DAVE WOLVERTON Złota królowa tom 1 ROZDZIAŁ 1 Veriasse czuł w kryształowo czystym górskim powietrzu charakterystyczną woń zdobywców. Poza odorem spoconych ciał koni, przebijającym się przez aromat sosnowych igieł i gnijących liści, wyczuwał ledwo uchwytny kwaśny zapach soków trawiennych żołądków drononów. W ciągu ostatnich trzech dni czuł go aż trzy razy, ale nigdy nie z tak bliska. Na grzbiecie góry ściągnął wodze wierzchowcowi i uniósł rękę, dając znak, aby ci, co jadą za nim, zatrzymali się. Jego wielka klacz zarżała i przestąpiła z nogi na nogę, gotowa do dalszej drogi. Było jasne, że również czuła ową dziwną woń. Lady Everynne, jadąca błotnistą ścieżką tuż za nim, także ściągnęła wodze swojemu ogierowi. Veriasse odwrócił głowę i przez chwilę siedział nieruchomo, patrząc na nią. Kobieta naciągnęła na głowę kaptur błękitnego płaszcza, ale siedziała zgarbiona w siodle, zbyt zmęczona, aby zwracać uwagę na cokolwiek. Veriasse czuł na plecach podmuchy porywistego wiatru, świszczącego w gałęziach drzew z siłą sztormu. Wiał najpierw ze wschodu, a potem zmienił kierunek na południowy. Przy takiej pogodzie rzadko można było określić, gdzie znajduje się źródło zapachu. W dole przed mężczyzną ciągnął się bezkresny las, a Veriasse niemal nie widział ścieżki, którą przyjechali. Można było dostrzec jedynie wąskie pasmo, po którego obu stronach sosny rosły nieco rzadziej. Po wieczornym niebie nad ich głowami, mknęły burzowe chmury. Veriass wiedział, że niedługo zapadną ciemności, a wraz z nimi rozpęta się burza. Uniósł ręce. Nerwy węchowe, zaczynające się w okolicach nadgarstków, mogły wykrywać nawet najdelikatniejsze wonie. Mężczyzna umiał dzięki temu stwierdzić, że ktoś inny, siedzący w przeciwległym kącie pokoju, jest zdenerwowany. Potrafił wyczuć nimi przeciwnika kryjącego się w drugim krańcu doliny. Teraz, oprócz kwaśnego zapachu zdobywcy, czuł woń strachu, emanującą z ciał znajdujących się za nim ludzi. - Calt! - zawołał cicho. Rosły wojownik miał jechać za nimi jako straż tylna. Był obdarzony doskonałym słuchem i powinien usłyszeć wołanie Veriasse’a nawet z odległości pół mili. Nikt jednak nie odpowiedział. Veriasse czekał, licząc w myślach do czterech. Daleko w dole, u stóp góry, Calt trzykrotnie krótko zagwizdał, naśladując głos drozda. Było to umówione hasło, które oznaczało: „Przeważające siły wrogów są bardzo blisko. Będę walczył”. Everynne uderzyła piętami boki ogiera, który skoczył naprzód. W następnej chwili znalazła się u boku Veriasse’a. Zatrzymała się i odwróciław siodle. Niepewnie spojrzała na ścieżkę, którąprzyjechali, jakby czekała na pojawienie się Calta. - Uciekaj! - syknął Veriasse, uderzając otwartą dłonią w zad zwierzęcia. - Calt! - krzyknęła Everynne, starając się zatrzymać i obrócić wierzchowca. Jedynie dzięki temu, że była niewprawnym jeźdźcem, nie popędziła z powrotem ścieżyną, wiodącą po zboczu, którym się wspinali. - Nie możemy mu pomóc! - burknął Veriasse. - Już zdecydował! Wbił ostrogi w boki klaczy, po czym podjechał do Everynne i schwycił wodze jej konia. Jechali dalej, starając się utrzymać równe tempo. Everynne spojrzała na mężczyznę, zwracając ku niemu bladą twarz osłoniętą kapturem. Veriasse przez chwilę widział łzy płynące z jej ciemnobłękitnych oczu. Dostrzegł, że kobieta zmaga się z sobą, usiłując pokonać smutek i zakłopotanie. Skuliła się i uchwyciwszy się łęku, pochyliła nisko w siodle. Przeprowadził jej ogiera przez grzbiet góry i po chwili zwierzęta zaczęły schodzić obok siebie po stoku. Ostrożnie stąpały błotnistą ścieżką, gdyż każdy nierozważny krok mógłby spowodować zrzucenie jeźdźca z siodła i skończyć się jego pewną śmiercią. Veriasse wyciągnął z pochwy karabin zapalający i uchwycił go zziębniętą dłonią. Nad górami poniósł się przeciągły skowyt, przenikający ciało mężczyzny do szpiku kości. Był to agonalny przenikliwy jęk, którego nie mogła wydać żadna istota ludzka. Calt stawił czoło swoim wrogom. Veriasse wstrzymał oddech, czekając na następne wycie i licząc na to, że wojownik zdoła uśmiercić przynajmniej jeszcze jedną bestią. Nad górami panowała jednak cisza. Everynne z wysiłkiem łapała powietrze. Kiedy konie, przemykając się między pniami czarnych sosen, pędziły na spotkanie nadciągającej nocy, z jej gardła wyrwało się rozpaczliwe łkanie. Pięć dni. Znali Calta zaledwie od pięciu dni, a mimo to wojownik oddał życie, walcząc w służbie Everynne. Veriasse nie spodziewał się, że ze wszystkich możliwych miejsc, w których mogli zaatakować zdobywcy, potwory wybiorą właśnie to, znajdujące się na spokojnej górskiej ścieżce, w samym sercu niemal dziewiczej krainy Tihrglas. Wszystko wskazywało, że będzie to miła przejażdżka leśnymi dróżkami, ale zamiast tego odrętwiały ze smutku i zimna Veriasse musiał pochylić się nisko na grzbiecie klaczy i pędzić błotnistymi szlakami. Mężczyzna był potwornie zmęczony, ale mimo to nie odważył się zamknąć oczu. Przez godzinę mknęli w zapadającym mroku, smagani kroplami deszczu. W końcu jednak okazało się, że konie nie mogą biec dalej, gdyż w ciemnościach przestały cokolwiek widzieć. Nawet wtedy Veriasse przynaglał je do szybszego marszu, obawiając się, że wkrótce dogonią ich zdobywcy. Wreszcie ostatnie drzewa rozstąpiły się na boki i kopyta końskie zadudniły po solidnym, drewnianym moście. Płynąca dołem rzeka niemal występowała z brzegów. Veriasse krzyknął i bezlitośnie przynaglił rumaki do biegu. Zatrzymał się dopiero wówczas, kiedy znaleźli się po drugiej stronie. Zeskoczył z siodła i zaczął oglądać most. Zbudowano go z ciężkich bali, do których przymocowano grube deski. Veriasse nie widział sposobu, żeby zrzucić go w nurty rzeki, toteż wystrzelił z karabinu zapalającego, mierząc w deski. Oślepiające białe płomienie objęły co najmniej pięćdziesiąt metrów konstrukcji. Stojąca obok Veriasse’a klacz szarpnęła się przerażona. Jeszcze nigdy nie widziała płomieni, wywołanych przez ładunek chemiczny. Czując, że przemókł go do suchej nitki, Veriasse pragnął zostać chociaż chwilę, by się ogrzać. Zamiast tego odwrócił się, ujął wodze wierzchowca Everynne i poprowadził go dalej. - Zatrzymajmy się tu - zaproponowała kobieta. - Jestem zmęczona. - Nieco dalej przy tej drodze znajduje się następna osada - odparł. - Nie możemy tu stanąć, moje dziecko. Jesteśmy tak blisko wrót! Przynaglił konie do szybszego marszu, a Everynne nie odpowiedziała; siedziała tylko sztywno w siodle. Po dziesięciu minutach wspięli się na następne wzgórze. Na wierzchołku Veriasse zatrzymał się, by popatrzyć na swoje dzieło. Most płonął jak pochodnia, rzucając na mętną wodę czerwoną poświatę i wzniecając kłęby ciemnego dymu. Na przeciwległym brzegu rzeki mężczyzna dostrzegł jednak gigantyczną sylwetkę zielonoskórego zdobywcy, odzianego w szturmową zbroję i spoglądającego w przerażeniu na wezbraną rzekę. Kiedy Gallen O’Day miał pięć lat, jego ojciec zabrał go do wdowy Ryan, pragnąc, żeby chłopiec wybrał jakieś kocię. Tego dnia wdowa powiedziała coś, co wielokrotnie ocaliło życie Gallenowi. Tamtego chłodnego jesiennego poranka w Clere ziemia była przyprószona cienką warstwą świeżego śniegu. Ojciec Gallena był ubrany w poplamioną skórzaną opończę, a na dłoniach miał zielone wełniane rękawiczki bez palców. Kiedy pukali do drzwi kobiety, Gallen mocno ściskał jego rękę. Wdowa Ryan była tak stara, że wiele dzieci w mieście opowiadało na jej temat różne historie, nazywając ją czarownicą czy twierdząc, że pastor utopił jej wszystkich synów za to, że okazały się krasnoludkami. Mieszkała w domu urządzonym w pniu prastarej powykręcanej sosny, mającym trzydzieści stóp średnicy i wysokim na dwa piętra. Czarne gałęzie sterczące z pnia przypominały zniszczone ręce. Wiele domów w mieście wyrosło z nasion szyszek tej sosny, ale żaden nie był tak przestronny. Czasami znad otoczonej skałami zatoki przylatywały wrony, które później krakały w gałęziach starego drzewa. Mąż pani Ryan był druciarzem i kiedy znajdował jakieś naczynie nie nadające się do naprawy, zabierał je do domu i robił donicę. Z konarów zwieszało się nadal wiele takich okopconych żelaznych kociołków, a Gallen, patrząc na nie, wyobrażał sobie, że właśnie w takich kociołkach gotuje się dzieci. Ojciec zastukał w ciężkie wrota. Korę porastał mech. W pewnej chwili koło stopy Gallena prześlizgnął się wielki brązowy ślimak. Kiedy wdowa otworzyła wrota, okazało się, że jest okryta ciężkim niebieskim szalem. Zaprosiła ich do wnętrza ciepłego domu - na kamiennym kominku wesoło płonął ogień - i usadowiła na skrzynce ustawionej obok wypłowiałej otomany. Kotka wdowy miała siedmioro młodych, z których każde było innej barwy. Jedno miało na sierści rudo-białe pasy, dwa inne były brudnobiałe, a cztery pozostałe czarne, jeżeli nie liczyć białych pyszczków i koniuszków łapek. Gallen nie miał pojęcia, które wybrać, więc kobieta pozwoliła mu zostać i obserwować je, podczas gdy ona i jego ojciec będą rozmawiali. Gallen przyglądał się kociętom, jednym uchem przysłuchując się, jak wdowa opowiada historie z czasów dzieciństwa. Jej ojciec był handlarzem, który kiedyś, myśląc o tym, co będzie robił, gdy wycofa się z interesu, kupił w Irlandii siedem wytłaczarek oliwek. Zabrał tam później resztę rodziny, ale burza zagnała go w niegościnne strony, gdzie mieszkali dzicy Owenowie - kudłaci ludzie, którzy odrzucili chrześcijaństwo i nosili mosiężne kolczyki przewleczone przez sutki. Dzicy Owenowie zjedli wszystkich członków jej rodziny, ale ją samą uwięzili na skalistej wyspie. W każdą pełnię księżyca przypływali, przywożąc ciała zmarłych i pożywienie, które pozostawiali w zamian za to, by błogosławiła trupy. Dopóki jedzenie się nie zepsuło, kobieta objadała się do syta, po czym przez następne tygodnie głodowała. Teren wkoło był biały od rozrzuconych wszędzie kości Owenów. Przeżyła w ten sposób całe lato, mieszkając w prowizorycznej kryjówce pod ukośnie sterczącą marmurową płytą, a kiedy nauczyła się pływać, po prostu rzuciła się w spienione fale i dotarła do brzegu. Kiedy uciekła, postanowiła wyruszyć na zwiedzanie świata. Widziała posąg, w którym święty Kelly uwiecznił oblicze samego Boga po tym, jak zobaczył je w widzeniu w Gort Ard. Opisała ojcu Gallena wygląd rzeźby, nie przedstawiającej ani kobiety, ani mężczyzny, ani kogoś młodego, ani starego, i płakała, kiedy przypominała sobie piękno tego dzieła ludzkich rąk. Wdowa Ryan opowiedziała, jak przez wiele dni błąkała się w Pałacu Zwycięzcy w Droichead Bo, ani razu nie wchodząc do tej samej komnaty, a także jak znalazła tam garść szmaragdów, które przeleżały dwieście lat, nie zauważone przez poszukiwaczy skarbów. W pewnej chwili Gallen przestał słuchać i powrócił do obserwowania kociąt. Chuchał na nie i łaskotał je, aż w końcu się obudziły. Przyglądał się, jak przeciągają się i wyruszają na poszukiwania sutków matki. Później zaczął się z nimi bawić, licząc na to, że jeżeli nie potrafi dokonać wyboru, może zrobi to jakieś kocię. Maleństwa nie przywykły jednak do igraszek z małymi chłopcami, więc tylko biegały po izbie, bawiąc się ze sobą. Jedno zwróciło szczególną uwagę Gallena. Miało rudo-białą sierść i schowało się w ciemny kąt, groźnie sycząc, jakby zobaczyło ducha, po czym wskoczyło na otomanę tak szybko, jakby wilk chciał ugryźć je w ogon. Jeszcze później zaczęło spacerować po oparciu otomany, prężąc grzbiet i jeżąc sierść. Kiedy Gallen poruszył palcem, kocię znieruchomiało i zaczęło się przyglądać, gotowe rzucić się do ataku. Mimo iż podobało mu się zachowanie rudzielca, chłopiec nie był pewien, czy chciałby dostać właśnie jego. Wdowa nakarmiła zwierzęta rybą, którą cuchnął teraz oddech kotka. Bardziej podobało się Gallenowi inne kocię, białe o niebieskich oczach. Kiedy stało się jasne, że chłopiec nigdy nie będzie mógł się zdecydować, wdowa pochyliła nad nim pomarszczoną twarz i powiedziała coś, co później wielokrotnie ocaliło mu życie: - Weź to rude, które tak figluje. Będzie żyło najdłużej. - Skąd pani wie? - zapytał, przerażony, zastanawiając się nad tym, czy wdowa rzeczywiście nie jest wiedźmą przepowiadającą przyszłość. - Clere jest dużym miastem - odparła. - Na nabrzeżu żyje sporo sprytnych kocurów i polują na wszystkich rogach ulic. Po mieście jeździ także wiele konnych powozów, które mogą przejechać bezradne kocię. Ale to rude potrafi dawać sobie radę. Popatrz tylko, w jaki sposób ćwiczy umiejętności, które będą mu potrzebne. Gallen pochwycił kocię pulchnymi palcami. Kiedy zwierzątko skryło się w zakamarkach jego wełnianej marynarki, wdowa Ryan powiedziała: - Możesz wiele się nauczyć od niego, chłopcze. Na tym świecie spotkasz różnych ludzi. Niektórzy myślą tylko o chwili obecnej. Żyją z dnia na dzień, nie zawracając sobie głowy tym, co było wczoraj, ani tym, co się wydarzy jutro. Żyją, aby żyć. Dla nich życie jest tylko snem. Są tacy, co żyją także chwilą obecną, ale mają bardzo dobrą pamięć. Często uginają się pod ciężarem zadawnionych uraz albo rozkoszują wspomnieniami triumfów, tak wyblakłych, że nikt nie chce więcej o nich słyszeć. Dla nich życie jest także snem, ale ubarwionym przeszłością, od której nie potrafią uciec. I jest także trzeci rodzaj ludzi; ci są podobni do twojego kota. Mają po trzy życia. Nie tylko tkwią myślami w przeszłości czy błąkająsię bez celuw teraźniejszości, ale także marzą o przyszłości. Przygotowują się na najgorsze i walczą, by uczynić ten świat lepszym. Zapewne to rade kocię nigdy nie zostanie zmiażdżone przez powóz ani zagryzione przez psa, ponieważ do wszystkich tych niebezpieczeństw już się przygotowało. Gallen wziął rade kocię. I rzeczywiście, w ciągu następnych sześciu miesięcy wszystkie inne kocięta z tego miotu tragicznie zginęły, zmasakrowane przez psy czy zmiażdżone pod kołami powozów, czy też wrzucone do oceanu przez złośliwych chłopców. Ale nie zwierzę Gallena. Zdechło ze starości wiele lat później, ale do tego czasu jego właściciel nauczył się od niego wielu rzeczy. Będąc chłopcem, także miał trzy życia, ale najbogatsze było to, którym żyła jego wyobraźnia. Podobnie jak jego kocię, wyobrażał sobie każde możliwe niebezpieczeństwo, po czym starał się go uniknąć, i podobnie jak ono, lubił przygody. Tak więc pewnej letniej nocy, kiedy miał siedemnaście lat i szedł ciemną drogą w towarzystwie sąsiada, Macka O’Mally’ego, ku swojemu zaskoczeniu został napadnięty przez dwóch rozbójników. Obaj rabusie mieli na głowach obszerne czarne worki po mące, zakrywające ich twarze. Zaatakowali od tyłu i kiedy jeden miał wbić nóż w ciało Macka, rozległ się skrzeczący głos sowy. Dźwięk ten zabrzmiał tak nagle, że zdumiony bandyta odwrócił głowę. Gallen dostrzegł wówczas dwa niewielkie otwory wypalone w materiale worka i uświadomił sobie, że przez takie dziurki jest bardzo trudno patrzeć. Chwycił więc oba worki i obrócił je na głowach złoczyńców w taki sposób, że zbójcy przestali cokolwiek widzieć, po czym wyrwał Macka z ich rąk. W chwilę później pozbawił życia obu napastników. Kiedy Gallen i Mack przetrząsnęli kieszenie morderców, znaleźli pięć funtów i trzy szylingi. Obaj wrócili do Clere, po czym udali się do najbliższej piwiarni, gdzie postawili wszystkim kolejkę. Resztę pieniędzy dali karczmarzowi, by pochował zwłoki. W pewnym sensie tak wyglądał początek legendy o „fantastycznym” Gallenie O’Dayu, ale nie był to bynajmniej koniec jego historii. Nie, przypuszczam, że gdyby ktoś miał opowiedzieć wszystko - a historia zasługuje na to, żeby ciągnąć ją do końca - powinien opowiedzieć o tym, co wydarzyło się po następnych dwóch latach. Gallen spędził kolejny rok na południu, ciesząc się coraz większą sławą. Zaprzyjaźnił się z czarnym niedźwiedziem o imieniu Orick i razem z nim pracował jako strażnik chroniący bogatych podróżnych przed bandytami. W tamtych czasach klany rodzinne były bardzo silne i kiedy 0’Brienowie nienawidzili Henneseyów, a Henneseyowie O’Brienów, handlarze tylko z trudem zarabiali na życie. Nieuzbrojony podróżnik nie mógł przejechać spokojnie kilkunastu mil, żeby ktoś nie usiłował go napaść. Zdarzały się jednak jeszcze gorsze rzeczy. Chodziły słuchy, że Gallen własnoręcznie wyprawił na tamten świat prawie dwudziestu najróżniejszych rabusiów, rzezimieszków i bandytów. Prawdę mówiąc, wszyscy złoczyńcy, jacy żyli w sąsiednich sześciu hrabstwach, nauczyli się, że nie powinni zadzierać z młodzieńcem o rozmarzonych oczach i długich złocistych włosach. A sława Gallena rosła coraz bardziej. Tej jesieni jednak otrzymał wiadomość o śmierci ojca i powrócił do domu w Clere, by opiekować się niedołężniejącą matką. Tak więc tamtej nocy... Jesienny deszcz jak niecierpliwy sąsiad nie przestawał stukać w szyby okien. Gallen siedział w piwiarni Mahoneya obok niedźwiedzia Oricka i przysłuchując się pukaniu kropli o szkło, miał niejasne przeczucie, że c o ś usiłuje przedostać się do środka. Coś równie mrocznego i wielkiego jak sama burza. Gallen przyszedł do piwiarni wieczorem, licząc na to, że ktoś będzie chciał skorzystać z jego usług jako strażnika, ale chociaż w gospodzie było pełno podróżnych, a drogi wokół Clere podobno roiły się od opryszków, nikt jakoś nie podchodził do jego stolika. Nikt, dopóki Gallen nie pochwycił spojrzenia mężczyzny siedzącego przy innym stole, zamożnego hodowcy owiec, o którym ktoś w An Cochran powiedział, że nazywa się Seamus 0’Connor. Seamus, siedzący w drugim kącie sali, uniósł krzaczaste brwi, jak gdyby pytając, czy mógłby przysiąść się do stolika strażnika. Gallen kiwnął głową, a wówczas hodowca wstał i ubił szczyptę tytoniu w palisandrowej fajce, po czym zbliżył się do kominka, wyciągnął szczypcami węgielek i ją zapalił. Po chwili podszedł do niego ojciec Heany, miejscowy pastor, by skorzystać z ognia. Seamus usiadł naprzeciwko Gallena i wygodnie odchylił się na starym krześle z drewna orzechowego. Położył na blacie stołu stopy w czarnych butach i zaczął ssać fajkę, nie przejmując się pełnym brzuchem wylewającym się znad pasa. Uśmiechnął się, a młodzieniec pomyślał, że mężczyzna wygląda po prostu jak miły flak, do którego doczepiono kilka kończyn i głowę. Do stolika Gallena podszedł także ojciec Heany, odziany w skromny czarny habit i sprawiający wrażenie wymizerowanego i głodnego. Usiadł obok Seamusa i także zaczął uporczywie ssać cybuch fajki, chcąc wycisnąć z wilgotnego tytoniu jakiś płomyk. Ojciec Heany był mężczyzną tak czystym i schludnym, że ludzie w mieście często żartowali na jego temat, mówiąc: „Przecież on jest taki czysty, że można byłoby się z nim wykąpać, używając go zamiast mydła”. Wkrótce obaj mężczyźni zaczęli roztaczać wokół siebie miłą woń tytoniu i osłonili się taką chmurą, że wyglądali jak dwa stare smoki spowite własnym dymem. - A zatem, Gallenie - zaczął Seamus - wieść niesie, że pozostaniesz w Clere. Nie dokończył zdania i nie powiedział: „Teraz, kiedy umarł twój ojciec, a twoja matka stała się bezradną wdową”. - Aha - przytaknął Gallen. - Nie będę się teraz oddalał od domu. - Z czego będziesz żył? - zapytał hodowca. - Czy już o tym myślałeś? Gallen wzruszył ramionami. - Rozglądałem się tu i tam, a poza tym mam trochę oszczędności. Powinno na jakiś czas wystarczyć. Myślałem o tym, żeby zająć się łowieniem ryb, ale nie mogę sobie wyobrazić, żeby jakaś kobieta pokochała kogoś, kto nimi cuchnie. - Jasne, a poza tym kowal rozgląda się za terminatorem - wtrącił się ojciec Heany. - Widziałem się z nim dzisiaj - stwierdził Gallen, przypominając sobie, jak rzemieślnik unosił tylną nogę konia, wsparty plecami o spocony koński zad. - Prawdę mówiąc, wolałbym być już raczej końskim zadem, niż pracować, mając głowę tak blisko miejsca, z którego wydostaje się koński nawóz. Seamus i niedźwiedź Orick wybuchnęli śmiechem, a ojciec Heany z namysłem pokiwał głową. - Oczywiście - powiedział. - Sprytny mężczyzna zawsze znajdzie taką pracę, podczas której się nie zabrudzi. - Zmarszczył brwi, jakby nad czymś się zastanawiał, po czym dodał: - Mógłbyś zostać duchownym. - Świetne zajęcie - wtrącił basem Orick. Niedźwiedź siedział na podłodze, oparłszy przednie łapy o blat stołu, i wylizywał dno miski. Na jego pysku wciążjeszcze było widać trochę mleka. - Sam myślałem kiedyś o tym, żeby zostać pastorem, ale Gallen lekceważy Boga i Jego sługi. - To nieprawda - sprzeciwił się młodzieniec. - Nie mam szacunku tylko dla niektórych osób, które mienią się Jego sługami. Prawdę mówiąc, myślałem o tym. Wasza Biblia twierdzi, że Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo. Mówi też, że Bóg jest doskonały, ale Bóg stworzył człowieka tylko dobrym. Czy dostatecznie? Może wówczas był rozleniwiony? Zważywszy na to, że człowiek jest ukoronowaniem Jego dzieła, wydaje mi się, że mógł postarać się trochę bardziej. Jednodniowy jelonek może na przykład przeskoczyć przez płot wysoki na cztery stopy. Dlaczego tego samego nie potrafi jednodniowe dziecko? - Ach, bądź pewien, Gallenie O’Dayu - zaczął ojciec Heany z ognistym błyskiem w oku - że gdybyś stał za plecami Boga tego dnia, kiedy stwarzał człowieka, i dawał mu dobre rady, my wszyscy bylibyśmy lepsi, bogatsi i szczęśliwsi! Orick nie przestawał wylizywać miski z mlekiem stojącej na stole, ale jego ciemne oczy zdradzały, że jest głęboko zamyślony. - Wiesz co, Gallenie - odezwał się rzeczowo - Bóg stworzył istotę ludzką słabą tylko po to, by nauczyć jąpokory. Biblia mówi, że człowiek „został uczyniony nieco mniejszym od aniołów”. Chyba nie zaprzeczysz, że to prawda. Może nie będziesz żył tyle, co żółw, ale z pewnością dłużej niż ja. Twój umysł jest o wiele bystrzejszy niż umysł jakiegokolwiek niedźwiedzia. A twoi ziomkowie, mając domy, statki i marzenia, są bogatsi, niż kiedykolwiek będą niedźwiedzie. Powiedziane jak przystało na duchownego - pomyślał Gallen. Niewiele niedźwiedzi zostawało pastorami, ale młodzieniec zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem Orick nie czuje prawdziwego powołania. - Nie nadaję się na duchownego - oświadczył, zwracając się do ojca Heany’ego. - Za bardzo lubię wędrować. Myślę, że kupię jakąś posiadłość, a potem ją wydzierżawię. Poza tym chciałbym nadal świadczyć ludziom usługi jako strażnik i przewodnik. W okolicach nie brakuje skrótów. Będę mógł pracować, nie przestając opiekować się matką. Powiedział to spokojnie, ale kiedy mówił o podróżowaniu, nie miał na myśli chodzenia żadnymi skrótami. Chciał wyprawić się któregoś dnia do Gort Art i popatrzeć na twarz rzeźby świętego Kelly’ego, przedstawiającej podobiznę Boga, albo wyruszyć na wschód do Pałacu Zwycięzcy w Droichead i poszukać ukrytych skarbów. Wiedział jednak, że na razie musi pozostać w hrabstwie Morgan i nie oddalać się od domu bardziej niż o kilka dni drogi. - Wielkie nieba, chłopcze! - odezwał się ojciec Heany. - Twoja sława i tak dotarła do miejsc, w których nigdy nie byłeś. W ciągu tygodnia wyniosą się stąd wszyscy rozbójnicy tego hrabstwa i już nikt nie będzie musiał korzystać z usług strażnika! Okaże się, że jesteś swoim najgorszym wrogiem! Seamus szturchnął kapłana łokciem pod żebro, po czym chrząknął. - Ach, nie wbijaj go w pychę. Nie jest aż tak dobry! - Odwrócił się do Gallena. - Ale, prawdę mówiąc, chłopcze, naprawdę chciałbym skorzystać z twoich usług. Mój syn wyjechał wcześniej, aby uprzedzić Biddy, że wrócę do domu trochę później, a jeszcze nie jestem ani w połowie tak pijany, jak chciałbym być za godzinę. Jeżeli dowieziesz mnie do domu żywego, zapłacę ci dwa szylingi. - Dwa szylingi? - powtórzył Gallen. Była to skromna suma, jeżeli chodziło o opłacenie usług strażnika, ale zdążyła zapaść głęboka noc i było zbyt ciemno i mokro, żeby na drodze chcieli czatować jacyś bandyci. Poza tym Gallen miałby eskortować Seamusa tylko cztery mile drogą wiodącą wzgórzami z Clere do sąsiedniej wioski, An Cochran. Zapewne musiałby tylko pilnować, żeby hodowca nie spadł z siodła. - Da mi pan cztery i umowa stoi. Seamus skrzywił się. - Co takiego? - zapytał. - Chyba masz o sobie zbyt wysokie mniemanie! Nie żyw urazy, chłopcze, ałe dla takich fantastów nie ma miejsca na tym świecie. Tak bardzo palisz się do tego, aby zostać ziemianinem, że nawet wyrzuciłeś już wymyślonych dzierżawców! - Pięć szylingów - odparł Gallen. - Cztery za moje usługi i jeden za to, że mnie pan znieważył. - Trzy! - oświadczył stanowczo Seamus. Gallen wytrzymał jego spojrzenie przez kilka chwil, po czym kiwnął głową na znak zgody. W gospodzie było słychać tylko wycie wichru za oknami i monotonny łoskot ubijaka w maselnicy. Pomywaczka, słodka szesnastoletnia Maggie Fłynn, ubijała zazwyczaj świeże masło o świcie, ale dzisiaj widząc nadjeżdżających tylu podróżnych, postanowiła zrobić to trochę wcześniej. Maggie miała ciemnorude włosy i jeszcze ciemniejsze oczy, a na jej czole perliły się drobniutkie kropelki potu. Ujrzała, że Gallen na nią patrzy, i odpowiedziała mu zalotnym uśmiechem. Seamus mrugnął do ojca Heany’ego i powiedział: - Ach, ojcze, nie ma niczego lepszego niż to, prawda? Poleniuchować trochę po porządnej kolacji, prawda? - Masz rację - zgodził się duchowny. - Chyba nie ma. - Nie. Z całą pewnością - odparł hodowca, wypuszczając chmurę błękitnego dymu. - Chyba że jesteś we własnym domu, palisz ulubioną fajkę, twoja słodka żonka siedzi ci na kolanach, a wszystkie drogie maleństwa smacznie śpią w łóżeczku. Seamus znów mrugnął do kapłana, jakby zachęcając go, by się sprzeciwił, i nie przejmując się wcale tym, że duchownego obowiązywał celibat. Ojciec Heany jednak tylko ssał z namysłem fajkę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. - Ach tak, żona - odezwał się w końcu. - Jestem pewien, że masz rację. - Gdybym był młodzieńcem jak Gallen - ciągnął Seamus - i powrócił do miasta, żeby osiąść na stałe, rozejrzałbym się za żoną. Uznałbym niemal za obowiązek, żeby znaleźć i poślubić jakąś miłą dziewczynę pochodzącą z hrabstwa Morgan. Gallen zaczął się zastanawiać, do czego zmierza Seamus. Hodowca miał w domu na fannie kilka młodych córek, ale najstarsza była zaledwie czternastolatka I chociaż poślubienie tak młodej dziewczyny nie było niczym niezwykłym, Gallen nie mógł sobie wyobrazić, żeby Seamus mówił o tym tylko jako o „obowiązku”. Chyba że jakiś inny chłopak zrobił brzuch jednej z jego córek i uciekł w szeroki świat, a hodowca rozpaczliwie usiłował znaleźć dla niej męża. Ojciec Heany zapewne także usiłował pojąć, o co może chodzić Seamusowi, gdyż powiedział: - Teraz, kiedy poruszyłeś ten temat, przypomniałem sobie o tej Mary Gili z Gort Obhiann, której mąż został kopnięty przez konia. Pozostawił ją samiuteńką z trójką małych dzieciaków. Biedne sieroty! Gdybym ja rozglądał się za żoną, z pewnością odwiedziłbym Maiy. Co to za urodziwa dziewczyna! Po prostu piękna! I z pewnością jej małżonek nie byłby bezdzietny. - Tak, jest naprawdę piękna-przyznał Seamus. - Ale mówiono mi, że głupia jak sosnowa szyszka. Możliwe, że pewnego dnia wpadnie do studni albo przeziębi się od zbyt długiego stania na deszczu, a wówczas jej mąż zostanie wdowcem. - Hmmm? - zdziwił się ojciec Heany, unosząc brwi. - Jest jeszcze Gwen Alice 0’Rourke - ciągnął mężczyzna. - Mądra i pracowita jak pszczółka. - Nie, nie! - Ojciec Heany wyciągnął przed siebie ręce i rozczapierzył palce, jakby chciał zasłonić się przed ciosem. - Nie możesz swatać tego chłopca ze swoją brzydką siostrzenicą. To byłby grzech. Jest dość miła, ale z tymi końskimi zębami... - Coś takiego! - żachnął się Seamus z udawanym przerażeniem. - Nawet nie waż się mówić o niej w taki sposób! - Będę mówił. Nie wątpię, że Bóg przyzna mi rację. Dziewczyna ma zębiska równie niebezpieczne jak kły dzika. Jestem pewien, że jeżeli Gallen rozgląda się za miłą panną, znajdą się dla niego jakieś inne. - Jest przecież jeszcze Maggie - odezwał się Seamus, mrugając porozumiewawczo okiem, a Gallen zorientował się, że hodowca myślał o niej od samego początku. Mając i Gallena, i Maggie siedzących tak blisko siebie, mógł dręczyć oboje równocześnie. Nikt w mieście nie mógł nie widzieć spojrzeń, jakie wymieniali, a całkiem niedawno Gallen doszedł do wniosku, że Maggie była dziewczyną, którą kiedyś chciałby pojąć za żonę. - Maggie ma wszystko, czego trzeba. Jest sprytna, piękna i pracuje za trzech. - To prawda, to prawda - przytaknął ojciec Heany. - A jaka piękna! - ciągnął Seamus.