LC-130 wystartował z lotniska w McMurdo, ale tego samego dnia zawrócił z powodu złej pogody. W czasie gdy uczestnicy akcji ratunkowej czekali niecierpliwie w McMurdo, ja musiałam podnieść się z łóżka i pójść na przyjęcie z okazji urodzin mojego najlepszego przyjaciela. Zorganizowałam wszystko tak, żeby przyjęcie odbyło się nawet, gdyby mnie już nie było na biegunie. Ale skoro nie odleciałam, mogłam pójść na nie sama. Urodzinowy wieczór w stołówce wypadł znakomicie. Wielkie stoły podzielono na małe, kawiarniane stoliki - były obrusy, świeczki i kryształowe kieliszki do wina. Lisa i Elektro Thom podawali koktajle margarita (zwykłe oraz virgin, oczywiście wszystkie mrożone), przygrywał zespół Scotfs Revenge. W specjalnym punkcie programu Comms Tom w masce małpy zaśpiewał na cześć Dużego starą, urodzinową piosenkę: "...Po twej szczęce poznam wnet, że twój tatuś małpą był! Wierz mi, z wiekiem sam do małpy upodobnisz się!". Kucharki przyniosły urodzinowe ciasto, po czym wręczyliśmy Dużemu prezenty. Lisa zachomikowała dla niego butelkę Wild Turkey, a ode mnie dostał moją ulubioną książkę, The Selected Poems Yeatsa. Kiedy tak na nich patrzyłam, nie mogłam się wyzbyć uczucia lekkiego smutku. Nie wiedziałam, czy jeszcze kiedy kolwiek będzie mi dane zaznać takiej pełni życia. Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa ogarnęło mnie poczucie głębokiego spokoju. Wiedziałam dokładnie, kim jestem i gdzie jest w tej chwili moje miejsce: całym sercem należałam do tej gromady niespokojnych duchów. Moja przeszłość minęła, moja przyszłość stanowiła jeden wielki znak zapytania. Gdyby mnie ktoś wtedy o to spytał, powiedziałabym, że w taki dzień mogłabym umrzeć. Poczułam się zmęczona i poprosiłam Dużego, żeby zabrał mnie do domu. Duży ostrożnie pomógł mi wstać i odprowadził do Centrum Medycznego, żeby nikt nie był świadkiem jakiegoś mojego upadku. Następnie położył mnie do łóżka i podał tlen. Chciał zostać ze mną, ale powiedziałam, żeby wrócił na przyjęcie. Nie chciałam psuć mu urodzin. Następnego ranka pogoda wciąż była okropna, jednak spodziewano się, że temperatura podniesie się nieco powyżej granicy umożliwiającej lądowanie. Kiedy się dowiedzieliśmy, że samolot wyleciał z McMurdo, Mikę Mastermann zwołał wszystkich do stołówki, żeby omówić z nami procedurę lądowania. Bez ogródek powiedział, że mamy tylko kilka minut na całą operację wysiadania i wsiadania do samolotu. Im dłużej samolot będzie stał na ziemi, tym większe jest prawdopodobieństwo jakiejś awarii mechanicznej. Nie mamy czasu na żadne błędy. Nie bardzo wiem, o czym jeszcze mówiono na spotkaniu. Jak przez mgłę pamiętam twarze przyjaciół, którzy podchodzili do mnie po zakończeniu zebrania: Roo, Nick, Loree, Andy, Comms Tom. Nie słyszałam ich głosów, ale na pewno coś mówiłam do nich na pożegnanie, żeby im podziękować z całego serca za wszystko, czym dla mnie byli i co dla mnie znaczyli. Jednak w głębi duszy byłam już gdzieś indziej, zawieszona w głębokich wodach, dryfowałam na pełne morze. Po raz ostatni wróciłam do mojego małego, drogiego szpitala. Moje rzeczy stały spakowane przy drzwiach. Pomarańczowe torby, które wieki temu wlokłam przez MacTown, zawierały te same ubrania, z którymi przyjechałam, jednak teraz tak zniszczone i zużyte, że nadawały się już tylko do wyrzucenia. Zupełnie jak w dniu przyjazdu, obok moich bagaży stał styropianowy termos, zawierający leki i próbki komórek, które nie