Erich Segal Kobieta, Męszczyzna i Dziecko Tytuł oryginału Mann, Woman and Child Rozdział 1 Mam dla pana ważną wiadomość, profesorze Beckwith. Jestem teraz zajęty. Czy mogę zadzwonić do pana później? Właściwie wolałbym porozmawiać z panem osobiście, panie profesorze. "Pilny" telefon wywołał Roberta Beckwitha z ostatniego w tym semestrze posiedzenia Instytutu. Dzwoniono z francuskiego konsulatu. Czy może pan przyjechać do Bostonu przed piątą? spytał podsekretarz. Jest już prawie wpół do piątej powiedział Bob. Zaczekam na pana. Czy to aż tak ważne? Uważam, że tak. Kompletnie oszołomiony, Bob przeszedł przez hali i wrócił do sali, gdzie czekało na niego pięciu innych profesorów z Instytutu Statystyki MIT. Zgłosił wniosek o zawieszenie obrad do jesieni ze względu na ich niską atrakcyjność wobec wyśmienitej pogody. Jak zwykle, był tylko jeden sprzeciw. No wiesz, Beckwith, to raczej sprzeczne z procedurą obruszył się P. Herbert Harrison. Głosujmy, Herb zaproponował Bob. Wynik głosowania brzmiał: pięć do jednego na korzyść wakacji. Bob wsiadł czym prędzej do samochodu i zaczął przepychać się przez korek panujący w godzinie szczytu na moście nad rzeką Charles. Posuwając się wolniej niż przydrożni biegacze, miał mnóstwo czasu na rozważania, co też mogło być aż tak pilne. A im więcej o tym rozmyślał, tym bardziej skłaniał się do jednego wniosku: chcieli mu dać Legię Honorową. To wcale nie jest niemożliwe, zapewniał się w duchu. Przecież wykładałem we Francji mnóstwo razy dwukrotnie na Sorbonie. Do diabła, mam nawet Peugeota. Na pewno o to chodzi. Powieszą mi na klapie taką małą, czerwoną sardelkę. Może nawet będę musiał od tej pory nosić zawsze marynarkę. Dlaczego nie? Warto się poświęcić, żeby zobaczyć zawiść na niektórych gębach z Instytutu. Boże, Sheila i dziewczynki będą ze mnie dumne! Ta wiadomość nadeszła do nas teleksem powiedział M. Bertrand Pelletier, ledwo Bob usiadł w jego wytwornym, wysokim gabinecie. W ręku trzymał wąski skrawek papieru. Teraz uwaga, pomyślał Bob. Nagroda. Próbował powstrzymać uśmiech. Piszą tu, że profesor Beckwith z MIT ma nie zwłocznie skontaktować się z niejakim Monsieur Venargues z Setę. Podał papierek Bobowi. Setę? powtórzył Bob. I pomyślał: "Och, nie, to niemożliwe". To czarująca wioska, choć trochę gaucho powiedział Pelletier. Zna pan południową Fran cję? Hm... owszem. Bob zaniepokoił się jeszcze bardziej, dostrzegłszy dość ponury wyraz na twarzy urzędnika konsulatu. Monsieur Pelletier, o co tu właściwie chodzi? Wiem tylko, że sprawa dotyczy świętej pamięci Nicole Guerin. Mój Boże, Nicole. Było to tak odległe i tak dobrze tłumione wspomnienie, jakby tamta historia nigdy się naprawdę nie wydarzyła. Jedyna zdrada przez wszystkie lata jego małżeństwa. Dlaczego teraz? Po tak długim czasie? Przecież ona sama nalegała, żeby nigdy więcej się nie spotkali, ani nawet nie kontaktowali ze sobą! Zaraz,zaraz. Monsieur Pelletier, powiedział pan "świętej pamięci Nicole Guerin"? Czy ona nie żyje? Podsekretarz skinął głową. Żałuję, ale nie znam żadnych szczegółów. Przykro mi, profesorze Beckwith. Czy ten człowiek wie coś więcej? Kim jest ta osoba, z którą mam się skontaktować? Podsekretarz wzruszył ramionami. W przekładzie z francuskiego znaczyło to, że nie wie i nie chce wiedzieć. Pozwoli pan, że złożę mu moje condoleances, profesorze Beckwith? Natomiast ta kwestia w przekładzie z francuskiego znaczyła, że robi się późno. A M. Pelletier miał bez wątpienia własne plany. Był przecież wonny, czerwcowy wieczór. Bob zrozumiał aluzję. Wstał. Dziękuję panu, Monsieur Pelletier. Nie ma za co. Uścisnęli sobie ręce. Bob wyszedł dość niepewnie na Aleję Commonwealth. Jego samochód stał zaparkowany bokiem tuż pod hotelem Ritz. Wstąpić do baru i zamówić kieliszek na odwagę? Nie. Lepiej najpierw zadzwonić. Z jakiegoś odosobnionego miejsca. W korytarzu panowała cisza. Wszyscy chyba wyjechali już na wakacje. Bob zamknął drzwi gabinetu, usiadł przy biurku i wykręcił numer kierunkowy do Francji. Ouui? zaskrzeczał zaspany głos z wyraźnym, prowansalskim akcentem. Mówi... Robert Beckwith. Czy mogę mówić z Monsieur Venargues? Bobbie, toja, Louis! Wreszcie cię znalazłem. Ale się namęczyłem... Nawet po tylu latach trudno było nie rozpoznać tego skrzekliwego głosu, pooranego przez dym pięćdziesięciu milionów papierosów Gauloise. Burmistrz Louis? Były burmistrz. Dasz wiarę? Wysłali mnie na zieloną trawkę, jak jakiegoś dinozaura. Rada Miejska... Bob nie miał teraz cierpliwości, by wysłuchiwać przydługich anegdot. Louis, co to za sprawa z Nicole? Och, Bobbie, to straszna tragedia. Pięć dni temu. Zderzenie czołowe. Wracała z dyżuru na kardiochirurgi. Całe miasto jest w żałobie... Och, przykro mi... Dasz wiarę? Była taka młoda. Święta kobieta, bez cienia egoizmu. Cały Wydział Medycyny z Montpellier przyszedł na mszę. Sam wiesz, Bobbie, że nie znosiła religii, ale musieliśmy urządzić mszę. Urwał z westchnieniem. Bob skorzystał z okazji. Louis, to straszna wiadomość. Ale nie rozumiem, dlaczego chciałeś, żebym do ciebie zadzwonił. Przecież upłynęło już dziesięć lat, odkąd się z nią widziałem. W słuchawce zaległa nagle cisza. Wreszcie Louis wyszeptał: Chodzi o dziecko... Dziecko? Nicole była mężatką? Nie, nie. Oczywiście, że nie. Była "samotną matką", jak to się mówi. Sama wychowywała chłopca. Nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. Bobbie... nie wiem, jak ci to powiedzieć... Powiedz! To także twoje dziecko odparł Louis Venar gues. Przez chwilę po obu stronach Atlantyku panowała cisza. Bobowi odebrało mowę. Bobbie, jesteś tam jeszcze? Allo? Co? Wiem, że to może być dla ciebie szok. Nie, Louis. To nie szok. Po prostu w to nie wierzę odparł Bob odzyskując w gniewie mowę. Ale to prawda. Byłem we wszystkim jej powiernikiem. Skąd u diabła jesteś taki pewny, że to ja jestem ojcem? Bobbie odpowiedział delikatnie Louis byłeś tutaj w maju. Przypominasz sobie demonstracje? Chłopiec urodził się, jak to się mówi, zgodnie z rozkładem. W tym czasie w jej życiu nie było nikogo innego. Powiedziałaby mi o tym. Oczywiście, nie chciała, żebyś się kiedykolwiek dowiedział. Jezu Chryste, pomyślał Bob, to nie do wiary. Niech to szlag, Louis, nawet jeśli to prawda, nie jestem odpowiedzialny... Bobbie, uspokój się. Nikt nie żąda od ciebie odpowiedzialności. Jean-Claude jest materialnie za bezpieczony. Uwierz mi, jestem wykonawcą testamentu. Urwał, po czym dodał: Jest tylko jeden mały problem. Bob zadrżał. Jaki? spytał. Chłopiec nie ma absolutnie nikogo. Nicole nie miała żadnej rodziny. Został zupełnie sam. Bob nie odpowiedział. Wciąż starał się odgadnąć, do czego zmierza ta rozmowa. W normalnych warunkach Marie-Therese i ja wzięlibyśmy go do siebie... Louis urwał. Jesteśmy jego prawnymi opiekunami. Ale Marie jest chora, Bob, poważnie chora. Nie zostało jej wiele czasu. Przykro mi wtrącił cicho Bob. Cóż mam powiedzieć? Przez czterdzieści lat mieliśmy miodowy miesiąc. Ale teraz sam widzisz, że nie możemy wziąć chłopca. Jeśli nie znajdziemy jakiegoś innego rozwiązania, i to szybko, zabiorą go władze. W końcu Bob zrozumiał, o co tu chodzi. Z każdym oddechem wpadał w coraz większy gniew. I w przerażenie. Chłopiec jest okropnie przygnębiony ciągnął Louis. Nie można go pocieszyć. Wpadł w taką rozpacz, że nawet nie może już płakać. Siedzi tylko i... Przejdź do sedna powiedział Bob. Louis zawahał się. Chcę mu powiedzieć. Co powiedzieć? Że istniejesz. Nie! Oszalałeś? Co mu to da? Chcę tylko, żeby wiedział, że gdzieś na świecie żyje jego ojciec. To już będzie coś, Bobbie. Rany boskie, Louis! Mam żonę i dwie małe córki. Posłuchaj, naprawdę przykro mi z powodu Nicole. Przykro mi z powodu chłopca. Ale nie pozwolę się w to wplątać. Nie dam skrzywdzić mojej rodziny. Nie mogę. Nie chcę. To moje ostatnie słowo. W słuchawce znów zapanowała cisza. Albo przynajmniej dziesięć sekund pozbawionego słów bezruchu. Dobrze odezwał się wreszcie Louis. Nie będę cię więcej niepokoił. Przyznaję jednak, że jestem bardzo rozczarowany. Paskudna sprawa. Dobranoc, Louis. Louis znów urwał na chwilę (żeby dać Bobowi chwilę do namysłu), po czym poddał się ostatecznie. Dobranoc, Bobbie mruknął i wyłączył się. Bob odłożył słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach. Wszystko to było zbyt trudne, żeby przejść nad tym od razu do porządku dziennego. Po tylu latach Nicole Guerin znów pojawiła się w jego życiu. Czy ich krótki romans mógł rzeczywiście zaowocować dzieckiem? Synem? Boże, co ja mam teraz robić? Dobry wieczór, profesorze. Bob podniósł wzrok, zaskoczony. Była to Lilah Coleman, sprzątaczka, która odbywała codzienny obchód gabinetów. Ach, pani Coleman, co u pani słychać? Po staremu. Jak panu idzie statystyka? Całkiem nieźle. Nie zna pan jakichś szczęśliwych numerów? Zalegam z czynszem i coś mi się ostatnio nie wiedzie. Niestety, pani Coleman, ja też nie czuję się szczęściarzem. Jak to mówią, panie profesorze: Jak nie masz nosa, nie kupuj losa". Ja bynajmniej wyznaję taką filozofię. Trzeba polegać na swoim wyczuciu. Opróżniła kosz ze śmieciami i przejechała szmat ką po jego biurku. Pędzę dalej, profesorze. Przyjemnych wakacji. Niech panu odpocznie ta drogocenna łepetyna. Wyszła i zamknęła ostrożnie drzwi. Kilka jej słów zapadło mu jednak w pamięć. "Trzeba polegać na swoim wyczuciu". Dość banalna rada. Lecz bardzo ludzka. Siedział bez ruchu, wpatrzony w telefon, długo po tym jak kroki pani Coleman ucichły w końcu korytarza. Bił się rozpaczliwie z myślami; jego serce toczyło bój z rozsądkiem. Nie bądź szaleńcem, Bob. Nie stawiaj na szali swojego małżeństwa. Nic nie jest tego warte. Kto wie, czy to wszystko w ogóle jest prawdą? Zapomnij o tym. Zapomnieć? Nagły, niepohamowany impuls kazał mu podnieść słuchawkę. Kiedy wykręcał numer, nadal nie był pewny, co ma powiedzieć. Halo... to ja, Bob. Och, jak to dobrze. Wiedziałem, że zmienisz zdanie. Posłuchaj, Louis, potrzebuję czasu do namysłu. Zadzwonię do ciebie jutro. Dobrze, dobrze. To uroczy chłopiec. Ale za dzwoń trochę wcześniej, co? Dobranoc, Louis. Bob odłożył słuchawkę. Wpadł teraz w przerażenie. Postawił na szali całe swoje życie. Dlaczego zadzwonił drugi raz? Z miłości do Nicole? Nie. Myśl o niej napawała go teraz tylko przemożną wściekłością. Z powodu małego chłopca, którego nigdy nie widział? Idąc w stronę parkingu przypominał żywego trupa. W głowie czuł paniczny zamęt. Musiał z kimś porozmawiać. Ale na całym szerokim świecie miał tylko jednego bliskiego przyjaciela, który naprawdę go rozumiał. Swoją żonę, Sheilę. Rozdział 2 O tej porze Autostrada nr 2 była już pusta, toteż znalazł się w Lexington za szybko. Potrzebował na prawdę więcej czasu. Żeby zapanować nad sobą. Uporządkować myśli. Co mam powiedzieć? Jak do diabła spojrzę jej w twarz? Dlaczego wracasz tak późno, Bob? Paula, jego dziewięcioletnia córka, nieustannie ćwiczyła się w przejmowaniu roli jego żony. Mieliśmy zebranie w Instytucie odparł Bob, z rozmysłem nie karcąc ją za to, że bezprawnie zwróciła się do niego po imieniu. W kuchni Jessica Beckwith, lat dwanaście i pół według metryki i dwadzieścia pięć sądząc po zachowaniu, dyskutowała z matką. Temat: mięczaki, palanty, kujony i mydłki. Naprawdę, mamo, w całej budzie nie ma ani jednego przyzwoitego faceta. O czym tak rozprawiacie? spytał Bob wchodząc i całując obie starsze kobiety ze swojej rodziny. Postanowił zachowywać się naturalnie. Jessie narzeka na niski czy raczej beznadziejny poziom przedstawicieli przeciwnej płci w szkole. Może więc powinnaś się przenieść, Jess zażartował Bob. Och, ojcze, ależ ty jesteś ślepy. Stan Massachussets to wiocha. Prowincja, która wzdycha za miastem. Sheila uśmiechnęła się pobłażliwie do Boba. Co pani wobec tego proponuje, panno Beckwith? spytał Bob. Jessie zarumieniła się. Bob przerwał jej starannie przygotowaną kampanię. Mama wie powiedziała Jessica. Europa, Bob wyjaśniła Sheila. Twoja córka chce jechać na obóz nastolatków do Europy w te wakacje. Właściwie ona jeszcze nie jest nastolatką odparował Bob. Ale z ciebie pedant, tato westchnęła Jessica. Jestem wystarczająco dorosła, żeby pojechać. Nie na tyle, żebyś nie mogła poczekać jeszcze rok. Tato, nie chcę spędzić znów wakacji ze swoją burżujską rodziną na tym nudnym Cape Cod. No to idź do pracy. Poszłabym, ale jestem za młoda. Q.E.D., panno Beckwith odparł triumfalnie Bob. Czy byłbyś tak miły i oszczędził mi tej akademickiej gadki? Co będzie, jeśli wybuchnie wojna atomowa? Umrę nie zobaczywszy Luwru. Jessica powiedział Bob, zadowolony z chwili oddechu od swoich trosk wiem z wiarygodnych źródeł, że przynajmniej w ciągu najbliższych trzech lat nie będzie wojny atomowej. Ergo masz mnóstwo czasu, żeby obejrzeć Luwr, zanim nas załatwią. Nie strasz, tato. To ty poruszyłaś ten temat, Jessie powiedziała Sheila, zaprawiona w rozsądzaniu sporów między ojcem a córką. Ech, wszyscy jesteście beznadziejni westchnęła powtórnie Jessica Beckwith i wyszła ociężałym, pogardliwym krokiem z kuchni. Zostali sami. Czy ona musi akurat dziś tak pięk nie wyglądać? pomyślał Bob. Powinni wyjąć spod prawa okres dojrzewania powiedziała Sheila idąc do męża po codzienny, wieczorny uścisk, na który czekała od śniadania. Objęła go rękoma. Dlaczego przyszedłeś tak późno? Kolega znów wygłaszał epokowe mowy? Tak. Był dzisiaj w oszałamiającej formie. Po tylu latach porozumiewali się specjalnym kodem. Według niego w Instytucie Boba pracowało trzech mężczyzn, dwie kobiety i "Kolega" P. Herbert Harrison, nadęty osioł, który wygłaszał przydługie, innowiercze rozprawy na każdy temat. Przyjaciele Beckwithów również mieli swoje przydomki. Sowa i Kiciuś zaprosili nas i Carole Kupersmith na obiad w sobotę. Tylko nas? A co z Małpoludem z Kasztanowego Wzgórza? Wrócił do żony. Byli bardzo zgraną parą. A Sheila bezbłędnie wyczuwała każdą zmianę w jego nastroju. Dobrze się czujesz? Tak... odparł Bob. Dlaczego pytasz? Jesteś trochę blady. To tylko uczelniana bladość. Dwa dni na Cape Cod i będę jak nowo narodzony. Obiecaj mi, że nie będziesz pracował dziś w nocy. Dobra zgodził się Bob. (Jak gdyby był w stanie skupić się na czymkolwiek!) Masz jakąś pracę z Wydawnictwa? Nic pilnego. Ciągle babrzę się w tej rosyjskochińskiej dyplomacji. Mówię ci, jak na profesora uniwersytetu ten Reinhardt pisze wyjątkowo żywym językiem. Kochanie, gdyby wszyscy autorzy pisali jak Churchill, byłabyś bezrobotna. W każdym razie, ty też dzisiaj nie pracuj. Świetnie. Coś ci chodzi po głowie? Jej zielone oczy błyszczały. Serce zakłuło go na myśl o tym, co będzie musiała usłyszeć. Kocham cię powiedział. Dobrze. Ale tymczasem nakryj do stołu, zgoda? Tato, jak długo mogłeś oglądać telewizję, kiedy byłeś w moim wieku? Paula spojrzała porozumiewawczo na Boba. Kiedy byłem w twoim wieku, nie było telewizji. Jesteś aż taki stary? Twój ojciec chce powiedzieć wyjaśniła Sheila hiperbolę Boba że uważał czytanie książek za bardziej wartościowe zajęcie. Książki czytamy w szkole powiedziała Paula. Mogę teraz obejrzeć telewizję? Jeśli odrobiłaś lekcje zastrzegła Sheila. Co jest w programie? spytał Bob, z obowiązku zainteresowany zajęciami kulturalnymi swojego potomstwa. "Scott i Zelda" odparła Jessica. O, to ma chyba jakąś wartość edukacyjną. W Telewizji Publicznej? Ech, tato westchnęła z rozdrażnieniem Jessica czy ty naprawdę jesteś aż taki ciemny? O, za pozwoleniem, czytałem wszystkie książki Scotta. "Scott i Zelda" to serial wyjaśniła z pogardą Paula. O psie z Marsa i dziewczynie z Kalifornii dodała Jessica. Fascynujące. Które z nich jest Scottem? zapytał Bob. Och, tato, nawet mama to wie. Sheila spojrzała na niego z miłością. My biedni ciemniacy, pomyślała. Niczego już nie kapujemy. Kochanie, popatrz z nimi w telewizor. Ja po sprzątam ze stołu. Nie powiedział Bob. Ja posprzątam. A ty popatrz na tego Cudownego Psa. Tato, pies to Zelda rzuciła ponuro Paula i popędziła do jadalni. Idziesz, mamo? spytała Jessie. Za nic nie mogę tego opuścić powiedziała Sheila spoglądając na zmęczonego męża, który nosił stosy brudnych naczyń. Do zobaczenia, Robert. Dobra. Zaczekał, aż dziewczynki zasną. Sheila siedziała skulona na kanapie czytając "absurdalnie brukowe" romansidło. Jean-Pierre Rampal grał Vivaldiego, a Bob udawał, że czyta "The New Republic". Napięcie było nie do zniesienia. Chcesz drinka, kochanie? Nie, dzięki odparła Sheila podnosząc wzrok. A ja mogę się napić? Od kiedy to musisz mnie prosić o pozwolenie? Wróciła do swojej lektury. Nie do wiary mruknęła. Nie uwierzyłbyś, gdzie oni się kochają w tym rozdziale. W samym środku rodeo. Boże, pomyślał, jak to powiedzieć? Słuchaj, możemy chwilę porozmawiać? Siedział niecały metr od niej, z większą niż zazwyczaj szklanką szkockiej w ręku. Jasne. Coś nie gra? Chyba można tak powiedzieć. Spuścił głowę. Sheila przeraziła się nagle. Odłożyła książkę i usiadła wyprostowana. Bob, chyba nie jesteś chory? Nie, tylko tak się czuję, pomyślał. Potrząsnął głową. Kochanie, muszę z tobą o czymś porozmawiać. Sheila Beckwith poczuła nagle, że brakuje jej tchu. Ileż to jej przyjaciółek usłyszało już, jak mężowie zaczynają rozmowę od podobnego wstępu? Musimy porozmawiać. Chodzi o nasze małżeństwo. A sądząc po ponurym wyrazie twarzy Boba, on także miał za chwilę powiedzieć: "Nie pasujemy do siebie". Bob powiedziała otwarcie przeraża mnie twój głos. Czy coś zrobiłam? Nie, nie. Chodzi o mnie. To ja coś zrobiłem. Co takiego? Chryste, nie wyobrażasz sobie, jak trudno mi to powiedzieć. Proszę cię, Robert, nie zniosę tego napięcia. Bob zaczerpnął powietrza. Drżał. Sheila, pamiętasz jak byłaś w ciąży z Paulą? Tak? Musiałem wtedy polecieć do Europy, do Montpellier, z tym wykładem... I co...? Chwila ciszy. Miałem romans. Wyrzucił to z siebie jak najszybciej. Jak gdyby zrywał bandaż, by uniknąć większego bólu. Sheila poszarzała na twarzy. Nie powiedziała potrząsając gwałtownie głową, jakby chciała odepchnąć od siebie to, co właśnie usłyszała. To jakiś koszmarny żart. Szukała u niego wzrokiem potwierdzenia. Powiedz, że tak. Nie, to prawda odparł bezbarwnym głosem. Przykro mi... Kto to był? spytała. Nikt odpowiedział. Nikt szczególny. Kto, Robert? Nazywała się... Nicole Guerin. Była lekarką. "Po co jej te szczegóły? " zastanawiał się. Jak długo to trwało? Dwa, trzy dni. Więc ile, dwa czy trzy? Chcę wiedzieć, do cholery. Trzy dni powiedział. I trzy noce dodała. Tak przyznał. Czy to ważne? Wszystko jest ważne odparła Sheila, a potem powiedziała do siebie Chryste. Przyglądał się jej, jak usiłuje nad sobą zapanować. Było to gorsze niż się spodziewał. Wreszcie spojrzała na niego i powiedziała: I ukrywałeś to przez tyle lat? Skinął głową. Dlaczego mi nigdy nie powiedziałeś? Myślałam, że nasze małżeństwo opiera się na całkowitej szczerości. Dlaczego do diabła mi nie powiedziałeś? Chciałem odparł słabym głosem. Ale co...? Czekałem na właściwy moment. Wiedział, że brzmi to absurdalnie, ale taka była prawda. Na prawdę chciał jej powiedzieć. Choć nie w ten sposób. I po dziesięciu latach nadszedł właściwy moment? spytała z przekąsem. Na pewno myślałeś, że będzie łatwiej. Tylko komu? Nie chciałem cię zranić powiedział wiedząc, że każda inna odpowiedź będzie daremna. Po chwili dodał: Sheila, może jest jakaś pociecha w tym, że zdarzyło mi się to tylko raz. Jeden jedyny raz. Nie odparła cicho to żadna pociecha. Raz to więcej niż nigdy. Zagryzła wargi, żeby powstrzymać łzy. A on nie powiedział jeszcze wszystkiego. Sheila, to było tak cholernie dawno temu. Musiałem ci teraz powiedzieć, bo... Odchodzisz do niej? Nie mogła powstrzymać się od wybuchu. Pół tuzina jej przyjaciółek przeżyło ten scenariusz (czy raczej zmarło w jego wyniku). Nie, Sheila, nie. Nie widziałem się z nią od dziesięciu lat. To znaczy... Wreszcie wypalił: Ona nie żyje. Zraniona, oszołomiona Sheila wpadła na dodatek w konsternację. Rany boskie, Bob, po co mi to wszystko mówisz? Czy mam napisać do kogoś list z kondolencjami? Zupełnie zwariowałeś? Chciałbym, pomyślał Bob. Sheila, mówię ci to, bo ona miała dziecko. A my mamy dwoje i co z tego, do cholery? Bob zawahał się. Potem szepnął prawie niesłyszalnie: To moje dziecko. Mój chłopiec. Wlepiła w niego wzrok z niedowierzaniem. Och, nie, to nie może być prawda. Jej oczy błagały, by temu zaprzeczył. Bob ze smutkiem skinął głową. Tak, to prawda. A potem powiedział jej wszystko. O strajku we Francji. O spotkaniu z Nicole. O ich przelotnym romansie. I o wydarzeniach tego dnia. O telefonie Louisa. O chłopcu. O problemie z chłopcem. Naprawdę o tym nie wiedziałem, Sheila. Proszę, uwierz mi. Dlaczego? Dlaczego miałabym teraz uwierzyć ci w cokolwiek? Nie potrafił na to odpowiedzieć. Podczas strasznego milczenia, które potem nastąpiło, Bob przypomniał sobie naraz coś, co wyznał jej dawno temu wtedy było to tak nieistotne. Że chciałby zostać ojcem chłopca. Nie miałbym nic przeciwko małemu futboliście. A jeśli to znów będzie dziewczynka? Cóż, będziemy starać się dalej. Czy to nie jest w tym wszystkim najlepsze? Śmiali się wówczas. "Futbolistą" okazała się oczywiście Paula. A operacja przy jej narodzinach sprawiła, że nie mogli już mieć więcej dzieci. Przez wiele miesięcy Sheila czuła się "stracona dla miłości". Ale Bob pocieszał ją, aż wreszcie znów uwierzyła, że to, co ich łączy, jest zbyt silne, by cokolwiek mogło to zmienić. Więź między nimi stała się jeszcze silniejsza. Aż do tego wieczora, który pogrzebał ich wzajemne zaufanie. Teraz wszędzie czaiły się nowe źródła bólu. Sheila, posłuchaj... Nie. Już dość się nasłuchałam. Wstała i wymknęła się do kuchni. Bob zawahał się, po czym ruszył za nią. Siedziała przy stole i łkała. Przynieść ci coś do picia? Nie. Idź do diabła. Wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po jasnych włosach. Odsunęła się. Sheila, proszę... Bob, dlaczego musiałeś mi to powiedzieć. Dla czego? Bo nie wiem, co mam robić. I chyba dlatego, że w głębi duszy oczekiwałem od ciebie pomocy, pomyślał. I dlatego, że jestem egoistycznym draniem. Usiadł naprzeciwko niej przy stole i spojrzał na nią. Sheila, proszę cię. Chciał, żeby mówiła. Żeby powiedziała cokolwiek, by zakończyć to bolesne milczenie. Nie zrozumiesz, jak bardzo to boli powiedziała. Och, Boże, tak ci ufałam. Tak ufałam... Znów wybuchnęła płaczem. Ogarnęła go tęsknota, by wziąć ją w ramiona, naprawić krzywdę. Ale bał się. Nie można zapomnieć tylu szczęśliwych lat... Spojrzała na niego i uśmiechnęła się smutno. O to właśnie chodzi powiedziała. Przed chwilą dowiedziałam się, że wcale nie były to szczęśliwe lata. Sheila, nie! Okłamałeś mnie! krzyknęła. Proszę cię, kochanie. Zrobię wszystko, żeby to naprawić. Nie możesz. Przeraził go ostateczny ton tego oświadczenia. Chyba nie chcesz powiedzieć, że się rozstajemy... Zawahała się. Robert, nie mam teraz dość sił. Na nic. Wstała od stołu. Wezmę tabletkę nasenną, Bob. Mógłbyś wyświadczyć mi pewną przysługę. Zrobię wszystko rzucił z rozpaczliwą skwapliwością. Proszę, śpij w swoim gabinecie powiedziała. Rozdział 3 Rany boskie, czy ktoś umarł w nocy? Przynajmniej raz w ponurych żartach Jessici tkwiła nieoczekiwana prawda. Siedzieli wszyscy w kuchni i jedli, a Jessie stosowała dietę. Połykała Preperat K zmieszany w połowie z chudym mlekiem i wodą oraz wyrażała sądy na temat atmosfery panującej w rodzinie. Jedz śniadanie, Jessie rozkazała Sheila siląc się na normalne zachowanie. Okropnie wyglądasz, tato orzekła zatroskanym głosem Paula. Pracowałem do późnej nocy odparł z nadzieją, że jego "młodsza żona" nie wykryjejego bezsennej nocy w gabinecie. Pracujesz o wiele za dużo stwierdziła Paula. On chce zdobyć światową sławę wyjaśniła siostrze Jessie. Przecież już zdobył odpowiedziała Paula, po czym zwróciła się do Sheili szukając potwierdzenia. Prawda, mamo? Przecież tatuś już jest wszędzie sławny? Tak odparła Sheila absolutnie wszędzie. Ale nie w Sztokholmie wtrąciła Jessie powodując spięcie w przepływie prądu pochlebstw. A co tam jest? spytała Paula chwytając przynętę Jessie. Nagroda Nobla, idiotko. Twój ojciec chce się przejechać za darmo do Szwecji i dostać lepszy stół w Klubie Profesorskim. Kapujesz, kurzy móżdżku? Jessie upomniała ją Sheila nie obrażaj siostry. Mamo, jej istnienie jest obrazą dla każdego o normalnej inteligencji. Chcesz dostać tym masłem orzechowym w buzię? spytała Paula. Przestańcie obie przerwał im Bob. Komitet w Sztokholmie bierze pod uwagę maniery rodziny kandydata. Ach, ci amerykańscy mężczyźni westchnęła Jessica dość niespodziewanie. Co proszę, Jessie? spytała Sheila. Amerykańscy mężczyźni tak bezgranicznie po wodują się ambicją. Przez to są tacy prowincjonalni. O, przepraszam! zaprotestował Bob. To tylko socjologiczne obserwacje, ojcze. Paula stanęła przed Bobem, żeby zasłonić go przed słownymi pociskami ze strony wrogo nastawionej starszej córki. Tato, ona lubi się ciebie czepiać. Ale jak cię nie ma, chwali się tobą przed wszystkimi. Żeby zaimponować chłopakom. Wcale nie! zaprotestowała Jessica z twarzą czerwoną od oburzenia i zażenowania. Rywalizacja między siostrami pozwoliła Bobowi i Sheili zapomnieć na chwilę o małżeńskim konflikcie. Uśmiechnęli się do siebie. Potem przypomnieli sobie, że nie jest to zwyczajny poranek. Wycofali uśmiechy w nadziei, że dzieci tego nie zauważą. Ciągle wymieniasz jego nazwisko przy tych gamoniach z drużyny futbolowej powiedziała Paula wyciągając w stronę siostry oskarżycielski palec. Doprawdy, Paula, jesteś niepoczytalna po wiedziała Jessica czując się dość nieswojo. Umiem czytać tak samo jak ty, Jessie! Przestańcie, dzieci burknęła Sheila tracąc cierpliwość. W tym domu jest tylko jedno dziecko odparowała Jessica, nie zauważywszy rozdrażnienia matki. Panienki przerwał im Bob podwiozę was obie na przystanek autobusowy. Natychmiast. Rzucił strapione spojrzenie w stronę Sheili. Dobra powiedziała Paula chwytając w po śpiechu swoje książki. Proszę to gdzieś odnotować oświadczyła Jessie Beckwith. Jestem przeciwna przymusowemu dowożeniu autobusem. Ależ, Jessie powiedział Bob ten autobus podjeżdża pod twoją szkołę. Jessica spojrzała na niego. Było jasne, że jej nie nawidzi. Nie miał szacunku dla jej przekonań. A ostatnio doszła do wniosku, że nawet nie jest jej prawdziwym ojcem. Być może pewnego dnia Sheila zwierzy się jej, że ona i Sartre... Jessie, pospiesz się... A jednak w tej chwili Sheila była wciąż po jego stronie. Stał niezdecydowanie przy drzwiach, podczas gdy dziewczęta ubierały się. Czy... będziesz tu jeszcze, kiedy wrócę? spytał niepewnie. Nie wiem odpowiedziała Sheila. Zastał ją nadal w domu. Odchodzisz? Nie. Chciałem powiedzieć... wychodzisz do pracy? Nie. Dzwoniłam do Wydawnictwa i powiedziałam, że popracuję dziś w domu. Kiedy odwiózł dziewczynki i wrócił do domu, Sheila wciąż siedziała przy stole w kuchni patrząc na swoje odbicie w filiżance kawy. To ja ją tak urządziłem, pomyślał i poczuł do siebie odrazę. Usiadł naprzeciw niej. Nie kwapiła się do rozmowy, więc po dłuższym milczeniu powiedział: Sheila, jak mogę za to odpokutować? Podniosła wolno głowę i spojrzała na niego. Chyba nie możesz powiedziała. To znaczy, że rozejdziemy się z tego powodu? spytał. Nie wiem odparła. Nic nie wiem. Żałuję tylko... Słucham? Żałuję tylko, że nie jestem zdolna do zemsty. Gdybym choć mogła wyrazić swoją wściekłość... Jej głos załamał się. Omal nie zdradziła się, że pomimo wszystko nadal go kocha. Przynajmniej to udało się jej ukryć. Wiem, co czujesz powiedział. Naprawdę, Bob? Wyobrażam sobie. Chryste, jak ja żałuję, że ci to powiedziałem! Ja też, pomyślała. Więc dlaczego mi powiedziałeś, Bob? Wypowiedziała to oskarżycielskim tonem. Nie wiem. Cholera, Bob, ty wiesz. Wiesz! Zawrzała z wściekłości. Teraz dopiero zrozumiała, czego od niej chciał. Niech go szlag! Chodzi ci o dziecko powiedziała. Jej słowa dotarły do niego z przerażającą siłą. Ja... sam nie wiem powiedział. Ale wiedział to doskonale. Posłuchaj, Bob, znam cię na wylot. Nie chciałeś go, nie planowałeś, ale skoro już je masz, czujesz się za nie odpowiedzialny. Bał się postawić sobie pytanie, czy to prawda. Nie wiem powiedział. Bob, na miłość boską, bądź uczciwy wobec samego siebie. Oboje musimy stawić temu czoła. Szukając jakiej ś deski ratunku uchwycił się słowa "oboje" jako znaku, że nie postawiła jeszcze krzyżyka na ich związku. Więc jak? Czekała na odpowiedź. Wreszcie zebrał się na odwagę i przyznał: Tak, czuję się odpowiedzialny. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale czuję, że powinienem coś zrobić. Właściwie nic mu nie jesteś winny. Wiesz o tym, prawda? Tak, oczywiście, że to prawda... obiektywnie patrząc. Jest zupełnie sam powiedział Bob z ulgą, że może wreszcie wyznać, co myśli. Może mógłbym mu pomóc uporządkować życie. Znaleźć jakieś inne wyjście niż... no wiesz, odesłanie go do przytułku. Nie jesteś jego ojcem tylko dlatego, że pieprzyłeś jego matkę, krzyczała w duchu Sheila, lecz nie po wiedziała tego na głos. Jak właściwie miałbyś mu pomóc? spytała. Nie wiem. Ale może gdybym tam poleciał... Po co? Znasz kogoś, kto weźmie go do siebie? Masz jakikolwiek plan? Nie, Sheila. Nie, nie mam. To po co masz tam lecieć? Nie potrafił wytłumaczyć swojej instynktownej reakcji. Ledwo mógł ją zrozumieć. I wtedy wprawiła go w osłupienie. Chyba jest tylko jedno wyjście. Sprowadź go tutaj. Wlepił w nią wzrok z niedowierzaniem. Czy wiesz, co mówisz? Skinęła głową. Czy nie dlatego mi o tym powiedziałeś? Nie był pewny, ale podejrzewał, że miała rację. Kolejny raz. Zniosłabyś to? Uśmiechnęła się ze smutkiem. Muszę, Bob. To nie wspaniałomyślność, lecz samoobrona. Jeśli nie pozwolę ci pomóc mu teraz, kiedyś oskarżysz mnie o to, że pozwoliłam na to, by twoje... twoje dziecko umieszczono w sierocińcu. Nigdy... Tak, oskarżysz mnie. Więc zrób to, Bob, zanim zmienię zdanie. Spojrzał na nią. W odpowiedzi potrafił tylko wydobyć z siebie: Dziękuję ci, Sheila. A potem sprawił, że jego śliczna żona zapomniała o swojej wściekłości i przymusie całej tej sytuacji, kiedy zaczęli omawiać odwiedziny jego francuskiego syna. Chłopiec mógł dołączyć do nich na Cape. Ale tylko na miesiąc powiedziała. Ani dnia dłużej. To powinno dać dość czasu temu Louisowi, żeby znalazł jakieś trwałe rozwiązanie. Spojrzał na nią. Zdajesz sobie sprawę, co mówisz? Tak. Wciąż nie mógł w to uwierzyć. Co powiemy dziewczynkom? Coś wymyślimy. Boże, jak ona może być taka wspaniałomyślna? Jesteś niewiarygodna powiedział. Potrząsnęła głową. Nie, Robert. Jestem tylko trzydziestodziewięcioletnią kobietą. Rozdział 4 Dwa tygodnie później chodził tam i z powrotem po korytarzu w Hali Przylotów na Lotnisku Logan. Podczas kilku napiętych i niespokojnych dni odbył wiele rozmów z Louisem Venarguesem. Trzeba było podjąć rozmaite decyzje, ustalić szczegółowy plan krótkiej wizyty chłopca w Ameryce. Miesiąc, ani dnia dłużej. A Louis musiał skorzystać z tego przewleczenia, by znaleźć jakąś alternatywę dla sierocińca. Louis miał powiedzieć Jean-Claudowi, że zaprosili go dawni przyjaciele matki. Nie było to całkowicie niewiarygodne, bo Nicole na pewno mówiła mu, że mieszkała przez rok w Bostonie. Lecz w żadnym wypadku Louis nie mógł wyjawić chłopcu, że Robert Beckwithjestjego ojcem. Oczywiście, Robert. Jak sobie życzysz. Wiem, że to dla ciebie niełatwe. Rozumiem to. Naprawdę? zastanawiał się Bob. Czekało go jeszcze wcale niebłahe zadanie powiadomienia dziewczynek. Po wielu trudach Bob zwołał zebranie rodziny. Właśnie zmarła nasza przyjaciółka powiedział. Kto? spytała Paula wylęknionym głosem. Chyba nie babcia? Nie zaprzeczył Bob. Nie znałyście jej. Mieszkała we Francji. Pewna pani. Francuzka? dociekała Paula. Tak odparł Bob. Wtedy odezwała się Jessie: Po co nam o tym mówisz, skoro jej nie znałyśmy? Bo miała syna... odparł Bob. W jakim wieku? spytała zaraz Jessie. No... mniej więcej w wieku Pauli. O, kurczę powiedziała Paula. Jessica zmroziła wzrokiem młodszą siostrę, po czym zwróciła się znów do Boba. I co? dociekała dalej. Został sierotą wtrąciła Sheila dobitnym tonem, który tylko Bob mógł docenić. O, rany powiedziała ze współczuciem Paula. I dlatego... powiedział Bob ponieważ jest zupełnie sam, postanowiliśmy zaprosić go na jakiś czas do nas. Na jakiś miesiąc. To znaczy, do naszego dużego domu w Cape. Oczywiście, jeśli nie macie nic przeciwko temu. O, kurczę zaszczebiotała znów Paula. Najwyraźniej był to głos "za". Jessie? A jednak jest sprawiedliwość na tym świecie. Proszę? Jeśli nie mogę pojechać do Francji, przynaj mniej będę mogła o niej porozmawiać z rodowitym Francuzem. On ma dopiero dziewięć lat powiedział Bob i będzie raczej smutny. Przynajmniej na początku. Ale chyba potrafi mówić? Oczywiście. No to usłyszę lepszą francuszczyznę niż od Mademoiselle 0Shaughnessy. Q.E.D., tato. On jest w moim wieku, a nie w twoim, Jessie wtrąciła Paula. Moja droga odparła wyniośle Jessie on nie da ci temps dujour. Czego? Ucz się francuskiego. Vous etes une gamoń. Paula wydęła wargi. Nadejdzie jeszcze dzień zemsty na Jessie. A ich zagraniczny gość wkrótce połapie się w czym rzecz i pozna, kto jest tutaj wielki duchem. Najdziwniejsza, że żadna z nich nie spytała, dla czego chłopiec ma przemierzyć Atlantyk, zamiast pojechać do jakichś przyjaciół, którzy mieszkali od robinę bliżej niego. Ale dziewięcioletnie dziewczynki szaleją z radości, gdy ma je odwiedzić chłopiec w ich wieku. A dwunastoletnie dziewczynki tęsknią do międzynarodowych kontaktów, żeby zyskać polot światowca. Sheila zmuszała się do codziennej rutyny. Dla dziewczynek nie było w jej zachowaniu nic podejrzanego. Pracowała z zawziętością i właściwie ukończyła redagowanie książki Reinhardta. Rzecz jasna, Bob wiedział, co kryje się za tą fasadą pracowitości, lecz nie mógł nic na to poradzić. Ani powiedzieć. Sheila oddalała się od niego, a on czuł coraz większą bezradność. Nigdy nie byli sobie tacy obcy. Chwilami, gdy ogarniała go tęsknota za jej uśmiechem, nienawidził samego siebie. A kiedy indziej nienawidził chłopca. 