- Więcej mężczyzn przychodzi tu, by popatrzyć na Maggie, niż kiedykolwiek wpadało na piwo! Gdyby któryś chłopak zdecydował się ją poślubić, doprowadziłby Johna Mahoneya do ruiny. Z pewnością w całym hrabstwie Morgan nie znajdziesz nikogo lepszego od Maggie Flynn. - Ale... - westchnąwszy, zaczął ojciec Heany - jest za młoda. Biedaczka ma dopiero szesnaście lat. Powiedział to tak zdecydowanie, że Gallen od razu zrozumiał, iż nie jest to przelotna uwaga, ale wyrok. Duchowny powtarzał przy nim na głos to, o czym inni ludzie w mieście mówili w cztery oczy. - Za młoda? - zdziwił się Seamus. - Ukończy szesnaście lat za dwa miesiące! - Szesnaście, ukończone czy nie, to za mało, stanowczo za mało - oświadczył ojciec Heany. - Poślubienie tak młodej dziewczyny graniczyłoby z grzechem, a ja nigdy nie udzieliłbym im ślubu! Jeżeli chcesz znać moje zdanie - a jestem pewien, że w tym wypadku pisma mówią to samo - uważam, że o wiele odpowiedniejszym wiekiem do zamążpójścia jest osiemnaście. Ale gdybyś kazał czekać kobiecie, aż ukończy dwadzieścia, wydaje mi się, że popełniłbyś inny grzech i wówczas powinieneś być publicznie wychłostany za to, że kazałeś pannie tak długo czekać. Seamus uniósł brwi i rzucił Gallenowi spojrzenie, mówiące: Nie można się sprzeczać z klechą, po czym dopił resztę piwa z kufla. Maggie wstała, żeby wziąć go i napełnić na nowo, ale Seamus odpędził ją machnięciem ręki. - A więc taki masz pogląd na tę sprawę - mruknął. Wstał od stolika, podciągnął spodnie i niepewnie podszedł do baru. - No cóż, mogę tylko powiedzieć, że w tym kącie zrobiło się bardzo zimno, więc chyba usiądę bliżej kominka i zostawię młodych samych. Seamus ponownie napełnił kufel, po czym usiadł przy stoliku ustawionym bliżej ognia. Po chwili dołączyli do niego ojciec Heany i Orick. Duchowny wyjął skrzypce i zaczął wygrywać jakąś żałosną melodię, odpowiednią do ponurego nastroju dżdżystej nocy. Maggie usiadła obok Gallena. Młodzieniec objął ją ramiemem, a dziewczyna, ujrzawszy, że Seamus jest odwrócony tyłem, rozejrzała się ukradkiem na boki, chcąc upewnić się, że nikt inny nie patrzy, a potem lekko ugryzła Gallena w ucho. - Gallenie O’Dayu - powiedziała porywczo. - Dlaczego nie miałbyś przyjść na górę do mojego pokoju? Pozwoliłabym ci poigrać ze mną na puchowej poduszce; mógłbyś także zębami zdjąć moje ubranie. - Co takiego? - odparł szeptem, czując pulsowanie krwi w uszach. - Chyba żartujesz! Przecież mogłabyś mieć od tego dziecko. Chyba w tak młodym wieku nie chciałabyś opiekować się bachorami. - Jestem wystarczająco dorosła, by gotować i sprzątać od świtu do zachodu słońca - odparła. - Obsługuję brudnych żebraków, którzy mają mnie za nic i są tak niechlujni, że wskakują do łóżek w zabłoconych buciorach! Zajmowanie się mężem i gromadką słodkich maleństw byłoby po tym wszystkim prawdziwym odpoczynkiem. - Ach, Maggie - westchnął Gallen. - Słyszałaś, co mówił ojciec Heany. Poczekaj jeszcze rok czy dwa, aż dorośniesz. - Zapewne nie wiesz, Gallenie O’Dayu, ale prawie wszyscy mężczyźni w tych stronach uważają, że jestem dostatecznie dorosła. Powinieneś obejrzeć moje pośladki. Szczypano je tyle razy, że teraz wyglądają, jakbym siedziała na misce czarnych porzeczek. Gallen wiedział, że dziewczyna go ostrzega. Jej słowa miały oznaczać, że albo zacznie poświęcać jej więcej uwagi, albo ona znajdzie kogoś innego, kto to zrobi. Wiedział, że nie będzie musiała daleko szukać. Wyjął z kieszeni gruby dębowy kijek i zaczął go równocześnie ściskać i zginać, chcąc w ten sposób wzmocnić nadgarstki. Na karku czuł ciepło jej oddechu. - Hmmm - zamruczał. - Może jednak powinienem zobaczyć te pośladki. - Nie jesteś przesadnie religijny, prawda? - zapytała. - Nie chciałabym, żebyś pomyślał, że tylko chcę się z tobą łajdaczyć. Jeżeli wolałbyś najpierw złożyć parę obietnic w obecności pastora... - Nie, to nie o to chodzi - zapewnił ją Gallen, chociaż najważniejszy problem stanowiło właśnie małżeństwo. Maggie była taka młoda, że żaden uczciwy mężczyzna nie mógłby sięjej oświadczyć, a dziewczyna nie mogła znieść myśli jeszcze o dwóch latach pracy. Co innego, gdyby przez przypadek zaszła w ciążę, gdyż wówczas ludzie w mieście przymknęliby na to oczy i robili wszystko, by przyspieszyć termin ślubu. Gallen uważał co najmniej za nienormalną sytuację, w której miasto uznałoby przymusową ceremonię za coś bardziej honorowego niż uczciwe zaręczyny. - Gdybym oświadczył ci się już teraz - powiedział - na dłuższą metę wyrządziłoby to nam krzywdę. - W jaki sposób? - Zastanawiam się nad karierą polityczną - odparł. - Ojciec Heany ma rację. Nigdy nie zarabię na życie, jeżeli będę tylko służył miejscowym ludziom jako płatny strażnik. Zabiłem zbyt wielu rozbójników. Postanowiłem, że w przyszłym roku powinienem ubiegać się o urząd szeryfa. Nie zrobię tego jednak, jeżeli będę igrał z tobą w łóżku. To przyniosłoby wstyd i mnie, i tobie. Błagam cię, zaczekaj, aż dorośniesz. - Czy mam to traktować jako obietnicę? - zapytała Maggie, napinając mięśnie ramion pod dłonią Gallena. - Czy może tylko w tak uprzejmy sposób dajesz mi do zrozumienia, żebym sobie poszła? Gallen spojrzał w jej ciemnobrązowe oczy, tak ciemne, że niemal czarne. Czuł woń jej potu, przebijającą się przez zapach bzowych pachnideł. Na dworze zawodził porywisty wicher, a krople deszczu, zapewne zmieszanego ze śniegiem, zabębniły w szyby ze zdumiewającą siłą, aż oboje odwrócili głowy, by spojrzeć w okno. Rama grzechotała tak głośno, jakby ktoś za nią szarpał. Gallen odwrócił się do Maggie. - Jesteś słodką dziewczyną, Maggie Flynn - oznajmił. - Błagam cię, daj mi trochę czasu. Maggie odsunęła się od niego rozczarowana, a może też i urażona. Nie oświadczył się jej, a ona chciała, by to zrobił, nawet gdyby ta deklaracja miała być nieformalna. Nagle drzwi gospody się otworzyły i do środka zaczęły wpadać strugi deszczu. W pierwszej chwili Gallen pomyślał, że w końcu wichurze udało się pokonać opór wrót, ale po chwili na progu stanął ociekający wodą nieznajomy. Był to wysoki mężczyzna, odziany w brązową wełnianą opończę z kapturem i buty do konnej jazdy. Nosił dwa przypasane miecze: jeden dziwny, długi, prosty, z niezwykłą rękojeścią chroniącą palce, i drugi, tej samej długości, ale zakrzywiony. Nieznajomy, nie chowając podczas takiej ulewy mieczy pod płaszczem, ryzykował, że ostrza zardzewieją, ale dzięki temu zawsze miał broń pod ręką. Tylko ktoś, kto zarabiał na życie posługując się bronią, mógł nosić miecze w taki sposób. Wszyscy goście w piwiarni wpatrywali się w przybysza. Musiał podróżować nocą co najmniej od pięciu godzin, a to oznaczało, że miał jakąś pilną sprawę do załatwienia. Poza tym zatrzymał się na progu i nie zdejmując kaptura, w milczeniu lustrował wszystkich siedzących w sali. Gallen się zastanawiał; czy obcy mężczyzna nie jest przypadkiem banitą. Sposób postępowania dowodził, że nie chciał, aby ktoś z mieszkańców miasta widział jego twarz, ale oczy, czujnie taksujące każdego po kolei, wskazywały na to, że jest raczej myśliwym niż zwierzyną. W końcu wszedł do sali, ale zatrzymał się obok drzwi, by do środka mogła wejść szczupła, przemoczona do suchej nitki kobieta. Ona także stała przez chwilę nieruchomo na progu, dumnie unosząc głowę okrytą kapturem. Gallen, widząc napięcie na twarzy nieznajomego, domyślił się, że musi być strażnikiem albo sługą niewiasty. Kobieta miała na sobie jaskrawoniebieski płaszcz z wyhaftowanymi złotą nicią królikami i lisami. Pod pachą trzymała niewielki palisandrowy futerał na harfę. Przez chwilę się wahała, po czym weszła, a wówczas kaptur zsunął się z jej głowy. Była najpiękniejszą kobietą, jaką Gallen kiedykolwiek widział. Nie najbardziej zmysłową czy uwodzicielską, ale właśnie najpiękniejszą. Nie mogła liczyć więcej niż dwadzieścia lat i nosiła się jak księżniczka albo królowa. Miała kruczoczarne włosy, przypominające barwą najczarniejsze bezgwiezdne niebo. Wysunięty podbródek świadczył o stanowczości, a skóra miała kremową barwę. Na twarzy malowało się wyczerpanie, ale ciemnoniebieskie oczy były czujne i błyszczące. Gallen przypomniał sobie słowa starej pieśni: „Jej oczy rozpalają ogień, przy którym może się ogrzać samotny mężczyzna”. Maggie żartobliwie uderzyła Gallena w szczękę i powiedziała: - Gallenie O’Dayu, jeżeli wywalisz język jeszcze trochę dalej, będziesz musiał tylko nim pomachać, a oczyścisz błoto z butów. Wstała i zwróciła się do nowych gości: - Witajcie w naszej gospodzie. Wejdźcie i usiądźcie przy kominku, ogrzejcie się i wysuszcie ubrania. Czy chcielibyście dostać kolację, a może także pokój na noc? - Podobno gdzieś niedaleko znajduje się starożytny łuk z wyrytymi dziwnymi znakami. Nazywa się Geata na Chruinne. Słyszałaś o nim? - Wysoki nieznajomy odezwał się na tyle głośno, żeby usłyszeli go wszyscy w sali. W jego głosie zabrzmiał dziwny akcent. Do tej pory wszyscy inni goście słuchali, ale udawali zajętych własnymi sprawami. Teraz jednak nadstawili uszu, jakby tknięci podejrzeniem. Gallen zastanawiał się, czy podróżnicy nie są poszukiwaczami przygód, którzy wyprawili się, by zobaczyć cuda i dziwy tego świata. Czasami tacy ludzie przybywali w te strony, by zobaczyć Geata na Chruinne. - Znam to miejsce - odparła podejrzliwie Maggie, spoglądając prosto w oczy przybysza. - Jak zresztą wszyscy w tych okolicach. - Czy łatwo się tam dostać? Czy dotarlibyśmy tam jeszcze tej nocy, gdybyśmy tylko coś zjedli i trochę odpoczęli? - Nikt nie zbliża się do łuku po zapadnięciu zmroku - oznajmiła niepewnie Maggie. - Ludzie powiadają, że jest nawiedzony. Można stanąć pod nim w upalny dzień i czuć, jak promieniuje od niego lodowaty chłód. Poza tym znajduje się w głębi lasu, w miejscu, które zwie się Coille Sidhe. Nie możecie iść tam w nocy. - Zapłacę temu, kto odważy się być naszym przewodnikiem - zaproponował mężczyzna. - No cóż - odrzekła Maggie. - Jeżeli zechce pan poczekać do rana, w mieście znajdzie się kilku chłopców, którzy znają drogę. - Nie. To nie mogą być chłopcy - oświadczył przybysz, podchodząc do Maggie. - Potrzebuję mężczyzny, dzielnego wojownika. Kogoś, kto będzie umiał się bronić. Maggie zerknęła na Gallena, ale w jej spojrzeniu krył się niepokój. Prawdę mówiąc, niewielu ludzi z miasta odwiedzało ruiny zwane Geata na Chruinne, czyli Wrota Świata. A tylko jeden z nich umiał walczyć. Gallen nie był pewien, czy może zaufać tym dobrze uzbrojonym i tajemniczym ludziom. Nie mógł jednak przepuścić okazji zarobienia choćby skromnej sumy. Kiwnął głową. - Rano może was tam zaprowadzić Gallen O’Day - rzekła Maggie, wskazując głową młodzieńca. Zakapturzony mężczyzna spojrzał na Gallena i zapytał: - Czy jesteś wojownikiem? Podszedł do jego stolika, nie zsuwając kaptura. - Jest uzbrojonym strażnikiem - pochwaliła się Maggie - i zabił ponad dwudziestu rozbójników. Lepszego nie ma w tych stronach. Kiedy nieznajomy podszedł bliżej, Gallen zwrócił uwagę na błyszczące niebieskie oczy i ciemnoblond włosy, przyprószone siwizną na skroniach. Mężczyzna spoglądał na Gallena, jakby wcale go nie widział. Nagle przybysz, nawet nie mrugnąwszy powieką, wyciągnął miecz i zamachnął się, mierząc w głowę młodzieńca. Gallen zerwał się z krzesła i pochwycił nadgarstek napastnika. Równocześnie wbił paznokcie w jego nerwy między kością strzałkową a łokciową, by po chwili wykręcić rękę trzymającą miecz. Wiedział, że ten chwyt wywoła spazm bólu i zmusi mężczyznę do rozwarcia palców. I rzeczywiście, miecz napastnika przeciął powietrze w całkiem innym miejscu, a później nieszkodliwie wypadł z dłoni i z głuchym stukiem wylądował na blacie stołu. Gallen nie przestawał jednak wykręcać ręki, aż mężczyzna znalazł się obok niego, chociaż musiał stanąć na czubkach palców. Nieznajomy kiwnął głową i powiedział: - Dobra robota. Masz refleks jak kot, a poza tym, jeżeli znasz takie chwyty, musiałeś uczyć się anatomii. Gallen puścił mężczyznę, zdumiony tym, że napastnik chciał tylko go wypróbować. Sława o czynach Gallena rozeszła się tak daleko, że rzadko który nowy chlebodawca zawracał sobie głowę sprawdzaniem jego umiejętności. Młoda kobieta w niebieskim płaszczu spojrzała na Gallena, po czym pokręciła głową. - Nie ten - powiedziała. - Jest za niski. - Wzrost o niczym nie świadczy - sprzeciwił się Gallen, wytrzymując jej spojrzenie. - Siła mężczyzny kryje się w jego głowie. - Myślę jednak, że gdyby zamachnął się mieczem przeciwnik cięższy od ciebie o sto funtów, nie zdołałbyś obronić się przed ciosem. Gallen z trudem rozumiał jej słowa. Uświadomił sobie, że kobieta, podobnie jak jej towarzysz, wypowiada je w dziwny sposób, jakby miała usta pełne syropu. Dziwił go także jej akcent. - Miałem sześć łat, kiedy zacząłem ćwiczyć, żeby wzmocnić nadgarstek - powiedział. - Już wówczas wiedziałem, że będę musiał bronić się przed ciosami wyższych i silniejszych. Myślę, że mężczyzna może stać się tym, kim zechce. Przypuszczam też, że myśląc tak, stałem się silniejszy i wyższy, niż jestem naprawdę. - Nie mamy wyboru - oznajmił nieznajomy. Potrząsnął ręką, by uśmierzyć ból, po czym sięgnął po miecz. - Ma bardzo silne palce... silniejsze niż moje. Kobieta w niebieskim płaszczu otworzyła usta ze zdziwienia, a potem lekko się uśmiechnęła. - Mam już pracę na tę noc - odezwał się Gallen. - Ale będę mógł zaprowadzić was o świcie. Wrota są niedaleko stąd, jakieś pięć mil. Przybysz przez chwilę rozmawiał z Maggie. Kiedy wynajął pokoje i poprosił, by przyniesiono do nich kolację, razem z towarzyszką zaczął wchodzić po schodach. W pewnej chwili jednak przystanął. - Przybywamy z południa, z Baile Sean - powiedział. - Jest tam taki duży most. Ledwo zdążyliśmy przejść, kiedy trafił w niego piorun. Przypuszczam, że będziecie chcieli powiadomić o tym ojców miasta. Kilku gości jęknęło z przerażenia. Zgodnie z obowiązującym prawem oba miasta powinny teraz połączyć siły i zająć się naprawą mostu. Była to niewdzięczna, uciążliwa praca. Gallen wiedział, że nie może pozwolić młodej kobiecie, jego nowej pracodawczyni, odejść bez podania nazwiska. Przez sekundę się zastanawiał, co powinien powiedzieć, gdyby był najwspanialszym kochankiem na świecie. Kobieta podjęła wędrówkę w górę schodów, a więc nie miał dużo czasu do namysłu. Wiedział tylko, że najwspanialszy kochanek na świecie nie wahałby się ani chwili. Wstał i głośno powiedział: - Moja pani? Nieznajomi natychmiast się zatrzymali, a kobieta odwróciła głowę i spojrzała na niego z góry. - Kiedy wchodziła pani do sali i kaptur zsunął się z pani głowy, zobaczyłem twoją twarz i poczułem się tak, jakbym ujrzał poranne słońce wychylające się ponad szczyty gór po ponurej, ulewnej nocy - ciągnął Gallen. - Jesteśmy ciekawskimi ludźmi i myślę, że mogę w imieniu wielu osób zapytać, czy nie zechciałabyś pani powiedzieć, jak się nazywasz? To krótkie przemówienie zabrzmiało tak słodko i kwieciście, że sam Gallen niemal czuł miód, ściekający z języka. Z bijącym sercem stał, czekając na odpowiedź. Kobieta uśmiechnęła się do niego. Przez kilka sekund wyglądało na to, że się zastanawia. Jej opiekun stał czujnie o dwa stopnie wyżej, ale nie patrzył na Gallena. W końcu odparła: - Nie. Odwróciła się i oboje znów ruszyli schodami, a kiedy dotarli na piętro, skręcili za róg i zniknęli. Gallen O’Day usiadł na krześle i spoglądał za nimi. Miał wrażenie, że jego serce wywinęło kozła albo nawet się zatrzymało. Ostatnich kilku gości, którzy jeszcze zostali w gospodzie, popatrzyło na niego i zachichotało. Na twarzy młodzieńca zaczął pojawiać się rumieniec wstydu. Maggie szybko nałożyła jedzenie na dwa talerze i postawiła je na tacy, żeby zanieść na górę. Odwróciła się jednak, wróciła do Gallena i na chwilę postawiła tacę na blacie stołu. - Biedne, odtrącone maleństwo! - powiedziała. - 1 pomyśleć, że potraktowała cię w taki sposób! Pochyliła się i wycisnęła na jego ustach długi, namiętny pocałunek. Gallen domyślał się, że dziewczyna jest rozgniewana i urażona. Przypomniał sobie także, że przezornie nie złożył jej żadnej obietnicy. Lekko objął ją, kiedy go całowała, ale Maggie wyprostowała się i wymierzyła mu policzek. Później schwyciła tacę, odwróciła się i ruszyła ku schodom, z uśmiechem oglądając się przez ramię. Młodzieniec oparł brodę na dłoniach i siedział sam przy stoliku, czując się głupio, dopóki Seamus nie zaczął śpiewać, a deszcz na dworze nie przestał bębnić o szyby. Zrozumiał wówczas, że czas wyruszać w drogę. Pomógł hodowcy wstać. Seamus pochwycił jeszcze butelkę whisky i obaj ruszyli do drzwi. Kiedy znaleźli się na dworze, Gallen ze zdziwieniem stwierdził, że burzowe chmury, zamiast jak zwykle wisieć nisko nad ziemią, galopują jak szalone po niebie. Na dworze było całkiem jasno dzięki blaskowi księżyców, które od czasu do czasu przesłaniane przez chmury świeciły na niebie jak dwoje oczu. Starą klacz Seamusa znalazł po drugiej stronie ulicy, uwiązaną w stajni obok kopy smacznej trawy. Osiodłał wierzchowca i pomógł Seamusowi wspiąć się na siodło, po czym wyprowadził konia ze stajni i skierował się na północ drogą wiodącą do An Cochran. Kopyta zwierzęcia zastukały po kamieniach. Kiedy mijali tyły gospody, Gallen ujrzał dwa niedźwiedzie, pożywiające się obok kosza z odpadkami. Zatrzymał klacz Seamusa i zawołał: - Oricku, czy to ty? Jeden z niedźwiedzi mruknął i odpowiedział: - Witaj, Gallenie. - Dlaczego grzebiesz w tych odpadkach? - zapytał młodzieniec, zdumiony, że nie zauważył, kiedy Orick wyszedł z gospody. - Mam dużo pieniędzy. Jeżeli chcesz, mogę poprosić Maggie, żeby przyrządziła ci coś do jedzenia. Czuł się trochę nieswojo, składając tę propozycję. Niedźwiedzie jadły tak dużo, że prawie zawsze bywały spłukane do ostatniego pensa. - Nie warto - odparł Orick. - Maggie zostawiła mi tu sporo smakowitych odpadków. Kiedy skończę, pójdę na wzgórze i zapoluję na kilka dużych ślimaków. Zapewniam cię, że to będzie wspaniała uczta. - No cóż, niech będzie, jak chcesz - odparł Gallen, jak zawsze przerażony gustem i zwyczajami przyjaciela. - Wrócę o świcie. - Chcesz, żebym poszedł z tobą? - zapytał Orick. - Nie, najedz się do syta. - W takim razie niech Bóg będzie z tobą, bo ja nie będę - odezwał się niedźwiedź. Seamus pochylił się w siodle i zaczął śpiewać. Gallen wzdrygnął się, usłyszawszy słowa tajemniczego pożegnania Oricka, ale pociągnął za wodze klaczy, zmuszając ją do ruszenia w dalszą drogę. Tej nocy lady Everynne niepokój nie chodziła tam i z powrotem obok prostego łóżka stojącego w izbie gospody Mahoneya. Zapach grubego lnianego płótna pościeli i miękki materiał ciężkiej czerwonej kołdry kusiły ją, ale chociaż była tak zmęczona, nie potrafiła myśleć o odpoczynku. Izba była oświetlona pojedynczą świecą. Strażnik Everynne, Veriasse, siedział obok łóżka ze zwieszoną głową, jakby pogrążony w zadumie. - Prześpij się trochę, moja córko - powiedział. On sam prawie nie zmrużył oka w ciągu ostatnich dwóch dni, ale Everynne wiedziała, że dopóki nie będą bezpieczni, będzie czuwał podczas jej snu. Zsunął brązowy kapturz głowy i zwrócił ku niej ogorzałą, pooraną zmarszczkami twarz. - Nie mogę, ojcze - odparła szczerze. - Któż mógłby teraz zasnąć? Czy nadal czujesz ich zapach? Mężczyzna wstał i potrząsnął głową, a wówczas jego długie srebrzyste włosy opadły na ramiona. Podszedł do miski stojącej w kącie izby. Ujął dzbanek napełniony czystą zimną wodą i przechyliwszy go, polał nią nadgarstki, po czym wy tarł je ręcznikiem. Otworzył niewielkie okno, uniósł ręce i wysunął je na zewnątrz, zakrzywiając palce jak szpony. Stał tak przez kilka chwil, jakby medytował, zamknąwszy powieki błękitnych oczu. Chociaż potrafił wyczuwać wonie nerwami dłoni, Everynne nie miała wrażenia, że jej towarzysz bada powietrze. - Tak - odezwał się w końcu. - Jest daleko, zapewne w odległości co najmniej czternastu mil od nas, ale nie mam wątpliwości, że nadal jest. Po tym, jak zniszczyliśmy most, możemy tylko mieć nadzieję, że nie potrafi przeprawić się na drugi brzeg rzeki. - A może zdobywcy przybyli na ten świat w jakimś innym celu? - zapytała Everynne, a w jej drżącym głosie dało się słyszeć niemal tyle samo przekonania co nadziei. - Fakt, że wyczuwasz woń zdobywcy, nie oznacza, że pojawił się tu, by nas schwytać. - Nie oszukuj samej siebie - odparł Veriasse. - Tlitkani wysłała swoich wojowników, żeby nas zabili. Mając do pilnowania tylko jedne wrota, są pewni, że ten świat jest doskonałym miejscem na urządzenie zasadzki. Dobrze wiedział, co mówi. Złota Królowa Tlitkani trzymała go jako niewolnika przez cztery lata, zmuszając, żeby był jej doradcą. Veriasse miał dar rozpoznawania osobowości, odkrywania motywów i wyczuwania nastrojów. Potrafił przewidywać akcje przeciwników tak dobrze, że wielu uważało go za jasnowidza. Nikt nie znał i nie rozumiał Tlitkani lepiej niż Veriasse. - Ten młodzieniec na dole oświadczył, że do wrót jest tylko pięć mil - odezwała się znów Everynne. - Czy możliwe, że zdobywcy już je odnaleźli? - Trudno powiedzieć - stwierdził Venasse. - Wiem tylko tyle, że jesteśmy ścigani, ale jest całkiem możliwe, że ktoś nas wyprzedził. Takiej wietrznej nocy jak ta, nie mogę być pewien, czy zdobywca, którego czuję, znajduje się naprawdę czternaście mil od nas. To może być dziesięć albo nawet dwie. - Możliwe, że zdobywcy szukają tego co my - zauważyła Everynne. - A może Tlitkani właśnie chce, byśmy tak myśleli - licząc na to, że jak głupcy wpadniemy w kolejną pułapkę - rzekł Veriasse. - Kiedy będziemy zbliżali się do wrót, musimy zdwoić czujność. Możliwe, że nie przedostaniemy się bez walki. To może być trudne, gdyż nie mamy Calta - pomyślała Everynne. Poczuła w sercu ukłucie bólu. Miała nadzieję, że Calt długo nie cierpiał. Veriasse przez dłuższą chwilę milczał. W końcu zapytał: - Co sądzisz o naszym nowym przewodniku, tym Gallenie O’Dayu? Czy nie powinniśmy namówić go, żeby został naszym sprzymierzeńcem? Jest bardzo szybki i zdumiewająco silny. - Ja tego nie zrobię! - odparła Everynne, możliwe, że nawet zbyt szybko i porywczo. Dobrze znała wszystkie argumenty. Potrzebowała strażników, całej armii ludzi podobnych do Gallena O’Daya, ale cóż mógł wiedzieć ten chłopak o jej świecie i rodzajach broni, którą posługiwali się jej ludzie? Nie mogła przecież oczekiwać, że będzie walczył ze zdobywcami, dysponując tylko nożem, a ona i Veriasse nie mieli innego oręża. I nawet gdyby udało się przekonać młodzieńca, żeby towarzyszył im w dalszej wędrówce, oznaczałoby to wydanie na niego wyroku śmierci Veriasse usiadł na podłodze i skrzyżował nogi, ale patrzył z dołu na Everynne, częściowo przysłoniwszy oczy powiekami zwieńczonymi długimi rzęsami. Spoglądał tak, jakby starał się przewidzieć jej reakcję. Sprawiał wrażenie, że czyta w jej myślach, a może nawet nimi steruje. - A więc postanowiłaś? - odezwał się w pewnej chwili, tajemniczo się uśmiechając. - Co takiego? - zapytała Everynne. - Co możesz wiedzieć na ten temat? - Absolutnie nic - odparł Venasse. - Wykorzystując to, co wiem o ludziach, z którymi przebywam, mogę tylko zgadywać, jaki będzie rezultat twoich rozmyślań. - I co zgadujesz? Veriasse wahał się przez chwilę. - Widziałem już ludzi podobnych do Gallena. Będzie chciał iść z tobą. Bez względu na to, jakie masz zamiary wobec niego, musisz mu na to pozwolić, a nawet walczyć u swojego boku i zginąć, jeżeli będzie potrzeba. Od ciebie zależy los tylu ludzi! Radzę ci, posłuż się nim jak narzędziem. To tylko jeden człowiek, ale jego poświęcenie może ocalić życie wielu innym. Everynne nie mogła jednak znieść myśli, że będzie świadkiem śmierci kolejnego strażnika. Szczególnie tak nieuświadomionego jak Gallen O’Day, tak niewinnego. - Odpocznijmy trochę - zaproponowała. Przeszła przez izbę i zdmuchnęła świecę. Zamknęła okno i przez jakiś czas stała przy nim, spoglądając na ciemne ulice Clere. Miasto było oświetlone jedynie blaskiem kilku gwiazd. Z tej wysokości dostrzegała niewiele drzewodomów i budynków, wzniesionych w pobliżu nabrzeża. Na skalistym brzegu rysowały się mroczne kształty kilku małych łodzi rybackich, wyciągniętych i spoczywających nieruchomo jak martwe wieloryby. Na słupach wbitych w piasek suszyły się rozwieszone sieci i żaki. Everynne niemal czuła dolatującą od nich woń wodorostów i szlamu. Przechodziła obok tych sieci zaledwie przed godziną, kiedy z Veriasse’em dotarli do skraju miasta, i wspomnienie tego zapachu było nadal żywe. Nieco dalej, pod wydmą, kuliły się mewy i złożywszy skrzydła, spoglądały złowieszczo w jej stronę. Everynne miała wrażenie, że nawet w tej chwili ją obserwują. Wzdrygnęła się i cofnęła w głąb izby, po czym położyła się do łóżka. Zanim zasnęła, słyszała, jak siedzący na podłodze Veriasse ciężko, niespokojnie oddycha. Mężczyzna - wiemy sługa i niezawodny obrońca - sprawiał wrażenie, że jest kimś więcej niż zwyczajnym człowiekiem. Z pewnością gdyby ktoś chciał kierować się standardami tego świata, nie mógłby uznać go za zwyczajnego człowieka. Był jej nauczycielem, przyjacielem. Przez sześć tysięcy lat pełnił funkcję strażnika jej matki. A podczas krótkiego życia młodej kobiety niejednokrotnie ją wspierał. Czasami starała się traktować go niejako przyjaciela, ale jak zwyczajnego strażnika; jedynego, który przeżył trudy wędrówki. Wiedziała jednak, że i on jest straszliwie wyczerpany. Nie mogła wymagać, żeby nadal sam walczył w jej obronie. Starzejący się mężczyzna siedział w ciemnościach obok łóżka, odziany w ciemny płaszcz... zawsze czujny, zawsze gotów stawić czoło przeważającym siłom wroga. Czując ukłucie bólu, które przeniknęło do głębi serca, Everynne uświadomiła sobie, co powinna zrobić. Musi mieć jeszcze jednego strażnika; kogoś, kto będzie walczył u boku Veriasse’a. Wiedziała, że ktoś taki jak Gallen O’Day nie zdoła się oprzeć prośbie pięknej dziewczyny. Mieli ze sobą coś wspólnego. To była jakaś nieunikniona więź, niemal biologiczna. Kiedy przekroczyła próg gospody i zauważyła Gallena, od razu wiedziała, że młodzieniec najprawdopodobniej się w niej zakochał. Po godzinie spędzonej u jej boku będzie usidlony, a po następnych kilku dniach poświęci życie, jeśli zajdzie konieczność. Stanie się jeszcze jednym niewolnikiem. Everynne nie mogła jednak zrobić niczego, żeby odwieść ludzi pokroju Gallena i Veriasse’a od nieugiętej chęci służenia jej. Tak więc Veriasse czuwał, gotów zginąć w jej obronie. Everynne nienawidziła swojego losu. Była jednak bezradna, gdyż urodziła się po to, żeby zostać królową Tharrinów. ROZDZIAŁ 2 Callen i Seamus nie otrzymali ostrzeżenia o ataku. Droga wiodąca z Clere do An Cochran była zazwyczaj pusta o tej porze nocy. Oba księżyce skryły się za horyzontem. Po ulewnym deszczu grunt był jeszcze rozmiękły. W cienkiej warstwie wody, która nie zdążyła wsiąknąć, odbijało się światło gwiazd, dzięki czemu trakt przypominał srebrzysty szlak wijący się między ciemnymi kolumnami sosen i dębów. Dotarli do skraju Coille Sidhe i Gallen zdwoił czujność. W pewnej chwili zobaczył w głębi lasu migoczący błękitny ognik. Uświadomił sobie, że to jedna ze zjaw, i przyspieszył, nie paląc się do spotkania ze strażnikami tego miejsca. Zjawy nigdy nie atakowały wędrowców, którzy nie zbaczali z drogi, ale ci, którzy zapuszczali się w głąb lasu, zazwyczaj nie mogli liczyć, że będą mieli tyle szczęścia. Pokonali grzbiet góry i znaleźli się na terenie bardziej płaskim, pełnym drumlinów, wydłużonych niewysokich pagórków, na których pasterze z An Cochran wypasali stada. Gallen spieszył się, pragnąc dotrzeć w pobliże stosunkowo bezpiecznych osad ludzkich. Szedł właśnie błotnistą, posrebrzaną blaskiem gwiazd ścieżką, wijącą się w parowie, prowadząc starą klacz Seamusa. Hodowca kiwał się w siodle i skulony śpiewał jakieś piosenki jak mężczyzna, który wypił za dużo whisky, kiedy nagle kilka głosów naraz krzyknęło: - Stać! Stać! Zatrzymać się! Z kryjówki na poboczu wyskoczył na środek ścieżki mężczyzna i zaczął wymachiwać przed pyskiem wierzchowca białą damską halką. Spłoszona klacz zarżała i przysiadła na zadzie, wyrywając wodze z ręki Gallena i zrzucając Seamusa z siodła. Hodowca wylądował z głuchym łoskotem na ziemi, krzycząc: - Łajdaki! Zbóje! Stara klacz uskoczyła na bok i zaczęła się wspinać po zboczu. Kiedy przedzierała się przez leszczynowy zagajnik, spod jej kopyt wylatywały kawałki błotnistej gleby. Gallen był ubrany w ciężki, wełniany, długi płaszcz z kapturem, doskonale chroniący przed zimnem, który miał rozcięcia w okolicach bioder, żeby można było szybko sięgnąć po noże zawieszone u pasa. Położył dłonie na rękojeściach, ale nie chciał zawczasu wyciągać broni, by nie się zdradzać. Comął się i odwrócił, żeby lepiej widzieć. Tymczasem rozbójnicy wysypywali się z pobliskich zarośli i już wkrótce ich otoczyli. Gallen naliczył dziewięciu. Trzech zagradzało dalszą drogę wiodącą do An Cochran, czterech uniemożliwiało powrót do Clere, a dwóch strzegło zboczy parowu. Seamus, jąkając się, usiłował wstać z ziemi. Hodowca był tak pijany, że niemal nic nie widział i tylko krzyczał, niewyraźnie wymawiając słowa: - Precz mi z oczu, złodzieje! Precz mi z oczu, podłe gady! Uciekajcie, bo was poszatkuję! Rabusie rzucili się ku niemu, krzycząc: - Wstań i walcz! Pokaż, co potrafisz! W blasku gwiazd Gallen prawie nie widział umazanych sadzą twarzy rzezimieszków. Dostrzegł tylko, że jeden z bandytów ma kręcone rude włosy. Prawie wszyscy byli rosłymi, bezrobotnymi farmerami, uzbrojonymi w noże. Podobnych do nich obiboków widywało się w sąsiedztwie piwiarni. Susza, jaka nękała okolicę przed dwoma laty, oraz zeszłoroczne ulewy, wskutek których wszystko zgniło, sprawiły, że wielu farmerów straciło pracę. W pewnej chwili Gallen ujrzał mdły błysk światła na długim ostrzu miecza. Jeden z napastników, młody wyrostek, trzymał tarczę i paskudnie wyglądającą drewnianą pałkę. Stary Seamus zaczął kląć i przebierać palcami w okolicach pasa, bezskutecznie usiłując wyciągnąć nóż, ale Gallen uchwycił go za ramię i powstrzymał. - Nie bądź głupcem! - ostrzegł. - Jest ich zbyt wielu. Oddaj im pieniądze! - Nie oddani! - krzyknął Seamus, wyciągając sztylet. Gallen poczuł w sercu ukłucie bólu. Hodowca miał siedmioro dzieci. Mógł albo oddać łajdakom kiesę i później patrzyć, jak jego rodzina cierpi niedostatek, albo podjąć walkę i najprawdopodobniej zginąć. Wyglądało na to, że wybrał to drugie wyjście. - Chroń mnie od tyłu, dobrze?! - krzyknął. - Stań plecami do mnie! Widząc, że rozbójnicy się zbliżają, Gallen posłusznie oparł się plecami o barki Seamusa. Ponieważ hodowca właśnie za to mu płacił. Trzy szylingi - przypomniał sobie Gallen. Tej nocy mam się dać zabić za trzy szylingi. Wysoki napastnik uniósł miecz. - Będę wdzięczny, jeżeli oddacie nam trzosy, panowie - powiedział. Sądząc po akcencie i kręconych rudych włosach, Gallen domyślił się, że napastnikiem musi być Flaherty, mieszkaniec hrabstwa Obhiann. - Błagam was, panowie, nie zabierajcie naszych pieniędzy - powiedział. - Mnie i tak się nie przelewa, a mój przyjaciel ma na utrzymaniu żonę i siedmioro dzieci. Jeden z rabusiów głośno się roześmiał. - Wiemy o tym! - krzyknął gniewnie, nie przestając wymachiwać nożem. - Ale Seamus O’Connor sprzedał dzisiaj wełnę na targowisku i zarobił aż czterdzieści funtów.Chcemy, żeby je nam oddał. Jeżeli zrobi to po dobroci, nie wyrządzimy wam dużej krzywdy. Gallen obserwował, jak rabusie się zbliżają. Któryś z nich musiał widzieć, jak Seamus chowa pieniądze na targu, i zorganizował zasadzkę na opustoszałym odcinku drogi. Rozbójnicy otaczali ich teraz wąskim kręgiem, ale nie podchodzili. Gallen zastanawiał się, czy nie uciec. An Cochran znajdowało się zaledwie milę od parowu, za najbliższym wzgórzem. Czuł, jak po policzku spływa mu kropla potu, a serce w piersi wali jak oszalałe. Przyglądał się mrocznym sylwetkom mężczyzn odzianych w ciemne płaszcze. Seamus, stojący za jego plecami, warczał jak zapędzony w kąt borsuk. Gallen czuł, jak mięśnie barków mężczyzny, twarde jak postronki, napinają się pod płaszczem. Usiłował grać na zwłokę, licząc na to, że hodowca, nawet mając umysł zamroczony alkoholem, opamięta się i nie będzie chciał osierocić rodziny. Nad drzewami rosnącymi na zboczach parowu przeleciała sowa. Seamus, który zaczynał się pocić, zawołał: - Dlaczego pomazaliście swoje twarze, wy dranie?! Nie jestem dzieckiem, żebym miał się bać poczernionych twarzy! Precz mi z drogi! Precz mi z drogi! Gallen przymknął powieki i zaczął się zastanawiać: Co zrobiłbym, gdybym był naj waleczniejszym nożownikiem na świecie? W następnej sekundzie odniósł wrażenie, że ogarnęło go natchnienie. Poczuł, jak mięśnie się napinają, a wszystko staje się niespotykanie ostre, wyraziste. Wyczuwał pulsowanie gorącej krwi w żyłach. Głęboko wciągnął powietrze w nozdrza. Jeszcze raz przyjrzał się łajdakom stojącym wokół niego i chociaż było ciemno, w blasku gwiazd zaczął dostrzegać szczegóły, które mogły powiedzieć mu coś więcej o każdym z napastników. Wszyscy ciężko oddychali, jak ludzie, którzy się boją. Dziewięciu mężczyzn. Gallen jeszcze nigdy nie walczył z tyloma naraz, ale w tej chwili to i tak nie miało znaczenia. Czyż nie był, mimo wszystko, naj waleczniejszym nożownikiem na świecie? Potrząsnął głową w ten sposób, żeby kaptur zsunął się na plecy, i pozwolił, by w blasku gwiazd zalśniły jego złociste włosy. Cicho zachichotał i powiedział: - Muszę was uczciwie ostrzec, chłopcy. Jeżeli nie cofniecie się i nie pozwolicie nam przejść, zginiecie. Jeden z rabusiów zachłysnął się powietrzem. - To Gallen O’Day! - wykrzyknął. - Miejcie się przed nim na baczności, chłopcy! Mężczyźni otaczający Gallena i Seamusa poruszyli się niespokojnie, ale żaden nie ośmielił się podejść bliżej. Najwyższy bandyta zawołał: - Brać go! Gallen nie martwił się o rozbójników, stojących za plecami. Seamus czuwał, wyciągnąwszy nóż, i chociaż był pijany, nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby wdawać się z nim w walkę. Młodzieniec przyjrzał się piątce mężczyzn, stojących przed nim i po bokach. Dwaj trzymali się o pół kroku za pozostałymi. Bez wątpienia tchórze, którzy nie chcieli przyglądać się walce. Jeden napastnik stał trochę bliżej, ale przerzucał nóż z jednej ręki do drugiej, licząc na to, że widok tej sztuczki osłabi wolę walki Gallena. Jeszcze inny łotr, krępej budowy ciała, miał na piersi pod płaszczem szkaradne wybrzuszenie. Gallen uświadomił sobie, że zapewne musi to być coś w rodzaju napierśnika. Bandyta ciężko oddychał i lekko pochylony stał na ugiętych nogach, jakby gotów w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Ostatni z piątki, stojący najbliżej dryblas z długim mieczem w dłoni, był niewątpliwie przywódcą. Zapewne wolałby uniknąć walki w obawie, że dysponując taką bronią, mógłby w zamieszaniu niechcący ściąć głowę któremuś ze swoich towarzyszy. Gallen usłyszał odgłos szurania nóg za plecami i poczuł, że jakiś napastnik skoczył ku Seamusowi. Pochwycił ramię hodowcy i usiłował przewrócić go na ziemię, ale ten wyrwał się w ostatniej chwili i pchnął nożem. Rozbójnik jęknął z bólu, a Gallen poczuł na szyi i plecach krople gorącej krwi. - Masz za swoje! - zadrwił Seamus, jak gdyby już zwyciężył. W tej samej sekundzie rzuciło się na niego kilku innych bandytów. Jeden trafił mężczyznę pałką i przewrócił na ziemię. Tymczasem Gallen nie przestawał obserwować rabusia przerzucającego nóż z ręki do ręki. Kiedy broń szybowała w powietrzu, młodzieniec niespodziewanie podskoczył i kopnął ją, rozbrajając napastnika. Później odwrócił się i następnym kopnięciem strącił rozbójnika* ciała Seamusa, po czym zamachnął się nożem i podciął innemu gardło. Wyrostek z pałką uniósł tarczę, by osłonić twarz. Gallen mógłby teraz zanurkować obok niego i wyrwać się z kręgu rzezimieszków, by wezwać pomoc. Wiedział jednak, że musi zostać, by bandyci nie poderżnęli gardła Seamusowi. Mimo to zanurkował, ale kiedy znalazł się za plecami wyrostka, chwycił go za włosy, szarpnął i przyłożył ostrze noża do gardła. - Nie ruszajcie się! - krzyknął. - Bo w przeciwnym razie będę musiał zabić tego dzieciaka! - Wyrostek walczył, usiłując się uwolnić, ale Gallen był gotów na każdy ruch. Wzmocnił chwyt i chłopak znieruchomiał. - A teraz precz z drogi! Zróbcie nam przejście! Rozbójnicy niespokojnie krążyli wokół nich, ale trzymali się w bezpiecznej odległości. Obserwując ich zdecydowane twarze, Gallen zrozumiał, że życie chłopca nic dla nich nie znaczy. Nie jest warte czterdziestu funtów. - Na miłość boską, Paddy, powiedz im, żeby przestali! - wrzasnął wyrostek. Ciężko dyszał, a po chwili zaczął płakać. Pot spływający po jego szyi sprawiał, że chwyt Gallena zaczynał słabnąć. Młodzieniec skupił spojrzenie na wysokim bandycie z mieczem, Paddym. Ponieważ wyglądało na to, że chłopak jest bezwartościowym zakładnikiem, Gallen doszedł do wniosku, że może Paddy bardziej będzie cenił własne życie. Obalił dzieciaka na ziemię. Rabuś, który nosił napierśnik, pochylił się i wyciągnął sztylet jak do pchnięcia. Gallen udowodnił, że potrafi prześlizgnąć się obok napastnika, więc pozostali trzymali teraz noże nisko, nie chcąc dopuścić do powtórzenia tej sztuczki. Jakiś mężczyzna skoczył na Gallena od tyłu, ale młodzieniec usunął się na bok i zamachnął nożem, niemal przecinając ramię rozbójnika na dwoje, po czym rzucił się ku mężczyźnie w napierśniku. Wyskoczył w górę, kopnął czubkiem palca u nogi w grdykę bandyty, a potem, odbijając się od górnej krawędzi napierśnika i wykorzystując impet skoku, wywinął kozła nad jego głową. Opadł na ziemię, odbił się i przyłożył ostrze noża do gardła Paddy’ego. Zrobił to wszystko tak niewiarygodnie szybko, że rabusie nie mieli czasu zareagować. Paddy zaklął i rzucił miecz na ziemię. Wyrostek z pałką przez chwilę siedział na ziemi i płakał. Jeden z pozostałych rozbójników był martwy, drugi leżał nieprzytomny, a dwaj inni starali się powstrzymać upływ krwi z poważnych ran odniesionych podczas walki. Paddy stał nieruchomo, rozbrojony. - W porządku, chłopcy, posłuchajcie go - powiedział. - Rzućcie broń i pozwólcie mu przejść. To rozkaz! Trzej bandyci posłusznie rzucili broń i cofnęli się na pobocze. - Paddy, ty podły draniu! - wrzasnął chłopak, który nadal siedział na ziemi. - Zamierzałeś pozwolić, żeby poderżnął