mogły zamarznąć. Pokoje były wysprzątane, bez śladu mojej fizycznej obecności. Na ścianie po zostały portrety moich Zmarłych Doktorów. Nie chciałam się rozstać z kołdrą od Dorianne, ale zostawiłam coś w zamian (wciąż nie wiedziałam, kto zajmie moje miejsce) - elektryczny koc oraz ciepłe, flanelowe powłoczki i świąteczne kolorowe lampki, które kiedyś powiesiłam na suficie sypialni, żeby mi było weselej. Miałam nadzieję, że mojemu następcy spodoba się mapa nieba na półkuli południowej, namalowana na suficie lakierem świecącym w ciemnościach. Duży czekał razem ze mną. Uważaliśmy, że samolot zostanie znowu zawrócony do McMurdo, więc oboje aż wzdrygnęliśmy się, gdy Comms ogłosił przez All-Call, że dostał z samolotu sygnał "Papa 3" - oznaczający, że samolot jest trzydzieści minut lotu od bieguna. Włożyliśmy ostatnie warstwy naszych EWC i Duży wyszedł na zewnątrz roz grzać skuter śnieżny. W ciągu minionych jedenastu miesięcy setki razy przechodziłam z Centrum Medycznego na lotnisko, ale dziś byłam za słaba, żeby ryzykować marsz o własnych siłach. Kiedy wdrapałam się na siedzenie skutera za plecami Dużego, przyszła Lisa, żeby się pożegnać i jeszcze raz mnie uścisnąć na do widzenia. Dotąd przy wszystkich pożegnaniach starałam się panować nad uczuciami, ale tym razem było to szczególnie trudne. Lisa ucałowała mnie czule i przytuliła się na chwilę do mojego policzka. - Trzymaj się - powiedziała. - Skontaktuję się z wami po powrocie do świata. Tuż za bramą tunelu wjazdowego wpadliśmy w szalejącą burzę śnieżną. Dosłownie nic nie było widać na krok. Zupełnie nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, jak pilot mógłby wylądować w takich strasznych warunkach. Temperatura wahała się wokół minus 60F i nawet jeśli hercules zdołałby jakoś wytropić nitkę naszego pasa startowego i wylądować przy zerowej widoczności, istniało wciąż niebezpieczeństwo, że systemy hydrauliczne zostaną uszkodzone albo zamarzną i zablokują podwozie samolotu. - Za nic mu się nie uda - powiedział Duży. - Będzie musiał zrobić koło i za wrócić. Nagle usłyszeliśmy jakiś dźwięk przebijający się przez wycie wiatru. To był ryk czterech silników LC-130, podchodzącego do lądowania. Nie mogliśmy uwierzyć własnym uszom. Po chwili dźwięk przybrał na sile i wzniósł się wyżej. Samolot wylądował. Odwróciłam się do Dużego Johna. Całe nasze ciała były szczelnie osłonięte przed zimnem, ale chciałam go jeszcze raz zobaczyć. Uniosłam gogle. - Chciałabym zobaczyć twoje oczy - powiedziałam. Przesunął swoje gogle na czoło. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, po czym nie padło między nami już ani jedno słowo. Samolot kołował na pasie dojazdowym i wiedzieliśmy, że mamy tylko kilka minut, żeby wszystkich załadować na pokład i wysadzić przybyłych pasażerów. Gdy podeszliśmy do przednich drzwi, śmigła jeszcze się obracały. Z otwartych drzwi wysunęły się schodki i szybko zbiegł po nich Hugh Cowan, lekarz, który przyleciał na moje miejsce. Nie było czasu na powitania, ale z ulgą pomyślałam, że na stacji będzie inny lekarz i że będzie nim znajomy polarnik. Pić pokuśtykał o kulach do schodków i Charlie przygotował się, żeby mu pomóc wejść do środka. Jednak najpierw była moja kolej. Schodki wisiały ponad metr nad lodem i nie miałam pojęcia, jak miałabym wdrapać się na nie o własnych siłach. Chwyciłam się linki i próbowałam dosięgnąć kolanem do pierwszego stopnia. Nagle poczułam, że Duży objął