BEZNADZIEJNIE ROMANTYCZNY PESYMISTA Muzyka NICK CAVE Od kilkunastu lat jeden z najważniejszych poetów i autorów rocka. Często porównywany z Dylanem i Cohenem, tyle ze muzyczne korzenie Cave'a tkwią w punkowym buncie z lat 70. i 80. Urodził się 43 lata temu w Australii, gdzie zaczynał muzyczną karierę. Potem mieszkał w Wielkiej Brytanii, Berlinie Zachodnim, w Sao Paulo w Brazylii i w USA. Jego ostre i surowe albumy od lat spotykają się z ogromnym zainteresowaniem muzycznej krytyki i wrażliwszej części rockowej widowni. 2 kwietnia ukazała się nowa płyta Nicka Cave'a „No More Shall We Part. 25 maja wystąpi razem z zespołem The Bad Seeds w katowickim Spodku Z NICKIEM CAVE'EM ROZMAWIA ROBERT LESZCZYŃSKI Czy pamiętasz swój pierwszy koncert w Polsce? Pamiętam tylko, że był, ale nic szczególnego nie utkwiło mi w pamięci. Gram tyle koncertów, że trudno, żebym wszystkie pamiętał. A drugi? Na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej wystąpiłeś z Kazikiem, Wojciechem Waglewskim, Stanisławem Sojką i Anną Marią Jopek, którzy śpiewali twoje piosenki w nowych aranżacjach... O tak, ten pamiętam doskonale. Zrobiłem coś takiego po raz pierwszy w życiu. To w sumie dziwne, że zgodziłeś się wystąpić z ludźmi, których wcześniej nie znałeś. Dlaczego nie? To była bardzo kusząca propozycja i ciekawe doświadczenie. Byłem bardzo ciekawy, jak moje piosenki są interpretowane przez innych artystów i jak zabrzmią w języku, którego w ogóle nie rozumiem. I mimo że nie wszystkie aranżacje podobały mi się, jako całość zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Przede wszystkim poruszyło mnie ogromne zaangażowanie wykonawców, ich praca i wysiłek włożony w to przedsięwzięcie. Jak to wspominasz? Dobrze się bawiłeś? Dobrze się bawiłem, mimo że tak naprawdę nie czułem się sobą na scenie. Czułem się dziwnie, bo właściwie grałem tylko na fortepianie. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek wcześniej na scenie tylko grał, bez śpiewania. To tak, jakby mnie nie było albo jakbym obserwował samego siebie z boku. Spodobała mi się ta rola, ale nie chciałbym powtarzać tego eksperymentu. Czego możemy oczekiwać po twoim majowym koncercie w Polsce? To będzie normalny koncert z The Bad Seeds. Zagra cały zespół. Nie wiem, czego można się spodziewać, bo tak naprawdę jeszcze się nie zaczęliśmy przygotowywać do tej trasy. Zapewne jak zwykle zbierzemy się na trzy dni przez wyjazdem i opracujemy kilka utworów. Nigdy nie robimy długich prób. Wychodzimy raczej na scenę nie bardzo wiedząc, jak w efekcie ten koncert będzie wyglądał. To najlepszy sposób na robienie czegoś razem i by nie znudzić się muzyką i sobą nawzajem. Na każdym koncercie dodajemy coś nowego, zmieniamy aranżacje, improwizujemy. Nie byłoby to możliwe, gdybyśmy ćwiczyli poszczególne numery do znudzenia albo przykrawali do precyzyjnie określonej formy. Czy tak samo wygląda praca w studiu? Podobnie. Siadam przy fortepianie i mówię: okay, słuchajcie, ta piosenka idzie tak: ta da da da dam, gram ją, a zespół siedzi wokół mnie i słucha. Gram piosenkę jeszcze raz i jeszcze raz, żeby się nauczyli, a potem już nagrywamy. Dzięki temu mamy poczucie spontaniczności. Czasami pojawia się wręcz uczucie, że utwór się rozpada. Tak jest z piosenką „God Is In The House". Zawsze, kiedy jej słucham, wydaje mi się, że ta piosenka rozpada się, możesz na przykład oddzielnie usłyszeć bas, który stara się nadążyć za fortepianem. Jest w tym utworze niepewność, co się stanie dalej. Bardzo mi się to podoba. Dobrze to słychać w utworze tytułowym z twojej nowej płyty „No More Shall We Part", gdzie jest fortepian i twój głos, a inne instrumenty dołączają się stopniowo. To jeden z moich ulubionych utworów na tej płycie. Chciałem, aby zabrzmiał bardzo osobiście, dlatego jest taki surowy. Nagraliśmy go chyba za jednym zamachem. Czy tak