mi gardło, ale tak bardzo troszczysz się o swoje? Uważasz, że jest warte więcej niż czterdzieści funtów, ale moje nie było warte ani szylinga? Wyrostek wstał i uniósł tarczę jak prawdziwy wojownik. Uniósł także groźną pałkę w ten sposób, że w blasku gwiazd zalśniły czubki metalowych ćwieków. Zaczął zbliżać się powoli, a pozostali rozbójnicy nagle spojrzeli z ukosa jak zachłanne złodziejaszki, którymi przecież byli. Jak jeden mąż pochylili się, żeby chwycić porzucone noże. Seamus jęknął i zaczął kasłać. Gallen zorientował się, że będzie musiał stoczyć walkę z tymi czterema. Mężczyźni szybko go okrążyli. Nasłuchiwał, czy nie doleci go odgłos szurania nóg za plecami. Starał się spoglądać we wszystkie strony naraz. Miał wrażenie, że jego zmysły są otępiałe. Czuł woń wełny i potu, i zapach wilgotnej ściółki, a także kurzu pokrywającego ubrania Paddy’ego i jego kompanów. Czuł także woń gorącej krwi na ostrzu swojego sztyletu. Przez las przeleciał podmuch wiatru, szumiąc jak wzburzone fale. Gdzieś zza wzgórza doleciało beczenie owcy, a Gallen pomyślał, że chciałby już bezpieczny znaleźć się po drugiej stronie, poza granicami mrocznego lasu, na skraju wioski An Cochran. Szybko poderżnął gardło Paddy’mu i uskoczył na bok, chcąc stawić czoło czwórce napastników. Miał nadzieję, że takie śmiałe posunięcie pozbawi ich chociaż części ufności we własne siły. Wiedział, że jeżeli pozwoli, by mężczyźni znów go okrążyli, prawdopodobnie zginie podczas walki. Skoczył więc w stronę najbliższego rozbójnika, zatopił nóż w piersi, a potem próbował przerzucić jego ciało, chcąc osłonić się nim jak tarczą. Konający rabuś miał jednak jeszcze tyle siły, że uchwycił skraj płaszcza Gallena i wepchnął młodzieńca z powrotem do kręgu bandytów. Przez krótką jak mgnienie oka chwilę Gallen uświadamiał sobie, że wpadł w tarapaty, tym bardziej że w następnej sekundzie usłyszał świst opadającej pałki. Każdy nerw, każdy plan, jaki kiedykolwiek układał, przewidując taką sytuację, podpowiadały mu, żeby się uchylił. Młodzieniec pochylił głowę w prawo, ale mimo to cios i tak go dosięgnął. Przed oczami Gallena rozbłysły dziesiątki oślepiających świateł. W uszach słyszał ryk, a ziemia chyba pospieszyła na jego spotkanie. Nagle wszyscy rabusie znaleźli się przy nim. Kopali go, a jeden krzyknął: - To powinno cię nauczyć! Nigdy więcej nie sprzeciwiaj się mężczyźnie, który chce życzliwie dać ci po łbie albo zabrać kiesę! Młodzieniec spojrzał w górę i zobaczył mężczyznę unoszącego nóż, by zadać śmiertelny cios. Usiłował się przetoczyć, ale jego mięśnie odmówiły posłuszeństwa. Zrozumiał, że za chwilę zginie. - Stać! - odezwał się rozkazujący okrzyk kogoś, kto znajdował się tak blisko, że zaskoczeni bandyci usłuchali. Wszyscy odwrócili głowy w stronę zbocza pagórka, chcąc ocenić nowe zagrożenie. Wiatr nadal szumiał w koronach drzew, a Gallen czuł na karku dotyk wilgotnej, zimnej gleby. Starał się obrócić, żeby chociaż zerknąć na wybawcę. Nieznajomy przemówił ponownie, a w jego stanowczym głosie zabrzmiało ostrzeżenie: - Ci, którzy popełnią morderstwo tu, w Coille Sidhe, nie ujdą z życiem. Jeden z napastników zakrztusił się, zdjęty przerażeniem, a pozostali wstali i przezornie się cofnęli. Gallen usłyszał, jak któryś szepnął: - Sidh. Młodzieniec czuł w głowie tak tępy ból, że tylko z trudem mógł obrócić się na ziemi. Przez całe życie mieszkał na skraju Coille Sidhe, ale nigdy nie słyszał plotek, że w tym lesie mogą mieszkać zaświatowcy. Mówiono, że sidhowie są sługami diabła, najgorszymi demonami, i że szatan często ich wysyła, kiedy chce komuś oznajmić, że nadchodzi. - Jest tylko jeden - odezwał się ten sam łotr, usiłując pobudzić odwagę pozostałych. Gallen obrócił się na bok i spojrzał w górę zbocza. Na samym grzbiecie pagórka stał mężczyzna odziany w czarny płaszcz i oświetlony blaskiem gwiazd świecących na niebie za plecami. Jego strój był nieskazitelnie czarny; czarniejszy niż noc, a głowę skrywał kaptur. Nawet dłonie były ukryte w rękawicach. Blask gwiazd odbijał się od klingi drugiego, prostego miecza, który zjawa trzymała w prawej dłoni, i falistego ostrza sztyletu, widocznego w lewej. Przez chwilę Gallen przypuszczał, że spogląda po prostu na mężczyznę, stojącego w mroku, ale później zwrócił uwagę na twarz zjawy. Promieniował od niej niebieskofioletowy blask podobny do światła gwiazd, odbitego od tafli wody. Serce młodzieńca zaczęło walić jak młotem. Sidh pochylił się i zwróciwszy straszną twarz w stronę rozbójników, wybuchnął ponurym śmiechem. Przez jedną przerażającą chwilę Gallen miał wrażenie, że za sekundę ziemia rozstąpi się i z czeluści wychyli się diabeł i legiony demonów. Rabusie umknęli. Gallen zmusił ołowiane ramiona do poruszenia ciała. Wymachiwał nimi rozpaczliwie, starając się wstać, ale kiedy w końcu mu się to udało, poczuł zawrót głowy i znów upadł. Pochłonęły go ciemności. Nieco później ocknął się, oślepiony. Sidh unosił go, chcąc posadzić na siodle klaczy Seamusa. Gallen wzdrygnął się, usiłując wyrwać się z objęć sidha, jakby uważał go za węża, ale uderzył o coś znajdującego się za plecami. Seamus, chrapliwie oddychając, leżał przerzucony przez grzbiet wierzchowca. Miał zabandażowaną głowę. - Pospiesz się, Gallenie O’Dayu. Ocal życie przyjacielowi, jeżeli możesz - szepnął sidh. Młodzieniec miał wrażenie, że jego głowa wiruje jak liście na wietrze. Z trudem trzymał wodze klaczy, żeby nie spaść z siodła. Sidh ujął Gallena pod brodę, a wówczas młodzieniec spojrzał w oczy zjawy z podziemnego świata. Wyglądały tak samo jak oczy każdej innej ludzkiej istoty. Gallen dostrzegł splątane, krzaczaste żółte brwi. Gdyby nie fakt, że oblicze istoty błyszczało jak roztopiony metal, można by było je uznać za zwyczajną twarz ludzką. - Pamiętaj, Gallenie - odezwała się bardzo poważnie tajemnicza istota. - Będziesz odpowiedzialny za dotrzymanie wszystkich przysiąg, jakie dzisiaj złożysz. Gallen miał tylko chwilę na zastanawianie się nad tym, co może znaczyć ta złowieszcza groźba, gdyż w następnej sekundzie sidh gwizdnął i klepnął starą klacz po zadzie. Skoczyła, kierując się ku An Cochran, w dół zbocza. Gallen wbił pięty w jej boki i pozwolił, żeby sama wybierała drogę. Tej nocy, kiedy Gallen O’Day walczył z dziewięcioma rozbójnikami, Orick całkiem poważnie zastanawiał się, czy nie rozstać się z nim na zawsze. Miotały nim sprzeczne uczucia, sprawiając, że nie mógł się zdecydować. Uczucie, jakie żywił względem istot ludzkich, i chęć służenia Bogu zachęcały go do zostania kapłanem. Orick wiedział jednak, że on i Gallen inaczej patrzą na te same sprawy. Podczas gdy on szanował Księgę i związaną z nią Biblię, spragniony mądrości zawartej w słowach starożytnego Chrystusa i jego uczniów, młodzieniec traktował księgi o wiele mniej poważnie. Wahał się między szacunkiem dla niektórych wersetów Biblii a jawną pogardą, jaką żywił wobec całej Księgi. I chociaż Orick naprawdę lubił Gallena, ich rozbieżne poglądy na religię zaczynały go niepokoić. Niedźwiedź przypuszczał, że wcześniej czy później i tak będzie musiał rozstać się z przyjacielem, choćby tylko dlatego, by uniknąć wyrzutów sumienia. Poza tym czuł, że wzywa go natura. Ostatnio spędzał niemal cały czas w towarzystwie ludzi, ale taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie. Potrzebował towarzystwa niedźwiedzicy. A więc tej nocy, kiedy na tyłach gospody Mahoneya pożegnał się z Gallenem i patrzył, jak młodzieniec prowadzi starą klacz z Seamusem na grzbiecie, jeszcze długo słyszał własne słowa: „Niech Bóg będzie z tobą, boja nie będę”. Młoda niedźwiedzica o imieniu Dara, stojąca u jego boku i ze skupieniem grzebiąca w koszu z odpadkami, popatrzyła na niego i zapytała: - Czy już coś postanowiłeś? Przyjdziesz w przyszłym tygodniu na Święto Łososi? Orick wyobraził sobie setki niedźwiedzi, które zechcą uczestniczyć w uroczystości, żeby spędzać całe dnie na łapaniu ryb, a nocami siedzieć wokół ognisk i śpiewać pieśni na usianych skałami brzegach rzeki. Wyobraził sobie, że czuje woń wilgotnej sierści, aromat sosen i zapach łososi nadzianych na długie pręty i przygotowanych do pieczenia, opartych wokół dołów z ogniskami. Chociaż nie uśmiechała mu się perspektywa brodzenia przez cały dzień w lodowatych wodach Obhiann Fiain i łapania ryb w zęby, miał prawie cztery lata i nie mógł ignorować pewnych odwiecznych popędów. Rozumiał, że jeśli zostanie ojcem, spłynie na niego swoiste błogosławieństwo nieśmiertelności, ponieważ będzie nadal żył w ciałach dzieci. Prawdę mówiąc, trochę do tego tęsknił. Gdyby jednak postanowił zostać kapłanem, musiałby złożyć ślub wstrzemięźliwości. Doszedł zatem do wniosku, że tego roku powinien wybrać się na Święto Łososi. Podczas uroczystości wiele młodych samic będzie polowało nie tylko na ryby. Większość niedźwiedzi twierdziła, że „ponętna samica jest najsmakowitszym kąskiem”. Rzecz jasna, w trakcie święta będą organizowane gry i zabawy. Będą także zawody, podczas których młode samce muszą wykazać się pomysłowością i zręcznością, takie jak wyścigi we wspinaniu się na drzewa, w ciągnięciu pnia czy rzucaniu prosięciem. Orick musiałby wygrać, by uzyskać prawo do związania się z niedźwiedzicą, ale stawał się coraz większy i cięższy, a poza tym, przyglądając się Gallenowi, nauczył się kilku chwytów i rzutów. Kto wie - pomyślał - może nawet uda mi się wygrać ze starym Manganem i zostać Naczelnym Niedźwiedziem. Wyobraził sobie, jak zazdrościłyby mu inne samce, gdyby mógł wybrać najlepszą i najzgrabniejszą samicę, która zostałaby później matką jego dzieci. Przełknął głąb zimnej kapusty i smażonego małża, wygrzebanego z kosza z odpadkami. - Jeszcze nie wiem, czy pójdę, czy nie - burknął w odpowiedzi na pytanie Dary. - Będę musiał się zastanowić. Wprawdzie można było znaleźć samicę, nie wędrując na Święto Łososi, ale przypomniał sobie powiedzenie: „Głupi miś drży z zimna, nie mogąc ogrzać sierści, ale mądry niedźwiedź rozpala ognisko”. Orick wiedział więc, że jeżeli chce zdobyć wartościową partnerkę, będzie musiał rozstać się z Gallenem i wyprawić się na Święto. - Widziałam kilka saren na zboczu wzgórza, niedaleko jabłoniowego sadu Coveya - odezwała się nieśmiało Dara. - Przepadam za dziczyzną. Co powiedziałbyś na to, żebyśmy tam poszli i spróbowali upolować jakąś sztukę? Orick burknął, zastanawiając się nad propozycją. Nie lubił polować na sarny. Kozły miały rogi, a nawet samice potrafiły zrobić krzywdę małymi, ale bardzo twardymi kopytami. Młody niedźwiedź nie zamierzał niepotrzebnie ryzykować. W dodatku był głodny, co wprawiło go w zły humor. - Nie...e, nigdy jakoś nie polubiłem dziczyzny - skłamał. - Wiem natomiast, gdzie znajduje się spiżarnia wiewiórki. Czy lubisz żołędzie? - No cóż - odparła Dara. - Spróbuję sama coś złapać. Zostawiła Oricka, grzebiącego w koszu, i skierowała się ścieżką, wiodącą na północ. Niedźwiedź spoglądał tęsknie za samicą. Wiedział, że Dara oczekuje, iż jednak pójdzie za nią. W pojedynku nie miała dużej szansy upolować sarny. Spłoszone stado uciekało zazwyczaj pod górę zbocza, a więc gdyby czekał na wierzchołku wzgórza, aż samica spłoszy stado, prawdopodobnie udałoby mu się złapać jakieś zwierzę. Orick wyobraził sobie jednak wielkiego kozła, szarżującego pod górę z pochylonymi rogami ostrymi jak szpikulce i tratującego ziemię kopytami. Postanowił nie ryzykować. Udał się w gąszcz sosnowych gałązek, wyrastających z pnia drzewa gospody, i ułożył się pod nimi. Chmur na niebie było coraz mniej i wkrótce ukazały się gwiazdy. Przyprószyły nieboskłon srebrzystym pyłem, a tymczasem księżyce zachodziły, spoglądając na ziemię niczym oczy Boga. Przez chwilę Orick patrzył w niebo w nadziei, że ujrzy jakieś spadające gwiazdy. Myślał o Darze. Była młoda, ale bardzo zalotna. Orick podejrzewał, że niedźwiedzica nie ma nawet pojęcia, jak bardzo działa na niego jej urok. Leżąc nieruchomo w ciemności, uświadomił sobie, że musi podjąć ważną decyzję: czy powinien podążyć z nią na Święto Łososi i spróbować wygrać zawody, by uzyskać prawo do połączenia z samicą, czy może zostać jeszcze rok z Gallenem. W oknie znajdującym się nad nim ktoś zdmuchnął świecę. Orick nagle uświadomił sobie, jak jest ciemno. Prawie żadne światła w mieście się nie paliły, a wilgotne uliczki skrzyły się jedynie w blasku gwiazd. Cichy szmer fal, rozbijających się o brzeg morza ćwierć mili dalej, sprawił, że niedźwiedź poczuł się bardzo senny. Zamknął oczy i ułożył pysk na ziemi. Przez jakiś czas czujnie spał, ale wkrótce usłyszał szczekanie psa. Zabrzmiało bardzo dziwnie, jakby zwierzę było przerażone, ale w pewnej chwili ucichło tak nagle, jakby ktoś je kopnął w żebra. Orick zapewne ułożyłby się znów do snu, ale poczuł ledwo uchwytny dziwny zapach, z trudem przebijający się przez woń soli niesioną z wiatrem znad morza - zapach krwi. Zamrugał i spojrzał na drogę wiodącą na południe. Przez chwilę wydawało mu się, że śni. Coś się tam poruszało. Przypominało istotę ludzką pełznącą na czworakach, ale wrzecionowate nogi, podobnie jak ręce, musiały mieć co najmniej osiem stóp długości. Za to tors był krótki, zapewne nie dłuższy niż dwie stopy. Pokonywało odległość krótkimi skokami, ostrożnie jak modliszka, a niewielka, ruchliwa, kulista głowa nieustannie się obracała, jakby stworzenie usiłowało spoglądać we wszystkie strony naraz. W jednej ręce coś trzymało - okaleczone ciało charta. Kiedy dotarło do skrzyżowania, stanęło w mroku, przez chwilę się wahało, po czym odrzuciło martwego psa i zgięło ręce w łokciach w taki sposób, że niemal dotknęło czołem ziemi. Orick usłyszał, jak stworzenie węszy. Prawie nie odrywając nosa od ziemi, ruszyło w stronę stajni gospody Mahoneya, po czym nagle jakby pochwyciło trop, odwróciło się i ruszyło ku gospodzie. Potwór znieruchomiał pod mrocznymi oknami gospody, zaledwie o dwanaście stóp od Oricka. Zatrzymał się i zaczął węszyć, pewnie zastanawiając się, czy niedźwiedź może mu zagrozić. Miał wielkie oczy, które w świetle zachodzących księżyców jarzyły się pomarańczowym blaskiem. Orick spostrzegł, że niesamowicie długie ręce monstrum sprawiają wrażenie bardzo silnych. Nie poruszał się, a stworzenie musiało dojść do wniosku, że niedźwiedź śpi, i postanowiło go nie budzić. Zaczęło węszyć w pobliżu małych okrągłych okien pokoi gościnnych, starając się pochwycić znajomy zapach. Orick zauważył, że twarz bestii jest podobna do ludzkiego oblicza, ale potwór wcale nie poruszał się jak człowiek. Jego szybkie ruchy coraz bardziej przypominały sposób poruszania się owada. Monstrum uniosło się na wysokość szesnastu stóp, chcąc dosięgnąć do małego okna. Jedną dłonią chwyciło za parapet, po czym zaczęło węszyć w pobliżu szczeliny między ramą okienną a pniem drzewa. Wyprostowało się na całą długość, jakby nie obowiązywało go prawo ciążenia. Przypominało moskita rzucającego się na ofiarę. Po chwili wyciągnęło długą rękę w bok, do sąsiedniego okna, przeszło pod nie i znów zaczęło chwytać w nozdrza wonie ulatniające się szczeliną. Gospoda Mahoneya, jak większość innych domów w mieście, wyrosła z nasienia domowej sosny. Podobnie jak we wszystkich takich domach, gospodarz miał obowiązek umieszczać okna i drzwi tylko w takich miejscach, w których w pniu drzewa tworzyły się naturalne otwory. W miarę jak drzewo rosło, a otwory się powiększały, co kilka lat trzeba było wstawiać nowe ramy i futryny. Czasami zdarzało się więc tak, że rama okienna nie pasowała idealnie do otworu. Stworzenie musiało o tym wiedzieć, gdyż wsunęło w szczelinę długie palce i zaczęło ciągnąć, pragnąc wyrwać ramę. Orick usłyszał trzask pękającego drewna, i chociaż nigdy przedtem nie widział nic, co byłoby podobne do potwora, w jakiś sposób był pewien, że istota zamierza siać śmierć i zniszczenie. Potwór wyrwał ramę i odrzucił na bok. Zagłębił długą rękę w mrocznej czeluści pokoju gościnnego. Orick warknął ostrzegawczo, a potem wyskoczył z kryjówki, kłapiąc zębami. Chociaż kończyny bestii były nieprawdopodobnie długie, sprawiały wrażenie dosyć kruchych. Niedźwiedź zatopił zęby w nodze i potrząsnął łbem. Oderwał stworzenie od drzewa, rozszarpując mięśnie. W odwecie monstrum machnęło dłonią zakończoną długimi pazurami, które przeorały pysk Oricka, ale niedźwiedź podniecony walką niemal tego nie zauważył. Puścił nogę stworzenia i zaczął kąsać rękę, ale stwierdził, że ciało bestii jest o wiele twardsze, niż sobie wyobrażał. Prawdę mówiąc, Orick wbił kiedyś zęby w zad uciekającego wierzchowca, ale tamto mięso nie było ani w połowie tak twarde jak mięso dziwnej istoty. Orick warknął, doprowadzony do wściekłości. Zacisnął szczęki, wykręcił łeb i zaczął ciągnąć, aż w końcu usłyszał trzask łamanej kości. Stworzenie, utykając na trzech kończynach, rzuciło się do ucieczki. Orick słyszał okrzyki przerażenia i strachu dobiegające z wnętrza gospody. Wiedział, że nie może pozwolić bestii uciec. Mogłaby później wrócić do miasta z zamiarem wymordowania mieszkańców. Chwycił zębami stopę potwora i obalił go na ziemię, a potem zaczął wlec jak wór cebuli. Zęby niedźwiedzia wtapiały się coraz głębiej w mięso, powiększając ranę i rwąc ścięgna. Orick miał jednak wrażenie, że przy tej okazji może stracić wszystkie zęby. Monstrum uniosło głowę, a wówczas niedźwiedź ujrzał w świetle gwiazd, że obnażyło ostre kły. Zamrugało pomarańczowymi oczami i wrzasnęło. Rozległo się przeciągłe wycie, które poniosło się przez miasto, odbijając się od otaczających je wzgórz niczym zew bitewnego rogu. W tym wyciu kryły się jednak słowa i Orick zdumiał się, kiedy je w końcu zrozumiał: - Znalazłem ją, znalazłem! Przybywajcie, bracia zdobywcy! Niedźwiedź wbił zęby w gardło potwora, starając się położyć kres wołaniu o pomoc. Rozpaczliwie pociągnął i rozszarpał tchawicę. Ogarnęła go wówczas żądza mordu, zapewne zrodzona przez jakiś pierwotny instynkt. Zaryczał i zaczął rozszarpywać ciało konającego potwora. Rozrywał je pazurami, wbijał zęby i tańczył wokół niego, ogarnięty ślepym szałem, dopóki nie uświadomił sobie, że z gospody wybiegło kilkanaście osób. Jedną z nich był John Mahoney, trzymający latarnię. Kiedy oświetlił bestię, na jego twarzy odmalowała się nieopisana trwoga. Dopiero wówczas Orick spostrzegł, że stworzenie ma zieloną skórę, niczym ropucha. - Sprowadźcie pastora! Sprowadźcie pastora! - zaczął krzyczeć gospodarz. - O Boże, przecież to potwór! Większość osób, które przybyły od strony miasta, zaczęła biegać tu i tam, ogarnięta panicznym strachem. Pośród ludzi, którzy wyszli z gospody, była jednak piękna młoda kobieta w towarzystwie zakapturzonego mężczyzny uzbrojonego w miecz. Oboje stali przez chwilę nieruchomo, spoglądając na martwą bestię, ale chociaż także w ich oczach malowała się trwoga, Orick nie dostrzegł w ich spojrzeniach zaskoczenia, jakie malowało się na twarzach mieszkańców miasta. Jakiś instynkt podpowiedział mu, że tych dwoje musiało już kiedyś walczyć z takimi istotami. Mężczyzna, jakby na potwierdzenie podejrzeń Oricka, pochylił się ku kobiecie, a wówczas niedźwiedź usłyszał jego słowa: - Wezwał innych zdobywców. Musimy szybko uciekać do lasu. - A co z końmi? - zapytała kobieta. - Nie przydadzą się nam w lesie, zwłaszcza w tych ciemnościach. Lepiej będzie je tu zostawić. Kobieta kiwnęła głową. Jej towarzysz pobiegł do gospody, by po chwili powrócić z dwoma tobołkami. Wręczył jeden kobiecie i oboje natychmiast pospieszyli drogą wiodącą na północ. Przedtem jednak wojownik przystanął, po czym wyciągnął długi miecz, aż ostrze zalśniło w blasku gwiazd. Popatrzył na Oricka, jakby chciał mu podziękować. Uniósł miecz w geście niemego pożegnania, a potem odwrócił się i zniknął w mroku. Wokół niedźwiedzia zgromadził się spory tłum, dziękując mu i gratulując. Od strony miasta nadbiegali mężczyźni z pochodniami. Orick ostrzegł wszystkich, że w okolicy mogą się kryć inne takie bestie; mieszkańcy powołali więc straż i nakazali jej pilnować rogatek. Jakiś chłopiec pobiegł na plebanię, by obudzić ojca Heany’ego. Duchowny rzucił okiem na stworzenie i autorytatywnie oświadczył, że potwór musi być jakimś niepoprawnym grzesznikiem, czarodziejsko przemienionym przez Boga w ramach kary za popełnione niegodziwości. Wielu ludzi z miasta nie przestawało gratulować Orickowi, ale niedźwiedź zastanawiał się, co właściwie uczynił. Komu pomógł? Jakie niecne plany potwora udaremnił? Wiedział o nim tak niewiele; tylko to, że jego ciało było twardsze niż cokolwiek, w co przedtem zagłębił zęby. Mieszkańcy miasta pochylali się z pochodniami, chcąc popatrzyć na bestię, a Orick zwrócił uwagę na zapach unoszący się znad jej rozszarpanego ciała. Od potwora zalatywało wonią oleju, charakterystyczną raczej dla stworzeń wodnych niż lądowych, ale nie wyczuwało się odoru szlamu, jakim śmierdziały ryby. Orick spojrzał na żylaste zwoje rozerwanych mięśni i przekonał się, że każde włókno jest podobne do cienkiej białej nici. Kiedy jednak popatrzył na twarz stworzenia, odniósł wrażenie, że gdyby nie potężne szczęki i ostre kły, oglądałby oblicze człowieka, na przykład małego chłopca. Niedźwiedź nie miał pojęcia, skąd przybył potwór, ale inni to wiedzieli. Spojrzał na północ; na drogę, wiodącą w głąb lasu Coille Sidhe, dokąd udało się dwoje nieznajomych. Domyślał się, że zdobywcy będą czekali na nich, polowali, starali się uśmiercić. Spodziewał się, że nieznajomym będzie potrzebna pomoc. Postanowił ruszyć ich śladami, kiedy wróci Gallen. Spojrzał w niebo, jaśniejące blaskiem zachodzących księżyców. Zastanawiał się, cóż takiego mogło zająć przyjacielowi tyle czasu. ROZDZIAŁ 3 Do świtu brakowało godziny, kiedy Gallen przynaglił klacz, żeby weszła pod baldachim liści domostwa Seamusa O’ Connora. Dom handlarza znajdował się w pniu potężnego dębu, a o tej porze roku zeschłe liście oświetlone blaskiem gwiazd szeleściły na wietrze. Inne domostwa, urządzone w pniach dębów, posadzonych dziesiątki lat wcześniej, rosły w pobliżu, a zatem farma O’Connora - zamieszkana przez wiele rodzin O’Connorów - była właściwie całą kępą domów. W dzikiej krainie takie skupiska dawały ludziom poczucie bezpieczeństwa, były jednak bardzo podatne na zaprószenie ognia. I w końcu, jeżeli ludzie nie wynosili się w porę, wcześniej czy później płonęły jak gigantyczne pochodnie. Kiedy Gallen zbliżył się do domu, nad jego głową przeleciała stróżująca sowa, skrzecząc: - Kim jesteś? Kim. jesteś? Gallen wymienił swoje imię, obawiając się, by latający drapieżnik nie przeorał jego głowy pazurami. Samotna świeca, płonąca w oknie domostwa 0’Connora, dowodziła, że żona Seamusa, Biddy, nadal czeka na powrót męża. Tymczasem hodowca czuł się coraz gorzej. Dręczony koszmarami, bez przerwy płakał i nie potrafił odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Gallen zsunął się z siodła i zawołał, by ktoś mu pomógł, a potem zaczął nieść Seamusa do domu. Biddy otworzyła drzwi zamknięte na haczyk, a młodzieniec ułożył hodowcę na solidnym kuchennym stole, który po chwili otoczyło siedmioro dzieci Seamusa. Z innych domów, rosnących w pobliżu, zaczęli napływać bracia, ciotki i kuzyni. Wkrótce całe obejście zaroiło się od płaczących dzieci. Zgromadziły się wokół Seamusa, ściskały mu ręce i wycierały zasmarkane nosy w rękawy jego płaszcza. Biddy posłała najstarszą córkę, Claire, po kapłana, a w tym czasie syn Seamusa, Patrick, miał pobiec po lekarza. Gallen obserwował, jak wyrostek szykuje się do wyjścia. Nie wyglądało na to, że się spieszy - wręcz przeciwnie, ociągał się, chodził z kąta w kąt, jakby zwlekał. Z wyglądu bardzo przypominał ojca, ale był jeszcze młokosem. Miał długie ramiona i chodził wiecznie przygarbiony. Po hrabstwie krążyły wieści, że pije i awanturuje się, wskutek czego uważano, że jego matce nie będzie przykro, kiedy w końcu wyniesie się z rodzinnego domu. Seamus ocknął się i zapytał o Biddy, ale nie poznał jej, kiedy się odezwała. W końcu przybył lekarz, który opatrzył mu rany - rozcięcie ciała w okolicy żeber i potężny guz na głowie, który był powodem gorączki. Duchowny, ojciec Brian, daleki kuzyn Gallena po kądzieli, udzielił Seamusowi ostatniego namaszczenia. Tymczasem lekarz, pragnąc obmyć ranę na głowie, poprosił o kubeł zimnej studziennej wody. Gallen opowiedział wszystkim historię napadu, wspominając jedynie, że pod koniec walki pojawił się nieznajomy i wystraszył napastników. Nie odważył się powiedzieć, że ów obcy był sidhem. Jak mógłby wówczas wytłumaczyć, że zawdzięcza życie jednemu z pachołków szatana? Później Gallen usiadł na stołku i ukrył twarz w dłoniach; obawiał się, że Seamus umrze. Bez przerwy analizował każdą chwilę walki, zastanawiał się nad tym, czy w jakiś sposób nie mógł rozegrać jej inaczej, lepiej. Przypominał sobie chwilę, kiedy pierwszy rozbójnik wyskoczył na ścieżkę, wymachując białą halką, żeby spłoszyć wierzchowca. Gallen pochwycił wówczas rękojeści noży, ale nie wyciągał broni, pragnąc najpierw rozpoznać siły wrogów, ocenić szansę zwycięstwa. Gdyby wyciągnął sztylety od razu i zaatakował, nim rabusie ich otoczyli, może miałby większą szansę. Zastanawiał się nad tym bez końca i po jakiejś godzinie doszedł do wniosku, że gdyby tak postąpił, mógłby rozstrzygnąć walkę na swoją korzyść. Zabiłby wszystkich dziewięciu bandytów i bezpiecznie doprowadził Seamusa do domu. Poza tym martwiło go pojawienie się sidha. Tam, w parowie między wzgórzami, pomimo panujących ciemności i zawrotu głowy, był pewien tego, co zobaczył. Teraz jednak, kiedy siedział w ciepłej izbie, otoczony krzątającymi się ludźmi, przelatujące przez jego głowę wspomnienia twarzy, jarzącej się niebieskofioletowym blaskiem, wydawały się niewiarygodne... niemożliwe. Nie mógł widzieć takiej nieziemskiej zjawy. O świcie handlarz zapadł w głęboki, niespokojny sen, w rodzaju takiego, z którego ludzie rzadko się budzą. Gallen czuł, że ma piasek w oczach, a ołowiane powieki same się zamykają. Znajdował się na granicy pomiędzy jawą a snem, kiedy jego skóra przestała reagować na zewnętrzne bodźce. Biddy zaparzyła herbatę z owoców dzikiej róży i posłodziła ją łyżką miodu, a lekarz wlał trochę tego wywaru do gardła Seamusa. Gallen przyglądał się temu z pewnej odległości, nie potrafiąc powstrzymać się od ziewania. Ojciec Brian odwrócił się, zamaszyście powiewając połą czarnej sutanny. Popatrzył na twarz kuzyna i zdumiał się, a może nawet przeraził. Przeszedł przez izbę i półgłosem powiedział: - Wyglądasz jak upiór, mój synu. Co się stało, czy naprawdę straciłeś wszelką nadzieję? - Kiedy młodzieniec nie odpowiedział, ciągnął: - Dlaczego nie miałbyś wyjść ze mną na dwór na mały spacer? Naszym mięśniom przydałoby się trochę ruchu. - Nie - odparł Gallen, kręcąc głową. Czuł, że zostawienie Seamusa samego byłoby czymś w rodzaju zdrady. Musiał wiedzieć, jak to wszystko się zakończy. Musiał być przy łożu hodowcy, gdyby ten umierał. - Nikomu na nic się tu nie przydasz - nalegał ojciec Brian. - Bez względu na to, czy Seamus będzie żył, czy umrze, czy też do końca życia będzie idiotą, nie możesz nic dla niego zrobić. Duchowny pociągnął Gallena za rękę i wyprowadził na dwór. Świtało, a nad grzbietami drumlinów porośniętych zieloną trawą wstawało różowe słońce. Poranne mgły, zalegające w parowach i wąwozach, gdzieniegdzie zaczęły wpełzać na zbocza pagórków, podobne do krzaczastych, rozmytych pająków. Nad pastwiskami unosiło się chrapliwe krakanie wron i gawronów. Kuzyn powiódł Gallena na tyły stajni O’Connora, w pobliże zarośniętego trzcinami stawu. Odgłosy kroków spłoszyły kilka słonek, które poderwały się z zarośli i z gniewnym skrzeczeniem przeleciały nad ich głowami. Z nieruchomej tafli wody uniosła się w niebo para dzikich kaczek. Ojciec Brian przycupnął obok Gallena na kłodzie drewna zbielałej od długiego leżenia na słońcu. - No, dobrze - powiedział, składając dłonie. - Wykrztuś to. Chcę usłyszeć twoją spowiedź. Kiedy Gallen uświadomił sobie, że będzie spowiadał się kuzynowi, poczuł się niewyraźnie. Ojciec Brian liczył zaledwie dwadzieścia pięć wiosen i wyglądał tak niewinnie, że nie mógłby zapuścić brody, nawet gdyby od tego miało zależeć zbawienie jego duszy. Mimo to był kapłanem. - Przebacz mi, ojcze, gdyż zgrzeszyłem - zaczął Gallen. - Kiedy byłeś po raz ostatni u spowiedzi? - odezwał się ojciec Brian, kierując ku niebu złożone dłonie. - W zeszłym roku. Ojciec Brian uniósł brwi i popatrzył pytająco na Gallena. - Tak dawno? Ilu ludzi zabiłeś w tym czasie? Gallen zastanawiał się przez chwilę, dodając w myślach tych, których zabił tej nocy. - Trzynastu. - Interesy nie idą ostatnio najlepiej - zamyślił się duchowny. - Mimo to zabijanie jest straszliwym grzechem, w niektórych wypadkach wręcz śmiertelnym. Mam nadzieję, że wszyscy byli łajdakami i rozbójnikami? - Tak. Ojciec Brian ponownie złożył dłonie. - Hmmm. A jaki łup zdobyłeś, przeszukując trupy? Gallen znów musiał się zastanowić. Nie prowadził rachunków na bieżąco. - No cóż, jeżeli wziąć pod uwagę buty, ubrania i broń, które sprzedałem, nie sądzę, żeby było tego więcej niż sto funtów. - Aż tyle? Całkiem dużo! - zdziwił się ojciec Brian. Przez chwilę się namyślał, po czym dodał: - Zmów po jednym Zdrowaś Mario za każdego człowieka, którego zabiłeś. To powinno wystarczyć. Aha, i rzecz jasna, byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał zapłacić kościołowi dziesięcinę. - Dziesięć funtów? - zapytał Gallen, czując niepokojące bicie serca. Już dawno wydał te pieniądze. Jasne, że sporo zarabiał jako strażnik, ale sam musiał płacić za jedzenie w gospodzie i mieszkanie... Jego wydatki były równie duże. - No cóż, nie chciałbyś chyba ryzykować, że umrzesz, mając plamę na sumieniu - rzekł ojciec Brian. - To przecież Bóg wydał w twoje ręce tych grzeszników. Powinieneś okazać Mu wdzięczność. - Ale dziesięć funtów... - Och, dla ciebie to drobnostka. Zarobisz o wiele więcej przy okazji następnych kilku zajęć, jakich się podejmiesz. Gallen niechętnie kiwnął głową. Zaczął się zastanawiać, ile pieniędzy w kieszeniach może mieć Paddy i jego nieżywi kamraci. Kuzyn patrzył mu prosto w oczy. - Czy chcesz wyznać mi jeszcze coś, co może masz na sumieniu? - zapytał. - Owszem, to dotyczy tej nocy - odparł Gallen. - Dużo rozmyślałem i jestem niemal przekonany, że mógłbym oszczędzić Seamusowi tego guza na głowie. - Aaa - odparł domyślnie ojciec Brian. - To dlatego wyglądałeś jak z krzyża zdjęty. Mogłem się tego domyślić. Jeszcze nigdy nie pozwoliłeś zrobić krzywdy klientowi. Dlaczego przypuszczasz, że zdołałbyś oszczędzić mu cierpień? Powiedziałeś, że ilu było tych rabusiów, dziewięciu? Jesteś pewien, że poradziłbyś sobie ze wszystkimi? - Nawet nie drgnąłem, kiedy nas zaatakowali - odparł Gallen. - Wiedziałem, o co im chodzi, ale doradziłem Seamusowi, żeby oddał im sakiewkę. A jednak... - Dlaczego tak mu doradziłeś? - przerwał znów kapłan. - Nie jesteś przecież tchórzem, prawda? Nigdy nie słyszałem, by ktokolwiek miał o tobie takie zdanie. Zastanów się i powiedz całą prawdę. Gallen zaczął myśleć, przypominać sobie mężczyzn, okrążających go w mroku. Rosłych, brodatych, ale sprawiających wrażenie słabych i ślamazarnych. Większość była uzbrojona w kuchenne noże, a tylko jeden miał zabytkowy miecz, na którego ostrzu nawet w takich ciemnościach można było dostrzec cienką warstwę rdzy. - Nie chciałem z nimi walczyć - wyznał w końcu. - Wyglądali na farmerów, spokojnych i nieszkodliwych, chociaż bezrobotnych - ale nie na morderców. Niektórzy byli wyrostkami. Gallen pomyślał o dwojgu obcych, którzy późnym wieczorem wynajęli go w gospodzie Mahoneya. Mężczyzna, który nosił dwa miecze, był z pewnością wytrawnym wojownikiem. Gallen był tego niemal pewien, widząc, jak nieznajomy się porusza, jak płynnie prześlizguje się między stołami, nie dopuszczając, żeby broń obijała się o krzesła czy stołki. Jego czujność i szybkie ruchy dowodziły, że często brał udział w bitwach. Sam też walczył kiedyś z takimi ludźmi - zawodowymi wojownikami z Darnot, którzy po zakończeniu wojny stali się najgorszymi bandytami. Nie miał nic przeciwko starciu z nimi, chociaż mogli być bardziej niebezpieczni niż ranne dziki. - A zatem zrobiło ci się żal garstki rabusiów - oświadczył ojciec Brian. - Chrystus głosił, że trzeba być miłosiernym i odpuszczać winy naszym bliźnim - ale jedynie wówczas, jeżeli okazują skruchę. Mężczyźni, którzy napadli na ciebie w nocy, nie zasługiwali na litość. Nie okazali litości ani nie prosili, żebyś ty im okazywał. Jeżeli jednak ci, którzy przeżyli, odkryją prawdziwą wiarę i poproszą cię o wybaczenie, powinieneś im wybaczyć i powitać jak braci w Chrystusie. Tylko w takich okolicznościach twoje postępowanie byłoby powodem do prawdziwej chwały. - Rozumiem - odparł Gallen. Pastor zastanawiał się nad każdym słowem. Zapewne starał się robić wszystko, by nie zganić młodzieńca, ale chciał pomóc mu ujrzeć wszystko we właściwym świetle. Prawdę mówiąc, Gallen był zbyt zmęczony, by się kłócić albo chociaż tylko myśleć samodzielnie. Chciało mu się spać. - Możliwe, że to wskutek twojego wahania Seamus został ranny, ale możliwe również, że nie było w tym twojej winy. Nie wiadomo - odezwał się duchowny. - Powiem ci, co powinieneś zrobić. Złożysz teraz przede mną przysięgę. Chcę, abyś przysiągł Bogu, że kiedy twoje serce nakaże ci