Wojciech Bedyński Bagno Płonące Autor pisze o sobie: Wojciech Bedyński, lat 18: absolwent I SLO "Bednarska" (matura 2003), obecnie student I roku etnologii i antropologii kultury na Wydziale Historii UW, gdzie trafił w końcu po zdaniu egzaminów na: etnologię, historię, kulturę antyczną i archeologię. Z urodzenia romantyk, z zamiłowania historyk, etnolog, podróżnik, "góral" i pisarz. Irlandczyk z wyboru. Pisze "od zawsze", ale do tej pory dla siebie. „Śmierć i Otchłań strącono w bagno płonące, A bagno płonące – to śmierć wtóra! I strącony jest w bagno płonące Każdy, który nie znalazł siebie Zapisanego w Zwoju Życia” (Apokalipsa św. Jana, 20, 14-15) „Nie można uciec od samego siebie przenosząc się z miejsca na miejsce...” Od Autora: Pomysł napisania niniejszego opowiadania zrodził się w czasie rozmowy, jaką przeprowadziłem z moim przyjacielem Jackiem Kopciem podczas długiej drogi powrotnej pociągiem z Paryża do Warszawy. Jechaliśmy wtedy 26 godzin w standardowych warunkach drugiej klasy i z braku lepszego zajęcia wymyślaliśmy parodie różnych książek i filmów. Między innymi sparodiowaliśmy „Morderstwo w Orient Expressie”. Powstał z tego dość specyficzny i zabawny horror, który zapewne otrzymałby w recenzji jedną gwiazdkę z prośbą recenzenta o dodanie specjalnych kategorii oceniania dla tego typu bzdur. Niemniej jednak ta nasza zabawa stała się inspiracją do napisania opowiadania. Z początku zdecydowałem nie zmieniać tytułu, jaki nadaliśmy wtedy naszej radosnej twórczości („Pociąg Mięsa”), ale po tym jak praca zmieniła diametralnie swój pierwotny charakter, postanowiłem jednak dokonać zmiany. Odpowiedniego cytatu dostarczyła mi Apokalipsa Św. Jana. Małe pomieszczenie sprawiało wrażenie przytulnego, ciepłego saloniku w stylu rokoko. Pokoik urządzony był skromnie, ale gustownie. Pośrodku, na kwadratowym, czerwonym dywanie, stał okrągły stoliczek z taboretem. Pod ścianą, obok olbrzymich rozmiarów komody, z której wyłaziły rzucone w bezładzie, zapisane ręcznym pismem strony, przejście tarasował głęboki fotel z rzeźbionymi w roślinne motywy nogami. Na stoliku, w niebieskim wazonie tkwił pojedynczy kwiat, czerwona róża. Obok wazonu, na stosie kartek, leżał nóż do cięcia papieru. Wzrok przykuwały masywne, drewniane drzwi. Zastanawiający był natomiast brak okien. W kącie stał też stary, ozdobny zegar, służący jednak najwyraźniej tylko do dekoracji, gdyż brakowało mu wskazówek. W pomieszczeniu, oświetlonym jedynie blaskiem płonących na komodzie pięciu świec, panował półmrok. Na taborecie siedział wyprostowany, wyraźnie spięty mężczyzna, którego wiek trudno było odgadnąć. Nie wyglądał już jednak młodo. Wpatrzony w kwiat, uchwytem noża do cięcia papieru nerwowo rysował na stole kółeczka. Naprzeciwko niego, rozparty wygodnie w fotelu spoczywał starszy, szpakowaty pan, założywszy swobodnie nogę na nogę. Długa, czarna peleryna spływała mu do kolan. Zdjęty uprzednio cylinder leżał na dywanie. Okulary, które tonęły w bujnym zaroście, kryły bardzo ciekawe zjawisko. Mężczyzna miał bowiem, jak się zdawało, jedno oko zdecydowanie ciemniejsze od drugiego. Ponadto szarozielone oko, w odróżnieniu od niebieskiego, nie miało źrenicy. Na twarzy jegomościa malowało się skrajne znużenie. Najwyraźniej nie podzielał zdenerwowania swego towarzysza. Po dłuższej chwili milczenia grobową ciszę przerwał pan z fotela: - Więc co Pana tu sprowadza, panie...? - Ogeretl, nazywam się Ogeretl. – nerwowo wyjaśnił pan zza stolika. - No właśnie. – powiedział pan z fotela, obrzucając młodszego przeszywającym spojrzeniem swoich oczu. – Więc dlaczego pan tu jest? Szczerze mówiąc nie spodziewaliśmy się pana. Jak pan tu trafił i skąd pan przybywa? - Przyjechałem pociągiem. - Ach tak... A skąd pan wyruszył? - Z Solitasville. - Hmmm... daleko. Przejechał pan niemały kawał drogi tym pociągiem. Może mi pan dokładnie opowiedzieć o przebiegu tej podróży? - Tak. Postaram się, choć niektóre szczegóły już wyleciały mi z pamięci. Inne zaś, jak przypadkowe liczby, nazwy i imiona pamiętam doskonale. Na dworcu zjawiłem się kilka minut przed południem. Zegar na peronie wskazywał, z tego co pamiętam, dokładnie 11:50. Idąc grzęzło się w resztkach topniejącego śniegu. Zima miała się ku końcowi. Z pobliskiego zagajnika dolatywał wesoły świergot ptaków. Pociąg do Gaudiumville miał planowo odjechać o 12:00, ale spóźnił się o cały kwadrans z powodu awarii lokomotywy. Trzeba ją było wymienić. W tym czasie wzdłuż torów ustawiali się wciąż nowi podróżni. Były tam kobiety z dziećmi, samotni mężczyźni, para staruszków, dostrzegłem nawet kilku księży. Widać wybierali się na jakiś zjazd seminaryjny. Gdy w końcu podstawili pociąg, ludzie rzucili się do wejść włażąc sobie nawzajem na głowę. Chcieli za wszelką cenę być pierwsi. Ja nie lubię się rozpychać i jestem raczej cierpliwy, więc poczekałem, aż wszyscy wejdą. Dopiero po przekroczeniu drzwi zrozumiałem swój błąd. Cały wagon był zatłoczony. Wszystkie miejsca siedzące były już dawno pozajmowane, nawet na korytarzu ciężko było nogę postawić. „Trudno” – pomyślałem sobie – „jak ruszymy trzeba się będzie przejść i poszukać dla siebie miejsca”. W tym właśnie momencie rozległ się gwizd i pociąg powoli ruszył . Był to bezpośredni ekspres Solitasville – Gaudiumville, więc nie było szansy na to, że ludzie wysiądą gdzieś po drodze. Wziąłem mój skromny bagaż, na który - oprócz prowiantu na drogę - składały się tylko cztery książki – „Kometa nad Doliną Muminków”, „Giaur”, „Bracia Karamazow”, oraz „Pianista”, i ruszyłem. Klucząc wśród palących przy otwartych oknach osób, szedłem przez korytarz i zaglądałem do każdego przedziału. Gdy dobrnąłem do końca wagonu, w oknie zobaczyłem oddalające się ostatnie zabudowania Solitasville. Nigdy nie lubiłem mojego miasteczka. Przeciwnie – za wszelką cenę starałem się z niego wyrwać i wykorzystywałem każdą nadarzającą się okazję, by to uczynić. Ale tym razem coś mnie zabolało na widok niknących w oddali małych domków z czerwonymi dachówkami - takich spokojnych i bezpiecznych. Nigdy nie zdecydowałbym się na bezpowrotny wyjazd, na przeprowadzkę na stałe. Zawsze jakaś niewidzialna siła ciągnęła mnie z powrotem w te ciche uliczki, którymi można spacerować przez cały wieczór słuchając muzyki płynącej z pobliskiej kawiarenki; do tych ławeczek w parku, gdzie spędziłem wiele godzin nad wciągającymi książkami; do mostu nad rzeczką Tseeneb, skąd obserwowałem płynące pod prąd pstrągi. Teraz po raz pierwszy opanowało mnie wrażenie, że tracę te piękne chwile bezpowrotnie, że już nigdy nie uda mi się ich odtworzyć. Po chwili nostalgicznych rozmyślań przypomniałem sobie, że do Gaudiumville jadę po to, by było mi lepiej; by wreszcie odnaleźć sens w moim bezsensownym życiu, jak dotąd polegającym wyłącznie na czytaniu bez zrozumienia, na słuchaniu muzyki bez jej czucia, na obserwowaniu pstrągów bez znajomości ich smaku. Chciałem w końcu zaznać nieco radości, wyjść poza mój własny, zamknięty i ograniczony świat, zobaczyć jak toczy się życie poza moim miasteczkiem. Nie byłem nigdy w Gaudiumville, ale słyszałem o nim wiele dobrego. Jest to dużo większe miasteczko, ma jednak zdecydowanie mniej mieszkańców od naszego. Domy są tam ładniejsze, ulice szersze i czystsze. W centrum jest mały placyk, na którym rośnie olbrzymi dąb, którego gałęzie sięgają ponad dachy otaczających go domów, przybierając kształt płaszcza okrywającego całe miasteczko. Przeczytałem o tym wszystkim w przewodniku, nie znam jednak żadnego człowieka, który by tam był. W końcu oderwałem wzrok od okna, za którym migały już tylko obrazy podmiejskich pól. Spojrzałem ostatni raz na otaczające Solitasville góry Sivelapluc i otworzyłem drzwi do następnego wagonu. Z początku uderzyło mnie światło, którego było tu zdecydowanie więcej. Potem dostrzegłem numer wagonu – 1. Pomyślałem, że to zabawne. Jeśli ten wagon ma numer pierwszy, to poprzedni musiał być wagonem „0”, bo pamiętałem, że na peronie ustawiłem się na początku pociągu. Nie miałem jednak ochoty zawracać i przeciskać się jeszcze raz przez tłumy na korytarzu, żeby to sprawdzić. W nowym wagonie było dużo luźniej. Nie musiałem już wdychać oparów z dziesiątków papierosów palonych przez ludzi w wąskim przejściu. Było spokojnie, czysto i przyjemnie. Pierwszy przedział był jednak pełen. Mężczyzna i kobieta, otoczeni gromadką małych dzieci, obrzucili mnie nieprzychylnym spojrzeniem mówiącym dobitnie, że nie jestem mile widzianym przybyszem. Przemknąłem więc obok udając, że nie interesuje mnie to, co się dzieje w środku. W drugim przedziale siedziały trzy starsze panie, najwyraźniej babcie piątki dzieci, które z wielkim wrzaskiem ganiały dookoła małego pomieszczenia, włażąc niemalże babciom na głowy. Jedno z nich krzyknęło: „Oddawaj, to mój samochód!”, drugie: „Babciu, ona mi zabrała lalkę!”. Starsze panie ze stoickim spokojem patrzyły w okno, za którym między ostatnimi płatami śniegu widać było już trawę i krokusy. Poszedłem dalej. Nie miałem ochoty pytać o miejsce, by potem przez całą podróż niańczyć rozwydrzone bachory, z którymi babcie najwyraźniej nie dawały sobie rady. W trzecim przedziale siedział mały chłopiec i kiwał głową w takt stukotu jadącego pociągu. Gdy usłyszał kroki, odwrócił twarz w moją stronę. Płakał. Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, po czym chłopak wrócił do poprzedniej czynności, widocznie nie chcąc dłużej zauważać mojej obecności. Przez chwilę stałem w drzwiach, potem odwróciłem się, i z ciężkim sercem zajrzałem do czwartego przedziału. Było tam wolne miejsce. Jedną stronę okupowały dwie kobiety, z których każda miała po swojej prawej stronie koszyczek z niemowlakiem. Z drugiej strony siedziała pani z dwójką dzieci, oraz samotna kobieta koło czterdziestki. Właśnie obok niej jedno miejsce było wolne. Spytałem grzecznie czy mogę usiąść. Moje pytanie jakby wyrwało ją z zadumy. Przytaknęła z uśmiechem. Zająłem więc miejsce i wyjąłem książki. Gdy moja sąsiadka zobaczyła, że mam „Kometę nad Doliną Muminków” spytała, czy może poczytać ją dzieciom. Przystałem na to z ochotą. Rzadko miałem okazję słuchać, jak ktoś czyta książki na głos. Zawsze sam czytałem je w pośpiechu, w trakcie lektury myśląc już o następnych. Kobieta wzięła ode mnie książkę i przyjemnym, kojącym głosem zaczęła czytać. W połowie pierwszego rozdziału zaczęła ogarniać mnie senność. Wraz z dźwiękami jadącego pociągu, głos tworzył melodię działającą skuteczniej od najlepszej kołysanki. Przechyliłem głowę na bok, kładąc ją na oparciu i słuchałem. Gdy już miałem odpłynąć na Zachód do krainy Morfeusza, rozbudził mnie skrzekliwy jazgot dobiegający od drzwi przedziału. Stała w nich starsza kobieta, trzymająca na rękach małą dziewczynkę. „To moje miejsce! Niech pan się stąd wynosi! Pan nie ma prawa tu być!” Po krótkiej chwili, która musi upłynąć na przejście ze snu do rzeczywistości, zrozumiałem, że kobieta - pochylając się zresztą niedwuznacznie - kieruje te słowa do mnie. „Poszłam tylko na chwilę do WARS-u, bo moje maleństwo ma alergię i potrzebuje co trzy godziny napić się mięty! Pokazać panu rezerwację?!”. Nie miałem ochoty oglądać papierków, które niewiasta już podsuwała mi pod oczy. Zabrałem swoje rzeczy i po chwili byłem z powrotem na korytarzu. Nie uszedłem jednak dwóch kroków, jak poczułem czyjąś rękę na ramieniu. Była to pani, która czytała moją książkę. „Ja także nie mam rezerwacji” – powiedziała i już chwilę potem szliśmy razem przez korytarz i zaglądaliśmy do przedziałów. Nie znaleźliśmy jednak wolnego miejsca. Wszędzie powtarzało się to samo. W przedziałach siedziały albo samotne kobiety, albo pary, zawsze jednak z dużą ilością dzieci. Dopiero pod koniec korytarza zdałem sobie sprawę, że na każdych drzwiach widniał malutki napis „REZERWACJA dla rodzin z dziećmi”. Nie było więc szans na znalezienie miejsca, skoro cały wagon był objęty rezerwacją. Moja towarzyszka przez cały czas nie odezwała się ani razu. Czułem się z nią jednak bezpieczniejszy, nabrałem pewności, że w końcu uda nam się znaleźć miejsce. Całą swoją osobą roztaczała pewną aurę, którą czułem już w przedziale, gdy czytała dzieciom „Kometę nad Doliną Muminków”. Była to ciepła aura pewności, opieki, bezpieczeństwa, zrozumienia. Kobieta była dużo starsza ode mnie. Może to sprawiało, że czułem się przy niej mały, zupełnie jakbym był dzieckiem. Biła od jej osoby jakaś mądrość i ta część wiedzy, która przede mną była jeszcze zasłonięta. Czułem, że ona może wiedzieć więcej o Gaudiumville, ale nie miałem odwagi o to spytać. Potem miałem tego żałować. Na kolejnym wagonie widniał numer „6”. „Więc jednak nie są ustawione po kolei – pomyślałem i przestąpiłem próg. W wagonie było ciemno, powiedziałbym nawet - mroczno. Nie był to wyłącznie mrok zewnętrzny. Wszedłszy do wagonu poczułem pustkę i beznadzieję egzystencji. To samo uczucie, choć w znacznie mniejszym stopniu, nękało mnie przez całe dotychczasowe życie w Solitasville. Jest to moment zawieszenia w czasie, kiedy świat traci jakikolwiek sens i znaczenie. Moment, w którym nie tyle pragnęlibyśmy umrzeć, co raczej nigdy się nie narodzić. Wtedy właśnie po raz pierwszy pojawiło mi się w głowie zwątpienie. Myślałem: „Po co ja tam jadę? Czy nie lepiej mi było w moim spokojnym miasteczku? Jaki ma sens szukanie miejsca w tym pociągu, jaki ma sens ta podróż w nieznane, jaki sens ma życie, skoro i tak cel pozostaje jeden – śmierć... Tak, śmierć. Nieważne, co byśmy w życiu robili, za czym gonili, co starali się osiągnąć, jak bardzo się od siebie różnili i jak bardzo starali się różnić. I tak meta naszej ziemskiej wędrówki, finisz tego ciągłego miotania się i pogoni za wciąż umykającym światłem będzie jeden – dwumetrowy dół, kilka desek i trochę kwiatów.” Z tych rozmyślań wyrwał mnie ciepły głos starszej pani, która mi towarzyszyła. „Zapomniałam się przedstawić. Nazywam się Omohecce. A ty?”. Ten głos odpędził ode mnie czarne myśli, choć ich cień pozostał we mnie aż do końca mojej podróży. „Ogerelt” – odparłem z zadumą – „Przepraszam, to ja powinienem był przedstawić się pierwszy”. „Nie szkodzi” – powiedziała – „Teraz najważniejsze to znaleźć miejsce. Idziemy?”. Przytaknąłem skinieniem głowy. W ciemnym korytarzu unosił się nieprzyjemny zapach piwa, połączony z dymem papierosowym. Nie widać było jednak nikogo. Pociąg stukotał tu jakby głośniej, ale czas pomiędzy jednym odgłosem a drugim był zdecydowanie dłuższy. W pierwszym przedziale leżały cztery osoby, po dwie na każdej ławce. Spały, podkuliwszy nogi. Przez uchylone drzwi dolatywał ze środka zapach rozlanych na podłodze trunków. Nie chcieliśmy budzić zapijaczonego towarzystwa, siedzenie w środku nie wydawało się zresztą przyjemną perspektywą. Przeszliśmy obok, patrząc z lekką pogardą na wykrzywione i zaplute twarze młodych chłopców i dziewczyn, którzy w alkoholowym śnie byli w stanie przespać całą podróż. Czy jednak takie rozwiązanie nie byłoby słuszne, a przede wszystkim skuteczne? Może wtedy nie musielibyśmy troszczyć się o znalezienie miejsca, bo wystarczyłoby położyć się na podłodze i w słodkim zapomnieniu dojechać do ostatniej stacji... Jakby na potwierdzenie tych myśli potknąłem się o jakiegoś śpiącego pasażera, leżącego na środku ciemnego korytarza. Na przejście mu po plecach zareagował jedynie lekkim westchnięciem i przekręceniem się na drugi bok. Na twarzy Omohecce dostrzegłem lęk i odrazę, ale jednocześnie coś na kształt współczucia. W tym momencie w drugim przedziale usłyszeliśmy krzyk, oraz podniesiony męski głos i przekleństwa wymawiane spokojnym głosem przez kobietę. Byliśmy już na tyle blisko, żeby dostrzec, co działo się w środku. Na ławce siedział gruby, wąsaty facet, w wieku około czterdziestu lat. Na kolanach trzymał młodą dziewczynę. Raz za razem wymierzał jej siarczyste ciosy grubym, skórzanym pasem. Obok siedziała kobieta, najwyraźniej jego żona, która dopingowała męża, używając przy tym bardzo wyszukanego języka. „To za nieposłuszeństwo!” – wrzeszczał ojciec. „...tatuś ma k... rację, ty mała smarkulo! Spróbuj jeszcze raz wrócić do domu po 22.00, to potem przez miesiąc będziesz siedziała zamknięta w pokoju! Dorosłości się zachciało, co? Na imprezy chodzić?! Już ja Ci wybiję z głowy te imprezy! Dawaj Waldek, mocniej, żeby przez najbliższy tydzień nie mogła wstać z miejsca!” Staliśmy jak wryci. Z szeroko otwartymi oczami oglądaliśmy scenkę, nie mogąc uwierzyć w to, co widzimy. W końcu Omohecce wzięła mnie za rękę i błagalnie patrąc, pociągnęła dalej. W trzecim przedziale było mnóstwo osób. Ludzie siedzieli sobie na kolanach, niektórzy wisieli uczepieni półek na bagaż. Z sufitu zwisał przymocowany na taśmę klejącą krzyżyk. Pośrodku, tuż pod krzyżykiem, stał ksiądz ubrany w czarną sutannę i przemawiał. Zatrzymaliśmy się w drzwiach, ale nie udało nam się zmieścić w środku. Zaczęliśmy słuchać. „Dzisiejszy świat stoi na krawędzi zagłady. Laicyzacja postępuje. Człowiek odwrócił się od Boga, w pogoni za dobrami materialnymi i zyskiem. Ludzie, walcząc o doczesne korzyści i władzę zapominają, że wszystko to zawdzięczają Stwórcy.” Ksiądz mówił płomiennie i czuć było od niego niezachwianą pewność siebie. Widać było na pierwszy rzut oka, że ten człowiek miał charyzmę. „Ale czas rozrachunku jest bliski! Siódma pieczęć niedługo zostanie złamana i wtedy świat pozna smak bożego gniewu, a wszyscy czciciele Szatana zostaną potępieni na wieki. Pierwsza Bestia już przyszła, jest pośród nas. Ślepi są ci, którzy nie potrafią jej dostrzec w dzisiejszym świecie. Udając przyjaciela, obiecując lepsze, zdrowsze i przyjemniejsze życie, kusi nas i zwodzi, byśmy spadli wraz z nią w przepaść bez dna. Ba, nadeszła już nawet Druga Bestia! Są to media, które - wtłaczając nam do głów slogany i utarte sentencje - odarły nas ze wszelkich przejawów suwerennego myślenia. To właśnie jest metoda walki Fałszywego Proroka! Bądźcie jednak silni i opierajcie się jadowitemu językowi Bestii, który prowadzi was do zagłady! Czyńcie wszystko, żeby w Dniu Gniewu znaleźć się w gronie owych 144. tysięcy bez skazy, idących za Barankiem! Bądźcie kroplą świętości w morzu nienawiści, kagankiem w mrokach zniszczenia!...” Ludzie zamarli w jednej pozycji, wpatrzeni w czarną sutannę. Wydawało się, że cały przedział jest wystawą figur woskowych, z których żadna nie oddycha, żadna nie mruga powiekami. Wszyscy byli poruszeni do najwyższego stopnia. Ja też. Po chwili jednak mężczyzna, który znajdował się najbliżej drzwi i był cały czas wypychany na zewnątrz, nie wytrzymał nacisku i przewrócił się. Gdy wstał, nie było już na jego twarzy tego uniesienia, które malowało się jeszcze chwilę wcześniej. Popatrzył na nas i