mnie w pasie i poderwał do góry. Dosłownie wrzucił mnie do samolotu, aż wylądowałam na kolanach wewnątrz. Chciałam mu pomachać na pożegnanie, ale kiedy się odwróciłam, już go nie było. Od: Johna Penneya Do: wszystkich Data: 16 października 1999 Temat: Misja zakończona Do wszystkich: Chciałem was tylko zawiadomić, że Doc wyjechała dzisiaj z bieguna. Było to najwcześniejsze lądowanie na biegunie południowym w dziejach i przy najniższej temperaturze. Nie wierzyliśmy, że samolot w ogóle wyląduje. Wiatr wiał z prędkością prawie 20 węzłów i była bardzo słaba widoczność. Sądziliśmy, że kilka razy okrąży biegun i wróci do MacTown. Zawiozłem ją na swoim skuterze śnieżnym na skraj lotniska. Ostatnio Doc ma kłopoty z oddychaniem i często dostaje zawrotów głowy. Staliśmy w grupce i wszyscy zaczęli się żegnać, choć wciąż nie wierzyliśmy, że samolot wyląduje. A jednak wylądował. Wziąłem Doc pod ramię, zaprowadziłem ją do drzwiczek samolotu i pomogłem wejść po schodkach. Następnie wróciłem do bezpiecznej strefy, żeby popatrzeć na start. Wiedziałem, że to będzie dobre widowisko, kiedy zobaczyłem, jak inżynier pokładowy idzie na tył kadłuba i uzbraja butle ATO [wspomaganie startu]. Butle ATO to rakiety zamocowane z tyłu samolotu. Nie wiem, czy są na paliwo płynne, czy stałe. Z każdej strony są cztery takie butle. Kiedy wszyscy znaleźli się w środku i wciągnęli schodki, samolot próbował wyjechać na pas startowy. Ale nie mógł. Chociaż silniki wyły na pełnych obrotach, samolot ani drgnął. Musieli schować płozy, które przymarzły do lodu i stanąć na kołach. Potem znowu spuścili płozy na lód i ponownie włączyli silniki na pełne obroty. Tym razem ruszyli z miejsca. Samolot pokołował na sam koniec pasa startowego. Nie widzieliśmy go, ale słyszeliśmy. W chwili, gdy usłyszeliśmy, że robią zwrot, pilot otworzył przepustnice na pełny gaz i odpalił butle ATO. Ależ widowisko. Najszybszy LC-130, jaki kiedykolwiek widziałem. Kiedy samolot pojawił się w naszym polu widzenia przed Kopułą, był już nad ziemią. Widzieliśmy ostatnie pięć sekund działania ATO. Ciemnoniebieski stożkowy płomień. Po tem rakiety się wypaliły, nie wszystkie równocześnie, i wypełzły z nich leniwe, żółte płomienie. Samolot zrobił zwykłą rundę naokoło. Kiedy przelatywali nad Kopułą, pilot poruszył skrzydłami i odlecieli. Stałem i patrzyłem, dopóki samolot nie zniknął. Zajęło im około czterech minut, zanim straciłem ich z oczu. Wyglądało to trochę niesamowicie: w dole paskudna zawieja, ale kiedy patrzyliśmy, jak samolot nabiera wysokości, chmury rozstąpiły się w górze i samolot znalazł się środku ogromnego pasma błękitnego nieba i chmur. Duży . Epilog Powoli wracają do mnie wspomnienia Przez dłuższy czas po powrocie z Antarktydy byłam chora. Mgliście pamiętam lot ratunkowy z bieguna do McMurdo i przesiadkę do innego samolotu, który zabrał mnie do Christhurch. Chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z zainteresowania mediów, nie byłam przygotowana na widok tłumu reporterów i ekip telewizyjnych, czekających na mój przylot do Cheech. Prosto z samolotu przesiadłam się do białego mikrobusu, nazywanego Białym Królikiem. Kierowca pognał do hotelu, gdzie wysadzono mnie przy tylnym wyjściu i błyskawicznie zaprowadzono do mojego pokoju. Ponieważ znalazłam się znowu na poziomie morza, pod wpływem tlenu zalewającego mój mózg poczułam nagły przypływ energii. W po koju czekali na mnie już Scott i Eric z uściskami