przyjść z pomocą komuś innemu, nigdy więcej się nie zawahasz. Zdumiony Gallen odwrócił głowę i popatrzył na ojca Briana. Przypomniał sobie słowa sidha: „Będziesz odpowiedzialny za dotrzymanie wszystkich przysiąg, jaki dzisiaj złożysz”. Nagle wydało mu się, że promienie porannego słońca straciły całe ciepło. Wstał i popatrzył na drumliny pokryte białymi pająkami mgły wspinającej się po zboczach. W oddali widział stada beczących owiec, ale poza tym cały świat trwał w ciszy i bezruchu”. Miał wrażenie, że sidh stoi obok niego i przykłada zwiniętą dłoń do ucha, by wysłuchać słów jego przysięgi. W dziwny sposób był pewien, że zjawa wiedziała, iż zostanie poproszony o złożenie przysięgi, i ostrzegała go, że to nie żarty. Zastanawiał się tylko, czy ma złożyć przysięgę Bogu, czy sidhowi. Obiecywanie czegokolwiek czarodziejskiej istocie byłoby, prawdę mówiąc, grzechem. „Czarownicy nie zostawisz przy życiu”, głosiła Biblia, a o ileż bardziej niegodziwą istotą był sidh, wytwór czarnej magii. Gallen nie mógłby wymówić słów przysięgi, gdyby miał złożyć ją sidhowi. - No cóż - odezwał się ojciec Brian, nieświadom duchowej rozterki kuzyna. - Złożysz taką przysięgę? - Złożę - odparł Gallen. - Złożę ją Bogu. Przysięgam, że jeżeli kiedykolwiek moje serce nakaże mi przyjść z pomocą komuś innemu, nie będę się wahał ani chwili. Zaledwie skończył mówić, nad sąsiednim pagórkiem przeleciał kruk, głośno kracząc, i skierował się ku oddalonym wzgórzom, jakby chciał przekazać dalej wieść o ślubowaniu. Gallen był ciekaw, czy sidh nie przemienił się w ptaka. - A teraz - odezwał się ojciec Brian - zanim słońce na niebie wzejdzie trochę wyżej, co powiedziałbyś na to, żebyśmy się trochę przespacerowali i przeszukali kieszenie tych bandytów? Może w ten sposób zdołałbyś spłacić chociaż część dziesięciny, jaką jesteś winien kościołowi? Gallen niechętnie się zgodził. Nie spodziewał się, że znajdzie dużo pieniędzy w kieszeniach trupów, a poza rym uważał za niesamowite przeszukiwanie ich w towarzystwie kapłana. Wiedział jednak, że jeżeli tego nie uczynią, zrobi to jakiś inny wędrowiec. Ruszyli więc ścieżką wiodącą pod górę. Kiedy dotarli na miejsce walki, ujrzeli syna Seamusa, Patricka. Wyrostek zdążył ułożyć ciała martwych rozbójników obok siebie jak przepiórki. Pochylał się nad nimi, gorączkowo szukając sakiewek czy czegokolwiek, co miałoby jakąś wartość. Kiedy ujrzał Gallena i pastora, zaczął spieszyć się jeszcze bardziej, jakby zamierzał porwać łup i uciec. Gallen stanął i spojrzał na pobojowisko. Pamiętał, że zabił trzech bandytów, ale na poboczu ścieżki spoczywały cztery ciała. Widocznie czwarty rabuś, ciężko ranny, wykrwawił się na śmierć trochę później. Wszyscy czterej mężczyźni, ułożeni na ziemi obok siebie, wyglądali niegroźnie, wręcz nieszkodliwie. Byli ubrani w grube samodziałowe płaszcze, podniszczone i dziurawe. Patrick i ojciec Brian zajęli się zbieraniem sakiewek i innych wartościowych przedmiotów, a w tym czasie Gallen zaczął obchodzić miejsce zasadzki i badać ślady odciśnięte w rozmiękłej ziemi. Zorientował sie, że ośmiu rozbójników pochodziło z hrabstwa Ob-hiann. Był tego pewien, widząc ślady butów o zaokrąglonych czubkach, charakterystycznych dla ludzi z północy. Dziewiąty rzezimieszek był jednak najprawdopodobniej mieszkańcem tego hrabstwa, ponieważ nosił buty o miękkiej podeszwie i spiczastych czubkach. W podeszwach miał zresztą spore dziury, dzięki czemu zostawiał dziwaczne ślady. Gallen odnalazł miejsce, w którym miejscowy rabuś wyskoczył z krzaków rosnących na poboczu. Usiłował przypomnieć sobie jego twarz. Ślady wskazywały, że złoczyńca właściwie nie brał udziału w walce. Starał się trzymać na uboczu. Gallen odnalazł także ślady sidha. Istota nosiła buty na wysokich obcasach, które zostawiały w miękkim gruncie wyraźne, głębokie, półkoliste ślady. Młodzieniec powrócił do duchownego i Patricka. Właściwie kończyli, upewniając się, czy złodzieje nie ukryli w podeszwach butów srebrnych monet. Gallen usłyszał, jak ojciec Brian stęka, starając się ściągnąć zniszczony skórzany but z nogi Paddy’ego. Patrick, który pragnął oszczędzić sobie trudu, nie przejmując się tym, że zniszczy cudzą własność, wyciągnął nóż i klęcząc, usiłował rozciąć cholewę drugiego buta. Duchowny zganił wyrostka, tłumacząc, że buty nie są jeszcze zupełnie zdarte i mogą zostać przekazane jakiemuś biedakowi. Przyglądając się Patrickowi, Gallen stwierdził, że jego buty mają spiczaste czubki, a w podeszwach widnieją spore dziury. Czubek jednego buta był splamiony krwią. W świetle dnia Gallen zauważył także, że włosy rzadkiej rudej brody Patricka są umazane sadzą w okolicach prawego ucha. Kiedy ojciec Brian ściągnął w końcu but Paddy’ego, ze środka wypadły dwie srebrne monety. - No i co, stare kruki. - Gallen uśmiechnął się. - Ile pieniędzy znaleźliście przy tych żałosnych trupach? Opłacało się trudzić? - Trzy funty i dwa szylingi - odparł kuzyn. - Niewielka zdobycz. - No, tego bym nie powiedział-sprzeciwił się Gallen. - Uważam, że to całkiem sporo. Trzy funty? Za tyle pieniędzy mógłbym siedzieć przez całą deszczową noc na skraju szlaku w towarzystwie bandytów, żeby wskazać im własnego ojca, kiedy będzie przechodził drogą. Za trzy funty skazałbym na śmierć krewniaka. Co sądzisz na ten temat, Patricku? Ślamazarny wyrostek wstał, jeszcze niepewny, co mają oznaczać te słowa. Zapewne został zaskoczony groźbą, kryjącą się w głosie Gallena. Nie odpowiedział. - Masz na czubku buta krew ojca, a na twarzy ślad sadzy, pod którą chciałeś ukryć swoją szpetną gębę - ciągnął Gallen. Ojciec Brian spojrzał chmurnie na wyrostka i zobaczył oba ślady. Przygryzł wargi. Patrick spojrzał tęsknie na drogę wiodącą do Clere i napiął mięśnie, jakby chciał rzucić się do ucieczki. Nie był jednak ani zwinny, ani szybki. Gallen oceniał, że dogoniłby go, zanim chłopak przebiegłby pięćdziesiąt kroków. - Ktoś taki jak ty - burknął duchowny, zwracając się do Patricka - byłby ciężarem dla owdowiałej matki, nawet gdyby z nią pozostał. - Nie chciałem, żeby komukolwiek stała się jakaś krzywda - szepnął chłopak. Jego twarz się zaczerwieniła, a po piegowatych policzkach zaczęły spływać gorące łzy. - Przypuszczałeś, że możesz okradać braci i siostry, i nikomu nie stanie się nic złego? - zapytał wstrząśnięty pastor. - Jak mogłeś nawet tak pomyśleć! Czyż nie dosyć, że w tych ciężkich czasach kłusownicy trzebią wasze stada, a wilki porywają najtłuściejsze owce? Chciałeś złożyć na barkach ojca jeszcze jeden ciężar, tylko po to, żeby mieć kilka funtów i wydać je na whisky? - Ojciec Brian był znany z tego, że od czasu do czasu sam pociągał whisky, więc dodał szybko: - Albo jeszcze gorzej, na piwo. A teraz wynoś się stąd! - krzyknął na chłopaka, oburzony i rozgoryczony. - 1 nigdy więcej nie pokazuj się w hrabstwie Morgan. Od tej chwili jesteś banitą. Daję ci czas do zachodu słońca, a potem rozpowiem wszystkim o tym, co zrobiłeś. Jeżeli którykolwiek mieszkaniec hrabstwa cię zobaczy, twoje życie nie będzie warte funta kłaków. Idź i postaraj się zarobić na życie gdzie indziej, jeżeli potrafisz, ale nie waż się powracać w te strony! - Proszę, niech ojciec pozwoli mi zostać - zaczął błagać Patrick, podchodząc i chwytając skraj sutanny kapłana. - Mój ojciec został ciężko ranny, a ja jestem tym bardzo zmartwiony. Proszę pozwolić mi zostać chociaż tydzień, żebym wiedział, czy wydobrzeje! - Co takiego? - oburzył się ojciec Brian. - Błagasz mnie, bym pozwolił ci zostać w pobliżu sakiewki rannego człowieka? Niech cię diabli! Prędzej pozwoliłbym łasicy być strażniczką kojca z kurczętami! Wynoś się stąd, bo w przeciwnym razie rozkażę Gallenowi O’Dayowi, by poderżnął ci gardło! Podniósł spory kamień i rzucił go w stronę Patricka na znak, że wyrostek ma odtąd uważać się za banitę. Kamień trafił w ramię chłopaka. Patrick syknął z bólu, ale nadal wpatrywał się w duchownego, błagając go już tylko oczami, by pozwolił mu zostać. Gallen także sięgnął po kamień i rzucił z całej siły, trafiając Patricka w udo. - Precz stąd, banito! - krzyknął. Ojciec Brian pochylił się i podniósł następny kamień. Gdyby chłopak się nie wyniósł, zgodnie z prawem Gallen i duchowny nie mieliby innego wyjścia i musieliby go ukamienować. Patrick jednak uskoczył, po czym odwrócił się i zaczął kuśtykać drogą wiodącą w stronę Clere. Od czasu do czasu odwracał się i posyłał obu mężczyznom gniewne spojrzenia. Wyglądało na to, że intensywnie myśli, starając się na odchodnym rzucić straszne przekleństwo. W końcu stanął i krzyknął: - Nie oszukasz mnie, Gallenie O’Dayu! Zadajesz się z sidhami i innymi stworzeniami z podziemnego świata! Sam nie jesteś lepszy niż demon! Widziałem go, ojcze Brianie! Widziałem w nocy Gallena O’Daya, jak rozmawiał z sidhem! Musiał modlić się do szatana, by mu pomógł, a szatan zesłał mu na pomoc tego sidha! - Byłbym wdzięczny, gdybyś zechciał nie wygłaszać takich oskarżeń pod adresem mojego kuzyna, ty przeklęty, obrzydliwy, podstępny ojcobójco! - odkrzyknął ojciec Brian. - Precz mi z oczu! Rzucił kamień, który trzymał w dłoni, ale Patrick uskoczył, odwrócił się i pospiesznie ruszył w dalszą drogę. Gallen i ojciec Brian przez jakiś czas spoglądali, jak wyrostek pnie się górską ścieżką, która wiła się między niebieskozielonymi sosnami rosnącymi w mrocznym lesie. W pewnej chwili jednak duchowny, nie spuszczając spojrzenia z Patricka, zacisnął zęby i zapytał: - Czy było coś prawdziwego w tym, co powiedział? Na temat sidha? Gallen poczuł, że jego ciało przeszył dreszcz. Nie mógłby skłamać kapłanowi, nawet jeżeli ten kapłan był tylko jego kuzynem. - Nigdy nie modliłem się do diabła - odezwał się w końcu. - Tej nocy, kiedy ci Flaherty’owie uderzyli mnie pałką w głowę i zamierzali obedrzeć żywcem ze skóry, z lasu wyłoniła się postać ubrana w czarny płaszcz i uzbrojona w miecze, a jej twarz błyszczała jak roztopiony metal. Nieznajomy ostrzegł bandytów, że jeżeli którykolwiek popełni morderstwo w Coille Sidlie, już nigdy nie wyjdzie żywy z tego lasu. Ojciec Brian wstrzymał oddech i popatrzył z ukosa na Gallena. - Jesteś pewien, że to nie była tylko zjawa albo jakiś leśny duch? - zapytał. - Miała ciało jak ty i ja - odrzekł młodzieniec. - Umieściła Seamusa na grzbiecie klaczy, a ja spoglądałem w jej oblicze... Nie doświadczyłem czegoś takiego nigdy w życiu. - Ostrzegła bandytów, żeby cię nie zabijali - szepnął duchowny, dowodząc, że jest równie zaniepokojony, co zdumiony. - To nie mogła być istota działająca w porozumieniu z diabłem. A zatem musiała być posłańcem Boga. Czy myślisz - dodał, nie kryjąc desperacji - że mogła być aniołem? - Nie sądzę - odparł Gallen. - Była ubrana na czarno. - To musiał być anioł - oświadczył stanowczo ojciec Brian. - To był anioł śmierci, kroczący po prawej ręce Gallena O’Daya i będący jego aniołem stróżem. To właśnie powiemy innym ludziom. Właśnie to. - Nie jestem pewien... - zaczął Gallen, chcąc przedstawić swoje zdanie, ale kuzyn odwrócił się i chwycił go za kołnierz koszuli. - Nie sprzeczaj się ze mną w takich sprawach! Nie mogę dopuścić, żeby o moim kuzynie mówiono, iż zadaje się z demonami. Tylko ty i rabusie widzieliście, co wydarzyło się tej nocy. Nikt nie będzie mógł się sprzeciwiać świadectwu, jakie złożysz! Bóg zesłał anioła śmierci, by cię ostrzegł - rozumiesz? Przeklnę każdego, kto ośmieli się mieć inne zdanie! - Tak - odparł Gallen, zakłopotany i przerażony. Argumenty, przytaczane przez kapłana, miały sens, ale młodzieniec czuł w głębi serca, że on sam nie będzie mógł się tak łatwo z nimi pogodzić. Sidha widziało pięciu innych mężczyzn, którzy nie potrafią się oprzeć, żeby nie mówić o tym, co widzieli. W jakiś sposób Gallen był pewien, że ta historia będzie jeszcze go prześladowała. ROZDZIAŁ 4 O świcie mieszkańcy Clere odciągnęli ścierwo potwora od gospody i zrzucili z urwiska w wody zatoki. Ojciec Heany oświadczył, że żadne stworzenie, przeklęte taką brzydotą, nie zasługuje na pogrzeb w poświęconej ziemi. Ocean był zatem jedynym odpowiednim miejscem dla szatańskiego pomiotu. Straż miejska pilnowała rogatek, ale nikt nie dostrzegł żadnych innych bestii. Tylko Maggie była pewna, że przyjdą. Psy w całym mieście niespokojnie węszyły i szczekały, raz po raz zakłócając ciszę żałosnym wyciem, które trwożyło dziewczynę. - Czyje czujesz? - zapytała Oricka wkrótce po tym, jak się rozwidniło. - Ta...a - burknął niedźwiedź, który stanął na tylnych łapach i próbował węszyć. - Wyczuwam w powietrzu oleistą woń, niepodobną do żadnej wydzielanej przez istoty ludzkie. Od domu do domu biegały rozgorączkowane grupy ludzi, szerząc najbardziej nieprawdopodobne plotki. Maggie Flynn jednak czekała, spoglądając z utęsknieniem na drogę wiodącą na północ, ku An Cochran. Gallen nadal nie wracał. Spóźniał się o wiele godzin. - Idę do An Cochran - odezwała się dziewczyna do Oricka, nie potrafiąc ukryć drżenia głosu. - Gallen zapewne nie wie, co się święci, a więc będzie lepiej, jeżeli go ostrzegę. Jeszcze raz popatrzyła na drogę. Czuła dziwny ucisk w żołądku; niemal pewność, że mężczyzna wpadł w poważne tarapaty. Nigdy jeszcze z własnej winy nie pozwolił, żeby czekał na niego jakiś klient. Maggie była przekonana, że odnajdzie jego ciało leżące gdzieś na drodze wiodącej do wsi. Jeżeli będzie miała szczęście, może znajdzie go jeszcze żywego. - Możesz spotkać po drodze takiego potwora tak jak i Gallen - oświadczył Orick. - Ale on lepiej umie się bronić. Powinnaś zostać tu i zaczekać. Niedźwiedź zaczął chodzić w kółko, po czym znów stanął na tylnych łapach i spróbował węszyć. Nagle z południowego skraju miasta dobiegł chór przerażonych okrzyków. Maggie i Orick pospieszyli na skrzyżowanie i spojrzeli w aleję wylotową. Pomiędzy rzędami smukłych sosen rzucających cień na aleję widać było brukowaną ulicę, ograniczoną rzędami przydomowych płotów. Samym środkiem ulicy maszerowała trójkami prawdziwa armia bezbożnych, gigantycznych bestii. Niektóre, zielonoskóre ogry, wyglądały jak ogromni mężczyźni, mierzący po osiem stóp wzrostu. Całą grupę prowadził samotny potwór, podobny do tego, którego zabił w nocy Orick. Sunął niewielkimi skokami, trzymając małą ludzką głowę blisko ziemi, obwąchując kamienie i mrugając na mieszkańców miasta powiekami pomarańczowych ślepi. Wszystkich stworów było trzydzieści albo czterdzieści, a w samym środku grupy, chroniona ze wszystkich stron, maszerowała istota jakby żywcem przeniesiona z najmroczniejszych czeluści piekła. Mierzyła jakieś siedem stóp wzrostu i miała czarny chitynowy pancerz. Kroczyła na czterech nieprawdopodobnie długich nogach, wyciągając przed siebie dwie potężne ręce. Jedna, podobna do maczugi, była zakończona jedynie straszliwymi szponami, natomiast w drugiej, mającej krótkie, cienkie palce, trzymała czarny pręt. Bestia miała potwornie wielką głowę, z trzema fasetkowymi oczami. Dwoje spoglądało do przodu, a trzecie znajdowało się z tyłu głowy. Po obu stronach dolnej szczęki, pod zębami, wyrastały długie, podobne do biczów wąsy, same zaś zęby wyglądały jak coś, co mogłoby należeć do konia obdartego ze skóry. Przód tułowia monstrum mógł mierzyć zaledwie stopę, ale szerokość boków wynosiła co najmniej trzy razy tyle. W tylnej części tułowia, na wysokości ramion, wyrastała para ogromnych przezroczystych skrzydeł barwy uryny. Pękate podbrzusze, znajdujące się pomiędzy przednią i tylną parą odnóży, niemal ciągnęło się po ziemi. Ludzie nadal krzyczeli i chowali się do domów. Psy szczekały i jak oszalałe szarpały się uwiązane na łańcuchach. Niektórzy starsi mieszkańcy od razu mdleli i padali na ziemię tam, gdzie stali. Ojciec Heany, odziany w odświętną sutannę, wybiegł na środek ulicy i stanął przed bestią chronioną przez czarny pancerz. Uniósł krucyfiks nad głowę i zawołał: - Belzebubie, rozkazuję ci w imieniu wszystkiego co święte, byś zawrócił! Zawróć natychmiast albo spotka cię kara Boska! Dziesiątki małych palców, widocznych pod ustami czarnego diabła, zaczęło bębnić po kawałku naprężonej skóry. Ogry, będące zapewne strażnikami, odsunęły się na boki, i przez chwilę diabeł stał sam naprzeciwko ojca Heany’ego. Potem wymierzył krótki czarny pręt w pierś kapłana. Z końca pręta wyskoczyły płomienie, jaskrawsze niż jakiekolwiek błyskawice. W mgnieniu oka trafiły w tors duchownego. Przez chwilę stał on, płonąc jak pochodnia, a potem zwęglone kawałki ciała zaczęły odpadać od kości. W końcu został sam szkielet, który rozsypał się pośrodku alei, dołączając do spopielonych kawałków skóry i ciała. Maggie miała wrażenie, że ścina się jej krew w żyłach. Ogry przeszły nad szczątkami ojca Heany’ego i skręciły w stronę gospody. Maggie wycofała się i przemykając między dwoma drzewodomami, pobiegła na skraj miasta. Orick pospieszył za nią. Kiedy cała grupa ogrów dotarła do gospody Mahoneya, zatrzymała się, a podobny do psa przywódca opuścił głowę i zaczął obwąchiwać zakrwawioną ziemię. Po chwili odwrócił się do Belzebuba i krzyknął: - Panie, zginął tutaj jakiś zdobywca! Gigantyczne stworzenia także stanęły, a Belzebub wysunął się na czoło. Pochylił się i dotknął ziemi wąsami podobnymi do biczy. Przesuwał nimi z boku na bok. Orick zatoczył łuk, chcąc ukryć się za drzewem. Maggie także miała dosyć. Czuła, że jej serce wali jak młotem. Z trudem oddychała. Instynkt podpowiadał jej, że powinna uciekać. - Wynośmy się stąd - powiedziała. - Zaczekajmy - szepnął w odpowiedzi Orick. - Przekonajmy się, czego chcą. Jeden z ogrów otworzył kopnięciem drzwi gospody Mahoneya i zniknął w środku. Po kilku sekundach wrócił, wlokąc nieszczęsnego właściciela. Gospodarz krzyczał, błagając stworzenie o litość. Belzebub zaczął wydawać klekoczące dźwięki, a jeden z gigantów przetłumaczył: - Dokąd poszli? Kiedy widziałeś ich po raz ostatni? Mahoney upadł na kolana. - Nie wiem, o kogo wam chodzi. Kogo szukacie? - Ty jesteś właścicielem tej gospody?! - krzyknął jeden z ogrów. - Zeszłej nocy przybyło tu dwoje nieznajomych. Mężczyzna i kobieta. - Nie widziałem ich! - krzyknął gospodarz, po czym zaczął płakać. Maggie uświadomiła sobie, że Mahoney mówi prawdę. Rzeczywiście, udał się na spoczynek, zanim pojawili się nieznajomi. Ogry doszły jednak do wniosku, że kłamie. Jeden z nich warknął, a Belzebub nagle zaczął machać skrzydłami i uniósł się w powietrze. Wyszczerzył kły, opuścił łeb i zanurkował w stronę Mahoneya. Maggie ujrzała strugę krwi tryskającą z głowy gospodarza, podobną do spienionej morskiej fali, rozpryskującej się o skały. Odwróciła się i puściła się biegiem, chcąc ocalić życie. Orick biegł u jej boku. Dotarli do skraju lasu i przeskakując przez zwalone pnie, zaczęli przedzierać się między drzewami. Maggie biegła tak długo, aż poczuła w płucach ogień i straciła orientację. Bez względu jednak na to, jak szybko i długo biegła, miała wrażenie, że i tak nie ucieknie. Zawsze, ilekroć się oglądała, wydawało sięjej, że miasto i potwory wciąż są za blisko. Zapewne biegłaby tak bez końca jak oszalałe zwierzę, lecz Orick mruknął i zatrzymał dziewczynę, chwytając za połę opończy. Maggie krzyknęła i starała się go kopnąć, ale niedźwiedź warknął: - Przestań! Nieznajomi szli tędy przed nami! Potrafię podążać ich śladem. Musimy ich ostrzec! Dwoje nieznajomych musiało iść przez las bardzo szybko. Orick czuł woń, jaką zostawiali, przechodząc wczesnym rankiem. Wbijając pazury przednich łap w ziemię i odpychając się, by przerzucać do przodu tylne, gnał niemal na złamanie karku. Maggie ledwie za nim nadążała. Wysoki las spowijała mgła, która napłynęła znad morza. Czasami podczas biegu niedźwiedź dostrzegał smakowitego ślimaka. Uskakiwał wówczas na bok, by zgarnąć go językiem z wilgotnego mchu. Przeważnie jednak marzył, przy czym nie wszystkie marzenia były związane z nim samym. Pojawiały się strzępy zdarzeń zapamiętanych przez całą jego rasę, wspomnienia Czasu Niedźwiedzi i borów, widzianych przed wiekami. Biegnąc przez uśpiony las, przypominał sobie, kiedy jako mały niedźwiadek usiłował drzeć pazurami kłodę drewna, żeby dostać się do słodkich larw i termitów. Uskrzydlone owady fruwały zresztą nad nim, oświetlone promieniami słońca, błyszcząc niczym kawałki bursztynu albo krople miodu. Słońce oświetlało także szmaragdowe liście krzaków jagód. W pamięci Oricka pozostało niewyraźne wspomnienie faktu, że tęsknił wówczas za matką, która chyba zabłądziła. Nagle zorientował się, że przez las przed nim przedziera się coś ciężkiego. Usłyszał głośne trąbienie i po chwili stanęła nad nim ogromna owłosiona bestia, wyciągając nieprawdopodobnie długie zakrzywione kły. Kiedy pokręciła łbem, kły przecięły powietrze, płosząc we wszystkie strony fruwające termity. Niedźwiadek odwrócił się wówczas i uciekł. W czasie biegu Orick przeżywał wciąż na nowo historie opowiadane mu przez matkę; opowieści tak dobrze znane, że nie mógł odróżnić ich od własnych przeżyć. Pamiętał na przykład, jak przepadał za wiewiórczym mięsem, dopóki nie odkrył spiżarni zwierzęcia i nie przekonał się, że zjadanie ukrytych zapasów żywności jest mądrzejsze niż polowanie. Wsłuchiwał się w słowa matki, kiedy opisywała, jak poluje się na łososie. Dorosłe niedźwiedzie powinny wyciągać ryby z wody, szybko uderzając wielką łapą, podczas gdy mniejsze niedźwiadki powinny zanurzać łby pod wodę i łapać łososie zębami. W snach, jakie śnił na jawie, widział srebrzyste ryby wyłaniające się z lodowatej piany. Czuł w pysku smak ich małych łusek i pamiętał, jak soczyste łososie szamoczą się, usiłując wyrwać się z jego zębów. Tak więc Orick pędził przez las, tropiąc nieznajomych, ale równocześnie miał wrażenie, że cofa się w czasie do samego sedna czarów. Zapewne sprawiły to czarodziejskie wydarzenia, jakie rozegrały się wcześniej tego ranka. W pojedynkę pokonał potwora, a teraz uciekał przed zemstąjego pobratymców. Ciężko dyszał, zmagając się z ciężarem zimowego tłuszczu, ale gnał przez dziewiczy las ze snów na spotkanie z nieznanym. W pewnej chwili, kiedy biegł przez cienistą dolinę, zauważył zjawę - migotliwy zielony płomyk świadczący o pojawieniu się duszy kogoś zmarłego przed wielu laty - kobiety o długich włosach i pomarszczonej twarzy. Zjawa popatrzyła najpierw na Oricka, po czym przeniosła spojrzenie na poranne niebo. Zapewne uświadomiła sobie, że nastał dzień, gdyż szybko wsiąkła w spróchniały pień powalonego drzewa. Orick podążał śladami woni pozostawionej przez nieznajomych. Oboje po jakichś dwóch godzinach przedzierania się przez las natrafili na trzęsawisko pełne pieniącej się wody i musieli skręcić w stronę wzgórza, po czym przecięli ścieżkę wiodącą na północ, ku An Cochran. Orick i Maggie, nie wychodząc z lasu, przystanęli w pewnej odległości od ścieżki. Niedźwiedź, przestępując z łapy na łapę, badał woń wilgotnego gruntu, na którym pozostały odciski butów mężczyzny i kobiety. Nie poruszał się. Poranne słońce wychynęło ponad grzbiety - wzgórz i zaczęło rzucać promienie na ścieżkę. Dziwił się, że dzień może być taki ciepły i słoneczny, a zarazem tak przepełniony strachem i grozą. Nasłuchiwał. Po gałązkach krzaków skakały niewielkie papużki, zalecając się do siebie. Maggie ciężko dyszała, zmęczona po długim i wyczerpującym biegu. Orick, który obserwował ścieżkę, zachęcił ją gestem, by się wspięła. Dziewczyna potrząsnęła jednak energicznie głową. - Chyba coś słyszałam - oznajmiła. Niedźwiedź, który chłonął zapach pozostawiony przez dwoje uciekinierów, popatrzył na zbocze przeciwległego wzgórza. Przypuszczał, że niedawno oboje przeszli przez ścieżkę i skierowali się pod wiekowe sosny. Zapewne chcieli się ukryć w sięgających do ramiona paprociach porastających zbocze. Ujrzał tam pień młodego drzewodomu, wyrosłego ze zdziczałego nasienia domowej sosny. Chociaż drzewo miało tylko puste otwory na drzwi i okna, było idealnym miejscem na kryjówkę albo tymczasowe schronienie dla wędrowców. Orick nie widział nieznajomych, ale czuł ich silną woń napływającą z tamtej strony. Podejrzewał, że ukrywają się we wnętrzu pnia drzewa, pragnąc odpocząć w miejscu, z którego mogą obserwować ścieżkę. Na prawo i na lewo od miejsca, w którym stał z Maggie, ścieżka zakręcała i niknęła w gęstym lesie. Rosnące obok siebie drzewa przesłaniały widok. Orick zaczął się wspinać ku ścieżce, ale nagle usłyszał szuranie ciężkich stóp po rozmiękłym gruncie, dobiegające z południa. Wraz z Maggie cofnęli się w głąb lasu i ukryli pod gałęziami poskręcanej sosny. Nie wychodząc z cienistej kryjówki, obserwowali ścieżkę. Pysk Oricka zadrżał z przerażenia, ale odgłos szurających kroków zamarł w odległości co najmniej stu jardów od nich, po czym znów w lesie zapanowała cisza. Niedźwiedź był ciekaw, czy potwór czeka na wędrowców przechodzących ścieżką, czy może po kryjomu zagłębił się w knieję albo zawrócił i podążył z powrotem do Cle-re. Przez dziesięć minut oboje czekali w absolutnej ciszy. Orick zaczął właśnie dochodzić do wniosku, że niebezpieczeństwo minęło, kiedy na ścieżce ukazał się Gallen O’Day, idący w stronę miasta i gwiżdżący melodię starej pijackiej ballady. Orick przesunął się trochę w prawo, pragnąc lepiej widzieć przyjaciela. Gallen sprawiał wrażenie zmęczonego, a głowę miał owiniętą białym bandażem. Niedźwiedź chciał zawołać, żeby ostrzec go o potworach, jakie pojawiły się w mieście, ale w tym samym czasie ciszę przerwał donośny okrzyk: - Zatrzymaj się, obywatelu! Gallen stanął i z otwartymi ustami zaczął się wpatrywać w gęstwinę zarośli skrywających dalszą część ścieżki. Po chwili ukazał się tam ogr, który wyszedł na spotkanie młodzieńca. Orick, który widział tors i dolne kończyny, zamrugał oczami, chcąc przyjrzeć się im dokładniej. Długie ręce ogra, porośnięte szczeciniastą sierścią i usiane dziwnymi, guzowatymi wyrostkami, zwisały niemal do ziemi. Stworzenie trzymało w jednej dłoni ogromny czarny pręt, podobny do kija pasterskiego. Zaciśnięte na nim palce musiały mieć co najmniej stopę długości i kończyły się szponami, niepodobnymi do żadnych, jakie Orick widział u człowieka czy niedźwiedzia. Ogr był ubrany w ciemnozielony chałat, ściągnięty pośrodku pasem, a także parę ogromnych brązowych butów. Orick zwrócił uwagę na to, że istota rytmicznie zaciska i rozwiera drugą pięść, złowieszczo wyciągając szpony. Pomyślał, że gigantyczny potwór za chwilę skoczy Gallenowi do gardła. - Obywatelu - zahuczał ogr tak gardłowo, że niedźwiedź musiał się bardzo wsłuchiwać, by go zrozumieć. - Szukam mężczyzny i kobiety, obcych w twoim świecie, złodziei. Czy ich widziałeś? - Złodziei? - powtórzył z wahaniem Gallen. - No cóż, proszę pana, teraz gdy właśnie zakończył się wielki jarmark w Baille Sean, na drogach widuje się wielu obcych. Ja sam minąłem kilkoro przed godziną. Muszę jednak stwierdzić, że przez wszystkie dni życia nie widziałem nikogo dziwniejszego niż ty, panie. Czy nie miałbyś mi za złe, że zapytam, czy tych dwoje obcych również tak dziwnie wygląda? - Nie - odparł łagodnie ogr, podchodząc bliżej Gallena. - Tych dwoje, których szukam, jest bardziej podobnych do ciebie, obywatelu. Mężczyzna jest wojownikiem, biegłym w swej sztuce, a do tego uczonym. A jednak, gdybyś ich widział, twoje oko spoczęłoby tylko na kobiecie. Jest niezwykle piękna i powabna. Z początku obserwowałbyś ją dyskretnie, zapewne nieświadom otaczającego cię świata. Im dłużej przyglądałbyś się jej ruchom, tym bardziej czułbyś się oczarowany, zahipnotyzowany. Jej każdy krok przypomina taniec, a każde słowo brzmi jak łagodna muzyka. Po chwili urzekłby cię jej powab. Jeżeli przebywałbyś w jej obecności przez godzinę, wydawałoby ci się, że jesteś w niej zakochany. Gdybyś pozostawał z nią cały dzień, byłbyś stracony. Musiałbyś wielbić ją bezustannie, po wszystkie dni życia - taką ma czarodziejską siłę. Gallen zaczął wpatrywać się w ogra, ponownie otworzywszy usta ze zdziwienia. Orick pochylił się i przesunął jeszcze dalej, usiłując dojrzeć twarz ogra, ale gałęzie drzewa zasłaniały widok. Kusiło go, żeby wyjść z kryjówki tylko po to, żeby spojrzeć na dziwaczną bestię, ale strach nakazał mu pozostać. W końcu Gallen cicho zapytał: - Jak nazywa się ta kobieta? - Everynne - odparł gigant. - Widziałem ją - rzekł młodzieniec. - Zeszłej nocy, w gospodzie w Clere. Miała ciemne włosy i twarz tak doskonałą i słodką, że chyba złamała moje serce. Orick chciał krzyknąć, przerażony tym, że Gallen zdradza nieznajomych, ale tymczasem jego przyjaciel ciągnął: - A potem widziałem ją i jej towarzysza dziś rano, zaledwie przed godziną. Zatrzymali się w An Cochran, żeby kupić wypoczęte konie, po czym spiesznie odjechali na północ. Gallen odwrócił się i wskazał odcinek ścieżki, wiodący do wioski, a Orickowi spadł kamień z serca. Zawsze umiał poznać, kiedy jego przyjaciel kłamie, a właśnie w tej chwili młodzieniec wysyłał ogra na poszukiwania wiatru w polu. Potwór napiął mięśnie i stanął na czubkach palców, gotów rzucić się natychmiast w pościg. Gallen jednak zapytał: - Proszę pana, czy mogę spytać, co właściwie ukradli? Czy otrzymam nagrodę, jeżeli odzyskam skradziony przedmiot? Ogr zawahał się. - Ta kobieta ukradła kryształowy klucz otwierający wrota do innych światów -powiedział w końcu. - Jeżeli odzyskasz ten klucz, mój pan bardzo hojnie cię nagrodzi. - Jak hojnie? - zapytał Gallen. - Co od niego dostanę? - Życie wieczne - odparł ogr. Wyprostował plecy i krzyknął: - Zdobywcy, wszyscy na północ! Jego głos rozbrzmiał z potworną siłą. Orickowi się wydawało, że zadrżała ziemia pod jego łapami. W odległym lesie odezwały się dziesiątki głosów, powtarzających wezwanie: - Zdobywcy, wszyscy na północ! Orick nie mógł się dłużej powstrzymać. Wiedział, że jeżeli teraz nie popatrzy na twarz ogra, może nigdy nie będzie miał drugiej szansy. Wychylił się z kryjówki jeszcze bardziej, ale kiedy w końcu mu się udało, poczuł, że jego serce zaczyna walić jak młotem i pożałował, że w ogóle tego pragnął. Ogr miał ogromną głowę, a szkaradna twarz była poorana głębokimi bruzdami. Masywny, wystający podbródek sterczał z twarzy jak podłokietnik fotela. Wargi stworzenia miały czerwonawobrązowawą barwę, podobną do koloru polerowanego drewna, a długie żółte zębiska przypominały włócznie. Oczy miały wielkość jąder ogiera i świeciły jaskrawopomarańczowym blaskiem. Rzadkie brązowe włosy opadały w nieładzie na czoło. Krótko mówiąc, ogr był stworzeniem niepodobnym do żadnego, jakie Orick kiedykolwiek widział. Monstrum zapewne uświadomiło sobie, że ma do załatwienia pilną sprawę gdzie indziej. Pochyliwszy się, pognało w stronę An Cochran. Trzymało głowę nisko zwieszoną, jakby jej ogrom przeszkadzał mu i ciążył podczas biegu. Gallen został sam na ścieżce. Przez kilka chwil, nie kryjąc zdziwienia, spoglądał w ślad za stworem. Przesunął językiem po wargach i z niedowierzaniem pokręcił głową. - Wieczne życie, co? - mruknął do siebie. - A co byś zrobił, gdybym poprosił o małą premię? Co powiedziałbyś na wieczne życie i parę kur niosek? Albo na wieczne życie i worek ziemniaków, dorzucony na zgodę? Czy twój skąpy pan zgodziłby się na taką rozrzutność? Odwrócił się i ruszył w stronę miasta. Promienie słońca nadal oświetlały ścieżkę, a po gałązkach krzaków skakały ptaki. W konarach drzew zaszumiał powiew lekkiego porannego wiatru. Gallen pokręcił zabandażowaną głową, a potem znów przystanął z otwartymi ustami, jakby nie mógł uwierzyć, że to, co widział, nie było tylko wytworem jego bujnej wyobraźni. Maggie wychyliła Się z krzaków rosnących na poboczu i szepnęła: - Gallenie! Po chwili obok niej ukazał się Orick. Gallen spojrzał na dziewczynę, po czym jeszcze raz odwrócił się i wpatrzył w przeciwny koniec ścieżki, gdzie zniknął ogr. Zaczął podskakiwać i wskazywać tamto miejsce. - Chryste, szkoda, że go nie zobaczyłaś! - powiedział. - Widziałem najbardziej niesamowitego giganta! Chodźcie bliżej! Pospieszcie się! Pokażę wam jego ślady! Przysięgam na Boga, że miał zieloną skórę i zęby wielkie jak gonty! - Wiem - odparła Maggie, wstępując na ścieżkę. - My też go widzieliśmy. Gallenie, w tych lasach kryje się więcej takich stworzeń. Były w mieście i zamordowały ojca Heany’ego. To było coś okropnego! Podeszła do Gallena i kręcąc głową, chwyciła go za ramię, jakby chciała się upewnić, że młodzieniec naprawdę żyje. Kiedy Orick wspinał się na ścieżkę, zorientował się, że o wiele lepiej wyczuwa woń Everynne i jej strażnika, o wiele silniej. Nie chciał jednak nic mówić, w obawie, że mógłby usłyszeć go któryś z gigantów. - Ojciec Heany nie żyje? - Wstrząśnięty Gallen zachwiał się jak uderzony.