zorientowawszy się, że jesteśmy nowi, powiedział uprzejmie, ale dobitnie: „Przepraszam, ale państwo chyba nie są ze Wspólnoty. Nie chciałbym państwa wyrzucać, ale jak sami państwo widzą miejsca jest mało i konieczne jest zamknięcie drzwi, by można się było o nie oprzeć”. Zrozumieliśmy tę delikatną sugestię i usunęliśmy się o krok dalej. Mężczyzna ukłonił się i zatrzasnął nam drzwi przed nosem. Chcąc nie chcąc, musieliśmy kontynuować naszą wędrówkę w poszukiwaniu miejsc. W saloniku zrobiło się ciemniej. To jedna z pięciu świec na komodzie powoli dogasała. Była to biała, mała świeczka. W zamian za to silniejszym światłem zabłysła niebieska, ustawiona tuż za nią. Pan na fotelu zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Siedział dalej w tej samej pozycji i w skupieniu słuchał opowieści. Ogeretl przestał rysować kółeczka nożem, zaczął natomiast - dla zabawy - wyrywać kolce stojącej przed nim róży. Przy piątym kolcu przestał, gdyż ukłuł się w palec. - Boli? – zapytał pan z fotela - Nie. - Nie należy wyrywać kolców. Wtedy róża szybciej więdnie. – pouczył Ogeretla mężczyzna w pelerynie. Jego szarozielone oko zaiskrzyło się. – Co było w czwartym przedziale? W czwartym przedziale było jedno wolne miejsce. Siedziało tam siedem staruszek i czytało gazety. Zatrzymaliśmy się przed wejściem. Staruszki nie odwróciły nawet wzroku. Spojrzeliśmy na siebie. „Miejsce jest jedno” – powiedziałem do Omohecce. „Tak, tylko jedno.” – odparła – „Pozwól mi zostać. Źle się czuję w tym wagonie, a to miejsce wydaje mi się w miarę bezpieczne. Nie mam już siły iść dalej. Ty jesteś młody, poradzisz sobie. Mam jednak dla Ciebie kilka rad. Przede wszystkim nigdy nie przestań szukać dla siebie miejsca. Nie zatrzymuj się na korytarzu, ani nie staraj się przesiedzieć całej podróży w toalecie. Pamiętaj, gdzie jedziesz. Uważaj, żebyś na pewno tam dojechał. Nie wolno Ci wysiąść przed ostatnią stacją. Dziękuję za to, że pomogłeś mi tutaj trafić. Bez ciebie byłoby mi dużo ciężej. Mam nadzieję, że ja pomogę Ci przynajmniej tymi radami. Obyśmy spotkali się w Gaudiumville. Będę cię wypatrywać na peronie. Żegnaj!” Poczekałem, aż Omohecce zajmie miejsce, po czym uściskałem ją serdecznie i podziękowałem za rady. Z ogromnym smutkiem odwróciłem się w końcu do wyjścia i przeszedłem do piątego przedziału. Czułem się znowu bardzo samotny, otoczony przez wrogi świat. Ogarniała mnie chandra, a ja nie miałem na kogo ją przelać; nie miałem z kim się nią podzielić. Dopiero teraz zrozumiałem, czego najbardziej brakowało mi w Solitasville. W piątym przedziale zastałem grupę młodych ludzi. Wszystkie miejsca były wprawdzie zajęte, ale oni widząc, że nie mam gdzie usiąść, rozsunęli się i zapraszającym gestem wskazali siedzenie. Dziękując pięć razy, zająłem w końcu upragnione miejsce. Wyjąłem „Giaura” i zacząłem czytać. W przedziale toczyła się gorąca dyskusja. Młodzi z wielkim ożywieniem rozmawiali na temat obecnej sytuacji politycznej. „Tak nie może dłużej być! Trzeba coś z tym zrobić! Dlaczego ludzie nie mogą żyć w pokoju i miłości? Tylko dlatego, że monopolistyczne konsorcja specjalnie wywołują konflikty społeczne i wojny! Wielkim firmom produkującym amunicję i broń opłaca się wywołać konflikt, bo wtedy mają największe zyski! Skorumpowani przedstawiciele władz państwowych są na ich usługach, bo bez nich i ich pieniędzy straciliby posady!” Słuchałem tego wywodu z coraz większym zainteresowaniem, odrywając się zupełnie od lektury. Może chłopak ma rację... Może to nie gatunek ludzki jest zły, lecz pojedyncze jednostki, które akurat teraz sprawują władzę? Co by się stało, gdyby usunąć te jednostki, znieść prawa rynku, sprowadzić społeczeństwo do bardziej pierwotnego, naturalnego stanu? Może wtedy ludzie byliby życzliwsi sobie nawzajem, może jeden dla drugiego przestałby być wilkiem? Jak tego jednak dokonać? Przyjrzałem się sąsiadom. Pierwszy raz w życiu spotkałem takie osoby. Ci ludzie naprawdę mają po co żyć. Postawili sobie cel i - choć z pozoru wydaje się on niewykonalny - jest piękny i wart zachodu. Może tak trzeba? Może jeśli nie ma się celu w życiu, to trzeba go sobie wymyślić, by mieć chociaż złudzenie, że życie ma sens? Może warto walczyć za ideę samej walki? Z rozmyślań wyrwał mnie głos drugiego chłopca, który przejął najwyraźniej pałeczkę w dyskusji. „Pamiętacie ostatnią demonstrację? Haha! To dopiero była jazda! Pięciuset policjantów, ale dziesięć razy tyle naszych. Jak w ruch poszły kamienie, pryskali na wszystkie strony! Nawet posiłki nie na wiele się zdały. W Gaudiumville też zrobimy rozróbę. Może zrozumieją w końcu, że będą musieli się poddać. A wtedy...” „A wtedy my przejmiemy władzę i zaprowadzimy terror jeszcze gorszy od tego, który obalamy!” – dokończyłem w myślach. – „To jednak nie jest droga. Oni po prostu nie mają co ze sobą zrobić. Ta idea jest im potrzebna wyłącznie dla zduszenia w sobie beznadziei, oraz jako gwarant dobrej zabawy.” Słuchając ich, coraz bardziej oddalałem się emocjonalnie. W końcu nie byłem w stanie chwytać tych powtarzanych w kółko zdań, które w moich uszach były stekiem bzdur. Wstałem z miejsca, spakowałem książkę i - nie przerywając coraz bardziej zaogniającej się rozmowy - wyszedłem po cichu z przedziału. Odetchnąłem z ulgą, otworzyłem okno i zaczerpnąłem świeżego, wiejskiego powietrza. Od razu zapachniało lasem. Na zewnątrz wiosna była w pełni, choć pogoda raczej kiepska. Padało i nad łąką unosiła się cienka, szara mgiełka. Mijany krajobraz miał nieco mistyczny charakter. Jego widok urzekał mnie i przypominał scenki z różnych książek o duchach, zjawach i przygodach awanturników. „Dlaczego takie przygody zdarzają się tylko w bajkach? Jakże pięknie byłoby spędzić dwadzieścia lat życia na ściganiu rycerza, który przedtem obraził damę Twojego serca, by potem - zaznawszy wielu przygód i wychodząc zwycięsko z wielu niebezpieczeństw - zmazać hańbę i odebrać nagrodę w postaci jednego, symbolicznego pocałunku...” Gapiłem się najpierw na mijaną łączkę, potem na ciemny bór, który zaczął się jednak stawać zbyt monotonny. Roland Roland od lat ćwiczył się w fechtunku na najlepszych polskich stadionach. Wiele razy był w sąsiednich królestwach, ale tam, wobec przytłaczającej przewagi wrogów, nie mógł w pełni wykazać swojej odwagi. W każdym razie u siebie, w Ostrowcu, należał niezaprzeczalnie do kwiatu rycerstwa. Miał siłę niedźwiedzia, zwinność rysia, braki mądrości nadrabiał cnotą i poświęceniem. Tak, Roland był w pełni zaangażowany i oddany sprawie. Przestrzegał ściśle rycerskiego kodeksu, żył w zgodzie z ideą. Zawsze dbał o honor swojego zespołu. Nie darował nikomu, kto chcący, lub niechcący nadszarpnął jego czci. Gdy trzeba było stanąć w jej obronie, czynił to mężnie i bez cienia wahania, ze śpiewem na ustach idąc na dużo liczniejszą gromadę wrogów. Swoich nie bił, chyba że po pijaku. Zawsze hucznie radował się z sukcesów swojego klubu, nigdy nie tracił nadziei w gorszych chwilach. Nie porzucił też wiary, że kiedyś w końcu będzie mógł oglądać występy swojej drużyny w III lidze. Tak, Roland był wspaniałym rycerzem. Przez długie lata swego rycerskiego żywota wielokrotnie był ranny, nigdy jednak się nie poddał. Zawsze zwycięsko wychodził z najgorszych opresji. W końcu jednak przyszła najcięższa próba. Po ostatnim zwycięstwie nad sąsiednim królestwem z IV ligi, zwyciężeni wezwali na pomoc potężnych sojuszników. Tak rozpoczęła się wojna z niewiernymi, najcięższa, i - jak się miało okazać - dla Rolanda ostatnia. Wszyscy Saraceni ubrani byli w niebieskie mundury. Na głowach nosili ciemne hełmy z daszkiem, na nogach mieli czarne, skórzane buty. Zamiast zwyczajowego okrzyku bojowego niewierni nawoływali się gwizdkami. Ich straszną i zabójczo skuteczną bronią były długie, owalne miecze wykonane z twardej gumy. W ostateczności nie wahali się też użyć potężnych machin miotających z piekielną siłą hektolitry wody. Armia Saracenów wtargnęła zdradziecko i niespodziewanie przez czwartą bramę stadionu. Tam opór był najmniejszy. Brakowało też broni. Kamieni i desek starczyło raptem na dwie salwy. Przełamawszy pierwszą linię obrony niewierni z ogromnym impetem wdarli się na trybuny, czyniąc popłoch i zamęt wśród obrońców. Tłukąc bezlitośnie pałkami parli przed siebie. Roland, który gdy tylko zorientował się w sytuacji, rzucił się z okrzykiem „jeb.. skurwi....!” w sam środek piekła, szybko zdał sobie sprawę, że sytuacja jest już beznadziejna. W całej tej zawierusze spadł mu z głowy piękny hełm z napisem ‘Chicago Bulls’. Wycofał się zatem o kilka kroków, stanął na krześle i począł skrzykiwać walczących jeszcze rycerzy. „Waldek, Zdzichu, Ryba, do mnie!” – wrzeszczał ochrypłym głosem, przekrzykując wrzawę bitewną i gwizdki Saracenów – „Ustawić się, k... w kole i rozwalić mi te krzesła!”