i całusami oraz z ogromnym talerzem owoców i warzyw. Śmiałam się i próbowałam z nimi rozmawiać, ale równocześnie nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wpychać sobie do ust sałaty i zielonej papryki. To była prawdziwa orgia dla zmysłów. Nagle świat zapełnił się kolorami, smakami i zapachami. Mimo ryzyka, że natkniemy się na którąś z ekip telewizyjnych, poprosiłam braci, żeby zabrali mnie do wspaniałego Ogrodu Botanicznego na brzegu rzeki Avon, tylko po to, żeby przejść się wśród kwiatów i drzew, które przez wiele miesięcy widywałam jedynie w snach. Wymknęliśmy się z miasta jak złodzieje albo jak koronowane głowy - zależy, jak na to spojrzeć. Udało nam się odlecieć do USA, choć na lotnisku nie przeszliśmy nawet przez bramkę linii lotniczych, a pozostałych pasażerów zobaczyliśmy dopiero na pokładzie. NSF i ASA tak wspaniale zorganizowały naszą podróż, że ani razu nikt mnie nie oślepił światłem flesza i nikt nie wykrzyczał w moją stronę żadnego pytania. Zawsze będę głęboko wdzięczna obu instytucjom za ich troskę. Poleciałam prosto do Indianapolis, gdzie w Szpitalu Uniwersyteckim czekali na mnie rodzice. Mieliśmy dla siebie krótką chwilę na radosne powitanie, ale nie było czasu na nic więcej. Od razu poznałam Kathy i LaTrice, znane dotąd tylko z wideokonferencji. Szalenie ucieszyłam się na ich widok. Z utęsknieniem czekałam na dzień spotkania z Kathy. Okazała się ładniejsza i cieplejsza w bezpośrednim kontakcie, niż to sobie wyobrażałam. Cieszyłam się, że mogę tak bardzo za ufać osobie, której powierzałam swoje życie. Kathy przygotowała na mój przyjazd wiele badań, żeby się upewnić, czy nie mam przerzutów. Przez osiem miesięcy żyłam w cieniu lęku przed tymi testami. Od nich zależała teraz moja przyszłość. Jeśli ich wynik będzie negatywny, mogę poddać się operacji i zachować nadzieję. Jeśli okaże się, że mam przerzuty, wybiorę jedynie opiekę paliatywną i zacznę się przygotowywać na wczesną śmierć. Nagle poczułam lęk, bo przecież teraz miałam poznać prawdę. Wiedziałam, że trzymanie skrzyżowanych palców czy modlitwy nie na wiele by się zdały w tym momencie. Po prostu poddałam się wszystkim procedurom. Byłam za każdym razem naprawdę zaskoczona, kiedy Kathy przychodziła do mojego pokoju po badaniu, by poinformować mnie, że zdałam kolejny test i przechodzę do następnego. Jedno po drugim, badanie kości, rezonans magnetyczny mózgu i tomograficzne badanie innych części ciała wykazywały, że nie mam przerzutów. Byłam tak oszołomiona, że nie miałam siły odczuwać ulgi. Ojciec przysłuchiwał się moim rozmowom z Kathy, gdy przychodziła z kolejną dobrą wiadomością. Za każdym razem pytał mnie, co to wszystko znaczy, a ja wyjaśniałam mu, że to znaczy, że być może będę żyła. Był zaszokowany i niezwykle wzruszony. Następnego dnia miałam operację. Zdecydowałam się na resekcję guza, która będzie mniej zniekształcająca niż mastektomia. Ze swojego domu w Fort Wayne przyjechała do mnie Sue Lehman, moja stara przyjaciółka i żona Juergena, radiologa, który doradzał mi w czasie mojego pobytu na biegunie. Razem z moim bratem Scottem odprowadzili mnie do sali operacyjnej. Później chirurg dr Robert Goulet zadzwonił z wiadomością, że ma dla mnie wspaniałą nowinę: nie mam przerzutów raka do węzłów chłonnych! To było niemal nie do wiary. Czułam się jak skazaniec z celi śmierci, któremu wręczono ułaskawienie. Następnego dnia wróciłam do Ohio, żeby dojść do siebie w