-Ale... Szukał słów, nie wiedząc, co powiedzieć. - Ojciec Heany usiłował wyrzucić potwory z miasta - wyjaśniła Maggie. - A one go spaliły. Później poszły do gospody i zaczęły szukać tych dwojga wędrowców. Wiedziały, że John Mahoney pozwolił im spędzić noc w gospodzie. Za karę jego też zabiły. - Na miłość Boską, przecież on był właścicielem gospody! - krzyknął oburzony Gallen, oglądając się przez ramię. - To jego źródło utrzymania! Ach, do diabła, gdzie jest teraz Everynne i jej strażnik? - Przed świtem wybiegli z gospody i zniknęli w lesie - odparł Orick. - Starałem się iść po ich śladach. - Nie wydałbyś ich, prawda? - zapytała Maggie, zwracając się do Gallena. - Ta bestia mogła sprawiać wrażenie, że proponuje olbrzymią nagrodę, ale to diabły! Na czele ich grupy maszerował sam Belzebub! Gallen wyglądał na śmiertelnie poważnego. - Nawet gdybym nie wiedział, że zabiły duchownego, nie wydałbym nikogo w łapy tego straszydła. Muszę myśleć o swojej reputacji. Obiecałem zaprowadzić Everynne do Geata na Chruinne i uczynię to, nawet jeżeli w lasach będzie roiło się od sidhów. Oricku, czy nadal mógłbyś prowadzić nas ich śladami? Niedźwiedź wzdrygnął się. Nie pomyślał o tym, ale znajdowali się w Coille Sidhe. Ludzie opowiadali różne historie o sidhach - dziwacznych i brutalnych stworzeniach z innego świata. Zawsze uważał te historie za bajki dla dzieci, ale nagle w biały dzień zobaczył całą procesję obcych istot, szukających czarująco pięknej kobiety z kluczem. - Potrafię ich wywęszyć - oświadczył. - Zaczekajcie! - odezwała się nagle Maggie. - Gallenie, nie mamy żadnego interesu w tym, żeby wtrącać się w sprawy obcych. Niech diabły kłócą się między sobą. Jeżeli ta kobieta coś ukradła, może zasługuje na karę! Młodzieniec przymknął oczy i zamyślił się, a jego długie złociste włosy zalśniły w promieniach słońca. Zakrwawiony bandaż przytrzymywał je jak opaska. Orick był ciekaw, dlaczego przyjaciel ma zabandażowaną głowę. Po chwili Gallen popatrzył na Maggie i niedźwiedzia, aż błysnęły źrenice jego niebieskoszarych oczu. - Nie wierzę, żeby ta Everynne była złodziejką - powiedział. - Jej strażnik był względem niej lojalny. Złodzieje nigdy nie zachowują się w taki sposób wobec innych złodziei. Wszelkie szlachetne uczucia zabija w nich chciwość. - Może rzuciła na niego urok - zasugerował Orick. - Ogr wspominał, że kobieta potrafi to robić. - Możliwe - zgodził się z nim Gallen.-Ale zaledwie przed godziną złożyłem ojcu Brianowi przysięgę, że jeżeli moje serce nakaże mi przyjść z pomocą innym, nie zawaham się ani chwili. A właśnie teraz moje serce nakazuje mi przyjść z pomocą lady Everynne. - Dobrze powiedziane! - odezwał się szorstki głos ze wzgórza, wznoszącego się po jednej stronie ścieżki. Jak na rozkaz wszyscy troje unieśli głowy i popatrzyli w tamto miejsce. Całe wzgórze było porośnięte aż po wierzchołek sosnowym lasem, ale głos dobiegł z niewielkiej odległości, zapewne z zagajnika wysokich paproci, zaczynającego się niespełna dwadzieścia jardów od ścieżki. Nagle paprocie zaczęły się rozchylać i Orick ujrzał stojącego pośród nich mężczyznę, odzianego w zielonobrązowy płaszcz z dużym kapturem. Na materiale widać było liście paproci, dokładnie takiej samej barwy jak te rosnące wokół niego, i gdyby mężczyzna się nie poruszył, Orick nigdy by go nie zauważył. Kiedy jednak nieznajomy zaczął schodzić ku nim po zboczu, materiał zalśnił i przybrał jasnobrązową barwę. Mężczyzna był uzbrojony w dwa miecze zwisające u pasa. Przystanął przed Gallenem, wydzielając trudno uchwytną woń - ledwo wyczuwalną nawet z odległości dziesięciu stóp. Ze wszystkich niezwykłych rzeczy, jakie wydarzyły się tego ranka, dla Oricka najbardziej niezwykła była właśnie ta - ten brak jakiegokolwiek zapachu. Mężczyzna zdjął kaptur z głowy. Musiał liczyć czterdzieści kilka lat, a może nawet pięćdziesiąt, ale był silnie zbudowany i miał śniadą cerę. W jego włosach, kiedyś złocistobrązowych, widniały teraz srebrzyste pasma. - Nazywam się Veriasse Dussogge - powiedział. - Jestem doradcą i strażnikiem lady Everynne. Czy teraz zaprowadzisz nas do wrót? Musimy znaleźć się tam jak najszybciej. Zdobywcom nie zajmie wiele czasu zorientowanie się, że wywiodłeś ich w pole, a wówczas powrócą tu, pałając chęcią zemsty. - Zaprowadzę was - odrzekł Gallen - ale jeszcze nie umówiliśmy się co do ceny. Nieznajomy przesunął językiem po wargach. - Przed chwilą powiedziałeś, że twoje serce nakazuje ci pospieszyć z pomocą lady Everynne. - To prawda - przyznał Gallen - ale nie powiedziałem, że moje serce nakazuje mi zrobić to za darmo! Orick przeniósł spojrzenie z Gallena na Veriasse’a. Mężczyzna sprawiał wrażenie, że zastanawia się nad sytuacją. Było jasne, że nie mógł poświęcić kilku godzin na szukanie wrót albo innego przewodnika. - Przyparłeś mnie do muru - odezwał się w końcu. - Co chciałbyś za to dostać? - No cóż, to zależy - odparł Gallen. - Odnalezienie wrót nie jest trudne, ale nie chciałbym się wdawać w walkę z którymś z ogrów. Przypuszczam, że już wiesz, iż was szukają? Czy to właśnie dlatego potrzebowałeś mężczyzny, który będzie umiał się bronić? Veriasse kiwnął głową. - Zdobywcy są bardzo niebezpieczni - przyznał. - Powinienem cię ostrzec, że mają broń o wiele potężniejszą niż cokolwiek, czym dysponują ludzie na tym świecie. Zdobywcy mogą bardzo łatwo zabić cię z odległości stu jardów. - Hmmm... - zamyślił się Gallen. - A zatem moja cena musi być odpowiednia do ryzyka, na jakie będę się narażał. Co powiedziałbyś na życie wieczne? Gallen uniósł brwi. - Lady Everynne w tej chwili nie może ci tego obiecać - rzekł Veriasse - ale jeżeli znajdzie się u celu... - Czy zapewni mi to, kiedy dotrze do Geata na Chruinne? - zapytał Gallen. - Musi jeszcze przejść przez kilka innych wrót - odparł Veriasse. - Musi stawić czoło niejednemu niebezpieczeństwu. Ale jeżeli wszystkie przezwycięży, wówczas tak, będzie mogła powrócić i zapłacić żądaną cenę. Gdzieś z wierzchołka wzgórza dobiegło wołanie lelka kozodoja. - Szybko! - szepnął Veriasse, gestem nakazując im, żeby zeszli ze ścieżki. - Zdobywcy! Chwycił Gallena za ramię i zanurkował razem z nim w gęste krzaki rosnące po przeciwnej stronie. Orick i Maggie skoczyli za nimi, a mężczyzna powiódł wszystkich w dół zbocza na odległość kilkuset jardów, po czym nakazał, by ukryli się w cieniu wielkiej sosny. - Nie ruszajcie się - ostrzegł. Niedźwiedź przez kilka sekund czekał nieruchomo. Po chwili ścieżką przeszły trzy ogry, stąpając jak duchy i kręcąc głowami na boki, przepatrując gęste zarośla. Maggie oddychała tak głośno, że Orick obawiał się, iż ogry mogą ją usłyszeć. Stworzenia zniknęły jednak za zakrętem ścieżki. Po kilku następnych minutach Veriasse wydał krótki pojedynczy gwizd, naśladując głos drozda. Z gąszczu paproci, rosnących nieco wyżej na zboczu, wyskoczyła lady Everynne. Była odziana w błękitną szatę, a włosy skrywała pod cienką metalową siatką, kończącą się opaską wykonaną ze srebrnych trójkątnych bransolet. Jedną ręką przyciskała do ciała palisandrowy futerał na harfę, przewieszony przez ramię. Przebiegła przez ścieżkę i stanęła obok Veriasse’a. Mężczyzna czekał na nią bez ruchu, a Orick zauważył, że jego płaszcz znów zmienia kolor, upodabniając się do barw lasu - ciemnozielonych i brązowych, tu i ówdzie cętkowanych żółtymi plamkami słonecznego blasku. Ponownie naciągnął kaptur na głowę. - Everynne - powiedział. - Ten młodzieniec poprosił o życie wieczne jako zapłatę za to, że doprowadzi cię do wrót. Czy zgadzasz się na jego cenę? Everynne odwróciła głowę w stronę Gallena. - Nie wie, o co prosi - odparła. - Skąd zresztą miałby to wiedzieć? Nie wie przecież, kim jestem, ani nie może rozumieć ograniczeń naszej władzy. - Popatrzyła w oczy młodzieńca. - To „życie wieczne”, o które prosisz, nie jest tym, o czym myślisz. Mogłabym zmienić cię w taki sposób, żebyś się nie starzał. Mogłabym uleczyć twoje ciało z wszelkich chorób i dolegliwości. Możliwe, że robiąc to, przedłużyłabym twoje życie. Mógłbyś żyć tysiąc lat czy nawet sto tysięcy. Mogę dawać ci nowe ciała, tak abyś mógł odradzać się po każdej śmierci. Mimo to nadal byłbyś śmiertelnikiem. Mógłbyś zginąć. Twoje życie dobiegłoby kiedyś końca. - Potrafiłabyś to zrobić? - zapytał Gallen. Zdumiona Maggie wpatrywała się w Everynńe. Cofnęła się o krok, jakby przestraszona. - Zapewne tak - odparła kobieta - ale w tej chwili jestem równie bezradna jak wy. Obiecuję jednak, że jeżeli zaprowadzicie mnie do wrót i przeżyję następne kilka tygodni, będę mogła spełnić twoją prośbę. Gallen wyciągnął ku niej rękę, ale Maggie powiedziała: - Gallenie, nie rób tego! - Dlaczego nie? - To może być pułapka - wtrącił się Orick. - Istnieją rzeczy, o których ci nie powiedziała. Jeżeli jej pomożesz, zapewne nie umrzesz ze starości, ale ci gigantyczni zdobywcy wrócą tu i rozwalą ci głowę! Posłuchaj rady Maggie. Nie powinieneś wtrącać się w ich sprawy. Kiedy Orick wpatrywał się w twarz przyjaciela, czuł przyspieszone uderzenia serca. Był niedźwiedziem obdarzonym zmysłem praktycznym, a z jego punktu widzenia umowa, jaką zawierał Gal-len, po prostu nie miała sensu. Nie wątpił, że istniały stworzenia obdarzone magiczną władzą. Zadając się z nimi, jego przyjaciel mógł wprawdzie zyskać życie wieczne, ale czy nadal miałby duszę, gdyby umarł? Gallen uniósł brwi i popatrzył na Everynne, zadając jej nieme pytanie. - Jeżeli przeżyję, zdobywcy zostaną moimi sługami - powiedziała kobieta. - O ile mi wiadomo, już nigdy nie wrócą do tego świata, by wyrządzić jakąś krzywdę tobie albo twojej rodzinie. Gallenie, nie mogę ci obiecać, że twoje życie będzie wolne od wszelkich niebezpieczeństw. Istnieją o wiele gorsze rzeczy niż zdobywcy. Podejrzewam, że jeżeli umrę, ty i twój lud dowiecie się więcej na temat tego, co znajduje się po drugiej stronie Wrót Świata, niż kiedykolwiek chcielibyście się dowiedzieć. - Co pani przez to rozumie? - zaniepokoiła się Maggie. - Toczymy wojnę - wyjaśnił Veriasse. Orick spojrzał znacząco na przyjaciela, ale dostrzegł, że jest pogrążony we własnych myślach. - A zatem - odezwał się w końcu Gallen - myślę, że wiem, jaką powinienem wymienić cenę. - Jaką? - zapytała Everynne. Orick czuł, że jego nos jest suchy z przerażenia, więc wyciągnął ozór i przesunął nim po pysku. Przypuszczał, że przyjaciel znów poprosi o życie wieczne, ale młodzieniec powiedział: - Chcę przejść razem z wami przez wrota, żeby znaleźć się w królestwie sidhów i upewnić się, że bezpiecznie dotrzecie do celu. - Nie! - odparła stanowczo Everynne. - Nawet nie możesz wyobrazić sobie niebezpieczeństw, na jakie będziemy się narażali. Nie mogę zabrać cię ze sobą. Nie pomógłbyś nam wręcz przeciwnie, tylko byś nam przeszkadzał. - Jesteście wędrowcami i potrzebujecie strażnika - odparł Gallen. - Nie zmienię zdania. Orick pomyślał, że przyjaciel postradał rozum, ale Gallen nie odrywał spojrzenia od Everynne. Nie było cienia wątpliwości, że gotów byłby oddać za nią życie. A kiedy w oczach Gallena płonął taki dziwny ogień, łatwiej byłoby wyciągnąć borsuka z nory, niż odwieść młodzieńca od tego, co postanowił zrobić. - Zeszłej nocy - odezwał się Gallen - nie powiedziałaś mi, jak się nazywasz, gdyż wiedziałaś, że jesteś śledzona przez zdobywców. - Tak - przyznała kobieta. - Nie chciałam, żeby zrobili ci jakąś krzywdę. - A jednak zdobywcy pojawili się w naszym mieście - ciągnął młodzieniec. - Możliwe, że nieumyślnie wpłynęłaś na bieg zdarzeń tego świata. Teraz ja chcę wpłynąć na bieg zdarzeń twojego. - To nie jest takie proste - oświadczyła Everynne. - Wprawdzie mogłabym pozwolić ci przej ść przez wrota, ale one nie wiodą do jednego świata, tylko do całego labiryntu światów. Nie jesteś gotów przez nie przejść, Gallenie. Nawet gdybyś to zrobił, chciałbyś jak najszybciej wrócić. W ciągu ostatnich kilku dni, jakie tu spędziłam, bardzo polubiłam ten świat za prostotę i nieskomplikowane obyczaje. - Nic nie wiem na temat innych światów - stwierdził Gallen. - Podejrzewam jednak, że ten jest wyjątkowo nudny. - Nudne światy są niezwykle cenne - rzekła Everynne. - Chciałabym, żeby wszystkie były równie niewinne. Gallen przez długi czas myślał, po czym nagle wzruszył ramionami. - A zatem nie będę żądał niczego w zamian za pomoc. Tylko łajdak zmuszałby do zapłacenia kobietę w potrzebie. Orick pokręcił łbem, trochę zdezorientowany nagłą zmianą postanowienia przyjaciela. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek zrozumie ludzi. Lady Everynne uśmiechnęła się z wdzięcznością i uniosła brwi, jakby jej opinia o Gallenie uległa radykalnej poprawie. Z daleka doleciał jakiś dźwięk, który Orick pochwycił tylko z wielkim trudem. Był pewien, że nikt oprócz niego nie usłyszał tego zawołania. W oddali czyjeś głosy krzyczały: - Zdobywcy, wszyscy na południe! - Wracają! - powiedział. - Pospieszmy się! Gallen skoczył w głąb lasu, a po chwili inni także poszli w jego ślady. ROZDZIAŁ 5 Everynne spieszyła przez las, podążając śladami Gallena i Veriasse’a. Maggie i Orick biegli o kilka kroków za nią. Kobieta z trudem przedzierała się przez gęste poszycie Coille Sidhe. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, drzewa rosły bardzo blisko siebie. Mroczne sosny pochylały gałęzie nad wąwozami i wzgórzami poprzecinanymi głębokimi parowami. Ku niebu wznosiły się poskręcane jak węże, splątane konary jaworów, klonów i rzewni skrzypolistnych, pragnące przechwycić każdy promień słońca. W wielu miejscach przejście utrudniały próchniejące pnie powalonych przed laty sosen. Kobieta bardzo żałowała, że w lesie nie było słychać okrzyków zdobywców, ale igły ogromnych sosen i liście mniejszych drzew tłumiły wszelkie dźwięki. Gdyby prześladowcy chcieli zaskoczyć ich grupę, mogliby spaść na nich jak grom z jasnego nieba. Veriasse i Gallen biegli obok siebie. Mężczyzna trzymał w obu dłoniach karabin zapalający. Młodzieniec od czasu do czasu spoglądał na niego, ale na razie powstrzymywał się od zadawania pytań, co to za broń i jak funkcjonuje. Zmęczony Veriasse przedzierał się przez gąszcz z wielkim trudem. Everynne także czuła, że jest wyczerpana. Wiedziała, że musi mieć jeszcze kogoś do pomocy. Potrzebowała opiekuna w rodzaju Gallena i zastanawiała się, czy jednak nie powinna poprosić, żeby został jej sługą. Obserwowała go, nie mówiąc ani słowa. Mniej więcej po trzydziestu minutach Gallen dotarł na wierzchołek wzgórza, na którym cała grupa mogła odpocząć pod osłoną trzech olbrzymich kamieni. Kiedy wszyscy znaleźli się we wnętrzu tej miniaturowej fortecy, młodzieniec zezwolił na odpoczynek. Stał zdyszany, spoglądając na Veriasse’a. - Czy zdobywcy będą podążali naszymi śladami, czy może jest ich tylu, że zaczną przeczesywać las i zmuszą nas do opuszczenia kryjówki? - zapytał. Veriasse także oddychał z wielkim trudem. - Będą podążali naszym tropem, kierując się zarówno węchem, jak i wzrokiem - powiedział.- Gallenie, musimy być niezwykle czujni. Jeżeli już odnaleźli wrota, zapewne ich strzegą, a wówczas będziemy musieli się podkradać. Wiemy jednak, że zdobywcy depczą nam po piętach, a więc nie możemy pozwolić sobie na stratę czasu. Młodzieniec przez chwilę się zastanawiał. - Powiedziałeś, że zdobywcy potrafią zabijać z dużej odległości i że noszą pręty podobne do twojego. Czy to jest właśnie taka broń, jaką się posługują? - To jest karabin zapalający - odparł mężczyzna. - Kiedy go używasz, wystrzeliwuje porcję środków chemicznych, które palą się, wydzielając bardzo dużo ciepła. - Czy zatem jest to coś w rodzaju ognistej strzały? - zapytał Gallen. - Tak, tylko o wiele potężniejszej. Tam gdzie żyjemy, niektóre stworzenia można zabijać tylko w taki sposób. Ten karabin stał się naszą ulubioną bronią. - A jak działa? - zainteresował się młodzieniec. Everynne była zdumiona, że zapytał o to jakby od niechcenia. Wyobrażała sobie, że każdy młody Zacofaniec, mieszkaniec świata, na którym nie rozwinęła się zaawansowana technika, powinien być przerażony i wstrząśnięty, kiedy spotka się z taką bronią. A jednak Gallen zadał rzeczowe pytanie, od razu zmierzając do sedna sprawy. Veriasse uniósł karabin i podał Gallenowi, pozwalając, by przyjrzał się mu z bliska. - Tu, pod tym bezpiecznikiem, znajduje się spust - rzekł. - Kiedy pociągniesz za niego pierwszy raz, broń budzi się do życia, a z tych soczewek na lufie wydobywa się promień czerwonego światła. - Skierował lufę broni w stronę kamienia, plamka laserowego światła zalśniła na powierzchni skały. - Broń będzie gotowa do strzału, kiedy poczujesz, że drży w twoich palcach. Jeżeli pociągniesz za spust po raz drugi, ładunek trafi dokładnie w to miejsce, na którym pojawił się czerwony punkcik. - Mężczyzna obrócił broń na bok i pokazał Gallenowi mały świecący wskaźnik na obudowie. - To światełko powie ci, ile razy możesz jeszcze wystrzelić. Wskaźnik pokazywał, że zapas energii wystarczy na dziesięć strzałów. - Jaki ma zasięg? - zapytał Gallen. - Instrukcja podaje, że można strzelać na odległość około stu pięćdziesięciu jardów - odparł mężczyzna. - Jeżeli podczas strzału uniesiesz lekko lufę, płomienie polecą jeszcze dalej. Musisz jednak pamiętać, by nie strzelać do przeciwników, którzy znajdują się za blisko, gdyż wówczas mógłbyś sam spłonąć. Jeżeli broń nie jest używana przez trzy minuty, sama się wyłącza. Młodzieniec dotknął łożyska karabinu. - Można zabić z niego ogra? - zapytał. - Tak - odparł Veriasse. - Jak odporne są te istoty z waszego świata? - Istnieją trzy rodzaje zdobywców - wyjaśnił strażnik Everynne. - Ten, którego ostatniej nocy zabił Orick, był tropicielem - stworzeniem mającym bardzo długie ręce i nogi i chodzącym na czworakach. „Ogr”, z którym rozmawiałeś, jest kimś w rodzaju żołnierza piechoty. Tacy piechurzy są nieustępliwymi wojownikami i nie radziłbym ci, żebyś próbował zmierzyć się z którymś w walce wręcz. Są bardzo silni. Mimo to ich najważniejsze organy są zbudowane podobnie do naszych. Kiedyś, przed wielu laty, mój lud wyhodował te stworzenia, żeby strzegły pokoju na różnych światach. Wszystko jednak potoczyło się inaczej. Wojowniczy drononi podbili mój lud i przemienili naszych strażników w niewolników. Drononi także zaliczają się do zdobywców. Z nich wszystkich są najniebezpieczniejsi. - Drononi? - powtórzyła Maggie, ciężko dysząc. Na jej bladej twarzy malowało się przerażenie. - Widzieliście jednego w mieście - ciągnął Veriasse. - Nazwaliście go Belzebubem, Władcą Much. Naprawdę nazywa się dronon. Jest lordem Zdobywcą i pochodzi z innego świata. Jego poddani pojawili się na naszym świecie przed sześćdziesięciu laty i udowodnili, że potrafią posługiwać się wszelką bronią. Z początku staraliśmy się im pomóc. Oni jednak, zazdroszcząc nam zaawansowanych technologii, podjęli próbę zawładnięcia naszymi urządzeniami. Opanowali dzięki nim wiele światów. Teraz wszyscy strażnicy, którzy nie zginęli, służą Złotej Królowej drononów i imperium, nad którym sprawuje władzę. Gallen wstał, jakby wystarczająco odpoczął. - A zatem będziemy musieli nadal iść przez las, żeby nie mogli do nas strzelać - oznajmił. - Poprowadzę was szlakami, którymi nie będą potrafili iść zbyt szybko. Jeżeli dzięki temu zgubią nasze ślady, na dojście do wrót będziemy mieli więcej czasu. Młodzieniec znów zaczął biec przez las. Wybierał uciążliwą drogę, po której zdobywcy będą mogli poruszać się z wielkim trudem. Często zmieniał kierunek, przemykając się przez zagajniki karłowatych sosen, w których drzewa rosły tak blisko siebie, że ich gałęzie tworzyły przeszkodę niemal niemożliwą do pokonania. Dwukrotnie zataczał wielkie koła, pragnąc zostawić w tych miejscach silniejszą woń, po czym wiódł całą grupę po wysuszonych pniach, gdzie nie zostawały żadne tropy i których nie trzymały się obce wonie. Kiedy zrobił wszystko, co mógł, żeby zatrzeć ślady, poprowadził całą grupę w stronę jaskini widocznej u podnóża pobliskiej góry. Powiódł wszystkich do największego wlotu, po czym przystanął przed otworem, jakby obawiał się wejść do środka. - Co się stało? - zapytała Everynne. - Ta jaskinia ma bardzo wąskie przejścia i aż pięć wylotów - wyjaśnił. - Jeśli chcemy zgubić zdobywców, powinniśmy wejść do środka. Jaskinia jest jednak nawiedzana przez zjawy. Jeżeli zależy nam, by trzymały się od nas z daleka, musimy rozpalić ognisko i wziąć kilka pochodni. - Nie powinniśmy tam wchodzić - odezwała się Maggie. - To zbyt niebezpieczne. - Zjawy? - zainteresował się Veriasse. - Jakie zjawy? - Duchy - odparł młodzieniec. - Jeżeli ktoś jest zbyt ciekawski i przekroczy przykazania Tory, kapłani oddają go zjawom. - Chyba nie wierzysz w duchy? - rzekł mężczyzna. - Duchów nie ma. Czy kiedykolwiek widziałeś takiego ducha? - Nie duchy - poprawił go Gallen. - Zjawy. Widziałem je już nieraz. W naszym mieście mieszkała pewna stara kobieta, Cally 0’Brien, która usiłowała leczyć ludzi ziołami. Pewnej nocy w jej domu pojawiły się zjawy. Kobieta krzyczała, ale istoty zaciągnęły ją ścieżką wiodącą do An Cochran. Nikt później nigdy jej nie widział. Ani Veriasse, ani Everynne nie sprawiali wrażenia, że wierzą w opowieść młodzieńca. - Mówi szczerą prawdę - pospieszyła z zapewnieniem Maggie. - Zjawy naprawdę istnieją. W nocy można dostrzec zielononiebieskie ogniki ich dusz, snujące się po lesie jak duchy. Everynne i Veriasse spojrzeli po sobie i równocześnie wykrzyknęli: - Artefy! Po chwili mężczyzna dodał, nie ukrywając wielkiego zdumienia: - Ale co robią artefy na tym świecie? - Strzegą go - domyśliła się kobieta. - Utrzymują ludzi w przymusowej ignorancji. Taką właśnie funkcję powierzyli im ich przodkowie. Pragnęli dysponować światem, na którym ich dzieci mogłyby znaleźć ucieczkę od problemów wszechświata, zbyt dużego, by sprawować nad nim władzę. Idę o zakład, że pierwsi osadnicy przekazali całą wiedzę, jaką dysponowali, właśnie artefom. - A więc znacie te istoty, ale nazywacie je inaczej, prawda? - odezwał się Orick. - One także istnieją w królestwie sidhów? - Tak - przyznała Everynne. - Tworzymy je w królestwie sidhów. Są po prostu maszynami przechowującymi skarby ludzkiej wiedzy. Możemy przejść przez tę jaskinię bez obaw, że grozi nam coś z ich strony. - Ostrzegam was - rzekł Gallen. - Do tych jaskiń nie dociera blask słońca. W środku jest ciemno jak w nocy. - Światło dzienne źle wpływa na artefy - wyjaśnił Veriasse - ponieważ fale radiowe emitowane przez wasze słońce zakłócają ich działanie, nie pozwalają im myśleć. Poza tym artefy giną, jeżeli zostaną trafione ładunkiem z karabinu zapalającego. Gallen z trudem przełknął ślinę. Było jasne, że wyjaśnienia mężczyzny nie rozproszyły jego wątpliwości. Poprowadził jednak wszystkich wąskim przejściem. Ujął szczupłe palce Everynne i pociągnął ją za sobą w głąb jaskini. Kobieta czuła, jak dłoń młodzieńca drży zaciśnięta na jej palcach. Nie wiedziała, czy Gallen nadal boi się zjaw, czy też drży pod wpływem jej dotyku. Wiedziała, że czasami mężczyźni reagują w taki sposób. Popełniła błąd, pozwalając, żeby jej dotknął. Gallen szedł, wyciągnąwszy drugą rękę, żeby odnajdywać drogę, ale niespodziewanie uderzył głową o skalny nawis. Przystanął, po czym zagłębił się w boczny tunel. Kiedy przeszedł kilkaset jardów, przecisnął się przez wąskie przejście, a potem skręcił w lewą odnogę korytarza. Zaczął wspinać się stromym podejściem, zaśmieconym odłamkami skał i kamieniami. Zewsząd było słychać głośny plusk kropel wody, wpadających do niewidocznych kałuż. Everynne poślizgnęła się i tylko z trudem utrzymała równowagę. Wyczuła w powietrzu metaliczną woń i przyspieszyła, chcąc jak najszybciej znaleźć się przy wyjściu. W pewnej chwili wydało się jej, że widzi promień słońca wpadający przez otwór wyjściowy, ale okazało się, że jest to zielonkawa zjawa biegnąca przez wielką komorę prosto ku nim. Zjawa przypominała starszawego mężczyznę z sumiastymi wąsami i krzaczastymi bokobrodami. Nie nosiła długiego płaszcza. Była odziana tylko w chałat i krótkie buty. Przystanęła przed ludźmi i nie odzywając się, spoglądała na nich z mroku. Opalizująca skóra zjawy pozwoliła Everynne dostrzec najbliższe ściany jaskini. Kobieta była zdumiona widokiem chropowatych i wilgotnych skalnych powierzchni, a także wielu stalaktytów i stalagmitów. - Co robicie w mojej jaskini? - odezwała się zjawa. Wyglądała na ucieszoną ze spotkania. - Czy nie wiecie, że ten las jest nawiedzony? - Precz mi z oczu! - rozkazał Gallen. - Nie pozwolę, żebyś zagradzał nam drogę! - Och, ależ to Gallen O’Day! - powiedziała radośnie zjawa. - Już dawno nie widziałem cię w tych lasach. Mówiąc to, istota przyglądała się Everynne, a zwłaszcza srebrnej siatce okrywającej jej ciemne włosy. Kilka razy cmoknęła, kręcąc głową. - Postępujesz bardzo nierozsądnie, Gallenie - oświadczyła. - Zadajesz się z nieznajomymi, przybyszami z innego świata. Czy twoja matka nigdy cię nie ostrzegała, żebyś tego nie robił? Czy nie powiedziała ci, co się dzieje ze zbyt ciekawskimi chłopcami? - Cofnij się! - syknął Gallen. - Chcemy tylko przejść przez jaskinię. Zjawa zaczęła przyglądać się karabinowi zapalającemu Veriasse’a. - Och, tym razem dam ci spokój, Gallenie O’Dayu - oświadczyła. - Bądź jednak pewien, że następnym razem nie uda ci się pozbyć mnie tak łatwo. Odwróciła się i skręciła w boczny tunel, po czym zniknęła za zakrętem korytarza. Zaczęli ponownie iść przez grotę, wspinając się po zdradzieckich nierównościach, przeciętych mrocznymi szczelinami. Zjawa pojawiła się znowu. Towarzyszyła im, przemieszczając się obok nich, jakby płynęła nad skałami. Wkrótce ukazała się następna i następna, aż Everynne naliczyła kilkanaście stworzeń podążających ich śladami. Przez dłuższy czas mdły blask promieniujący od ich ciał był jedynym światłem, dzięki któremu coś widziała. Kiedy uciekinierzy wyłonili się po drugiej stronie góry, wyczerpany Gallen, ciężko dysząc, osunął się na kolana. Spoglądając na jego bladą twarz, Everynne domyśliła się, że przejście przezjaskinię musiało być dla niego ciężkim przeżyciem. Był przecież Zacofańcem i wierzył, że zjawy są niezwyciężonymi duchami. Wkrótce z otworu jaskini wyłoniła się Maggie w towarzystwie Oricka. Dziewczyna miała szeroko otwarte oczy. Gallen popatrzył na nią i wybuchnął śmiechem. - Co w tym wszystkim widzisz takiego zabawnego? - zapytała Maggie. - Nic - odparł. - Po prostu poprawił mi się humor. Młodzieniec wstał i poprowadził ich pół mili na południe, aż dotarł do stromego zbocza graniczącego z doliną. Szalał tam niedawno pożar. Pozostawił jedynie kikuty drzew, między którymi było widać wielkie głazy. Ziemię spod nich wypłukały deszcze, tak że często wystarczyłoby lekkie dotknięcie, żeby stoczyły się po pochyłości. Everynne uświadomiła sobie, że Gallen, wybiegając myślami w przyszłość, przygląda się kamieniom. Zdobywca, mający wielkie stopy, z pewnością będzie chciał przeskakiwać z jednego na drugi, a wówczas może spowodować lawinę, która przypieczętuje jego zgubę. Kiedy znaleźli się na dnie wąwozu, Gallen skręcił na zachód. Poprowadził całą grupę skalistym łożyskiem strumienia. Słyszeli brzęczenie moskitów krążących wokół głów, a z powierzchni wody od czasu do czasu podrywała się para dzikich kaczek. W pewnym miejscu, w którym wąwóz się zwężał, a strumień stawał się głęboki, Gallen wyrwał niewielkie drzewo. Z pnia wystrugał zaostrzony kołek, po czym wcisnął go w miękkie muliste dno, tak że szpic stał się całkiem niewidoczny. Zajęło mu to tylko chwilę. Na razie pokonali niewiele ponad pięć mil w ciągu ośmiu godzin, ale Everynne miała nadzieję, że dzięki tej taktyce zyskają na czasie trochę później. Kiedy zeszli w dolinę i znaleźli się znów pod osłoną lasu, pozwolili sobie na kilka chwil odpoczynku. Maggie chwytała powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg. Na jej czole perliły się krople potu. Wszyscy byli brudni i zmęczeni. Musieli odpocząć. Nagle z wierzchołka góry, którą pozostawili prawie pół mili za sobą, rozległ się donośny okrzyk: - Zdobywcy, do mnie! Ich prześladowcy dotarli do miejsca, w którym uciekinierzy opuścili jaskinię. Gallen cicho zaklął i bezradnie popatrzył na Veriasse’a. Mężczyzna odwzajemnił jego spojrzenie. - Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy - odezwał się w końcu. Gallen zmarszczył brwi, jakby z trudem rozumiał dziwnie akcentowane słowa. - Poprowadziłeś nas trasą trudną dla zdobywców, ale teraz musimy ruszać w dalszą drogę. Nie możemy zwlekać ani chwili. Od strony zbocza doleciał przeciągły grzmot, zakończony głośnym jękiem. Zapewne któryś z prześladowców przekonał się, jak zdradziecki może być szlak, obrany przez Gallena. Młodzieniec przystanął w miejscu, w którym zwalone drzewo umożliwiało dobry widok. Everynne zatrzymała się obok niego i także spojrzała na zbocze góry. Oboje ujrzeli, jak dwóch piechurów pomaga wstać tropicielowi. - Veriasse - odezwał się Gallen. - Czy mógłbym posłużyć się twoją bronią? Mężczyzna podał mu karabin zapalający. Młodzieniec uniósł go do oka, ale lufa trochę drżała, dopóki nie przestał oddychać. Rozluźnił mięśnie i pociągnął za spust. Kiedy nic się nie stało, zmarszczył brwi, jakby zdumiony, że broń nie wypaliła od razu. Everynne nie widziała czerwonej plamki promienia lasera, ale musiały ją dojrzeć ogry, schodzące po zboczu góry. Natychmiast puściły tropiciela i odskoczyły na boki. Gallen pociągnął za spust po raz drugi. W powietrzu przemknęła rozpalona do białości błyskawica chemicznego ognia, by rozprysnąć się na ciele zwiadowcy. Stworzenie przeraźliwie wrzasnęło i zaczęło płonąć. Po chwili zamieniło się w stos popiołu i stopionych kości. Gallen zwrócił karabin właścicielowi. - To powinno zniechęcić ich do podążania naszymi śladami - powiedział. Odwrócił się i zaczął biec na zachód. Prowadził teraz wszystkich ścieżką doskonale widoczną w gęstym lesie. Everynne wiedziała, że zdobywcy będą mogli podążać tędy równie szybko. Będąc istotami długonogimi, z pewnością pobiegną nawet szybciej niż oni. W końcu dotarli do ogromnego lasu zdziczałych sosnodomów. Zapewne przed wielu laty w tej dolinie, której środkiem płynął strumień, znajdowało się niewielkie miasto. Z nasion szyszek, które przez całe lata opadały na ziemię, wyrósł jednak istny gąszcz drzew, mogących służyć jako domy i stojących tak blisko siebie, że ich pnie się połączyły. Nikt nie mógł nawet marzyć o tym, by przedostać się przez tą część lasu. Drogę zagradzała zwarta ściana grubych pni sosnodomów. - Przejdziemy tędy - oświadczył jednak Gallen. - Nigdy nie uda się nam przejść przez ten gąszcz - sprzeciwił się Veriasse. - Bawiłem się tu, kiedy byłem dzieckiem - odparł młodzieniec. - Między drzewami są przejścia, trzeba tylko trochę się wspinać. Ten gąszcz ma w wielu miejscach osiem mil długości i dwie albo trzy szerokości, ale jego wysokość na ogół nie przekracza ćwierci mili. Przejdziemy tędy. Podobnie jak we wszystkich domach, wyrosłych z nasion sosnodomów, w pniach znajdowały się naturalne otwory, mogące służyć jako drzwi i okna. Przeważnie drzewa rosły w taki sposób, że pnie miały przynajmniej jeden otwór drzwiowy z przodu domu i jeden z tyłu. Oprócz nich w innych, najczęściej przypadkowych miejscach na różnych poziomach pnia tworzyły się dziury, mogące pełnić funkcje okien. Everynne zrozumiała, że zdobywcy nie będą mogli się tędy przedostać. Gallen zaczął iść skrajem gąszczu, aż dotarł do krawędzi wąwozu o stromych zboczach. Podszedł wówczas do ściany drzew i zniknął w najbliższym otworze drzwiowym. Z wysiłkiem poruszali się w gąszczu sosnodrzew, przedostając się z okna do okna, a często także wspinając się i schodząc. Możliwe, że Gallen bawił się tu, kiedy był dzieckiem, ale okna, przez które wówczas tak łatwo się przeciskał, były teraz zbyt wąskie, żeby mógł przejść przez nie dorosły człowiek, nie wspominając o niedźwiedziu, obrośniętym grubą warstwą zimowego tłuszczu. Na twarzy Everynne było widać krople potu. Kiedy pokonali w ten sposób pół drogi, Gallen nagle stanął i spojrzał na szczególnie wąskie okno. Było jasne, że nie prześlizgną się przez otwór. Młodzieniec zmarszczył brwi i pogrążył się w zadumie. - Co się stało? - zaniepokoił się Veriasse. - Utknęliśmy - oznajmił Gallen. - Kiedyś przeciskałem się przez to okno bez trudu. Za nim znajduje się szlak, którym udalibyśmy się w dalszą drogę, ale problem w tym, jak tędy przejść. W żaden sposób nie damy rady. - Co zrobimy? - zapytała Maggie. - Będę musiał zawrócić i poszukać innej drogi. - Chciałbyś, żebym ci pomógł? - zapytał Veriasse, chociaż było jasne, że jest bardzo utrudzony. - Poradzę sobie sam - odrzekł Gallen i wyszedł przez otwór drzwiowy. Everynne słyszała, jak hałasuje na zewnątrz drzewa, zapewne wspinając się po gałęziach. Wnętrze sosnodomu było zakurzone, pełne zeschłych igieł i szyszek, a także odchodów wiewiórek. W dolinie wiał lekki popołudniowy wietrzyk, szumiąc w koronach drzew, ale powietrze w środku gąszczu było suche i duszne. Przez kilka pierwszych minut Everynne cieszyła się, że może odpocząć. Veriasse zdjął z pleców tobołek, wyciągnął płaską manierkę i podał towarzyszce, żeby się napiła. Kobieta poczuła głód. Spędziła cały dzień, nic nie jedząc, ale ani ona, ani jej strażnik nie mieli w tobołkach strawy. Kiedy od zniknięcia Gallena upłynęła cała godzina, Maggie powiedziała: - Może zabłądził. Myślę, że powinnam go poszukać. Wyszła przez jedno z okien na zewnątrz i zaczęła się wspinać po konarach, i rozglądać na boki. Zbliżał się wieczór i Everynne słyszała gruchanie gołębi, sadowiących się na gałęziach drzew i szykujących do snu. Było jednak bardzo cicho i to zaczynało ją denerwować. Dużo czasu spędzili w jednym miejscu, a przecież zdobywcy deptali im po piętach. Zastanawiała się, czy któryś z wrogów nie zabił Gallena, ale nie odważyła się nikomu zwierzyć ze swoich myśli. Niedźwiedź zaczął się kręcić i węszyć, spoglądając w stronę okna. - Czy myślisz, że Gallen mógł zabłądzić? - zapytała w końcu kobieta, zwracając się do towarzysza. Veriasse pokręcił głową. - Nie. Powiedział przecież, że bawił się tu, będąc