. Gdy ławki zostały rozwalone, kazał rycerzom wziąć największe kawałki desek. Postanowił bronić się do końca. Rycerz umiera, ale nie poddaje się. Garstka dzielnych obrońców, otoczona przez morze niewiernych, walczyła ramię w ramię jeszcze z dziesięć minut. Ciosy desek były precyzyjne i silne. Niewiele jednak mogły zrobić wyposażonym w doskonałe tarcze wrogom. W końcu rycerze zaczęli słabnąć. Jeden za drugim padali pod ciosami gumowych pałek. Przyparci do ziemi wiązani byli metalowymi sznurami i odsyłani do obozu Saracenów. Padł Waldek, padł Zdzichu, padł i Ryba. W końcu Roland został sam. Nadludzkimi siłami zdołał jeszcze nabrać rozpędu i machając przed sobą wyrwanym oparciem rzucił się na ciżbę wrogów. Wielu z nich ranił. Swoją odwagą jakby nieco onieśmielił Saracenów. Ci jednak, świadomi swojej ogromnej przewagi zebrali się w sobie i dodając sobie otuchy gwizdaniem, rzucili się z furią na samotnego rycerza. Roland odpierał dzielnie ciosy, lecz nagle poczuł lekkie stuknięcie w głowę i przed oczami pojawiła się ciemność. „O kurwa!” – otwierając lewą powiekę Roland. ujrzał kraty. Tył głowy zdawał się ważyć sto kilo i pulsował cyklicznym, silnym bólem. Rozejrzał się dookoła. Znajdował się w małym, ciemnym pomieszczeniu. Poza łóżkiem, na którym leżał, stało tu pojedyncze, drewniane krzesło i stolik. Jedyne małe okienko było zakratowane. Roland po chwili namysłu zdał sobie sprawę, że znalazł się w obozie Saracenów. Spotkało go najgorsze co może przytrafić się rycerzowi – dostał się do niewoli. Szybko przeszedł się po pokoju usiłując znaleźć jakieś wyjście. Drzwi były zamknięte na klucz. Wydawały się być solidne. Próby wyważenia ich mogłyby ponadto zaalarmować niewiernych. Zostało okno. Roland podszedł do krat, złapał je obiema silnymi rękami i spróbował wygiąć. Na próżno. Potem wpadł na pomysł przysunięcia stolika i z tej wysokości próbował kopnąć. Daremnie - kraty ani drgnęły. Nagle za drzwiami usłyszał szybkie miarowe kroki, a potem odgłos klucza wkładanego do zamka. „Trudno” – pomyślał – „skoro nie uda mi się stąd wydostać, muszę chociaż umrzeć po rycersku!”. W okamgnieniu zeskoczył ze stolika, chwycił taboret i w momencie, kiedy Saraceni przekręcili klucz w zamku, czekał już zwarty i gotowy, z krzesłem uniesionym do ciosu. W końcu drzwi powoli się uchyliły. Za nimi stało dwóch Saracenów. Jeden z nich trzymał tacę, na której był postawiony talerz z obiadem i butelka wody. Drugi miał w rękach złożone w kostkę ubranie w paski. Gdy drzwi otworzyły się do końca, Roland z głuchym okrzykiem runął na wrogów. Pierwszego z nich powalił potężnym uderzeniem taboretu. Drugi, widząc los swojego towarzysza poderwał się do ucieczki. Nie przebiegł jednak dwóch kroków, jak Roland dopadł go drugim ciosem swej prowizorycznej broni. Taca z jedzeniem poleciała na dół, talerz z hukiem rozbił się o podłogę, z butelki zaczęła ciec woda. Odgłos tłukącej się porcelany doszedł do uszu innych Saracenów, znajdujących się na końcu korytarza. Teraz - w sile około dziesięciu - biegli z obnażonymi mieczami w kierunku Rolanda. Rycerz uniósł do góry taboret i zasłoniwszy się nim jak tarczą, również zaczął biec. Tym razem jednak nie dał rady niewiernym. Szybko pozbawili go broni, przyparli do ściany i zaczęli okładać pałkami. Roland miotał się, gryzł, obrzucał Saracenów najgorszymi przekleństwami. Po kilku chwilach poczuł silne ukłucie w prawe ramię. To jeden z niewiernych wbił mu po samą rękojeść cienki sztylet z trucizną. „Teraz umrę” – pomyślał rycerz. Ale nie poddawał się. Zebrał się w sobie, wyrwał trzymającym go Saracenom i silnym, celnym ciosem powalił ubranego w biały fartuch niewiernego, który ranił go zatrutym sztyletem. Wtem zrobił się dziwnie senny, zaczęła go opanowywać niemoc. Trucizna działała. Czując zbliżający się koniec, a znając obyczaj rycerski, zwrócił się twarzą w stronę, gdzie - jak mu się wydawało - znajdował się jego stadion. Następnie podgarnął pod siebie złamaną nogę od drewnianego krzesła, która było jego ostatnią bronią. Cichym głosem zaczął śpiewać hymn swojej drużyny. Nie skończył jednak. Zasnął... Fama semper vivat! Po dłuższej chwili zamknąłem okno i podszedłem do przedziału numer „6”. W środku było ciemno. Drzwi były zasunięte, a nad nimi czarną kredą ktoś narysował pentagram. Okna były przykryte zasłonami. Kiedy odsuwałem drzwi, poczułem lekki dreszcz na karku. W środku siedziało sześć osób. Wszyscy poubierani na czarno, w długie, skórzane płaszcze. Pomiędzy nimi, na podłodze paliło się sześć świec, także wpisanych w kształt pentagramu. Na mój widok wysoka dziewczyna o długich, kręconych, kruczoczarnych włosach wskazała palcem miejsce i władczym głosem powiedziała: „Witaj, czekaliśmy na ciebie”. Usiadłem niepewnie przy drzwiach. Moim sąsiadem był szczupły blondyn z długim kucykiem związanym czarną gumką. Odwrócił się opierając rękę na moim kolanie i powolnym ruchem zamknął drzwi. Kiedy ciemność znów wtargnęła do przedziału, otaczające mnie postacie wydały się znacznie większe i potężniejsze. Ich cienie migały w blasku płomieni świec poruszanych miarowymi oddechami, układając się w jakiś dziwny taniec bezkształtnych istot, nieziemskich odbić ich cielesnych odpowiedników. Lustra po obu stronach pomieszczenia odbijały światło w nieskończoność, rozciągając przestrzeń i wszystkie trzy wymiary. A może było ich wtedy więcej?... Od skupionych wokół świec osób biła jakaś moc i energia. Wydawało się, że są w tej chwili zdolni do zrobienia czegoś, co wykracza poza ludzki rozum, czegoś, czego nie można zobaczyć, a można tylko poczuć. Nagle, po kilkunastu minutach grobowej ciszy, dziewczyna o kruczoczarnych włosach zaintonowała niskim głosem pieśń w dziwnym, nieznanym mi zupełnie języku. „Fainne is baile a ábhalmhór baineacht beidh aiféala ort, Fainne is baile a bhfagraíonn na scáileanna.” Na co wszyscy pozostali chóralnie odpowiedzieli: „dá bharr sin bheirim go bhfaigheadh duoine bás daoine a thuigeann...” Pieśń wzbijała się ponad dym świec, przybierała na sile. Głosy, początkowo słabe i niepewne, teraz z mocą powtarzały refren, który następował po krótkiej ciszy, gdy kończyła się zwrotka śpiewana przez dziewczynę. Małe pomieszczenie dawało niesamowitą akustykę. Siedziałem wpatrzony w płomień najbliższej świecy, wtapiając się w prostą melodię. Nie obchodziła mnie treść niezrozumiałych słów, zafascynowany byłem tylko potęgą pieśni. W pewnym momencie, po kolejnym refrenie, dziewczyna otworzyła zielone, kocie oczy i zwróciła się do mnie: - Czy czujesz Moc? Pozwól, by opanowała cię, by napełniła twoją duszę. Pozwoli ci patrzeć jaśniej. Nie daj światu panować nad sobą, kiedy to ty możesz panować nad światem. Rób rzeczy, na które ona pozwala, wyzwól się z więzów przeciętności, otwórz się na jej magię, naucz się nią władać! A dhath deacair! Tak, czułem w sobie moc. Miałem świadomość wielkich i wciąż rosnących możliwości. „Jestem potężny, ponadprzeciętny!” – myślałem i podświadomie zacząłem powtarzać refren, który inni śpiewali podczas przemowy czarnej dziewczyny. Spod ławek zaczął unosić się dym o dziwnym, ale przyjemnym zapachu i łącząc się z oparami ze świec napełniał przedział duszną atmosferą. Do pieśni, dołączyła muzyka, dobiegająca jakby z zewnątrz pomieszczenia. Były to rytmiczne uderzenia w bęben i dźwięki różnych instrumentów, których nie byłem w stanie rozpoznać. Zebrani wokół świec zaczęli rytmicznie ruszać głowami i coraz głośniej śpiewać refren, który nie był już przeplatany zwrotkami. Dziewczyna powoli wznosiła obie ręce do góry. Czułem, że za chwilę wydarzy się coś niezwykłego, coś co odmieni moje dotychczasowe życie, da mi potęgę i moc, którą już teraz czułem blisko. Uniesione ręce dziewczyny sięgnęły wysokości luster i natychmiast w przedziale pojawiły się tysiące wyciągniętych do góry dłoni udekorowanych trzema pierścieniami. „dá bharr sin bheirim go bhfaigheadh duoine bás daoine a thuigeann...” W tym momencie coś załomotało na zewnątrz - ktoś zastukał w zamknięte drzwi przedziału. Przez ciemne zasłony do środka wlał się strumień światła. Po chwili drzwi się rozsunęły i do pomieszczenia weszło dwóch nieprzeciętnej tuszy mężczyzn w mundurach konduktorskich, oślepiając nas światłem latarki. „Co wy tu robicie?! Nie wolno palić ognia w przedziałach! Nie czytaliście przepisów? Otwórzcie okno! Chcecie się podusić? Banda smarkaczy! Wynocha stąd! I zgasić mi to świństwo, pewnie jakieś ziółka!?...” Chwilę potem wszyscy znaleźliśmy się na korytarzu, nie mogąc przyzwyczaić się do normalnego światła. Wlewało się ono przez otwarte okna wraz z powiewem świeżego powietrza, które w kontraście z atmosferą z przedziału, wydawało się odurzające. Reszta towarzystwa jakby posmutniała. „Co robimy?” – spytała niemal płaczliwym tonem czarna dziewczyna. Teraz wydawała się znacznie niższa, trupio chuda i blada. Nie doczekała się odpowiedzi. Cała gromadka usiadła podkuliwszy nogi i obserwowała, jak konduktorzy wyrzucają do śmieci niedopalone świece i kadzidełka. „I żeby mi to było ostatni raz” – powiedział na odchodnym jeden z nich. Nie miałem ochoty dłużej przebywać w tym towarzystwie. W pewnym sensie zawiodłem się na nich. Mieli mieć moc zmieniania świata, a nie poradzili sobie, z dwoma tłustymi pracownikami kolei, którzy ośmielili się przerwać ich pieśń. Ba – pozostali wobec nich zupełnie bierni. Miałem też żal do samego siebie. Widać nie byłem jednak stworzony do wielkich czynów, nie byłem nieprzeciętny, wyższy i potężniejszy od szarego tłumu. Przeciwnie – okazałem się od niego dużo słabszy. Oni przynajmniej mają swoje miejsce na tym świecie, który nimi rządzi, a ja nie mogąc zmienić świata nie potrafię się nawet w nim odnaleźć. Z uczuciem pustki poszedłem dalej. „Może jednak nie jest za późno. Może uda mi się jeszcze odszukać moje miejsce w tym pociągu.” Doszedłem do ostatniego przedziału w