35 . Głośnik w Hali Przylotów oznajmił, że samolot linii TWA, lot numer 811, właśnie wylądował. Wokół podwójnych drzwi przy wyjściu z odprawy celnej zaczął gromadzić się tłum. Bob wpadł nagle w przerażenie. W ciągu minionych tygodni był tak pochłonięty załatwianiem różnych spraw, że nie miał czasu na emocje. Nie miał ani chwili na to, by zastanowić się, co może czuć, kiedy metalowe drzwi otworzą się i jego syn wkroczy w jego życie. Nie żaden teoretyczny problem, który omawiał przez telefon, lecz żywe dziecko. Podwójne drzwi rozsunęły się. Wyszła załoga samolotu rozprawiając o fantastycznych rostbefach w Durgin-Park. A może uda im się potem załapać do Red Sox? Znam tę dyskotekę... powiedział przechodzący obok kapitan. Kiedy drzwi odsłoniły na chwilę miejsce odprawy celnej, Bob wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do środka. Zobaczył kolejkę pasażerów czekających na kontrolę. Ale ani śladu małego chłopca. Był tak roztrzęsiony, że zaczął palić. Odkąd rzucił palenie w średniej szkole, wkładał sobie do ust długopis. Trochę go to uspokoiło, zanim nie zorientował się, co robi. Zażenowany schował długopis z powrotem do kieszeni. Drzwi otworzyły się znowu. Tym razem wyszła stewardessa z walizką z zielonej skóry i rozczochranym chłopcem, który przyciskał do piersi firmową torbę linii TWA. Stewardessa rozejrzała się po tłumie i prawie natychmiast zatrzymała wzrok na Bo bie. Profesor Beckwith? Tak. Dzień dobry. Chyba nie muszę was sobie przedstawiać. Zwróciła się do chłopca, powiedziała: "Baw się dobrze" i zniknęła. Nagle znaleźli się sami naprzeciw siebie. Bob spojrzał na chłopca. Czy on jest choć trochę do mnie podobny? pomyślał. Jean-Claude? Chłopiec skinął głową i wyciągnął rękę. Bob po trząsnął nią z góry. Bonjou monsieur powiedziało grzecznie dziecko. Choć Bob mówił po francusku dosyć płynnie, przy gotował sobie z góry kilka zdań. Est-ce que tu as fait un bon uoyage, Jean-Claude? Tak, aleja mówię po angielsku. Uczyłem się od dziecka prywatnie. Och, to dobrze powiedział Bob. Oczywiście, zamierzam poćwiczyć. Dziękuję panu za zaproszenie. Bob odgadł, że chłopiec też nauczył się swoich zdań na pamięć. Podniósł jego zieloną, skórzaną walizkę. Chcesz, żebym wziął twoją torbę podręczną? Nie, dziękuję odparł chłopiec, jeszcze mocniej przyciskając torbę z czerwonego płótna. Mój samochód stoi na zewnątrz powiedział Bob. Na pewno masz przy sobie wszystko? Tak, proszę pana. Poszli. Minęli drzwi i dotarli do parkingu, gdzie jaskrawy dzień bladł i zmieniał się w późne popołudnie. Wilgotny, bostoński upał nie zdążył jeszcze zelżeć. Chłopiec podążał bez słowa za Bobem pół kroku z tyłu. Więc jak, podróż była w porządku? spytał znów Bob. Tak. Dość długa, ale przyjemna. Hm... a puścili dobry film? Było to kolejne, przygotowane z góry pytanie. Nie oglądałem. Czytałem książkę. Ach, takpowiedział Bob. Byli już przy samochodzie. Widzisz, Jean-Claude, to Peugeot. Nie czujesz się teraz jak w domu? Chłopiec spojrzał na niego i uśmiechnął się lekko. Co to znaczyło: "tak" czy "nie"? Chciałbyś przespać się z tyłu? spytał Bob. Nie, panie Beckwith. Wolę popatrzeć przez szybę. Proszę, Jean-Claude, nie bądź taki oficjalny. Mów mi Bob. Nie jestem senny, Bob odparł Jean-Claude. Kiedy znaleźli się w samochodzie, Bob spytał go: Wiesz, jak się zapina pasy? Nie. Pomogę ci. Bob wyciągnął rękę i chwycił pas. Mocując się z nim i przeciągając przez piersi Jean-Claudea, musnął go wierzchem dłoni. Mój Boże, pomyślał. On istnieje. Mój syn naprawdę istnieje. Kilka minut później przejeżdżali przez Tunel Sumner, a Jean-Claude spał jak zabity. Jadąc na południe autostradą 93 Bob starał się utrzymywać dozwoloną szybkość. Zwykle jazda tą drogą zabierała mu półtorej godziny. Lecz chciał mieć jak najwięcej czasu, żeby przypatrzyć się chłopcu. Po prostu przypatrzyć się mu. Chłopiec leżał zwinięty w kłębek, z głową opartą o boczne drzwi. Wygląda na lekko wystraszonego, pomyślał Bob wjeżdżającw gęstniejący mrok. Do diabła, to całkiem zrozumiałe. W końcu nie dalej jak dwadzieścia godzin wcześniej obudził się w bezpiecznym świetle rodzinnej wsi. Czy bał się, kiedy wsiadał rano do krajowego samolotu do Paryża? Czy kiedykolwiek był gdzieś poza południową Francją? (O, jaki przy jemny, bezpieczny temat, można o tym porozmawiać jutro). Czy w Paryżu czekał na niego ktoś z TWA, tak jak uzgodniono? Bob myślał o tym przez cały czas o małym chłopcu, przesiadającym się z jednego samolotu na drugi. Czy wiedział, co powiedzieć? Najwyraźniej tak. Jest bardzo opanowany jak na dziewięciolatka. Dziewięć lat. Przeżył na świecie prawie całą dekadę, a Bob nie wiedział nawet o jego istnieniu. Ale o moim istnieniu on nie wie nadal, pomyślał Bob. Ciekawe, co Nicole powiedziała mu na temat ojca. Spojrzał na śpiące dziecko i pomyślał: "Jesteś obcy w obcym kraju, pięć tysięcy mil od domu, i nie wiesz, że człowiek siedzący obok ciebie to twój ojciec. A gdybyś wiedział? Czy żałowałbyś, że nie znałeś mnie wcześniej? " Znów spojrzał na chłopca. A czyja żałuję, że nie znałem ciebie? Chłopiec obudził się w chwili, gdy mijali Plymouth. Zobaczył drogowskaz. To tam jest ta słynna skała? spytał. Tak. Kiedyś się tam przejedziemy. Zwiedzimy wszystkie słynne miejsca podczas twojego pobytu. Potem przyszła kolej na takie miejscowości jak Cape Cod Canal. Albo Sandwich. Chłopiec roześmiał się. Naprawdę jest miasto o nazwie Sandwich? Tak. Bob chichotał razem z nim. Jest nawet Wschodni Sandwich. Kto wymyślił taką śmieszną nazwę? Pewnie ktoś, kto był głodny odparł Bob. Chłopiec roześmiał się znowu. Dobrze, pomyślał Bob, lody zostały przełamane. Chwilę później minęli kolejny ważny drogowskaz. O, to już lepsza nazwa powiedział Jean-Claude z figlarnym uśmieszkiem. Orlean przeczytał Bob. Nasze Joanny dArc chodzą tutaj w bikini. Pojedziemy tam kiedyś? spytał chłopiec. Tak. Bob uśmiechnął się. WELLFLEET, 6 mil. Bob nie chciał, żeby podróż dobiegła końca, lecz już za chwilę musiała się skończyć. Jego żona i dzieci czekały. Wiesz, że mam dzieci, Jean-Claude? Tak. Louis powiedział, że masz dwie córki. I że twoja żona jest bardzo miła. Bo jest potwierdził Bob. Czy ona też znała moją mamę? spytał chłopiec. Jezu, tylko nie pytaj o to Sheilę, Jean-Claude. Hm... tak. Ale słabo. Ach, tak. Więc to ty znałeś ją bliżej. Tak odpowiedział Bob. I zaraz potem uświadomił sobie, że powinien dodać: Bardzo ją lubiłem. Tak powiedział cicho chłopiec. Właśnie dotarli do skrzyżowania z Pilgrim Spring Road. Za sześćdziesiąt sekund będą w domu. Rozdział 5 Wpatrywali się w niego wszyscy z rozmaitymi uczuciami. Sheila drżała w duchu. Sądziła, że dostatecznie przygotowała się na to spotkanie. Ale nie była przy gotowana. Chłopiec stojący w jej salonie był jego synem. Dzieckiem jej męża. Doznała silniejszego szoku niż w swoich najśmielszych oczekiwaniach. Do piero teraz zdała sobie sprawę, że podświadomie broniła się przed przyjęciem całej prawdy. Nie było już jednak odwrotu. Dowód stał tuż przed nią i miał cztery stopy wzrostu. Witaj, Jean-Claude. Cieszymy się, że jesteś z nami. To wszystko, na co było ją stać. Każdą sylabę wymawiała z bolesnym wysiłkiem. Czy chłopiec za uważy, że nie jest zdolna do uśmiechu? Dziękuję, madame odparł. Jestem bardzo wdzięczny za zaproszenie. Cześć, jestem Paula. Bardzo mi miło odpowiedział z uśmiechem. Podbił jej serce. Na końcu przemówiła jedyna arystokratka w tym towarzystwie. Jean-Claude, je sui Jessica. Auez vous fait un bon uoyage? Oui, mademoiselle. Votre francais est eblouissant. Że co? Jessica przygotowała się do wypowiadania po francusku, a nie do rozumienia tego języka. Bob przyglądał się im. Mój Boże, pomyślał, to wszystko moje dzieci. Jego angielski jest super powiedziała Paula do siostry a twój francuski straszny. Paula! warknęła Jessie wysyłając siostrę wzrokiem na gilotynę. We francuskim slangu powiedział dyplomatycznie Jean-Claude "straszny" znaczy też "super". Jessica udobruchała się. Zanosiło się na świetne, "europejskie" wakacje. Madame? Jean-Claude podszedł teraz do Sheili. Sięgnął do podręcznej torby i wyjął coś w kształcie grudki gliny. Wyglądało to jak masywna kula skostniałej gumy do żucia. Podał ją jej. O, dziękuję powiedziała Sheila. Co to jest? spytała Paula. Jean-Claude zajrzał do słownika, ale nie mógł znaleźć właściwego słowa. Zwrócił się do Boba. Jak się mówi cendrier? Popielniczka odparł Bob przypominając sobie nagle, że Nicole paliła. Zresztą, w Setę palili chyba wszyscy. Dziękuję powtórzyła Sheila. Och, to jest... ręczna robota? Tak odpowiedział chłopiec. Zrobiłem ją na zajęciach z rzeźbiarstwa. Ja też mam lekcje rzeźbiarstwa powiedziała Paula pragnąc pokazać mu, jak wiele mają ze sobą wspólnego. Ach, tak powiedział Jean-Claude. Kurczę blade, pomyślała Paula, ale on jest przy stojny. Sheila odebrała podarunek i obejrzała go. Chłopiec miał przecież szczere intencje. Był to wzruszający gest. Gliniana popielniczka z podpisem rzemieślnika, który ją wykonał: "Guerin 16.6.78.". Voulez-vous boire quelque chose? spytała Jessica szykując się do skoku po koniak, wodę mineralną lub jakikolwiek napój, którego zażyczy sobie Francuz. Non, merci, Jessica. Je naipas soif. Je comprends odpowiedziała z dumą. Tym razem naprawdę zrozumiała. Mademoiselle 0Shaughnessy skoczyłaby pod sufit z radości. Co tam słychać we Francji, Jean-Claude? spytała Paula bojąc się utracić zdobytą część uwagi gościa. Bob uznał, że rozsądnie będzie skrócić tę rozmowę. Będziemy mieli mnóstwo czasu na dyskusje, dziewczynki. Myślę, że Jean-Claude jest porządnie zmęczony. Prawda, Jean-Claude? Trochę przyznał chłopiec. Twój pokój jest naprzeciwko mojego powiedziała Paula. Jessie kipiała z wściekłości. Zaraz padnie trupem, jeśli Paula będzie dalej tak nieudolnie go uwodzić. Na litość boską, co on sobie pomyśli? Zaniosę na górę jego bagaż powiedział do Sheili Bob. Nie, ja to zrobię odparła, podniosła zieloną walizkę (czyżby należała kiedyś do tamtej?) i powiedziała: Tędy, Jean-Claude. Ruszyła schodami do góry. Dobranoc powiedział nieśmiało chłopiec i podążył za nią. Ledwo oboje zniknęli mu z oczu, Bob podszedł do barku. Rany, ale on jest przystojny! zawołała wylewnie Paula. A ty żenująca, Mademoiselle Beckwith warknęła Jessie. Nie masz zielonego pojęcia, jak rozmawiać z Europejczykiem. Wypchaj się odcięła się Paula. Spokój, dziewczynki powiedział Bob, wzmocniony już porcją Johnnie Walkera. Zachowujcie się stosownie do swojego wieku. Dla Jessie był to jednak najgorszy z możliwych przycinków. Ojcze, jeśli mnie nienawidzisz, po prostu bądź mężczyzną i przyznaj to głośno. Jessie, kocham cię. Objął ją, przyciągnął do siebie i pocałował w czoło. Świetnie mówisz po francusku, Jess. Nie wiedziałem, że jesteś taka dobra. Naprawdę tak uważasz, tatusiu? Nie do wiary. Mówiła jak dwunastolatka spragniona ojcowskiego uznania. Tak powiedział Bob. Naprawdę. Nadal trzymał ją w objęciach. A on świetnie mówi po angielsku powiedziała Paula choć jest dopiero w moim wieku. Miał prywatną nauczycielkę wyjaśnił Bob. Jak to? spytała z nadzieją Jessie. To on jest ze szlachetnego rodu? Nie odparł Bob. Jego matka była wiejską lekarką. A ojciec? Nie wiem dokładnie powiedział wymijająco Bob. Ale na pewno nie był ze szlachetnego rodu. Jest bardzo samodzielny powiedziała Sheila. Co masz na myśli? Byli teraz w swojej sypialni. Reszta domowników pogrążyła się już we śnie. Nie pozwolił mi pomóc w rozpakowywaniu bagaży. Uparł się, że zrobi to sam powiedziała, a potem dodała: Czy byłam dla niego chłodna? Nie. Co czułaś? A jak myślisz? Byłaś wspaniała powiedział Bob i sięgnął po jej dłoń. Odsunęła się. Położył się spać razem z tą małą torbą podróżną. Musi mieć w niej wszystkie swoje ziemskie skarby. W jej głosie zabrzmiała ironia. Pewnie tak powiedział Bob zastanawiając się, co dziewięcioletni chłopiec może nosić przy sobie dla otuchy. Podążył wzrokiem za Sheila, gdy szła do łazienki, żeby umyć zęby. Chwilę później wyszła ubrana w szlafrok i koszulę nocną. Bob odnosił ostatnio niepokojące wrażenie, że żona nie chce rozbierać się przy nim. Usiadła na łóżku i zaczęła nastawiać budzik. (Po co, przecież byli na wakacjach?). Chciał objąć ją ramieniem i przytulić, ale dzieliła go od niej zbyt duża przestrzeń prześcieradeł i poduszek. Sheila, kocham cię. Wciąż odwrócona do niego plecami, majstrowała przy budziku. Sheila? Obróciła się. On ma twoje usta powiedziała. Naprawdę? Dziwne, że nie zauważyłeś. Sheila zrzuciła z siebie szlafrok i zagrzebała się pod kołdrą. Przez chwilę leżała bez słowa, a potem odwróciła się i powiedziała: Ona musiała mieć brązowe oczy. Nie pamiętam, naprawdę. Sheila spojrzała na niego i powiedziała ze smętnym uśmiechem: Daj spokój, Bob. Potem wzięła swoją poduszkę i skuliła się wokół niej w rogu łóżka. Dobranoc powiedziała. Pochylił się i pocałował ją w policzek. Nawet nie drgnęła. Objął ją ramieniem. Nie zareagowała. Do tej pory żywił niejasną nadzieję, że jeśli będą się kochać, wszystko jakoś wróci do normy. Teraz zrozumiał jednak, że dzieliło ich zbyt wiele. Odwrócił się na bok i podniósł Amerykański Przegląd Statystyczny. To lepsze niż tabletka nasenna. Kartkując szczególnie mało odkrywczy artykuł o procesach stochastycznych, pomyślał: "Chryste, sam po wtarzałem to już milion razy." A potem zdał sobie sprawę, że to on jest autorem artykułu. "Ale to i tak nuda", pomyślał. Powinien poprosić Sheilę, żeby to przeredagowała. Bob? Jej głos wyrwał go z zadumy. Tak, kochanie? Odwrócił się do niej. Na jej twarzy malował się okropny ból. A jednak wyglądała tak młodo i delikatnie. Co ja właściwie takiego zrobiłam czy raczej czego nie zrobiłam? Proszę? Właściwie nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego to zrobiłeś. Co zrobiłem? Wiedział doskonale, ale chciał zyskać na czasie. Co ci się we mnie tak nie podobało, że musiałeś mieć romans? Cholera, zaklął w duchu Bob. Dlaczego ona nie rozumie, że to było... właśnie, co? Słabość? Okazja? Co miał powiedzieć, żeby ją uspokoić? Sheila, to nie twoja wina... Więc naszego małżeństwa. Wydawało mi się, że byliśmy szczęśliwi. Byliśmy. Jesteśmy. Powiedział to z większą wiarą niż przekonaniem. Byliśmy powiedziała i odwróciła się znowu. Żeby zasnąć. Boże, pomyślał Bob, to niesprawiedliwe. Nie mogę sobie nawet przypomnieć, dlaczego to się wydarzyło. Rozdział 6 Beckwith, na tym wieczorku zapoznawczym jest fantastyczny towar! Uczę się, Bernie. W sobotę wieczór, kiedy po naszym uniwerku kręci się dwieście ślicznotek? W przyszłym tygodniu mam egzaminy semestralne. Wszyscy je mają. Dlatego przyda ci się jakaś dupa dla rozluźnienia. Robert Alan Beckwith, z Rocznika 59 w Yale, położył na stole podręcznik matematyki i usiadł na wyżartej przez mole kanapie w pokoju w Branford College, który dzielił z Berniem Ackermanem. Bernie, gadasz jakbyś dupczył w każdy weekend. Staram się, Beckwith. Przynajmniej to musisz przyznać. Jasne. Masz u mnie piątkę za starania i dwóję za wyniki. Żałosny jesteś, Ackerman. Przynajmniej szukam okazji, Bob. Próbuję zadupczyć. Ale z zerowym wynikiem, Bern. Tak jak ja. Tyle, że ja przynajmniej nie robię z siebie durnia. Poza tym, przyszedłem do Yale, żeby zdobyć wykształcenie. Bernie przyjrzał się współlokatorowi. Posłuchaj, palancie, wieczorek jest darmowy. Czy nie znaczy to, że Yale uważa dupczenie za część ogólnego wykształcenia? Bernie, znam siebie. Jestem nieśmiały. Nie mam twojego zdumiewającego uroku i dowcipu. Nie umiem walczyć... Mówiąc oględnie, masz pietra... Nie, Bern. Mam pietra mówiąc całkiem wprost. Znów pogrążył się w analizie cyfr. Bernie nie ruszył się z miejsca. Beckwith... Bernie, wracaj na wieczorek. Niech ci jaja zsinieją z rozpaczy. Pozwól mi wkuwać w haniebnej ciszy. Beckwith, chcę ci pomóc. Daj spokój. Sam sobie nie umiesz pomóc. Mam tajną broń, Bob. No to użyj jej. Nie mogę. Jestem za niski. Bob podniósł wzrok. Bernie zdobył jego uwagę. Pójdziesz, jak pożyczę ci moją tajną broń? Pójdziesz, dobra? Pójdziesz? Bob znów usiadł na kanapie. O co chodzi, Bern? Pójdziesz? Pójdziesz? Dobra już, dobra. I tak mam dość na dzisiaj. Równie dobrze mogę napić się za darmo piwa. Bernie nie sprzeczał się. Najważniejsze, że udało mu się nakłonić Boba do zaniechania wstrzemięźliwości i wkroczenia w wesołe towarzystwo. Kto wie, z tajną bronią może nawet uda mu się zadupczyć. Wezmę prysznic powiedział Bob popadając w coraz większe zdenerwowanie. Już brałeś po obiedzie, palancie. Dalej, mamy tylko godzinę, potem autobusy odwiozą towar z po wrotem do Poughkeepsie. Mogę przynajmniej się ogolić? Beckwith, masz tyle zarostu co brzoskwinia z puszki. Załóż tylko broń i wkraczamy do akcji. Bob westchnął. Dobra. Gdzie to masz? Oczy Berniego błysnęły z podniecenia. Wisi w mojej szafie. Tylko rusz szybciej tyłek. Podskakiwał teraz niecierpliwie. Bob włożył blezer z godłem collegu, uczesał się i umył twarz. Potem, spryskawszy się Old Spicem we wszystkich możliwych miejscach, wrócił do salonu, gdzie Bernie stał na stoliku, niczym skarlały kolos, trzymając w ręku... część garderoby. To ma być to? Bob zmarszczył brwi. Wiesz, co to jest, Beckwith? Wiesz? Wiesz? Tak. Pieprzony krawat. ... który oznacza, że jego właściciel wyróżnił się w uniwersyteckiej drużynie futbolów ej! Ja się nie wyróżniłem zaprotestował Bob. Ale ja tak powiedział Bernie. Przecież jesteś kapitanem, Bern. A gdzie to jest napisane na tym krawacie? Gdzie? Gdzie? Gdzie? Bernie, jestem marnym słabeuszem. Poradzimy coś na to, Beckwith. Założysz pod kurtkę dwa albo trzy swetry. Uwierz mi, dziewczyny potrafią rozpoznać krawat futbolisty. Ten widok je podnieca. Prawie wyskakują wtedy z majtek. Nic z tego, Bernie. Dalej, Beckwith. To twoja wielka szansa. "Jesteś tylko marną psiną..." Wokół panowały egipskie ciemności, a drewniana boazeria auli w collegu Branford drżała od ogłuszających dźwięków grupy Kumple i Stiltskins. Ciała chybotały się w rokendrolowym takcie. Po obu stronach stały zastępy przeciwnych płci i spoglądały na siebie nawzajem udając, że wcale tego nie robią. Bernie, czuję się jak kompletny kretyn. To tylko nerwy, Bob. Futboliści czują się tak przed każdym meczem. Jezu, wyglądasz jak Herkules. Upiekę się w tych swetrach. Och, Beckwith, rozejrzyj się tylko powiedział Bernie przyglądając się tłumom. Boże, zaraz padnę trupem z nadmiaru piękna. Jeśli dzisiaj nie zadupczymy, to jesteśmy pieprzonymi eunuchami. Mów za siebie, Bernie. O, jest moja wybranka! Gdzie? Tam. Ta niska, ładniutka. Czas na mój ruch. Ostatni raz poprawił krawat Boba i ulotnił się. Bob został sam. Czuł się zażenowany stojąc na parkiecie, więc postąpił kilka kroków w stronę żeńskiej części sali. Jego oczy zatrzymały się na wysokiej, szczupłej dziewczynie z długimi, jasnymi włosami. O rany, pomyślał, gdybym tylko miał dość odwagi Lecz dziewczynę obsługiwało już trzech Yaleitów. Nie mam szans, pomyślał Bob. Poza tym, zaraz się ugotuję. Chyba powinienem wracać do swojego pokoju Beckwith! ryknął czyjś głos. Był to jeden z trzech zalotników młodej damy. Tak? Co ty do diabła masz na tej swojej chudej szyi? Ku swojemu przerażeniu Bob zdał sobie sprawę, że głos należał do zwalistego Terryego Dextera, kapitana niepokonanej drużyny futbolowej. Skąd wziąłeś ten krawat? ryknął tamten, po czym zwrócił się do dziewczyny. On nie ma prawa nosić tego krawata. Dlaczego nie? spytała dziewczyna, a potem zwróciła się do Boba. Co to za krawat? Herb Klubu Matołów. Uśmiechnął się. Boże, ale ona jest piękna. Gadaj zdrów powiedział Terry. To krawat drużyny futbolowej. Niewielka różnica odparł Bob. Dziewczyna roześmiała się. Rozwścieczyło to kapitana futbolistów. Beckwith, gdybyś nie był takim mięczakiem, zniszczyłbym cię za ten twój głupi dowcip. Terry wtrącił jeden z jego dworzan on tylko żartował. Nie rób z siebie palanta tylko dlatego, że on nim jest. Jasne warknął Terry ale przynajmniej zdejmij ten krawat, Beckwith. Bob wyczuł, że tego jednego żądania Terry nie dał sobie wyperswadować. Pocąc się obficie, ściągnął ? krawat i podał go tamtemu, Czołem, Terry powiedział. A potem, wycofując się w pośpiechu, rzucił od niechcenia: "Miło cię poznać" w stronę prześlicznej dziewczyny, która była świadkiem tego spektaklu grozy. Ledwo znalazł się w okolicy szatni, Bob rozerwał na sobie kurtkę. Dzięki ci, Bernie, za to upokorzenie. Dexter na pewno nigdy tego nie zapomni. A ty też nigdy nie odzyskasz tego cholernego krawata. Ściągając przez głowę pierwszy ze swetrów, usłyszał stłumiony głos: Przepraszam. Wyjrzał na zewnątrz. Przed nim stała tamta dziewczyna. Tak? powiedział Bob zbyt zaskoczony, żeby czuć zdenerwowanie. Opuścił sweter z powrotem na ciało. Zapomniałeś czegoś powiedziała. W lewej ręce trzymała krawat futbolowy. Dziękuję. Chyba wyglądałem z nim dość głupio. Nie odparła delikatnie. To raczej w tych swetrach wyglądasz trochę dziwnie. Och powiedział. I dodał: Dopiero co wyszedłem z przeziębienia. Ach, tak odpowiedziała, jakby uwierzyła w jego słowa. Dlaczego wychodzisz? Nie lubię tłumów. Ja też nie powiedziała. Radziłaś sobie nieźle. Naprawdę? Czułam się, jak kawał mięsa na wystawie u rzeźnika. Wieczorki zapoznawcze zawsze są takie. Wiem powiedziała. To po co przyszłaś? Głupie pytanie. Bob natychmiast pożałował, że je zadał. Dostawałam już kręćka od siedzenia w Poughkeepsie odpowiedziała. Poza tym, wyobrażasz sobie, jakie to przygnębiające zakuwać w sobotni wieczór w żeńskim collegu? Powiedz coś, Beckwith! Zadała ci pytanie. Hm... może wyjdziemy na spacer? Boże, żeby tylko nie pomyślała, że chcę zwabić ją do swojego pokoju. To znaczy... na dziedziniec. Dobry pomysł powiedziała. Strasznie tu duszno. Kiedy wyszli kamiennymi schodami w chłodny, jesienny wieczór, przedstawili się sobie. Jestem Bob Beckwith. Jak już pewnie się do myśliłaś, specjalizuję się w matematyce. Zawsze tak źle o sobie mówisz? Tylko przy dziewczynach. Nie dosłyszałem, jak ty się nazywasz. Sheila. Sheila Goodhart. Jeszcze nie wybrałam sobie specjalizacji. Co ty na to? Doskonale, Sheila. To świadczy tylko o intelektualnej niezależności. Uśmiechnęła się. Spacerowali wolno wokół dziedzińca. Orkiestry prawie nie było słychać. Ten college jest taki piękny powiedziała. Jakby stał w innym stuleciu. A propos odparł Bob nie zwracając uwagi na swój brak logiki jesteś zajęta w przyszły weekend? Tak powiedziała. Był zdruzgotany. Och. To znaczy, uczę się do egzaminów. Muszę wkuwać. Może za dwa tygodnie? A co powiesz na to, żebyśmy pouczyli się razem w Vassar? Naprawdę byśmy się uczyli, Sheila, bo jestem kujonem i też mam egzaminy. Dobra, Bob. Chętnie. Świetnie. Jego serce pląsało z radości. Pół godziny później odprowadził ją na Chapel Street, gdzie czekały autobusy. Był w rozterce. Pocałować ją albo nie pocałować, oto było pytanie. W końcu uznał, że lepiej będzie grać ostrożnie. Po co ryzykować, że ją spłoszy? No powiedział, kiedy wsiadała do autobusu. Cieszę się już z następnego weekendu. Ale... za dzwonię do ciebie gdzieś w środku tygodnia. Może... w środę, piętnaście po ósmej. Dobra? Dobra odparła i dodała po chwili: Cześć. Odwróciła się i wbiegła po stopniach. Patrzył, jak przesuwa się do tyłu autobusu. Znalazła miejsce po jego stronie, usiadła i spojrzała na niego. Wyglądała prześlicznie, nawet przez brudną szybę. Stał jak zahipnotyzowany, kiedy autobus odbił od krawężnika i ruszył ulicą znikając w nocy nad New Haven. Beckwith, gdzie ty u diabła byłeś? Na dworze, Bernie. Szukałem cię wszędzie. Zwiałeś z wieczorku? Nie. Więc co? A co ma być? Co się stało, do cholery, co się stało? Bob milczał. Wreszcie uśmiechnął się i odpowiedział: Powiedzmy tylko tyle, Bernie: "Krawat po skutkował". Rozdział 7 Kiedy pocałował ją w następny weekend, był już zgubiony. Wiedział z całą pewnością, że spotkał miłość swojego życia. Nie warto pytać, dlaczego. Po prostu był tego absolutnie pewny. W ciągu kilku chwil poprzedzających ten brzemienny w konsekwencje uścisk, kiedy szli ze stołówki w Collegu Vassar do jej akademika, podjął ostatnią, rozpaczliwą próbę wytarcia dłoni. Tarł i tarł nimi o sweter na próżno. Nie mógł więc wziąć ją za rękę. Zamiast tego objął ją po przyjacielsku ramieniem. Po tym wyczynie, do którego przygotowywał się psychicznie przez cały poprzedni tydzień, nastąpiło coś zaskakującego i niespodziewanego: ona też otoczyła go ramieniem w pasie. Co to ma znaczyć? zastanawiał się Bob. Dla postronnego obserwatora była to zwyczajna studencka randka. Całe popołudnie siedzieli naprzeciw siebie w bibliotece czytając książki. Później poszli na makaron do baru Francesco, a potem wrócili do biblioteki, gdzie oboje, dotrzymując obietnicy, naprawdę studiowali. I to nie książki, lecz siebie nawzajem. Nie obyło się bez nieodzownych szczegółów biograficznych. Sheila była najmłodszą z trzech córek lekarza z Fairiield County. Jej matka (Jedyna demokratka w mieście") pracowała jako podrzędny krytyk sztuki w lokalnej gazecie "Stamford Gazette". Nie dość, że jej rodzice nigdy się nie rozwiedli, to nie mieli nawet takiego zamiaru. Dlatego pewnie obie jej siostry wyszły tak młodo za mąż. Ojciec Boba przez prawie czterdzieści lat uczył matematyki w Penn, wydając w tym czasie dwa podręczniki i gromadząc olbrzymi zbiór dowcipów. ("Och, to stąd to twoje poczucie humoru"). Matka Boba zmarła, kiedy chłopiec miał zaledwie siedem lat i Dań Beckwith uznał, że najlepiej będzie wysłać go do szkoły z internatem. Na szczęście Lawrenceville leżało niecałą godzinę drogi od Philly, toteż mogli spędzać razem weekendy. Choć weekendy te były raczej okropne, aż do pierwszej klasy, kiedy na scenie zjawił się Bernie Ackerman. Już wtedy był kompletnym szaleńcem, chodzącą encyklopedią sportu i fanatycznie oddanym przyjacielem. Dzięki Berniemu poznałem swoją przyszłą żonę powiedział przy obiedzie Bob do Sheili. Tak? Jej twarz wyrażała rozbawienie. Ciebie powiedział, Roześmiała się. Nie żartuję powiedział z naciskiem. Ledwie się poznaliśmy odpowiedziała od wracając wzrok. Sheila, Romeo i Julia na swojej trzeciej randce byli już trupami. Zwariowałeś. Tak. Na twoim punkcie. Było to przy kawie i deserze. Tego wieczoru nie padła już żadna wzmianka o małżeństwie. Bob uznał, że powiedział wszystko, co trzeba. A Sheila uznała, że żartuje sobie z niej. Ale spodobał się jej naprawdę. Dlatego właśnie objęła go ramieniem. W progu Joselyn Hali stał jak zwykle tłum zakochanych, pracowicie rozdających sobie pożegnalne całusy. Szkoda, że masz tak daleko do Yale powiedziała Sheila. Poproś mnie, żebym został odparował Bob. Nigdy nie jesteś poważny. I tu się mylisz, panno Goodhart. Nigdy nie byłem bardziej poważny. To, co zdarzyło się potem, stanowiło przedmiot ich sporów przez wiele następnych lat. Kto pocałował pierwszy? Ja utrzymywała uparcie Sheila. Daj spokój, Sheila, byłaś przerażona. A ty...? Ja byłem opanowany. Ale kiedy zdałem sobie sprawę, że w nocy nie zmrużysz oka, postanowiłem wybawić cię z niedoli. Robert, nie rób z siebie takiego bohatera. Pamiętam jak stałeś tam i mamrotałeś w kółko o egzaminach, spoglądając co chwila na zegarek... To kłamstwa, Sheila. ...aż serce mi zmiękło. Aha. I powiedziałam sobie: "Jeśli go nie pocałuję, gotów dostać katatonii". Mówisz, jakbyś udzielała mi wtedy pierwszej pomocy. Jestem córką lekarza i na pierwszy rzut oka potrafiłam rozpoznać ciężki przypadek. Poza tym, byłam już w tobie zakochana. Więc dlaczego do diabła mi tego nie powiedziałaś? Bo bałam się, że znów będziesz chciał się ze mną żenić. No to co? Mogłabym się zgodzić. No dobra, Sheila, mów wszystko. O czym? O tym chłopaku, z którym się całowałaś. Ma na imię Bob. Nazwisko, co, jak i od kiedy. Przesłuchującą była Margo Fulton, pozująca na pisarkę femme f atole., obdarzona dowcipem skarbnica plotek i mądrych rad. Aspazja z Josselyn Hali. Także posiadaczka prywatnego telefonu, z którego pozwalała korzystać pewnym znakomitościom studenckiego świata. Sheila zaliczała się do tego za szczytnego grona w czasach, gdy chodziła z Kenem, swoim wybrankiem z liceum. (Potem Ken dostał stypendium Fulbrighta na naukę w Anglii i mówiąc słowami Margo "rzucił ją, jak szczur, którym zawsze był"). No, Sheila, nie mogę doczekać się szczegółów. Mów wszystko. Dobierał się do ciebie? Nie wiem, co masz na myśli, Margo opierała się Sheila. Daj spokój, nie musisz być taka nieśmiała przy swojej najdroższej przyjaciółce. Rolę tę Margo jak zwykle przypisała sobie samozwańczo. A przy okazji dodała spędziłam fantastyczny weekend. Tak? powiedziała Sheila. Margo z ociąganiem uległa żądaniu pełnej relacji. To chyba miłość dodała. A na pewno namiętność. Nazywa się Peter, gra w polo i uważa mnie za absolutną seks bombę. Margo, ty chyba nie... Bez komentarza, Sheila. Po akademiku krążyła plotka, że Margo nie jest dziewicą. Inna plotka głosiła, że to ona sama rozpowszechnia tamtą plotkę. Gdzie go poznałaś? spytała Margo zmieniając nagle temat. W Yale, w zeszły weekend. Nie uwierzysz, ale to było na wieczorku zapoznawczym. Na wieczorku zapoznawczym! Dobry Boże, nie byłam na czymś takim od lat. Choć co prawda tak właśnie poznałam Rexa na pierwszym roku. Pamiętasz Rexa? Chyba tak. To był prawdziwy wulkan. Mówię ci, Sheila, nie masz pojęcia. A właśnie, wysoki on jest? Kto, Rex? Nie, twój chłopak z Yale. Nie mogłam zobaczyć, bo schylił się, żeby cię tego... pocałować. Sheila, nie kwapiąc się do dostarczenia statystycznych danych wody Boba do plotkarskiego młyna Margo, odpowiedziała pytaniem: Fajny jest, prawda? Ale Margo przesłuchiwała ją dalej. Szczery chłopak czy jeszcze jeden z tych świńskich maniaków seksualnych? Jest miły odpowiedziała Sheila. I pomyślała: "Bardzo, bardzo miły". Wygląda na koszykarza. Gra w kosza? Nie pytałam go o to, Margo. Więc o czym do diabła rozmawialiście? O różnych rzeczach powiedziała Sheila, zdecydowana nie zdradzić ani jednej sylaby, jaką do siebie wypowiedzieli. Och powiedziała Margo to jest tres piquant. W każdym razie, jeśli jest koszykarzem, możesz uważać się za szczęśliwą kobietę. To najlepsi kochankowie. Taka przynajmniej jest powszechna opinia. Prawdę mówiąc Douglas trochę mnie rozczarował. Sheila nie kwapiła się, by spytać o Douglasa, ponieważ wiedziała, że zaraz o nim usłyszy. Myślał, że jak jest najlepszym strzelcem w Princeton, to ustrzeli mnie na pierwszej randce. Zboczony świntuch. Pamiętasz Douglasa? Tak, to ten gwiazdor z Princeton podsunęła Sheila. Przynajmniej uważał się za gwiazdora. Rwał się do obłapywania jak ośmiornica. Byłam taka obrażona, że powiedziałam mu, by więcej do mnie nie dzwonił. A pamiętasz, co on zrobił potem? Co? Nie zadzwonił więcej. Nawet, żeby mnie przeprosić. Paskudny zboczeniec. W każdym razie ten twój chłopak z Yale jest całkiem przystojny. Myślisz, że wy... Nie twój plugawy interes, pomyślała Sheila. Ale po nieważ zawsze sądziła, że Margo w gruncie rzeczy ma dobre intencje, odpowiedziała po prostu: Czas pokaże. Kiedy macie się znów spotkać? W przyszły weekend. Idę do niego. Och powiedziała Margo. Nie wiesz, czy on nie ma jakiegoś kolegi? Mogę zapytać. Ale myślałam, że nie zadajesz się już ze studentami młodszych lat. Tak, ale zrobię to dla ciebie, Sheila. Przyda ci się moje doświadczenie. Chyba chcesz powiedzieć, Margo, że w przyszły weekend nie masz żadnej randki, zgadza się? Tak się jakoś zdarzyło. Peter był zbyt nieśmiały, żeby umówić się ze mną od razu. Jeśli chcesz, możesz jutro skorzystać z mojego telefonu. Dzięki, Margo odparła Sheila i ziewnęła znacząco. Słodkich snów powiedziała Margo. Pogadamy jutro. Wreszcie wyszła, by poszukać kolejnej duszy gotowej na szczerą spowiedź. Sheila weszła do łóżka i uśmiechnęła się. Ciekawe, czy on mówił poważnie, pomyślała. Dzięki za samochód, Bern. Przydał ci się? Jasne. Pojechałem do Vassar... Wiem, że pojechałeś, palancie. Mówię o tylnym siedzeniu. Bob musiał zadowolić intelektualną ciekawość współlokatora. Tak. Przeleciałem ją dwanaście razy. Kłamiesz. A uwierzysz, jeśli powiem, że sześć? Przestań kłamać, Beckwith. Dobra, Bern. Prawda jest taka, że pocałowałem ją. Raz. Teraz dopiero kłamiesz. Było już po trzeciej w nocy, a w tym tygodniu zdawali egzaminy semestralne, lecz mimo to Bob usiadł i dostarczył przyjacielowi starannie dobranych, niejasnych szczegółów. Odnoszę wrażenie, że ją polubiłeś, Beckwith. Chyba tak. (Słabo powiedziane!) Czy ona naprawdę jest taka ładna? Jasne, że jest, ty dupku. Zemdlałbyś, gdyby