dzieckiem. Przypuszczam, że doskonale zna to miejsce. Jestem zdumiony jego kompetencją. Mimo iż jest Zacofańcem, sprawia wrażenie, że doskonale rozumie naszą sytuację. Utrudnił zdobywcom pościg tak, że chyba bardziej nie było możliwe. Przekonasz się, że wkrótce wróci. Veriasse powiedział to tak pewnie, że Everynne nagle poczuła się spokojniejsza. A jednak starszy mężczyzna chyba także chciał przerwać panującą ciszę, gdyż ciągnął: - Jako wojownik uważam, że ten chłopak... imponuje mi. - Dlaczego tak uważasz? - zapytała jego towarzyszka. Veriasse uśmiechnął się tajemniczo, jakby nad czymś się zastanawiał. - Nosi się z jakimś takim śmiercionośnym wdziękiem - odparł w końcu. - Gdybym spotkał go na jakiejkolwiek innej planecie, od razu zorientowałbym się, że to zabójca. Porusza się ostrożnie, z pełną wiary we własne siły gracją, która natychmiast rzuca się w oczy. A jednak coś go różni od wojowników z innych światów. Nasi przodkowie chronili ciała w pancerzach, dopóki karabiny zapalające nie sprawiły, że takie zbroje stały się bezużyteczne. Teraz polegamy na broni palnej i korzystamy z taktyk zaczerpniętych ze zbiornic osobistych inteligencji. Walczymy, nie zbliżając się do przeciwników, i rzadko spoglądamy w twarze ofiar. Jeszcze rzadziej świadomie narażamy się na niebezpieczeństwa. Prawdę mówiąc, staliśmy się wspaniałymi szachistami, którzy zapamiętali zbyt wiele klasycznych ruchów. Ten młokos natomiast, pragnąc przeżyć, polega na własnym sprycie, a jego ulubioną bronią jest sztylet. Przyznasz chyba, że to trochę dziwne. Niedźwiedź, siedzący w kącie domu pod oknem, poruszył się w cieniu. - Och, Gallen wolałby miecz - powiedział - ale one są bardzo drogie. Poza tym za każdym razem, kiedy wędruje się przez nowe hrabstwo, trzeba płacić przeklęte podatki za noszenie miecza. Veriasse uśmiechnął się do Oricka, a w ciemności zalśniły białka jego oczu. - A więc nawet na swoim zacofanym świecie kontrolujecie posiadanie broni? - zapytał. Niedźwiedź wzruszył ramionami. Veriasse westchnął. - Mam szczęście - stwierdził. - W ciągu wielu tysięcy lat nie spotkałem człowieka podobnego do Gallena. Popatrzył znacząco na Everynne, jakby chciał powiedzieć: „Potrzebujemy tego młodzieńca. Mogłabyś namówić go, żeby poszedł z nami”. Kobieta poczuła, że jej ciało przeszył dreszcz. Przypomniała sobie, jak Gallen zadrżał, kiedy dotknął jej dłoni w jaskini, i jak później starał się śmiechem pokryć strach przed zjawami. Ją także Gallen intrygował. - Zajmuje mu to strasznie dużo czasu... - zaczęła. Niedźwiedź, który przyglądał się im, nagle chrząknął. - Czy możesz w jakiś sposób pomóc nam wydostać się z tego lasu? - zapytał. - Znasz może jakieś czary? Everynne się roześmiała. - My nie posługujemy się czarami, Oricku, podobnie jak i ty się nimi nie posługujesz. - Szkoda - odparł rozczarowany niedźwiedź. Nagle usłyszeli okrzyk zawiedzionego zdobywcy. Głos dolatywał z niewielkiej odległości. Stworzenie zdołało jakoś pokonać pewną część gąszczu sosnodomów. Veriasse wstał i chwyciwszy karabin zapalający, zaczął nasłuchiwać. Po dziesięciu sekundach rozległ się cichy świst i z górnych gałęzi drzewa zeskoczyła jakaś postać. Po chwili w otworze drzwiowym ukazała się ciemna sylwetka Gallena. - Chodźcie. Znalazłem drogę. - A co z Maggie? - zapytała Everynne. - Czeka na nas trochę dalej. Gallen wspiął się po drzewie, a potem z wdziękiem kuny zaczął przeskakiwać z gałęzi na gałąź. Droga, jaką znalazł, okazała się niezwykle trudna. Wkrótce Veriasse zarządził odpoczynek. Stanął w mroku rzucanym przez potężny konar. Słońce właśnie chyliło się ku zachodowi. Mężczyzna otarł dłonie o korę drzewa. - Zaczekajcie chwilę, zaczekajcie - powiedział, unosząc ręce. - Czuję dym. Zdobywcy podpalili las. Ile jeszcze nam zostało? - Niewiele. - Gallen także ciężko dyszał. - Najwyżej pięćdziesiąt jardów. Everynne była niemal nieprzytomna z wyczerpania. Zaczęli się znów wspinać, chwytając gałęzie właściwie po omacku. Pasma dymu snuły się między drzewami jak kłęby mgły. Zanim wyszli z lasu, Gallen ściągnął wilgotny, przepocony płaszcz i wrzucił w głęboką szczelinę między dwoma drzewami. Veriasse, który zauważył to, postąpił tak samo, a Everynne uzmysłowiła sobie, jak ważne mogło się okazać zostawienie za sobą czegoś, co wydzielałoby charakterystyczną woń. Ona także zdjęła błękitną szatę, a potem odrzuciła ją za siebie. Przystanęła na gałęzi i popatrzyła na Gallena, który wpatrywał się w nią jak urzeczony. Nie zawstydził się i nie odwrócił głowy, jak zapewne uczyniłoby wielu mężczyzn. Nadal spoglądał na nią, nie mogąc wyjść z podziwu. Everynne była ciekawa, co w niej widzi - zapewne stojącą na gałęzi drzewa kobietę, odzianą w błękitną tunikę i mającą we włosach siatkę splecioną ze srebrnych kółek. Uświadomiła sobie, że jest oświetlona blaskiem ostatnich promieni zachodzącego słońca, i może to oświetlenie sprawiało, iż wyglądała tak olśniewająco. Wychowano ją w ten sposób, żeby właśnie tak wyglądała w oczach zwykłych śmiertelników. Zeskoczyła na ziemię i pobiegła przez las, przemykając się między pniami sosen. Zapadała noc. Gallen czuł, że jest potwornie zmęczony. Nie miał w zanadrzu żadnych innych sztuczek. Teraz czekał ich tylko wyścig do wrót i młodzieniec postanowił poprowadzić wszystkich najkrótszą drogą. Kiedy znaleźli się w starym lesie rosnącym w miejscu, w którym wąwóz się rozwidlał, słońce zaszło. Nagle w pewnej odległości za nimi rozległo się triumfalne wycie. Everynne domyśliła się, że zdobywcy odnaleźli ich ślady. Zapewne za chwilę ich dogonią. Skoczyła w stronę wrót, w biegu otwierając futerał na harfę i odrzucając go na ziemię. Zdyszany Gallen stał obok Maggie i niedźwiedzia, a Veriasse, który biegł za nimi, dołączył do kobiety. Everynne uniosła kryształ w kształcie podkowy, który był kluczem, po czym przycisnęła kciukiem przełącznik, wysyłając elektroniczny sygnał w stronę obwodów wrót. Kiedy w odpowiedzi otrzymała potwierdzenie przyjęcia rozkazu, kryształowy klucz zaczął jarzyć się w ciemnościach. Wrota tego świata sprawiały wrażenie chyba najstarszych, jakie kiedykolwiek widziała. Były dosyć małe, zaledwie na tyle wysokie, żeby mógł przejść przez nie dorosły człowiek, a ich szerokość nie była większa niż dwie stopy. Wyglądały jak najzwyczajniejszy łuk, wzniesiony z wypolerowanych szarych kamieni. Na obu pionowych kolumnach wyryto różne znaki: kwiaty, rośliny i symbole, których Everynne nie znała. Kobieta uniosła kryształ, a wówczas powietrze pod łukiem zalśniło błękitnofioletowym blaskiem. - Moja pani - odezwał się Gallen. - Czy na pewno będziesz bezpieczna w nowym świecie? Everynne popatrzyła na młodzieńca. Zrozumiała, że chciałby jej towarzyszyć, i musiała podjąć decyzję, czy mu na to pozwolić. Zdobywcy byli chyba coraz bliżej. Gallen powinien zostać, aby bronić Maggie i Oricka. Gdyby pozwoliła mu iść ze sobą, wszyscy inni mogliby zginąć. - Z początku będę bezpieczna - odparła. - Dysponuję jedynym kluczem do tych wrót, jaki istnieje. Zdobywcy zostaną zmuszeni odlecieć stąd i ścigać mnie statkami gwiezdnymi. Będę miała nad nimi dużą przewagę. A teraz ty i twoi przyjaciele powinniście odejść stąd, i to jak najszybciej. Zdobywcom zależy tylko na mnie. Everynne spojrzała na ten świat po raz ostatni. Starała się zapamiętać aromat sosen i woń świeżego powietrza ożywiającego jej płuca przy każdym oddechu. Na początku wędrówki widziała strumienie pełne pstrągów, pływających w kryształowo czystej wodzie. Spędzała noce pod gwiazdami w miejscach, gdzie nikt nie przejmował się istnieniem drononów. Wątpiła, czy kiedykolwiek Gallen albo Maggie zrozumieją, jakim skarbem dysponują. Liczyła na to, że kiedy przeskoczy przez wrota, zdobywcy zostawią ten świat w spokoju i puszczą się w pościg za nią. Możliwe, że za dziesięć lat mieszkańcy zapomną, że kiedyś uliczkami ich miasta wędrowali obcy. A za sto lat opowieść o tym, jak Everynne biegła przez las, chcąc umknąć zdobywcom, będzie uważana za bajkę z czasów, kiedy po okolicznych lasach chodziły żywe sidhy. Odwróciła się, ale jeszcze popatrzyła przez ramię na Gallena. Młodzieniec stał, napinając mięśnie, a kobieta, spojrzawszy na jego twarz, natychmiast przejrzała jego plany. Zamierzał przeskoczyć przez wrota tuż za nią. - Wieczne życie, jeżeli bezpiecznie dotrę do celu - powiedziała szybko. - Obiecuję. Gallenie, czy nie zechciałbyś podać mi futerału na harfę? Gallen odwrócił się i pochylił, a wówczas Everynne chwyciła rękę Veriasse’a i przeciągnęła go przez wrota. Młodzieniec się tego nie spodziewał. Planował, że zaczeka, aż Everynne będzie gotowa przejść pod kamiennym łukiem, a potem przeskoczy tuż za nią. Najpierw chciał jednak pożegnać się z Maggie i Orickiem. Tymczasem Everynne chwyciła swojego strażnika za rękę i przeskoczyła przez wrota. Powietrze pod sklepieniem przeszył oślepiający błysk, po którym błękitnofioletowa poświata zniknęła jak zdmuchnięta. Gallen poczuł dotkliwy chłód, promieniujący od strony łuku. Kamienne kolumny pokryły się grubą warstwą szronu. Młodzieniec przeszedł przez wrota, ale nic się nie wydarzyło. Na chwilę zatrzymał się, żeby się przyjrzeć wyrytym w kamieniu starożytnym znakom przedstawiającym kwiaty i zwierzęta. Kiedyś, będąc dzieckiem, przyniósł tu młotek i dłuto, ale nie mógł odłupać nawet kawałka kamienia, mimo iż ostrze narzędzia stępiło się i wygięło, a trzonek młotka pękł na dwoje. Gallen nigdy jeszcze nie widział tak twardej skały. Popatrzył na Maggie, po czym ujął jej rękę. Czuł się tak, jakby ktoś wydarł serce z jego piersi. Przez dłuższy czas tylko stał wpatrzony we wrota, chociaż słyszał za plecami okrzyki nadciągających zdobywców. W końcu Maggie szarpnęła jego rękę. - Wynośmy się stąd - powiedziała. - Bierzmy nogi za pas i uciekajmy! Gallen zorientował się, że drży. Pochylił się i ponownie przebiegł pod łukiem. Poczuł podmuch lodowatego powietrza, ale nic więcej się nie stało. Jeżeli chodziło o niego, wrota wiodły do nikąd. Były zamknięte. - Chodźmy! - warknął Orick. Stanął na tylnych łapach i zaczął niespokojnie węszyć. Pobiegli pod górę niezbyt stromego zbocza. Gallen jednak przystanął, jeszcze zanim dotarli do wierzchołka, po czym ułożył się na ziemi za pniem zwalonego drzewa. Maggie i Orick ukryli się obok niego. Nagle w dole rozległy się okrzyki. Gallen ostrożnie uniósł głowę i spojrzał ponad pniem pokrytym czarną gnijącą korą, której ostra woń drażniła jego nozdrza. Mimo ciemności ujrzał pod czarnymi drzewami sylwetki dwóch zdobywców. Zorientował się, że to ogry, ubrudzone i zmęczone. Jeden z nich zaklął i kopnął kolumnę łuku. - Przeskoczyli! - powiedział. Drugi ogr spojrzał w stronę wierzchołka wzgórza, a pierwszy położył się na ziemi, by odpocząć. Nagle przemówił, jakby informował kogoś niewidzialnego: - Lordzie Hitkami, odnaleźliśmy wrota, ale Everynne i jej strażnik uciekli! - Przez chwilę wyglądało na to, że nasłuchiwał, po czym odparł: - Tak jest, zaczekamy. Gallen leżał nieruchomo przez kilka minut, ale kiedy usłyszał głośne brzęczenie, dobiegające jakby znad wierzchołków drzew, skulił się za pniem. Po chwili zobaczył ogromne czarne skrzydlate stworzenie, które przeleciało nad drzewami i osiadło w dolinie na polanie w sąsiedztwie kamiennego łuku. Zaczęło okrążać wrota, dotykając kolumn długimi czułkami, wyrastającymi spod dolnej wargi. Gallen, który nigdy przedtem nie widział dronona, mógł tylko wyszeptać pierwsze imię, jakie przyszło mu do głowy: Belzebub. Dronon sięgnął do bocznej kieszeni i wyciągnął kryształ w kształcie podkowy, podobny do tego, którym posłużyła się Everynne. Uniósł go w powietrze, po czym zaczął się przyglądać, jak przybiera błękitnofioletową barwę. Wymawiając dziwnie gardłowo słowa, powiedział: - Przeskoczyli na Fale. Wznowimy pościg, kiedy przybędą tu pozostali. Słuchaj, ty - dodał, zwracając się do jednego z ogrów. - Przekonaj się, czy potrafisz zmusić ten klucz do działania. Dronon usiadł na grubym kobiercu sosnowych igieł, lekko poruszając skrzydłami, a zdobywca zaczął majstrować przy kluczu. Ciemności pod drzewami w dole stawały się coraz bardziej nieprzeniknione. Gallen o niczym nie marzył tak bardzo jak o wykąpaniu się i zjedzeniu czegoś, czym mógłby napełnić dopominający się o swoje prawa żołądek. Miał wrażenie, że właśnie zakończył się najdłuższy dzień jego życia. Nie zmrużył oczu od trzydziestu sześciu godzin. Bał się jednak poruszyć w obawie, żeby jakiś dźwięk nie zdradził zdobywcom ich kryjówki. Nie odważył się nawet zamknąć oczu. Leżący obok niego Orick i Maggie w milczeniu obserwowali, jak zdobywcy poruszają się w mroku. Znad morza zaczął wiać wiatr. Korony drzew zaszeleściły, a poruszające się gałęzie zaczęły cicho trzeszczeć. Niedźwiedź wtulił pysk w żebra Gallena, ale po kilku chwilach uniósł łeb i zwrócił go na północ. Młodzieniec podążył za jego spojrzeniem. W oddali, w ciemnych lasach, ujrzał jasnoniebieskie światełko, przemykające się między drzewami. Powiadano, że najlepszą obroną przed zjawami było leżenie bez ruchu, najlepiej w kryjówce. Gallen wiedział jednak, że tej nocy zjawy będą szukały właśnie jego. Poczuł nagle suchość w gardle i przesunął językiem po wargach. Po chwili ujrzał w lesie inne jasnoniebieskie i zielonkawe światełka, prześlizgujące się między pniami tak płynnie i lekko, jak jeleń przeskakujący przez przeszkodę. Jeśli zostanie na miejscu, ryzykuje, że zjawy go pochwycą. Gdyby jednak spróbował teraz uciec z Coille Sidhe, pochwyciliby go zdobywcy. - Udało się! - odezwał się w dole znużony głos ogra, w którym brzmiała jednak triumfująca nuta. Gallen odwrócił się i ujrzał, że powietrze pod kamiennym łukiem zaczyna się jarzyć. Ogr włożył klucz do woreczka, który umieścił w kieszeni chałata, po czym usiadł o kilka jardów od wrót obok innych zdobywców. W gałęziach drzew szumiał wiatr, a w pewnej chwili gdzieś w górze rozległo się stukanie dzięcioła. Gallen zastanawiał się, czy nie powinien podbiec do gigantów, pochwycić klucz i przeskoczyć do innego świata. Everynne sprawiała wrażenie bardzo pewnej tego, że dysponuje jedynym kluczem do wrót, jaki istniał. Z pewnością nie będzie się spodziewała, że zdobywcy pojawią się na nowym świecie tak szybko. Młodzieniec obawiał się jednak, że gdyby zdecydował się na ten krok, jego krótkie sztylety nie wyrządzą potworom żadnej krzywdy. Objął Maggie ramieniem i szepnął do ucha: - Leż cicho i nie ruszaj się, a rano postaraj się wrócić do domu. Poklepał niedźwiedzia po pysku, po czym wstał, przeskoczył przez pień i zaczął zbiegać po zboczu. Stąpał na palcach, starając się, aby wilgotna ściółka i gruba warstwa igieł tłumiły odgłosy jego kroków. Ujrzawszy to, Orick także przeskoczył przez kłodę i puścił się w pogoń za Gallenem. Kiedy zrównał się z nim, rzucił mu przerażone spojrzenie. Młodzieniec przyspieszył, modląc się w duchu, żeby prześladowcy przedwcześnie ich nie dostrzegli. W tej samej chwili dronon, mimo że stał odwrócony plecami, uniósł głowę i zasyczał, jakby spluwał. Gallen zamierzał podkraść się do stworzenia, ale nagle zauważył, że potwór ma także kilkoro oczu z tyłu głowy. Monstrum sięgnęło po karabin zapalający, lecz przeciwnik znajdował się zbyt blisko, żeby bestia mogła z niego skorzystać. Młodzieniec wyciągnął sztylet i krzyknął: - Poddaj się albo cię zabiję! Oba ogry były tak zaskoczone, że zerwały się z ziemi, ale o krok się cofnęły. Tymczasem Gallen, który znalazł się w pobliżu wrót, jednym płynnym ruchem wyszarpnął woreczek z kluczem z kieszeni zdobywcy. Drugi ogr zareagował szybko jak atakujący wąż i nagłym ruchem chwycił młodzieńca za nadgarstek. Zaczął wykręcać rękę napastnika, usiłując przewrócić go na ziemię. Gallen upewnił się, że nie upuści klucza, po czym zamachnął się nożem i ciął w sękaty przegub giganta. W miejscu cięcia ukazały się wielkie krople krwi, ale uchwyt palców ogra nawet nie osłabł. Gallen posłużył się sztyletem po raz drugi. Potem szarpnął i uwolniwszy rękę, wylądował na ziemi, ale nie wypuścił zawiniątka z kluczem. Uniósł głowę i spojrzał. Cała trójka zdobywców otrząsnęła się z zaskoczenia. Wszyscy rzucili się ku niemu. Nagle za ich plecami rozległ się przenikliwy pisk. Potwory na ułamek sekundy znieruchomiały, dzięki czemu Maggie mogła przebiec między nogami jednego z ogrów. Leżący na ziemi Gallen czuł, jak niedźwiedź wpija zęby w kołnierz jego koszuli, starając się zaciągnąć go pod kamienne wrota. Szybko zerwał się na równe nogi i cofnął o krok, dopiero w tej chwili dostrzegając zielonkawą poświatę promieniującą od łuku. Przerażony Orick zaryczał. Gallen znów cofnął się o krok. U jego boku stanęła Maggie. Zaczęła ciągnąć go w kierunku wrót. Młodzieniec dostrzegł, że twarze gigantów wykrzywiają się z wściekłości, ale w tej samej chwili ujrzał błysk zimnego, oślepiająco jasnego światła. ROZDZIAŁ 6 Kiedy Gallen i Orick zaczęli zbiegać po zboczu wzgórza w stronę zdobywców, Maggie uświadomiła sobie, że zamierzają zostawić ją samą, i poczuła, że serce zamiera jej z przerażenia. Kryjąc twarz w najgłębszym mchu, skurczyła się, żałując, że nie może stać się niewidzialna. Nagle usłyszała okrzyk Gallena. Obejrzała się i zauważyła, że błękitne i zielone światełka w lesie za jej plecami zaczynają kierować się w jej stronę. Zapewne wkrótce znajdą się na przeciwległym zboczu. Uzmysłowiła sobie, że nie zdoła przed nimi uciec. Jej przerażenie zamieniło się w gniew. Szybko wstała, a wówczas dostrzegła, że Gallen i Orick walczą, starając się nie oddać zawiniątka z kluczem. Zaczęła zbiegać po zboczu, głośno piszcząc, a kiedy zderzyła się z Gallenem i niedźwiedziem, przeciągnęła obu przez wrota. Ujrzała błysk lodowato białego światła. Miała dziwne uczucie, że szybuje w powietrzu, jakby była unoszącym się na wietrze nieważkim liściem. Nagle zaczęła spadać i po chwili wylądowała na ziemi. Kilka razy przekoziołkowała, po czym poczuła ciepło sierści Oricka. Po sekundzie wylądował na niej Gallen. - Gallenie O’ Dayu, ty... - krzyknęła i natychmiast urwała. Usiadła i otworzyła usta ze zdziwienia. Wszyscy troje znajdowali się na trawiastej łące, otoczonej pełnym gąszczów i zarośli bujnym lasem. Powietrze nie było chłodne, co wskazywałoby, że jest lato. Maggie czuła na plecach podmuchy ciepłego wieczornego wiatru, który rozwiewał jej długie włosy. W oddali ujrzała wydłużony owal niebieskawego księżyca, częściowo przysłoniętego chmurami i wiszącego nad samym lasem. Rozejrzała się, ale nie zauważyła żadnych wrót. Zapewne z tej strony ich nie było. Chcąc się upewnić, ponownie powiodła spojrzeniem po polanie. Szerokie, duże liście leśnych drzew kołysały się i szumiały poruszane podmuchami wiatru. Z oddali dolatywało cykanie świerszczy. Zapadał zmierzch. Maggie uniosła głowę i spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Jeszcze nigdy nie widziała tylu gwiazd naraz. Nawet nie wyobrażała sobie, żeby mogło być ich aż tyle. Gallen wstał, zaplótł ręce na piersi i także zaczął spoglądać na gwiazdy. - Co ci się stało? - zapytał, zwracając się do dziewczyny, ale było widać, że jego głowę zaprzątają inne myśli. Orick zaczął węszyć, chłonąc nieznane wonie. - Gallenie, czy naprawdę nie masz w głowie ani kropli oleju?! - krzyknęła Maggie, wyraźnie zagniewana. - Mogłeś wyrządzić nam wszystkim wielką krzywdę! Nie podoba mi się to miejsce! - Fale - szepnął młodzieniec, niemal zapominając o oddychaniu. - Zdobywcy nazywali ten świat Fale. Nagle wszyscy usłyszeli skrzeczenie, niesione z wiatrem, ale dobiegające z góry. W zapadających ciemnościach ujrzeli stado białych ptaków, przelatujących nad ich głowami i skrzypiących jak zardzewiałe zawiasy. Od czasu do czasu jakiś ptak nurkował między gałęzie drzew, jakby szukał pożywienia albo chwytał owady. Po kilku sekundach stado zniknęło. Gallen przyłożył dłonie do ust i zawołał: - Everynne! Veriasse! Przez chwilę stał w milczeniu, nasłuchując. Nikt jednak nie odpowiedział. - Nie wyczuwam ich woni - burknął Orick, stając na tylnych łapach i węsząc. - Nie czuję nawet najlżejszego zapachu. Z pewnością tędy nie przechodzili. - Co takiego? - zapytała Maggie. - Nie mogli tędy nie przechodzić. Przeskoczyli przez wrota zaledwie pięć minut przed nami! - Może to nie są wrota, tylko coś w rodzaju korytarza - zaczął myśleć na głos Gallen. - Może mają rozgałęzienia, wiodące do różnych miejsc. Everynne twierdziła, że prowadzą do całego labiryntu światów. Może skręciliśmy w niewłaściwą odnogę. Maggie popatrzyła na rozgwieżdżone niebo i księżyc o dziwacznym kształcie. Drzewa w lesie wydzielały silną woń, ale wieczorny wiatr był łagodny i ciepły. Niepodobny do tego, który pamiętała z Tihrglas. Dziewczyna nie umiała sobie nawet wyobrazić, gdzie się znaleźli. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że jakimś cudem wylądowaliśmy na niewłaściwym świecie? - zapytała. - Gallenie, ty sterto zgniłych ryb, chyba powinnam zdzielić cię w głowę! Po co to wszystko nam zrobiłeś? O czym myślałeś, kiedy goniłeś zboczem, żeby pochwycić ten przeklęty klucz? Mogłeś nas wszystkich pozabijać. Dobrze wiem, o kogo ci chodziło - o tę Everynne. Od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzałeś, uganiasz się za nią jak pies za suką. Gdyby ktoś urwał teraz twoją głowę, zapewne nie stałoby się nic złego. Myślałbyś nadal jak teraz, jako że cały twój rozum mieści się teraz poniżej pasa! Gallen wzruszył ramionami. - Zdobywcy mieli inny klucz - odparł. - Musiałem ostrzec Veriasse’a. A poza rym wcale was nie prosiłem, żebyście szli ze mną. Maggie spiorunowała go spojrzeniem. - Opuściłeś mnie! Ty i twój głupi niedźwiedź zostawiliście mnie samą za tą kłodą! Kiedy te ogry podniosły wrzawę, wszystkie zjawy w okolicy pospieszyły na moje wzgórze. Musiałam pobiec za tobą. Nie miałam innego wyjścia! A poza tym, gdybym ci nie pomogła, już by było po nas. Mogliśmy byli zostać w domu albo ukrywać się przez długi czas w lasach, ale teraz... - Przepraszam - przerwał jej Gallen. - Nigdy nie życzyłem wam niczego złego. Nie zamierzałem wplątywać was w to wszystko. Na jego twarzy malował się prawdziwy żal i skrucha. Młodzieniec powiedział to tak szczerze, że złość Maggie stopniała w jednej chwili. Mimo to dziewczyna wymierzyła palec w pierś Gallena, po czym zacisnęła pięść i potrząsnęła niąprzed jego nosem. - Przyznaj jedno, Gallenie O’Dayu. Chociaż w tej jednej sprawie nie waż mi się skłamać. Nie próbuj mi wmówić, że przybyłeś tu, żeby porozmawiać z Veriasse’em. To o Everynne ci chodziło. Przez cały dzień posyłałeś jej ukradkowe spojrzenia. Nie waż się zaprzeczyć, bo w przeciwnym razie znajdę sękaty kij i wygarbuję ci skórę. Gallen znów wzruszył ramionami. - Nie rozumiesz, że po prostu nie mogłem dopuścić, żeby zdobywcy ją zabili? Maggie domyśliła się, że nie wyciągnie z niego nic, co byłoby przyznaniem się do winy. Wstała i nie ukrywając wściekłości, zaczęła szukać kryształowego klucza. Upadła na niego, kiedy lądowała w trawie. Jego blask stopniowo tracił na intensywności. Maggie pochyliła się i podniosła podkowiasty kryształ. Widziała w jego wnętrzu małe srebrne robaki, jakieś druciki i niewielkie złote kółka, a także inne dziwaczne przedmioty, przypominające opłatek podawany przez kapłana podczas komunii. - Jestem głodny - mruknął Orick. - Czy ktoś inny jest też głodny? Jak myślicie, gdzie moglibyśmy znaleźć coś do zjedzenia? - Tak - przyznał ponuro Gallen. - Ja także jestem głodny. I spragniony. I zmęczony. I nie mam pojęcia, dokąd iść. A wy macie? Orick cicho zaryczał, co w języku niedźwiedzi miało oznaczać: ,,Nie mam i to doprowadza mnie do szału”. - Jeżeli pójdziemy prosto, nie zbaczając ani w prawo, ani w lewo, może trafimy na jakąś rzekę albo drogę. Maggie popatrzyła na księżyc zachodzący nad wierzchołkami drzew. Wydawało się jej, że każdy kierunek jest równie dobry. Wiedziała jednak, że jeżeli pozostawi decyzję Gallenowi i Orickowi, żaden nie dokona wyboru. Ruszyła więc przez polanę i weszła między drzewa, zmuszając obu, by podążali za nią. Kiedy znaleźli się w lesie, nie musieli pokonywać żadnych wzniesień, ale mimo to teren był nierówny. Czasami przeciskali się przez gąszcz drzew porośniętych wielkimi liśćmi, które szeleściły nad ich głowami niczym kartki rozdzieranego papieru. Zewsząd było słychać szmery świadczące o tym, że w lesie mieszkało mnóstwo myszy i szczurów przemykających się po zeschłych liściach. Maszerując między drzewami, bardzo często mijali przewrócone białe głazy, czasami częściowo zagrzebane w ziemi. Co kilka minut Gallen głośno wołał Everynne, ale po dwóch godzinach Maggie miała tego dosyć. - Przestań się wydzierać - burknęła. - Nigdzie jej tu nie ma, więc równie dobrze możesz założyć sobie knebel. Gallen umilkł. Chociaż szli przez dłuższy czas, księżyc nadal świecił na niebie jak błękitne oko, odległe, ale zawsze czujne. Prawie wcale nie przemieszczał się po niebie. Dotarli do niewielkiego stawu, w którym odbijało się światło gwiazd i mroczne cienie. Uklękli i zaczęli pić. Woda miała słonawy smak, ale Maggie poczuła, że ugasiła pragnienie. Nad głowami przeleciało znów kilka białych ptaków, głośno skrzecząc i zataczając kręgi. Orick chyba wywęszył coś w trawie, gdyż zawołał: - Hej, chodźcie tutaj do mnie! Okazało się, że znalazł jakieś gniazda. Maggie rozbiła jedno jajo, ale kiedy znalazła w środku embrion pisklęcia, pozostawiła wszystkie niedźwiedziowi. Była wyczerpana. W czasie wędrówki przez las widzieli tylko wąziutkie ścieżki, zapewne wydeptane przez dzikie zwierzęta. Nie zauważyli żadnego domu ani drogi. Nie wiedząc, co robić, dziewczyna zaczęła się rozglądać, aby znaleźć miejsce na spoczynek. Poza gnącymi się drzewami nie widziała niczego. Podeszła do najbliższej białej skały, zamierzając wyciągnąć się pod nią i odpocząć. Na jej powierzchni ujrzała jednak dziwne znaki, jakby skała była częścią budynku. Rozejrzała się i zauważyła, że wszystkie kamienie zostały ukształtowane ręką rzemieślnika. A zatem musieli przedzierać się przez gąszcze, które wyrosły na ruinach wielkiego miasta. Gallen zerwał dwa naręcza trawy, mogącej służyć za materac, nazbierał trochę suchych liści i z myślą o Maggie ułożył pod osłoną skały. Zauważył, że ziemia w tym miejscu jest wklęsła, jakby znajdował się tam płytki grób. A może było to legowisko jakiegoś zwierzęcia, które odpoczywało tam tak często, że w gruncie utworzyło się zagłębienie. Orick położył się obok Gallena i Maggie. Jego gruba sierść była ciepła i przytulna. Gallen zawołał jeszcze raz Everynne, ale odpowiedziało mu tylko rechotanie żab. Maggie poczuła na skórze podmuch chłodnego wiatru, Zastanawiała się, czy ktoś nie powinien stanąć na straży, ale podczas wędrówki przez las nie widzieli stworzenia większego od myszy. - A więc ojciec Heany nie żyje - szepnął Gallen do siebie. - A był takim czystym mężczyzną. Śmierć człowieka jest zawsze czymś przykrym i paskudnym, ale trochę jestem wstrząśnięty tym, że wtrącał się w nie swoje sprawy. Młodzieniec nie powiedział nic więcej i wkrótce zaczął głęboko, miarowo oddychać. Orick zaczął śpiewać kołysankę dla Maggie, jakby była małym niedźwiedziątkiem: Długa, chłodna zima jest tuż, tuż. Oczki zmruż, oczki zmruż. Ciepło dadzą ci sierść i tłuszcz, Chociaż na dworze śnieg i mróz. A więc zamknij oczki i śpij, Zwiń się w kłębek i słodko śnij. Może zjawię się w twoim śnie, Gdy obudzisz się, ujrzysz mnie. Kiedy skończył nucić, wyciągnął łapę i objął Maggie, a potem przesunął językiem po jej policzku. - Moje ciało jest pokryte grabą warstwą zimowego tłuszczu - oznajmił. - Kiedy znajdziemy pożywienie, będziesz mogła najeść się do syta. Zamknął oczy. Z jakiegoś powodu dziewczyna nie mogła jednak zasnąć. Wpatrywała się w niebo, na którym świeciły miliardy gwiazd. Dokładnie nad swoją głową widziała błyszczące punkciki, układające się w wielkie koło. Kiedy pojawiła się na tym świecie, nie pomyślała, że wszystkie gwiazdy na niebie, jakie poznała, będąc dzieckiem, także znikną. Doszła jednak do wniosku, że jeżeli zamiast nich jest tyle innych, tworzących tak fantastyczne wzory, chyba będzie mogła się do nich przyzwyczaić. Nagle z zachodu na wschód przeleciały po niebie trzy światełka, po czym zniknęły za koronami drzew na horyzoncie. Maggie zastanawiała się nad tym, co ujrzała. Czy te niezwykłe gwiazdy leciały same, czy może były tylko ptakami świecącymi podczas lotu? Poczuła, że ogarnia ją senność, i zamknęła oczy. Była ciekawa, jaki też jest ten nowy świat, na którym się znaleźli. Tyle drzew w lesie i niczego do jedzenia. Co teraz stanie się z nami? - pomyślała. Kiedy się obudziła, stwierdziła, że Orick zniknął, a księżyc zaszedł. Gallen spał smacznie u jej boku. Wstała i zaczęła chodzić po lesie, zataczając wielkie kręgi. Przekonała się, że pod drzewami jest bardzo ciemno. Oricka nigdzie nie widziała, ale po kilku minutach zauważyła, że biegnie ku niej, przemykając się między drzewami. Kiedy znalazł się bliżej, stanął na tylnych łapach i powiedział: - Witaj, Maggie. Chodź ze mną. Znalazłem jedzenie! Dziewczyna uświadomiła sobie, że czuje ból promieniujący z pustego żołądka. Kiedy pracowała w gospodzie, podając gościom posiłki trzy razy dziennie, dbała o to. by odżywiać się regularnie. Teraz jednak od ponad trzydziestu godzin nie miała w ustach ani kęsa. Podeszła do Gallena i trąciła go czubkiem buta w żebra. - Wstawaj - powiedziała. - Czas na śniadanie. Młodzieniec posłusznie wstał i zaczął przecierać oczy. - Przydałoby mi się jeszcze trochę snu - stwierdził. - Wstawaj, nicponiu! - zawołała. - Będziesz spał lepiej, jeżeli wrzucisz coś do żołądka! Poniewczasie uzmysłowiła sobie, że zachowuje się jak kłótliwa jędza... jak jej matka, kiedy jeszcze żyła. Gdy Maggie mieszkała w Tihrglas, John Mahoney często ostrzegał ją, żeby nauczyła się trzymać język na wodzy. - Wasza matka tak często łajała was, dzieciaki, że wkrótce zaczęli się jej bać wszyscy w okolicy - mówił. - Wiesz, co ci teraz powiem, Maggie? Nie pozwolę, żebyś krzyczała na moich gości w ten sam sposób, w jaki wymyślała wam wasza matka! Dziewczyna przygryzła dolną wargę i obiecała sobie, że w przyszłości będzie bardziej uważała na to, co mówi. Kiedy Maggie i Gallen podeszli do Oricka, ten odwrócił się i zaczął biec susami przez las. - Pochwyciłem tę woń, kiedy spałem - oświadczył. Dotarli na skraj urwiska i spojrzeli na rozciągającą się przed nimi wielką równinę, porośniętą licznymi drzewami. Środkiem niecki płynęła szeroka rzeka, a w jej wodzie odbijało się mnóstwo świateł. Kilka długich chwil zajęło Maggie uświadomienie sobie, na co patrzy. Rzeka była naprawdę szeroka. Pływały po niej wielkie statki, jarzące się setkami i tysiącami świateł. Na przeciwległym brzegu było widać coś, co wyglądało jak pojedynczy budynek, co prawda niewysoki, ale mający kilkanaście mil długości. W tysiącach okien świeciły ostre błękitne światła: W tych miejscach, w których nie wzniesiono domów, było widać łąki i pola uprawne. Gdzie indziej jakieś konstrukcje łączyły oba brzegi rzeki jak kolonie pleśni, rosnące w dzbanku z piwem, o którym zapomniano. W pewnej chwili dostrzegli, że z nieba zaczęły opadać na miasto trzy jaskrawo świecące kule, które osiadły na dachach budowli. W odległości mniej więcej pół mili od nich ze środka takiej kuli wyszła kobieta odziana w zieloną szatę. Przeszła przez drzwi i zniknęła we wnętrzu wielkiego domu. - Jak mówiłem, czułem ten zapach przez sen - powtórzył Orick. - Napłynął od tamtych pól uprawnych. Wyczuwam zapach kukurydzy i dojrzałych gruszek. Dopiero teraz Maggie zwróciła uwagę na szachownicę pól i sadów. - A zatem - ciągnął niedźwiedź - czy zapukamy do ich drzwi i poprosimy, żeby dali nam coś do jedzenia? - To lepsze niż spanie z pustym żołądkiem - przyznał Gallen. Maggie jednak czuła głęboki niepokój. - Czy jesteście tego pewni? - zapytała. - Skąd możemy wiedzieć, co z nami zrobią? Co będzie, jeżeli natkniemy się tam na zdobywców? - Widziałaś kobietę, która wysiadła z podniebnego powozu - odezwał się Gallen. - Wyglądała zupełnie niegroźnie. Poza tym nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy przejmować się zdobywcami. A nawet jeżeli ich spotkamy, to co? Przecież nas nie znają. Zaczął się rozglądać, szukając ścieżki, którą mogliby zejść z urwiska, i wkrótce znalazł, chociaż bardzo wąską. Maggie zastanawiała się, co robić, ale nie chciała zostać sama w mroku otulającym urwisko. Zaczęli schodzić. Światło gwiazd okazało się jednak zbyt słabe, by mogli widzieć drogę, i dziewczyna musiała iść w ciemnościach, właściwie kierując się wyczuciem. Kiedy zeszli w dolinę, przekonali się, że znajdują się w dużym sadzie, a pod drzewami leżą gdzieniegdzie owoce. Orick podniósł jeden i polizał. - Bardzo dobry - oświadczył, po czym zabrał się do jedzenia. Maggie postanowiła odczekać minutę, obawiając się, że owoce są trujące i za chwilę niedźwiedź może zacząć się krztusić. Orick nie wyglądał jednak na chorego ani umierającego. - Czy nie mówiłeś, że czujesz woń kukurydzy? - zainteresował się Gallen. - Tak, musi być gdzieś tam! - Orick kiwnął pyskiem w stronę miasta. Po sekundzie przypomniał sobie stare przysłowie, często cytowane przez niedźwiedzie, i dodał: - Tylko dlaczego mielibyśmy jeść pióra, skoro podają nam kurczaka? Było jasne, że bardziej smakuje mu dojrzały owoc. Maggie zaczęła