wagonie. Odwróciłem się i jeszcze raz popatrzyłem na grupkę młodych ludzi ubranych na czarno, którzy położyli się na środku korytarza i tak postanowili chyba dotrwać do ostatniej stacji. Pokręciłem głową z żalem i współczuciem. Następnie rozsunąłem drzwi do ostatniego przedziału. Od razu ogłuszyła mnie głośna muzyka typu łup-łup, która dobiegała z ustawionych w czterech rogach klitki głośników. W przystrojonym we wstążki, serpentyny i baloniki przedziale odbywała się prawdziwa dyskoteka. Osiem lub dziewięć osób tańczyło skacząc po siedzeniach. Na rozbawionych twarzach odbijała się radość i zapomnienie. Pod śmietnikiem na podłodze stała odkorkowana butelka szampana. Obok niej leżały inne, puste już butelki. Na mój widok jedna z wymachujących ramionami dziewczyn pochyliła się, wzięła mnie za rękę i wciągnęła na ławkę. Chwilę potem ruszałem się wraz z innymi w takt łupiącej cały czas ten sam rytm muzyki. Po kilku łykach szampana, jakie zaserwował mi sprawujący pieczę nad butelką mężczyzna o posturze barmana, wszystkie złe myśli uciekły przez uchylone drzwi przedziału. Nie wiem jak długo skakaliśmy wpadając na siebie nawzajem. Nie wiem też, jakim cudem ławki wytrzymały takie szaleństwo. Opróżniwszy całą butelkę, pozrywawszy wszystkie wstążki i baloniki, nieco już pijani padliśmy w końcu ze zmęczenia. „Szczęśliwego Nowego Roku!” – wrzasnął barman. Nie przypominałem sobie, żeby akurat był Sylwester, ale nie chcąc psuć nastroju krzyczałem wraz z innymi: „Do siego!” Znalazłszy się na dole, stwierdziłem, że po mojej prawej stronie mam tę samą dziewczynę, która wciągnęła mnie z korytarza do środka. Była to młoda, długowłosa brunetka o głębokich, piwnych oczach. Teraz oczy te śmiały się pełnią blasku, ale w ich głębi krył się jakiś stłamszony, ukryty smutek. Miała dwadzieścia, może dwadzieścia dwa lata. Ubrana była w długą, do kostek sięgającą niebieską sukienkę w żółte kwiatki. Na głowie miała zawiązaną czerwoną kokardę, która spinała jej włosy w połowie długości. Od razu przypadła mi do gustu. Ona też była mną wyraźnie zainteresowana. Przez kilka minut patrzyliśmy sobie w oczy. Ludzie dookoła śmiali się, śpiewali, opowiadali sobie dowcipy, jakaś parka w kącie zajmowała się sobą i zapominała o bożym świecie. A my, także o nim zapominając, gapiliśmy się na siebie jakby próbując sobie przypomnieć skąd się znamy. A znaliśmy się na pewno. Rzadko miewałem takie właśnie uczucie. Istniała oczywiście możliwość spotkania danej osoby w dotychczasowym życiu, ale nigdy nie miałem pewności, że znam ją od zawsze. Teraz właśnie tak było. - Jedziesz z Solitasville? – przerwałem milczenie. - Co?! – wrzasnęła przekrzykując śpiewających ludzi. - Pytałem, czy jedziesz z Solitasville! – powtórzyłem, tym razem biorąc pod uwagę czynniki zewnętrzne. - Tak. - To pewnie, tak jak ja, zdążasz do Gaudiumville w poszukiwaniu lepszego życia? - Mam nadzieję je tam zastać. - Jak się nazywasz? - Saviviretla, a ty? - Ogeretl. Pójdziesz dalej ze mną? - Muszę. W tym przedziale nie ma dla mnie miejsca. Jestem tu dziewiąta a byłam ostatnia.Gdy przyjdzie konduktor i tak będę musiała wyjść. - W drogę zatem! Pożegnaliśmy towarzystwo leżące w środku. Nie zwrócono na nas jednak najmniejszej uwagi. Każdy był czymś zajęty. Parka w kącie sobą nawzajem, trzej mężczyźni po prawej stronie śpiewaniem piosenek rodem ze stadionów piłkarskich, dwie kobiety na lewej ławce wspólnym czytaniem jakiejś gazetki o modzie. Chichotały przewracając każdą stronę. Barman, leżąc na podłodze, z wielkim zaangażowaniem próbował wyssać z butelki jeszcze kilka kropel szampana. Gdy wydostaliśmy się na korytarz, Saviviretla pocałowała mnie w policzek i ujęła mą dłoń . Poczułem coś na kształt wiązki prądu elektrycznego, który z prędkością światła przeszedł wszystkie komórki mojego ciała, kończąc drogę na sercu. Przez chwilę staliśmy naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Już teraz wiedziałem, że te jej ciemne oczy pozostaną w mej pamięci już do końca podróży. Ta chwila spędzona razem na korytarzu przeciągała się w nieskończoność. Miałem wrażenie, że wypełnia połowę mojego życia. Był to jedyny moment na mojej drodze, kiedy nie tęskniłem do stacji końcowej. Przeciwnie – nawet nie chciałem się tam znaleźć. Czułem, że tam nie może być lepiej. Lepiej w ogóle być nie może. Przeciąganie tego momentu popsułoby całą jego magię, mnie nie stać było jednak na postawienie decydującego kroku. W końcu Saviviretla pociągnęła mnie za sobą w kierunku przejścia między wagonami. Druga z pięciu świec - niebieska - wybuchła nagle jaśniejszym światłem, by zaraz potem utopić płomień w kałuży rozlanego wosku. Na staroświeckiej komodzie z papierami paliły się już tylko trzy. Kolejna z nich, czerwona, zapaliła się żywiej, próbując pewnie nadrobić straty po swej zgasłej poprzedniczce. Stary zegar bez wskazówek wydał z siebie głuchy odgłos i kilka zgrzytów. Wahadło nieznacznie drgnęło. Pojedynczy płatek róży oderwał się od kwiatu i wirując jak małe śmigiełko opadł na czerwony dywan. Kolejny wagon miał numer siódmy. „Widać wyłączyli kilka z taboru” – pomyślałem i delikatnie pociągnąłem Saviviretlę za sobą. Przez cały czas trzymaliśmy się za ręce. W tym momencie wydawało mi się, że nic nas nie rozłączy, że nie puszczając jej ręki przejdę choćby i pół pociągu, by w końcu znaleźć jednak dwa wolne miejsca w odpowiednim przedziale. Tam, w spokoju, ciesząc się sobą i czytając wspólnie dobrą książkę dojedziemy do Gaudiumville, a może i tam nasza znajomość nie skończy się na peronie... Tak, wtedy wierzyłem w to święcie. W korytarzu było jasno. Z otwartego okna wiało ciepłym, wiosennym powietrzem. Słońce, które wyszło zza chmur, świeciło pełnią blasku. Do nosa wdzierał się odurzający zapach bzów, rosy i świeżej trawy. Pociąg mijał świeżo zaorane pola i kwitnące na tysiące kolorów sady owocowe. Przejeżdżaliśmy przez prawdziwą Arkadię. Ludzie pracując na polu śpiewali wesoło z uśmiechem na twarzach. Urywki tych piosenek zdążały dotrzeć do naszych uszu, zanim ich wykonawcy zostali setki metrów za nami. Wagon mknął z niesamowitą prędkością. Pociąg jechał wtedy najszybciej, przez płaską jak stół równinę. Tory były proste, bez zakrętów. Pomyślałem, że jadąc w takim tempie na pewno niedługo znajdziemy się na miejscu. Nagle z okna spłynął na nas strumień światła. To szyny, które skręciły nieznacznie w prawo obróciły wagon ku tarczy słonecznej. Teraz słońce świeciło prostopadle tworząc promienistą aureolę, która oplotła nas na kształt sukni. Wiatr przywiał płatki dzikiej róży, które wleciały przez uchylone okno i wolno opadły nam pod nogi. W oddali usłyszeliśmy dźwięk dzwonów dobiegający z jakiegoś wiejskiego kościółka. Saviviretla uśmiechnęła się. Stojąc w promieniach słońca na usłanej płatkami podłodze wyglądała jeszcze piękniej. Żółte kwiatki na jej sukience zdawały się kwitnąć. „Chodź” – powiedziała biorąc moją rękę. Pociągnęła mnie za sobą jasnym korytarzem, w którym wszystkie okna były otwarte i ze wszystkich bił jednakowy blask. Tak doszliśmy do pierwszych drzwi w trzecim wagonie. Były rozsunięte. W środku siedziało ośmiu konduktorów. Byli dosłownie zasypani papierami. Czterech z nich miało na kolanach grube pliki kartek, które stemplowali i podawali kolegom. Ci wkładali kartki do kopert i naklejali znaczki. Pomyślałem, że może warto by ich spytać, czy w tym wagonie uda nam się znaleźć miejsca. - Przepraszam – zacząłem uprzejmie – nie orientują się panowie przypadkiem, czy w wagonie zostały jeszcze jakieś wolne miejsca? Na moje pytanie jeden z nich - wysoki, chudy jegomość w podeszłym wieku - uśmiechnął się przyjaźnie i zabawnie podrzucając do góry swoje sumiaste wąsy powiedział: - Obawiam się, że nie tylko w tym wagonie, ale nawet w całym pociągu może już nie być miejsc. Na tym kursie zawsze jest piekielny tłok. Widzę jednak, że państwo przeszli niemały kawałek drogi bez rezultatu. Cóż... Mogę państwu zaoferować pewien układ. Jak państwo widzą mamy tu mnóstwo papierkowej roboty. Musimy to skończyć przed końcem podróży, ale jednocześnie mamy obowiązek skontrolowania biletów i rezerwacji. Obawiam się, że nie wyrobimy się ze zrobieniem obu tych rzeczy. Jeśli zatem zgodzą się państwo zastąpić dwóch z nas, to my pójdziemy na kontrolę i w ten sposób zwolnią się miejsca. Zgadzają się państwo? - Chyba nie mamy wyjścia – powiedziałem z uśmiechem patrząc na Saviviretlę, która nie protestowała – Zgadzamy się. - To wspaniale! – ucieszył się wąsaty konduktor – Kolega pokaże zaraz państwu co należy robić. My natomiast już się wynosimy. Chodź, Rarotserarobal! Dwaj mężczyźni wstali z siedzeń, zabrali kasowniki i ukłoniwszy się wyszli z przedziału. Zaraz po zajęciu miejsc dostaliśmy po grubym pliku kartek. Jeden z konduktorów wytłumaczył nam, na czym polega zajęcie. Nie była to trudna robota. Ja stemplowałem koperty, Saviviretla wkładała do nich kartki i naklejała znaczki. Szło nam to z początku nawet gładko, podśpiewywaliśmy sobie, czasem gdy jakiś znaczek przykleił się do góry nogami, lub stempel wylądował na dłoni, wybuchaliśmy głośnym śmiechem. Tak upłynęło dużo czasu. W końcu jednak ciągłe, machinalne uderzanie pieczątką o koperty zaczęło mnie nudzić. Rutyna tego zajęcia stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Przestałem śpiewać i śmiać się. W milczeniu i z zaciśniętymi