spojrzała na ciebie tymi zielonymi oczami. Ale nie licz na szczegóły. I Bob ukrył się za cienką zasłoną erudycji. Pamiętasz wiersz Spensera "Epithalamion"? Ona ma to "piękno ducha, którego nie ujrzy oko". Inaczej mówiąc, dobra dupa, co? Bob uśmiechnął się. Nie wierzysz, że mogło mi się poszczęścić, Bern? Jeśli mam być szczery, to nie. No bo co by ona w tobie widziała? Nie wiem odparł Bob z twarzą pokerzysty. Wstał i ruszył w stronę swojego pokoju. Gdzie idziesz? Kimać. Dobranoc. Zamknął drzwi. Wewnątrz swojej klitki Bob wyjął kartkę papieru firmowego Brandon College i napisał: 16 listopada 1958 (3.45 nad ranem) Sheila Podtrzymuję każde moje słowo. Bob Rozdział 8 Najdziwniejsze, że naprawdę się pobrali. Nie tak szybko, jak oboje tego pragnęli, ale w czerwcu 1960 roku, tydzień po ukończeniu studiów przez Sheilę. Wszyscy byli uszczęśliwieni, choć nieraz w czasie ich długiego narzeczeństwa matka Sheili, która była "jak najlepszego zdania" o Bobie, usiłowała przekonać córkę, by nie spieszyła się do małżeństwa. Jesteście oboje tacy młodzi. Dlaczego nie użyjecie najpierw życia? Chcę tego, mamo. Tylko, że chcę go używać razem z nim. Dań Beckwith nie miał podobnych wahań. To super dziewczyna powiedział do syna po prostu super. Miesiąc miodowy spędzili na Wyspach Bahama, gdzie Bob, nienawykły do tropików, doznał poważnego poparzenia słonecznego. Panna młoda przedzierzgnęła się w pielęgniarkę. Może to jest kara boska za to, że nie poczekaliśmy do ślubu powiedziała Sheila niemal z przekonaniem. Bob jęknął tylko i odparł: Posmaruj mnie jeszcze trochę Noxzemą, co? Smarując łagodnie jego rozpalone plecy, znów podniosła kwestię boskiej kary za ich przedmałżeńskie rozkosze. Sheila powiedział Bob przypominający homara we wrzątku nawet jeśli poparzenie słoneczne jest karą boską, rok kochania się z tobą był tego wart. Uśmiechnęła się i pocałowała go w ramię. Aj! zawołał. W drugą rocznicę ślubu Bob zapytał swoją dwudziestotrzyletnią żonę, czy czegoś nie żałuje. Tak odpowiedziała powinnam wyjść za ciebie pierwszego dnia, kiedy mi się oświadczyłeś. Jesteście ze sobą przez cały czas powiedział Bernie, kiedy przyjechał któregoś dnia ze Szkoły Prawniczej w Yale w odwiedziny. Czy wy nigdy... no wiesz, nie macie siebie dość? Nie powiedział Bob. Dlaczego pytasz? Ja czasem mam dość dziewczyny po dwóch albo trzech randkach. Dlatego, że nie poznałeś jeszcze tej właściwej. Cholera, Beckwith, ale z ciebie szczęściarz. Tak, wiem. Bernie poczuł inspirację. Trzy miesiące potem zaręczył się z Nancy Gordon, skróconą wersją po przedniego wcielenia Sheili Goodhart. Wszyscy za cisnęli kciuki. Ale związek okazał się udany. Jeszcze tego samego roku urodził im się syn. Ani Bob, ani Sheila nie mogli przypomnieć sobie czasów, kiedy nie byli razem. Przez resztę studenckich dni chodzili trzymając się za ręce. A potem w Cambridge, kiedy Bob pisał swój doktorat w MIT, a Sheila dostała posadę w wydawnictwie Harvard Press, chodzili trzymając się za ręce nad rzeką Charles. Raz albo dwa razy w miesiącu zapraszali na obiad gromadę przyjaciół. Wszyscy, włącznie z Berniem, patrzyli na Boba i Sheilę, i marzyli o podobnym związku. W odróżnieniu od byłych kolegów z roku, którzy studiowali teraz literaturę, nauki polityczne albo medycynę, nie musieli żyć na kredyt. Rząd Stanów Zjednoczonych opłacał czesne Boba, a armia Stanów Zjednoczonych płaciła mu podczas wakacji za rozwiązywanie statystycznych łamigłówek. Po dodaniu tego, co zarobiła Sheila mogli sobie nawet pozwolić na takie zbytki jak karnety do filharmonii. Mogliby swobodnie wyjeżdżać, ponieważ Bob nie musiał za bierać ze sobą nic prócz własnej głowy, ale Sheila chciała spędzać letnie wakacje w Cambridge. Lubiła to miejsce i kochała swoją pracę. Szybko awansowała i zamiast przepisywać na maszynie listy, zaczęła robić korektę odbitek szczotkowych, a potem samodzielnie redagować książki. W czwartą rocznicę ślubu zaprosiła Boba na obiad do Chez Dreyfus uparłszy się, że rachunek zostanie zapłacony z jej właśnie otwartego konta na wydatki reprezentacyjne. Musisz mi tylko obiecać, że napiszesz następną książkę powiedziała promieniejąc zawodową satysfakcją. Następną książkę? Przecież nie napisał jeszcze żadnej. W gruncie rzeczy nie skończył nawet swojego doktoratu. Czuł jednak taką wdzięczność dla Wydawnictwa za ów bankiet wart 27 dolarów i 50 centów, że zmusił się, by skończyć pracę tego samego lata. Jesienią, prowadząc jednocześnie zajęcia na uniwersytecie, przygotował ją do druku i uzyskał akceptację Wydawnictwa, zanim Sheila zaczęła się martwić ich następnym rocznicowym obiadem. Żeby nie pozostać w tyle, Margo zawarła kontrakt małżeński roku (jej zdaniem) z Robbiem Andrewsem z rodu Andrewsów z Ridgfield. Wystawność ślubu i miesiąca miodowego przyćmiła tylko wystawność rozwodu przeprowadzonego szesnaście miesięcy później. Wyszedłszy z szoku, po drodze do Europy zatrzymała się u Beckwithów w ich "tres mignon" mieszkaniu na Ellery Street. Mój Boże szepnęła, kiedy Bob wyszedł z pokoju z pustymi filiżankami. On ma takie... sama nie wiem... jest taki dobrze rozwinięty. Podnosi ciężary? Nie. Musi coś ćwiczyć, Sheila. Sheila uśmiechnęła się nieznacznie i wzruszyła ramionami. Margo złapała węchem ślad. Zaczerwieniłaś się, Sheila. Naprawdę? No, Sheila, rozmawiasz ze starą przyjaciółką. Możesz mi powiedzieć. To zwierzę, tak? Kompletnie nienasycony? Zmieńmy temat, dobrze? Na miłość boską, Sheila. Powiedz mi albo padnę trupem na twoim nowym dywanie! Cóż... chyba oboje jesteśmy nienasyceni. Margo oblała się rumieńcem. Musicie bardzo sobie ufać, żeby dobrze współpracować, kiedy zaczną się bóle. Bob notował jak opętany. Nie musisz wszystkiego zapisywać szepnęła Sheila. Psst... słuchaj odparł Bob i notował dalej. Instruktorka, szczupła, wysportowana kobieta z holenderskim akcentem, właśnie kończyła wstępne uwagi. A teraz, moje panie, weźcie poduszki i połóżcie się na podłodze. Panowie, usiądźcie przy żonach. Kilkanaście ciężarnych kobiet siedziało w kółeczku na podłodze w Ośrodku Szkolenia dla Dorosłych w Cambridge, podczas gdy Ritje Hermans mówiła im, jak oddychać w czasie porodu. Bob miał mieszane uczucia co do tego awangardowego podejścia do rodzicielstwa. Co będzie, jeśli zemdleję? zastanawiał się. Patrzył na swoją ślicz ną żonę, która ćwiczyła u jego stóp i słuchał kolejnych wskazówek z rosnącym niepokojem. I nie zapominajcie, że wasi mężowie są waszymi asystentami. To oni regulują wasz oddech. Zapisałeś to, Bob? Sheila posłała mu uśmiech z podłogi. Tak, kochanie. Nie zapomnij, bo nie będę wiedziała, co robić, jeśli mi nie powiesz zażartowała. Świetnie, pomyślał. Za chwilę naprawdę zemdleję. Trenując robienie masażu krzyżowo-lędźwiowego na plecach Sheili, Bob rozejrzał się po sali. Tylko w Cambridge można było spotkać taką dziwaczną mieszaninę: taksówkarza, kilkoro studentów, zdenerwowanego neurochirurga i księcia z Afryki Wschodniej. Był tam nawet jakiś starowina (musiał mieć ponad czterdziestkę) z młodą żoną. Kobiety łączyła duma z powodu nadchodzącego macierzyństwa i po czucie, że wyglądają jak tancerki w balecie słoni. Natomiast mężczyzn łączyło braterstwo strachu. Z wyjątkiem starszego jegomościa. Był bardzo za aferowany. Położył się nawet na podłodze i wykonywał każde ćwiczenie razem z żoną. Bob niemal za zdrościł mu braku zahamowań. Ten to na pewno nie zawiedzie swojej żony. Daj spokój, Bob, powinieneś spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. Mówili to po pierwszych zajęciach. Weszli coś przekąsić do baru Mr. Bartleys. A jak było widać z podłogi? Widziałam, jak mężczyźni patrzą na swoje żony. Myślisz, że ten chojrak w brązowej, tweedowej marynarce jest naprawdę taki pewny siebie? A nie? On nie wie nawet, czy to dziecko jest jego. Zwariowałaś. Uwierz mi. Częściej niż na żonę patrzył na zegarek. Gdyby nie Ritje, zapaliłby papierosa. A jak ja się spisałem? spytał Bob poszukując zachęty. Czyja mogę być twoim sędzią, Robert? Jesteś najwspanialszym mężem na świecie. Pocałował ją i poczuł słodycz na ustach. Właśnie przeprowadzili się do nowego domu w Lexington. Mieli już na miejscu meble, lecz prawie połowa książek jeszcze nie dotarła. Dzień Nowego Roku 1966 był wietrzny i arktycznie zimny. Bob wyglądał przez okno. Nie wyszedłbym w taką pogodę pomyślał. Oczywiście, pięć godzin później pędził Autostradą nr 2 w kierunku Bostonu. Oddychaj spokojnie, kochanie, i prowadź bardzo ostrożnie powiedział. Oddycham, Bob. I to ty masz prowadzić. Więc uspokój się. Prowadził, ale nie mógł się uspokoić. Zanim dotarli do Lying In, jego bóle żołądka zaczęły wtórować jej bólom porodowym. Ścisnęła go za rękę, kiedy pomagał jej wyjść z samochodu. Wszystko będzie dobrze powiedziała. Na sali porodowej wyregulował częstotliwość skurczów i zapisywał je. Za każdym razem trzymał ją mocno za rękę. Czasem spoglądał na zegar nie mogąc znieść widoku cierpienia na jej twarzy. Była bardzo dzielna. Bob, jesteś świetnym asystentem szepnęła Sheila. Kiedy wieźli ją korytarzem, trzymał ją za rękę. Już blisko, kochanie. Teraz wiem, że nam się uda. Chciał przez to powiedzieć, że nie boi się już zemdleć, Na znak doktora Selzera zaczęła przeć i wkrótce pojawiła się maleńka główka. Mrużąc oczy w oślepiającym świetle, Bob spojrzał na nią, powoli wydobywającą się z Sheili na świat. Mój Boże, pomyślał, to naprawdę się dzieje. Nasze dziecko naprawdę istnieje. Gratulacje powiedział doktor Selzer. Ma pan wspaniałą dziewczynkę. Ponieważ już dawno temu ustalili imiona, Sheila szepnęła przez łzy do męża: Och, Bob, to Jessica. Jest do ciebie podobna powiedział. Piękna. Pocałował matkę swojego dziecka. Rozdział 9 Sam posłał łóżko. Urzeczona Paula donosiła o tym matce następnego ranka. To ładnie odpowiedziała Sheila nieco mniej oczarowana ale co w tym właściwie takiego zdumiewającego? Ja to miałam zrobić. Naprawdę? To jest dopiero niezwykłe. Rzadko kiedy ścielisz własne. Wcale nie. Pod przymusem. Co to jest "przymus"? Pod presją powiedziała Sheila Beckwith tytułem wyjaśnienia. Przy śniadaniu zebrało się ich pięcioro. Sheila walczyła ze sobą, żeby zdławić gniew, który czuła. Dobrze spałeś, Jean-Claude? Tak, dziękuję, pani Beckwith. Wpatrywał się w zamyśleniu w swoją szklankę mleka czekoladowego. Jesteś jeszcze głodny? spytała Sheila. Chciałbyś coś jeszcze? Nie, dziękuję. Tylko... Mów śmiało powiedziała Sheila. W domu co rano piliśmy kawę. Naprawdę? wykrztusiła Paula, oszołomiona takim wyrafinowaniem. Oczywiście powiedziała Sheila. Powinnam cię zapytać. Wstała, żeby przygotować mu kawę. Wyglądał, jakby doznał ulgi i wręczył jej szklankę z mlekiem czekoladowym. Dzisiaj mamy barbecue powiedziała Jessica. Wiesz, co to takiego, Jean-Claude? Chyba tak. To takie gotowanie na dworze dodała Paula. Och powiedział Jean-Claude. Wydawał się onieśmielony tą perspektywą. Z pewnością myślał, że otoczy go jeszcze więcej nieznajomych twarzy. Paula ciągnęła dalej z entuzjazmem. Będą hot dogi i hamburgery i kolby kukurydzy z topionym masłem. Paula, gadasz jak reklama McDonaldsa zauważyła z przekąsem Jessie. Wiesz co to McDonald? spytała troskliwie Paula. Tak. Jest taka restauracja w Paryżu. Jadłem tam. W peugeocie było tłoczno, kiedy wsiedli, by pojechać do Truro, gdzie stał letni domek Berniego Ackermana. To mój kumpel od czasów, gdy byliśmy obaj mniej więcej w twoim wieku powiedział Bob do Jean-Claudea spoglądając na niego raz po raz we wstecznym lusterku. To okropny nudziarz powiedziała Jessie. Cały czas gada tylko o sporcie. Jessica, zachowuj się powiedział surowo Bob. Jest sportowcem? zaciekawił się Jean-Claude. Bernie jest prawnikiem wyjaśnił Bob. Reprezentuje interesy gwiazd sportu z wielu dyscyplin. Z baseballu, hokeja, futbolu... Futbolu? oczy Jean-Claudea zapłonęły żywiej. Amerykańskiej wersji futbolu powiedziała pogardliwie Jessie. To takie rozwalanie pustych czaszek. Bob westchnął z rozdrażnieniem. Kiedy dotarli do tablicy z oznaczeniem domu Berniego, nagle zdał sobie sprawę, że jego żona nie powiedziała ani słowa w czasie jazdy. Sheila patrzyła na ruchliwą mozaikę koszulek, dresów i letnich sukienek, i zastanawiała się, czy znajomi, których musiała powitać z uśmiechem za uważą, że jest nieszczęśliwa. Na szczęście wszyscy byli pochłonięci czym innym opalaniem się, grą w Frisbee, piciem, śmiechem, smażeniem na grillu, wrzeszczeniem na dzieci, żeby nie rzucały się jedzeniem. Nie był to dzień odpowiedni dla psychologicznych analiz. Prawdopodobnie uda się jej. W najgorszym razie pomyślą, że to przejściowa melancholia. Bernie pierwszy zauważył, że przyjechali. Klepnął Nancy w ramię i wybiegł na powitanie. Beckwith! Zabrałeś rękawicę do baseballa? W zeszłym roku zostawiłem je w twoim garażu. Jak leci. Bern? Przyjaciele uścisnęli się. Sheila, ty szczęściaro, świetnie wyglądasz. Nancy uśmiechnęła się. To z przepracowania? Chwała Bogu, Nancy nigdy nic nie zauważała. Kiedyś powiedziała Sheili, że wygląda doskonale podczas rozmowy telefonicznej. Kiedy powitania dobiegły końca, Ackermanowie zauważyli dodatkowego członka grupy Beckwithów. Bob pospieszył z wyjaśnieniem. To jest Jean-Claude, nasz gość z Francji. Cześć. Jestem wujek Bernie, a to ciocia Nancy. A ten drągal, który ćwiczy tam rzuty piłką to mój syn Davey. Bardzo mi miło państwa poznać powiedział do obojga Jean-Claude. Wyciągnął rękę w stronę Berniego. Bardzo miły chłopczyk szepnęła Nancy Ackerman do Sheili. Czy on gra w piłę? zwrócił się Bernie do Boba porozumiewawczym tonem. Jest trochę zmęczony po podróży samolotem, Bern. Poza tym, nie sądzę, żeby softball był szczególnie popularny we Francji. Ach, tak powiedział Bernie, a potem zwrócił się głośno, powoli do gościa: Widzisz, co roku ojcowie i synowie grają u nas w softball. To takie doroczne igrzyska. Organizowane każdego roku. Rozumiem odparł grzecznie chłopiec. Na pewno ci się spodoba powiedział gospodarz i dodał: Beckwith, weź swoją drużynę na punkt żywienia. Daj Jean-Claudeowi spalonego hamburgera. W końcu to może być nasz ostatni rok. Naczelny chirurg mówi, że to świństwo jest rako twórcze. Potem może przyjdzie kolej na lody. Spotkamy się za godzinę, chłopcy. Dokąd idziesz? Do domu, wracam przed telewizor. Yankesi remisują z Soxami dwa do dwóch. Bernie poczłapał do domu. Bob zwrócił się do swojej "drużyny", żeby zaprowadzić ją do barbecue. Ale Jessica zdążyła się już ulotnić. A Sheila pogrążyła się tak to przynajmniej wyglądało w rozmowie z Nancy Ackermanem i psychiatrą, który mieszkał w sąsiednim domu. Paula i Jean-Claude czekali wiernie. Chodźmy, tato powiedziała Paula ciągnąc go za ramię. Zaczynamy zabawę. Pójdziemy kiedyś do kina, Jess? spytał Davey Ackerman. Na imię mam Jessica. Nie, dziękuję. Nie zadaję się z młodocianymi. Jestem czternaście miesięcy starszy od ciebie. Chronologia jest nieistotna. Myślisz, że jesteś jakąś gwiazdą, ale się mylisz, Jessie. Poza tym, w morzu ryb nie brakuje. Dobrze. Idź i ożeń się z rybą. Nie mam zamiaru się z nikim żenić. Będę zawodowym sportowcem. Nic mnie to nie obchodzi, David odparła Jessica i spytała: W jakiej dyscyplinie? Waham się między baseballem a koszykówką. A może wybiorę piłkę nożną. Tata mówi, że w latach osiemdziesiątych piłka nożna będzie na topie. Potrafię kopać obiema nogami. Przypuszczam, że nie jednocześnie powiedziała Jessica. Bardzo śmieszne. Pożałujesz, jak będę gwiaz dą. Nie licz na to, głupku. Davey Ackerman, zazwyczaj awanturnik gotów do bitki z powodu byłe wyzwiska, przy Jessice Beckwith stawał się cierpliwy jak święty. Gdyby tylko Jessie nie była tak piekielnie pociągająca, szybko wyleczyłby się z bolesnego oczarowania nią. Żeby choć potrafiła docenić jego rozliczne sportowe talenty. Ale ponieważ tak nie było, przejawiał gwałtowną zazdrość o wszystko, co zajmowało jej uwagę, nawet o martwe przedmioty, takie jak książki. Nic dziwnego więc, że skupił się teraz na obecności Jean-Claudea Guerin. Co to za jeden ten obcy? To nasz gość. Jest z zagranicy. Do kogo przyjechał, do ciebie? Powiedzmy, że do rodziny Beckwithów, której jestem członkiem. Gdzie są jego rodzice? Nie twój interes. A tak naprawdę to on jest sierotą powiedziała Jessica. Chrzanisz powiedział Davey. I co, zamie rzacie go adoptować? Nigdy nie przyszło to Jessice do głowy. Przykro mi, ale nie jestem upoważniona do udzielania informacji. Gramy! Wreszcie rozpoczął się doroczny mecz piłkarski o Puchar Berniego Ackermana. Rodzice i dzieci zostali podzieleni na dwie drużyny pod przewodnictwem Berniego i Jacka Evera, inżyniera informatyka. Bernie wygrał losowanie i mógł wybierać pierwszego zawodnika. Wybrał Daveya Ackermana, pod kątem jego uzdolnień i nie mniej ważnego instynktu zwycięzcy. Bob został wybrany przez Jacka Evera za siódmym razem. Choć wyróżniał się w dyscyplinach na ukowych, to w sporcie, jak powiedział mu otwarcie Bernie, był raczej miernotą. Wybranie Nancy Ackerman i Patsy Lord na graczy środka pola nadało grze charakter koedukacyjny. Paula Beckwith dołączyła do staruszków i niemowląt usadowionych przy linii pierwszej bazy, gotując się do oklaskiwania tatusia. Jessica zaszyła się w samotności pod drzewem, z tomikiem Baudlairea (po angielsku). Sheila, raczej niezdolna do sportowej rywalizacji, poszła na spacer brzegiem morza. Plaża była pusta. W oddali w piasku bawiło się osamotnione dziecko. Lecz wokół nie było nikogo więcej. Uświadomiła sobie coś w momencie, gdy przybyli na przyjęcie. Na widok tych wszystkich pravdziwych i udawanych przyjaciół zrozumiała od razu, że nic nie będzie już takie jak dawniej. Nie tylko dlatego, że wszyscy mieli ją i Boba za wzór. Do diabła ze wzorami. Ale Bob nie był już tym samym zabawnym, kochającym, wiernym Bobem. W chwili, gdy ujrzała to dziecko, zniknął jedyny pewny element w jej życiu. Boże, pomyślała, ale był ze mnie kołtun. Ludzie wokół nas rozwodzili się i zrywali ze sobą, a ja uważałam nasz związek za coś oczywistego. My byliśmy inni. Niezmienni. Czy takie poczucie bezpieczeństwa to bluźnierstwo? Czy to był mój błąd? Szła w kierunku samotnego dziecka. Ku swojemu przerażeniu stwierdziła teraz, że to Jean-Claude siedzi w kucki i kopie w piasku. Zwolniła kroku. Nie miała ochoty na przymusową rozmowę z nim. Stąd mogła go jednak widzieć pozostając nie zauważona. Ty i ja mamy ze sobą wiele wspólnego, pomyślała Sheila. Oboje byliśmy kiedyś szczęśliwi. Odrętwiała ze smutku, wyobraziła sobie rozmowę, jaką mogliby odbyć, gdyby spotkali się po raz pierwszy na tej opustoszałej plaży. Dzień dobry, czyj ty jesteś, chłopczyku? Moja mama to Nicole Guerin, a tata Robert Beckwith. Naprawdę? Robert Beckwith to mój mąż? Tak? To trochę komplikuje sytuację, prawda? W tym momencie chłopiec podniósł wzrok, zobaczył ją i pomachał ręką. Wiem, że to nie twoja wina, przyznała z niechęcią Sheila. Pomachała mu w odpowiedzi. On jest taki smutny. Ale przecież to nie moja wina, do cholery. Odwróciła się i oddaliła od niego brzegiem morza. Napięcie rosło. Było 12:12 i mecz został przedłużony. Obydwu drużynom doskwierał upał, a już najbardziej Bobowi, który smażył się w masce obrońcy. Trwała dziesiąta runda i przy piłce była drużyna Berniego. Davey Ackerman posłał piłkę na lewe pole i pędził śmiało z bazy. Bobowi wydało się, że mógłby walnąć na drugą bazę i przyłapać Daveya, ale ramię bolało go już od samego zwracania piłki podającemu. Na pozycji ustawił się teraz Bernie. Dalej, tato, chcę do domu! zawołał Davey podskakując i gwiżdżąc, żeby zagrzać do gry ojca i zniechęcić podającego. Bob przygotował się na niską, szybką piłkę, która niestety nadleciała wolno na wysokości ramienia. Rozmach Berniego trafił w nią tylko częściowo i poszybowała na środek pola. Ledwie złapała ją Patsy Lord, Davey Ackerman wyrwał z miejsca i popędził do trzeciej bazy. Najwyraźniej miał zamiar zaliczyć punkt. Patsy rzuciła piłkę do Boba, który zerwał z twarzy maskę i stanął w poprzek linii blokując dostęp do "domu". Lecz Davey okrążył już trzecią bazę i szarżował w jego stronę. Urwij mu łeb, Davey! Ta rodzicielska rada pochodziła od Berniego, który wrzeszczał jak opętany. Davey przypominał kulę armatnią wycelowaną prosto w Boba. Kiedy był blisko, Bob rzucił się, żeby go złapać, ale nie mógł. Davey zrobił unik i runął prosto na niego. Bob upadł plecami na ziemię. Piłka wypadła mu z rękawicy. Przeciwnicy wiwatowali. Wygrali mecz! Bez urazy zapiał do Boba Bernie. Nic ci nie jest? Nie odparł Bob podnosząc się powoli. Zgrzytał zębami. Cholerny gnojek. Otarł brud i pot rękawem, i odszedł. Niech to szlag, jak mnie kostki bolą. Nic ci się nie stało, tatusiu? Była to Paula, która wyrosła nagle u boku ojca. Nie martw się, skarbie. Muszę tylko pomoczyć sobie nogi. Za chwilkę wracam. Kiedy gracze pognali po piwo i Coca-Colę, Bob przystanął, rozwiązał trampki i poszedł w stronę plaży. W miejscu, gdzie kończyła się trawa i zaczynał piasek, zobaczył gościa z Francji, przycupniętego na wydmie. Jean-Claude wyglądał na zatroskanego. Czy on ci zrobił krzywdę. Bob? spytał. Nie, to nic takiego. Czy to, co on zrobił, jest dozwolone? Tak. Ruszałem się za wolno. Powinienem go chwycić i zejść z drogi. Pogłaskał chłopca po głowie. Chcesz sobie zamoczyć nogi w morzu? Tak. Poszli razem nad wodę. Zaczekał, aż Jean-Claude zdejmie buty i zanurzyli nogi. Bob skrzywił się, kiedy woda dotknęła jego kostek. Chętnie bym zbił tego chłopca powiedział Jean-Claude odwracając głowę. Bob roześmiał się. I pomyślał: "Ja też". Rozdział 10 Dobrze się dziś bawiłaś? Nieźle odparła Sheila bezbarwnym głosem. Czesała włosy. Oboje szykowali się do snu. Ale nie za dobrze, co? powiedział Bob przy kładając do zbolałych kostek owinięty w ręcznik lód. Spojrzał na nią. Nawet w wyblakłym szlafroku i z kremem na twarzy była piękna. Pragnął jej boleśnie. Nie, Robert, z pewnością nie. Tylko w sytuacjach skrajnego napięcia nazywała go "Robert". Kiedy się kochali albo kiedy była naprawdę na niego zła. Myślisz, że ktoś coś podejrzewa? spytał. Co? No... czy zastanawiają się, kim on jest? Nie sądzę. Zresztą, nic mnie to nie obchodzi. O tak, była bardzo zła. Sheila, ja... Liczy się. Bob, że ja to wiem. Rozumiem. Nie rozumiesz. Nie masz pojęcia, jakie to dla mnie ciężkie. Usiadła na łóżku i posłała mu długie spojrzenie. Nie zniosę tego, Robert. Już miał jej przypomnieć, że to był jej pomysł, ale powstrzymał się. To on był przecież wszystkiemu winny. No to może odeślijmy go do domu? Spojrzał na nią z rozpaczą. Przyglądała się końcom swoich długich włosów. Chciała w ten sposób powstrzymać się od robienia mu wymówek. Zdławić swój ból, żeby nie wybuchnął potokiem słów. Słuchaj, powiedziałam, że się na to zgadzam i nie cofam słowa odparła ze spuszczonym wzrokiem tylko... Tylko co? Będę potrzebowała trochę odpoczynku. Nie można po prostu udawać, że to jest codzienne wydarzenie. Tak nie jest i będę musiała odetchnąć od tego od czasu do czasu. Oczywiście. Co ona mogła mieć na myśli? Jej słowa zaniepokoiły go. Jutro. Chcę pojechać na cały dzień do Bostonu. O, dobrze. Dobry pomysł powiedział Bob odczuwając ulgę, że nie zażądała więcej czasu. Położyła swoją szczotkę na nocnym stoliku, zgasiła światło i wśliznęła się pod kołdrę, odwrócona do niego tyłem. Wciąż miała na sobie szlafrok. Wyciągnął rękę i położył ją na jej prawym ramieniu. To tylko przyjacielski gest, powiedział do siebie. W rzeczywistości był to gest wyrażający pytanie. Wzięłam tabletkę nasenną, Bob odpowiedziała bardzo cicho, nie odwracając się. Chciałem tylko..., miał zamiar powiedzieć. Ale nie była to prawda i Sheila wiedziałaby o tym. Tylko pogorszyłoby to sytuację. Chwilę później już spała. Opuściła go. Odwrócił się do swojego stolika i zaczął szperać w poszukiwaniu jakiegoś pisma. Znalazł zeszłoroczny numer "Bo stonu" i pogrążył się w lekturze. Lecz czytanie rozbudzało go jeszcze bardziej. Może dlatego, że czytał artykuł o najlepszych kawiarniach w mieście. Jakby pił namiastkę kofeiny. W każdym razie czuł się zbyt podniecony, by zostać w łóżku. Wstał po cichu, spoglądając na żonę pogrążoną w głębokim, choć niezbyt spokojnym śnie, włożył kapcie i wyszedł z pokoju. W domu było zimno, toteż zdjął z wieszaka koło schodów swoją kurtkę sportową, zasunął zamek i zbiegł na dół. W salonie zobaczył chłopca. Siedział ubrany w piżamę na kanapie i patrzył przez okno na ocean. Jean-Claude? powiedział cicho Bob. Chłopiec, nieco zaskoczony, odwrócił się. Oui... tak? Dobrze się czujesz? Tak. Nie mogłem zasnąć. No to jest nas dwóch odpowiedział Bob. Nie jest ci zimno? Trochę. Bob zdjął z siebie kurtkę i otulił nią ramiona chłopca. Dziękuję powiedział Jean-Claude. Masz ochotę na szklankę mleka? Tak, poproszę. Chodź ze mną. Siedział przy stole w kuchni, kiedy Bob nalał trochę mleka do garnka i ustawił na ogniu. Otworzył dla siebie piwo. Potem dał Jean-Claudeowi mleko i usiadł obok niego. W domu było bardzo cicho. Słyszeli szum oceanu. Dobrze się dzisiaj bawiłeś, Jean-Claude? Chłopczyk sprawiał wrażenie smutnego i zagubionego. Przykro mi, że nie znam się na baseballu. To nieważne odparł Bob i dodał: Jak widziałeś, ja też się za bardzo nie znam. Cisza. Jean-Claude sączył mleko. Na co patrzyłeś, kiedy przyszedłem? Na morze? Jean-Claude zawahał się, po czym odpowiedział: Tak. Zastanawiałem się, jak daleko jest... ...do Francji? Tak. Za daleko, żeby tam popłynąć. Bob uśmiechnął się i spytał: Tęsknisz za domem? Może troszkę. Kiedy patrzę na wodę, wydaje mi się, że widzę moje miasteczko. Bobowi zrobiło się żal chłopca. Chodź. Popatrzymy razem na Francję. Chłopiec poczłapał za Bobem z powrotem do salonu. Usiadł znów na kanapie, a Bob na fotelu tuż obok niego. Setę to ładna miejscowość. Znasz ją? spytał Jean-Claude. Bob wyczuł, że jest to pierwsze z wielu niewinnych, badawczych pytań. Ale miał potrzebę mówienia, choćby tylko ogólnikami. Byłem tam kiedyś odparł wiele lat temu. Następne pytanie, choć nieuchronne, jeszcze bardziej przyspieszyło bicie jego serca. Spotkałeś tam moją matkę czy tylko w Bostonie? Bob zawahał się. Coś w czasowniku "spotkać" poruszyło w nim skrywane uczucia. Jaką wersję ma właściwie podtrzymywać o platonicznej przyjaźni w Stanach czy o przypadkowym spotkaniu podczas wycieczki do Francji? No... tylko w Bostonie. Kiedy miała praktykę w Szpitalu Stanowym. Spotkaliśmy się u znajomego. Oczy chłopca rozbłysły. Lubiłeś ją? Jak powinien odpowiedzieć? Była bardzo miła odparł. Była bardzo dobrą lekarką dodał chłopiec. Mogliśmy mieszkać w Paryżu, ale wolała południową Francję. Wiem powiedział Bob. I zaniepokoił się, czy te dwie sylaby nie były zbyt znaczące. Ale chłopiec milczał przez chwilę. Wreszcie powiedział: Czasem jeździliśmy na wycieczki, tylko Mama i ja. Na Wielkanoc byliśmy w Szwajcarii i obiecała, że w przyszłym roku będę mógł uczyć się jazdy na nartach... Jego głos załamał się. Bob zastanawiał się, co powiedzieć. Możesz jeszcze się nauczyć. Teraz już nie chcę. Już miał powiedzieć, że życie toczy się dalej. Co za idiotyzm, mówić coś takiego samotnemu dziecku. Siedzieli w milczeniu. Bob wysączył swoje piwo i chciał sięgnąć po następne. Ale nie mógł zostawić chłopca samego. Znałeś mojego ojca? Choć spodziewał się tego pytania, ciarki przeszły mu po plecach. Co to dziecko naprawdę wiedziało? Czy Nicole albo Louis...? Znałeś go, Bob? Wciąż nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Hm... a co mama ci o nim opowiadała? Wytężył słuch. Że był żonaty z inną panią. Chłopiec spuścił głowę. Co jeszcze? Serce Boba waliło jak młot. Że go kochała. I że oboje się kochali i postanowili, żebym się urodził. Ale on oczywiście nie mógł zostać we Francji. Powiedziała ci kiedyś, kim on był? Nie. Ale domyślam się. Co takiego? Myślę, że on mógł być Anglikiem. Dlaczego tak uważasz? Bo gdyby był Włochem, myślę, że mama kazałaby mi uczyć się włoskiego. Żebym mógł kiedyś z nim porozmawiać. Następna myśl zawstydziła Boba. O tej porze nocy jego czujność obniżyła się bowiem na tyle, że powiedział do siebie: "Jak on logicznie rozumuje, zupełnie jak ja". Chłopiec ciągnął dalej smutnym głosem. Zawsze miałem nadzieję, że może kiedy dorosnę, Mama... ...powie ci o nim? Tak. Ale teraz ona nie żyje. Pierwszy raz od przyjazdu wspomniał wyraźnie o śmierci matki. Własne słowa przyprawiły go o wybuch płaczu. Ciche, zdławione łkanie wstrząsało ciałem chłopca. Serce Boba kroiło się na ten widok. Chciał podnieść chłopca i wziąć go w ramiona. W końcu zrobił to. Chłopiec zareagował natychmiast. Zarzucił Bobowi ręce na szyję i przywarł do niego. Maman szeptał łkając bezustannie. Wiem odpowiedział łagodnie Bob kołysząc go w ramionach. Wiem. Ściskali się mocno nie mając zamiaru puścić. Aż ktoś przerwał tę intymną chwilę. Bob? Na szczycie schodów stała zaspana Sheila. Bobowi wydało się, że na twarzy jego żony maluje się poczucie zdrady. Wolno opuścił chłopca na ziemię. Sheila... dobrze się czujesz? Była lekko oszołomiona po tabletce nasennej. Obudziłam się i nie było cię powiedziała. Nie mogłem zasnąć. Jean-Claude siedział tutaj, kiedy zszedłem. Ach, tak powiedziała szorstko. Zaraz wszyscy pójdziemy spać dodał szybko Bob. Nie spiesz się odparła beznamiętnym głosem. Tylko się zaniepokoiłam. Odwróciła się i ruszyła schodami do góry. Bob odprowadził ją wzrokiem. Na chwilę zapomniał o dziecku. Jego pełne wahań myśli skupiły się teraz na tym, co mogła myśleć i czuć jego żona. Naraz ktoś dotknął jego ręki. Spojrzał w dół. Bob powiedział chłopiec. Chyba już się położę. Dobrze. Dobry pomysł. Bob schylił się i dziecko objęło go jeszcze raz. Za bardzo bił się jednak z myślami, żeby odpowiedzieć mu tym samym. Rozdział 11 Sheila, kochanie, co za miła niespodzianka! Myślałam, że utkwiłaś na Cape na cały miesiąc. Dziękuję. Spotkanie z tobą to najlepszy zastrzyk dla mojej psychiki w tym tygodniu. Skarbie, odbudowywanie psychiki to moja specjalność. No, niezupełnie. Była przyjaciółka Sheili ze studenckich czasów nazywała się teraz Margo Fulton Andrews Bedford van Nostrand. Pieściła w ręku kieliszek martini na patio restauracji Harvest, otwartej niedawno na tyłach Bradford Theater, gdzie w każde południe rezerwowano dla niej stolik. To dla mnie? spytała Sheila wskazując na szklankę soku pomidorowego. Tak. To, co zwykle. Dzisiaj wolałabym to raczej wzmocnić powiedziała Sheila. Dobrze odparła Margo i przywołała Perryego. Proszę to rozdziewiczyć. Skinął głową i poszedł po dzban z wódką. Jak tam Bob i dziewczynki? Świetnie. Przesyłają ci pozdrowienia odpowiedziała Sheila. W rzeczywistości powiedziała dzieciom, że ma coś do załatwienia w Wydawnictwie. A Bobowi nie powiedziała nic. Co u Hala? Hal jest Halem, parafrazując Getrudę Stein, i zawsze nim będzie. Dlatego za niego wyszłam. Żadnego ryzyka, że mnie czymś zaskoczy. A jak twoja galeria? Coś obrzydliwego. Margo skrzywiła się. To znaczy, z każdym tygodniem idzie coraz lepiej. Hal jest oszołomiony. Naprawdę sądził, że to będzie tylko kaprys z mojej strony, bo jestem zbyt roztrzepana, żeby wyróżnić się czymś więcej niż tylko ładną twarzą. Teraz mówi, że mam lepszą głowę do interesów niż sądził. Ale co cię sprowadza do Cambridge? Przecież masz wakacje? Tak, ale miałam kilka spraw do załatwienia. Zamówimy coś, zanim ściągną tu tłumy? Kochanie, przecież wiesz, że ja zamawiam zawsze ich specjalność dnia. Dzięki temu nie muszę wdawać się w gadki z Perrym, który jak pewnie zauważyłaś, ma ochotę mnie poderwać. Dla ciebie też zamówiłam. Świetnie powiedziała Sheila nie dociekając nawet, co będzie jadła. To nowa sukienka? Bardzo szykowna. Tak, ale widziałaś ją już kilkanaście razy. Co się dzisiaj z tobą dzieje? Nic odparła Sheila popijając łyk Krwawej Mary. U dziewczynek wszystko w porządku? spytała Margo. Oczywiście. A u Boba? Oczywiście. Już mnie o to pytałaś. Tak, ale odpowiedź mnie nie zadowoliła. Wyglądasz na zatroskaną, Sheila. W dawnych, studenckich czasach Margo zawsze mówiła w taki sposób, jakby patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Kiedy przybyło jej lat, zaczęła kierować swoje niepomierne zdolności analityczne na osoby ze swojego otoczenia. Narcyzm, który kiedyś był jej jedynym sposobem na życie, teraz zamienił się tylko w okazjonalne napady samouwielbienia. Sheila była w znacznym stopniu odpowiedzialna za tę ewolucję. Jej przykład zainspirował Margo do nawiązywania kontaktu z ludźmi. Daj spokój, Sheila. Czy coś się stało? Tak. Co? Powiedz mi. Sheila zdjęła okulary słoneczne i ukryła twarz w dłoniach. Margo zobaczyła, że płacze. Co się stało? spytała przelękniona. Bob miał romans. Sheila wyszeptała to szybko, po czym spuściła głowę. O Boże, Sheila, nie wierzę w to. Bob jest po prostu nie z tych. On uważa siebie za Adama, a ciebie za Ewę. On by tego nie zrobił. Uwierz mi, kochanie, wyczułabym to. Bob by tego nie zrobił. Zrobił powiedziała Sheila prawie niedosłyszalnie. Przestań, czytałam o tej obsesji w "Psychology Today" a może to było w "Passages"? To typowe w twoim wieku. W naszym wieku przerwała jej Sheila z wątłym uśmiechem. Niech ci będzie ustąpiła Margo (była. "po trzydziestce" i zamierzała pozostać w tym przedziale wiekowym przez najbliższy czas). Kobiety przed czterdziestką mają skłonność do upadania na duchu. Zaczynają