ostrożnie podążać za Gallenem w stronę rzeki. Kiedy pokonali pół drogi, młodzieniec zaczął przedzierać się przez gąszcz krzaków. W pewnej chwili spłoszył jelenia. Zwierzę wyskoczyło z zarośli i z trzaskiem łamanych gałęzi rzuciło się do panicznej ucieczki. Serce Maggie podskoczyło do gardła. Jeleń popędził pod górę zbocza, w stronę Oricka. Zaskoczony niedźwiedź nerwowo zaryczał, wybiegł z sadu i po chwili znalazł się u boku Gallena. Stanęli na skraju utwardzonej drogi, ciągnącej się wzdłuż brzegu rzeki, i postanowili z niej skorzystać. Kilka razy między gałęziami drzew Maggie widziała łódki płynące po rzece i podniebne powozy unoszące się z dachów domów, ale noc była cicha i spokojna. W końcu dotarli do pola dojrzewającej kukurydzy. W blasku gwiazd błyszczały srebrzystozłote kitki na czubkach łodyg. Same łodygi musiały mieć co najmniej dwanaście stóp wysokości, były wyższe niż te, które widywali w hrabstwie Morgan. Ogromne kolby sprawiały wrażenie, że są pełne słodkich ziaren. Maggie wyłamała jedną i uklękła, by nareszcie zaspokoić głód. Po chwili to samo uczynił Gallen. Dziewczyna ogryzała właśnie drugą kolbę, plamiąc brodę słodkim sokiem, kiedy nagle Orick zawołał: - Pająk! Uciekajmy! Rzucił się do ucieczki. Maggie uniosła głowę i ujrzała ogromne stworzenie, które stało nad nią na sześciu cienkich łapach w ten sposób, że niemal dotykało podbrzuszem czubków kitek wysokich łodyg. Tułów gigantycznego pająka mógł mieć średnicę jarda, a z przodu było widać parę jarzących się zielonych ślepi. Zanim dziewczyna zdążyła zareagować, jedna długa noga oszałamiająco szybko wytrąciła kolbę z jej ręki, a druga zamierzyła się, chcąc smagnąć ją w głowę. Gallen krzyknął i rzucił się dziewczynie na ratunek. Pochwycił jedną nogę pająka i wykręcił, po czym zaczął ciągnąć tak mocno, że oderwał od tułowia. Odnóże otarło się o Maggie z metalicznym brzękiem. Dziewczyna krzyknęła i zerwała się na równe nogi. Nagle u jej boku pojawił się Orick. Stał na tylnych łapach i ryczał, wyciągając przed siebie przednie, zakończone długimi pazurami. Tułów pająka stracił równowagę i niebezpiecznie pochylił się do przodu. Skorzystał z tego Gallen, który w ułamku sekundy posłużył się wyrwaną kończyną i smagnął potwora między ślepia. Stworzenie z głośnym chrzęstem przewróciło się na grzbiet. Młodzieniec skoczył i zaczął okładać je kikutem nogi jak maczugą. Orick podbiegł z drugiej strony i jął tłuc pająka jedną łapą, przytrzymując stworzenie drugą, żeby nie wstało. Jednak dwoje wielkich zielonych ślepi nadal się jarzyło i Gallen musiał uderzyć w nie kilka razy, zanim dziwnie trzasnęły i powoli zgasły. Dopiero wówczas, kiedy ujrzał, że w oczach już nie tlą się iskierki życia, młodzieniec przestał katować nieruchome szczątki. Ciężko dysząc, stał obok pokiereszowanego cielska. Z oddali doleciał dziwny jęk, podobny do dźwięku rogu, wznoszący się i opadający, wznoszący i opadający. Maggie zatoczyła krąg, rozglądając się, czy nie dostrzeże gdzieś następnych gigantycznych pająków. Zastanawiała się, czy przypadkiem to miasto wraz z polami i sadami nie stanowi własności stworzenia, które zabili, albo może nawet całej rodziny istot dyszących teraz chęcią zemsty. Przebywali przecież w czarodziejskim królestwie sidhów. Kto wie, jaki cuda i dziwy mogła im przynieść najbliższa przyszłość? Zawodzący jęk nie ustawał. Orick warknął, po czym zaczął obwąchiwać szczątki pająka. Nagle uniósł łeb, nastawił uszy i powiedział: - Coś się zbliża. Maggie usłyszała szelest czegoś, co przedzierało się przez pole kukurydzy. Gallen ujął jej dłoń i oboje zaczęli uciekać. Przebiegli przez drogę i ukryli się w pobliskich krzakach. Z przerażeniem spoglądali, jak dziesięć innych ogromnych pająków niczym grupa strażników podąża skrajem pola. Stworzenia zauważyły zamordowanego towarzysza. Jedno odciągnęło szczątki na bok, a pozostałe rozbiegły się po polu, gorączkowo poszukując sprawców mordu. Gallen zmarszczył brwi. Pomyślał, że równie dobrze to pole kukurydzy może znajdować się o sto mil od nich. I tak nie odważą się zerwać z niego ani jednej kolby. - Chodźmy stąd - szepnął, ciągnąc rękę Maggie. - Wynośmy się z tego miejsca. Tym razem Orick szedł pierwszy, wybierając drogę, jako że miał bardzo czuły węch i doskonale widział w ciemności. Wkrótce pozostawili za sobą pole nawiedzane przez pająki. Niebo zaczęło blednąc. Przybrało srebrzystoszarą barwę, jakby niedługo miało wzejść słońce. Niedaleko przed nimi znajdowało się miejsce, w którym miasto widoczne na przeciwległym brzegu zbliżało się do rzeki. Musieli więc dokonać wyboru, czy zdecydują się iść dalej ścieżką i wejść do miasta, czy też może zawrócą i ukryją się na pustkowiu. Nagle Orick przystanął i odwrócił się, żeby spojrzeć na Gallena i Maggie. Świt zbliżał się bardzo szybko i po chwili pierwsze promienie słońca oświetliły mury domów w mieście. Barwne plamy ścian, mieniące się różnymi odcieniami zieleni i purpury, wydawały się tańczyć i kołysać. Przypominały pole kwitnącej lucerny, kołyszącej się na wietrze. Było widać, że budynki mają zaokrąglone ściany. W przerwach między domami rosły wysmukłe drzewa, górujące nad całym miastem. Dalszy odcinek ścieżki był niewidoczny, przesłonięty lasem. - Podkradnę się na skraj gościńca - zaproponował Gallen. - Tylko się rozejrzę. Maggie kiwnęła głową. Młodzieniec zaczął się piąć po zboczu. Zaledwie zdążył zniknąć, kiedy dziewczyna zorientowała się, że musi biec za nim. Spiesznie podążyła śladami Gallena, a niedźwiedź, który został z tyłu, burknął: - Niech cię licho! Czyżbyś zamierzała zostawić mnie tu samego? On także ruszył za przyjaciółmi. Kiedy Maggie dotarła na pobocze gościńca, wydało się jej, że wydarzył się cud. Nagle zza odległej góry ukazały się dwa oślepiające błękitnofiołkowe słońca, a ich blask pokrył całe miasto mozaiką skomplikowanych cieni. Kiedy pierwsze promienie padły na gościniec, jego powierzchnia zalśniła ciemnoczerwonym blaskiem, jakby została posypana rubinami. Rosnące na poboczu drzewa szumiały, kiedy wiatr poruszał ich długimi liśćmi. Maggie usłyszała dźwięki muzyki niesione z wiatrem zapewne z dużej odległości. Przed nimi było widać pogrążony w cieniu łuk, wiodący do samego miasta. Obok niego kręciło się kilkoro ludzi, kobiet i mężczyzn. Niektórzy siadali przy stolikach. Od tej strony napływała woń pieczonego mięsa i świeżego chleba. - To gospoda - odezwała się Maggie. - Rozpoznam każdą, bez względu na to, gdzie ją ujrzę. Stała jednak, wahając się. Ani Gallen, ani Orick nie odważyli się poruszyć. Zauważyli, że nie wszystkie istoty przebywające w tej gospodzie są ludźmi. O mur opierał się dziwaczny żółtoskóry mężczyzna o bardzo długich, wrzecionowatych kończynach. Był łysy i prawie nagi, odziany jedynie w wiśniowofioletową przepaskę biodrową. Maggie podejrzewała, że mężczyzna musi mieć chyba ponad dziesięć stóp wzrostu. W cieniu obok gospody poruszały się inne istoty, które wyglądały jak dzieci o kremowej skórze i ogromnych oczach oraz uszach. Większość gości była jednak zwyczajnymi ludźmi. Niektórzy mieli na sobie jaskrawe zielone, niebieskie i czerwone szaty, podczas gdy inni byli ubrani w złote spodnie i kamizelki, a na głowach nosili srebrne hełmy. Jeszcze inni skrywali całe ciała pod srebrzystymi pancerzami czy zbrojami. W pewnej chwili wiatr zmienił kierunek i zaczął wiać prosto od gospody, gdyż do Maggie dotarły wyraźne dźwięki piszczałek, łomot bębnów i innych instrumentów, których nigdy ani nie słyszała, ani nawet nie podejrzewała, że istnieją. Dźwięki muzyki, wonie potraw i widok barwnie odzianych mieszkańców miasta przyciągał ją i wabił. Dziewczyna wiedziała, że musi pójść do gospody, nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz w jej życiu. Wszyscy troje pospieszyli w stronę łuku. Żółtoskóry mężczyzna o kończynach przypominających pajęcze nogi na ich widok oderwał plecy od ściany. - Witajcie, strudzeni wędrowcy, witajcie! - zawołał, dziwnie akcentując wyrazy. - Jedzenie dla wszystkich podróżnych! Jedzenie na samym skraju drogi. Nałóżcie sobie, czego chcecie. Wejdźcie i jedzcie! - A ile płaci się u was za śniadanie? - zapytał rzeczowo Gallen. Wysoki mężczyzna aż otworzył usta ze zdumienia. - Zaiste, musicie przybywać z bardzo daleka! - stwierdził. - Pożywienie jest przecież drobnostką. Tu, na Fale, wszyscy mogą jeść za darmo. Proszę, wejdźcie. Kiedy znaleźli się w środku, Maggie poczuła na twarzy chłodny cień. Muzyka brzmiała teraz znacznie głośniej. Dziewczyna rozejrzała się po sali, szukając muzyków, ale dźwięki wydobywały się z sufitu, jakby ściany pomieszczenia były żywe i postanowiły zabawiać gości. Zauważyła także, że w suficie jarzą się niewielkie klejnoty, oświetlając wszystkie mroczne kąty. Płonęły niczym pochodnie, chociaż Maggie nie widziała dymu ani ognia. W jednym kącie sali znajdował się stos tac. Ludzie podchodzili do niego, brali tacę, stawiali na niej talerze i kładli obok srebrne sztućce. Gallen stanął na końcu kolejki i podążając za innymi, przeszedł bardzo wąskim korytarzem. Rząd dziwnych krzaków obok przejścia starał się rozproszyć dźwięki dobiegające z kuchni. Wszystkie osoby z kolejki podchodziły do niewielkiego otworu w ścianie, zamawiały potrawy, a następnie wsuwały tacę do otworu. Kiedy po chwili ją wyciągały, znajdowało się na niej pożywienie. Gallen wsunął swoją tacę i poprosił o bułki, pieczone ziemniaki, kiełbaski, świeże maliny i mleko. Kiedy wyciągnął tacę, przekonał się, że ma na niej wszystko, o co prosił. Maggie zajrzała w głąb otworu. Po drugiej stronie zobaczyła jaskrawo oświetlone pomieszczenie, w którym posiłki przyrządzały istoty płci męskiej pokryte złotem i porcelaną. Wszyscy mieli po sześć rąk i poruszali się tak szybko, że jej oczy nie mogły nadążyć za ich ruchami. Poczuła, że jej ciekawość sięga zenitu. Wpatrywałaby się całymi godzinami, gdyby w kolejce za nianie stali inni ludzie. Szybko wsunęła tacę i zamówiła śniadanie. Czuła się dziwnie, zamawiając jedzenie u mężczyzn o metalowych twarzach, których nawet nie widziała. Domyśliła się, że muszą być obdarzeni fenomenalnym słuchem. Otrzymała to, co zamówiła. Po chwili także Orick wsunął tacę i poprosił dla siebie o poczwórną porcję. Wyciągnął tacę, ale trzymał ją w zębach. Okazało się, że znajdują się na niej płaskie bułki, kilkanaście jaj i sznury kiełbasek zwieszających się po obu stronach. Wszystko zostało obficie polanę miodem. Znaleźli wolny stolik i zabrali się do jedzenia. Maggie nie mogła się powstrzymać od rzucania ukradkowych spojrzeń na innych gości. Przy sąsiednim stoliku siedziało kilka osób, odzianych w srebrzyste tuniki z wyhaftowanymi zielonymi, czerwonymi i błękitnymi splotami. Wyglądało na to, że starają się nawzajem przekrzykiwać. Raz po raz wybuchali głośnym śmiechem. Przy następnych dwóch stolikach siedziała młodzież, ubrana w złote spodnie i kamizelki. Głowy wszystkich były ozdobione srebrnymi siatkami. Sprawiali wrażenie bardzo opalonych i spożywali posiłki, nie odzywając się ani słowem. Zamiast tego porozumiewawczo patrzyli sobie w oczy i tylko od czasu do czasu się uśmiechali, jakby któreś opowiedziało dobry dowcip. Goście odziani w jaskrawe różnobarwne szaty i ci w złotych ubraniach pochodzili chyba z różnych grup społecznych. Mali kremowoskórzy ludzie, na ogół siedzący na ławkach w cieniu, zapewne należeli do trzeciej grupy. Byli zupełnie nadzy, ale Maggie zauważyła, iż kobiety mają tak małe piersi, że niemal niczym nie odróżniają się od mężczyzn. Oprócz nich były jeszcze maszyny. Dziewczyna zdecydowała, że tworzą czwartą kastę. Z daleka przypominały wojowników zakutych w lśniące pancerze, ale z bliska można było stwierdzić, że istoty w srebrzystych zbrojach są tylko urządzeniami takimi samymi jak te, które widziała w kuchni. Poruszały się po sali szybko i z wdziękiem, napełniając kubki gości i sprzątając ze stołów. Od chwili gdy znaleźli się w gospodzie, Gallen i Orick milczeli jak zaklęci. Maggie także nie wiedziała, co powiedzieć. Czy powinna zacząć rozmowę na temat dziwnych ludzi? Zapytać o cuda, które widzieli? Coś ostrzegało ją, że ani jedno, ani drugie nie byłoby rozsądne. Nie chciała zwracać na siebie uwagi. Czuła się jak ignorantka. Mieszkańcy tego świata żyli pośród tylu cudów: śpiewających ścian, przyrządzających posiłki maszyn, a także kul, które latały po niebie. W porównaniu z nimi była dzikuską. Chlubiła się tym, że zawsze wszystko w lot chwytała, ale po raz pierwszy w życiu odniosła wrażenie, że jest okropnie niedouczona. Kiedy zaspokoiła pierwszy głód, uświadomiła sobie nagle, że goście, siedzący w sali, rzucają im ukradkowe spojrzenia. - Ludzie gapią się na nas - szepnęła, zwracając się do Gallena i Oricka. - Może nie podobają się im nasze ubrania - szepnął w odpowiedzi młodzieniec. - A może jestem jedynym niedźwiedziem, jakiego kiedykolwiek widzieli - burknął Orick. - Nie wyczuwam woni żadnego, który byłby blisko. Kiedy Maggie mieszkała w Tihrglas, przywykła do widoku niedźwiedzi, które często przychodziły do miasta i nagabywały mieszkańców o pożywienie. Nawet nie zauważyła, że na Fale nie widziała ani jednego. Gallen rozejrzał się po sali i odezwał się półgłosem: - Oricku, czy nie wyczuwasz woni Everynne? Nawet najlżejszego zapachu? - Uwierz mi - odparł niedźwiedź - że gdybym pochwycił nąjlżejszą woń jej pachnideł, pogoniłbym za tym zapachem niczym pies myśliwski za zającem. Nie ma jej w tej gospodzie. Goście siedzący przy sąsiednim stoliku wstali i wyszli, dzięki czemu Gallen, Maggie i Orick poczuli się trochę swobodniej. - 1 co teraz? - zapytał Gallen. - Czy zdajemy się na łaskę ludzi z miasta? Rozglądamy się za pracą i próbujemy zarobić na życie? Czy może wyruszamy na poszukiwania Everynne? - Nie wolno nam się afiszować - ostrzegła Maggie. - Zostawiliśmy tych zdobywców na naszym świecie, ale o ile mi wiadomo, nawet w tej chwili mogą podążać naszym tropem. Jeżeli będziemy chodzili od domu do domu i chwalili się, że jesteśmy obcy, tylko zwrócimy na siebie uwagę. Mieszkańcy mogą nawet chcieć wydać nas w łapy zdobywców. - Sądząc po tym, jak się nam przyglądają, już wiedzą, że jesteśmy obcy - stwierdził Orick. - Uważam jednak, że są bardzo gościnni. Darmowe jedzenie dla wszystkich! Jeżeli naprawdę są wrogami Everynne, może zadawaliśmy się z łajdakami? - Hmmm... - zamyślił się Gallen. - Zapewne i ty, i Maggie macie rację. Miejscowi ludzie są mili, ale zdobywcy mogą być na naszym tropie. Uważam, że powinniśmy się przyczaić. Mimo wszystko ta gospoda to jeszcze nie całe miasto. Everynne i Veriasse mogą gdzieś w nim być. Chciałbym pójść ich poszukać. - I zostawić nas samych? - zapytała Maggie. - W ten sposób nie będę się tak rzucał w oczy - odparł młodzieniec. - A zresztą niedługo wrócę. W tej samej chwili zdumiał się tak bardzo, że aż zaniemówił. Maggie obróciła głowę, chcąc przekonać się, co zobaczył. W drzwiach sali stał wysoki mężczyzna, odziany w czarny strój, czarne rękawiczki i długie czarne buty. Jego twarz świeciła jak srebrzystozłota gwiazda. Gallen niezdarnie wstał od stolika. - Co się stało? - zainteresowała się dziewczyna, ściskając nadgarstek młodzieńca. - Nic - odparł Gallen. - Wydawało mi się, że widzę kogoś znajomego. Maggie popatrzyła na mężczyznę, którego twarz promieniała złocistym blaskiem. - Jego? - zapytała. - Gdzie mogłeś widzieć kogokolwiek podobnego do niego? - Nie jego - wyjaśnił Gallen. - Tamten, którego widziałem, był odziany tak samo, ale skóra jego twarzy jarzyła się niebieskofioletowym światłem. Poza tym tamten mężczyzna był wyższy i szczuplejszy. - Gdzie go spotkałeś? - zaciekawił się Orick. - W Coille Sidhe. Poprzedniej nocy mężczyzna, ubrany podobnie jak ten, ocalił mi życie. - Gallen się przeciągnął. - Powinienem wrócić za kilka godzin albo szybciej, jeżeli odnajdę Everynne. Przeszedł przez salę, minął stojącego przy drzwiach mężczyznę i zniknął w jasno oświetlonym korytarzu. Maggie spoglądała na jego plecy. W porządku, Gallenie O’Dayu, goń swoją tajemniczą kobietę - myślała. - Życzę wam obojgu wiele szczęścia. Miała wrażenie, że została zamknięta w czterech ścianach sali niczym w więzieniu. Co kilka chwil czuła, jak potrąca ją jakiś gość przechodzący obok stolika. Zauważyła, że z wolna sala zapełnia się. Tłok stawał się coraz większy. Dziewczyna i Orick przesiedli się, żeby mieć lepszy widok na szeroką rzekę, toczącą błotniste wody. Nad powierzchnią śmigały zielone jaskółki, od czasu do czasu muskając wodę, zapewne w ten sposób piły. Maggie skubała pożywienie i myślała, że to miejsce mogłoby być rajem. Pogoda była piękna, jedzenie wyśmienite, a życie sprawiało wrażenie nieskomplikowanego. Kiedy jednak od chwili wyjścia Gallena upłynęła godzina, prawda zaczęła wychodzić na jaw. Na rubinowej drodze, wiodącej skrajem miasta, pojawiło się sześciu czarnych drononów. Mieli na nogach dziwaczne buty, pozwalające im ślizgać się po powierzchni w ten sam sposób, jak pająki wodne ślizgają się po tafli jeziora. Jeden z drononów skręcił nagle w stronę gospody. Maggie i Orick skulili się pod ścianą, obawiając się, że potwór rozgląda się za nimi. W gospodzie zapadła śmiertelna cisza. Dronon był tak duży, że chyba nie mógłby przecisnąć się między stolikami. Błyszczące stworzenie złożyło jednak skrzydła i powoli przeszło pod łukiem. Kiedy wchodziło do sali, jego głowa kołysała się lekko z boku na bok. W jednej ręce, pokrytej chitynowym pancerzem, trzymał długi czarny karabin zapalający. Zatrzymał się obok Maggie i Oricka i wyciągnął długi czułek, wyrastający spod dolnej wargi, po czym owinął go wokół nadgarstka dziewczyny. Maggie szybko zerwała się na nogi, chcąc rzucić się do ucieczki, ale została uwięziona między dwoma stolikami a ścianą, o którą opierała się plecami. Wąs dronona trzymał ją jak gruby sznur. Krępował i nie pozwalał uciec. Stworzenie miało pod ustami dziwny organ. Wyglądał jak dziesiątki krótkich tępych palców, wiszących powyżej naprężonej błony, podobnej do skóry na boku bębna. Kiedy palce zaczęły miarowo uderzać w błonę, rozległ się rytmiczny terkot w rodzaju takiego, jaki mogłaby wydać duża szarańcza. Maggie stwierdziła jednak, że intensywność i wysokość dźwięków ulega zmianom. W tej niesamowitej muzyce mogła nawet rozróżnić słowa. Dronon chciał jej coś powiedzieć. - Nie pochodzisz z tego świata. Skąd przybyłaś? - zapytał władczym tonem. Maggie zamarła, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jeszcze bardziej przycisnęła plecy do ściany. Wąs dronona wzmocnił uścisk wokół jej nadgarstka. Po chwili stworzenie uniosło jedną rękę nad głowę. Maggie odważyła się spojrzeć w górę. Uniesione ramię potwora sprawiało wrażenie ciężkiej kłody o poszarpanej krawędzi, przypominającej zęby piły, i zakończonej czymś, co wyglądało jak szczypce kraba. Drobna, segmentowana ręka stworzenia schowała się, ale nad głową dziewczyny pozostały zębate, lekko zakrzywione kleszcze. Gdyby dronon zdecydował się zadać cios, rozłupałby ciało Maggie na dwoje jak siekierą. Głośno syknął, dając do zrozumienia, że uczyni to, jeżeli dziewczyna nie udzieli mu odpowiedzi. - Nie pochodzisz z tego świata - powtórzył. - Skąd przybyłaś? Siedzący przy sąsiednim stoliku obcy, odziany w czarny płaszcz mężczyzna, którego złota twarz świeciła jak jasna gwiazda, wstał i odpowiedział: - O, wielki lordzie, ona jest Milczkiem z Pellariusa! Nie może mówić. - Podszedł do stolika Maggie. - Śpiewacy na jej planecie uznali, że nie jest obdarzona czystym głosem, a więc wycięli jej struny głosowe i upewnili się, że nie będzie mogła rodzić dzieci. Mimo to nabyłem ją, żeby mogła zostać robotnicą i pracować ku jeszcze większej chwale imperium drononów. - Jaką pełni funkcję? - zapytał gigant. - Jest aberlainem, wyspecjalizowanym w dokonywaniu genetycznych ulepszeń płodów. - Jeżeli jest aberlainem, gdzie jest jej Przewodnik? Czułek dronona uwolnił nadgarstek Maggie i zaczął przesuwać się po czubku jej głowy. - Dotychczas była tylko aberlainem drugiej klasy - wyjaśnił nieznajomy - ale osiągnęła stan, w którym może zostać awansowana do pierwszej grupy. Właśnie w tej chwili wykonują na mój rozkaz nowego Przewodnika. - A gdzie jest dotychczasowy? - zapytał władczo dronon. - Tu, mam go w kieszeni. Nieznajomy wyciągnął srebrną siatkę obrzeżoną szeroką opaską w kształcie korony z błyszczącymi różnobarwnymi światełkami. Uniósł ją, żeby dronon mógł się jej przyjrzeć. Stworzenie natychmiast opuściło groźne ramię. - Niech wasza praca przysporzy imperium większej chwały - powiedziało, zwracając się równocześnie i do nieznajomego, i do Maggie. Przez chwilę spoglądało na Oricka, po czym skuliło się, odwróciło i zaczęło przeciskać między stolikami. Skręciło w korytarzu i zniknęło w głębi domu. Maggie zorientowała się, że drży, z trudem stojąc obok stolika. Nie mogła się poruszyć, jakby zdrętwiała z przerażenia. Czułek dronona pozostawił na jej przegubie szary proszek, od którego piekła skóra. W sali rozbrzmiał na nowo gwar rozmów. W końcu Maggie opadła bezwładnie na krzesło. Nieznajomy o złocistej twarzy bezwstydnie się jej przyglądał. Dziewczyna zauważyła, że robił to przez ostatnie pół godziny; obserwował ją i Oricka tak uważnie, że nie mógł się z nim równać nikt inny z gości. Nie wiedziała, jak mu dziękować. Mężczyzna nadal stał przy ich stoliku. Ujął stojący na blacie dzbanek z czystą wodą i polał nią przegub Maggie w miejscu, gdzie dotknął go wąs dronona. Później osuszył rękę dziewczyny płócienną serwetką. - Nie wiem, skąd naprawdę przybywasz - szepnął - ale z pewnością nie wiesz nic o drononach. - Zaczął ocierać wilgotną tkaniną jej twarz i czubek głowy. - Po pierwsze, musisz wiedzieć, że egzoszkielet dronona wydziela słaby kwas. Te istoty pochodzą z suchego świata, a kwas stanowi coś w rodzaju dodatku do ich systemu immunologicznego. Jeżeli któraś cię dotknie, a ty nie zmyjesz kwasu ze skóry, mogą zrobić się bąble. Odłożył serwetkę i ignorując Oricka, zaczął wpatrywać się w twarz Maggie. Miał wystającą, kanciastą brodę i przenikliwe piwne oczy. Było widać, że ma pod czarnym kapturem na włosach srebrną siatkę, podobną do tej, którą nosiła Everynne. Skraj siatki zdobiły długie srebrne łańcuszki, z których zwieszały się setki metalowych trójkącików. Całość przypominała delikatną metalową perukę. Dziewczyna zastanawiała się, dlaczego mężczyzna kryje tak piękne nakrycie głowy pod kapturem, ale nie odważyła się go o to zapytać. - Nazywam się Karthenor - przedstawił się nieznajomy. - Jestem lordem aberlainów. - Ja... już wcześniej widziałam, jak nas obserwowałeś - odezwała się Maggie. - Wybacz mi moje wścibstwo - rzekł mężczyzna. - Nie chciałem cię obrazić. Nigdy jednak nie widziałem nikogo ubranego jak ty ani też nigdy nie spotkałem nikogo podobnego do twojego przyjaciela. - Nieznajomy spojrzał na niedźwiedzia i rzucił lekceważąco, jakby Orick był dzieckiem: - Chyba znam ten gatunek. To niedźwiedź, prawda? - Czarny niedźwiedź! - burknął w odpowiedzi Orick. - Och, wybacz mi - unosząc brwi, odparł Karthenor. Popatrzył na Oricka z większym szacunkiem. - To genetycznie udoskonalony czarny niedźwiedź. Miło mi, że cię poznałem-dodał, zwracając się bezpośrednio do zwierzęcia. Mężczyzna odsunął krzesło i usiadł. Maggie wyczuwała w nim jakieś pragnienie, coś w rodzaju oczekiwania, okazywanego czasem przez handlarzy, którzy bardzo chcieli sprzedać swoje towary. - Ty i twój przyjaciel także nas obserwowaliście - ciągnął lord aberlainów. - Podejrzewam, że wydajemy się wam równie dziwni jak wy nam. Czy mam rację? Maggie zaczęła przyglądać się jego złotej twarzy. Nie mogła się zmusić do wypowiedzenia kłamstwa. Prawdę mówiąc, nie była pewna, czy w ogółe powinna skłamać. Przelotna uwaga, usłyszana z ust Gal-lena, że mężczyzna ubrany jak ten niedawno ocalił mu życie, sprawiła, że darzyła nieznajomego zaufaniem, które jednak mogło być niebezpieczne. Jakiś impuls kazał jej powiedzieć: - Przeszliśmy przez wrota świata i znaleźliśmy się tutaj. Tak, to prawda, że wszystko wydaje się nam dziwne. Zdumiony Karthenor odchylił się, jakby uderzony, ale jego głos pozostał uprzejmy i obojętny. Maggie nie mogła zgadnąć, o czym myślał, kiedy zapytał: - Przeszliście przez wrota świata? Jak się nazywasz? Skąd pochodzisz? - Nazywam się Maggie Flynn i pochodzę z miasta Clere. Karthenor popatrzył na nią z kamiennym wyrazem twarzy, a potem nisko pochylił głowę.. - Miło mi ciebie poznać, Maggie Flynn z miasta Clere. Ja... mam nadzieję, że nie jestem zbyt ciekawski, ale czy mogę cię zapytać o to, z jakiego przybyłaś świata? - Z Ziemi - odparła dziewczyna. Nieznajomy sprawiał wrażenie zakłopotanego. Jak zauroczony spoglądał to na Maggie, to na Oricka. W końcu oparł łokcie na stole i przyłożył palec w rękawiczce do dolnej wargi. - O jaką Ziemię ci chodzi? - zapytał. - Słyszę, że dobrze władasz naszą mową, a więc w twoim kodzie genetycznym dokonano zmian, żebyś mogła pamiętać ją i używać. Wymawiasz jednak słowa z dziwnym akcentem. Jeszcze nigdy w życiu takiego nie słyszałem. - Z Ziemi - powtórzyła Maggie. - Tam właśnie mieszkam. Lord aberlainów odwrócił głowę na bok, jakby w coś się wsłuchiwał. - Z jakiego kontynentu na tej Ziemi przybywasz? - zapytał po chwili. - Z Tihrglas. - Ach, z t e j Ziemi! - Karthenor lekko się uśmiechnął. Złączył dłonie, po czym obdarzył Maggie i Oricka taksującym spojrzeniem. - Z całą pewnością nie znaleźliście klucza od wrót gdzieś na Tihrglas. Jakim cudem go zdobyliście? Dziewczyna poczuła nagle, że jest w jakiś niewytłumaczalny sposób przerażona. Wiedziała, że nie ma to nic wspólnego z manierami nieznajomego. Karthenor sprawiał wrażenie mężczyzny uprzejmego i miłego. Ona jednak zdrętwiała. Nie chciała pozwolić lordowi na zadawanie dalszych pytań. - Ach, wybacz mi!¦ Przestraszyłem cię! - szepnął Karthenor. - Tu, na Fale, jesteśmy względem siebie bardzo szczerzy. Możliwe, że wydaje ci się to... szokujące. Proszę, pytaj najpierw mnie, o co zechcesz. Może to pozwoli ci się uspokoić. - Czy jesteś człowiekiem? - odezwał się szybko Orick. Mężczyzna uśmiechnął się i dotknął palcem policzka. - Chodzi ci o tę maskę? Oczywiście, że jestem człowiekiem, bez względu na to, jak zechcesz na to patrzyć. - Więc dlaczego nosisz maskę? - zapytała Maggie. - By objawiać - odparł Karthenor, przyjaźnie ujmując dłoń dziewczyny. - Taki mamy zwyczaj. Te maski objawiają nasze najskrytsze uczucia. Ci, którzy ich nie noszą, mogą skrywać emocje przed innymi ludźmi, ale kiedy ktoś nosi maskę z Fale, nie może się ukrywać. Zawsze musi okazywać, co naprawdę czuje. Ci spośród nas, którzy noszą maski, nie mogą kalać warg żadnym kłamstwem. Właśnie dlatego na wszystkich światach mówi się, że osobę noszącą maskę z Fale można darzyć nieograniczonym zaufaniem. Uśmiechnął się łagodnie do Maggie, a dziewczyna w tej samej chwili zawstydziła się, że mogła być tak nieufna. Karthenor trzymał jej dłoń, jakby była dzieckiem, i nie zmieniając wyrazu twarzy, spoglądał przez okno na jaskółki muskające powierzchnię rzeki. Po wodzie pływały dzieci, siedząc na czymś, co wyglądało na ogromną gęś. - Jeżeli chcesz, mogę cię oprowadzić po mieście - zaproponował. - Pochodzisz z Tihrglas, a zatem powinnaś być nim oczarowana. Jest niepodobne do niczego, co widziałaś na swoim świecie. - Ty także byłeś na Tihrglas? - zainteresował się Orick. - Uchowaj Boże, skądże znowu! - odrzekł mężczyzna. - Ja nie podróżuję, ale przecież istnieją zapiski. Czy coś wiecie na temat Fale? - Nic - przyznała Maggie. - No cóż, najwyższy czas, żebyście się dowiedzieli. Dawno temu moi i twoi przodkowie żyli na tym samym świecie, na planecie zwanej Ziemią. Nie była to jednak ta sama Ziemia, z której ty przybyłaś. Dziewczyna rzuciła nieznajomemu podejrzliwe spojrzenie, ale nie odezwała się ani słowem. Tymczasem lord aberlainów ciągnął: - Powiadano, że dalekimi krewniakami naszych przodków były zwierzęta, wskutek czego tamci pradawni ludzie żyli jak one. Kłócili się i zabijali, a także bogacili kosztem innych. W końcu poznali tajemnicę gwiezdnych lotów i wyprawili się ku odległym gwiazdom. Doszło do rozwoju techniki i wiedzy na skalą, jakiej nie znano nigdy przedtem. Maszyny nauczyły się samodzielnie myśleć. Ludzie dowiedzieli się, jak oszukiwać śmierć, dzięki czemu mogli żyć przez całe tysiąclecia. W swoich wędrówkach spotkali nowe rasy i pozyskali nowych sojuszników, którzy także potrafili latać między gwiazdami. Mimo to wojny trwały nadal, a ludzie żyli w nędzy i strachu. Niektórzy z naszych przodków postanowili zatem wyrzec się zdobyczy techniki i wieść życie na prymitywnych planetach, nietkniętych ludzką ręką. Zbudowali tam beztroskie wioski i urocze miasta. Nazwano ich Zacofańcami. Przed osiemnastoma tysiącleciami niektórzy osiedlili się na waszym świecie. Dysponowali tylko najbardziej podstawowymi narzędziami, a także kilkoma genetycznymi udoskonaleniami. Dzięki temu prawie nie chorowali i mogli przekazywać z pokolenia na pokolenie znajomość uniwersalnej mowy. Zabrali również garść nasion, z których wyrosły później rośliny uprawne i drzewodomy. To właśnie wtedy nasi przodkowie podzielili się na dwie grupy. Moi przodkowie zostali nazwani Postępowcami. Nie wyrzekli się cudów techniki i zachowali wiedzę o podróżach międzygwiezdnych. Karthenor uniósł rękę i machnął, zamaszystym gestem pokazując niebo. - Skąd aż tyle wiesz na temat naszych przodków? - zapytała nieufnie Maggie. - Nigdy nie słyszałam tej opowieści. Mężczyzna dotknął srebrzystych trójkącików, zwieszających się po bokach okrycia głowy. - Powiedziała mi o tym moja siatka. To maszyna ucząca, która wie o wiele więcej niż jakikolwiek człowiek. Maggie zaczęła się przyglądać łańcuszkom i trójkącikom. - Czy chciałabyś się tego też nauczyć? - ciągnął Karthenor. - Mam przy sobie jeszcze jedno takie urządzenie. Na jego złotej twarzy malowało się dziwne napięcie. Nieznajomy sięgnął do kieszeni, wyciągnął srebrzystą koronę i podał dziewczynie. Maggie ujęła ją ostrożnie i zaczęła oglądać. Na zewnętrznej powierzchni opaski było widać jedynie pojedynczy otwór, będący czymś w rodzaju małego okna. Wewnętrzna mieniła się różnokolorowymi światełkami. Wystawały z niej dwa niewielkie kolce, zapewne umieszczone w tym celu, żeby przylegały do szyi i utrzymywały urządzenie na czubku głowy właściciela. - To jest Przewodnik - wyjaśnił Karthenor. - Tu, na Fale, jest uważany za rzecz bardzo cenną. Chcę, żebyś przyjęła go ode mnie w prezencie. Jesteś piękną młodą kobietą. Będziesz potrzebowała go, jeżeli chcesz zarobić na życie. - Jak to działa? - zainteresowała się Maggie. - To mechaniczny nauczyciel, który nauczy cię wielu rzeczy - odparł lord aberlainów. - Kiedy włożysz go na głowę, nie tylko będziesz pięknie wyglądała, ale wszyscy dowiedzą się, jaka jesteś mądra i bogata. Jeżeli zdecydujesz się go założyć, poznasz wszystkie tajemnice zawodu aberlaina. Nauczysz się tworzyć życie. Będziesz umiała kształtować niesamowicie skomplikowany ludzki genom w taki sposób, żeby ludzie z przyszłych pokoleń byli mądrzejsi i silniejsi. Żeby mogli lepiej służyć społeczeństwu niż w tej chwili. Jeżeli postanowisz nosić to urządzenie, staniesz się niewyobrażalnie bogata. Pod względem bogactwa i władzy po pewnym czasie dorównasz samym lordom. Pozwól, że pokażę ci, jak to nosić. Przez głowę Maggie przelatywały setki pytań naraz. Jeżeli ta rzecz była taka kosztowna, dlaczego nieznajomy chciał jej dać ją za darmo? Uświadomiła sobie nagle, że wielu gości, siedzących przy stolikach w jadalni, ma na głowach podobne Przewodniki. To właśnie ci ludzie spożywali posiłki w milczeniu. Wyglądało na to, że jakoś umieją porozumiewać się bez słów. Zastanawiała się, jak długo Karthenor pozwoli jej korzystać z urządzenia. Mężczyzna wyjął koronę z rąk Maggie i uniósł. Przewodnik miał kształt obszernego łuku i po założeniu nie stawał się pełnym okręgiem. Karthenor zaczął nakładać urządzenie od tyłu głowy dziewczyny, tak aby końce łuku dotknęły jej karku. W tej samej chwili przez mózg Maggie przeleciała myśl, że jeżeli maska Karthenora zmuszała go do mówienia prawdy, jakim cudem mógł skłamać drononowi? Po sekundzie chłodna metalowa krawędź musnęła czoło dziewczyny. W miejscach, w których dwa kolce zetknęły się ze skórą, Maggie poczuła lekkie swędzenie. - Bardzo dobrze - odezwał się lord aberlainów. - To urządzenie będzie twoim Przewodnikiem. Nauczy cię wszystkiego, co musisz robić. Będzie twoim pocieszycielem i nieodłącznym towarzyszem. Posługując się nim, nauczysz się wielu wspaniałych rzeczy. Maggie uniosła głowę i spojrzała na mężczyznę. Obszerny czarny kaptur skrywał jego złotą twarz, wykrzywioną teraz w złośliwym uśmiechu. Dziewczyna chwyciła za obręcz na głowie, chcąc ją zerwać, ale nagle szarpnęła się, gdyż przez jej mózg przeleciała ognista błyskawica. Poczuła łzy, spływające po policzkach niczym roztopiony ołów. Krzyknęła i z trudem chwytając powietrze, upadła na podłogę. - Zdejmij to z jej głowy! - ryknął Orick. Karthenor popatrzył na niedźwiedzia, po czym niedbale machnął ręką. Z niewielkiego urządzenia, umieszczonego na jego przegubie, wystrzeliła sieć spleciona z tak cienkich szarych drutów, że niemal niewidocznych. Pajęcze nitki oplotły Oricka, po czym przykleiły się do ściany. Przerażony niedźwiedź zaryczał i