zębami uderzałem coraz bardziej nerwowo w nie zmniejszający się stos kopert. Modliłem się w duszy, żeby konduktorzy wrócili i żebyśmy musieli wyjść z przedziału na korytarz. Najgorsze nie było samo stemplowanie. Najbardziej przerażała mnie perspektywa spędzenia całej podróży na tym jednym zajęciu. Ile ciekawych rzeczy można by było zrobić gdyby nie to uziemienie przez papiery i pieczątki... Zresztą – myślałem sobie – po co ja mam to robić? Jaką korzyść czerpię z tego dla siebie? Dlaczego siedzę tutaj zamiast chodzić po korytarzach z Saviviretlą, oglądać krajobrazy przesuwające się za oknami, oddychać świeżym powietrzem? Atmosfera robiła się coraz cięższa. Reszta osób w przedziale również przestała śpiewać tylko z zacięciem koncentrowała się na swoich zajęciach. Saviviretla także naklejała swoje znaczki z coraz większym zapamiętaniem. Z jej twarzy zniknął uśmiech, pojawiło się zimne skupienie. Praca szła jej nieźle, dużo lepiej niż mnie. Dlatego często zdarzało się że brakowało jej kopert do znaczków, mimo iż ja miałem dużo prostszą czynność. Jej przykład odwodził mnie skutecznie od myśli, jaka zaczęła krążyć mi po głowie: „A gdyby tak rzucić to wszystko w cholerę i wyjść z przedziału?... Na pewno są jeszcze w pociągu inne wolne miejsca!” W miarę upływu czasu czułem się coraz gorzej. Nie mogłem patrzeć na koperty przede mną, całe ręce miałem umazane tuszem. Nachodziła mnie ochota żeby pogryźć ten papier, zmieszać z atramentem, wszystko razem pomiąć i wyrzucić przez okno. Saviviretla zdawała się zauważać mój stan, gdyż co pewien czas, kiedy akurat nie nadążałem ze stemplowaniem kopert gładziła mnie po głowie i uśmiechała się patrząc mi w oczy. W końcu spytała mnie szeptem: „Widzę, że masz już dość. Może zrezygnujemy?”. Wtedy jednak ambicja wzięła u mnie górę nad faktycznym stanem psychicznym. Zacisnąłem mocniej zęby i głębiej zanurzyłem pieczątkę w tuszu. Po jakimś czasie jednak nie wytrzymałem. Pochyliłem się ku Saviviretli i błagalnym głosem powiedziałem: „Nie mogę już dłużej. Muszę wyjść.” Na początku starała się mnie przekonać do pozostania, ale gdy dałem jej do zrozumienia, że nie zmienię decyzji, sama odłożyła swoje papiery, podziękowała konduktorom, którzy byli nieco zdziwieni całą sytuacją i wyszła z przedziału. Ja również ukłoniłem się i pospieszyłem za nią. Na zewnątrz odetchnąłem z ulgą. Bezsens pracy wykończył mi nerwy. Gdybym tylko widział jakiś cel w przybijaniu tych pieczątek! Gdybym wykonując to zajęcie czuł, że odnoszę jakąś korzyść. Wszystko jedno jaką – pogłębiam swoją osobowość, pomagam jakiejś konkretnej osobie, tworzę coś nowego, rozwijam ideologię... Nie – ja po prostu ślęczałem w przedziale konduktorskim i babrałem się tuszem! Jak można w ten sposób stracić całą podróż, całe życie?! Jaki wtedy sens ma życie ?! Saviviretla spojrzała na mnie z politowaniem. W jej oczach odbijało się prawdziwe, namacalne współczucie. Była naprawdę przejęta moim stanem. Postaliśmy chwilę w milczeniu odwróceni tyłem do zamkniętych z powrotem drzwi przedziału. Galahad Galahad spiął wiernego rumaka i galopem zjechał z pagórka. Przed nim rozciągał się piękny, lecz groźny widok. W głębokiej dolinie, zamkniętej po obu stronach stromymi urwiskami, piętrzył się otoczony fosą i obwarowany potężnym murem zamek. Prowadziła do niego kręta, wyboista droga, opadająca i wspinająca się na liczne wzniesienia. Rycerz cwałem minął ruiny starego kościoła, obok którego stał ogromny, wiekowy dąb - jedyne drzewo w dolinie. Krajobraz był posępny i złowrogi. Przekleństwo ciążyło nad krainą. Ziemia była jałowa, a mieszkańcy zamku dawno już nie wychodzili na zewnątrz, zdjęci trwogą i niemocą. Działo się tak od kiedy Balin, brat Balana zadał królowi Pellamowi, panu na Carbonec, Cios Boleści przepowiedziany wcześniej przez Merlina. Nieprawy rycerz naruszył tym samym potęgę Gaala, największej świętości na Ziemi, która przez długie lata zapewniała szczęście poddanym króla Pellama. Sprowadziło to na starego władcę, oraz na lud Carbonec straszliwą klątwę. Rośliny obumarły, ziemia stała się jałowa, nad doliną nigdy więcej miało nie pojawić się słońce. Król-Rybak pozostając ciężko ranny nie był w stanie chodzić o własnych siłach. Nieszczęście mógł odczynić tylko najcnotliwszy, najmężniejszy i najodważniejszy z rycerzy. Mąż, w którego sercu nigdy nie zagościła pycha, strach ani obłuda. Od lat kwiat arturiańskiego rycerstwa szukał zamku Graala. Od lat bez rezultatów. Tylko dwóm z nich dane było dotrzeć na dwór Króla-Rybaka. Byli to Parcival i Gawain. Nie okazali się jednak być owymi najlepszymi spośród rycerzy. Obaj stanąwszy wreszcie przed Graalem zadali niewłaściwe pytania i musieli opuścić zamek bez odkrycia tajemnicy. Galahad, syn Lancelota i córki Pellama - Dziewicy Od Graala - zatrzymał konia przed bramą zamku. W jego sercu nigdy nie zagościła trwoga, teraz jednak stojąc przed ogromnymi wrotami, popadł w zadumę. Tak wiele przebył trudów i niebezpieczeństw, tyle krajów przemierzył, stoczył tyle bitew i pojedynków... Spędził na poszukiwaniu tego miejsca połowę życia. Czy teraz okaże się godzien przestąpić próg zamku i spojrzeć na Graala? Czy zada właściwe pytanie? Przez długie lata myślał nad jego treścią. Był już pewien jego brzmienia, teraz jednak, przed samą próbą zaczął się wahać. Może to jednak nie to, może jeszcze należy pomyśleć? „Nie!” – powiedział sobie – „Zbyt wiele wycierpiałem, by teraz jeszcze się zastanawiać! Już sam fakt, że tu jestem, jest szansą, której nie mogę zaprzepaścić. Najwyżej umrę.” A śmierci się nie bał, tak jak nie bał się żadnej innej rzeczy na świecie, z wyjątkiem bożego gniewu. Przejechał przez zwodzony most i zastukał kopią o mosiężne okucia drzwi. Po chwili wrota otworzyły się same. Rycerz wjechał na pusty dziedziniec. Nie było widać żywej duszy. Skierował konia w stronę pałacu Pellama. Następnie zsiadł z wierzchowca, przywiązał go do kołka i wszedł przez otwarte na oścież drzwi do środka. Wewnątrz pałacu było ciemno i nic nie zakłócało wszechobecnej, głuchej ciszy. Galahad słyszał doskonale bicie własnego serca - dudniło tak, że echo niosło odgłos tego dudnienia daleko po pustych korytarzach. Cały zamek zdawał się być umarły. Galahad wszedł po schodach na piętro. Tam, w małym, przechodnim pokoju czekała wysoka dama, o pięknej, choć śmiertelnie bladej twarzy. Rycerz ukłonił się, zgodnie ze zwyczajem, do samej ziemi. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, odpowiedziała na pozdrowienie i zaprowadziła do wielkiej sali. Tam, na złotym tronie, w otoczeniu całego dworu siedział król Pellam. Był już bardzo stary, złamany chorobą i utrapieniem. Galahad podszedł pod tron, upadł na kolano i oddał hołd władcy Carbonec. Król- Rybak na wypowiedziane skromnie imię rycerza uśmiechnął się. Galahad był w końcu jego wnukiem, którego nie widział od wielu lat. Po oficjalnym przedstawieniu nowoprzybyłemu gościowi najważniejszych osób na zamku, król spytał rycerza, czy ten nie chciałby mu zadać jakiegoś pytania. Czekający na ten moment Galahad wstał, wyprostował się i bez cienia wahania, które nękało go jeszcze przed wjazdem do Carbonec, powoli wypowiedział: „Czym jest Graal i komu służy?”. Na te słowa szare dotychczas mury zamku pojaśniały. Przez otwarte okno wpadła silna wiązka słonecznego światła. Posępni dworzanie jak na komendę zakrzyknęli radośnie, zaczęli tańczyć i biegać po całej sali. „Klątwa zdjęta, klątwa zdjęta!” – wrzeszczał gruby kucharz. „Niech żyje Galahad!” – krzyczały damy dworu. Ludzie śmiali się i płakali ze szczęścia. W doniczce koło tronu na wyschniętej łodydze zakwitł kwiat. „Uczta!” – zakrzyknął król – „Przygotować ucztę!”. Natychmiast cała armia kucharzy rzuciła się na dół, potykając się na schodach. Niebawem nosili już pachnące dania na złotych tacach do suto zastawionych stołów. Wino lało się strumieniami, muzycy grali radośnie. Wesoły błazen żonglując biegał po sali i wywoływał salwy śmiechu, gdy przypadkiem upuścił któreś z jabłek, lub poślizgnął się na gładkiej posadzce. Galahad traktowany był z największym szacunkiem, podziwem i wdzięcznością. Delektował się wyśmienitym jadłem i napojem, jakiego od lat nie miał w ustach. Po godzinie, gdy wszyscy byli już syci i zadowoleni, król wstał po raz pierwszy od wielu lat i poprosił o ciszę. Wziął złoty puchar ze szmaragdową rączką i rzekł: „Pragnę wznieść toast za naszego mężnego oswobodziciela, Galahada!” Gdy klaskanie ustało, a każdy pociągnął ze swego kubka zdrowy łyk wyśmienitego wina, król z powrotem zabrał głos: "Nie na darmo zadałeś to pytanie, rycerzu bez skazy! Temu, kto je wypowiedział właściwie, przypada w udziale zaszczyt ujrzenia Graala na własne oczy i odkrycia jego tajemnicy. Teraz nadeszła ta chwila. Wstań Galahadzie i chodź za mną!”