wyobrażać sobie... Ja nic sobie nie wyobrażam. Tak? Sheila podniosła głowę. Powiedział mi. Och. Margo spojrzała na swoją byłą współlokatorkę i dodała drżącym głosem: To straszne, Sheila. Wiem powiedziała Sheila, która miała na dzieję, że Margo wykaże nieco więcej zimnej krwi i doda jej więcej otuchy. Słuchaj, oni czasem kłamią. Kiedy powiedziałam Fredericowi, że mam romans z Halem, odparł, że on też spotyka się z kimś w New Jersey, co było wierutnym kłamstwem. Ząb za ząb tyle, że zmyślony za prawdziwy. Wyobrażasz to sobie, w New Jersey? Po chwili namysłu dodała: Oczywiście, Bob jest dojrzalszy od Frederica. Prostolinijny jak strzała. Dlaczego miałby tak cię zranić, gdyby to nie była prawda? Sheila, on na pewno mówi prawdę. Na pewno. Ale dlaczego? Zawsze byliście tacy szczęśliwi. Margo spojrzała na znękaną twarz Sheili. Miesiąc miodowy dobiegł końca, Margo. Nie mogła powstrzymać się od gorzkiego tonu. Sheila, to kompletna katastrofa powiedziała Margo sugerując, że jest to również katastrofa dla reszty jej własnych złudzeń. Co to za jedna go do diabła złapała? Była Francuzką. Ach, mogłam się domyślić powiedziała Margo zbyt wytrącona z równowagi, żeby zauważyć, że Sheila użyła czasu przeszłego. To musiała być fran.ca.is, prawda? Francaise poprawiła ją cicho Sheila. Zrobiła to automatycznie. Cofnęła się w ewolucji do stadium korektorki. Margo siedziała przez chwilę w milczeniu nie wiedząc, co odpowiedzieć. Wreszcie powiedziała: Tak mi przykro, Sheila. I wtedy Sheila zdobyła się na zadanie sobie najboleśniejszego ciosu. Mieli dziecko. To niemożliwe. Jesteś pewna? Tak. Absolutnie. Chryste wyszeptała Margo najciszej jak tylko umiała. Ale dlaczego? Bob twierdzi, że o tym nie wiedział. Wierzysz mu? Tak. Chyba tak. No a co ta francuska zdzira ma na swoje usprawiedliwienie? Nie wiem mruknęła Sheila. Ona nie żyje. Co takiego? Margo wpadła w całkowite osłupienie. Lepiej opowiedz mi wszystko. Od początku. Zdając jej relację z wszystkich wypadków po kolei, Sheila czuła narastający gniew. To było potworne. Jak ja znalazłam się w tym koszmarze? Margo chłonęła wszystko rozszerzając coraz bardziej oczy. Kiedy Sheila dotarła do śmierci Nicole i spowiedzi Boba, Margo nie mogła już dłużej cierpieć w milczeniu. Boże, Sheila, w życiu nie słyszałam czegoś podobnego. Myślałam, że Bob to chodząca doskonałość. Ja też tak myślałam powiedziała ze smutkiem Sheila. Kobiety urwały na chwilę. Żadna z nich nie potrafiła znaleźć właściwych słów. No cóż powiedziała Margo rozpaczliwie szukając jaśniejszych stron całej sytuacji przynajmniej nie musisz się martwić, że stracisz Boba. Czy ona dała dziecku nazwisko Beckwith? Nie. No to mogłabyś udawać, że jest II wojna światowa, a Bob służył w Europie i... I co? I zapomnieć o wszystkim. Mnóstwo kobiet tak wtedy postąpiło. Nie mogę. Bob chciał zobaczyć tego chłopca. Margo poczuła się urażona. To było już bezwstydne naruszenie dobrego smaku. Boże, ci mężczyźni są żałośni. Daliby się pokrajać za męskiego potomka. Mam nadzieję, że zareagowałaś ostro, Sheila. On albo ty. Tego właśnie nie chciałam zrobić, Margo. Gdybym kazała mu wybierać, zawsze istniałaby możliwość, że go stracę. Margo popatrzyła na Sheilę z rosnącym niepokojem. Więc co do diabła zrobiłaś? Sheila dokończyła resztę historii. Sheila, jesteś kompletną, beznadziejną wariatką. Przeciwnie, jestem kompletną, beznadziejną realistką. Muszę myśleć o dziewczynkach. Ale zapraszać go do domu, Sheila? Dokąd to może zaprowadzić? Słuchaj, zawarliśmy układ. Jeden miesiąc i chłopiec wraca do Francji. Pewni ludzie próbują ja koś go urządzić. Lepsze trzydzieści dni cierpienia niż życie w niepewności. Jak ty do diabła potrafisz to znieść? Sheila wzruszyła ramionami. Nie wiem. Czasem nie potrafię. Czasem, kiedy siedzimy wieczorem, udając, że słuchamy Bacha, że czytamy książki i że wszystko jest tak jak dawniej, ogarnia mnie taka wściekłość, że mogłabym go zabić... Może powinnaś przerwała jej z przekąsem Margo. ...kiedy indziej znów czuję, że jest mi teraz bardziej potrzebny niż kiedykolwiek. Dziwne, nie prawda? Nawet po tym wszystkim, co zrobił, nadal jest jedyną osobą, na której mogę naprawdę się oprzeć. Margo spojrzała na nią i pokręciła głową. Nie potrafię cię zrozumieć, Sheila. Ja też nie odparła Sheila. Ale miłość i nienawiść chyba nie wykluczają się nawzajem. Istnieją jednocześnie i doprowadzają człowieka do szału. Margo znów pokręciła głową i westchnęła. Naprawdę wierzysz, że wszystko potoczy się tak gładko do końca miesiąca? Tak. Na tym polega nasz układ powiedziała Sheila. Lecz w głębi serca bała się, że Margo może mieć rację. Nie była już niczego pewna. Co na to dziewczynki? Nie powiedzieliśmy im, kim on jest. Uważają go za miłego chłopca. A ty? Nie wiem. Nie patrzysz na niego? Szczerze mówiąc, staram się odwracać wzrok. A kiedy go zobaczę, zaraz przychodzi mi do głowy pytanie: "Jak ona wyglądała? " Czyja zwariowałam, Margo? Nie, kochanie odpowiedziała przyjaciółka wyciągając ponad stołem rękę i dotykając współczująco jej dłoni. Jesteś najmądrzejszą kobietą, jaką znam. Gdyby Hal zrobił mi coś takiego, potrafiłabym tylko wyjść na zakupy albo poszukać sobie kochanka. Albo jedno i drugie. Nigdy nie zdobyłabym się na tyle siły, żeby stawić temu czoła, tak jak ty. To ryzykowna gra, ale znając ciebie, wiem, że twoja wielkoduszność otrzeźwi Boba. Czy mogę ci jakoś pomóc? W czym? W czymkolwiek. Bóg jeden pamięta, ile razy ty mi pomogłaś. Przyjadę... Nie, wystarczy, że ja muszę tam wracać. Musisz? Nie możesz spędzić kilka dni ze mną i Halem? Sheila potrząsnęła głową. Margo, jesteś dobrą przyjaciółką. Ale muszę sobie z tym poradzić sama. Boże, jak ja ci zazdroszczę powiedziała Margo. Był to ostatni wniosek, jakiego spodziewała się Sheila. Czego, na litość boską? Chciałabym kochać kogoś tak, jak ty kochasz Boba. Dzięki, Margo. Dziękuję, że mnie rozumiesz. Rozdział 12 Słońce świeciło łagodnie i ciepło. Niewielkie fale głaskały brzeg Zatoki Cape Cod. Chłopiec siedział samotnie, z czapką baseballową Boba na głowie i z książką w ręku. Cześć, Jean-Claude. Podniósł głowę. Była to Paula Beckwith. Dzień dobry. Co tam czytasz? spytała zaglądając do książki. Histoire Generale historię świata odparł. O rany! Musisz być strasznie wykształcony. Nie bardzo. Uśmiechnął się. Usiądziesz ze mną? Paula klapnęła na piasek i odpowiedziała: Jasne. Od razu zabrała się do przyjacielskiej pogawędki. Co nowego w historii? spytała. Czytam o Wercyngetoriksie. Co to za jeden? Był pierwszym francuskim bohaterem. Poprowadził rewoltę przeciwko Juliuszowi Cezarowi. Gdzieś już słyszałam o Juliuszu Cezarze. I co było potem? Marnie skończył. Cezar kazał go udusić. O kurczę. Paula chwyciła się za szyję z wyrazem współczucia dla dzielnego nieboszczyka. Pozwalają wam czytać takie rzeczy we Francji no Wiesz, krwawe historie? Jean-Claude wzruszył ramionami. Są jakieś obrazki w tej książce? Tak. Pokazują gdzieś duszenie? No... nie. Przykro mi. Paula zamyśliła się na chwilę. W przyszłym roku będziemy mieli higienę oznajmiła. Co to jest? A wiesz, co to "wychowanie seksualne"? Chyba tak. Nie był całkiem pewny, lecz nie chciał tego przyznać. Macie ten przedmiot we Francji? Nie jestem pewny. No, a wiesz skąd biorą się dzieci? spytała ożywiona "dorosłym" tematem rozmowy. No... wiem. Kto ci powiedział, mama czy tata? Moja mama. Ona była lekarką. Tak, wiem. Ale dlaczego nie powiedział ci tego twój tata? Paula nieświadomie naruszyła najgłębiej tajoną sferę lęków Jean-Claudea. Mojego ojca z nami nie było powiedział w nadziei, że dziewczynka zmieni temat. Chcesz powiedzieć, że już wtedy nie żył? Nie żył? Mój tata powiedział, że twój tata umarł. Och powiedział Jean-Claude zastanawiając się, dlaczego wersja Boba stała w sprzeczności z tym, co zawsze mówiła mu matka. No... Jego głos załamał się. Tymczasem Paula miała w zanadrzu jeszcze bardziej przenikliwe pytania. Jaki jest twój ulubiony kolor? spytała. Kolor morza odparł. Ale morze ma różne kolory. Czasem jest zielone, a czasem niebieskie. To właśnie mi się podoba odparł. Super powiedziała Paula. Masz fascynującą osobowość, Jean-Claude. Dziękuję. Ty też. Naprawdę? Naprawdę tak uważasz? Słuchaj, czy przed chwilą rozmawiałeś przez telefon po francusku? Tak odparł chłopiec lekko zaniepokojony. Fajny język. Zaczynamy się go uczyć w szóstej klasie. Będę mogła cię kiedyś odwiedzić. Będzie mi bardzo miło. Dobra powiedziała Paula, z przyjemnością przyjmując zaproszenie. Rozmawiałeś z kimś znajomym? Tak. To chłopak czy dziewczyna? Ani jedno, ani drugie. Twój pies? Paula mówiła poważnie. JeanClaude roześmiał się. Nie, stary przyjaciel mojej mamy. Louis Venargues. Przez wiele lat był burmistrzem w naszym miasteczku. O rany powiedziała Paula. O czym z nim rozmawiasz? O różnych rzeczach. Powiedział, że będzie dzwonił co tydzień, żeby dowiedzieć się, co u mnie słychać. Jejku, chciałabym mieć takiego przyjaciela. Chłopiec spojrzał na nią posępnie, a jego oczy wydawały się mówić: "Masz przecież rodziców". Ale Paula nie zauważyła tego. W tej samej chwili zerwała się na równe nogi, równie szybko jak przedtem klapnęła na piasek. Wiesz, muszę pomóc Jessie w gotowaniu. Ach, tak powiedział chłopiec, który nie miał ochoty zostać znów sam. Co gotujecie? Różne rzeczy odparła Paula. Jakie rzeczy? spytał ze szczerym zainteresowaniem. Przygotowujemy obiad, żeby zrobić niespodziankę mamie, kiedy wróci do domu. Chcesz popatrzeć? Tak odparł Jean-Claude i skoczył na równe nogi. Kiedy szli obok siebie w stronę domu, ich ramiona czasem stykały się ze sobą. Paulę Beckwith przechodził wówczas dreszcz radości, którą zapisała na specjalnych kartach swojej pamięci. Na zawsze. Na stole leżała rozłożona książka kucharska. Jessica ślęczała nad nią, otoczona przez otwarte słoiki, puszki, butelki i stosy rozmaitych warzyw. Wszędzie wokół były porozrzucane miski i łyżki. Do diabła, Paula, gdzie byłaś? Wypruwam z siebie żyły przez cały dzień! Jej młodsza siostra weszła z Jean-Claudem po dążającym krok za nią. Na jego widok Jessie po wstrzymała gniew. Cześć, Jean-Claude... Boże! przerwała jej Paula. Ale tu bałagan! Co ty tu robisz, Jessie, gotujesz czy malujesz palcami obrazki? Paula, próbuję przyrządzić blanąuette de ueau. Robię to już od kilku godzin, a ty potrafisz tylko krytykować. A co mam robić? Nic Jessica westchnęła z rozdrażnieniem. Paula zwróciła się do Jean-Claudea z wyjaśnieniem: Jessie miała lekcje gotowania w szkole. Ach, tak powiedział gość. Jakie tam lekcje żachnęła się Jessie. Naszym najbardziej wyszukanym daniem był makaron z serem. Szkoda, że tego nie zrobiłaś mruknęła Paula. Przynajmniej dałoby się to zjeść. Co to za wywary na kuchni? Wskazała na cztery garnki dymiące jak kotły czarownic w szkolnej inscenizacji "Makbeta". Jean-Claude na pewno wie, ale skoro pytasz, powiem ci, że właśnie przyrządzam sauce uelloute w tym rondelku. Zawzięcie mieszała drewnianą łyż ką jakieś białe, kleiste grudki. Przecież to gulasz z cielęciny, Jessie. Nie mogłabyś zrobić wszystkiego w jednym garnku? Jean-Claude wyczuł, że znalazł się w samym środku siostrzanych walk. Czy mogę ci w czymś pomóc, Jessica? zaoferował. Och, to tresgentil z twojej strony. Wiesz, jak się robi sałatkę? Tak odparł Jean-Claude. To było moje stałe zajęcie w domu. Zawsze robiłem sałatkę, kiedy moja mama wracała z pracy w klinice. Minęła dłuższa chwila, zanim uwaga dziewcząt skupiła się na tym, co robił Jean-Claude. Wkrótce jednak obie porzuciły swoją pracę i zaczęły się przy patrywać. Pieczołowicie rozdzielił liście sałaty i zanurzył je jeden po drugim w wodzie. Starannie dobrawszy najlepsze liście, umieścił je na ręczniku przyklepując troskliwie. Potem wspiął się na palcach po oliwę i ocet. Chwilę później odmierzał już z naukową precyzją poszczególne składniki do miski. Wreszcie podniósł głowę na zauroczoną publiczność i powiedział: Potrzebuję... jak się mówi po angielsku de lail? Jessie? zwróciła się Paula do siostry. Jeszcze nie przerabialiśmy tego słowa. Pójdę sprawdzić. Czmychnęła po słownik do salonu. Po chwili doleciały stamtąd odgłosy wertowanych pospiesznie stron, a potem triumfalny okrzyk: Czosnek! Rany powiedziała Paula do Jean-Claudea. Masz zamiar zostać kucharzem w francuskiej restauracji, jak dorośniesz? Nie odparł chłopiec. Lekarzem. Jessie, nie zwlekając, wróciła w poszukiwaniu czosnku i moździerza. Kiedy oni wrócą? spytała Paula. Nie wiem, tata biega po szkolnym boisku z tym kurzym móżdżkiem Berniem. Na pewno przyjdzie wystarczająco późno, żeby nic nie robić przy obiedzie. A mama powinna wrócić około siódmej zależy od tego, czy będzie ruch na drogach. Ale się ucieszy, kiedy zobaczy, że zrobiłaś dla niej ten bankiet-gulasz. Blanguette. Mam nadzieję. Jean-Claude... czy byłbyś... czy mogę cię prosić, żebyś spróbował odrobinę? Oczywiście. Podszedł do garnka, zanurzył w nim drewnianą łyżkę i podniósł ją do ust. Mmm powiedział cicho bardzo interesujące. Ale czy ci smakuje, powiedz czy ci smakuje nalegała Jessica. Wyśmienite odparł chłopiec. Był to triumf międzynarodowej dyplomacji. Rozdział 13 Popatrz na tego fantastycznego chłopaka! Czyż nie jest świetny? Aż trudno mi uwierzyć, że to mój syn! Kiedy obydwaj ojcowie biegali wokół stadionu liceum Nanuet High School, Bernie bez przerwy zwracał uwagę na uzdolnienia sportowe swojego syna. Davey Ackerman grał właśnie w piłkę nożną z kilkoma starymi wygami. Niezły jest przyznał Bob. Niezły? Beckwith, ten dzieciak jest fantastyczny. Ma wrodzony talent. Prawdziwy materiał na zawodowca. Nie zgadzasz się? Tak, jasne powiedział Bob nie chcąc wytrącić przyjaciela z rodzicielskiego transu. Poza tym, na nogach wciąż miał sińce po zderzeniu z tamtym oczkiem w głowie Berniego. Zresztą, mam w tym swój interes ciągnął Bernie. Ten chłopak spełnia wszystkie moje marzenia. Popatrz tylko, jak kiwa tych drągali! Tak powiedział beznamiętnie Bob. Bernie spojrzał na przyjaciela i doznał olśnienia. W jego głosie zabrzmiało współczucie: Wiesz, kobiece dyscypliny też kiedyś będą bardzo popularne. Tak? Gdybyś zaczął teraz trenować dziewczynki, miałyby szansę na stypendium sportowe. Może nawet mógłbym ci pomóc. One nienawidzą sportu, Bern. A czyja to wina? odparł obrońca sportowców z oskarżycielską nutą w głosie. Chodzą na zajęcia baletowe bronił się Bob. O, to świetna zaprawa do skoku wzwyż. Wydaje mi się, że Jessie będzie wysoka. Mogłaby świetnie skakać, Beckwith. Może jej to powiesz, Bern? No, nie wiem. Zdaje się, że ona ma mnie za błazna. Nie wie, że jestem najlepszy w swojej dyscyplinie? Tak. Tylko, że chyba przeżywa teraz okres nienawiści do skoku wzwyż. Przemów jej do rozumu, Bob. Porozmawiaj z nią, zanim będzie za późno. Przebiegli kolejną milę oddychając coraz ciężej. Co jakiś czas, kiedy Daw popisywał się jakimś wyczynem, Bernie sapał tylko: "Świetnie", "Fantastycznie". Dobra zaprawa powiedział Bernie, kiedy dotarli do mety i zaczęli rozmawiać. Powinieneś biegać też w ciągu roku, Beckwith. Jak ci się udaje do diabła być ciągle takim chudzielcem? Nie grasz nawet w squasha. Dużo się martwię powiedział Bob nie zatrzymując kroku. Piłkarze rozeszli się już i na boisku został tylko Davey Ackerman, żeby poćwiczyć strzały do bramki. Bernie mógł wreszcie skupić uwagę na innych sprawach. Zwrócił się do Boba. Jesteś jakiś przybity, Beckwith. Nic mi nie jest, Bern. Właściwie, teraz dopiero zdałem sobie sprawę, że Sheila też była wczoraj trochę przybita. Chyba dobrze się między wami układa? Bob nie odpowiedział. Przepraszam. Głupie pytanie. Między wami zawsze wszystko jest dobrze. Bob spojrzał na niego. Muszę z kimś porozmawiać, Bern. A od czego ja tu jestem, Beckwith? Masz pięć minut? Oczywiście. Siądziemy na trybunie? Dobra. Podnieśli swoje ubrania, podeszli do wyblakłych, zmurszałych ławek, wspięli się na szczyt trybuny i usiedli. No dobra powiedział Bernie. Mów, co jest grane. Bob był zbyt zdenerwowany, żeby zacząć od samego początku. Pamiętasz tego małego Francuza, którego przy wiozłem wczoraj? Tego, co przyjechał do was na wakacje? Miły chłopak. Jest mój. Że co? Zwykle Berniemu nie można było zarzucić tępoty, ale tym razem przyjaciel podświadomie nie chciał zrozumieć słów Boba. To mój syn powtórzył Bob. Bernie otworzył szeroko usta. Jasna cholera powiedział. Chcesz powiedzieć, że przez cały czas oszukiwałeś Sheilę? Nie, nie. To zdarzyło się dziesięć lat temu. Nawet nie można tego nazwać "romansem". Raczej przelotna znajomość. Ta kobieta zmarła w zeszłym miesiącu. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się o chłopcu. Jesteś pewny, że to twój syn? Tak. Jasna cholera powtórzył Bernie i dodał: Jaka ona była? Nie pamiętam. Chryste, gdybym ja zrobił dziecko jakiejś babce, na pewno bym pamiętał, jak wyglądała. Bob zaczął wyjaśniać, że w tamtych czasach nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Ale słowa te brzmiały teraz niewiarygodnie, nawet w jego włas nych uszach. Jakby samo istnienie Jean-Claudea zadawało kłam wszelkiemu powoływaniu się na ignorancję. Więc jak? spytał znów Bernie. Ładna była? Chyba tak. Masz jej zdjęcie? Bob rzucił Berniemu gniewne spojrzenie. Bądź wreszcie poważny. Pytam całkiem poważnie, Beckwith. Gdybym ja zdradził Nancy to znaczy, gdybym się na to odważył, bo umarłaby wtedy musiałaby to być co najmniej Raquel Welch. I na pewno zachowałbym jej zdjęcie. Bob odwrócił się do niego i powiedział cicho: Popatrz na chłopca. Jej włosy były ciemniejsze, ale on jest do niej bardzo podobny. Dopiero w tej chwili Bernie w pełni zdał sobie sprawę ze znaczenia tego, co powiedział mu Bob. Jasna cholera wymamrotał. I to ty. Mój cholerny idol. Jezu, Sheila nigdy ci nie wybaczy, prawda? Bob wlepił wzrok w swojego najlepszego przyjaciela. Niech to szlag, czy on musiał powiedzieć coś aż tak głupiego? Naraz w umyśle Berniego zaświtała jeszcze jedna myśl. Do diabła, ale co on tutaj robi? Nie ma innej rodziny. Gdybyśmy go nie wzięli, byłby już w państwowym sierocińcu. Jeden gość we Francji próbuje coś załatwić. Sheila zgodziła się na to. Jezu, co za kobieta. Nancy wywaliłaby mnie z domu razem z dzieciakiem. Bieżnia była teraz pusta; słońce rzucało długie cienie na boisko. Ciszę przerywał tylko Davey Ackerman kopiący piłkę do siatki. Bernie szukał właściwych słów. Pokręcił wolno głową i utkwił wzrok w ziemi, poprzez drewniane deski ławki. Co miał po wiedzieć? Bob, nawet by mi się nie przyśniło, że taki ktoś jak ty może pieprzyć się na prawo i lewo. Ty i Sheila byliście przecież jak te dwa serduszka na torcie we selnym. Co ci do diabła przyszło do głowy? Nie wiem, Bernie. To było dziesięć lat temu. We Francji? Milczeli przez chwilę. Kochałeś ją? Bob wyglądał na zranionego. Oczywiście, że nie odburknął. Przepraszam cię odparł Bernie. Nie wierzę ci. Nie wierzę, że facet żonaty z taką kobietą jak Sheila może mieć romans z babką, w której nawet przez chwilę nie był zakochany. Powiedziałem ci już, że nie pamiętam powiedział cicho Bob. Najgorsze, że nie wiem, co teraz mam zrobić. Każdy idiota ci to powie, Bob. Co? Pozbądź się dzieciaka. Pronto. Szybko. Wykonaj amputację albo w wasze małżeństwo wda się gangrena. Mówię do rzeczy? Tak. Ale pewnie łatwo tak mówić, jeśli człowiek nie jest emocjonalnie zaangażowany, co? Tak. Postaw się w mojej sytuacji. Nie mogę. Przedyskutowałem to już milion razy. Z kim? Z sobą samym. Wiesz, że często wyjeżdżam służbowo Miami, Vegas, Los Angeles. Nie narzekam na brak okazji. Ale wiem, że Nancy mi ufa, a mój chłopak ma mnie za wzór. Nie mógłbym zaryzykować, Bob. Nie potrafiłbym. Jedynym gościem w moich pokojach hotelowych jest butelka szkockiej. Kiedyś pewien klient w Vegas podesłał mi super kurewkę. Mówię ci, ale dupa! Kiedy powiedziałem jej, że nie jestem zainteresowany, zaczęła kręcić tymi niesamowitymi cyckami i wyzywać mnie od najroz maitszych. Kiedy odmówiłem po raz ostatni, musiała mi już chyba lecieć ślina z gęby. Jezu, ale byłem z siebie dumny! I wiesz co? Powiem ci coś, do czego nie przyznałem się nigdy nawet przed Nancy wiesz, jak udało mi się oprzeć takim zderzakom? Jak? Powiedziałem sobie, że w małżeństwie nie ma miejsca na takie błędy. Tak jak w przypadku Boba i Sheili. Zresztą, nie tylko ja z naszej paczki tak uważam. Jak ona to znosi? Chyba nie najlepiej. Założę się, że nie. Dlatego właśnie musisz odesłać tego dzieciaka. Bob. Za dużo masz do stracenia. Hej, tato! Był to Davey Ackerman. Wołał z boiska. Tak? krzyknął w odpowiedzi Bernie. Mam już dość zawołał Davey. Dobra, za chwilę idziemy. Zrób jeszcze dwa okrążenia. Bernie odwrócił się znów do przyjaciela. Wiesz, Bob, przyszło mi do głowy coś zabawnego. Co? Przecież jesteś profesorem statystyki, prawda? No to co? No i miałeś w życiu jeden marny romans. Przez kilka marnych dni. I dostałeś dzieciaka na potwierdzenie. Chryste, jakie jest prawdopodobieństwo, że coś takiego może się komukolwiek przytrafić? Och powiedział z goryczą Bob około miliard do jednego. Rozdział 14 Ta cielęcina jest doskonała, Jessie. Naprawdę, mamo? Ja też tak uważam powiedział bez pytania Bob. Przez cały czas przy obiedzie usiłował wyczytać coś z twarzy Sheili, która była w dziwny sposób nieprzenikniona. Porozmawiamy później, pocieszał się w duchu. Co za miła niespodzianka dodała Sheila. Sałatkę też przyrządziłaś sama? No... powiedziała Jessie. Po chwili uświadomiła sobie, że jeśli nie wskaże prawdziwego wykonawcy, zrobi to jej siostra. Właściwie to Jean-Claude ją przyrządził. Naprawdę? powiedziała Sheila siląc się na zadowolony ton głosu. Bardzo dobra, Jean-Claude. Dziękuję odpowiedział nieśmiało. Robił ją dla swojej mamy, codziennie dodała Paula. Potrafi też przyrządzać mnóstwo innych potraw. Och powiedziała Sheila. To ładnie. Niech to szlag, starała się ze wszystkich sił, a Bob wcale jej nie pomagał. Czy ktoś chce jeszcze blanguette? spytała Jessica. Z początku nikt raczej się nie kwapił. Wszyscy zaspokoili swoje apetyty. Ale zostało jeszcze bardzo dużo. Może... ja poproszę trochę powiedział JeanClaude. Jessie była wniebowzięta. Lepiej dogodzić podniebieniu jednego Francuza niż zaspokoić dwunastu prowincjonalnych tępaków. Na deser przygotowała ciasto a la Sara Lee. Prowincjonalne kubki smakowe znowu się obudziły. Możemy pooglądać telewizję? spytała Paula. Nie możesz czasem poczytać jakiejś książki? odparł z irytacją Bob. Książki za bardzo człowieka straszą zaprotestowała Paula. Co ty znowu opowiadasz? spytał Bob. Jean-Claude ma taką książkę o duszeniu, ze szkoły powiedziała Paula wzdrygając się na samo wspomnienie. O co jej chodzi? spytał chłopca Bob. Czytałem historię Francji. W ten sposób Juliusz Cezar pozbył się Wercyngetoriksa, tego rewolucjonisty. Ach tak powiedziała Sheila. Przypomina mi to lekcje łaciny z panem Hammondem. Lubisz historię, Jean-Claude? Ale nie wtedy, gdy jest smutna. Miałem nadzieję, że Wercyngetoriks wygra. Bob uśmiechnął się. Może pójdziesz razem z dziewczynkami, Jean-Claude? Oderwiesz się na chwilę od duszenia. No, chodź powiedziała Paula zeskakując z krzesła. Dziewczynki wyleciały z kuchni. Chwilę później z sąsiedniego pokoju dolatywały już odgłosy serialu komediowego. Ale mały Francuz nawet nie drgnął. Idź, Jean-Claude ponaglił go Bob. Masz dobrą okazję, żeby poćwiczyć swoją angielszczyznę. Jeśli nie masz nic przeciwko powiedział grzecznie wolałbym poczytać. Oczywiście. Znów książkę historyczną? Tak. Chcę dokończyć o Juliuszu Cezarze. Wstał z krzesła i ruszył w stronę schodów. Spodobają ci się jego dalsze losy, Jean-Claude zawołała Sheila. Brutus i Kasjusz pomszczą Wercyngetoriksa. Wiem odparł z uśmiechem. Widziałem to na obrazku. Kiedy wyszedł z pokoju, Sheila powiedziała coś, co kompletnie osłupiło Boba. Bardzo miły chłopak. Siedzieli wciąż przy kawie w jadalni. Jak było w Cambridge? spytał Bob. Gorąco i nudno odpowiedziała. Na Placu roiło się od dzieciaków z letnich kursów... Rozmowa toczyła się nieporadnie. Widziałaś się z kimś? spytał Bob. Tak odparła, a potem, usiłując stłumić wrogość w swoim głosie, dodała: Z Margo. Co u niej? Bob zastanawiał się, czy Sheila zwierzyła się swojej przyjaciółce, podobnie jak on swojemu przyjacielowi. Bez zmian. Żadnych nowych romansów? Tylko galeria. Nie wydaje mi się, żeby ona i Hal byli nieszczęśliwi. To dość słaby powód do radości. Trudno nazwać idealnym małżeństwem parę, która nie jest ze sobą nieszczęśliwa. Margo potrzebuje czasu. Ciągle się uczy. Bóg świadkiem, że ma za sobą lata praktyki. Nie bądź fałszywy. Przepraszam. Dokończyli kawę w milczeniu. Bob był teraz prawie pewny, że zwierzyła się Margo. To dlatego zaczęli znów ze sobą rozmawiać. Choć nie było to właściwie porozumiewanie się, raczej przerzucanie słów przez siatkę. Coś się dzisiaj wydarzyło? spytała Sheila. Niewiele. Biegałem z Berniem. Ach, owszem dzwonił Louis Yenargues. O. Udało mu się coś zdziałać? Jeszcze nie. Chciał się tylko dowiedzieć, czy chłopiec dobrze się czuje. Rozmawiali przynajmniej dziesięć minut. Uważam, że przystosował się całkiem nieźle, nieprawda? Chyba tak. To dobry chłopak powiedział ostrożnie nie sądzisz? Tak odparła mimo wszystko. Naraz Bob zdał sobie z czegoś sprawę. Rozmawiamy jak ludzie, którzy pobrali się bez miłości. Nawet w czasie wakacji dzieci Beckwithów musiały iść do łóżek o dziesiątej wieczorem. Jessie i Paula, znękane gotowaniem i oglądaniem telewizji, zrobiły to z największą ochotą. Sheila położyła je spać i poszła do małżeńskiego pokoju. Co robią dzieci? spytał Bob. Leżą w objęciach Morfeusza. Tylko on jeszcze czyta. W łóżku? Tak. Jego drzwi były otwarte. Stęskniłem się dzisiaj za tobą szepnął Bob. Sheila, odwrócona do niego tyłem, związywała włosy. Słyszysz, kochanie? Tak powiedziała nie odwracając się. Nie chcę, żebyśmy... oddalili się od siebie, Sheila. Nie odparła bezbarwnym tonem. Nie oddalimy się? spytał z ukrytym błaganiem. Odwróciła się. Mam nadzieję, że nie odpowiedziała. I ruszyła do drzwi. Napijesz się czegoś? spytał Bob usiłując wyprzedzać jej życzenia. Zejdę na dół i przyniosę ci. Nie, dziękuję odparła. Chcę tylko zobaczyć, czy on śpi. I zostawiła męża sam na sam z wątpliwościami. Z pokoju Jean-Claudea sączyło się wciąż blade światło. Sheila przeszła na palcach przez korytarz i stanęła pod jego drzwiami. Zasnął nad książką. Histoire Generale leżała wciąż otwarta na jego piersi. Sheila pochyliła się nad nim. Trudno o bardziej wzruszający widok niż śpiące dziecko. Sheila wcale nie żywiła do niego wrogich uczuć. Wracając samochodem do Cape przeprowadziła ze sobą wielogodzinną rozmowę i doszła do jednego absolutnie pewnego wniosku. Dziecko było niewinne. Jeśli czuła jakiś gniew (a Bógjej świadkiem, że miała do tego prawo), to powinna skierować go tylko na męża. Jean-Claude nie ponosił żadnej winy. Żadnej. Patrzyła na śpiącego chłopca. Ciemne kosmyki spadły mu na czoło. Może je odsunąć? Nie, jeszcze się obudzi. Przestraszyłby się, obudzony nagle wśród obcych, z dala od domu. Teraz kiedy spał, był zwyczajnym dziewięciolatkiem, który oddychał spokojnie pod kołdrą i książką. Co zrobić, jeśli przyśni mu się jakiś koszmar? Może obudzi się z płaczem, wzywając osobę, którą bezpowrotnie utracił? Do kogo miał się teraz zwrócić? Mógłbyś przyjść do mnie, powiedziała w myślach. Pocieszyłabym cię, Jean-Claude. Mam nadzieję, że nie uznałeś mnie za bryłę lodu. Lubię cię. Naprawdę. Do tej pory jej wzrok tkwił przez cały czas na drobnej sylwetce w łóżku. Przyszło jej do głowy, żeby podejść i zgasić lampkę przy łóżku. I wtedy, niemal przez przypadek, rzuciła okiem na nocną szafkę. Zamarła. Jej ciepłe uczucia poraził chłód. Tuż obok poduszki Jean-Claudea stało zdjęcie w srebrnej ramce. Fotografia. Zrobiona najwyżej kilka miesięcy temu. Był na niej Jean-Claude, który siedział na tarasie restauracji i uśmiechał się do jakiejś kobiety. Kobieta o ślicznych, kruczoczarnych włosach, ubrana w bluzkę z dużym dekoltem, odpowiadała mu uśmiechem. To była ona. Piękna kobieta. Bardzo piękna. Najwyraźniej Jean-Claude wyciągał to zdjęcie tylko w nocy. Sheila odwróciła się i wyszła nie gasząc światła. Zasnął? spytał Bob. Tak odpowiedziała. Jej głos był jakby odrętwiały. Sheila powiedział z czułością Bob naprawimy wszystko między nami. Nie mogła zdobyć się na odpowiedź. Kocham cię, Sheila. Nie ma nic ważniejszego na całym tym cholernym świecie. Nie odpowiedziała. Chciała w to uwierzyć. Ale już nie potrafiła. Rozdział 15 Nazajutrz rano Bob obudził się pierwszy. Pokój był skąpany w słońcu. Zapowiadało się na wspaniały dzień. Spojrzał przez ramię na śpiącą żonę i pomyślał: "Jak zdobyć jej uśmiech?" Zszedł na dół do kuchni, przygotował kawę i wrócił do pokoju. O, dziękuję powiedziała zaspanym głosem. (Niewiele brakowało do uśmiechu! ) Usiadł na skraju łóżka. Wiesz, na dworze jest dzisiaj cudownie. Może wybierzemy się na małą wycieczkę do Princetown? We dwoje? Wszyscy. Niech to szlag. Ledwo to powiedział, zdał sobie sprawę, że zmarnował wyjątkową szansę. A jednak kiedy przyjechali do tej dziwnej wioski rybackiej, która była jednocześnie kolonią artystów i turystyczną atrakcją, znów poprawił mu się nastrój. Wszyscy cieszyli się z przyjazdu tutaj. Wąska Ulica Handlowa (Bob uważał zawsze, że to właściwa nazwa) roiła się od turystów w krzykliwych, letnich koszulkach! z jeszcze hardziej krzykliwymi poparzeniami słonecznymi. Ledwo trafili na właściwy sklep, . Jessica uparła się, żeby kupić jej jaskraworóżowe okulary słoneczne. O, rany powiedziała Paula. Czy ja też mogę dostać takie okulary? Absolutnie nie zaperzył się Bob. Ona wygląda w nich jak córka Drakuli. To błąd mojej młodości powiedziała Sheila lekko rozbawionym głosem. Eh, tato powiedziała Jessica ty się na tym nic nie znasz. Tak się składa, że w Europie to ostatni krzyk mody. Prawda, Jean-Claude? Bardzo interesujące okulary przyznał chłopiec ale nie wydaje mi się, żebym już gdzieś takie widział. No to zobaczysz powiedziała Jessica i pobiegła przyjrzeć się psychodelicznym wystawom sklepowym. Później wspięli się wszyscy na górę, gdzie stał Pomnik Pielgrzyma, rozejrzeli krótko z należnym szacunkiem i ruszyli znów w dół. Dziewczynki kroczyły nieco z przodu razem z Sheila, przystając od czasu do czasu, żeby popatrzeć na antyki. Jean-Claude został w tyle z Bobem. Wzruszony tą lojalnością, Bob zaczął rozprawiać, niczym przewodnik turystyczny, wskazując na mijane miejsca. Przez cały czas nie spuszczał wzroku ze współczesnej atrakcji, która szła tuż przed nimi. Widzisz tę dziewczynę w białych szortach? Ma najlepsze nogi, jakie dzisiaj widzieliśmy. W tej chwili obdarzona nogami piękność Sheila Beckwith obróciła się i uśmiechnęła do nich. Czy słyszała Boba? Miał nadzieję, że tak. Po południu znaleźli się na Nabrzeżu MacMillan, gdzie zjedli amerykańskie ostrygi. Nazywamy to "quahogs" objaśniła gościowi Paula. Jean-Claude miał trudności z wymową nazwy tego specyfiku. Potem Bob kupił wszystkim lody i poszli wolno na molo, żeby popatrzeć, jak rybacy wyładowują świeży połów. Dla Jean-Claudea była to największa atrakcja tego dnia. Coś jednak nie dawało mu spokoju. Czy oni mówią po hiszpańsku? zapytał. Po portugalsku odparła Sheila. Większość tutejszych rybaków pochodzi z Portugalii. Kiedy wrócili do samochodu i wsiadali do środka, Jean-Claude powiedział: Podoba mi się to miejsce. Tutaj jest trochę tak jak u nas. Chwilę później sunęli Autostradą A6 nad brzegiem oceanu. Bob był zadowolony. Wycieczka udała się. Nie tylko dzieci były w świetnym nastroju, ale nawet Sheila sprawiała wrażenie, jakby dobrze się bawiła. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta. Wiecie co powiedział mam świetny pomysł. Jaki? spytała Paula, zawsze gotowa poszerzyć swoje horyzonty. Obiecałem wujkowi Berniemu, że spotkam się z nim zaraz na bieżni. Jedźmy tam wszyscy. Marny pomysł padła natychmiastowa, cierpka odpowiedź Jessie. Nie cierpię jeszcze na menopauzę, żebym musiała biegać. Bob westchnął. Po co ja ją w ogóle pytam? pomyślał. Potem zwrócił się do swojego sprzymierzeńca. A ty, Paula? Wiesz, tato, jestem trochę zmęczona. Może jutro. Dwa ciosy. Nieco bojaźliwym tonem zwrócił się do żony: Sheila? Raczej nie, Bob odmówiła delikatnie ale możemy podwieźć cię na bieżnię, a Bernie podrzuci cię do domu. Dobra powiedział, skazany na samotność długodystansowca. Przejechali kilka mil nie zamieniwszy ani słowa. Naraz odezwał się Jean-Claude. Mogę z tobą pojechać? poprosił. Bob był zachwycony. Chciałbyś ze mną pobiegać? Nie odparł chłopiec ale chętnie na ciebie popatrzę. Bob rozgrzewał się z oczami utkwionymi w boisku, gdzie Davey Ackerman znów deklasował licealne gwiazdy piłki nożnej. W oddali zauważył swojego przyjaciela. Cześć, Beckwith! zawołał Bernie skacząc jednocześnie przez płotki. Cześć..., mały! Bernie nie uskarżał się na słabą pamięć. Potrafił wyrecytować wyniki każdego meczu baseballowego od powstania tej dyscypliny. Ale widok tego... problemu Boba, który szedł w jego stronę gwałtownie odebrał mu mowę. Krótko mówiąc, zamroczyło go. Cześć, Bern. Dzień dobry, panie Ackerman powiedział Jean-Claude. Cześć. Jak... jak leci, mały? Pobiegasz z nami? Nie. Poczekam na Boba. Sport to zasadnicza sprawa dla dorastających chłopców oświadczył Bernie i odwrócił się, żeby wskazać na rozwój wypadków na boisku: Popatrz na Daveya. Wyrośnie z niego prawdziwy Tarzan. Może Jean-Claude nie ma ochoty huśtać się na drzewach wtrącił Bob. Daj spokój, Bernie, lepiej pobiegajmy. Dobra. Czołem... Jean-Claude. Mężczyźni pobiegli, sapiąc. Chłopiec podszedł do trybun, wspiął się na czwarty rząd, skąd widział dobrze całą bieżnię i usiadł. I co, Beckwith? szepnął Bernie, gdy tylko znaleźli się na zakręcie. A co ma być? Kiedy on wyjeżdża? Już ci powiedziałem, Bern. Sheila zgodziła się, żeby został przez miesiąc. Dobra, dobra. Pamiętaj tylko, ostrzegałem cię, że to, co żona mówi, nie zawsze pokrywa się z tym, co myśli. Pobiegajmy lepiej, co? Bob przyspieszył kroku, w nadziei, że jego kolega zamilknie ze zmęczenia. Coś sobie przypomniałem wysapał Bernie. Sam wiesz, że to, co mi powiedziałeś, spoczywa w moim mózgu bezpiecznie jak w Fort Knox. Całe Gestapo by tego ze mnie nie wydostało. Ale... Ale co? Bardzo chciałbym powiedzieć o tym Nance. Wiesz, w małżeństwie nie powinno się mieć przed sobą tajemnic. Bob nie odpowiedział. Beckwith, przysięgam ci, że Nance to ucieleśnienie honoru. Chodząca dyskrecja. Poza tym, za uważy, że coś przed nią ukrywam. Bóg raczy wiedzieć, co ona gotowa sobie pomyśleć. Nigdy się nie domyśli powiedział oschle Bob. O to właśnie chodzi. Proszę cię, Beckwith, Nancy zachowa to dla siebie. Przysięgam na życie moich klientów. Presja była nie do wytrzymania. W porządku, Bern westchnął tylko nie wdawaj się w szczegóły, co? Nic się nie martw. Tylko gołe fakty, rozumiemy się. Tak. Kiedy jej powiesz? Trzy kroki później Bernie odparł niewinnym głosem: Już to zrobiłem. Wczoraj w nocy. Umięśnione gwiazdy szkolnej piłki nożnej zaczęły się rozchodzić, żegnając się z DaveyemAckermanem. Poprzedniego dnia chłopak trenował strzały do bramki, dziś miał zamiar poćwiczyć drybling. Puścił się truchtem po obwodzie boiska popychając przed sobą piłkę na zmianę obiema nogami. Kiedy dotarł do trybun, zauważył siedzącego samotnie zagranicznego gościa Jessici Beckwith. Za trzymał piłkę pod podeszwą, przystanął i obrócił się w jego stronę. Ej, ty! zawołał. Tak? odparł Jean-Claude. To ty jesteś tym Francuzem, co przyjechał do Beckwithów? Tak. Czemu zawsze tylko siedzisz i się gapisz? Jean-Claude wzruszył ramionami. Co w tym złego? spytał. Przeczuwał, że zaraz zostanie poddany jakiejś próbie. Czemu zawsze kręcisz się koło Jessici Beckwith? Głos Daveya przybrał wyraźnie wojowniczy ton. Ja... jestem jej gościem. A ona moją przyjaciółką. Jean-Claude nie był całkiem pewny, co ma odpowiedzieć. Czuł się coraz bardziej zaniepokojony. To moja dziewczyna, francuziku, kapujesz? Moja podkreślił Davey wskazując z naciskiem na swój wypięty tors. Nie jestem żadnym francuzikiem odparł cicho chłopiec. Oho, pomyślał Davey. Trafiłem w czuły punkt. Tak? Będę cię nazywał, jak mi się tylko spodoba, kiedy będę chciał i tyle razy, ile mi przyjdzie na to ochota, a nawet dziesięć razy więcej. Francuzik, francuzik, francuzik... Davey stał z prawą nogą na piłce, pokazując prawą ręką wyszukaną figurę z udziałem swojego nosa. Jean-Claude podniósł się z miejsca. Davey zaczerpnął powietrza i wyprostował się do swojego pełnego wzrostu, którym znacznie przewyższał młodszego chłopca. Co, może chcesz się bić, francuziku? zadrwił. Jean-Claude wolno zszedł z trybuny i zbliżył się do Daveya, który postanowił stać twardo w miejscu i promieniować siłą dla zastraszenia niższego przeciwnika. Nazywam się Jean-Claude Guerin powiedział cicho chłopiec wciąż podchodząc wolno w jego stronę. A ja mówię, że francuzik. Francuski mięczak. Jean-Claude stał teraz tuż obok. Davey górował nad nim. Francuski mięczak powtórzył szczerząc zęby. I wtedy Jean-Claude kopnął. Nie Daveya, lecz piłkę pod jego stopą. Davey upadł na siedzenie. Koledzy z boiska, którzy odchodzili w oddali zauważyli upadek młodego gwiazdora i wybuchnęli śmiechem. Davey zerwał się wściekle z ziemi. Ruszył w stronę Jean-Claudea, który zrobił unik nie tracąc kontroli nad piłką. Nazywam się Jean-Claude powtórzył. Davey rzucił się, żeby odebrać mu piłkę. JeanClaude zręcznie wycofał ją spoza jego zasięgu. Młody Francuz ruszył z piłką teraz do środka boiska. Davey puścił się za nim w pogoń. Rzucił się ślizgiem na piłkę. Jean-Claude zrobił unik. Davey nie mógł nawet dotknąć piłki. Koledzy z drużyny zaczęli gwizdać i bić brawo. Nigdy nie widzieli, żeby dzieciak potrafił tak panować nad piłką. Nie uczono ich w szkole, że w Europie dzieci zaczynają grać w piłkę nożną, kiedy tylko zaczną chodzić. Pokrzykiwania i drwiny doszły do uszu zmęczonych biegaczy po drugiej stronie boiska. Bernie pierwszy zorientował się w sytuacji. Nie wierzył własnym oczom. Jasna cholera! wykrzyknął. Ten chłopak jest znakomity! Bob nie pokwapił się nawet, żeby podnieść wzrok, uznawszy okrzyk Berniego za jeszcze jeden penegiryk na cześć syna. A potem zobaczył, jak Jean-Claude wymyka się z piłką spod nóg Daveya Ackermana, który ląduje z twarzą na ziemi. Wstrząsnął nim dreszcz. Mój Boże, pomyślał, mój syn jest fantastyczny! Przystanął, żeby przyjrzeć się dokładnie. Brawo, Jean-Claude! zawołał. Bienjoue, bien joue! Beckwith powiedział cicho Bernie musisz pozbyć się tego dzieciaka, zanim będzie za późno. Co to znaczy do diabła "za późno"? Zanim się w nim zakochasz. Rozdział 16 Jak ci się biegało? spytała Sheila. Nieźle odparł Bob. Dobrze się bawiłeś, Jean-Claude? Tak, dziękuję. Grał trochę w piłkę nożną dodał Bob nie potrafiąc stłumić dumy w głosie. Szkoda, że go nie widziałaś. Jest naprawdę bardzo dobry. Jean-Claude promieniał ze szczęścia. Bob dostrzegł to kątem oka i poczuł jeszcze większą radość, że jego pochwała tak ucieszyła chłopca. Może umyjemy się przed obiadem, Jean-Claude? Dobrze, Bob powiedział i wymknął się z kuchni. Bob pocałował Sheilę w policzek. Obiad pachnie wspaniale. Co jemy? Takie tam resztki. Mogę ci w czymś pomóc? Tak. Obierz kilka ziemniaków. Dobra. Z chęcią znów robił coś razem z nią, choćby miały to być tylko zwykłe prace kuchenne. Założył fartuch i zabrał się za obieranie. Kiedy obrał jednego ziemniaka, Sheila odezwała się: Dzwoniła Evelyn. I pytała, czy dobrze się bawisz? Nie. Pytała, czy mogę przyjechać jutro do Cambridge. Nie brak jej tupetu. Mam nadzieję, że wysłałaś ją do wszystkich diabłów. Właściwie mnie błagała. To dość ważne. Kochanie, Evelyn Unger to pracoholiczka i nadzorczym niewolników. Wydawnictwo Harvard Press to nie "New York Times". Jaka to ważna sprawa nie może poczekać trzy tygodnie? Gavin Wilsor odparła. Przecież on miał być w Waszyngtonie i uczyć Radę Bezpieczeństwa Narodowego jak przeprowadzić atak na Massachusetts. Tak. Ale jutro będzie w Waszyngtonie. Tylko jutro. Co to ma wspólnego z tobą? To prawdziwa gwiazda naszej firmy. Evelyn chce wykorzystać jego rosnącą popularność i zrobić nowe wydanie jego poprzednich książek. Sądziłem, że wydawnictwa uniwersyteckie nie powinny być przekupne. Poza tym, polityka zagraniczna Wilsona to już przebrzmiały temat. Dlatego właśnie Evelyn chce, żebym spotkała się z nim. Mam go przekonać do kilku poprawek i uaktualnienia danych. I dlatego masz poświęcić kawał swojego urlopu? Spojrzała na niego i powiedziała cicho: Pochlebia mi, że zwrócili się do mnie, Bob. Zrozumiał. Albo tak mu się przynajmniej wydało. W tych niepewnych chwilach potrzebowała obiektywnego potwierdzenia swojej wartości. Powinien się cieszyć razem z nią. Tak powiedział, kiedy skończył kolejnego ziemniaka to ci dopiero pochlebstwo, co? Od dawna twierdzę, że jesteś najlepszą redaktorką, jaką mają w tej budzie. Mówię ci, że powinni w końcu przyznać to głośno. A ja ci mówię, żebyś obierał i nie gadał odparła wesoło. Bob rozpalił ognisko i siedzieli teraz w ciszy wsłuchując się w szum morskich fal. Wiesz co powiedział udając nagłe ożywienie mam pomysł. Jaki? spytała. Może pojedziemy do Cambridge razem? A dzieci? O, pomyślał z nadzieją Bob, nie sprzeciwia się! Moglibyśmy sprowadzić tu na noc Susie Ryder zaproponował. Na noc? Bob poruszył lekko ręką, Dlaczego nie mamy urwać się na trochę i przespać w Lexington House. Tylko my dwoje. Jego oczy zdawały się mówić: Sheila, oboje tego potrzebujemy. To trochę kłopotliwe odparła. No dobrze, więc jedźmy tylko na jeden dzień. Kupię sobie kilka płyt, zjemy wcześniej obiad i wrócimy. Proszę cię, Sheila, błagał w duchu. Proszę cię, chyba widzisz, jak bardzo chcę wszystko naprawić. Sheila zadumała się. Jeszcze nie teraz, Bob odparła w końcu. Przynajmniej nie było to bezwarunkowe odrzucenie. "Jeszcze nie teraz" sugerowało, że nastąpi kiedyś ten właściwy czas. Wstała. Lepiej pójdę się wyspać powiedziała. Zanim zdążył do niej dołączyć, podeszła do jego krzesła, położyła rękę na jego ramieniu i szepnęła: Dziękuję, że poprosiłeś. Potem pocałowała go lekko w czoło i ruszyła w kierunku schodów. Drobny gest. Ale nic przyjemniejszego nie spotkało go od wielu tygodni. Rozdział 17 Cześć, Sheila zawołała recepcjonistka Maureen. On jest w gabinecie Evelyn. Ty to masz szczęście. Dziwne, pomyślała Sheila ruszając korytarzem w kierunku Działu Redakcyjnego. Zwykle Maureen jest zblazowana od ciągłego obcowania z facetami pokroju Kissingera i Galbraitha. Skręciła korytarzem i zobaczyła go jak pił kawę razem z Evelyn przy jej biurku. Był długi i chudy, z siwiejącymi włosami, w kwadratowych okularach z masy perłowej. Miał na sobie dżinsy i podkoszulkę z napisem "Do boju Boston Red Sox! " Trochę ją to zaskoczyło, ponieważ przygotowała się na spotkanie z mężczyzną w trzyczęściowym garniturze (zgodnie z wymogami Waszyngtonu) mówiącego z kultural nym angielskim akcentem (zgodnie z wymogami Oxfordu). Wstał, kiedy podeszła bliżej. Był bardzo wysoki. Evelyn przedstawiła ich sobie. Gavin, to jest Sheila Beckwith, nasza redaktorka numer jeden. Miło mi panią poznać powiedział Wilson. (Przynajmniej jego akcent jej nie zawiódł). Podobno musiała pani przerwać swój urlop ze względu na mnie. Strasznie mi przykro. Przeciwnie, cieszę się, że będę mogła z panem pracować, profesorze Wilson. Proszę mi mówić Gavin. A czyja mogę zwracać się do pani po imieniu, Sheilo? Oczywiście. Wiem, że jest pan bardzo zajęty. Czy moglibyśmy przejść od razu do mojego gabinetu i zacząć pracę? Uśmiechnął się i odwrócił do Evelyn. Nie przesadzałaś, to wymagająca szefowa. A potem powiedział do Sheili: Nalać pani kawy, zanim zaczniemy? Poproszę odparła Sheila. Bez cukru, ze śmietanką. Zanim zdążył wejść do jej gabinetu, Sheila położyła już na biurku wszystkie trzy jego książki i zabrała się za rozkładanie żółtych kartek papieru. Postawił kubki z kawą na rogu biurka i usiadł naprzeciwko niej. Dziękuję powiedziała. I dodała, żeby przełamać lody: Tęskni pan za Cambridge? Tak. Choć Waszyngton też ma swoje uroki. Na Harwardzie dostaje się co prawda swoją porcję chwały, ale praca w Białym Domu daje człowiekowi odrobinę poczucia władzy. Przyznaję, że to dość przyjemne. Podziwiam pańską szczerość. W każdym razie, kiedy obecny rząd przepadnie w wyborach, mam nadzieję, że znów zaproszą mnie do współpracy. Jeśli będą chcieli przyjąć syna marnotrawnego, O, na pewno powiedziała z uśmiechem Sheila zwłaszcza po nowym, poprawionym wydaniu pańskich książek. Widzę, że przygotowujecie mnie do jakichś po ważnych poprawek powiedział. Ale jeśli mam mówić z tą samą szczerością, która tak pani przypadła do gustu, miałem zamiar napisać tylko coś w rodzaju przedmowy do drugiego wydania. A gdyby ktoś zarzucił mi, że nie potrafiłem przemyśleć wszystkiego od początku, mógłbym zasłaniać się obowiązkami w Waszyngtonie. W takim razie nie jestem panu potrzebna powiedziała uprzejmie, lecz stanowczo Sheila. Ale nie sądzę, żeby Wydawnictwo zdecydowało się na ponowne wydanie pańskich książek z kosmetycznymi zmianami. Wilson poruszył się niespokojnie na krześle, po ciągnął łyk kawy i spojrzał na Sheilę. Pani też nie zbywa na szczerości. Uśmiechnął się. Hm, jakiego rodzaju poprawki ma pani na myśli? To tylko pierwsze sugestie. Nie zdążyłam jeszcze przeczytać dokładnie pańskich książek, odkąd zadzwoniła do mnie Evelyn. Ale na przykład "Po wstanie powojennych Niemiec". W swoim czasie była to najlepsza książka na ten temat. To nie pańska wina, że ukazała się, zanim Brandt zaczął realizować swoją Ostpolitik. Zmarszczył lekko brwi. Hmm powiedział. Chyba ma pani rację. Coś jeszcze? Obawiam się, że tak. Jest cała masa szczegółów, które musimy przedyskutować. Choć na pań138 skim miejscu, nie spieszyłabym się zbytnio. Teraz, kiedy piszą o panu w gazetach nieco częściej niż o przeciętnym profesorze z Harwardu, niektórzy z pańskich kolegów z uczelni to znaczy wszyscy ci, którzy nie dostali nominacji do Rady Bezpieczeństwa zaczną atakować pański dorobek naukowy. Uśmiechnął się szeroko. Skąd pani zna tak dobrze stosunki na uniwersytecie? Mój mąż jest profesorem w MIT. Naprawdę? W jakiej dziedzinie? W statystyce. O, to prawdziwy mózg. Zawsze onieśmielają mnie tacy ludzie. Ja sam z trudem potrafię dodać kilka liczb. Tak samo jak Bob odparła z uśmiechem Sheila. U nas v domu ja się tym zajmuję. Och powiedział Gavin Wilson. Mój podziw dla pani jest więc bezgraniczny. Uśmiech, którym ją teraz obdarzył nie wyrażał wyłącznie podziwu dla jej zdolności matematycznych. W każdym razie, uznawszy, że lody zostały już wystarczająco przełamane, Sheila wróciła do właściwego tematu. Sam pan widzi, że te poprawki są dla pana znacznie ważniejsze niż dla nas. Tak, ale jeśli dobrze panią rozumiem, chce mnie pani nakłonić do ogromnego przedsięwzięcia. Skinęła głową. Ale pańska redaktorka jest gotowa do współpracy. To mnie przekonuje powiedział Wilson zabierajmy się więc do pracy. Postaram się nie popaść w przesadną depresję. Czy mogę nadal mówić szczerze? Oczywiście, nawet brutalnie. Lepiej usłyszeć to od pani niż od krytyków. Poza tym, jestem odporny psychicznie. A zatem ciągnęła Sheila w "Stosunkach anglo-amerykańskich" trzeba uaktualnić epilog, ale poza tym książka nadaje się do druku. To prawdziwe szczęście. Zwłaszcza, że właśnie za tę książkę dostałem pracę na Harwardzie. A co z moją pracą na temat wspólnego rynku? No cóż odparła wolno Sheila szukając oględnych słów świat zmienia się z minuty na minutę. A niektóre pańskie przewidywania z książki niezupełnie się sprawdziły. Chce pani powiedzieć, że kompletnie się pomyliłem. Na przykład mówiąc, że nigdy nie powstanie parlament europejski. Byłby ze mnie kiepski jasnowidz, prawda? Powiedział to wszystko dobrodusznym tonem i dodał: Mam jedno poważne pytanie. Tak? Co pani wie na temat restauracji o nazwie "Harvest"? Jest niezła. A więc chodźmy tam. Margo z pewnością zasiadła już przy swoim narożnym stoliku. Ale przecież było to tylko zwykłe spotkanie w interesach. Gavin przebrał się do lunchu. To znaczy założył na podkoszulkę drelichową kurtkę. Dotarli do restauracji dość późno. Większość klientów kończyło kawę i deser. Margo chyba już wyszła. Był lipiec i w Cambridge panował nieznośny żar. Zamiast aperitifu zamówili więc mrożoną herbatę. Ponieważ popołudnie mieli spędzić na negocjowaniu redakcyjnych poprawek, ograniczali się teraz do rozmowy o błahostkach. Nad czym pracuje obecnie pani mąż? Nad niczym szczególnym. Podczas naszego urlopu w Cape obowiązuje zakaz czytania wszystkiego oprócz popularnych powieści. Aha, dobrze przystosowany uczony. Potrafi się opanować. Bardzo chciałbym umieć się oprzeć gorączce furor scribendi. Ale bez przerwy ciągnie mnie do wydawania nowych rzeczy. Macie państwo dzieci? To najniewinniejsze w świecie pytanie wyrwało ją z błogiej, chwilowej amnezji. Tak odparła po ułamku sekundy. Dwie dziewczynki, dziewięć i dwanaście lat. A pan? Dwoje. Są już prawie dorośli. Mój syn studiuje medycynę w Oxfordzie, a Gemma mieszka nadal z moją byłą żoną. Ale jesienią zaczyna studiować literaturę na East Anglia. Nie sądzę, żeby brakowało im ojca, ale mnie na pewno brakuje ich. Ale jeździ pan tam czasem w sprawach państwowych, prawda? Och, wpadam najwyżej na czterdzieści osiem godzin. Dzwonię wtedy do nich, ale zawsze są zbyt zajęci, żeby się ze mną spotkać. Zdaje się, że propaganda mojej żony zrobiła swoje. Wasze stosunki są aż tak złe? Przepraszam, nie powinnam pytać. Nic nie szkodzi. Tak, nasze stosunki są wyjąt kowo złe. Żona nigdy nie wybaczyła mi, że sprzedałem się Amerykanom. Nie dlatego, aby miała coś przeciwko Ameryce nigdy tu nie była. Ale dla zasady. Najpierw zmusiła mnie, żebym wybierał między nią a Harwardem nie spodziewając się, że wybiorę to drugie i od tej pory jest do mnie nieco uprzedzona. Ale nadal ją lubię, jeśli to ma jakieś znaczenie. I brakuje mi dzieci. No, ale powtarzam się. Proszę mi wybaczyć, że zanudzam panią takimi osobistymi wynurzeniami. Spojrzał na nią. Nie wyglądała na znudzoną, ale była bardzo inteligentną, atrakcyjną kobietą, a on chciał zrobić na niej dobre wrażenie. Wcale mnie pan nie zanudza odpowiedziała ze szczerym zadowoleniem, że może rozmawiać o osobistych problemach, które nie są jej własne. Spytała go: Jest pan rozgoryczony? Sprawiał wrażenie zaskoczonego jej pytaniem. A wyglądam na rozgoryczonego? spytał. Nie, oczywiście, że nie powiedziała szybko to niegrzeczne pytanie. Wcale nie zaprotestował. Tylko niekonieczne. Teraz ona była zaskoczona. Nie rozumiem powiedziała. Jest pani wystarczająco przenikliwa, żeby za uważyć to bez pytania. Już w połowie mojego wywodu mogła się pani domyślić, że moja miłość własna została nazwijmy to naruszona. Bo dlaczego niby miałbym to wszystko pani opowiadać, zamiast zająć się tematami, które interesują nas oboje? Sheila nie wiedziała, co odpowiedzieć. Z jakiegoś powodu czuła się mile połechtana. Nigdy nie uważała, że jest spostrzegawcza w stosunku do innych osób niż Bob i jej dzieci. Ale Gavin najwyraźniej raczył ją pochlebstwami. Był przecież znany ze swoich manier. Kiedy szukała kart kredytowych w torebce, Gavin położył dłoń na jej rękach. Co pani wyprawia? spytał. Płacę rachunek odparła. To było spotkanie w interesach Wydawnictwa. Ależ proszę. Rozmawialiśmy tylko o moich prywatnych troskach. Nie. Lubię używać swojego konta reprezentacyjnego. Dzięki temu czuję się ważna. Cofnęła rękę, znalazła kartę kredytową, skinęła na kelnera i uregulowała rachunek. Dziękuję, Sheila powiedział z uśmiechem. Zawsze potrafi pani tak przekonywać? Tylko w sprawach zawodowych odparła z uśmiechem. Około wpół do szóstej przebrnęli już z wysiłkiem przez cztery rozdziały zaznaczając na marginesach miejsca wymagające przepisania na nowo lub przy najmniej sprawdzenia. Sheila zaczynała odczuwać zmęczenie. Musi mi pan wybaczyć, Gavin powiedziała z trudem tłumiąc ziewnięcie ale czeka mnie długa jazda powrotna samochodem do Cape. Może przejrzę sama pozostałe rozdziały, zrobię fotokopie stron, które wymagają poprawek i prześlę je panu do Waszyngtonu? Spojrzał na nią zza grubych okularów i spytał: Musi pani jechać? Skinęła głową. Rodzina na mnie czeka. Zresztą, osiągnęliśmy to, co najważniejsze; spotkaliśmy się i zgodziliśmy na wprowadzenie zmian. Tak powiedział Gavin. Bardzo się cieszę z tego spotkania. Zaczęła zbierać swoje papiery i wkładać je do saszetki z zamkiem błyskawicznym. Sheila. Stał teraz i spoglądał na nią z góry. Ponieważ Wydawnictwo było tak hojne i zapłaciło za mój lunch, chciałbym się zrewanżować i zaprosić panią na obiad. Spojrzała na niego. Podobał się jej coraz bardziej; nie tyle ze względu na swój wygląd, co charakter. Był cierpliwy i pogodny. Ironiczny, lecz nie cyniczny. Naprawdę powinnam już wracać zaprotestowała tonem, który nie miał zabrzmieć zbyt stanowczo. Czekają na mnie. Nie może pani do nich zadzwonić? Moglibyśmy omówić jeszcze kilka poprawek. Zawahała się. Dlaczego niby miała spieszyć się tak do pola minowego, które kiedyś było jej domem? Właściwie mogłabym zatrzymać się u przyjaciółki w Cambridge. Świetnie. Proszę teraz zadzwonić do domu, a ja zakradnę się do gabinetu Evelyn i zarezerwuję stolik w restauracji. Kiedy została sama, wykręciła numer telefonu galerii Margo. Kochanie, znów jesteś w Cambridge? Wydarzyła się jakaś burza w Cape? Nie. Miałam trochę pracy w Wydawnictwie. Być może, jeśli nie będziesz mieć nic przeciwko; za144 dzwonię później i zapytam czy mogę u ciebie przenocować. Och, to wspaniale. Hal pojechał na ryby z dziećmi. Pewnie złapią tylko tego tuńczyka, którego im zapakowałam. A my możemy urządzić sobie noc ną bibkę, jak w dawnych czasach w Joss. Zjemy razem obiad? Nie... Mam jeszcze kilka godzin pracy. W takim razie musisz u mnie zostać. Wstawię wino do lodu. Och, ale się zabawimy. Potem zadzwoniła do Boba i powiedziała mu. Nie ukrywał rozczarowania. A co z dziećmi? spytał błagalnym tonem. Przecież ty tam jesteś odparła. Poradzą sobie jedną noc beze mnie. Ale ja nie poradzę sobie bez ciebie odpowiedział. Restauracja tonęła w przyćmionym świetle, przy kraciastych obrusach tłoczyły się hałaśliwe, włoskie rodziny i insalata mista, złożona ze studenckich par. Prowadzili swobodną, przyjacielską rozmowę. Zdaje się, że lubi pani swoją pracę zauważył Gavin. Lubię odparła Sheila. Jest pani w niej naprawdę świetna. Rzadko zdarza się redaktor, który nie czai się za nieśmiałymi eufemizmami, kiedy uważa jakiś akapit za stek bzdur. Niech pan opowie mi o Waszyngtonie poprosiła. Niech pani opowie mi o sobie odparł. Powiedziałam panu już wszystko. W porównaniu z pańskim moje życie jest raczej zwyczajne. Znów z rozmysłem skierowała rozmowę na jego temat. Nie jestem aż taki fascynujący, pomyślał. Przyjemnie jednak spotkać kogoś, kto potrafi oprzeć się pokusie mówienia o sobie. Często spotyka się pan z Prezydentem? spytała. Nikt taki nie istnieje. Poza nielicznymi okresami Owalny Gabinet zamieszkują dobrze przygotowani aktorzy, którzy odczytują teksty napisane dla nich przez zespoły pisarzy, do których ja należę. Obecny lokator przypomina raczej tego małego robota z "Gwiezdnych wojen". Jest pan okropny zaśmiała się. A ja myślałem, że to czarujące lekceważenie. To też. Naprawdę jest pan taki, jak opisują pana w gazetach. Tak? Nigdy nie czytam tych artykułów. Ja też nie powiedziała Sheila ale moi pracownicy wycinają je z gazet i kładą na moim biurku. Spojrzał prosto w jej rozbawione, zielone oczy i powiedział: Punkt dla pani. I dodał: Być może jest mi potrzebny nowy asystent, prasowy. Nie odpowiedziała. Wystarczy redaktor. Ledwie to powiedziała, zdała sobie sprawę z kłopotliwej wieloznaczności swoich słów i dodała czym prędzej: Chętnie posłucham jeszcze o naszym automatycznym prezydencie. Nie odmówił stanowczo. Może pani poczytać o tym u Jacka Andersena. Proszę mi powiedzieć o swoich pozostałych autorach. Czy wszyscy są tacy próżni jak ja? Wreszcie znaleźli temat, który nie wprawiał jej w zakłopotanie. Zazwyczaj nie utrzymuję z nimi osobistego kontaktu. Większość poprawek redakcyjnych przesyłamy pocztą. Szczęściarz ze mnie powiedział z ożywieniem. Znów zabrzmiało to tak dwuznacznie, że Sheila nie mogła zdobyć się na odwagę, by odpowiedzieć. Gavin spojrzał spoza świec na twarz Sheili zastanawiając się, dlaczego ta piękna kobieta, pomimo pozornej swobody w zachowaniu, emanuje takim smutkiem. Jest pani niezwykle atrakcyjną kobietą, Sheila powiedział. Rozpaczliwie starała się przybrać wyraz szczęśliwej małżonki. Sądzi pani, że to tylko pochlebstwo? spytał. Tak odparła. Proszę nie wierzyć we wszystko, co o mnie piszą. Nie odpowiada mi rola przebiegłego rozpust nika. Nigdy pana za takiego nie uważałam odparła tonem, który nie przekonał żadnej ze stron. To dobrze powiedział. Cieszę się. To znaczy, że przyjmie pani moje zaproszenie na drinka bez zbytecznych obaw Nie naprawdę nie mogę. Umówiłam się z przy jaciółmi. Hotel Sheraton Commanders stoi dokładnie w połowie drogi do nich. Jego hotel. Boże, jaki on jest banalny. I taki na tarczywy. A ta jego gadka! Czy jakaś kobieta kiedy kolwiek się na to złapała? Na pewno. W przeciwnym razie mogłaby naprawdę uwierzyć mu, że jest atrakcyjna i pociągająca. Co za ironia, że spróbował tego akurat teraz, kiedy jej wiara we własną kobiecość była kompletnie zdruzgotana. Sheila? Gavin wciąż czekał na odpowiedź. Bardzo chętnie... Świetnie. Ale jestem naprawdę zmęczona. Nie byłoby ze mnie pożytku. Niech sobie to zinterpretuje w kontekście własnych zamiarów. Wobec tego innym razem powiedział swobodnym tonem i podniósł się, żeby przytrzymać jej krzesło, kiedy wstawała. W samochodzie milczeli jadąc do Wydawnictwa (i mijając po drodze hotel Commander). Zaczekał, aż Sheila przesiądzie się do swojego wozu. Dziękuję, Gavin powiedziała Sheila. Odparł: Nawet nie wyobraża sobie pani, jak cieszę się z naszej rozwijającej się współpracy. Rozdział 18 Ach, więc nie miałaś nadgodzin! Byłaś na randce. Byłam na kolacji z autorem, Margo. On może sobie być nawet akrobatą. To mężczyzna, a ty miałaś z nim randkę. Dla mnie to nic innego jak właśnie randka. Opowiedz mi teraz wszystko. Kiedy Sheila usiadła na kanapie, zdała sobie sprawę; że pierwszy raz w życiu naprawdę miała ochotę zwierzyć się Margo. Mogę prosić kieliszek tego wina? poprosiła. Margo nalała jej odrobinę. No to opowiadaj. Och, czuję się jak za dawnych czasów w akademiku. Doprawdy? Wtedy wszystko było bardziej frywolne. I znacznie mniej związane z tematem małżeństwa, No więc... Sheila zaczęła niewinnie: Evelyn poprosiła mnie, żebym zjawiła się dzisiaj w wyjątkowo pilnej sprawie. Trzeba przygotować drugie wydanie trzech książek Gavina Wilsona. To raczej właściwy moment podchwyciła Margo. Wilson na pewno jest teraz wschodzącą gwiazdą. Ale nie mogli poczekać z tym, aż wrócisz z urlopu. Nie bardzo. Gavin przyjechał do Cambridge tylko na jeden dzień. Gavin? rozpromieniła się Margo. To już jesteście po imieniu? Daj spokój, Margo, to tylko praca. Oczywiście odparła z przekąsem. Jest taki przystojny jak na zdjęciach? Chyba tak odpowiedziała niezobowiązująco Sheila. I mówi z angielskim akcentem? Przecież pochodzi z Anglii. Nie uważasz, że angielski akcent ma w sobie coś uwodzicielskiego? Możliwe. Sheila wolała przedstawić po prostu wydarzenia. Ale radar Margo był wyczulony na nie wypowiedziane sygnały. Spodobałaś mu się? Sheila zawahała się. Uważa mnie za dobrą redaktorkę. Redaktorkę! Dokąd cię zaprosił? Do La Groceria na Placu Centralnym. A, kolacja przy blasku świec bardzo roman tyczne. I oczywiście rozmowa dotyczyła tylko poprawek redakcyjnych. Oczywiście. Kłamczucha. To normalne, że przy okazji porusza się też inne tematy. Oczywiście powiedziała Margo. Więc kiedy zaczął się do ciebie przystawiać? Co takiego? Daj spokój, Sheil. Przecież jest wspaniały, od powiedni i znany z tych rzeczy. Aleja... A ty jesteś bardzo ładną kobietą. Chciałam powiedzieć, że jestem mężatką. Margo spojrzała na nią z podniesionymi brwiami. A ziemia jest okrągła oznajmiła lecz żadna z tych spraw nie łączy się z osobą Gavina Wilsona. Sheila napiła się znów łyk wina i powiedziała: Dobre wino. Ach, więc zgadłam. Powiedz, co mówił, a ja wyjaśnię ci jak to rozumieć. Co mówił przez cały wieczór? Nie, wariatko. Tylko jak cię podrywał po obiedzie. Wcale mnie nie podrywał. Podwiózł mnie do mojego samochodu. To wszystko. W milczeniu? Bez słowa? Sheila zamilkła. Straciła ochotę na dalsze zwierzanie się Margo. Zaprosił mnie na drinka. Nie uważam, żeby to coś znaczyło. Margo otworzyła szerzej oczy. Na drinka? Do kąd? Do jego hotelu. Moim zdaniem to dosyć oczywisty podryw, nie sądzisz? Może przyznała Sheila chyba tak. W takim razie co ty tutaj robisz? Takie rzeczy są nie w moim stylu odpowiedziała Sheila. Margo wstała i usiadła naprzeciw niej na kanapie. Posłuchaj, kochanie powiedziała cicho biorąc Sheilę za rękę zawsze byłaś idealną żoną, a po twojej psychice właśnie przejechał się walec parowy. Nie sprawia ci przyjemności, że taki wystrzałowy facet uznał cię za atrakcyjną babkę? Owszem... pochlebiło mi to. Powtarzam więc moje pytanie: co ty u diabła tutaj robisz? Margo, przeżyłam już dość upokorzeń. Nie muszę być nocną rozrywką jakiegoś angielskiego Casanovy. Myślisz, że tylko o to mu chodzi? To nie ważne, Margo. Pomimo całej tej paskudnej sytuacji nadal kocham Boba i nie chcę jeszcze bardziej wystawiać na szwank swojego małżeństwa. Skąd jesteś taka pewna, że wystawiłabyś na szwank swoje małżeństwo? Sheila usiłowała odczytać aluzję z twarzy Margo. Jej przyjaciółka była szczerze zatroskana. Nie przypominała już dawnej Margo z Joselyn Hali, pseudointelektualistki i rzeczniczki wolnej miłości, która zachowała dziewictwo do dnia ślubu. Była teraz kobietą, która próbowała uświadomić swojej najbliższej przyjaciółce smutny fakt, że w życiu nie ma miejsca na doskonałość. Fakt, którego Sheila najwyraźniej nie chciała przyjąć do świadomości. Posłuchaj, Sheil ciągnęła Margo to nie ma nic wspólnego z zemstą czy powrotem do Boba. On nie musi się nigdy dowiedzieć, że... Ale on mnie kocha szepnęła Sheila i naprawdę teraz bardzo się stara. Margo spojrzała na zranioną przyjaciółkę. Co więcej mogła powiedzieć, nie odpychając jej od siebie? Jeszcze jedno. A ta piękna francuska lekarka? Bolesny strzał. Cholera powiedziała Sheila. Zacisnęła ze złością zęby. Naprawdę nie miała ochoty zastanawiać się nad urodą zmarłej Nicole Guerin. Obie kobiety siedziały przez chwilę w milczeniu. Wreszcie Margo spytała: Na czym właściwie stanęła sprawa z Gavinem? Po prostu powiedziałam mu, że jestem zmęczona. Ach, tak? Więc nie zatrzasnęłaś mu drzwi przed nosem? Odmowa jest odmową. Nie kusiło cię ani trochę? Po co teraz zaprzeczać? Margo, dokąd by to miało prowadzić? Prawdopodobnie donikąd. Ale mogłoby ci przy najmniej ulżyć. Zresztą, nigdy się nie dowiesz, jeśli nie spróbujesz. Sheila chciała zakończyć albo przynajmniej odłożyć na później dalszą dyskusję. Posłuchaj powiedziała mamy pracować nad jego książkami przez kilka najbliższych miesięcy. Będzie mnóstwo czasu, żeby... Nie powiedziała łagodnie, lecz stanowczo Margo zadzwoń do niego teraz. Co takiego? Jest dopiero dwadzieścia po dziesiątej, zadzwoń. Zanim stracisz ochotę. Co mam powiedzieć? To takie żenujące. Po prostu podziękuj mu za cudowny wieczór. Niech on zrobi następny krok. W najgorszym razie dasz mu znać, że drzwi są otwarte. Sheila wzięła głęboki wdech. Nie powinnam powiedziała na głos do siebie. Gdzie się zatrzymał? spytała Margo. W Sheraton Commander. Po chwili Margo wertowała już książkę telefoniczną. Znalazła numer hotelu, zapisała go na skrawku papieru i podała Sheili. Dalej, kochanie, dzwoń powiedziała. Nie mogę. To ja zadzwonię. Proszę cię, Margo. W porządku, Sheila, to twoje życie. Nie chcę bawić się w Mefistofelesa. Bądź sobie nieszczęśliwa, jeśli chcesz. Zmięła skrawek papieru w kulkę. Naraz Sheila wybuchnęła: Zaczekaj, zadzwonię. Jej palce drżały lekko, kiedy naciskała cyfry na tarczy telefonu. Hotel Sheraton Commander. Dobry wieczór. Czy... Głos Sheili stał się nagle suchy i zachrypnięty. Czy mogę mówić z... panem Gavinem Wilsonem? Chwileczkę, proszę. Sheila posłała Margo udręczone spojrzenie. Przy jaciółka skinęła głową, żeby utwierdzić ją w przekonaniu, że postępuje właściwie. Chwila oczekiwania ciągnęła się w nieskończoność. Wreszcie odezwała się znów recepcjonistka: Telefon w pokoju profesora Wilsona nie odpowiada. Czy chciałaby pani zostawić jakąś wiadomość? Nie... nie, dziękuję. Sheila pozwoliła słuchawce osunąć się z powrotem na widełki. Dzięki ci. Boże. Rozdział 19 Jean-Claude siedział tam, gdzie zwykle na plaży. Studiował teraz Initiation a la Geographie. Był tutaj od wczesnego ranka; wstał zanim obudziła się reszta rodziny i pod nieobecność Sheili sam zaparzył kawę; wypił kubek, a resztę zostawił dla Boba. Jessica zjawiła się na cichym nabrzeżu jakiś czas później niosąc kieszonkowe wydanie Anny Kareniny (ze zdjęciem z nowego serialu telewizyjnego na okładce) i zaszyła się na dalekich wydmach. Przypominali dwie podpórki na książki oddalone o dwieście jardów milczącego piasku i wyrzuconych przez morze patyków. Słońce zbliżało się do zenitu, kiedy na książkę Jessie padł cień intruza. Co tak siedzisz, Jess? Podniosła głowę. Był to filistyn Davey Ackerman. Czytam odparła. I byłabym wdzięczna, gdybyś nie zasłaniał mi słońca. Mam ci coś do powiedzenia, Jess oświadczył. Na pewno nie jest to coś, co chciałabym usłyszeć. Zjeżdżaj. A jeśli zdradzę ci pewną tajemnicę? Polubisz mnie, jak to będzie mocna rzecz? Musiałaby to być naprawdę wielka tajemnica. To będzie dla ciebie prawdziwy wstrząs. Doprawdy? Tak. Zamknęła Annę Kareninę i spojrzała na Daveya jak zwykle z pogardą. No więc? spytała. Chodź ze mną nad zatokę. Po co? Bo musimy pomówić na osobności, Jess. Tam, gdzie nikt nas nawet nie zobaczy. Mogliby mnie zabić, gdyby ktoś się dowiedział. Obraz człowieka, który ryzykuje życiem, żeby tylko jej coś powiedzieć obudził zainteresowanie Jessie. Wstała. Dobra powiedziała strzepując piasek z szortów. Lepiej, żeby to nie była lipa. Obeszli dookoła wydmę nad zatoką i stali się całkowicie niewidzialni dla wszystkich prócz przelatujących nisko mew. No więc? niecierpliwiła się Jessie. Dobra, posłuchaj powiedział biorąc głęboki wdech dla zebrania odwagi- Podsłuchałem rozmowę moich rodziców w nocy. Tak? Rozmawiali głośnym szeptem. O twoich