pracujecie przy każdej płycie? Tak, ale piosenki, melodie, teksty przygotowuję wcześniej i one są efektem moich przemyśleń i nastrojów w danym okresie. W takim razie twoje nastroje w ostatnim czasie nie były zbyt różowe. Dlaczego tak sądzisz? Mam takie wrażenie po wysłuchaniu utworu „As I Sat Sadly By Her Side". Ten tekst przypomina mi „Ali Along The Watchtower" Dylana i w formie, i ocenie świata, która jest apokaliptyczną wizją. Jak leci ten kawałek Dylana? „Musi być wyjście z tej matni rzekł do złodzieja błazen, zbyt wiele jest wokół zamętu, abym z tym wszystkim dał radę"... To rozmowa dwóch osób o świecie w przededniu katastrofy. O kurczę, to dokładnie jak u mnie! Tak, oczywiście, przypominam sobie ten utwór. Jest wiele piosenek Dylana, które mnie inspirowały, chętnie się do tego przyznaję. Ale ta zbieżność jest przypadkowa. Tu też jest rozmowa i podobna budowa tekstu - on powiedział coś tam, ona powiedziała coś tam i tak dalej. Kiedy śpiewam tę piosenkę, zawsze myślę o żonie i o sobie, spoglądającym przez okno na świat. To jest porównanie postaw życiowych, bo taka rozmowa naprawdę się nie odbyła. Czy uważasz, że świat jest zły? Jestem beznadziejnie romantycznym pesymistą i dostrzegam, że ludzie mają ogromny potencjał robienia rzeczy cudownych, a mimo wszystko świat pełen jest głupoty, małostkowości, ignorancji i okrucieństwa. Nie czuję się na siłach, by oceniać świat. On jest taki, jaki jest, a ja po prostu staram się żyć przyzwoicie w okolicznościach, które są mi dane. I ewentualnie pisać o tym. Chętnie posługujesz się, podobnie jak Dylan, językiem biblijnym. Czy częste przywoływanie Boga lub powoływanie go na świadka to dla ciebie figury retoryczne, stylizacje? Czuję, że chcesz mnie spytać, czy wierzę w Boga, tylko nie wiesz, jak to zrobić. Tak, wierzę. A dlaczego ludzie chcą słuchać takiej apokaliptycznej muzyki z biblijnymi tekstami? Po co mają się dołować, skoro mogą wybrać pogodną Britney Spears? Dla mnie słuchanie muzyki Britney Spears jest doświadczeniem głęboko depresyjnym. Jej utwory sprawiają, że czuję się jak po wzięciu twardych narkotyków, jest mi po prostu źle. Powinien powstać jakiś urząd, który by ostrzegał, że słuchanie muzyki Britney Spears jest groźne dla zdrowia. Tymczasem ja chcę, żeby moja muzyka wywoływała dobre samopoczucie i wzruszenie, unoszenie się duszy. To powód, dla którego w ogóle piszę - poczucie spełnienia, zrozumienia. To sprawia, że czuję się lepiej i staję się, mam nadzieję, lepszą osobą. Mnóstwo ludzi, którzy ostatnio przeprowadzali ze mną wywiady, po wysłuchaniu mojej ostatniej płyty mówiło, że ma ona moc oczyszczającą, że czują się lepiej. Tak więc fakt, że ta płyta jest przepełniona smutkiem, bólem, żalem, melancholią i alienacją - a takimi uczuciami ta płyta jest przepełniona- powoduje jednak, że słuchacze są w stanie czerpać z tej muzyki to samo, co ja odczuwałem, pisząc słowa piosenek i komponując. Kilka tygodni temu w programie telewizyjnym powiedziałem, że ona jest groźniejsza od Marilyn Mansona. Nie zgadzam się. On jest kilka razy bardziej niebezpieczny niż Britney Spears, ale dość na ten temat. Nie chcę mówić źle o innych muzykach. Twoja muzyka przez cały czas bliska była korzeniom rock and rolla czy bluesa. Nigdy nie była modna, dzięki temu też nigdy nie będzie niemodna. Nie wiem, być może tak jest. Prawdą jest, że interesuje mnie tradycyjna muzyka bluesowa. Zawsze leżała u podstaw mojej twórczości, inspirowała mnie. Ale moja muzyka rozwija się równolegle ze mną. Nie próbuję robić tego samego, co robiłem 20 lat temu, ani nie podążam za młodzieżowymi gustami i nie próbuję śledzić tego, co się dzieje obecnie na rynku muzycznym. Moja muzyka i rzeczy, o których piszę, konsekwentnie rozwijają się i być może ten rozwój przebiega równolegle z rozwojem moich słuchaczy. Twoi słuchacze są coraz starsi? Nie - i