domu mojej matki. Początkowo wszystko wydawało się w najlepszym porządku, jednak w pewnym momencie dostałam silnych bólów piersi, ramienia i pleców. Wkrótce miałam wysoką gorączkę i zaczęłam tracić przytomność. Rodzice zawieźli mnie do szpitala w moim rodzinnym mieście, gdzie się okazało, że mam ciężką infekcję bakteryjną, spowodowaną przez gronkowca. Byłam bliska śmierci. Po roku spędzonym na biegunie i kilku miesiącach chemioterapii mój układ odpornościowy został do tego stopnia osłabiony, że praktycznie nie miałam żadnej odporności. Wysłano mnie od rzutowcem Lear z powrotem do Indianapolis, pod opiekę Kathy. Przez tydzień do stawałam antybiotyki i środki przeciwbólowe. Infekcja trwale uszkodziła tkanki w mojej piersi oraz układ limfatyczny - do dzisiaj cierpię na opuchliznę i bóle w prawej ręce. Kiedy wreszcie odzyskałam nieco sił, przynajmniej na tyle, by móc rozmawiać z innymi, zadzwoniłam do mojego adwokata i poprosiłam go o zorganizowanie spotkania z dziećmi. Byłam wciąż chora i słaba, ale koniecznie chciałam się z nimi zobaczyć. Od prawnika dowiedziałam się, że mój były mąż z niezadowoleniem przyjął wiadomość, że jestem za słaba, żeby wstać z łóżka, i po dzieci przyjadą moi rodzice. Adwokat ostrzegł mnie, że mój eks-mąż będzie prawdopodobnie dalej próbował swoich "sztuczek". Mimo to czekałam z niecierpliwością na spotkanie z dziećmi i wyobrażałam sobie, że pragną się ze mną zobaczyć, choćby po to, żeby posłuchać o moich przygodach. Ojciec przestrzegał mnie przed zbytnim optymizmem. Zbyt wiele razy widział moje rozczarowanie. Przed wyjazdem po dzieci zatelefonował do mojego byłego męża i jego nowej żony. Powiedzieli, że chłopcy będą gotowi (córka była w tym czasie w collegeu), ale ponownie naciskali, żebym sama po nich przyjechała. Omal mi serce nie pękło, kiedy następnego dnia za dzwonili do mnie synowie i powiedzieli, że są w ten weekend zbyt zajęci, żeby się ze mną zobaczyć. Ojciec miał rację. Niestety, nic się nie zmieniło. W chwili gdy piszę te słowa, niemal rok po powrocie z Antarktydy, wciąż czekam na spotkanie z dziećmi. Chciałabym, żeby wiedziały, że moje drzwi są zawsze dla nich otwarte. Być może, pisząc tę książkę, zdołam zbliżyć się do nich i pomóc im przypomnieć sobie, kim naprawdę jestem i jak bardzo je kocham. Zapewne byłam dość naiwna, spodziewając się, że po zakończeniu akcji ratunkowej media przestaną interesować się moją osobą. Nie przestały. Okazało się, że po powrocie budzę jeszcze większe zainteresowanie niż poprzednio. Musiałam więc podjąć decyzję: albo ukrywam się z nadzieją, że z czasem wszystko przeminie, albo spróbuję obrócić na swoją korzyść niesprzyjającą sytuację. Postanowiłam sama możliwie szczerze i otwarcie opowiedzieć własne dzieje w taki sposób, żeby pokazać poświęcenie i zasługi moich przyjaciół z bieguna. Jednak uświadomiłam sobie, że nie potrafię tego zrobić bez pomocy innych. Kiedyś obiecaliśmy sobie z Dużym Johnem Penneyem, że jeśli w przyszłości będziemy pisać książkę o biegunie południowym, zrobimy to razem. I tak, jeszcze raz, poprosiłam go o pomoc. Duży John przebywał na biegunie prawie do końca listopada 1999, ponad miesiąc dłużej ode mnie i tak jak wcześniej wysyłał mi e-maile, w których opisywał swoje przygody. Kilka dni przed jego wyjazdem glikolowy demon znowu dał o sobie znać i nastąpiła awaria generatora. Choć nie należało to już do jego obowiązków, Duży popędził do elektrowni i włączył drugi