rodzicach... Jessie zaniepokoiła się nieco. Ostatnio zauważyła, że stosunki między Bobem a Sheilą trochę się ochłodziły, ale nie chciała przywiązywać do tego większej wagi. To niemożliwe, wmawiała sobie. Oni są szczęśliwi. I co mówili o moich rodzicach? spytała nie zdając sobie sprawy, że zaczyna obgryzać paznokcie. Właściwie chodziło o tego małego Francuza. Co? To chłopak twojego ojca. O czym ty mówisz? zaperzyła się Jessie przerażona, że dobrze zrozumiała jego słowa. To chłopak twojego ojca. Twój ojciec jest jego ojcem wyrzucił w zdenerwowaniu Davey. Kapujesz? Jesteś obrzydliwym kłamcą. Nie, przysięgam. Naprawdę. Słyszałem rozmowę rodziców. Mówię ci, sami byli zdziwieni jak diabli. Davey, ty paskudny mały gnoju! wrzasnęła Jessie bliska łez. Uspokój się, Jess błagał. Jej niespodziewany wybuch wytrącił go z równowagi. Miał nadzieję, że okaże mu więcej wdzięczności. Ale odwróciła się od niego. Wracaj! krzyknął. Jessie puściła się biegiem po plaży. Jaki on był, mamo? spytała Paula, kiedy Sheila rozpakowywała walizkę wyciągając z niej na biurko trzy książki Gavina Wilsona. Sympatyczny odparła. Właściwie bałam się, że będzie trochę zarozumiały, ale nie jest taki. Starannie położyła książki pierwszą stroną okładki do góry, żeby zdjęcia Gavina na tylnych stronach nie przypominały jej o tym, co o mały włos by się wydarzyło poprzedniego dnia. Co mieliście wczoraj na obiad? spytała w nadziei, że córka nie zauważy rażącej zmiany tematu. Kupę śmiechu. I co jeszcze? Tata zabrał nas na pizzę. Była kupa śmiechu. Po chwili, uświadomiwszy sobie swój nietakt, do dała: Oczywiście, byłoby jeszcze fajniej, gdybyś też była z nami. Miło mi. Sheila roześmiała się i pocałowała córkę w czoło. W tej samej chwili trzasnęły drzwi wejściowe. Mamo, gdzie jesteś? krzyknęła Jessica. Tutaj, Jess. Przed chwilą wróciłam... Jessica weszła do pokoju, spocona i zaczerwieniona na twarzy. Co się stało, kochanie? spytała Sheila. Czy to prawda? spytała Jessie natarczywym, drżącym głosem. Co takiego? Czy to prawda, że tatuś... No... nie wiem co, Jessie. Przynajmniej mam nadzieję, że nie wiem. A więc to prawda. Widzę to na twojej twarzy. Co tu się dzieje? dopytywała się Paula pragnąc poznać rodzinny problem. Jessie zwróciła się do niej. Davey powiedział mi, że Jean-Claudejest synem taty!. Co? Zwariowałaś! Oczy Pauli rozszerzyły się. Nie potrafiła do końca pojąć usłyszanych słów, ale przeczuwała niejasno, że kryje się w nich coś strasznego. Dziewczynki, proszę powiedziała Sheila rozpaczliwie próbując zatrzymać je przy zdrowych zmysłach pozwólcie mi wyjaśnić... Jessie obróciła się gniewnie w stronę matki. Najpierw przyznaj, że to prawda. Powiedz, że tata jest naprawdę dla Jean-Claudea... Nie potrafiła wydobyć z siebie tego słowa. Tak powiedziała cicho Sheila to prawda. Paula wybuchnęła płaczem. Nie. Potrząsnęła głową. To jakieś wielkie kłamstwo. To nasz tatuś. Nasz! Jessie wrzasnęła na siostrę: Nie rozumiesz, ty mała idiotko? On miał romans z matką Jean-Claudea? Co to jest "romans"? spytała Paula próbując za wszelką cenę nie zrozumieć. Poszedł z nią do łóżka i zrobili dziecko wrzasnęła Jessie. Paula spojrzała bezradnie na matkę. Czy tata od nas odejdzie? spytała wypowiadając swoje najgorsze obawy. Sheila wzięła obie przerażone dziewczynki w ramiona. Wszystko będzie dobrze wyszeptała starając się sama w to uwierzyć. Jak mogłaś pozwolić, żeby tu przyjechał łkała Jessie do naszego domu? Drzwi wejściowe trzasnęły znowu. Zamarli w oczekiwaniu. Jean-Claude, z książką w ręku, wszedł do pokoju. Dzień dobry powiedział z uśmiechem. Szczególną przyjemność sprawił mu widok Sheili. To nasz tatuś rzuciła w jego stronę Paula. Nasz, nasz! Jean-Claude zmieszał się. O czym mówisz, Paula? spytał. Nasz tatuś jest twoim ojcem, a ty chcesz go nam zabrać wykrzyczała. Ależ nie... zaprotestował Jean-Claude. Założę się, że ta twoja cholerna matka wcale nie umarła warknęła Jessica pragnąc zadać mu ból. Żeby sobie poszedł. Żeby unieważnić sam fakt jego istnienia. Paula rzuciła się na chłopca i zaczęła okładać go pięściami. Nie podniósł nawet ręki, żeby obronić się przed jej ciosami. Z jakiegoś nie wyjaśnionego powodu zaczynał czuć się winny zbrodni. Paula, natychmiast przestań go bić! Sheila pospieszyła, by rozdzielić dwójkę dzieci. Jean-Claude łkał cicho. Ledwo ich rozdzielono, rzucił wszystkim wylęknione spojrzenie i wycofał się, najpierw powoli, potem w pośpiechu, do swojego pokoju. Chwilę później usłyszeli, jak zamykają się drzwi jego sypialni. Sheila spojrzała na roztrzęsione córki. To wszystko wina Boba. One były niewinnymi ofiarami, których życie zostało na zawsze zniekształcone przez odłamek jego niewierności. I ja też się pomyliłam, pomyślała z udręką. Popełniłam błąd. Widzę teraz, że myślałam wyłącznie o sobie. Na dworze zatrzymał się samochód. Był to Bernie, który przywiózł Boba z tenisa. Sheila patrzyła, jak jej mąż wysiada, macha przyjacielowi na pożegnanie i idzie w stronę domu. To tata powiedziała Sheila. Jak gdyby nie odgadły tego z wyrazu jej twarzy. Nigdy w życiu nie odezwę się do niego! powiedziała z płaczem Jessica obracając się i ruszając szybko w stronę schodów. Ja też dodała Paula i podążyła za siostrą, zostawiając Sheilę samą. Sheila westchnęła na widok męża, który zbliżał się do domu. Usłyszała otwierane drzwi. Sheila, kochanie? Jestem tutaj, Robert odpowiedziała cicho. Wiedziała, że jej słowa zabrzmiały jak wypowiedziane przez kogoś zupełnie obcego. Rozdział 20 Siedzieli zwróceni do siebie. Jak ona się dowiedziała? spytał Bob. Nie wiem. Powiedziałeś Berniemu? Spuścił głowę. - Tak. Davey musiał więc podsłuchać ich rozmowę... Co teraz zrobimy? spytał. Ja nic powiedziała stanowczo. To twój problem. Więc co ja mam zrobić? spytał, niechętnie przyjmując do świadomości to, co wyraźnie dawała mu do zrozumienia. Odeślij go do domu, Robert ucięła krótko. Teraz. Dzisiaj. Miała rację. W przeciwnym razie zabiorę dziewczynki i odejdę dodała. Nie była to groźba, lecz zwyczajne określenie drugiego wyjścia. Dobrze zgodził się nie podejmując walki. Czekał jednak, aż Sheila doda coś chociaż trochę pocieszającego. Coś, co pomoże mu podjąć tę trudną decyzję. Ale nie powiedziała nic. Wstał, podszedł sztywnym krokiem do telefonu i podniósł słuchawkę. Mają jedno wolne miejsce dziś wieczorem oznajmił przykrywając słuchawkę dłonią ale samolot odlatuje o siódmej... Zdążysz, jeśli się pospieszysz powiedziała cicho, nie odwracając do niego głowy. Dobrze usłyszała, jak mówi przez telefon. Na nazwisko Beckwith... to znaczy, Guerin. Tak, będziemy godzinę przed odlotem. Odłożył słuchawkę i podszedł do Sheili. Chyba powinienem mu teraz powiedzieć, co? Podniosła wzrok, ale nie powiedziała nic. Tak mruknął odpowiadając na swoje pytanie. Pójdę na górę i pomogę mu się spakować. Wciąż nie odpowiadała. Bob odwrócił się, wyszedł z pokoju i ruszył schodami do góry. Był zbyt pochłonięty tym, co musiał zaraz powiedzieć, by zauważyć, że właśnie odezwał się telefon. Halo, Sheila? Tak. Mówi Gavin Wilson. Czy dzwonię do pani w niewłaściwej chwili? Właściwie dopiero weszłam i... czy mogę za dzwonić do pana później? Jest pan w Waszyngtonie? Nie, o to właśnie chodzi. Powiem krótko. Rozumiem, że jest pani zajęta. Pomyślałem sobie, że odłożę wyjazd do Waszyngtonu, jeśli znajdzie pani dla mnie czas... to znaczy, jeśli będzie pani miała ochotę popracować dalej ze mną nad poprawkami. Oczywiście, przyjechałbym do pani. Nie mogę, Gavin odparła. Sheila nalegał słyszę, że jest pani zdenerwowana. Czy wszystko w porządku? Przykro mi, Gavin. Wszystko się za bardzo skomplikowało. Nie mogę teraz rozmawiać. Odłożyła słuchawkę. Przez ułamek sekundy miała ochotę wybuchnąć śmiechem. To nie może się dziać naprawdę, pomyślała. Bob zapukał. Jean-Claude, mogę wejść? Proszę odparł cicho chłopiec. Bob wolno otworzył drzwi. Chłopiec leżał skulony na łóżku. Posłał mu wylęknione, ukradkowe spojrzenie. Możemy porozmawiać? spytał Bob. Tak. Bob zastanawiał się w zdenerwowaniu, o czym myśli teraz Jean-Claude. Mogę usiąść? Chłopiec skinął głową. Znów spojrzał ukradkiem na Boba. Bob usiadł na krześle stojącym najdalej od łóżka. Nie potrafię powiedzieć, jak jest mi przykro z powodu... tej awantury z Jessie i Paulą. Chodziło im o coś, co powiedział Davey Ackerman, żeby narobić zamieszania. Urwał. Jessie naprawdę nie chciała cię zranić. Wiesz o tym, prawda, Jean-Claude? Chłopiec nie podnosząc wzroku skinął głową. Nie zauważalnie. Przepraszam cię za wszystko ciągnął Bob. Chłopiec spojrzał na niego. Chcesz, żebym pojechał do domu? spytał. Jego przenikliwość wprawiła Boba w zakłopotanie. Cóż, Jean-Claude, chyba.... to chyba będzie dla ciebie najlepsze. Urwał znowu. Po chwili chłopiec powiedział: Kiedy mam wyjechać? Chryste, pomyślał Bob, jaki on jest piekielnie dzielny. No, to zależy odparł niejasno Bob starając się w ten sposób trzymać na wodzy swoje uczucia ale może pomogę ci się spakować, żebyśmy byli gotowi? Nie trzeba odpowiedział Jean-Claude. Nie mam wiele bagażu. Pomogę ci nalegał Bob. Nie. Nie ma potrzeby. Chcesz, żebym już zaczął? Bob zawahał się. Tak wykrztusił wreszcie. Tak będzie łatwiej. To znaczy... zaraz wrócę, dobrze? Wstał, przeszedł przez pokój, położył rękę na ramieniu chłopca i wyszedł. Przez chwilę stał pod drzwiami Jessici zbierając się na odwagę. Wreszcie zapukał. Kto tam? warknęła wojowniczo Jessica. Ja. Twój ojciec. Chcę z tobą porozmawiać. Ja nie mam ojca. Odejdź. Proszę cię, Jess, otwórz. Czy Paula jest z tobą? Nie dobiegł zza drzwi głos Pauli. Nienawidzę cię najbardziej na świecie. Jess? Bob spróbował znów przemówić do starszej córki. Kocham cię... Odejdź i umrzyj powiedziała. Odejdź! krzyknęła Paula. Zostaw mamę i nas w spokoju! Z bólem serca Bob poddał się i odszedł. Wrócił schodami do salonu na dole. Sheila siedziała skulona w fotelu i obejmowała rękami kolana. Za chwileczkę będzie gotowy powiedział cicho Bob. Nie odpowiedziała. Pakuje się sam. Nie chciał mojej pomocy. Sheila wciąż nie odpowiadała. Po głowie krążyła jej jednak pewna samolubna myśl: "Nie będę musiała więcej oglądać tego zdjęcia w srebrnych ramkach". Dziewczynki nie chcą ze mną rozmawiać dodał. Cholera. Zrujnowałem ich psychikę, prawda? W co one do diabła mają teraz wierzyć? Nigdy się z tym nie pogodzą. Sheila siedziała bez słowa, nieruchomo. Zdał sobie sprawę, że wygłasza monolog. Poprosił więc żonę o przysługę. Wprost. Spróbujesz z nimi porozmawiać, kiedy mnie nie będzie? Spojrzała na niego i spytała zwyczajnie: A co mam im powiedzieć? Rozdział 21 Zamiast pojechać Autostradą nr 6 w poprzek Cape, Bob skręcił w 6Aw Orleanie. "Żurawinowa autostrada" była wolniejsza, lecz ładniejsza, z widokiem na morze. Chłopiec zachowywał stoickie milczenie w ciągu pierwszych godzin po odjeździe. Spakował się i cierpliwie czekał w swoim pokoju na Boba. Bob wziął zieloną walizkę, a Jean-Claude swoją podręczną torbę. Zeszli po schodach do kuchni, gdzie Sheila przy gotowała dla nich kanapki z serem i kawę, żeby posilili się przed podróżą na lotnisko. Podczas gdy dziewczynki siedziały nadal w hermetycznie zamkniętym pokoju, Sheila wzięła się w garść. Teraz nie mogło być już gorzej. Zostało nawet jeszcze trochę wakacji, żeby postarać się coś naprawić. Jutro nadejdzie pierwszy dzień ich nowego życia. Kiedy zawodzą słowa, dobrze jest oprzeć się na wygodnych banałach. Patrzyła jak mężczyzna i chłopiec jedzą kanapki i powiedziała najzwyczajniej w świecie: Bardzo nam było przyjemnie cię gościć, JeanClaude. Chłopiec miał pełną buzię. Przełknął i odpowiedział grzecznie: Dziękuję, madame. Bob milczał, bijąc się samotnie z myślami. Jestem pewna, że Jessie i Paula chciałyby cię przeprosić za to... nieporozumienie. Każde z nich wiedziało, że dziewczynki są wciąż na górze. Przez kilka minionych godzin ciszę przerywały bowiem ich donośne skargi. Dom był przecież drewniany. Proszę je pożegnać w moim imieniu powiedział Jean-Claude. Oczywiście. Kiedy wychodzili, Jean-Claude wyciągnął dłoń. Sheila przyjęła ją, a potem pochyliła się i pocałowała go w policzek. Bobowi na ten widok przyszła do głowy pierwsza wyraźna myśl tego popołudnia: "Czy już za trzy godziny mam zrobić to samo na lotnisku?" Upłynęło niecałe trzydzieści minut podróży. Bob spróbował nawiązać rozmowę. Wiesz, kiedy mijaliśmy Orlean, zapomniałem ci coś powiedzieć. Spojrzał na siedzącego obok chłopca, który trzymał kurczowo na kolanach swoją torbę. To pewna ciekawostka bełkotał Bob, jak nudny przewodnik turystyczny to właśnie tam zbudowano pierwszą stację telegraficzną do przekazywania telegramów do Francji. W tamtych czasach nie było jeszcze telefonów i... Ach, tak powiedział cicho chłopiec. O czym ja gadam? zastanawiał się Bob. Telegramy? Ależ tak, uświadomił sobie, że nie było to jednak takie bezsensowne. Próbujesz mu jakoś po wiedzieć, że będziesz utrzymywać z nim kontakt. Że komunikacja między Cape Cod a Francją ma długą historię. Czy on to zrozumiał? O czym myśli? Minęli miejscowość Sandwich i nie opatrzyli komentarzem jej zabawnej nazwy. Przejechali przez Kanał Cape Cod i nie odezwali się do siebie. Będziemy za tobą tęsknić, Jean-Claude po wiedział Bob. Tchórzu, nie masz nawet odwagi, żeby użyć liczby pojedynczej? Mów tylko za siebie, Bob. Właśnie przejeżdżali przez Plymouth. Bardzo cię polubiłem dodał. Nareszcie, wykrztusiłem to. Wyraziłem swoje uczucia. Przynajmniej częściowo. Przez dłuższą chwilę chłopiec nie odpowiadał. Wreszcie, gdy od lotniska Logan dzieliła ich niespełna godzina drogi, odezwał się: Czy to prawda, Bob? Co? Naprawdę jesteś moim ojcem? Bob spojrzał na niego. Niech to szlag, on ma prawo wiedzieć. Tak, Jean-Claude, jestem twoim ojcem. No dobra, a teraz przeklnij mnie, chłopcze, zasłużyłem sobie. Za to, że nie powiedziałem ci w chwili, kiedy cię zobaczyłem. Żeby złagodzić twój żal. Za to, że po wiedziałem ci dopiero dzisiaj, kiedy mnie zmusiłeś. I jeszcze za to, że porzucam cię znowu, tym razem rozmyślnie. Jestem szczęśliwy powiedział chłopiec. A jednak w jego głosie zabrzmiała nuta smutku. Bob spojrzał na niego z wyrazem twarzy, który mówił: Dlaczego? Moja mama często mówiła o moim ojcu. Że był miły i dobry. I zabawny. A kiedy... Tak? A kiedy cię poznałem, już w pierwszej chwili na lotnisku, tak bardzo chciałem, żeby mój ojciec był podobny do ciebie. Tego bałem się najbardziej, pomyślał Bob. A może tego najbardziej pragnąłem? Że spotkam się z synem, a on mnie polubi, nie, pokocha, mimo moich wad. Wyciągnął dłoń i dotknął chłopca. Jean-Claude chwycił ją obiema rękami i przytrzymał mocno. Bardzo mocno. Bob nie potrafił na niego spojrzeć. Siedział wpatrzony przed siebie, okłamując się, że robi to dlatego, żeby ostrożnie prowadzić samochód. Chłopiec wciąż trzymał mocno jego dłoń. Bob powiedział do siebie: "Nie mogę go opuścić". Nie mogę. Rozdział 22 Dla Jessici i Pauli dzieciństwo skończyło się gwałtownie. Stojąc na szczycie schodów Sheila słyszała, jak mówią do siebie. On nigdy nie wróci do tego domu powtarzała Paula. Nigdy, nigdy, nigdy. Głos Jessie był o dziwo spokojniejszy. To zależy od mamy. Przez chwilę Paula zastanawiała się nad tym w milczeniu. Jak ona może w ogóle z nim rozmawiać po tym, co zrobił powiedziała wreszcie. Nie wiem odparła Jessica. Mam tylko nadzieję, że oni, no wiesz, nie rozejdą się. Dzieci z rozbitych rodzin dostają zawsze świra. Znów zapadło milczenie, kiedy Paula rozmyślała nad realiami dorosłego życia. Och, Jessie, tak się boję. Wszystko się zmieniło. Nie martw się. Ja się tobą zaopiekuję. I znów chwila ciszy. Ale kto zaopiekuje się mamą? Sheila zapukała i otworzyła drzwi. Zobaczyła Paulę w ramionach Jessie. Obie odetchnęły z ulgą na jej widok. Usiadła na łóżku No, to dopiero był ciężki dzień, prawda? Usiłowała zdobyć się na uśmiech. Co teraz będzie, mamo? spytała z niepokojem Paula. Cóż, tata niedługo wróci odparła i będziemy próbowali się pozbierać. Czy będziemy jeszcze kiedyś szczęśliwi? spytała Paula. Nic na świecie nie było już dla niej pewne. Oczywiście, że będziemy. Widzisz, kiedy człowiek dorasta, najbardziej boli go, gdy odkryje, że nikt nie jest doskonały. Nawet rodzice. Ty jesteś powiedziała Paula. Nikt nie jest powtórzyła Sheila. Jessie spojrzała w oczy matki. Ty nadal kochasz tatę, prawda? Sheila skinęła głową. Jess, byliśmy szczęśliwi przez prawie dwadzieścia lat. Bardziej niż inni ludzie. Zawahała się i dodała: Prawie zupełnie. Boże, mamo powiedziała z udręką Jessie. Życie jest do niczego. Przez chwilę Sheila ważyła w myślach ten osąd. Tak, kochanie przyznała. Czasem tak. Naraz odezwał się dzwonek u drzwi. Czyżby Bob już wrócił? Dziewczynki z pewnością nie były jeszcze gotowe na spotkanie z nim. Nie była pewna, czy sama jest gotowa. Pójdę otworzyć powiedziała. Stara się być delikatny, pomyślała schodząc na dół. Zamiast wpadać bez uprzedzenia, zadzwonił, żeby nas ostrzec. Sheila otworzyła drzwi. Był to Gavin Wilson. Zaniemówiła. Przepraszam panią za najście, Sheila powiedział z zakłopotaniem ale pani głos brzmiał jakoś dziwnie przez telefon. Trochę się martwiłem. Czy na pewno wszystko jest w porządku? O, tak. Tylko kiedy pan dzwonił, dzieci akurat... Szukała gorączkowo wiarygodnej wymówki. Tak. Rozumiem powiedział zgadzając się z nie dokończonym zdaniem. Oboje byli nieco zażenowani i stali dalej na ganku nie wiedząc, co powiedzieć. Przecież miał pan być w Waszyngtonie odezwała się Sheila i pomyślała: "Boże, muszę wyglądać jakczupiradło". Chyba obejdą się beze mnie jeszcze jeden dzień. Ach, tak. Może... zechciałby pan wejść? spytała. Ale Gavin wyczuł, że w rzeczywistości nie miała ochoty go zapraszać. Cóż, chyba postąpiłem zbyt arogancko przyjeżdżając od razu. Ale cieszę się, że wszystko jest w porządku. Zatrzymałem się w hotelu Inn. Jeśli będę mógł pani w czymś pomóc, proszę zadzwonić. Ale nie musi pani czuć się wobec mnie zobowiązana. Zamknij się, Gavin, znów bełkoczesz bez sensu. To bardzo miło z pańskiej strony powiedziała Sheila. I dodała niejasno: Mój mąż powinien zaraz wrócić. Musiał jechać na lotnisko. Ach powiedział Gavin. Coś nagłego? Można tak powiedzieć. Ach powtórzył Gavin. Na co Sheila odparła: Bardzo mnie pan wzruszył swoją troskliwością. Tak. No cóż, wie pani gdzie można mnie znaleźć odpowiedział nieśmiało. Potem odwrócił się i ruszył w stronę wynajętego samochodu. Gavin! zawołała Sheila. Zatrzymał się jakieś dziesięć jardów od ganku. Tak? Może przyjdzie pan do nas na drinka dziś wieczorem, około wpół do dziesiątej? Doskonale. Czy mam najpierw zadzwonić? Nie, nie. Po prostu proszę przyjść. Bob chętnie pana pozna. Świetnie. A więc do zobaczenia. Pomachał jej, jakby salutował, odwrócił się i podszedł do samochodu. Miły człowiek, pomyślała Sheila. Zadał sobie tyle trudu. Wszystko dla mnie. Sheila jadła obiad z dziewczynkami, kiedy za dzwonił telefon. Sheila? Bob... czy wszystko w porządku? I tak, i nie. Wpadliśmy w straszny korek. Wciąż jesteśmy na lotnisku, a samolot już odleciał. Och. Słuchaj powiedział jest tylko jedno rozsądne wyjście. Zatrzymamy się w Lexington, żeby mógł odlecieć jutro. Nie sądzisz? Zawahała się i powiedziała: Tak chyba będzie najlepiej. Jak się czują dziewczynki? Trochę się uspokoiły. Chciałbym coś im powiedzieć. Będą ze mną rozmawiać? Wątpię. Naraz włączył się nosowy głos. Minęły trzy minuty. Proszę wrzucić czterdzieści centów. Dobra. Posłuchaj, Sheil powiedział w pośpiechu Bob. Zadzwonię znowu, jak dotrzemy do domu w Lexington. Dobrze. Kocham cię powiedział szybko w chwili gdy telefon rozłączył się. Miał nadzieję, że go usłyszała. Solidnie się przygotowywał do tej rozmowy. Odłożył słuchawkę na widełki i ruszył z powrotem do jadalni w barze Wellesley Howard Johnson przy autostradzie 128. Jean-Claude siedział w narożnej przegródce dziobać swoją porcję smażonych mięczaków (specjalność tego wieczoru). Bob usiadł naprzeciw niego. Miałbyś ochotę zostać jeszcze jeden dzień? spytał. Moglibyśmy przespać się w naszym domu w Lexington. Co ty na to? Och, tak powiedział chłopiec. Rozdział 23 Przynajmniej tym razem nie trzeba było namawiać dziewczynek, żeby poszły spać. Przedtem przy jęły ze spokojem wiadomość o nieobecności Boba. A może było to emocjonalne wyczerpanie? Tylko Sheila nie potrafiła stłumić w sobie wyrzutów. Już wtedy, gdy dzwonił na lotnisko, Bob wydawał się robić jakieś uniki. Może rozmyślnie spóźnił się na samolot. Żeby spędzić jeszcze jeden dzień ze swoim synem. Czuła złość również dlatego, że zostawił ją samą z dziewczynkami, jak zwykle zakładając z góry, że potrafi sobie z nimi poradzić. Nawet nie przepraszał zbytnio za to, że spędzi noc poza domem. Czy nic już dla niego nie znaczymy? Gdzie się podziała jego hierarchia wartości? Gavin Wilson przyjechał punktualnie o wpół do dziesiątej. Wyglądał jakby trochę inaczej. Naraz zrozumiała dlaczego; miał na sobie marynarkę i krawat. Dobry wieczór, Sheila. Powiedział to tonem dopasowanym do swojego-oficjalnego ubioru. Proszę wejść odparła. Napije się pan czegoś? Poproszę. Szkocka z wodą Jeśli wolno prosić. Podążył za nią. Z lodem? Tak, proszę. Jestem już zupełnie zamerykanizowany. Kiedy weszli do salonu, rozejrzał się niepewnie. Bob musiał zostać w Bostonie... powiedziała Sheila siląc się na naturalny ton. O, jakieś problemy? Nie. Oczywiście, że nie. Coś mu wypadło w ostatniej chwili. Och. Proszę siadać, Gavin. Przyniosę drinki. Dotarło to do niej mimochodem, kiedy otwierała lodówkę. Nagle napięcie związane z utrzymywaniem pozorów stało się nie do zniesienia. Zamknęła drzwi, oparła się o nie i zaczęła płakać. Cicho, jednostajnie. Poczuła ulgę. Zdała sobie sprawę, jak bardzo pragnęła się załamać. I od jak dawna. Wtem poczuła na sobie czyjeś ramiona. Gavin wszedł niesłyszalnie do kuchni. Obejmując ją nadal, szepnął: No, Sheila, powie mi pani wreszcie, co takiego się stało? Nie mogła się ruszyć, miotana sprzecznymi uczuciami. Nie znam pana powiedziała nie. odwracając się. Może będzie pani łatwiej, jeśli zdradzę po wiedział łagodnym głosem że zostałem sprawdzony ze względów bezpieczeństwa przez FBI. Znaczy to, że można powierzyć mi największe tajemnice. Uśmiechnęła się słabo. Wciąż ją trzymał. Nie od wróciła się ani nie spróbowała wyrwać. Głos drżał mu lekko, kiedy powiedział: W każdym razie, proszę mi wierzyć lub nie, chyba zakochałem się w pani. Nie odpowiedziała. Proszę odpowiedzieć, Sheila. To oświadczenie kosztowało mnie mnóstwo odwagi. Proszę się nie wygłupiać, Gavin odparła. Wciąż ją trzymał. Wiem, że ma pani powody, żeby mi nie wierzyć. Dopiero się poznaliśmy. No i oczywiście zrobiłem tę żałosną, niezręczną aluzję w restauracji. Nawet nie wie pani, jak tego żałuję. Byłem potem taki wściekły, że prawie dwie godziny spacerowałem nad rzeką. Musiałem wyglądać żałośnie, bo nawet bandyci mnie omijali. Czy ten mężczyzna usiłuje powiedzieć mi, że mu na mnie zależy? Do diabła, to okropne, że nie zauważyłem pani kłopotów. Już wszystko w porządku powiedziała. Było to raczej pozytywne określenie stanu jej uczuć niż odpowiedź na jego uwagę. Proszę posłuchać ciągnął dalej przyjechałem nie tylko po to, żeby przeprosić, ale też żeby dodać pani otuchy. Czy czuje się pani już lepiej? Tak. To dobrze. Proszę więc wracać do salonu, a ja przygotuję dla nas drinki. Potem porozmawiamy może o pani kłopotach. Pani też nalać szkockiej? Skinęła głową. No to proszę iść. Wręczył jej szklankę i usiadł naprzeciwko. A więc? zagadnął. Więc co? Zrozumiała pani, co przed chwilą powiedziałem? Skinęła głową. I co? Spojrzała do szklanki, a potem znów na niego. Gavin, nie będę się oszukiwać. Pan jest jak to powiedzieć? kimś w rodzaju intelektualnej gwiazdy ja zaś... Niech pani nie kończy tego zdania, Sheila. jest pani nie tylko inteligentna i piękna, ale też niezwykle wrażliwa oraz, jeśli instynkt mnie nie myli, podobnie jak ja należy pani do BZD. Co za BZD? Braterstwo Zranionych Dusz. Prawdę mówiąc, ja jestem jego założycielem. Wcale nie wygląda pan na zranionego. Nauczyłem się to ukrywać. Odrobiną cynizmu można wiele załatwić. Urwał. Tamtego wieczoru przy kolacji nie po wiedziałem pani wszystkiego o sobie. Kiedy wyjechałem z Anglii bez żony, stało się tak dlatego, że wolała ode mnie nie tyle Oksford, co jednego wykładowcę z Oksfordu. Bardzo sympatycznego profesora filozofii. Jak więc pani widzi, mój fakt bycia "gwiazdorem", jak mnie pani pochlebnie określiła, nie jest w stanie zrekompensować tego, że moja własna żona nie ceniła mnie tak wysoko. W jego oczach rozbłysły teraz bolesne wspomnienia. Och powiedziała Sheila. Tak mi przykro. Nie wiem, co powiedzieć oprócz tego, że znam to uczucie. Jak pan z tego wyszedł? Nie wyszedłem. Nie jestem pewny, czy kiedykolwiek mi się to w pełni uda. Ale czas pomaga, odnawia nasze zasoby nadziei. Człowiek zaczyna wierzyć, że może kiedyś spotka kogoś godnego zaufania. Spojrzał na nią. Sama nie wiem, w jakim punkcie się znalazłam powiedziała. Tak wiele spotkało mnie naraz. Zaczerpnął powietrza i spytał delikatnie: Sheila, czy pani mąż ma kogoś innego? Zaniemówiła. Rozumiem powiedział. Nie może pani o tym mówić. Przepraszam, że poruszyłem ten temat. Musiała jednak coś powiedzieć. Gavin, to wszystko nie jest tak, jak wygląda z zewnątrz. To znaczy... Potrząsnęła głową nie mogąc znaleźć właściwych słów. Nawet gdybym chciała, nie potrafiłabym tego wyjaśnić. Sheila, cofam moje pytanie i przepraszam. To naprawdę nie mój zakichany interes. Nie potrafiła zdobyć się nawet na podziękowanie. Innym razem dodał kiedy poczuje pani, że już może mówić. I chce. Wstał. Wiem, że powinienem już iść... Już miała zaprotestować, kiedy dodał: Naprawdę, to będzie dla nas obojga najlepsze rozwiązanie. Zawahała się i wykrztusiła w końcu: Dziękuję, Gavin. Wyjął swój notatnik, wyrwał zeń kartkę i zaczął coś gryzmolić. Zostawię pani mój prywatny numer w Waszyngtonie i numer w Białym Domu. I ostrzegam panią jeśli nie odezwie się pani przed końcem tygodnia, ja zadzwonię. Muszę wiedzieć, że u pani wszystko w porządku. Czy powinnam poprosić go, żeby został? pomyślała. Wybieram się na tydzień do Cambridge tuż po Dniu Pracy. Ale tymczasem proszę obiecać, że pani zadzwoni. Nawet, żeby tylko porozmawiać o pogodzie. Chcę tylko usłyszeć pani głos. Proszę. Niech pani obieca. Obiecuję. Mamusiu, nie mogę spać. Była to Paula, która zjawiła się w piżamie. Za chwileczkę przyjdę na górę, kochanie odparła Sheila. A potem przedstawiła ją. Gavin, to moja córka Paula. Paula, to profesor Wilson z Waszyngtonu. Ten, który napisał te książki i nie jest taki zarozumiały, jak myślałaś? spytała Paula. Tak. Sheila uśmiechnęła się. Gavin wybuchnął śmiechem. Dobry wieczór, panie profesorze powiedziała Paula. Dobry wieczór powiedział Gavin. Powinnam już spać dodała tytułem wyjaśnienia. No to musisz wracać do łóżka. Profesor Wilson ma rację dodała Sheila. Przykryjesz mnie, mamusiu? spytała Paula. Oczywiście. Świetnie. Będę czekać. Dobranoc, panie profesorze. I wyszła, żeby przygotować się do wizyty Sheili. Śliczna dziewczynka powiedział Gavin. Na pewno poradzi sobie pani sama? Tak odpowiedziała. Podeszła razem z nim do drzwi. Zatrzymał się i spojrzał na nią. Bardzo chciałbym panią pocałować, ale to nie właściwa chwila. Dobranoc, Sheila, Mam nadzieję, że nie zapomni pani o niczym, co powiedziałem. Delikatnie dotknął jej policzka. I wyszedł. Sheila patrzyła, jak jego samochód odjeżdża i po myślała: Ciekawe co by się stało, gdyby mnie pocałował. Rozdział 24 Bob obudził się wolno w szumie padającego deszczu. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że zapanowała zima. A kiedy zamykał okno, poczuł to na własnej skórze. Na termometrze było ledwie 58 stopni. Zima czwartego lipca. Statystyczna niemożliwość wszędzie poza Bostonem. Powlókł się wzdłuż korytarza i zajrzał do pokoju Jessie, gdzie położył na noc Jean-Claudea. Chłopiec wciąż spał spokojnie. Wydarzenia poprzedniego dnia najwyraźniej go wyczerpały. Boże, pomyślał Bob wpatrując się w jego spokojną twarz. Co ja mam zrobić? Kiedy chłopiec wstał, zjedli razem kilka bułek i wypili kawę. Ponieważ uporczywy deszcz nie zdradzał oznak osłabienia, Bob zarzucił plany wycieczki krajoznawczej do Lexington i Concord. Zamiast tego, skierował samochód do Cambridge i zatrzymał się na parkingu dla wykładowców MIT. Tutaj mam wykłady powiedział Bob, kiedy brnęli przez kałuże w stronę wejścia do budynku. Echo ich kroków rozbrzmiewało w korytarzu, gdy szli do gabinetu Boba. 184 Otworzył drzwi kluczem. Wewnątrz czuć było stęchliznę. To tutaj robisz swoje obliczenia? spytał chłopiec patrząc na książki piętrzące się na półkach aż po sufit. Niektóre odparł Bob z uśmiechem. Mogę usiąść przy twoim biurku? Jasne. Chłopiec klapnął na fotel Boba i zaczął obracać nim w kółko. Jestem profesor Beckwith wycedził źle udawanym barytonem. Szanowny pan chce mnie zapytać o statystykę? Tak odparł Bob. Jakie mamy szansę, że ten przeklęty deszcz przestanie dzisiaj padać, panie profesorze? Hmm powiedział Jean-Claude z głęboką za dumą. Musi pan przyjść do mnie jutro w tej sprawie. A potem zachichotał, ubawiony własnym żartem. I zadowolony, że siedzi w skórzanym fotelu ojca. Bob usiadł naprzeciwko na krześle zarezerwowanym dla studentów i uśmiechnął się do Jean-Claude. Chłopiec wydawał się taki mały za biurkiem, które było dziś wyjątkowo schludne. Bob oczyścił je z papierów, zanim wyjechał w czerwcu na urlop. Poza telefonem została na nim tylko fotografia Sheili i dziewczynek. Podoba mi się tutaj powiedział Jean-Claude. Widać stąd żaglówki na rzece. Popatrz, nawet dzisiaj jest kilka. Bob był zazwyczaj tak pochłonięty pracą, że rzadko spoglądał przez okno. Ale chłopiec miał rację. Widok był przepiękny. Dochodziła trzecia po południu. Mam pomysł powiedział Bob. Jeśli nie zniechęci cię krótki spacer, moglibyśmy odwiedzić Muzeum Nauki. Chyba by ci się tam spodobało. Dobrze. Bob znalazł nadający się do użycia parasol i razem wyszli, żeby stawić czoła żywiołom przyrody. Przeszli przez Memoriał Drive i ruszyli wzdłuż rzeki do Parku Nauki. Zgodnie z przewidywaniami Boba w muzeum roiło się w ten deszczowy dzień od zwiedzających. JeanClaude stał zahipnotyzowany spojrzeniem Sowiego Straszydła, upierzonego gospodarza muzeum. Bob kupił mu koszulkę ze Straszydłem. Chłopiec włożył ją natychmiast. Na ubranie? Tak. Dlaczego? A dlaczego nie? Wreszcie doczekali się na swoją kolej, żeby Jean-Claude mógł zbadać powierzchnię księżyca i wdrapać się do ładownika Apollo. Pomachał do Boba, który stał teraz kilkaset tysięcy mil w dali. Salut z księżyca! Bob uśmiechnął się. Podał Jean-Claudeowi rękę, żeby pomóc mu wydostać się ze statku kosmicznego; chłopiec nie chciał jej potem puścić. Weszli na drugie piętro, kupili sobie lody w waflach i skupili się na Przezroczystej Kobiecie z pleksiglasu. Bob był pod wrażeniem wiedzy chłopca z zakresu anatomii. Chcesz być lekarzem, jak dorośniesz? spytał go. Może. Albo profesorem. Ich rozważania brutalnie przerwał męski głos. Jak panu idzie? Bob odwrócił się. Mówił do niego mężczyzna w średnim wieku ciągnący za sobą chłopca i dziewczynkę. Te dni opieki nad dzieciakami to cholerstwo, co? ciągnął dalej. Gdyby nie padało, mógłbym je przynajmniej zabrać na defiladę albo jakiś mecz. Założę się, że mają tego muzeum dosyć tak samo jak Ja. Bob nie zrobił nic, żeby podtrzymać rozmowę, ale już samo jego milczenie stanowiło zachętę dla nudziarza. Niech pan sobie wyobrazi, że moja była przywlokła ich tutaj w zeszłym tygodniu. Myślałem, że oskubała mnie już ze wszystkiego. Teraz chce mi zabrać ostatnią możliwość zabawienia dzieciaków. A propos, nazywam się Phil Harlan. Może byśmy tak połączyli siły? Bob spojrzał na Harlana. I na dzieci Harlana. Sprawiały równie żałosne wrażenie jak ich ojciec. I wtedy pomyślał o swoich córkach. Powiedział sobie: my nigdy nie doprowadzilibyśmy się do takiego stanu. Harlan i jego sposób na życie przyprawiał go o dreszcz. Przykro mi, mamy inne plany odparł chłodno i zaczął już odchodzić z Jean-Claudem. To może spotkamy się w którąś sobotę jesienią, co? Harlan nie zrażał się. Może mruknął Bob nie odwracając głowy. W muzealnym sklepie z pamiątkami Jean-Claude poprosił Boba o pocztówkę z powierzchnią księżyca. Chciał wysłać ją swojemu koledze Mauriceowi z Montpellier. Bob posłusznie zapisał podyktowane mu słowa; Tu uois, Maurice, moi aussije peux uoler! Ton ami, Jean-Claude Treść zaintrygowała Boba. Co to znaczy, że ty też możesz latać? Maurice mówi, że zbudował w piwnicy statek kosmiczny. Chciał polecieć do Setę, żeby się ze mną spotkać, ale jego mama wszystko wykryła i nie mógł. Ach, tak powiedział Bob z trudem powstrzymując uśmiech. Ale obiecałem mu, że nikomu nie powiem. Ja nie powiem powiedział Bob, szczęśliwy, że został obdarzony zaufaniem. Kupił gazetę. Nie po to, żeby sprawdzić odloty; wiedział, że samolot odlatuje codziennie o siódmej. Chciał poszukać jakiejś rozrywki. Słuchaj powiedział dzisiaj wieczorem ma być wielki koncert na powietrzu, po drugiej stronie rzeki. Ciekawe, czy go odwołali. Sympatyczna pani za ladą z pamiątkami usłyszała ich rozmowę i powiedziała: O, nie, proszę pana. Ten koncert na pewno nie. To złoty jubileusz pana Fiedlera i Popsów. Dziękuję