często mnie to zdumiewa. Myślę, że młodzi ludzie rozumieją moją twórczość i dokładnie wiedzą, czego chcą słuchać. Czy czujesz się staroświecki? Były momenty w naszej karierze, kiedy byliśmy jeszcze bardziej staroświeccy. Pamiętam rozdanie nagród Grammy na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy na topie była Nirvana i inne tego typu zespoły. Wyszliśmy na scenę w tych naszych czarnych garniturach. Mieliśmy wrażenie, że wszyscy wokół szepczą: spadajcie stąd jak najszybciej. Ale nasi słuchacze mogą mieć pewność, że zawsze pozostajemy sobą, zachowujemy się prawdziwie i nie zmienimy się tylko dlatego, że świat się zmienia. Jaki jest zatem ten prawdziwy Nick Cave, który się nie zmienia? Pracuję dziewięć godzin dziennie, pisząc piosenki. To ogromna część mojego życia. Nie próbuję odgrywać żadnej roli, lecz media prezentują moją twórczość i mnie samego w sposób zupełnie dziwaczny. Stworzyły postać, z którą ja się nie identyfikuję: z ich opisów wynika, że Nick Cave to gość, który chodzi po cmentarzach w długim czarnym płaszczu, z krukiem na ramieniu, śpi w trumnie i tak dalej. Ja przecież taki nie jestem. No, powiedz sam, siedzimy tu i gadamy, czy ja jestem jakimś dziwakiem? Prawdę mówiąc, jestem trochę zaskoczony, bo słuchając twoich nagrań myślałem, że jesteś kompletnie pozbawiony poczucia humoru. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się sądzi, bo przecież moje piosenki w większości są wręcz komiczne. Takie przynajmniej mają być. Oczywiście w tych tekstach jest też wiele powagi, gniewu i innych tego typu uczuć, ale gdy widzę, że ludzie uśmiechają się, słuchając moich piosenek, mam poczucie, że odniosłem sukces, że wzbudziłem jakieś pozytywne emocje. A może padłeś ofiarą fanów, którzy chcą cię widzieć jako smutasa, nawiedzonego poetę i surowego moralistę? Czasami po nagraniu kolejnej płyty spotykam ludzi i dostrzegam pretensję w ich oczach: dlaczego nie jesteś taki jak kiedyś? Ale ja nie widzę powodu, dla którego miałbym poddawać się dyktatowi takiego konserwatyzmu. Kilka lat temu popadłeś w konflikt z tymi starymi fanami, kiedy zaprosiłeś gwiazdkę pop Kylie Minogue do nagrania piosenki „Where The Wild Roses Grow". Słyszałem rozmowę twoich fanów, którzy zastanawiali się, dlaczego z nią zaśpiewałeś. Doszli do wniosku, że po to, by zabić bohaterkę w finale piosenki. Przykro mi, ale muszę ich rozczarować. Bardzo lubię Kylie Minogue. Czuję wobec niej szczególną sympatię. Jej twórczość jest wyjątkowa i dlatego z nią zaśpiewałem. Niestety Kylie funkcjonuje na rynku pop, gdzie jest bardzo dużo kiepskiej muzyki, i ona musi konkurować z całym tym chłamem. Ale przecież nie można jej porównywać na przykład z Britney Spears. A to, że wydała i sprzedała wiele płyt i że jest popularna, nie czyni z niej kiepskiej piosenkarki. Kocham Kylie i jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. Natomiast co do fanów, to przecież mają wolność wyboru. Nie będę chodził za nimi jak matka za dziećmi, zaganiając je do domu. Mogą polubić moją płytę lub nie. Ale powinni sobie zdawać sprawę, że muzyka, którą tworzę, wypływa z głębi mojego serca. Jest dokładnie taka, jaką chciałem stworzyć i mogą być tego pewni, bez względu na to, czy płyta im się podoba, czy nie. Liniom lotniczym British Airways dziękujemy w pomoc Więcej n muzyce rockowej w portalu „Gazety Wyborczej" www.gazeta.pl/muzyka Słuchanie nowej płyty Nicka Cave'a najlepiej zacząć od utworu tytułowego. Rozpoczynająca się tylko z towarzyszeniem fortepianu surowa, bluesowa piosenka „And No More Shall We Parł", rozwijająca się stopniowo w przepiękną i wzruszającą balladę, jest najlepszą wizytówką tej płyty i jednym z najlepszych utworów napisanych przez Cave'a w całej karierze. Nie ostatnim zresztą na tej płycie. Inne to na przykład „As I Sat Sadly By Her Side", „Halleluyah" lub „Love Letters".