generator do sieci - na pamiątkę starych, dobrych czasów. Po wyjeździe z Antarktydy spotkał się ze swoją rodziną w Kalifornii, po czym podjął się niełatwego zadania uporządkowania mojej e-mailowej korespondencji z bieguna. Sama byłam wciąż zbyt chora, żeby się z tym uporać. Kiedy już doszłam do siebie po operacji, musiałam poddać się czteromiesięcznej intensywnej chemioterapii. Następnie miałam osiem tygodni naświetlań. Wybrałam w tym celu szpital w Karolinie Północnej, niedaleko nadmorskiego domu, który kupiłam przed laty. Włosy powoli mi odrastają, ciemniejsze i bardziej kręcone niż przedtem, czyli dokładnie tak, jak to przewidziała Kathy wiele miesięcy temu. Chociaż wciąż łatwo się męczę, z każdym tygodniem czuję nowy przypływ sił. W tym czasie, czyli od powrotu do Ameryki, mój stosunek do raka uległ głębokiej przemianie. Początkowo nadal z obawą myślałam o wstąpieniu w szeregi "ofiar" raka. Idea grup wsparcia budziła we mnie wyraźny lęk. Jak wyjaśniałam opiekującemu się mną radiologowi, dr. Chadesowi Nealowi, wizyty w jego poczekalni i obecność innych chorych poddawanych naświetlaniom działały na mnie przygnębiająco. Miałam wrażenie, że wkraczam do krainy umierających. Doktor Neal odpowiedział: "Nie, wkracza pani do krainy nadziei, w której umierający mogą zostać wyleczeni". Powoli czułam, jak moje zmęczone ciało i spowolniony umysł zaczynają się zwracać ku tym, którzy są bardziej chorzy ode mnie. Drzemiący we mnie lekarz coraz częściej wstawał z krzesła, żeby porozmawiać z chorymi transportowanymi na noszach z powrotem do szpitala. Następnie ludzka istota we mnie zaczęła rozmawiać z ludźmi znajdującymi się w podobnej sytuacji jak ja, którzy potrafią godzinami spokojnie siedzieć w poczekalni i czytać kolorowe magazyny. Wkrótce zaprzyjaźniłam się z wieloma chorymi na raka. Pragnęłam ich poznać, spotkać się z nimi przy śniadaniu i porozmawiać. Wszyscy mieli swoje prawdziwe życie, swoje miłości, przyjaciół i potrafili żyć z rakiem - czyli umieli coś, czego ja się dopiero uczyłam. Wszyscy zmierzaliśmy tą samą, trudną i bolesną drogą, i potrafiliśmy się nawzajem wspierać, zarówno emocjonalnie jak i praktyczną poradą, jak choćby w kwestii przydatności kotexu do opatrywania spalonej skóry po naświetlaniach. Wstąpiłam do grupy wsparcia dla chorych na raka i znalazłam w niej przyjaźń kobiet, które wcześniej przeszły tę samą drogę co ja - zaczynałam oswajać się ze świadomością, że żyję z nieuleczalną chorobą. Ale wciąż żyję. W kwietniu 2000 roku pojechałam do Indianapolis na badanie mammograficzne i badanie kości. Kathy Miller przyniosła mi dobrą wiadomość, że jak dotąd jestem wolna od raka. Tylko czas pokaże, jakie będą dalsze prognozy w moim przy padku. Otworzyła się teraz przede mną wspaniała okazja niesienia pomocy innym chorym na raka a równocześnie związana z tym odpowiedzialność. Włączyłam się wreszcie w świat nadziei. I rzeczywiście "po drodze znalazłam spokój": pogodziłam się z chorobą, z moim życiem i z moją przyszłością. A przy tym cały czas mogłam liczyć na pomoc bliskich przyjaciół, rodziny i społeczności - życzę każdemu takiego wsparcia podczas ciężkiej choroby. Miałam niezwykłe szczęście, że inni ludzie byli gotowi narażać życie, żeby mnie uratować, oraz że NSF, ASA i władze amerykańskie w pełni poparły akcję ratunkową. Chociaż nie wierzę, że ktokolwiek miał obowiązek mnie uratować, jestem wszystkim nieskończenie wdzięczna. W lipcu