pani odparł Bob, po czym odwrócił się do Jean-Claudea. Może trochę zmokniemy, ale będzie dobra zabawa. To muzyka jazzowa? Nie, Czy to ważne? Nie odparł chłopiec. Rozdział 25 Wrócili pieszo brzegiem rzeki do samochodu. Bob wyjął stary koc, który trzymał zawsze w bagażniku. Zboczyli z drogi, żeby kupić kanapki z bagietek, a potem przekroczyli Most Harwardzki i poszli w stronę Esplanady, krętego korytarza zielonej trawy, który prowadził do Muszli Koncertowej, kopuły chroniącej muzyków przed deszczem. Kilka tysięcy zagorzałych fanów zgromadziło się wbrew woli żywiołów, rozbiwszy zaimprowizowane namioty, wigwamy i postawiwszy rozmaite chatki. Bob i Jean-Claude rozłożyli swoje koce jak najbliżej Muszli. Skoro już mamy przemoczyć sobie tyłki, to postarajmy się przynajmniej o dobry widok powiedział Bob i podał Jean-Claudeowi ogromną kanapkę. Muszę jeść? spytał chłopiec. Trochę boli mnie brzuch. Nie przejmuj się tym pocieszył się Bob kładąc to na karb zdenerwowania. Zjedz, ile dasz radę. No, dobrze westchnął chłopiec i zaczął bez myślnie gryźć bułkę. Jakąś godzinę później siąpiący deszcz przyćmiła burza oklasków. Na scenę wyszedł nobliwy dyrygent. Tłum zerwał się na równe nogi i zakrzyknął: Kochamy cię, Arthur! Bob wyjaśnił chłopcu: Ten siwiuteńki mężczyzna to wielka znakomitość. Jest ważniejszy od samej muzyki. Wygląda jak Pere Noel powiedział chłopiec. Masz rację odparł Bob ale nie przypomina zwykłego Dziadka Mroza. Raczej ojca każdego z nas. Chyba na tym polega jego urok. Wtedy przyszła mu do głowy osobliwa myśl. "Nigdy nie widziałem Fiedlera z takiej bliskości, ale jest w nim coś, co przypomina mi Tatę". Przypomniał sobie rozliczne, szczęśliwe wycieczki, na których był z ojcem. Mecze piłkarskie. Poranne koncerty Orkiestry Filadelfijskiej z Ormandym. Obozowiska w Poconos. Tylko oni dwaj. Nagle zatęsknił straszliwie za ojcem. Fiedler podniósł batutę i koncert rozpoczął się. Na otwarcie zagrali "Kiedy Johnny maszeruje do domu". Przez najbliższe pół godziny deszcz nasilił się. Chyba powinniśmy już iść powiedział Bob. Och, nie, proszę poprosił chłopiec. No, dobrze ustąpił niechętnie Bob. Spojrzał na zegarek. Za dwadzieścia dziewiąta. Samolot do Paryża był już nad Atlantykiem. W finale zagrano "Uwerturę 1812", opatrzoną rozdzierającymi dźwiękami kościelnych dzwonów i wystrzałów armatnich z małej haubicy. Jean-Claude wpadł w ekstazę, zwłaszcza gdy rozpoznał melodię grzmiącą tubalnie w wirze smyczków. To Marsylianka! wykrzyknął skacząc na równe nogi. Tak powiedział Bob. To niespodzianka dla ciebie. Muzyka porwała chłopca. Zaczął klaskać jeszcze przed końcem i nie przestawał, gdy orkiestra grała już "Stars and stripes forever". Cały przemoczony tłum powstał śpiewając, krzycząc i maszerując w miejscu. Wspaniałe pandemonium. Nagle niebo rozbłysło światłami czerwonymi, białymi, zielonymi, żółtymi i niebieskimi. Regarde, Papa zawołał chłopiec. Les feux dartifice! Bob podniósł go i posadził na swoich ramionach, żeby chłopiec mógł lepiej przyjrzeć się oślepiającym ogniom sztucznym. Robiąc to, nie mógł nie zauważyć, że choć było zimno Jean-Claude wydawał się dziwnie rozgrzany. Zbyt rozgrzany. Chodź, Jean-Claude, wracajmy do samochodu. Z chłopcem na ramionach. Bob ruszył w stronę mostu. Oczy Jean-Claudea były nadal utkwione w kolorowych bombach wybuchających w powietrzu. Zanim dotarli do parkingu MIT, Jean-Claudea zaczął drżeć. Bob położył rękę na czole chłopca. Było bardzo gorące. Chodźmy do mojego gabinetu, przebierzesz się w suche ubranie powiedział. Dobrze powiedział chłopiec bardzo przygaszonym głosem. Bob otworzył bagażnik, chwycił zieloną walizkę i obaj pospieszyli w stronę wejścia do jego gabinetu. Na górze wytarł Jean-Claudea papierowymi ręcznikami z męskiej toalety. Chłopiec wydawał się teraz taki mały i kruchy sama skóra i kości. Każda część jego ciała była rozpalona. Przynieść ci herbaty z automatu? spytał Bob. Nie, nic nie chcę odparł Jean-Claude. Niech to szlag, pomyślał Bob, najpierw nakarmiłem go papką, tak że rozbolał go brzuch, a potem tak go wyziębiłem, że dostał gorączki. Wspaniały ojciec ze mnie. I wtedy uświadomił to sobie. Nie mogę zabrać go z powrotem do Lexington. Nie umiem opiekować się chorym dzieckiem. Okrył chłopca swoją wiatrówką i zanim stracił odwagę, wykręcił numer telefonu Sheili na Cape. Bob, gdzie jesteś? Pada u nas jak diabli. Tutaj też odparł i jest straszna mgła. Nie mogłem pozwolić mu wsiąść do samolotu w taką pogodę. Och powiedziała łagodnie. A potem dodała: Chyba słusznie postąpiłeś. Zapadło milczenie, Posłuchaj, Sheila, on jest cały przemoczony i chyba ma gorączkę. Może powinienem go zabrać do Szpitala Stanowego w Massachussets, ale... Aż tak z nim źle? Nie, to znaczy sam nie wiem. Posłuchaj, czy mogę przyjechać z nim z powrotem na jedną noc? Znów nastała chwila milczenia. Bob, dziewczynki są nadal bardzo roztrzęsione. Cały dzień spędziły w zamknięciu. Westchnęła. Ale chyba nie jest dobrze, że ciągle cię nie ma. Zaczyna wyglądać to tak, jakbyś odszedł. Bob poczuł ogromną ulgę. Tak. Zresztą, chodzi tylko o jeden, dwa dni. Przecież nie puścimy chorego dziecka w podróż. Zgadzasz się? Zawahała się. Czekał w napięciu. Uważam, że nie powinieneś dłużej przebywać poza domem powtórzyła. Umknęła jednego tematu mówiąc o tym, który był ważniejszy: o ich małżeństwie. Rozdział 26 Szosa była gładka i ciemna. Bob prowadził za szybko. Z minuty na minutę stan chłopca wyraźnie się pogarszał. Siedział cicho, trzymając się za brzuch i wydając co jakiś czas ledwie słyszalny jęk. Włączyć radio? spytał Bob. Dobrze... Nastawił stację WCRB, z rozpaczliwą nadzieją, że muzyka przyniesie dziecku ulgę. Szosa była pusta. Burza zniechęciła do wyjazdów nawet policję stanową. Pokręcił gałką w poszukiwaniu kanału Cape Cod. I dalej prowadził samochód Autostradą nr 6. Im bardziej zbliżali się do celu, w tym większy gniew wpadało niebo. Wpadł w lekki poślizg skręcając w drogę Pilgrim Spring. Na szczęście wjechał kołami w gęste błoto i niemal natychmiast odzyskał panowanie nad kierownicą. Spojrzał na chłopca. Jean-Claude nawet nie za uważył, że byli o krok od wypadku. Nie zwracał uwagi na nic, pochłonięty bólami brzucha. Bob zahamował ostro i zatrzymał się przed domem. Deszcz bombardował przednią szybę. Odetchnął z głęboką ulgą. Udało im się dotrzeć cało na miejsce. Obejrzał się na chłopca. Dziecko opierało się głową o drzwi, z zamkniętymi oczami. Jesteśmy na miejscu, Jean-Claude szepnął głaszcząc go po włosach. Wszystko będzie dobrze. Chłopiec nie zareagował. Nic ci nie jest? spytał Bob. Chłopiec pokręcił głową. Dasz radę iść czy mam cię zanieść? Dam radę odparł wolno. To dobrze. Kiedy policzę do trzech, wysiądziemy i pobiegniemy do domu. Zgoda? Zgoda. Bob odliczył i wyskoczył w ulewny deszcz. Rzucił okiem na drugą stronę samochodu, zobaczył, że Jean-Claude otwiera swoje drzwi i popędził, żeby schronić się na ganku. Sheila czekała w salonie. Choć od ich ostatniego spotkania minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny, zachowywali się tak niezręcznie, jakby upłynęły całe lata. Spojrzała na męża, przesiąkniętego deszczem i wyrzutami sumienia. Dobrze się czujesz? spytała. Tak. A ty? Jakoś się trzymam odparła. Gdzie dziewczynki? Wysłałam je do ich pokoju. Uznałam, że to nie czas na kłótnie. Jej spojrzenie błądziło gdzieś za jego plecami. Czy coś się stało? spytał. Gdzie jest Jean-Claude? Bob odwrócił się. Chłopca nie było za nim. Nie było go nigdzie. Spojrzał znów na Sheilę. Może boi się wejść. Chodźmy po niego powiedziała. Bob wybiegł na ganek, ale nie zobaczył chłopca w atramentowej, rozszalałej ciemności. Wtem niebo przecięła błyskawica oświetlając na chwilę podjazd do domu. Chłopiec leżał twarzą na ziemi, kilka kroków od samochodu, a deszcz pląsał po jego nieruchomym ciele. Jezus Maria! zawołał Bob. Podbiegł do chłopca i odwrócił go na wznak. Jest nieprzytomny wrzasnął do Sheili, która stała na ganku. Wnieś go do domu. Zadzwonię po lekarza! zawołała w jego stronę. Nie, to coś poważnego. Zawiozę go od razu do szpitala. W mgnieniu oka stanęła obok niego w ulewnym deszczu, żeby przyjrzeć się dziecku. Położyła dłoń na czole chłopca, kiedy Bob brał go na ręce. Jest cały gorący! Otworzyła drzwi samochodu, a Bob ułożył chłopca delikatnie w środku. Pojadę z tobą. Nie. Zadzwoń do szpitala i uprzedź ich. Pojadę. Proszę cię, Sheila. Był bliski histerii. Skinęła głową i pobiegła z powrotem do domu. W oświetlonym oknie na piętrze dwie pary oczu śledziły samochód Boba, który brnął przez kałuże w stronę szosy. Jessica i Paula zastanawiały się, jaka kolejna katastrofa zawisła nad ich życiem. Bob prowadził do Hyannisjak obłąkany. Chłopiec milczał, jego oddech był krótki i przyspieszony. A czoło stawało się niepokojąco zimne. Co jakiś czas majaczenia ustępowały i wydawał z siebie jedno słowo: Maman. Na ostrym dyżurze panował rwetes. Zalane deszczem, wakacyjne drogi zadały kłam spodziewanej w tym okresie statystycznej średniej wypadków. Ledwo jednak Bob trzymający w ramionach Jean-Claudea przedstawił się, podbiegł do niego młody lekarz o udręczonym wyrazie twarzy. Proszę go zanieść na izbę przyjęć powiedział. Bob patrzył, jak lekarz sprawdza puls chłopca i zaraz potem zaczyna obmacywać jego brzuch. Usłyszał jego mruknięcie "O, cholera" i pomyślał: ładna diagnoza. Ten chłopak to pewnie jakiś student. Muszę wezwać prawdziwego lekarza. Młody lekarz wrzasnął do przebiegającej obok pielęgniarki: Dajcie mu natychmiast czwórkę, a potem dwa gramy ampicyliny i sześćdziesiąt miligramów gentamecyny. Przygotujcie sondę do nosa i niech ktoś natychmiast wezwie Johna Sheltona. Pielęgniarka pobiegła dalej. Lekarz wyjął termometr z ust Jean-Claudea, zerknął na niego i znów zamruczał coś pod nosem. To coś poważnego? spytał niecierpliwie Bob. Wyjdźmy stąd na chwilę. Zaraz wracam powiedział do Jean-Claudea dotykając jego lodowatych policzków. Nie bój się niczego. Chłopiec skinął lekko głową. Wyglądał na przerażonego. Więc co to jest? spytał Bob, ledwie wyszli na zewnątrz. Zapalenie otrzewnej powiedział lekarz. Po otrzewnej rozlała się ropa. Co to znaczy, do diabła? Pękł mu wyrostek robaczkowy. Ma bardzo wysoką temperaturę. Musimy go natychmiast operować. Posłałem po naszego najlepszego chirurga. Ale zdaje się, że wypłynął swoim jachtem na weekend... Nie ma tu nikogo innego? spytał Bob modląc się w duchu, żeby pojawił się ktoś bardziej kompetentny od tego zdenerwowanego chłopaka. Doktor Keith przeprowadza w tej chwili operację. Poważny wypadek samochodowy. Poza tym, to ortopeda. Najlepsze wyjście to poczekać na doktora Sheltona. A co w tym czasie mamy robić? Chłopiec ma bardzo odwodniony organizm, więc podałem mu dożylnie płyny. I dużą dawkę antybiotyków. I to wszystko? spytał Bob. Naprawdę nie można zrobić nic więcej, zanim nie zjawi się ten ważniak? Można zachować spokój odparł z przekąsem lekarz. Proszę podać jego dane w recepcji... Bob zawahał się na chwilę. Spokojnie, powiedział do siebie. Ten chłopak ma mnóstwo spraw na głowie. No, tak powiedział. Dobra. Dziękuję. Przepraszam. Odwrócił się. Nazwisko pacjenta? Podał nazwisko recepcjonistce przeliterowującje wolno. Adres? Podał adres domu w Wellfleet. Zawód? Dziecko odparł zjadliwie Bob, a potem podał wiek chłopca. Wyznanie? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Recepcjonistka była niezadowolona. Brak od parł Bob. Teraz była jeszcze bardziej niezadowolona. Chyba... katolik. Ta odpowiedź najwyraźniej ją zadowoliła. Nie można było tego o niej powiedzieć, gdy doszli do pytania o polisę ubezpieczeniową. Kiedy Bob za proponował, że wystawi czek, recepcjonistka spojrzała na niego podejrzliwie. Panie Beckwith! Ktoś wołał go z drugiego końca korytarza. Dobra wiadomość! Był to młody lekarz, który przybiegł spocony, łapiąc oddech. Jaka? spytał Bob. Doktor Shelton został w domu z powodu złej pogody. Właśnie przyjechał. Świetnie odparł Bob. Obaj rzucili się pędem przez korytarz. Doktor miał włosy przyprószone siwizną i na całe szczęście wyglądał na człowieka opanowanego i do świadczonego. Był nawet trochę zbyt chłodny. Czy mamy zgodę na operację? spytał młodego lekarza. Jeszcze się za to nie zabrałem, panie doktorze. Shelton odwrócił się do Boba. Gdzie są rodzice chłopca? spytał. Nie żyją odparł Bob. Cóż, ktoś musi wyrazić zgodę w ich zastępstwie. Czy pan jest prawnym opiekunem chłopca? Nie. Jest nim człowiek o nazwisku Venargues we Francji. W takim razie będziemy musieli poprosić go o zgodę telefonicznie. Jest to dozwolone pod warunkiem, że uczestniczy przy tym świadek. Nie, pomyślał Bob, nie ma na to czasu. Nawet nie mam numeru Louisa przy sobie. Zostawiłem go gdzieś na biurku. A czy ja... nie mógłbym podpisać zgody? spytał Bob. Pański podpis nie ma mocy prawnej powiedział Shelton. Zadzwońmy do tego Francuza. Chłopiec jest poważnie chory. Więc operujcie go nakazał Bob. Natychmiast. Rozumiem pańską troskę, panie Beckwith. Ale chirurdzy, podobnie jak wszyscy, muszą przestrzegać prawa. Niech pan się teraz nie przejmuje prawem, do diabła powiedział ze złością Bob. Odpowiedzialność biorę na siebie. Chirurg trwał we flegmatycznym uporze. Panie Beckwith, mówię płynnie po francusku. Mogę wyjaśnić całą sytuację panu Venargues. Bob wpadł w rozpacz. Czy mogę powiedzieć coś panu w zaufaniu? Obaj składaliśmy przysięgę Hipokratesa powiedział Shelton spoglądając w stronę młodego lekarza. Czy możemy porozmawiać na osobności? powiedział Bob zbierając się w sobie. Sprawdzę, co się dzieje u doktora Keitha powiedział niespokojnie młody lekarz. Mamy do dyspozycji salę operacyjną nr 2. Oddalił się. Bob i Shelton zostali sami. Słucham powiedział chirurg. Mogę podpisać w zastępstwie rodziców. Bob obawiał się, że ten sztywny służbista uzna to za jakiś podstęp. Co właściwie łączy pana z chłopcem? Jestem jego... ojcem. Przecież przed chwilą powiedział mi pan... To mój nieślubny syn rzucił szybko Bob. Jego matka to doktor Nicole Guerin, z wydziału medycyny w Montpellier, we Francji. A właściwie była. Zmarła miesiąc temu. Intuicja nie zawiodła Boba. Nic nie znaczący fakt, że matka chłopca też należała do medycznego światka wywarł osobliwie dobre wrażenie na doktorze Sheltonie. Czy to prawda? spytał. Proszę zadzwonić do mojej żony. Ona to po twierdzi powiedział Bob. Doktor został przekonany. Operacja przeciągała się w nieskończoność. Bob siedział na plastikowym krześle w opustoszałej po czekalni i usiłował zapanować nad uczuciem gorączkowej bezradności. Było to niemożliwe. Obarczał się winą za wszystko. Kwadrans przed trzecią dostrzegł młodego lekarza. Przepraszam, panie doktorze zawołał potulnie. Czy mogę z panem chwilę porozmawiać? Jego stosunek do młodzieńca zmienił się wyraźnie. Słucham, panie Beckwith. Czy zapalenie otrzewnej to coś poważnego? U małych dzieci to może być dość niebezpieczne. W jakim sensie? Śmiertelne? Cóż, czasem u dzieci... Jezus Maria! Doktor Shelton jest naprawdę doskonałym chirurgiem, panie Beckwith. Ale i tak istnieje niebezpieczeństwo, że chłopiec umrze, prawda? Tak, panie Beckwith odparł cicho lekarz. Cześć, Sheila. Bob, tak się martwiłam. Czy z nim wszystko w porządku? Pękł mu wyrostek robaczkowy. Właśnie go operują. Czy mam przyjechać? Nie. Nie ma sensu. Zostań z dziewczynkami. Zadzwonię, kiedy będę coś wiedział. Czy on wyzdrowieje? spytała słysząc nutę paniki w jego głosie. Tak, na pewno odparł usiłując w to uwierzyć, żeby jego głos zabrzmiał przekonująco. Zadzwoń, kiedy czegoś się dowiesz. Proszę cię, kochanie. Dziewczynki też są bardzo zdenerwowane. Tak. Postaraj się nie martwić. Pozdrów je. Bob odłożył słuchawkę i wrócił na swoje krzesło. Usiadł i ukrył twarz w dłoniach. I wreszcie poddał się straszliwemu smutkowi, który udawało mu się jakimś cudem dławić w sobie w ciągu minionych sześciu godzin. Rozdział 27 Doskonały wykład, Bob powiedział Robin Taylor, profesor z Oksfordu. Comme dhabitude powiedział Renę Moncourget, profesor z Sorbony. I to wygłoszony po takiej uciążliwej podróży dodał Daniel Moulton, szef oddziału IBM w Montpellier. Sam fakt, że tutaj dotarłeś mimo tych wszystkich strajków jest już heroicznym wyczynem. Rzeczywiście, dla Roberta Beckwitha, profesora MIT, dotarcie na południe Francji podczas burzliwych dni maja 1968 roku było herkulesowym zadaniem. Lecz to nie konieczność lotu do Barcelony i wynajęcia dychawicznego samochodu, którym przejechał przez Pireneje do Montpellier, okazała się najbardziej uciążliwa. Najgorsza była podróż w to warzystwie kolegi P. Herberta Harrisona. Zamiast napawać się bowiem pięknem Morza Śródziemnego albo wspaniałymi widokami Cote Vermeille, Harrison bez końca rozprawiał o wewnętrznych rozgrywkach na uczelni. A właściwie o tym, dlaczego nie lubił nikogo ze swojej dyscypliny. Oczywiście, z wyjątkiem ciebie, Bob. Ty zawsze byłeś wobec mnie w porządku. No a ja zawsze stałem po twojej stronie. Czy skarżyłem się, że to mnie ze względu na starszeństwo należy się fotel dyrektora Instytutu? Nie, ale nasi wredni koledzy, te nudne miernoty, mieli inne zdanie. I co, kogo w końcu za prosili Francuzi na ten kongres? A wiesz, co ten fałszywy głupiec Jamison powiedział mi przed wyjazdem? Słuchaj, Herb, będziemy przejeżdżać przez Narbonne. Nie uważasz, że moglibyśmy powałęsać się jakieś pół godzinki po mieście? Tutejsza katedra... Lepiej ruszajmy dalej, Bob. Mamy przecież obowiązki, a w tym skandalicznym francuskim bałaganie mogli nawet nie dostać naszego telegramu. No, tak. A może usiadłbyś na chwilę za kółkiem, Herb? Kiepski pomysł. Bob. Przecież lubisz prowadzić, więc po co te ceregiele w imię sprawiedliwości? Chyba wiesz, co pani Harrison twierdzi na temat moich umiejętności jako kierowcy? Boże, pomyślał Bob, czym ja sobie na to zasłużyłem? Dlaczego do diabła Sheila nie mogła pojechać ze mną? Ona potrafi tak oczarować tego dupka, że za myka dziób. Na domiar złego jak gdyby podróż nie była dość wyczerpująca hotel Metropole umieścił amerykańskich profesorów Beckwitha i Harrisona w sąsiednich pokojach. Bob musiał więc znosić nieubłagane obmawianie wszystkich po kolejnych dniach kongresu. Każdy ze świata statystyki był według profesora Harrisona miernotą. Nic dziwnego, że uparł się, aby swój wykład wygłosić jako ostatni w ostatnie popołudnie. Choć nienawidził swoich kolegów, drżał przed krytyką z ich strony. Był przekonany o swojej wielkości, lecz łatwo było go dotknąć. Wygłosiwszy swój własny odczyt, Bob czuł zbyt wielką ulgę i euforię, by troszczyć się o to, co Harrison miał do powiedzenia na jego temat. Zaczął więc wycofywać się z gromady pochlebców. Nie pójdziesz z nami na lunch, Bob? zawołał Harrison. Dzięki, Herb. Chciałbym się trochę odprężyć. Harrison stanął chyłkiem obok niego. Beckwith, nie możesz zostawić mnie samego z Moncourgetem i tymi typami. To płotki. Odbiorą mi tylko energię przed moim wykładem. Ten Taylor to przecież kompletny... Przykro mi, Herb, ale naprawdę jestem zbyt spięty. Jeśli przejdę się trochę, będę bardziej wypoczęty na twoim wykładzie. Nie, Bob błagał kolega. Poza tym, to niebezpieczne. Zapomniałeś o tej podłożonej bombie? To było w zeszłym tygodniu, Herb. Na pewno będą akcje odwetowe. Portier powiedział mi, że dzisiaj szykują jakiś wielki marsz. Tysiące rozwścieczonych studentów wyjdą na ulice. (Harrison zawsze krzywił się, kiedy wymawiał słowo "studenci"). W porządku odparł Bob. Byłem szczepiony przeciw wściekliźnie. I ruszył brukowaną ulicą. Beckwith, opuszczasz kolegę w potrzebie zawołał Harrison. Gówno mnie to obchodzi, pomyślał Bob. I pomodlił się, żeby wreszcie nadszedł dzień, kiedy będzie mógł to wykrzyczeć. Ruszył w stronę Place de la Comedie zatrzymując się co jakiś czas, żeby przyjrzeć się eleganckim, osiemnastowiecznym kamienicom. Im bardziej zbliżał się do centrum, tym głośniejsze stawały się odgłosy studenckiego marszu. Zauważył ambulanse policyjne przyczajone w bocznych uliczkach. Przypominały tygrysy prężące się do skoku. Czego właściwie się bali? Salaud! Putain de flic! Espece de fachaud! Naprzeciw niego, w wąskiej ulicy kilku policjantów zatrzymało dwie studentki w dżinsach. Policjanci kazali im odwrócić się i położyć ręce na ścianie. O co im chodzi? zastanawiał się Bob. Gliniarze obmacywali dziewczyny, przeszukując zwłaszcza ich tylne kieszenie. Przecież nie mogą mieć przy sobie broni, przemknęło Bobowi przez myśl. Te dżinsy są za ciasne. Podszedł bliżej. Wymiana zdań między policjan tami a dziewczętami stawała się coraz bardziej gwałtowna, lecz Bob nie mógł zrozumieć, o czym mówią. Przystanął w odległości kilku metrów, żeby przyjrzeć się całej scenie. Hę toi quest-ce que tu fous la? Jeden z policjantów zauważył Boba i uprzejmie spytał, czego on tu do cholery szuka. Niczego odparł Bob francuszczyzną wyuczoną w Yale. Lecz obydwaj policjanci już zbliżali się w jego stronę. Tes papiers rzucił ten, który przed chwilą zwrócił się do niego. Dokumenty? Paszport i prawo jazdy zostawił w hotelu. A krawat i marynarkę na sali wykładowej. Nie wyglądał na profesora. Policjanci otoczyli go. Et alors? powiedział młodszy z nich. Jestem Amerykaninem odparł Bob w na dziei, że to załatwi sprawę. Parle francais, conard warknął potężniejszy policjant. Jestem profesorem powiedział Bob, znów po francusku. Jasne powiedział gliniarz a moja dupa to lody śmietankowe. Dajciemu spokój zawołałajedna z dziewczyn bo poprosi Nixona, żeby zbombardował waszą prefekturę! Groźba nie odstraszyła policjantów, którzy przy ciskali Boba do ściany. Gdzie do cholery masz dokumenty? nacierali na niego chwytając go za koszulę. W hotelu, psiakrew powiedział ze złością, Metropole, pokój 204. Gówno prawda skwitował jeden z gliniarzy i rzucił go plecami na ścianę. Bob przeraził się i podniósł instynktownie rękę, żeby odeprzeć zbliżający się cios. Instynkt nie zawiódł go, bowiem w tej samej chwili poczuł mocne, ogłuszające uderzenie w czoło. Jedna z dziewczyn podbiegła i bluznęła potokiem przekleństw, które zrobiły pewne wrażenie na prześladowcach Boba. Zaczęli się wycofywać ostrzegając go na koniec: Na przyszły raz noś przy sobie dokumenty. Bob trząsł się, podczas gdy policjanci wrócili do samochodu i, nie zwracając więcej uwagi na dziewczyny, odjechali w pośpiechu. Dzięki powiedział do dziewczyny, która go uratowała. Była szczupła i miała kruczoczarne włosy. Co właściwie mu pani powiedziała? Pokazałam tej świni, że ma pan identyfikator. Co takiego? Wskazała na kieszeń na jego koszuli. Widniał tam przypięty identyfikator uczestnika konferencji, ze znakiem firmowym IBM: Dzień dobry. Nazywam się Robert Beckwith MIT USA Przykro mi, że oberwał pan po głowie powiedziała dziewczyna. Niech pan pozwoli, rzucę okiem. Bob dotknął skroni. Była nabrzmiała i okrwawiona. Zaczynała piec. Ten skurczybyk mi przyłożył mruknął. Nigdy w życiu nie został uderzony. Może powinienem iść do szpitala. Nie ma potrzeby. Wystarczy wizyta domowa. A raczej uliczna. Skończyła pani medycynę? Tak. A Simone studiuje na trzecim roku. Proszę ze mną, zostawiłam swój kufer w bagażniku. Bob podszedł lekko chwiejnym krokiem do czerwonego kabrioletu Dauphine, którym przyjechały obie dziewczyny. Simone otworzyła bagażnik i podała lekarce jej kufer. Dziewczyna odkręciła jakąś butelkę i zaczęła opatrywać ranę Boba. To powierzchowne skaleczenie powiedziała kładąc kilka warstw bandaża na ranę i obwiązując opatrunek wokół jego głowy. Potrafi pan utrzymać równowagę? Nie wiem. Zaraz przyjrzę się temu dokładniej powiedziała. Wcale nie uderzył pana pięścią ależ to ślad po ma.tra.que! Pałka! O, Boże! Co ja takiego im zrobiłem? Nas też obmacał i nie wypisał mandatu. Uśmiechnęła się. Wejdźmy do tej kawiarni. Może pan chodzić? Tak. Weszli do środka. Zaprowadziła go do ciemnego kąta, wyjęła wziernik i zaczęła zaglądać mu w oczy prawie dotykając go czołem. Co pani robi? spytał. Wącham pański płyn po goleniu odparła. Bardzo seksowny. Bob roześmiał się nerwowo. Ich głowy stykały się ze sobą. Nie, poważnie spytał znów. Sprawdzam reakcje pańskich źrenic. Nie jestem reakcjonistą, tylko nauczycielem zażartował. Komikiem też pan nie jest odparła. Czy wszystko w porządku? spytał poważnym tonem. Raczej tak, ale światło jest tutaj kiepskie. Proponuję, żeby wrócił pan do hotelu i położył się z zimnym kompresem. I proszę wziąć dwie aspiryny. Ach, aspiryny teraz wiem, że jest pani prawdziwym lekarzem. Lekarka w niebieskich dżinsach odrzuciła do tyłu ciemne włosy i roześmiała się. Podwieźć pana? spytała wciąż rozbawiona. Nie, dziękuję. Spacer dobrze mi zrobi. Ruszył w stronę wyjścia z kawiarni. Zawołała za nim. Jeśli nie poczuje się pan lepiej, proszę przyjść do szpitala przed szóstą. Dlaczego przed szóstą? Bo wtedy kończę pracę. Niech pan pyta o doktor Guerin. Nicole Guerin. Rozdział 28 Beckwith, jesteś tam? Ktoś walił Boba w głowę a może tylko pukał do drzwi hotelowych? Powoli uświadomił sobie, że tak właśnie było. Wstał, ruszył wolno w stronę hałasujących drzwi i otworzył je. Nie przyszedłeś na mój wykład, Beckwith. Był to Harrison. Przepraszam, Herb. Wpadłem w tarapaty. Harrison zauważył wreszcie bandaż na głowie Boba. Co ci się stało w głowę? Dwóch gliniarzy... Ach, tak. Byłeś u lekarza? Tak. Na ulicy. Bob, mów do rzeczy. Lepiej się stąd wynośmy. W tym kraju panuje bałagan, a ulice roją się od rozwydrzonych studentów. Dzięki, że wpadłeś powiedział ospale Bob. Muszę się teraz położyć. Beckwith, zapominasz, że pojutrze w Salzburgu mam kolejny wykład. Musimy zaraz ruszać. Herbert, dopiero co zostałem pobity. Nie jestem w stanie jechać dokądkolwiek. P. Herbert trwał w swoim uporze. Bob, jeśli pojedziemy do Mediolanu, będziesz mógł wsiąść na samolot do Bostonu, a ja polecę do Salzburga. Chodźmy. Tylko patrzeć, jak podłożą bombę w tym hotelu. Spokojnie, Herb. Nie popadaj w paranoję. Wyśpimy się i wyjedziemy z samego rana. To niemożliwe. Absolutnie wykluczone. Mam do spełnienia zawodowy obowiązek i nie mogę narazić na szwank swojego dobrego imienia. No to będziesz musiał pojechać sam, Herb. (To cię nauczy, żebyś przestał chrzanić). Proszę bardzo powiedział heroicznie akademicki kolega. Gdzie są kluczyki do samochodu? Choć Bob był nieco zaskoczony, nie miał nic przeciwko oddaniu samochodu, skoro oznaczało to pozbycie się Harrisona. Sięgnął do kieszeni i wręczył mu kluczyki. Przykro mi, że opuszczam cię w takim stanie powiedział P. Herbert, lecz jego twarz nie zdradzała wyrzutów sumienia. Jak się stąd wydostaniesz? Jak skończy się strajk, polecę samolotem przez Paryż. Ale jak skontaktujesz się z Sheilą? Nie chcą łączyć żadnych rozmów. Nawet międzynarodowych. A może ty byłbyś tak miły i przedzwonił do niej z Austrii, co? Nie mów nic, że oberwałem po głowie. Powiedz tylko, że faceci z IBM poprosili mnie, żebym został jeszcze kilka dni i że zadzwonię, jak tylko przywrócą łączność. Chętnie to zrobię. -Dzięki. Nie ma za co. Zwrócisz mi, kiedy zobaczymy się w Cambridge. Bob obrzucił wzrokiem nieznośnego bęcwała i po myślał: "Zwrócę ci kopa w tyłek". Ale nie mógł tego powiedzieć na głos, bo chciał, żeby ta kreatura za dzwoniła do Sheili. Dzięki, Herb. Powiedz jej, że jestem bezpieczny. No to do zobaczenia na uniwersytecie. Do zobaczenia. Dobrej podróży. Zamykając drzwi Bob krzyczał w duchu z radości. Obyś stoczył się po drodze ze skały, ty zadufany w sobie gnojku. A potem zwalił się z powrotem na łóżko i zasnął znowu. Obudziło go huczenie dzwonów. Piąta po południu. Czuł pulsowanie w głowie. Postanowił zgłosić się jednak do szpitala. Taksówka powiozła go po wybojach Boulevard Henn Ouatre i zatrzymała się tuż przy bocznym wejściu Szpitala Miejskiego. W środku było pełno ludzi. Ktoś zapisał jego nazwisko i kazał mu usiąść i czekać. Bob usłuchał. Usiadł na twardej, drewnianej ławce. Po czterdziestu minutach zaczęła kończyć się mu cierpliwość. Może powinien zapytać o tę młodą lekarkę. Jak ona się nazywała Guerin? Owszem, pracuje u nas doktor Guerin powiedziała przełożona pielęgniarek. Ale na Oddziale Patologii. Proszę, monsieur, niech pan spocznie i oczekuje na właściwego lekarza. Czy mogłaby jednak pani ją zawiadomić? Proszę powiedzieć, że przyszedł profesor Beckwith. Zgodziła się niechętnie. Po krótkiej chwili w po czekalni zjawiła się Nicole Guerin, odziana w biały fartuch, z ciemnymi włosami związanymi z tyłu w koński ogon. Proszę za mną powiedziała do Boba i poprowadziła go szybkim krokiem przez korytarz. Zatrzymała się przy drzwiach z napisem: Rentgen. Proszę tutaj wejść rozkazała. Pokój był zagracony rozmaitymi urządzeniami rentgenowskimi. Siwowłosy laborant chyba właśnie zamykał interes. Nicole zwróciła się do niego. Paul, trzeba zrobić zdjęcia czaszki pacjenta, żeby sprawdzić, czy nie ma pęknięcia. Teraz? Ależ, Nicole, właśnie wychodzę na obiad... Teraz, Paul. Bądź tak miły. No, dobrze westchnął. Kapituluję przed twoim uśmiechem. Kwadrans później przyglądała się wnętrzu czaszki Boba. Czy mój mózg jest zdrowy? zażartował starając się ukryć zaniepokojenie. Nie jestem psychiatrą odparła z uśmiechem. Ale nie widzę tu żadnego pęknięcia. Mógł pan doznać lekkiego wstrząsu, ale nie sposób stwierdzić tego na podstawie tych zdjęć. Myślę raczej, że jest pan "roztrzęsiony", jak to wy mówicie w Ameryce. Co mam robić? spytał. Na razie proszę usiąść. Zrobię panu nowy opatrunek. Kiedy owijała mu głowę świeżym bandażem, Bob zaczął towarzyską pogawędkę. Chyba nie zajmuje się pani takimi sprawami zbyt często. Przecież jest pani patologiem. Pracuję w swojej specjalizacji tylko dwa razy w tygodniu odparła. Przez resztę czasu jestem zwykłym lekarzem. Wie pan, złamania kończyn, od rą, płaczące dzieci. Zajmuję się tym w Setę. Miesz kam tam. Zna pan Setę? Do tej pory widziałem tylko wnętrze sali wykładowej i typowy zestaw atrakcji turystycznych. Wie pani, rzymskie ruiny, Le Peyrou, akwedukt... Fascynujące powiedziała z przekąsem. I wróci pan na uczelnię nie zobaczywszy ślicznej wioski rybackiej, gdzie urodził się i umarł poeta Valery? Nie mogę na to pozwolić. Właśnie kończę dyżur, pojedziemy razem. To najlepsza pora dnia. Hm... raczej nie mogę powiedział Bob. Już się pan z kimś umówił? W pewnym sensie... (Nie tyle się umówił, co ożenił). Jej ciemnobrązowe oczy spoczęły na nim. Niech pan będzie szczery powiedziała żartobliwym tonem gdybym była mężczyzną w średnim wieku, nie odmówiłby pan, prawda? Bob był zażenowany. Śmiało, profesorze, morskie powietrze dobrze panu zrobi. A jeśli ma pan jakieś wyrzuty, to jest zalecenie lekarza. Zanim się spostrzegł, siedzieli już w jej samochodzie marki dauphin i pędzili na południe szosą N 108. Miała rację. Wiatr znad oceanu otrzeźwił go znacznie. I poprawił mu nastrój. Gdzie nauczyła się pani tak płynnie mówić po angielsku, pani doktor? Nicole poprawiła go. Właśnie jesteśmy świadkami nowej rewolucji francuskiej, więc wszyscy mówią sobie po imieniu. Mieszkałam przez rok w twoim mieście. W Cambridge? Właściwie w Bostonie. Miałam praktykę na patologii w Szpitalu Stanowym w Massachussets. To były wspaniałe czasy. Dlaczego nie zostałaś dłużej? Och, kusiło mnie, żeby zostać. A szef mojego wydziału chętnie by mi w tym pomógł. Ale w końcu doszłam do wniosku, że nawet najwspanialszy sprzęt medyczny nie zrekompensuje mi tego, co mam w Setę. To znaczy? Morza. I tego wyjątkowego uczucia, że jest się w swoim domu. Masz na myśli swoją rodzinę? Nie. Wszyscy nie żyją. Moją rodziną są wieśniacy. Ale urodziłam się tutaj i tutaj chcę umrzeć. Poza tym, przyda im się młody lekarz. A mój gabinet mieści się nad najlepszą piekarnią we Francji. A praca w Montpellier? Przyjeżdżam tam, żeby podtrzymywać swoje kontakty. Mogą się przydać, jeśli komuś z mieszkańców Setę trzeba będzie załatwić szpital. Chyba jesteś bardzo szczęśliwa powiedział Bob. Spojrzała na niego z uśmiechem. Jej opalona twarz lśniła w zachodzącym słońcu. Niektórzy uważają mnie za wariatkę. Odrzuciłam nawet propozycję pracy w Paryżu. Ale ponieważ kieruję się własnymi zasadami, chyba mogę powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwą kobietą. A ty, jesteś szczęśliwy. Bob? Tak odparł i korzystając z okazji dodał: Mam udane małżeństwo. Pędzili szosą, a po ich lewej stronie roztaczało się Morze Śródziemne. Rozdział 29 Setę przypominało małą Wenecję. Jeśli nie liczyć trzech małych mostów, stary port był ze wszystkich stron odcięty od świata kanałami. Restauracja rozbrzmiewała głośnymi rozmowami w południowym dialekcie, ochrypłym śmiechem, piosenkami i dźwięczeniem szklanek. Co oni oblewają? spytał Bob, kiedy usiedli przy stoliku na tarasie. Och, dzisiejszy połów, rewolucję, a może po prostu życie odparła. Zamówiła bourride, miejscową zupę rybną i białe wino z Narbonne. Bob stawał się niespokojny. Coraz bardziej przypominało to randkę. Może powinien mimo wszystko wyjechać razem z Harrisonem? Jesteś mężatką? spytał, Nie. I nigdy nie będę odparła łagodnym głosem. Ach, tak powiedział. Wyciągnęła ponad stołem rękę i dotknęła jego dłoni. Ale nie kradnę cudzych mężów, Bob. Nie jestem Kirke. Wiązałam się z żonatymi, ale tylko za obopólną zgodą. Jej dotyk nie przyniósł mu jednak pocieszenia, jakie miał ostentacyjnie na celu. Nicole! Salut, ma