. Galahad z trudem wstał. Za dużo wypił wina i teraz głowa mu ciążyła, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Poszedł jednak za Królem-Rybakiem do małej sali, do której prowadziło tylko jedno wejście. Król bez słowa wprowadził rycerza do środka, po czym sam wyszedł zamykając drzwi. Po chwili przed Galahadem ukazały się dwa szeregi pięknych dziewic, które szły śpiewając. Pośród nich kroczyła wysoka kobieta, odziana w długą, białą suknię. Trzymała ona w ręku piękne naczynie wykonane ze złota i drogich kamieni. Od naczynia bił niesamowity, nieziemski blask. Galahad stał olśniony. „Chodź, odbierz swą nagrodę, cny rycerzu” - rzekła niewiasta w bieli. Rycerz niepewnym, chwiejnym krokiem podszedł do naczynia i odebrał je z rąk Strażniczki Graala. Wypity alkohol dał jednak znać o sobie. Galahad, źle złapał uchwyt i nie udźwignął ciężkiego pucharu. Graal z łoskotem spadł na posadzkę z różowego marmuru. Naczynie, które zawsze miało być pełne, leżało teraz przewrócone do góry dnem. Po posadzce spłynął wartki potok krwi... Saviviretla pociągnęła mnie za sobą do drugiego przedziału. Siedziała tam samotnie mała dziewczynka. Miała cztery, może pięć lat. Pochlipywała wtuliwszy głowę w małe rączki. Na jej widok oboje z Saviviretlą bardzo się wzruszyliśmy. Weszliśmy do środka. Na odgłos otwieranych drzwi dziecko odwróciło zapłakaną twarzyczkę w naszą stronę i uśmiechnęło się przez łzy. Saviviretla puściła moją rękę, podeszła do dziewczynki i przytuliła ją do siebie. Potem posadziła ją sobie na kolanach i gładziła delikatnie po włosach. Usiadłem naprzeciwko i patrzyłem ze wzruszeniem na tą piękną scenkę. Nigdy w życiu nie czułem takiego spokoju, takiej wewnętrznej ciszy dzwoniącej w duszy. Patrząc na Saviviretlę obejmującą małe, słabe stworzenie miałem ochotę malować. Tyle głębi, tyle emocji mieściło się w tym obrazie: początek i koniec, jedność i wielość, smutek i radość, cielesność i duchowość... Małe było bezbronne w mocy dużego, duże bezsilne przy małym. Saviviretla kołysała dziecko dopóki nie zasnęło cichym, spokojnym snem. Wtedy wzięła je delikatnie na ręce i posadziła mi na kolanach. Ciepło dziecięcego ciała podziałało usypiająco. Powoli, opierając głowę o ramię Saviviretli zasnąłem. Obudził mnie krzyk. To dziewczynka, którą z powrotem trzymała siedząca obok Saviviretla, darła się na całe gardło. Zaspanym głosem spytałem, co się stało. „Chyba jest głodna” – odparła Saviviretla. – „Pójdź znaleźć dla niej coś do jedzenia!” – powiedziała tonem niemal rozkazującym. Nie spodobał mi się ten ton. Poza tym skąd w jadącym pociągu znaleźć jedzenie? „Trzeba będzie pójść do WARSu” – pomyślałem i z wysiłkiem wstałem z miejsca. „Zaraz wrócę” – powiedziałem i wyszedłem z przedziału. WARS znajdował się w kolejnym wagonie, więc nie musiałem długo szukać. Kupiłem soczek marchewkowy, kanapkę z serem i jakieś ciastka. Wróciłem z tym łupem do przedziału. Saviviretla wzięła prowiant bez słowa podziękowania i zaczęła karmić dziecko. Nieco zły usiadłem i wyjąłem „Braci Karamazow”. Nie przeczytałem jednak dwóch stron, jak Saviviretla przerwała mi, prosząc bym zaprowadził dziewczynkę do toalety. I tym razem w jej głosie wyczułem tę nutkę rozkazu. Ale dlaczego? Dlaczego ja mam to robić? Przecież równie dobrze ona sama może wziąć dziecko. Zagryzając wargi odłożyłem książkę, wziąłem dziewczynkę za rękę i pospiesznym krokiem zaprowadziłem ją na drugi koniec wagonu. Po chwili byliśmy już z powrotem. Chciałem natychmiast wrócić do lektury, ale Saviviretla już czekała na mnie z nowym zadaniem. Tym razem miałem posprzątać przedział, który faktycznie tonął w różnych śmieciach od papierków, ogryzkach i rozdeptanych orzeszkach ziemnych. „O nie! Tego już za wiele” – pomyślałem sobie – „mnie tam brud nie przeszkadza. Jak chce, to niech sama sprząta!” Powiedziałem jej to samo w nieco łagodniejszy sposób, po czym - nie chcąc przeszkadzać w porządkach - wyszedłem z książką na korytarz i usiadłem na kaloryferze. W głowie miałem pełno czarnych myśli. Chciałem zabić je czytając książkę, ale to tylko pogorszyło sprawę. Myśli wracały, uciekały ciągle podkopem z więzienia podświadomości. Patrzyłem najpierw na krzątającą się w przedziale Saviviretlę, potem na podłogę pode mną. Następnie wlepiłem wzrok w okno, za którym lato było w pełni. Wszystko, żeby pokonać natrętne wirusy, które mnożąc się w zawrotnym tempie opanowywały cały mój umysł. „Co ja tu robię? Dlaczego związałem się z tą kobietą? Po co siedzę tu teraz jak głupi na korytarzu nie mogąc nawet czytać spokojnie, bo mi się tyłek przypieka?! Czemu mam być od kogoś uzależniony, czemu mam słuchać rozkazów, których wcale nie mam obowiązku wykonywać? Dlaczego mam się dobrowolnie wtłaczać w niewolę?” Tak, potrzeba wolności odezwała się nagle we mnie z mocą trąb jerychońskich. Rozwaliła mury, które zbudowało chwilowe szczęście wywołane krótkim impulsem zauroczenia. Popatrzyłem jeszcze raz na Saviviretlę. Ale już bez tej opaski na oczach, która powodowała u mnie częściową ślepotę. Teraz dostrzegłem jej wady, których wcześniej nie widziałem. Następnie włożyłem inną opaskę, przez którą zacząłem zauważać tylko wady, żadnych zalet. I wtedy Saviviretla wydała mi się obca. Tak jak kiedyś byłem pewien, że znam ją od zawsze, tak teraz wydawało mi się, że w ogóle się nie znamy, że nasze spotkanie było jedną wielką pomyłką, jakimś totalnym nieporozumieniem. Popatrzyłem jeszcze raz na Saviviretlę i dziewczynkę, połączone teraz twardym, szczęśliwym snem. Potem zamknąłem książkę, którą przez cały czas trzymałem otwartą na trzeciej stronie i powoli, oglądając się co dwa kroki za siebie, niepewnie ruszyłem korytarzem... Czerwona świeczka spadła ze świecznika i z łoskotem stoczyła się na podłogę. Gorący wosk rozlał się po dywanie i zastygł tworząc różne finezyjne kształty. W tym wosku utopił się delikatny płomień. W saloniku przez moment panowała cisza. Ogeretl wpatrywał się w drgający natrętnie blask dwóch pozostałych świec. Teraz żółta świeczka, mała, ale gruba rozbłysła silniejszym światłem. Don Kichot Słynny rycerz don Kichot z Manczy wraz ze swym wiernym giermkiem, Sanczo Panczą jechali przez zieloną krainę pokrytą trawiastymi wzgórzami. Wiele przygód mieli już za sobą. Mnóstwo czasu upłynęło od dnia, kiedy szlachcic opuścił swoje rodzinne strony ruszając za rycerskim powołaniem. Jego wspaniały rumak zdążył już posiwieć. Sanczo, który zawsze był przy kości, teraz roztył się do przerażających rozmiarów. Stary muł, na którym jechał ledwo utrzymywał taki ciężar. Lśniąca niegdyś zbroja zardzewiała od obfitych deszczów, straconą w boju kopię zastępował teraz sosnowy kij. Rycerz zatrzymał konia na rozstaju, pogładził siwą brodę, która sięgała mu niemal pasa, po czym skręcił w błotnisty trakt biegnący pod górę. Zwierzęta z trudem stąpały po śliskiej drodze. Dookoła nich, brzęcząc natrętnie latał rój much. Osiągnąwszy szczyt wzgórza, don Kichot rozejrzał się po okolicy. Był środek lata. W upale, przy pełnym słońcu cały świat wydawał się leniwy i ospały. Z kominów okolicznych wiosek wylatywał szary dym, który powoli i prosto unosił się ku niebu. Gdzieś w oddali szczekały psy. Nagle uwagę rycerza przykuły brązowe kształty na drugim końcu doliny. „Olbrzymy!” – zakrzyknął spiąwszy ostrogami konia. Stara kobyła jeszcze raz poderwała się do cwału. Don Kichot w postawie bojowej, z kijem skierowanym do przodu mknął w dół wzgórza. Do galopującego rycerza dotarły jeszcze tylko wykrzyczane przez giermka słowa: „Proszę za...” Reszty nie usłyszał. Sanczo na swym mule został daleko w tyle. Rycerz w galopie zasunął hełm, upewnił się czy miecz gładko wychodzi z pochwy i już skupiony, gotowy na wszystko, pędził przed siebie. Olbrzymy okazały się rzeczywiście wielkie. Stojąc na lekkim wzniesieniu machały groźnie potężnymi ramionami, które - jak się zdawało - mogłyby wyrywać drzewa z korzeniami. Nie przeraziło to jednak dzielnego szlachcica. Pochylił się niżej w siodle i rzucił w sam środek tego zbiegowiska gigantów. Pierwszy cios olbrzymiego ramienia pozbawił go kopii, drugi wysadził rycerza z siodła. Don Kichot przeleciał kilka metrów, po czym wylądował ciężko u stóp drugiego wielkoluda. „Znowu wiatraki!” – jęknął rycerz próbując przekręcić się na wznak. Stara rana, jaką kiedyś otrzymał od nie dającej się uratować panny dała o sobie znać. Don Kichot oparł się o ścianę wiatraka i oddychał ciężko. Był załamany. Po raz kolejny jego marzenie o wielkości i sławie rycerskiej spełzło na niczym. To kolejne z rzędu rozczarowanie załamało w nim wiarę, że gdzieś na tym świecie istnieją olbrzymy, z którymi trzeba walczyć, panny, które potrzebują pomocy. Zdał sobie sprawę, że wielkoludy i smoki można znaleźć tylko w bajkach i tych jego romansach rycerskich, że przekupki bazarowe i wiejskie baby nie wymagają opieki rycerza. Nagle poczuł się głupio w tej ciężkiej zbroi, która nie była ubiorem z jego epoki i z tą sosnową pałką, która leżała teraz złamana kilka metrów dalej. Począł ze złością odpinać hełm, który po upadku zsunął mu się na oczy. Odrzucił za siebie wysłużony miecz. Nagle ziemia zaczęła się trząść. Sanczo Pancza, który do tego czasu zdążył już zjechać ze wzgórza, krzyczał coś przerażonym głosem. „Olbrzymy! Olbrzymy!” – dotarło do uszu rycerza. Nie przejął się tym. W nic już nie był w stanie uwierzyć. Gdzieś w lesie za nim zwaliło się drzewo. Rycerz nie zwrócił na to żadnej uwagi. Zaabsorbowany był zdejmowaniem żelaznej rękawicy, w której zaplątał się pasek. Sanczo spiął muła, wyjął swój mały mieczyk z pochwy i ruszył koślawym cwałem w kierunku rycerza. Ten już jednak tego nie doczekał. Dostał bowiem potężny cios gigantyczną maczugą. Szedłem jakby po omacku przez pusty korytarz. W głowie mi dudniło, płuca ledwo nadążały z łapaniem oddechu. Czułem się winny, miałem wrażenie że zaraz zostanę postawiony przed sądem, który wyda wyrok. Wiedziałem