tego roku poczułam się wreszcie na tyle silna, by osobiście podziękować ludziom, którzy pomogli mnie uratować. Poleciałam razem z rodzicami do bazy lotniczej McChord w stanie Waszyngton na spotkanie z załogą, która dokonała zrzutu lotniczego na biegunie. W październiku odwiedziłam bazę 109 Dywizjonu Transportowego Sił Powietrznych Gwardii Narodowej stanu Nowy Jork, żeby osobiście podziękować załodze samolotu, który mnie wywiózł z bieguna, za wszystko, co dla mnie zrobili. Pozostałam w kontakcie z przyjaciółmi z bieguna. James Pić Evans wrócił do Stanów i podjął pracę polegającą na liczeniu ptaków w Parku Narodowym w Wiel kim Kanionie. Czuje się znowu dobrze i ma nadzieję, że w tym roku uda mu się wrócić na Antarktydę. Paul Pakman Kindl pojechał do Kalifornii odebrać kabriolet Pontiac Le Mans 1966, który kupił przez Internet w czasie pobytu na biegunie. W drodze do Nowego Jorku zatrzymał się w domu moich rodziców w Ohio. Po wyjeździe z Antarktydy Lisa Beal przyjechała do Ohio, spotkać się z moją rodziną i towarzyszyć mi w chemioterapii. Później przyleciała do mnie na Florydę, gdzie dochodziłam do zdrowia w zimowym domu rodziców, i spędziła ze mną sylwestra. Obecnie pracuje jako technik komputerowy dla dużej firmy w Chicago i wciąż snuje plany budowy pojazdu do badania trąb powietrznych i burz. Dorianne Galamyk mieszka w Japonii. Comms Tom Carlson pracuje jako inżynier zajmujący się zabezpieczeniami sieci komputerowych, a więc wykorzystuje umiejętności, jakie zdobył w walce z hakerami, atakującymi system na biegunie południowym. Comms zapoczątkował też nową tradycję "cybw-slushies" odbywających się w każdy piątek wieczorem, kiedy to wraz z innymi polarnikami bierze udział w "wirtualnym party", łącząc się z nimi za pomocą Instant Messengera. Floyd Washington pracuje w Denver jako koordynator obsługi technicznej bazy im. Amundsena i Scotta na biegunie południowym, jednak nie jest już zatrudniony w ASA. Antarctic Support Associates straciła rządowy kontrakt na obsługę amerykańskich stacji i okrętów badawczych w rejonie Antarktydy i została rozwiązana. Jej miejsce zajęła firma o nazwie Raytheon Polar Seryices. Wielu pracowników ASA i jej współpracowników takich jak Norman Wolfe czy Gerald ICatz znalazło zatrudnienie w Raytheon. Wielu polarników wróciło na Antarktydę. Elektro Thom Miller zimował w McMurdo jako mechanik tamtejszej elektrowni i obecnie podróżuje po świecie. Wielki Greg Griffin i Andy Clarke spędzili kolejną polarną zimę na biegunie. Przez cały czas pozostawałam w kontakcie z nimi i z większością naszej załogi zimującej za pośrednictwem e-mailu oraz okazjonalnych telefonów i wiem, że więzy przyjaźni zawiązane na biegunie pozostaną na zawsze. Duży John Penney pomagał mi w pracach nad tą książką, ale w pewnym momencie wrócił do Kalifornii, ponieważ poważnie zachorowała jego matka i musiał się nią zaopiekować. Duży nie wie jeszcze, jak będzie wyglądała jego następna przygoda. W tej chwili mieszkam nad oceanem. Dałabym wszystko za możliwość powrotu na biegun, ale wątpię, czy kiedykolwiek będę mogła ponownie tam pracować. Sprawa jest zbyt ryzykowna - mój rak może wrócić w każdej chwili. Na razie muszą więc mi wystarczyć wspomnienia. Wciąż marzę o podróży pod żaglami do okoła świata. Czasami ocean jest spokojny i płaski jak lustro, a na horyzoncie jak okiem sięgnąć nie widać żadnego statku. Wtedy znowu czuję się jak w domu i wspominam Antarktydę.