uielle, ma jolie professeur de medecine! Głos przypominający bardziej pomruk niedźwiedzia zwiastował nadejście starca o nalanej twarzy, ubranego w rozchełstaną koszulę. Oho szepnęła do Boba Nicole. Zaraz zaszczyci nas swoją osobą sam burmistrz. Et comment va ma petit genie, ma jolie doctoresse? Starzec chwycił Nicole w ramiona i ucałował ją w oba policzki. Potem zwrócił się do Boba. Salut. Je mapelle Louis. Et toi? To jest Bob powiedziała Nicole profesor z Ameryki. Z Ameryki? powiedział Louis unosząc brwi. Jesteś za czy przeciwko wojnie? Przeciwko odparł Bob. To dobrze powiedział burmistrz siadając bez zaproszenia. Trzeba to oblać. Skinął na oberżystę, żeby przynieść mu jak zwykle kolejkę muscata. Potem zapalił papierosa i obrócił ponownie w stronę gościa Nicole. Więc jak, Bobbie, co myślisz o naszej rewolucji? Naprawdę nie widziałem zbyt wiele oprócz końca policyjnej pałki. Dołożyli mu? zwrócił się Louis do Nicole. Skinęła głową. Było wcześnie rano i musieli się rozgrzać. Salauds mruknął Louis. Powinni raczej szukać tych sukinsynów, co podłożyli bombę w GCT. Co to takiego? spytał Bob. Przypomniał sobie niejasno, że Harrison wspominał coś o bombie. Nasz wielki związek zawodowy odparła Nicole. Kilka dni temu ktoś wrzucił koktajl Mołotowa do ich biura. Fachauds mruknął znów Louis. Ale zobaczysz, Bobbie, robotnicy wygrają tym razem. Rząd już teraz szcza w majtki. Porozumienie z Grenelle to tylko pierwszy krok w nieuchronnym procesie. A propos, co sądzisz o Pompidou? Uważam, że ma prawo się denerwować odparł Bob. Louis roześmiał się serdecznie. Denerwować? Obszczał już wszystkie pary spodni. Wreszcie robotnicy potrząsnęli tymi ważniakami z Paryża. Nie mieszkamy w jakiejś zapyziałej wiosce rybackiej. Wszędzie wokół rozwija się przemysł. We Frontignan budują rafinerie. Produkujemy też engrais. Co to jest engrais? spytał Bob. Nawóz odparła Nicole. Nicole powiedział do niej Louis mówiłem ci już, jakie świetne hasło wymyśliłem dla robotników, którzy pracują przy engrais? Posłuchaj: "gówniana praca się nie opłaca". Fantastyczne, co? Ryknął zadowolonym z siebie śmiechem. Dość... oryginalne powiedział Bob. Wiecie co? powiedział Louis gwałtownie zmieniając temat. Muszę iść do moich enrages. Wpadnijcie jutro na lunch do mnie i Marii Teresy. Ja... lecę jutro do Stanów powiedział Bob. Najpierw muszą ci wyrosnąć skrzydła powiedział burmistrz. Proletariat chwycił ten kraj za jaja. I zamierzamy przydusić tych ważniaków z Paryża jak długo się da. Widzisz więc, że nie ma nic do roboty oprócz picia i gadania o polityce. A jutro przy lunchu będziemy zajmować się jednym i drugim. Ciao, Bobbie. Bon soir, mapetite. Pocałował Nicole i oddalił się. Niezły typ, co? powiedziała Nicole. Wyobrażasz sobie, jak wyglądałaby Francja, gdyby ktoś taki zastąpił de Gaullea? Tak odparł z uśmiechem Bob. Jak Włochy. Roześmiała się. Zabawny jesteś powiedziała. Nie, tylko trochę podpity. Czy ja w ogóle powinienem pić wino? Nie przejmuj się odparła. Masz pod ręką lekarza. Pociągnął znów łyk muscata i spojrzał badawczo na Nicole. Miałaś wyjaśnić mi, dlaczego nigdy nie wyjdziesz za mąż. Wzruszyła ramionami. Po prostu to wiem. Ale dlaczego? Może jestem nienormalna, ale uważam, że nie każdy nadaje się do małżeństwa. Przynajmniej nie ja. Za bardzo lubię niezależność. Co wcale nie musi łączyć się z samotnością. Jestem pewny przerwał jej Bob że taka atrakcyjna kobieta... Urwał. Nie chciał zdradzić się, jak bardzo pociągała go jej uroda. Chciał utrzymać rozmowę w tonie beznamiętnej wymiany zdań między znajomymi. Nie chcesz nigdy mieć dzieci? spytał. Zastanawiałam się nad tym. Chyba tak. Jeśli ktoś spodoba mi się na tyle, żebym zdecydowała się na to. I sama wychowywałabyś dziecko? Dlaczego nie? To dość... awangardowe. Chcesz powiedzieć "nieburżujskie". W każdym razie uważam, że starczy mi sił, żeby być samotną matką. A Setę nie jest gniazdem burżujów. Napijemy się jeszcze? Nie, dzięki. Mam już dosyć. Śmiało, ja prowadzę. Wcale nie był pijany. Ale miał wrażenie, że traci kontrolę nad sobą. Starał się utrzymać rozmowę w ogólnikowym, niewinnym tonie. Mówił o kongresie w Montpellier. O P. Herbercie Harrisonie. O książce, którą redagowała Sheila. Musisz ją bardzo kochać powiedziała Nicole. To dzięki niej wierzę w instytucję małżeństwa odparł Bob. Zazdroszczę ci tej wiary powiedziała Nicole Guerin, a w jej głosie po raz pierwszy zabrzmiał smutek. Pili kawę. Robiło się późno. Gwar wokół zamierał. Naprawdę powinienem już wracać powiedział Bob. Tak przyznała i podniosła się z miejsca. Robisz się niespokojny. To pewnie z powodu zmęczenia, rany na głowie albo mojej osoby. Pomyślał, że powinien zaprotestować. Ale nie mógł odeprzeć jej potrójnie trafnej diagnozy. Chodź powiedziała. Za dwadzieścia minut będziesz w łóżku. Szosę oświetlał tylko księżyc. Nicole wyjeżdżała z Setę autostradą de la Corniche, żeby pokazać mu przed powrotem do Montpellier pogrążony w ciszy brzeg morza. Jutro pokażę ci kawałek puszczy i niezwykłe formacje wapienne, które nazywamy causses. To nie zupełnie to samo, co Wielki Kanion, ale mają w sobie piękno dzikiej natury. Zresztą, sam zobaczysz. Zobaczę? pomyślał Bob. Znowu mam stawić czoła pokusie w świetle dnia? Nie odpowiedział w nadziei, że jego milczenie zniechęci ją do snucia wspólnych planów. Widzisz te plaże? spytała. Tak. Są takie przyjemnie białe, I puste. Czy woda nie wygląda kusząco? Tak. Nie chciał być nieuprzejmy. Może popływamy? Teraz? Nie dla kondycji powiedziała. To byłoby za bardzo amerykańskie. Po prostu wejdziemy do wody i pochlapiemy się. Odwróciła do niego uśmiechniętą twarz. Nie potrafił się zgodzić. Nie chciał jednak odmówić. Po prostu pozwolił jej zatrzymać samochód na ścieżce ponad długim pasmem cichej plaży. Wysiedli i bez słowa podeszli do brzegu morza. Zatrzymali się. Nie martw się szepnęła wreszcie. Woda jest ciepła. I bez zażenowania zdjęła z siebie ubranie układając je na stercie u swoich stóp. Wpatrywał się w jej piękne ciało majaczące na tle morza i piasku. Chodź, Bob powiedziała. Jej głos znów zabrzmiał łagodnie. Naraz poczuł się głupio, ubrany tak... kompletnie. Nicole stała bez ruchu w świetle księżyca, kiedy zaczął rozbierać się z koszuli, butów, skarpetek i spodni. Ze wszystkiego. Chodźmy powiedziała ruszając w stronę morza. Pobiegł za nią pozwalając delikatnym falom rozprysnąć się na jego ciele. Przez cały czas pozostawał w wodzie i zastanawiał się, zwłaszcza gdy chlapała go figlarnie, co stanie się dalej. Wiedział dobrze. Teraz było to już nieuchronne. Pływał w oświetlonym gwiazdami morzu, oddalony o tysiące mil od wszystkich swoich wartości. Doskonale wiedział, co stanie się dalej. I pragnął tego. Wzięła go za rękę, kiedy wychodzili z wody. Przystanęli w miejscu. Ocean wciąż snuł się wokół ich kostek. Przysunęła do niego twarz. Pocałowali się. Wróć ze mną do Setę, Bob szepnęła bez żadnych warunków, po prostu dlatego, że oboje pragniemy być dzisiaj razem. Odpowiedział: Dobrze. Rozdział 30 Bob usłyszał kroki zbliżające się w jego stronę. Podniósł głowę. Był to doktor Shelton, wciąż ubrany w zielony fartuch operacyjny. Panie Beckwith... Bob wstał z bijącym sercem. Tak? Chyba zdążyliśmy w samą porę powiedział Shelton. Dowiemy się za około dwanaście godzin, ale jestem raczej optymistą. Proponuję, żeby pan pojechał do domu i odpoczął trochę. Czy mogę go zobaczyć? Nie jestem pewny, czy już się obudził. Nieważne. Chcę tylko zobaczyć, jak oddycha. Proszę bardzo. Ale niech się pan nie denerwuje. Chłopiec wygląda znacznie gorzej niż się czuje. Leży na sali 400. Bob puścił się biegiem. Dyszał ciężko, kiedy dotarł do sali. Otworzył po cichu drzwi. Chłopiec siedział podparty na łóżku. Od jego nosa i ramienia odchodziły rurki. Oczy miał na wpół przymknięte. Jean Claude? szepnął. Chłopiec odwrócił głowę. Bob powiedział ochryple boli mnie, kiedy mówię. Więc ja będę mówił, a ty tylko ruszaj głową. Zbliżył się wolno do łóżka. Wyzdrowiejesz powiedział. Pękł ci wyrostek robaczkowy. Musieli cię operować, ale już wszystko w porządku. Lekarz mi powiedział. Przez chwilę chłopiec tylko patrzył na niego. Potem, mimo bólu, odezwał się: Przykro mi, Bob, sprawiam ci tyle kłopotów. Psst. Nie mów głupstw. Pogłaskał go pocieszająco po włosach. I nie odzywaj się. Tylko ruszaj głową. Chłopiec skinął głową. Dobrze. Prześpij się teraz. Zobaczymy się za kilka godzin. Uścisnął dłoń chłopca. Jean-Claude spojrzał na niego i usiłował się uśmiechnąć. Nie martw się. Nie boję się szpitali. W drodze powrotnej jechał powoli, włączywszy pełną moc klimatyzatora, żeby strumień powietrza na twarzy nie pozwolił mu zasnąć. Burza skończyła się, ale wszędzie były kałuże. Kiedy dotarł do domu, czuł, że zaczyna się parny, gorący dzień. Sheila wyszła na ganek. Odezwali się prawie jednocześnie. Co z nim? spytała. Co u dziewczynek? spytał. Mów pierwszy powiedziała. Raczej dobrze. Dzięki Bogu. Tak bardzo wszyscy się martwiliśmy. Spojrzał na żonę. Było milion rzeczy, o których chciał jej powiedzieć. Kocham cię, Sheila powiedział. Wierzysz w to jeszcze? Tak odparła, jakby nieśmiało. I objęła go, kiedy szli razem do domu. Dziewczynki siedziały w piżamach na schodach. Jak on się czuje? wypaliła Paula. Wyzdrowieje odparł Bob. Usiadł, znużony. To wszystko moja wina powiedziała Jessica. Kiedy cię nie było, bałam się tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Ja też powiedziała Paula. Nie, dziewczynki. To niczyja wina, tylko moja powiedział Bob. Objął córki i ścisnął mocno w ramionach. Czuł, że są przerażone i zagubione. Będziemy razem powiedział. Zawsze. Nic tego nie zmieni. Poczuł na szyi delikatny dotyk. Jesteś wycieńczony, kochanie powiedziała Sheila. Powinieneś się trochę przespać. Tak. Był prawie odrętwiały. Czuł tylko emanującą z nich wszystkich miłość. Idź, tatusiu powiedziała Jessica. Mama ma rację. Skinął głową, pocałował je obie i ruszył po schodach do góry, a Sheila podążyła za nim. Pomogła mu zdjąć ubranie i założyć ciepłą piżamę. Z trudem wydobył z siebie podziękowanie wślizgując się pod kołdrę i zamykając oczy. Sheila nachyliła się i pocałowała go w policzek. Tęskniłam za tobą szepnęła myśląc, że już zasnął. Ale usłyszał to i z zamkniętymi oczami wyciągnął rękę w poszukiwaniu jej dłoni. Ujęła ją mocno. Przycisnął ich złączone razem palce do ust i pomyślał: Proszę cię, Sheila, nie puszczaj. Nigdy, nigdy, nigdy. Kiedy obudził się sześć godzin później, siedziała na skraju łóżka z kubkiem gorącej kawy. Muszę zadzwonić do szpitala powiedział. Już nie trzeba odparła łagodnym głosem Sheila. Doktor Shelton dzwonił, kiedy spałeś. Po wiedział, że rokowania są dobre. Tętno i gorączka znacznie spadły. Po chwili dodała: Pytał o ciebie. Och powiedział. Pojedziesz ze mną? Zawahała się przez chwilę i odparła: Tak. Przez następne dwa tygodnie Bob i Sheila co dziennie odwiedzali Jean-Claudea, który stopniowo odzyskiwał siły. Pewnego ranka, kiedy Bob miał coś do załatwienia, Sheila pojechała w odwiedziny sama. Chłopiec wyraźnie zaniepokoił się, kiedy zauważył, że nie ma z nią Boba. Przyniosłam ci książki, o które prosiłeś po wiedziała z uśmiechem siadając obok łóżka. Histoire Generale, Człowiek-Pająk i Niewiarygodny Olbrzym. Jest pani bardzo dobra powiedział. Wyczuła, że usiłował powiedzieć jej w ten sposób coś więcej. Bardzo cię lubię powiedziała, żeby pokazać, że rozumie go. Odwrócił głowę. Jak tylko wyzdrowieję, wrócę do Francji powiedział, nadal nie patrząc na nią. Skądże znowu. Zostaniesz z nami. Odwrócił się i spojrzał na nią. Jego oczy były smutne. Kiedy tu przyjechałem, nie wiedziałem... kim jest Bob. Tak, wiem. Ale pani wiedziała? Sheila zawahała się przez chwilę, po czym uznała, że szczerość będzie lepsza niż niezręczna dyplomacja. Tak odparła. Powiedział mi. Była pani na niego zła? Tak. Więc na mnie też musiała być pani zła. Jak miała na to odpowiedzieć? Ujęła go za rękę. Chyba tak, z początku powiedziała łagodnie. Ale teraz się poznaliśmy. Jesteśmy przyjaciółmi. Słuchał bardzo uważnie. Nie potrafiła odgadnąć, czyjej uwierzył. Wreszcie powiedział: Jest pani bardzo dobra. Jessica nie kłóciła się już z Bobem. Tak bardzo kiedyś gadatliwa, była teraz spokojna i cicha. Dużo czasu spędzała poza domem. Bob przekonywał się, że tak przebiegał u niej okres dojrzewania i wierzył a przynajmniej miał taką nadzieję że wyrośnie z tego. Często ponawiał wysiłki, żeby doprowadzić do pojednania. Wiesz co, Jess, może byśmy wszyscy poszli dzisiaj do kina? Podobno Nieme kino to strasznie zabawny film. Przykro mi, tato. Jestem już umówiona. A właściwie mam randkę. Och. Z kimś, kogo znam? Z Davidem Ackermanem odparła Jessie. Ach, z Davidem. No, tak. To miły chłopiec. W okolicy było tylko jedno kino szara stodoła ze starymi, drewnianymi ławkami, o ścianach tak cienkich, że słychać było przez nie fale oceanu nawet podczas westernów. Tego wieczoru Bob zabrał tam Paulę i Sheilę i siedział między nimi obejmując je ramionami. Po filmie, kiedy kupowali lody na waflu, dostrzegł Jessicę i Daveya, którzy szli objęci. Czy zauważyła go? Trudno zgadnąć. Zresztą, pomyślał, powinienem się cieszyć, że dziewczyna dorasta. Kiedy wracali samochodem do domu, ściśnięci wszyscy na przednim siedzeniu, Paula spytała: Jak długo jeszcze Jean-Claude będzie w szpitalu? Doktor Shelton mówi, że około pięciu dni powiedziała Sheila. A co potem? spytała niespokojnie Paula. Mama i ja uważamy, że powinien zostać z nami, dopóki nie nabierze sił odparł Bob. Och powiedziała Paula. Mówiliście już o tym Jessicę? Tak powiedział Bob. I co ona na to? Nic odpowiedziała Sheila. Jean-Claude był blady i chudy, ale poza tym wyglądał zdrowo. Trudno było odgadnąć, jakie uczucie wywoływała w nim perspektywa powrotu do domu Beckwithów. To tam przecież, dwa tygodnie temu, zaczął się jego koszmar. Wioząc go samochodem, Bob zastanawiał się, czy chłopiec nie obawia się spotkania z Jessicą i Paulą. Sheila czekała na nich przed drzwiami. Pocałowała Jean-Claudea. Weszli do środka. W domu panowała dziwna pustka. Gdzie są dziewczynki? spytał Bob. Rano były przez cały czas na górze odparła Sheila spoglądając na Boba, jak gdyby chciała po wiedzieć: "Nie wiem, o co tu chodzi". Zwróciła się znów do chłopca. Sprawiał wrażenie trochę zmęczonego. Może zdrzemniesz się trochę przed lunchem, Jean-Claude? Dobrze. Chłopiec ruszył wolno po schodach i skierował się do swojego pokoju. Kiedy otworzył drzwi, stanął jak wryty. Wpatrywał się w niego Pele. To znaczy, wielki plakat z podobizną brazylijskiej gwiazdy futbolu. Podoba ci się? spytała wesoło Paula wyskakując ze swojej kryjówki. Zanim zdążył odpowiedzieć, Jessie dodała: Z osobistą dedykacją dla ciebie. Nie dowierzał własnym oczom. Dla mnie? Podszedł bliżej i zobaczył, że na piłce, którą kopał Pele widnieje napis: "Dla mojego kumpla Jean-Clau de. Najlepsze życzenia, Pele". Jak udało wam się zdobyć coś takiego? spytał z podziwem w oczach. Ojciec mojego chłopaka jest przypadkiem jego prawnikiem odpowiedziała Jessie. To fantastyczne wykrzyknął chłopiec. Nie mogę się doczekać, kiedy pokażę to mojemu koledze Mauriceowi. Trójka dzieci stała przez chwilę w milczeniu. Potem Paula powiedziała: My... naprawdę stęskniłyśmy się za tobą. A Jessie dodała: Witaj w domu. Rozdział 31 Był prawie koniec lipca, kiedy Jean-Claude przy jechał do domu ze szpitala. Sheila miała wrócić do pracy w pierwszy poniedziałek sierpnia. Bob był co raz bardziej zaniepokojony perspektywą opiekowania się całą trzódką. Nie powiedział o tym Sheili, ale jak zwykle i tak wiedziała, co go dręczy. A może poprosić Evelyn o jeszcze jeden miesiąc urlopu? Nawet jeśli odmówi, może przynajmniej po zwoli mi przyjeżdżać raz albo dwa razy w tygodniu do Cambridge i zabierać ze sobą materiały do pracy. Ujęła go swoją propozycją. Wiedział bowiem, że może to wywołać burzę w jej pracy. Ale Evelyn jest taką pedantką. Myślisz, że zgodzi się na taki układ? Po prostu będzie musiała, Bob. Przedstawię jej ultimatum. Ależ z ciebie tygrysica. Wcale nie. Nogi będą mi się trzęsły, kiedy wejdę do jej gabinetu. No to podwiozę cię i będę twoim sekundantem. A co z dziećmi? Możemy kogoś wynająć do opieki. Może Susan Ryder. Zajmę się tym. Co powiesz na to, żebyśmy pojechali jutro? Tak szybko? spytała udając panikę. Nie chcę, żeby osłabł ci zapał. Zresztą, nawet jeśli tak się stanie, będę przy tobie i w ostatniej chwili zagrzeję cię do boju. Uśmiechnęła się do niego. Przyjął jej uśmiech z głęboką wdzięcznością. I co? Stał na straży na kamiennych schodach przed wydawnictwem Harvard Press, czekając na nią. Kiedy wreszcie ukazała się w drzwiach, promieniała z radości. I co? zagadnął ją znowu. Jakich to wyszukanych słów użyła, żeby posłać cię do diabła? Ale ze mnie idiotka. Wiesz o tym? oznajmiła z rozbawieniem. Powiedziała, że powinnam ją o to poprosić już kilka lat temu. Czy nie mówiłem ci zawsze, że jesteś ich najlepszą redaktorką? Tak, ale ci nie wierzyłam. To powinno cię nauczyć, żeby bardziej ufać mojej ocenie. Chodźmy to uczcić powiedział biorąc ją za rękę. Co powiesz na obiad przy blasku świec? Jest dopiero pora lunchu. Możemy zaczekać. A tymczasem kupimy kanapki i wybierzemy się na piknik nad rzekę, razem ze studentami. A dzieci? Musimy wrócić do domu o jakiejś przyzwoitej porze. Wystarczy, że wrócimy jutro rano powiedział. Susie może zostać na noc. Spojrzała na niego z figlarnym uśmiechem. Jak to się stało, że nie powiedziałeś mi wcześniej o tym pomyśle? Masz dla mnie jeszcze jakieś niespodzianki? Przekonasz się odpowiedział. I poczuł przypływ radości. Radości zrodzonej z nadziei. Nie zaprotestowała przeciwko żadnemu z jego "pomysłów". Przynajmniej do tej pory. Na letnie kursy na Harwardzie uczęszczają głównie ludzie, którzy nie mają nic wspólnego z tą uczelnią. Spacerując więc brzegiem rzeki Charles, nie spotkali nikogo znajomego. Byli sami w wakacyjnym tłumie. Usiedli na trawie i zjedli lunch przyglądając się przepływającym łodziom wypoczynkowym. Jeśli zobaczę arkę Noego powiedział Bob zatrzymam ją i wsiądziemy na ochotnika. Chyba woleliby dwa młodsze osobniki. Też coś. Jesteśmy młodzi. Przynajmniej ty jesteś. Wszyscy studenci, których dzisiaj mijaliśmy, robili do ciebie oko. Ale nie jesteśmy tacy młodzi jak Jessica i Davey. Co? Daj spokój, Sheila. Ona to jeszcze niemowlę! Ta cała bzdura z Daveyem to tylko bunt przeciwko mnie. Bob, lepiej pogódź się z faktem, że twoja córka już niedługo zostanie kobietą. Jeszcze długo, Sheila. Bardzo długo. Położyła się na plecach, wyrwała źdźbło trawy i zaczęła je żuć. Nawet profesor z MIT nie zatrzyma upływu czasu powiedziała. Spojrzał na jej piegowatą twarz. Nie chcę zatrzymać czasu powiedział z przesadną powagą. Chcę tylko odwrócić jego bieg. Obiadu przy blasku świec nie zjedli w żadnej restauracji. Podczas gdy Sheila była na spotkaniu z Evelyn Unger, Bob poleciał na Massachussets Avenue i kupił puszkę Vichyssoise, filety z mrożonego kurczaka, paczkowaną sałatę i dwie butelki bardzo dobrego szampana. Co do świec, mieli ich pełno w domu w Lexington. Siedzieli po turecku przed kominkiem i prowadzili długą rozmowę. W pewnym momencie Bob spytał: Pamiętasz, kiedy kochaliśmy się po raz pierwszy? Staram się nie pamiętać. Tak bardzo się bałam. A ja byłem taki niezręczny. Myślisz, że twoi rodzice domyślili się, co robiliśmy, kiedy zostawili nas samych w domu? Prawdopodobnie. Oboje wyglądaliśmy okropnie. Roześmieli się zgodnie. Nie wiem, dlaczego nam tak nie wyszło, Sheil. Nauczyłem się na pamięć wszystkich podręczników włącznie z Kama Sutrą. Czytałeś je po angielsku? Wiem, że trudno było w to uwierzyć. Uśmiechnął się. Ale zrobiliśmy postępy, prawda? Tak powiedziała. Ćwiczenie czyni mistrza. Pociągnęła kolejny łyk szampana. Przysunął się do niej. Stęskniłem się za naszymi ćwiczeniami po wiedział cicho. Nie odpowiedziała. Przysunął się jeszcze bliżej. Wiesz szepnął jesteś jedyną kobietą na świecie, która ma równie piękną duszę jak ciało. Zdał sobie sprawę, że może to w jej uszach zabrzmieć fałszywie. W przeszłości mówił podobne rzeczy i nie wątpił, że w nie wierzyła. Mówił je szczerze. Z głębi serca. Lecz teraz, po wszystkim, co się wydarzyło, mogła już nigdy nie uwierzyć w ani jedno jego słowo. Mówię szczerze, Sheila szepnął gładząc ją po włosach i całując w czoło. Nie odsunęła się. Przyjął to za dobry znak. Wierzysz, że zawsze będę cię kochał? spytał łagodnie. Pochyliła głowę. I odpowiedziała: Chyba tak. Objął ją i powiedział stanowczym głosem: Wie rzysz mi. Traktuj to jak przykazanie wiary. Kocham cię ponad życie. Łzy zaczęły spływać wolno po jej policzkach. Spojrzał na nią i szepnął: Wiem, wiem. Tak bardzo cię zraniłem. A potem oboje umilkli. Jego serce wyrywało się do niej. Rozpaczliwie chciał wszystko naprawić. Sheila, czy możesz kiedykolwiek... Urwał. Było to takie trudne. Myślisz, że mogłabyś z czasem zapomnieć, jak cię zraniłem? Znów chwila milczenia. Wreszcie Sheila podniosła głowę. Spróbuję szepnęła. Nie mogę ci więcej obiecać, Bob. Ale spróbuję. Wziął ją w ramiona. Przechylając się do tyłu rozlała trochę szampana. To na szczęście powiedział całując ją w oczy. W policzki. W usta. W końcu odpowiedziała mu uściskiem. Tak strasznie się za tobą stęskniłam powiedziała. Nie mogłam znieść myśli, że cię stracę. Och, Robert... Całował ją po całym ciele dając upust długo gromadzonej czułości. I modlił się, żeby pewnego dnia ból, który na pewno wciąż jeszcze czuła, zniknął. Proszę cię, Boże. Tak bardzo ją kocham. Rozdział 32 Szybko, Johnny, jestem wolny, podaj mi piłkę! Późnym latem fantazja młodych ludzi kieruje się ku jesiennym sportom. Towarzyskie mecze w piłkę nożną na boisku szkoły Nanuet High z czasem zaczęły stawać się poważnymi pojedynkami. Studenccy gracze nadal jednak dopuszczali do gry Daveya Ackermana i jego nowego kolegę Johnnyego Guerin. A chłopcy zawsze starali się grać w tej samej drużynie. Odkąd tylko Jean-Claude wydobrzał na tyle, żeby kopnąć znów piłkę, trenowali razem z Daveyem, doprowadzając do mistrzostwa podanie, dzięki któremu jeden z nich mógł zawsze przedostać się poza linię obrony i wyjść na czystą pozycję strzelecką. Ich współpraca wprawiała Berniego w ekstazę, a Jessie w ponury nastrój. Był ostatni tydzień sierpnia. Popołudniowe cienie wydłużały się coraz bardziej. Rodziny Beckwithów i Ackermanów przyjechały, żeby popatrzeć, jak doskonale chłopcy radzą sobie wśród roślejszych kolegów. Ale z nich para! zawołał Bernie, kiedy strzelili drugiego gola. Poklepał Boba po plecach. Świetni są, co? Paula klaskała. Jessica siedziała bez ruchu. Do piero gdy jej szlachetny rycerz pomachał ręką, jakby chciał zadedykować jej strzeloną właśnie bramkę, odpowiedziała nieznacznym gestem dłoni. Sheila i Nancy były za bardzo zajęte rozmową o książkach, żeby zwracać uwagę na heroiczne zmagania na boisku. Ostatnie dni lata, kiedy drzewa zaczynają przebąkiwać o końcu, niosą ze sobą pewien smutek. To lato, pomimo gwałtownego początku, kończyło się w pewnej harmonii. Po meczu Bob i Bernie poszli pobiegać wokół boiska. Jean-Claude i Davey zostali na płycie trenując podania z rogu. Sheila zaproponowała Nancy i dziewczynkom, że podwiezie je do domu. Tylko Paula od mówiła, wyraźnie zdecydowana nie spuszczać swojego ojca z oczu. Szkoda, że chłopak musi wyjechać wysapał Bernie na zakręcie bieżni. Ma ogromny potencjał. Tak przyznał Bob. Szkoda powtórzył Bernie. Za siedem lat ich dwóch mogłoby zetrzeć Yale na proch. Tak powiedział Bob i pomyślał: "Bern, masz duszę w kształcie piłki futbolowej". Dziesięć minut później Bernie zawołał na obu piłkarzy. Chłopaki, idziemy, czas coś zeżreć! Skierowali się w stronę końca bieżni. Czy Johnny może zjeść u nas? spytał Davey. Mogę? Jean-Claude zwrócił się do Boba. Jasne. A może u nas spać, wujku? Jeśli Nancy nie ma nic przeciwko powiedział Bob. Wcale nie ma powiedział Bernie. Dalej, chłopaki. Czas jechać. Paula podążyła za nimi, o krok z tyłu. Rozmowa przy obiedzie nie bardzo się kleiła. O, rany powiedziała Paula jest jakoś dziwnie, kiedy jego nie ma. Nikt nie zdjął nakrycia przygotowanego dla JeanClaudea. Lepiej zacznij się do tego przyzwyczajać powiedziała do siostry Jessie. Niedługo wyjedzie na dobre. Prawda, tato? Tak odparł cicho Bob już za parę dni. Starał się powiedzieć to rzeczowym tonem. Chciał, żeby Sheila wiedziała, że nie ma żadnych wyrzutów sumienia. Dziewczynki poszły spać około wpół do dziesiątej. Bob wszedł na górę, żeby pocałować je na dobranoc. Jessica, choć nadal przyjmowała jego uściski, dawała mu do zrozumienia, że robi się zbyt dorosła na tego typu czułości. Kiedy zszedł na dół, Sheila zakładała sweter. Masz ochotę się przejść? spytała. Jasne. Bob wziął latarkę i wyszli na spacer pod koronami drzew. Panowała cisza, słychać było tylko morze za ich domem. Spokój. Przysunął się do niej. Ujął jej rękę. Bob? Tak? Chcesz, żeby został, prawda? Oczywiście, że nie odpowiedział czym prędzej. To wykluczone. Umówiliśmy się... Nie o to pytałam. Chcę wiedzieć, co czujesz. Szczerze. Przeszli kilka kroków, zanim odpowiedział. Cóż, nie jestem wniebowzięty z powodu jego wyjazdu. Ale takie jest życie, do diabła. To znaczy... miał nadzieję, że to wyznanie nie zrani jej bardzo go lubię. Wszyscy go lubimy powiedziała łagodnie. Tak odparł i pomyślał: "Pociesza mnie teraz". Ja też, Bob. Dotarli do niewielkiej polany w lesie. Sheila przy stanęła i spojrzała mu w oczy, w których malował się wymuszony spokój. On nie musi wyjeżdżać, Bob powiedziała. Choć stali bardzo blisko siebie, Bob nie był pewny, czy dobrze ją usłyszał. Posłuchaj ciągnęła dalej przydarzyło się nam coś strasznego. Miną lata, zanim rany się zabliźnią... Urwała. Ale to nie ma nic wspólnego z nim, Bob. Nic. Poza tym, to twoje dziecko. Myślisz, że mógłbyś o nim zapomnieć, gdyby wyjechał? Bob zawahał się. Nie. Chyba nie. Pociągnęła dalej jego myśl. Zawsze zastanawiałbyś się w głębi duszy, co się z nim stanie... Tak przyznał po cichu. A on myślałby o tobie. Bob milczał. On cię uwielbia. Każdy to widzi. Bob nie chciał poddać się chwilowemu nastrojowi. Kochanie, ty i dziewczynki jesteście dla mnie najważniejsze. Tak odpowiedziała. Porozmawiajmy więc przez chwilę o nich. Usiedli pod starym pniem drzewa, który leżał w ciemnym lesie. Wiem, że obie przechodzą teraz trudny okres powiedział. Zwłaszcza Jessie z tą jej udawaną obojętnością. A Paula? Chyba jakoś lepiej to znosi. Bob, ona tak bardzo boi się ciebie stracić, że nie spuszcza cię z oka. Zauważyłeś, że co rano dosłownie co rano zagląda do naszego pokoju i sprawdza, czy jesteś w łóżku. Jest przerażona. Bob odetchnął głęboko. Zdał sobie teraz sprawę, jak rozpaczliwie Paula trzymała się u jego boku. Ale gdyby on został... Bob, mielibyśmy większe szansę, gdyby był razem z nami, a nie gdzieś w naszych myślach. W twoich i moich a zwłaszcza w myślach dziewczynek. Ciągle bałyby się, że odejdziesz. Zastanowił się przez chwilę. O, Boże powiedział. I pomyślał: "Naprawdę zaprowadziłem je w ślepą uliczkę". I jeszcze jedno powiedziała łagodnie Sheila. Co takiego? Kochasz go. Tak odparł. I pomyślał: "Dziękuję ci, Sheila". Poruszył ten temat nazajutrz rano, kiedy JeanClaude był jeszcze u Berniego. Jessie i Paula, posłuchajcie. Zastanawialiśmy się z mamą, czy nie poprosić Jean-Claudea, żeby... został z nami. Chcemy wiedzieć, co o tym sądzicie. Czy to prawda, mamo spytała Jessie. To nie tylko jego pomysł? Nie, ja to zaproponowałam powiedziała Sheila. Przez chwilę Jessie powstrzymała się od komentarza. Bob zwrócił się do Pauli. O, rany powiedziała niepewnie. Chodziłby do mojej klasy? Chyba tak powiedział Bob. Prawdopodobnie musiałby najpierw zdać egzamin. Ale co wy o tym sądzicie? Paula zadumała się na chwilę. W tym roku zaczynamy lekcje francuskiego powiedziała. Fajnie byłoby mieć pod ręką Jean-Claudea. W ten sposób wyrażała swoją zgodę. Jessie? zagadnął ją Bob. Nie zgłaszam sprzeciwu odparła bezbarwnym głosem. I dodała po chwili: Właściwie to bardzo go lubię. Bob spojrzał na Sheilę. Uśmiechnęli się do siebie. Pojechał do Berniego około południa. Uśmiech na twarzy Jean-Claudea zdradzał nie tylko radość na widok Boba, ale też znużenie bezustannym paplaniem Berniego o przyszłości światowego sportu. Bob zaprosił chłopca na spacer po plaży. Lato już się kończy powiedział Bob wodząc wzrokiem po pustym wybrzeżu. Wiem odparł chłopiec. Niedługo muszę wyjechać. Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać, Jean-Claude powiedział Bob. Co byś powiedział na to, żeby... zostać z nami? Chłopiec przystanął, z wyrazem zaskoczenia na twarzy. To znaczy, żebyś dołączył do rodziny wyjaśnił Bob. To niemożliwe powiedział chłopiec. Och, wiem, co myślisz. Ale wszystkim jest przykro z powodu tego, co się stało. Wszyscy chcą, żebyś został. Co ty na to? Jean-Claude nie wiedział, co odpowiedzieć. Wreszcie odezwał się. Bardzo niepewnym głosem. Bob, nie mogę. Szkoła la rentree zaczyna się za piętnaście dni. Mógłbyś tutaj chodzić do szkoły, Jean-Claude. Poza tym, gdzie będziesz mieszkał we Francji? W St. Mało odparł chłopiec. Co to takiego? Szkoła. Mama chciała mnie tam posłać, kiedy skończę jedenaście lat. Żebym był z innymi chłopcami. Louis rozmawiał już z dyrektorem. Mówi, że mogę zacząć tam naukę, jeśli zdam pewne egzaminy. Pilnie się do nich przygotowywałem. No tak, to wyjaśniało dobór jego lektur. Ale chcemy, żebyś zamieszkał z nami powiedział Bob. Kochamy cię... Chłopiec spojrzał na niego. Bob, muszę iść do St. Mało. Moja mama tego chciała. Tak trzeba. Bob spojrzał na swojego syna. Czy on rozumiał jego słowa? Naprawdę tego chcesz być sam? Proszę cię, Jean-Claude, zmień zdanie. Bob, muszę... z wielu powodów. Jesteś tego pewny, Jean-Claude? Chłopiec zbliżał się chyba do granic swojej wytrzymałości. Tak odparł cicho i odwrócił wzrok. W stronę morza. Rozdział 33 Właściwie nie zostało nic więcej do powiedzenia. Bob zarezerwował bilet na samolot odlatujący za trzy dni. Pożegnanie odbyło się bez pompy. Sheila i dziewczynki stały na ganku i patrzyły na odjeżdżający samochód. Nikt nie płakał. A jednak każdy miał niejasne uczucie, że pozostali w końcu się rozpłaczą. Bob chciał, żeby podróż do Logan nie skończyła się nigdy. Tak wiele chciał powiedzieć chłopcu. Wytłumaczyć mu, co czuł. Utrwalić więź między nimi. Wyrazić swoją miłość. A jednak w czasie podróży prawie się nie odzywali. Zaparkował samochód i wyjął zieloną walizkę z bagażnika. Jean-Claude wziął swoją czerwoną, podręczną torbę i poszli do stanowiska linii TWA, gdzie wpisano chłopca na lot 810, a jego bagaż nadano do Montpellier przez Paryż. Bob odprowadził go do wejścia na lotnisko. Było dopiero wpół do siódmej. Zostało im trochę czasu. Na zewnątrz niebo nie było jeszcze ciemne, choć na lotnisku zaczęto już zapalać światła w oczekiwaniu na zmierzch. Wielki, biały Boeing 747 stał przycupnięty, jak przyjazny słoń, czekając na pasażerów. Ponieważ był koniec lata, niewiele osób podróżowało do Europy. W hallu panowała cisza. Co jakiś czas oznajmiano jakiś odlot. Nie jego. Jeszcze nie. Głos spikerki nie zdradzał żadnych uczuć. Siedzieli obok siebie na białych plastikowych krzesłach. Masz coś do czytania, Jean-Claude? Mam książki. No tak, oczywiście. Powodzenia na egzaminach. Denerwujesz się? Trochę. Tylko na pewno daj mi znać, jak ci poszło. Dobrze. Będziemy w kontakcie... Chłopiec zawahał się przez chwilę i powiedział: Tak. Pasażerowie TWA, lot 810, bezpośredni do Paryża, proszeni są ustawić się przy wejściu 17. Wstali bez słowa i ruszyli wolno w kierunku drzwi. Bob miał jeszcze coś bardzo ważnego do po wiedzenia. Jeśli chcesz, mógłbyś nas znów odwiedzić w przyszłe wakacje. Albo nawet w Boże Narodzenie. Kiedy chcesz. Dziękuję powiedział chłopiec. To może w przyszłe wakacje, co? Może. A może nie, pomyślał Bob. Pewnie nie. Kobieta sprawdzająca bilety chyba skinęła w ich stronę. Muszę już iść, Bob powiedział chłopiec. Nie, proszę, pomyślał Bob. Jeszcze nie. Jeszcze nie. Jean-Claude wyciągnął rękę i, jak gdyby przygotowywał się już do życia czekającego go za oceanem, powiedział na koniec po francusku: Au revoir. Papa. Bob nie potrafił dłużej dławić swoich uczuć. Po chwycił chłopca w ramiona i uścisnął. Czuł jego szybki oddech na swojej piersi. Nie odezwali się ani słowem. Chciał powiedzieć, że go kocha, ale bał się, że straci panowanie nad sobą. Po prostu trzymał swojego syna w objęciach. I ściskał, jakby nigdy nie zamierzał go puścić. Z oddali dotarł do niego głos oznajmiający, że wejście na lotnisko zostaje zamknięte. Puścił chłopca. I spojrzał na niego po raz ostatni. Idź szepnął ochryple, niezdolny wykrztusić ani słowa więcej. Chłopiec posłał mu krótkie spojrzenie i bez słowa skierował się do wyjścia. Bob patrzył, jak wręcza bilet stewardessie, która wyrywa ze środka jedną kartkę. Patrzył, jak idzie wyprostowany, ze swoją torbą podróżną, i wchodzi po trapie do samolotu. I znika. Drzwi zamknęły się. Chwilę później biały odrzutowiec zaczął wolno kołować, a potem ruszył w stronę pasa startowego w gęstniejącym mroku. Bob bardzo długo stał w miejscu. Wreszcie odwrócił się i wolno ruszył opustoszałym korytarzem. Kocham cię, Jean-Claude. Proszę, nie zapomnij o mnie.