jaki będzie ten werdykt. Nie mogłem liczyć na ułaskawienie. Na końcu korytarza opadłem ciężko na podłogę. Czułem się zmęczony. Zmęczony winą, zmęczony ucieczką przed samym sobą, zmęczony podróżą. Usiadłem na brudnej posadzce. Całe ciało jakby odmawiało mi posłuszeństwa. Kończyny miałem słabe, oddech nierówny i ciężki. Postanowiłem, że odpocznę tutaj przez jakiś czas. Wiatr zawiał silniej za oknami. Na twarzy poczułem kilka kropel. Na zewnątrz padało, ale nie chciało mi się zamknąć okna. Siedziałem wpatrzony w zasunięte zasłony ostatniego przedziału. Nie miałem jednak motywacji, by otworzyć drzwi. Zresztą – pewnie i tak nie przyniosłoby to rezultatu. Wyjąłem z torby „Pianistę” Szpilmana i zacząłem czytać. Czerwono-bury liść oderwał się od przydrożnej jabłoni i niesiony silnym podmuchem zachodniego wiatru poszybował wysoko ku niebu. Targany na różne strony, zderzając się z towarzyszami ostatniej podróży tego roku, znalazł się niebezpiecznie blisko torów kolejowych. Wtem zawirował uderzony tabliczką umieszczoną na lokomotywie. Na tabliczce widniał napis: „Gaudiumville”. Listek wirował jeszcze przez jakiś czas, potrącany przez kolejne wagony. W końcu wleciał przez otwarte okno do jednego z nich. Najpierw balansował delikatnie na krawędzi, jakby jeszcze się wahając, potem wolno, zataczając szerokie koła, opadł na dół. Gdy czytałem czwarty rozdział, na kolanach wylądował mi zżółkły, jesienny liść jabłoni. Poderwałem się na równe nogi. Miałem niewiele czasu, wiedziałem o tym. W głowie pojawił mi się obraz Omohecce i słowa jej rady: Nigdy nie przestawaj szukać dla siebie miejsca!” Schowałem książkę i szybko pociągnąłem drzwi próbując je rozsunąć. Na próżno, ani drgnęły. Były zamknięte od wewnątrz. Podbiegłem do końca wagonu i chwilę potem byłem już w WARSie. Tam od razu zmienił mi się nastrój. W wagonie restauracyjnym panowała wesoła atmosfera, towarzystwo siedzące za stołami śmiało się i co chwilę wołało któregoś z uwijających się jak mrówki kelnerów. Zająłem miejsce przy oknie, obok miło wyglądającej starszej pani. Wziąłem kartę menu i złożyłem zamówienie: rumsztyk po wiedeńsku z ziemniakami i surówką z kapusty pekińskiej. Do tego włoskie wino. Gdy zostałem obsłużony i zjadłem ze smakiem pyszne danie, na nowo zdjęło mnie znużenie. Rozsiadłem się wygodnie i popijając małymi łyczkami wino patrzyłem na krajobraz za oknami. Była jesień. Wiatr targał korony prawie już łysych drzew, grube krople deszczu uderzały o szybę. Ogarnęła mnie typowa, jesienna melancholia. Nie zwracałem uwagi na rozbawione twarze półpijanych sąsiadów. Interesował mnie tylko rysujący się w oddali i przyćmiony obfitym deszczem budynek stodoły. Gapiłem się na niego dopóki nie został daleko w tyle. A i potem długo nie spuszczałem bezmyślnego wzroku z przydrożnych topoli. Nagle do WARSu weszło dwóch kontrolerów. Szli przez wagon kłaniając się z uśmiechem każdemu z osobna i prosząc uprzejmie o bilety do kontroli. Zerwałem się z miejsca jak poparzony. Przeciskając się wśród zabieganych kelnerów skierowałem kroki w przeciwną stronę. Dopiero gdy znalazłem się na końcu wagonu odetchnąłem swobodniej. Nie miałem jednak dużo czasu. Kontrolerzy szybko uporali się ze znaczną częścią rozbawionego WARSu. Nie mieli zresztą powodów do opóźnienia. Wszyscy pasażerowie mieli bilety i rezerwacje. Ja nie. Rozsunąłem drzwi do kolejnego wagonu. W pośpiechu zdążył mignąć mi przed oczami numer – 77. Wagon „77” – pomyślałem i nie zastanawiając się wtedy nad tą dziwną numeracją ruszyłem dalej. Kap, kap, kap... – kapała woda z sufitu saloniku. W suficie była mała dziurka. Pech chciał, że znalazła się tuż nad niską, grubą, żółtą świeczką stojącą na staromodnej komodzie. Ciężkie krople bombardowały ją intensywnie i z zacięciem, aż w końcu jedna z nich, wycelowawszy prawidłowo, trafiła w płomień. Świeczka zasyczała, zadymiła, ale nie zdołała już uratować żaru. Zgasła. W pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. Stary zegar rzucał posępny cień na zamknięte drzwi. Ostatnia, czarna, wysoka i masywna świeca paliła się równym, stabilnym choć małym płomieniem. Oczy Ogeretla z trudem przyzwyczajały się do półmroku. Ledwo dostrzegał iskrzące się zielonkawo zagadkowe oko swojego rozmówcy. W pierwszym przedziale siedziało ośmiu staruszków podpierając się na nieco spróchniałych laskach, może nawet starszych niż ich właściciele. Minąłem szybko ten przedział i kolejny, okupowany tym razem przez same staruszki. Gdy dochodziłem do trzeciego przedziału, z tyłu pojawili się konduktorzy. Przyspieszyłem kroku. Nagle poczułem głuche uderzenie w uszach. Na zewnątrz zrobiło się ciemno. Pociąg w szalonym tempie wjechał do tunelu. Szybkim krokiem przechodziłem obok kolejnych przedziałów wypełnionych po brzegi staruszkami. „Nie ma miejsca, nie ma miejsca!” – ta jedna myśl pozostała mi w głowie. Wdzierała się do wszystkich jaźni. Opanowała najpierw podświadomość, następnie nadświadomość. Najtrudniej jej było pokonać barierę świadomości. I ta jednak wkrótce została przełamana. I wtedy przeraziłem się nie na żarty. Zacząłem biec. Nagle poczułem silny ból w nogach. Musiałem zwolnić kroku, z ogromnym wysiłkiem, mimo potwornego bólu stawiałem nogę za nogą. W końcu poddałem się. Przystanąłem na chwilę, oparłem ręce o kolana. I w tym momencie usłyszałem nad sobą gruby głos: „Bilety do kontroli!” Ten głos otworzył do końca wrota świadomości. Natrętna myśl, jaka wąziutkim strumieniem wlewała się do niej wcześniej, uderzyła teraz z mocą rwącej, górskiej rzeki. „Nie ma miejsca!” – krzyczał cały mój umysł. „Nie ma miejsca!” – śpiewały zgodnym chórem dusza i ciało. Kontroler wymownym gestem powtórzył żądanie. Drżącą ręką sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem z niej pomiętą i zakurzoną metrykę urodzin. „A rezerwacja?” – spytał drugi kontroler chwiejnym barytonem. Bezradnie rozłożyłem ręce próbując głupią miną pokryć potworny strach. Kontrolerzy z politowaniem pokiwali głowami. „W takim razie nie ma pan prawa kontynuować podróży” - słowa jak kamienie wpadały z łoskotem w moje uszy – „pozwoli pan z nami”. Zaprowadzili mnie na koniec wagonu, gdzie z kolei widniał numer 24. Naraz zza okien wlało się oślepiające światło. Pociąg wyjechał z tunelu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że ten wagon był ostatni, a za nim znajdowała się już tylko lokomotywa. Nie było do niej jednak żadnych drzwi. Żałowałem tego, gdyż bardzo zapragnąłem poznać maszynistę. Spytałem się jednego z kontrolerów o jego imię. „Agemoafla” – odparł jeden z nich. W tym momencie rozległ się przeraźliwy gwizd. Pociąg zatrzymał się z piskiem. Znad lokomotywy poleciała para. „Będzie pan łaskawy wysiąść” – rozległ się głos obu kontrolerów. Wysiadłem więc. Czułem w sercu pustkę i niewypowiedziany żal. Obróciłem się, popatrzyłem jeszcze chwilę na pociąg, na mój pociąg. Stałem tak bez ruchu na peronie wiejskiej stacji, patrząc jak ostatni wagon z napisem „Solitasville” niknie w gęstej zamieci. Padał śnieg, cały świat był pokryty grubą warstwą puchu. Zima była w pełni. Włożywszy ręce do kieszeni i wtuliwszy szyję w sweter, szybkim krokiem ruszyłem wzdłuż peronu. Na jego końcu stała ubrana na czarno piękna kobieta o zielonych oczach z niesamowicie szerokimi źrenicami. „Dzień dobry” – zagadnąłem – „Czy mogłaby mi pani powiedzieć jaka to stacja?” Kobieta, patrząc w dal, jakby szukając wzrokiem dawno już zapomnianego pociągu, wcisnęła mi do ręki bukiecik fiołków i rzuciła pierwszą garść ziemi... Zakończenie W życia wędrówce, na połowie czasu Straciłem z oczu szlak niemylnej drogi, Wszak nie znalazłem tam ciemnego lasu... - I co było potem? – spytał rozbawionym głosem pan z fotela. - Potem przeszedłem przez wszystkie tory i perony. Chciałem jak najszybciej dostać się do hali dworcowej. Pogoda była paskudna. Z ciężkich, czarnych chmur sypał zimny śnieg. Za ostatnim, dziewiątym peronem stała brama. Nie była to normalna, żelazna, do połowy zżarta przez rdzę furtka, jakie spotyka się często na wiejskich dworcach. Wrota były potężne, marmurowe. Przypominały klasyczne, rzymskie łuki triumfalne. - Prawda, że ładne? – podchwycił czarny jegomość. - Ładne?! – powtórzył Ogeretl – Przerażające! Na czarnym kamieniu widniały ułożone w półokrąg, wyryte na czerwono litery. Nie byłem w stanie ich przeczytać, zresztą wtedy nie zwróciłem na nie większej uwagi. Coś mnie ciągnęło w stronę budynku dworca. Szybko przeszedłem bramę... - Powiem panu, co było wyryte na bramie. Nie jest to żadną tajemnicą, nie wiem dlaczego nie mógł pan przeczytać napisu. Brzmi on: MORS META MALORUM. Stary, zepsuty zegar w małym saloniku z czerwonym dywanem znowu przypomniał o sobie przeciągłymi, głuchymi uderzeniami. Raz, dwa, trzy,... liczył Ogeretl. Dwanaście. Uderzeń było dwanaście. Za dwunastym w zegarze chyba ostatecznie poplątały się sprężyny, gdyż odgłos nie mijał. Pojedyncze uderzenia przerodziły się w długi, wibrujący dźwięk. W pozbawionym okien pokoju, za zamkniętymi drzwiami nagły, silny powiew wiatru zdmuchnął płomień stojącej na komodzie czarnej świecy. W saloniku zapanowała ciemność. I cisza. Przerwał ją tylko na chwilę odgłos spadającego na podłogę noża do cięcia papieru. Echo odbijało ten dźwięk jeszcze przez jakiś czas, po czym salonik pogrążył się ostatecznie w mroku, ciszy i zapomnieniu.