zaczął szarpać sploty, chcąc się uwolnić, ale sieć okazała się nadzwyczaj wytrzymała. - Na pomoc! - krzyknęła Maggie, turlając się po podłodze. Z nadzieją spoglądała na pozostałych gości. Sylwetka lorda aberlainów zawirowała. Maggie patrzyła na mężczyznę jak przez mgłę, pełna bólu i przerażenia. Karthenor pochylił się nad nią i syknął: - Nikt nie może ci pomóc. Pamiętaj o tym, że jestem lordem. Nie próbuj zdjąć Przewodnika, gdyż w przeciwnym wypadku zostaniesz ukarana za nieposłuszeństwo. A teraz powiesz mi, w jaki sposób przedostaliście się przez wrota na Tihrglas. Gdzie znaleźliście klucz? Kończyny Maggie zwiotczały. Chociaż dziewczyna usiłowała się poruszyć, nie panowała nad ruchami rąk i nóg ani nie mogła napiąć żadnego mięśnia. Mimo to, jak obiecał Karthenor, Przewodnik zaczął ją uczyć. W jednej cudownie krótkiej chwili Maggie zrozumiała, na czym polega praca aberlaina. Mając do pomocy Przewodnika, miała spędzić resztę życia dokonując zmian w kodach genetycznych ludzkich płodów, by w przyszłości ludzie stali się wierniejszymi sługami imperium drononów. W dowód wdzięczności wszystkie dzieci, a także ich potomkowie, miały pozostać na wieki dłużnikami Maggie i jej lorda Karthenora. Nawet gdyby wszyscy pracowali w pocie czoła przez tysiące pokoleń, jakaś część ich wynagrodzenia miała zawsze stanowić zapłatę za pracę dziewczyny. Dopiero przed sześciu laty zawód aberlaina przestał być uważany za nielegalny. Przedtem traktowano go jak coś amorałnego. Teraz jednak rządzili drononi. W ich imperium każde nowo narodzone stworzenie należało do określonej kasty, której nie mogło później opuścić. Przed oczami Maggie przelatywały obrazy istot zamieszkujących imperium drononów: Złotej Królowej Tlitkani, która niedawno przejęła władzę i zapanowała nad sześcioma tysiącami światów, czarnego lorda Zdobywcy, ich żołnierzy, niewysokich żółtoskórych rzemieślników, a także niezliczonych rzeszy białoskórych niewolników. W tym społeczeństwie każdy miał swoje miejsce, a drononi starali się przekształcić cywilizację ludzi na podobieństwo swojej społeczności. Karthenor, lord aberlainów, był jednym z najgorszych wrogów ludzi. Korzystając ze zdobyczy inżynierii genetycznej, miał nadzieję stworzyć z ludzi rasę posłusznych niewolników, ponieważ pozwoliłoby mu to ciągnąć zyski z ich pracy do końca życia. Obdarzona Przewodnikiem Maggie miała zostać jego niewolnicą. W atomach metali, z których wykonano urządzenie, zapisano informacje. Srebrna opaska mieściła miliardy tomów wiedzy, a także mikroskopijne nadajniki i odbiorniki. Od chwili nałożenia na włosy Maggie te nanotechniczne urządzenia tworzyły w jej głowie sieć sztucznych neuronów, wiodących do samego mózgu i na zawsze wiążących ją z urządzeniem. W ciągu najbliższych kilku godzin dziewczyna i jej Przewodnik mieli się całkowicie zjednoczyć. Maggie popatrzyła na Karthenora z nieukrywaną nienawiścią. - Teraz wiem, kim jesteś! - warknęła. Wypowiedzenie tych słów wywołało jednak w jej mózgu nową falę bólu. Mężczyzna się roześmiał. - No, widzisz, twoje oczy zaczynają się otwierać! Na swój prymitywny sposób upodabniasz się do jednego z bogów. Pragnę teraz, żebyś przez kilka chwil o nich pomyślała, a potem powiesz mi, skąd miałaś ten klucz. Karthenor machnął ręką. Dwa srebrzyste androidy podeszły do stolika, pochyliły się nad dziewczyną i ujęły ją pod ręce. Po chwili zaczęły ją ciągnąć na zaplecze gospody. Orick zaryczał, doprowadzony do wściekłości, ale nie mógł nic zrobić. Kiedy Karthenor wypowiedział słowo „bogowie”, źrenice Maggie zalał potok informacji, wskutek czego cały świat przed jej oczami przybrał szarą barwę. Podobnie jak dziewczyna miała osobistego, sprzężonego z jej mózgiem niewielkiego Przewodnika, inne, o wiele większe urządzenia były dołączone do mózgów istot dysponujących potężniejszymi inteligencjami. Srebrzysta siatka Karthenora kryła w sobie znacznie więcej informacji niż Przewodnik Maggie, ale jeszcze inne istoty, obdarzone nieśmiertelnością, były wyposażone w inteligentne urządzenia o rozmiarach planety. To one były bogami. Oczami mózgu Maggie zobaczyła Semarritte, wielką sędzinę, która rządziła tą częścią galaktyki od ponad dziesięciu tysiącleci. Była kobietą o dumnym spojrzeniu i ciemnych włosach, niezwykle podobną do Everynne, ale starszą. To właśnie Semarritte na początku panowania kazała zbudować wrota pozwalające na szybkie przedostawanie się z jednego świata na drugi. Pragnęła jednak być bezpieczna i zachowała w tajemnicy metodę umożliwiającą sporządzenie klucza, który otwierał bramy do innych światów. W jednej chwili Maggie uświadomiła sobie, że Everynne jest córką Semarritte. Dowiedziała się też, że Everynne ukradła klucz do wrót, podjąwszy rozpaczliwą próbę odzyskania światów, którymi rządziła kiedyś jej matka. Karthenor i jego słudzy zaczęli wlec Maggie długim korytarzem. Każdy krok powodował bolesne szarpnięcia. Dziewczyna obawiała się, że androidy wyrwą jej ręce ze stawów. W końcu minęli kilka sklepów i nisz i zatrzymali się przed gładką ścianą, która pod wpływem dotyku dłoni Karthenora zamieniła się w mgiełkę. Znaleźli się w salonie, gdzie podłogę wyłożono luksusowymi białymi dywanami. W kątach stało kilka wygodnych sof. Androidy pozostawiły Maggie na podłodze. Po chwili dziewczyna stwierdziła z przerażeniem, że porusza wargami wbrew swej woli. Leżała bezradna jak niemowlę i słuchała, jak opowiada Karthenorowi o lady Everynne i drononie, który podążał za nią na Tihrglas, a także o naiwnych próbach Gallena udzielenia pomocy pięknej kobiecie. Każdym następnym słowem coraz bardziej zdradzała Gallena, siebie, lady Everynne... wszystkich ludzi, żyjących na wszystkich światach. Od czasu do czasu lord aberlainów przerywał potok jej mowy, żeby zadać pytanie w rodzaju: - Gdzie w tej chwili znajduje się Gallen? Bez względu jednak na to, jak bardzo pragnęłaby skłamać, mówiła zawsze całą prawdę. Nie potrafiła powstrzymać się od mówienia. Kiedy skończyła, z jej oczu popłynęły gorzkie łzy. - Idź teraz do swojego pokoju - rozkazał Karthenor. Maggie nagle się dowiedziała, że jej sypialnia znajduje się na poddaszu. Chciała rzucić się do ucieczki, ale nie potrafiła zmusić stóp do biegu. Poruszała się tylko w takt impulsów przekazywanych jej przez maszynę. - To będzie teraz twój dom - szepnął jej Przewodnik. - Od dzisiaj będziesz wierną niewolnicą lorda Karthenora. Nauczę cię wszystkiego, co musisz robić. Urządzenie zaczęło kierować ruchami rąk i nóg dziewczyny. Z początku nieporadnie poprowadziło ją sterylnie czystym białym korytarzem, kończącym się długimi schodami. Maggie przyglądała się wszystkiemu, zdając sobie sprawę z tego, że właściwie nie była już człowiekiem. Usiadła na łóżku, a potem się położyła, ale nie przestała rozmyślać. Jej Przewodnik przecież zawsze myślał. Pozostało jej już tylko liczyć na Gallena. ROZDZIAŁ 7 Gallen chodził seledynowymi korytarzami miasta. Powietrze było ciepłe i wilgotne, podobne do tego, jakie panowało we wnętrzach drzewodomów. Wyczuwało się, że całe miasto żyje, rośnie. Przez okna w sklepieniu wpadało trochę światła, a jeszcze więcej blasku dawały jarzące się klejnoty umieszczone w suficie. W miarę jak Gallen coraz głębiej zapuszczał się do tych żywych katakumb, dwukrotnie przechodził przez pozbawione sklepień targowiska, na których przekupnie, odziani w różnobarwne fałdziste szaty, starali się sprzedać mu bajeczne przedmioty. Raz była to para żywych płuc, które mógłby przymocować do pleców i oddychać nimi pod wodą, innym razem nasiona kwiatów, które posadzone wieczorem, wyrosłyby w ciągu nocy, stając się rano sześciostopową rośliną, obsypaną fantastycznymi kwiatami. Kiedy indziej narnawiano go, żeby kupił kaptur, dzięki któremu mógłby wdać się w rozmowę z kimś zmarłym, albo miniaturową zatyczkę, którą mógłby umieścić w uchu i zawsze słuchać muzyki, a nawet jakiś krem, który nie tylko usuwał ze skóry zmarszczki i piegi, ale także pozwalał użytkownikowi roztaczać miłą woń przez całe lata. Gallen zdawał sobie sprawę z tego, że większość oferowanych przedmiotów była właściwie bezwartościowymi zabawkami, drobiazgami przeznaczonymi dla ludzi, którym na niczym nie zbywało. Mimo to przekupnie zachwalali towary, starając się przyciągnąć jego uwagę czasami w bardzo dziwny sposób. Młodzieniec ujrzał nagle, jak przy wejściu do jednego sklepu zmaterializowała się piękna kobieta. Była silna, zgrabna i opalona, a ciało miała osłonięte tylko strzępkami materiału. Uśmiechnęła się do Gallena i zapytała: - Dlaczego nie miałbyś wejść do środka i przymierzyć? Później weszła do sklepu, a Gallen podążył za nią. Zobaczył, że kobieta zatrzymała się obok stosu spodni, zdjęła jedną parę, założyła na smukłe ciało, a potem zniknęła. Gallen stwierdził, że gapi się na stos spodni. Zaczął się rozglądać po sklepie, szukając kobiety, ale nigdzie jej nie widział. Nagle uświadomił sobie, że została stworzona tylko po to, żeby zwabić go do sklepu. Wyszedł, ale przekonał się, że podobne urządzenia znajdują się przy wejściach do większości sklepów. Słyszał głosy dobiegające znikąd i namawiające go, by nie zwlekał z zakupami, jeżeli pragnie coś zaoszczędzić. Tu i tam pojawiały się przed nim widmowe kobiety, które zaczynały go błagać, żeby kupił coś w ich sklepie. Były zawsze tak piękne, że ich uroda przyprawiała go o zawrót głowy. Czując, że ogarnia go niemal maniakalna radość, Gallen chodził niekończącymi się korytarzami jak pijany albo urzeczony. Przymierzał ubrania i próbował różnych potraw, ale zawsze rezygnował z kupowania. Na którymś z placów ujrzał bestię wyglądającą jak wielka szara ropucha. Istota siedziała na krześle, otoczona różnobarwnymi pojemnikami, pełnymi kolorowych proszków. Ropucholud nosił na głowie olbrzymią siwą perukę, której pukle, pełne kółeczek i trójkącików, spadały, niczym wodospady, na jego ramiona. Na plecach miał wiele rurek z mnóstwem wyrastających z nich wypustek. Niektóre były zakończone delikatnymi włoskami, a inne skalpelami czy kleszczami. Wszystkie wypustki przebiegały nad jego głową i dzięki jakimś złączom czy stawom skupiały się na blacie niewielkiego stołu ustawionego przed ropuchą. Stolik był otoczony wianuszkiem ciekawskich dzieci. Gallen także przystanął i zaczął się przyglądać. Wszystkie kończyny ropucholuda skupiały się na małym przedmiocie, umieszczonym przed nim na stoliku. Zdumiony młodzieniec stał i patrzył, niemal zapominając o oddychaniu. Na blacie ujrzał cienką trzcinę z siedzącą na niej purpurową ważką. Dziesiątki maleńkich igieł, a może włosków, dochodziło do samego tułowia owada. Gallen zwrócił uwagę na to, że włoski muskają jedno skrzydełko nieruchomej ważki. Części skrzydełka brakowało, ale wypustki ropucholuda, dotykając go, tworzyły brakujący koniec. Gallen poczuł, jak jego szczęka opada ze zdumienia. Obszedł stolik z siedzącym ropucholudem, pragnąc przyjrzeć się pracy dziwnej istoty. Stare, szare stworzenie spoglądało na wyrazy materializujące się w powietrzu przed jego głową. Były pisane ognistymi czerwonymi literami, które rozkwitały w powietrzu i znikały tak szybko, że młodzieniec nie potrafił ich przeczytać. Nieco wyżej, także w powietrzu nad głową ropucholuda widniał wizerunek ważki, o wiele większej niż w rzeczywistości. Za każdym razem, kiedy dziwna istota kończyła tworzyć nowy odcinek skrzydła, unosiła głowę i wpatrywała się w barwny obraz. Przez chwilę spoglądała nań, dopóki nie pojawiała się na nim nowa część skrzydła z żyłkami, po czym znów kierowała spojrzenie na blat stołu. Wypustki zaczynały tworzyć następną część ważki. Ropucholud zakończył całe pracę po upływie niespełna pięciu minut. - A teraz, dzieci, które chciałoby dostać tę stworzoną ważkę? - zapytał, a dzieci zaczęły klaskać w dłonie i krzyczeć jedno przez drugie, prosząc go, żeby wręczył owada właśnie jej czy jemu. Ropucholud wyciągnął szary, pokryty naroślami palec. Dotknął ważki, która natychmiast wspięła się na długi paznokieć. Uniósł rękę i przez chwilę trzymał ją w powietrzu, po czym odwrócił się w stronę Gallena. - Myślę, że dam ją temu dziecku, które wygląda jak mężczyzna - powiedział, wyciągając rękę ku młodzieńcowi. Gallen dotknął kończyny ropucholuda, a ważka z lekkim drżeniem skrzydeł przeszła na jego palec. Miała jaskrawopurpurowy tułów i tylko na podbrzuszu i skrzydłach było widać jaśniejsze czerwone plamki. Rozczarowane dzieci rozeszły się we wszystkie strony. - Dziękuję - odezwał się Gallen. - Proszę bardzo - odparł ropucholud. - Za kilka chwil skrzydełka wyschną, a wówczas ważka odleci. Gallen zaczął się przyglądać dziwacznej istocie. Miała żółte oczy, usianą brodawkami skórę i usta tak szerokie, że mogłaby połknąć w całości nawet kota. Szara skóra na chudych, długich rękach i nogach zwisała w luźnych fałdach. - Nigdy jeszcze nie widziałeś Motaka - stwierdził ropucholud. - To ty właśnie nim jesteś? - zapytał Gallen. - Tak - przyznał. - Gdybyś nas kiedyś widział, wiedziałbyś, że powinieneś skierować spojrzenie w inną stronę i nie wpatrywać się we mnie tak, jak to robiłeś. Na Motaku wpatrujemy się tylko w tych, którzy są brzydcy. - Przepraszam - rzekł Gallen. - Nie zamierzałem sugerować, że jesteś brzydki. - Wiem. - Byłem tylko zaciekawiony. - 1 to wiem - oświadczył ropucholud. - Od wieków nie widziałem nikogo dorosłego, kto aż tak interesowałby się pracą tworzyciela. - Właśnie na tym polega twoja praca? - zdziwił się młodzieniec. - Stwarzasz żywe istoty? - Ale nie prawdziwe. Są sztuczne, chociaż sprawiają wrażenie żywych. Mimo to wyglądają jak prawdziwe i nie wiedzą, że nie są żywymi stworzeniami. - Czy w ten sposób możesz stwarzać także ludzi? - zainteresował się Gallen. - Owszem, ale cena jest dosyć wysoka. Potrafię tworzyć formy życia, które będą wyglądały i zachowywały się, jak zechcesz. Między jednym a drugim zamówieniem tworzę domowe zwierzątka dla dzieci. - Dziękuję. Jestem ci bardzo wdzięczny - oznajmił Gallen, po czym ukrył ważkę w zagłębieniu złożonych dłoni. Postanowił, że zabierze ją do gospody i pokaże Maggie. - To ja ci dziękuję - odparł ropucholud. - Wielką radość sprawiło mi oglądanie takiego błysku w oczach dorosłego człowieka, a szczególnie w tych trudnych czasach. Niech twoja radość płonie w tobie na wieki. Kiedy Gallen powrócił do gospody, goście właśnie uwalniali Oricka z krępującej sieci. Nigdzie nie było widać Maggie. Niedźwiedź warczał na ludzi, którzy go uwalniali. - Dlaczego go nie powstrzymaliście, ludzie? Dlaczego go nie powstrzymaliście? Nikt mu nie odpowiedział. - Kogo mieli powstrzymywać? - zapytał Gallen, wypuszczając ważkę. Wyciągnął nóż i zajął się przecinaniem włókien sieci. Każda cienka nitka miała wytrzymałość stalowego drutu i sprawiała wrażenie przyklejonej do ściany. - Maggie została porwana przez mężczyznę o nazwisku Karthenor! - zawołał Orick. Widząc, że młodzieniec kończy przecinać ostatnią nić, przynaglił go: - Tędy, Gallenie! Puścił się korytarzem, wiodącym w stronę centralnej części miasta. Pędził jak pocisk, kierując się wyłącznie węchem. Czasami docierał do skrzyżowania i przystawał, chwytając w nozdrza powietrze napływające z odgałęzień. Kiedy indziej przebiegał przez skrzyżowanie tylko po to, żeby w następnej chwili znieruchomieć i zacząć badać wonie dolatujące z innej odnogi. Po kilku minutach oboje znaleźli się jednak w zaułku zakończonym ślepą ścianą. - Byli tutaj - oświadczył Orick. - Doszli przynajmniej do tego miejsca. Zajął się obwąchiwaniem kremowego muru, a później wspiął się na tylne łapy i wyciągnąwszy pysk, zaczął badać w ten sam sposób sufit. Gallen położył dłoń na jego barkach. - Proszę - zaczął. - Opowiedz mi o wszystkim, co się stało. Niedźwiedź zdał przyjacielowi relację z wizyty zdobywcy, a potem opowiedział mu o tym, jak mężczyzna nazywający się Karthenor i będący lordem aberlainów umieścił srebrną opaskę na głowie Maggie i zrobił z niej niewolnicę. Młodzieniec pogrążył się w zadumie. Podobnie jak przed każdą bitwą, tak i teraz musiał ocenić sytuację. Do zalet mógł zaliczyć swój spryt i umiejętność prowadzenia walki, a także to, że był uzbrojony w dwa noże. Nie znał jednak ani swoich przeciwników, ani też nie potrafił ocenić ich słabości. Pamiętał, że kiedyś pewien stary szeryf z hrabstwa Obhiann przestrzegał go: - Kiedy przystępujesz do walki z jakimś banitą, zawsze zbadaj przedtem okolicę. Rozejrzyj się, gdzie mógłbyś się ukryć. Upewnij się, czy twój przeciwnik nie nakazał jakiemuś łucznikowi albo grupie kompanów, by schowali się w tych samych zaroślach, w których i ty chciałbyś się ukryć. Gallen natychmiast zrozumiał, że brak znajomości terenu stanowi najważniejszy powód, dla którego musi powstrzymać się od walki. - Chodźmy - odezwał się do przyjaciela. - Poszukajmy najpierw jakiejś kryjówki. Jeżeli będziemy razem polowali na tego Karthenora, zauważy cię z odległości mili. Mnie jednak nigdy nie widział. Zamierzam powrócić, ale muszę zastanowić się nad sytuacją. Wrócili do gospody, po czym wyszli z niej na gościniec. Na drodze pojawiało się coraz więcej ludzi. Nad rubinową powierzchnią unosiły się pojazdy. Niektórzy ludzie mieli buty, które pozwalały im robić to samo. Ślizgali się nad powierzchnią drogi szybciej, niż zdołałyby biec jakiekolwiek wierzchowce. Gallen i Orick skierowali się wzdłuż rzeki na północ. Kiedy pokonali w ten sposób mniej więcej milę, dotarli do niewielkich pagórków porośniętych lasem. Skręcili i zagłębili się w las, po czym urządzili obozowisko. Gallen martwił się o Maggie. Co kilka minut pytał Oricka, chcąc upewnić się, że zna wszystkie szczegóły wydarzenia. - Ten Karthenor powiedział, że Maggie będzie jego pracownicą? Czy mówił gdzie? - Nie - odparł niedźwiedź, ale młodzieniec mimo to poczuł się trochę spokojniejszy. Jeżeli nieznajomy tylko poszukiwał pracowników, może nie zrobi Maggie nic złego. Przecież nie skrzywdziłby kogoś, kto miałby zostać jego sługą. - Muszę odnaleźć Maggie - oświadczył stanowczo. - W tym celu powinienem znów wyprawić się do miasta. Nie mogę zabrać cię z sobą. - Co chcesz, żebym zrobił? - zapytał Orick. - Nie zamierzam tylko siedzieć i czekać. - Możesz mi pomóc - odparł Gallen. - Wiemy, że Everynne przeszła przez te wrota przed nami, ale nie mamy pojęcia, w którym miejscu wylądowała. Chciałbym, żebyś trochę powęszył, czy nie wyczujesz gdzieś jej zapachu. Może nawet uda ci się ją odnaleźć. Chciałbym, żebyś wyruszył na poszukiwania. Sprawdź wszystko bardzo dokładnie i wróć tu za jakiś dzień albo dwa. Niedźwiedź, chociaż niechętnie, przystał na jego propozycję. Skierował się na południe, ale po sekundzie obejrzał się przez ramię. - Wyciągniesz ją z tego, prawda? - zapytał. - Postaram się - odrzekł Gallen. Nie mógł przecież obiecać nic innego. Kiedy Maggie obudziła się następnego dnia, poczuła w głowie niesamowity ogień. Zastanawiała się, co może być powodem dziwnego piekącego bólu. Nagle usłyszała w mózgu jakiś głos, który szepnął: - To ja, twój Przewodnik. Przez całą noc tworzyłem w twojej głowie neuronowe ścieżki wiodące do twojego mózgu i stosu pacierzowego, i może właśnie to sprawia ci trochę przykrości. Wieczorem cały proces zostanie zakończony, a wówczas ty i ja będziemy stanowili jedno. Maggie chciała wstać, ale przekonała się, że nie może. Jej Przewodnik pozwolił, żeby jeszcze przez jakiś czas leżała i odpoczywała. W zdumiewającym tempie zaczął przekazywać jej nowe informacje. - Jeżeli chcesz mnie o coś zapytać, pytaj śmiało - oznajmił w pewnej chwili. Urządzenie zaczęło zaznajamiać Maggie ze wszystkimi szczegółami budowy cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego. Posługując się wyświetlanymi przez mgnienie oka obrazkami, wyjaśniło funkcję każdego zbioru genów, wchodzących w skład ludzkiego genomu, a także opowiedziało dziewczynie, w jaki sposób mogą być dokonywane w nich zmiany. Ukazało wizerunki narzędzi i nauczyło, jak podczas pracy posługują się nimi aberlainowie. Maggie poznała więc czytniki chromosomów, rozcinacze genów, próbniki tkanek i barwniki cząsteczek DNA. Nauczyła się, jak pobierać jaja i plemniki i dzielić je na kategorie pod względem pożądanych cech przekazywanych przez komórki. Dowiedziała się także, jak wprowadzać specjalnie zmodyfikowane geny, dzięki którym każdy płód będzie mógł spełniać wymagania i dostosować się do standardów ustanowionych przez drononów. Kiedy jakaś partia osiągała doskonałość, komórki rozrodcze łączono i poddawano inkubacji mniej więcej przez sześćdziesiąt godzin. Otrzymane w ten sposób idealne zygoty implantowano do wnętrz macic. Cała lekcja trwała prawie godzinę. Później Przewodnik zmusił Maggie do wstania, nakazał wziąć natrysk i pozwolił, żeby zeszła na dół do stołówki i zjadła śniadanie. Dziewczyna siedziała przy stole w towarzystwie innych aberlainów, kobiet i mężczyzn, którzy podobnie jak ona mieli na głowach osobiste Przewodniki. I chociaż żadna osoba nie odzywała się ani słowem, Maggie słyszała ich głosy w swojej głowie. Aberlainowie rozmawiali przeważnie o zadaniach, jakie mieli tego dnia do wykonania. Jadła łapczywie, ale jej Przewodnik zmusił ją, żeby przestała na chwilę przedtem, zanim poczuła się zupełnie najedzona. Cały ranek spędziła, pracując w klinice. Przychodzili do niej mężczyźni w towarzystwie kobiet, które pragnęły uzyskać pozwolenie na urodzenie dziecka, a Maggie pobierała jajo od kobiety i próbkę spermy od mężczyzny. Starannie oznaczała obie próbki, ale ponieważ drononi pozwalali rozmnażać się tylko kobietom wykazującym pewne ściśle określone cechy, większość próbek i tak lądowała w koszu na śmieci. Zamiast tego wszystkim kobietom implantowano zygoty pobrane od osób zaakceptowanych przez drononów. Czasami kilka razy w ciągu dnia różne kobiety pytały Maggie o jedno i to samo: - Czy na pewno urodzę swoje dziecko? Czy nie implantujesz mi zygoty należącej do kogoś innego? Za każdym razem Przewodnik zmuszał Maggie, by uspokajała przyszłą matkę i mówiła: - Oczywiście, że urodzisz swoje dziecko. Bardzo starannie oznaczamy wszystkie próbki, a zatem możliwość zamiany jest praktycznie wykluczona. Chcemy tylko wprowadzić do niej pewne standardowe ulepszenia, a potem otrzymasz z pewnością własny embrion. Za każdym razem, kiedy Maggie wypowiadała to kłamstwo, musiała staczać walkę ze swoim Przewodnikiem. Usiłowała wykrzyczeć jakieś ostrzeżenie, ale w odpowiedzi Przewodnik robił coś, co dziewczyna mogła określić tylko mianem „łaskotania”. Czuła nagle swędzenie w mózgu, które po chwili przeradzało się w uczucie wielkiej euforii. Maggie czuła się tak zadowolona, jak jeszcze nigdy w całym życiu. Kiedyś, gdy dziewczyna udała się do magazynu, gdzie nie mogli jej słyszeć nadzorcy kliniki, zapytała Przewodnika: - Jak możemy okłamywać te nieszczęsne kobiety? Dlaczego nie mówimy im prawdy? - Świadczymy im w ten sposób przysługę. Dlaczego mielibyśmy zmuszać je do nienawidzenia procesu, na który i tak nie mają żadnego wpływu? Nasz system stara się maksymalizować wydajność i sprawiedliwie obdarzać wszystkie rodziny genetycznie udoskonalonymi potomkami. - Ale w ten sposób wszystkie ich dzieci, mimo iż urodzą się w różnych rodzinach, będą braćmi i siostrami - szepnęła w odpowiedzi Maggie. - Nie będą mogli wstępować w małżeńskie związki. - Nasi władcy drononi, mieszkający w tym samym ulu, są także braćmi i siostrami. Każda królowa składa sto tysięcy jaj, dzięki czemu zdobywcy są braćmi architektów, a robotnice siostrami królowej. Nowa rodzina chlubi się jednością, ponieważ wzmacnia to więzy łączące mieszkańców ula. Kiedy wszyscy nasi ludzcy potomkowie dostrzegą, że są braćmi i siostrami, będą zachwyceni. Przewodnik znów ją połaskotał, a umysł Maggie ogarnęła nowa, jeszcze silniejsza niż przedtem fala zadowolenia. Dziewczyna odniosła jakieś czarodziejskie, niemal magiczne wrażenie, że wykonuje fantastyczną pracę, aprobowaną i kochaną przez Złotą Królową i jej nadzorców. Późnym popołudniem zaprosiła jakąś młodą kobietę do znajdującego się na zapleczu kliniki laboratorium i kazała jej położyć się na stole operacyjnym. Sięgnęła po próbnik tkanek, którego używała do pobierania jaj. Przyrząd był długim, cienkim prętem metalowym, zakończonym niewielką pętlą, dzięki której było możliwe chwytanie wycinka jajnika. Maggie właśnie zdejmowała sterylną osłonę, kiedy młoda kobieta spojrzała na nią i zapytała: - Jak swobodnie się tutaj czujesz? Maggie odwróciła się ku kobiecie, nie wiedząc, czy przypadkiem się nie przesłyszała. Pacjentka głęboko zajrzała w oczy dziewczyny. - Jak swobodnie się tutaj czujesz? - powtórzyła. - Czy nie pragniesz pozbyć się swojego Przewodnika? Jeżeli tak, mrugnij dwa razy powiekami. Maggie starała się mrugnąć. Walczyła, aż w jej oczach pojawiły się łzy, ale nie mogła przysłonić oczu powiekami. - Nie przejmuj się tą kobietą - szepnął jej Przewodnik. - Zaraz przyjdą po nią strażnicy. Maggie spojrzała na pacjentkę. Była drobnokościstą kobietą o mysich włosach, bardzo krótko przystrzyżonych, i kanciastej brodzie. Sprawiała wrażenie niezwykle zdenerwowanej. Obficie się pociła. - Grozi mi niebezpieczeństwo, prawda? - zapytała, ujrzawszy spojrzenie dziewczyny. - Myślę, że już pójdę. Zeskoczyła ze stołu i otworzyła drzwi. Tuż przed nią stał ogromny zielonoskóry zdobywca. Patrzył na nią wielkimi pomarańczowymi oczami. Drobna kobieta usiłowała zatrzasnąć drzwi przed prześladowcą. Zdobywca chwycił jednak za klamkę i siłą je otworzył, po czym złapał kobietę za szyję i rękę. Nieszczęsna ofiara wyrywała się i usiłowała kopać, ale potwór, nie wypuszczając pacjentki z rąk, wywlókł ją z sali. Maggie stała wpatrzona w drzwi, wstrząśnięta i przerażona. Czuła silne uderzenia serca. Po chwili Przewodnik napełnił umysł dziewczyny miłymi odczuciami. Cicho szeptał, starając się ukoić jej duszę. Tej nocy, kiedy Maggie szykowała się do snu, Przewodnik zdał lordowi Karthenorowi szczegółowy raport na temat osiągnięć swojej podopiecznej. Urządzenie zameldowało, że Maggie okazała się „upośledzona pod względem kulturowym”, i że on, jej Przewodnik, musiał nauczyć ją, jak obchodzić się z najprostszymi przyrządami. Lord Karthenor nie wyglądał na zaniepokojonego. Mógł się tego spodziewać, zważywszy na fakt, z jakiego zacofanego świata pochodziła. Przewodnik dodał jednak, że w ciągu całego dnia musiał ponad pięćdziesiąt razy pobudzić jej podwzgórze, utrzymując Maggie w stanie wegetacyjnej euforii. Urządzenie podkreśliło, że uważa takie przedawkowanie środków stymulujących za niezwykle niebezpieczne. Obawiało się, że wskutek tego dziewczyna może po tygodniu popaść w groźną depresję. Depresję, z której nie będzie mogła się otrząsnąć całymi miesiącami. W takiej sytuacji on, Przewodnik, będzie wprawdzie mógł nadal próbować nad nią panować, ale jego podopieczna stanie się przygnębioną, niepewną pracownicą. Urządzenie obawiało się, że gdyby w takich warunkach straciło władzę chociaż na krótką chwilę, dziewczyna mogłaby usiłować popełnić samobójstwo. Karthenor zastanowił się, kiedy otrzymał ten meldunek, po czym wezwał jednego z techników o imieniu Avik. Jego rodzice należeli do drugiego pokolenia ludzi wcielonych do społeczności drononów. Złotowłosy Avik miał bardzo szczupłe, chociaż silnie umięśnione ciało. Pojawił się po bardzo krótkiej chwili. - Mój panie? - zapytał, kiedy znalazł się na progu. - Wygląda na to, że moja nowa służka, Maggie Flynn, potrzebuje kogoś, kto pomógłby jej szybciej przystosować się do nowej sytuacji - odezwał się zwięźle Karthenor. - Chciałbym, żebyś z nią porozmawiał. Spróbuj się z nią zaprzyjaźnić. Wydam odpowiednie instrukcje jej Przewodnikowi, żeby zapewnił dziewczynie całkowitą swobodę w czasie, kiedy będzie przebywała w twoim towarzystwie. Avik kiwnął głową. - Chciałby pan, żebym ją uwiódł? - zapytał. Karthenor zaczął zastanawiać się nad tą propozycją. Ci ludzie, wyhodowani przez dronony, parzyli się jak zwierzęta. Byli trochę niedorozwinięci pod względem emocjonalnym, być może dlatego, że musieli pracować pod nadzorem Przewodników. Często mylili zaspokojenie seksualne z trwalszymi korzyściami, płynącymi z bardziej dojrzałych związków. - Tak - odezwał się w końcu. - Myślę, że kontakt fizyczny byłby czymś odpowiednim. Uspokoiłby ją i pokrzepił na duchu. Chciałbym jednak, żebyś za bardzo się z tym nie spieszył. Możesz brać ją powoli, kiedy sama ci pozwoli. Do niczego jej nie zmuszaj. - Jak sobie życzysz, mój panie - odparł Avik. Zgiął się w głębokim ukłonie i wyszedł. ROZDZIAŁ 8 Gallen zaczął przemierzać miasto wzdłuż i wszerz w godzinę po rozstaniu z Orickiem. Tego dnia odwiedził mnóstwo sklepów. Przyglądał się sprzedawanym w nich miejscowym towarom i dyskretnie wyciągał z przekupniów wszystkie potrzebne informacje. Metodycznie zaglądał w najciemniejsze zakamarki, starając się poznać miasto jak własną kieszeń. Mieszkańcy nazywali je Toohkansay. Gallen dowiedział się wszystkiego o różnych dzielnicach mieszkaniowych, instytucjach i zakładach produkcyjnych. Wstęp do niektórych miejsc był zabroniony, co pozostawiło pewne luki w myślowej mapie, jaką układał. Zadawszy tylko kilka pytań, bez trudu się dowiedział, gdzie ponad dwustu aberlainów lorda Karthenora pracuje dniami i nocami w tajemniczej instytucji, o której pewien przedsiębiorca powiedział, że ma służyć „udoskonaleniu ludzkości”. Udał się w tamto miejsce, ale znalazł tylko małą klinikę, w której mężczyźni i kobiety oczekiwali na przeprowadzenie jakichś tajemniczych zabiegów. Gallen dokładnie przyjrzał się otoczeniu budynku. Przestudiował wszystkie drogi ucieczki z miasta, zapamiętał każde okno i świetlik i wyszukał możliwe miejsca, w których mógłby się ukryć. Większość mieszkańców miasta mógł bardzo łatwo zaliczyć do jednej z kilku kategorii. Ci, którzy nosili na głowach srebrne opaski, albo nie mogli, albo nie chcieli zamienić z nim ani jednego słowa. Odziani w kosztowne szaty sprzedawcy bardzo łatwo rzucali się w oczy. W mrocznej kawiarence, znajdującej się w pobliżu dzielnicy zakładów przemysłowych, Gallen spędził dłuższy czas w towarzystwie niskich białoskórych ludzi o ogromnych oczach i uszach. Jego pytania wywoływały u nich salwy chrapliwego śmiechu, ale dziwni prostoduszni ludzie zawsze udzielali mu szczerych odpowiedzi. Nazywali siebie Woodari i twierdzili, że ich przodków wyhodowano z myślą o pracy na odległej planecie okrążającej niewielkie ciemne słońce. Tu, na Fale, byli zatrudniani jako górnicy i konstruktorzy statków międzygwiezdnych, którymi transportowano towary między odległymi światami. Inni Woodari, pilotujący statki, byli pewni, że ich gildia jest tak potężna, iż nie muszą obawiać się drononów. Gallen zadawał tyle pytań pewnemu małemu Woodari o imieniu Fargeth, że karzeł powiedział w pewnej chwili: - Twoja bezbrzeżna ignorancja bawi mnie, ale muszę teraz wracać do pracy. Jeżeli jest tyle spraw, o których chciałbyś wiedzieć, dlaczego nie udasz się do pidcy? - Do pidcy? - powtórzył Gallen. - A co to takiego? - To miejsce, w którym uzyskasz natychmiast odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, jakie mógłbyś zadać w ciągu całego życia. - Gdzie jej szukać? - zainteresował się młodzieniec. - Ile liczy za swoje usługi? Fargeth się roześmiał. - Każda wiedza ma swoją cenę - odparł. - Jeżeli ją poznasz, będziesz przerażony. Gallen tak długo chodził korytarzami miasta, aż w końcu znów spotkał tworzyciela, zajętego pracą. Tym razem ropucholud tworzył małe dziecko. W ciągu dwóch dni, jakie młodzieniec spędził w mieście, wiekowa obca istota była jedyną osobą, którą szczerze polubił. Kiedy przypomniał sobie smutek, jaki widział w jej oczach, kiedy wspominała o „trudnych czasach”, doszedł do przekonania, że ropucholud musi być także nieprzyjacielem drononów. - Moja przyjaciółka została porwana przez Karthenora, lorda aberlainów - powiedział. - Muszę dowiedzieć się, jak ją uwolnić. Czy możesz powiedzieć mi, w którym miejscu znajduje się pidca? Sędziwa istota kiwnęła głową. - Obawiałem się, że może ci się przydarzyć coś takiego. Zaprowadzę cię. Ropucholud odłączył różne urządzenia od pleców i poprowadził Gallena znajomym korytarzem do pewnego pomieszczenia, w którym młodzi rodzice zostawiali swoje pociechy. Sadzali je na pluszowych fotelach i nakładali na ich głowy srebrne opaski, po czym pozwalali im tak siedzieć całymi godzinami. Opaski miały tę zaletę, że działały uspokajająco na dzieci, i młodzieniec uważał, że to jedyna korzyść, jaką zapewniały. Sędziwy twórca kazał Gallenowi usiąść na białym krześle i pokazał mu, jak umieścić srebrny otok na skroniach, po czym szepnął: - Powodzenia, przyjacielu. Większość ludzi nie nauczy się w całym życiu niczego innego, a czas, spędzony w tym miejscu, będzie jedynym, jaki poświęca na naukę. Gdybyś pochodził z Motaka, wiedziałbyś, że napełnianie umysłu błahostkami jest jedynie początkiem poznawania wiedzy. Dopiero właściwe działanie obdarzy twój umysł większą światłością. Ropucholud wyszedł, a Gallen przez chwilę przyglądał się srebrnemu paskowi. Ostrożnie umieścił go na głowie, jakby zakładał koronę. Po chwili wydało mu się, że przed jego oczami tworzy się szara mgiełka. Cały pokój pogrążył się w mroku i tylko gdzieś w oddali było widać błyszczący punkcik światła. Jakiś głos w jego głowie powiedział: - Jestem nauczycielem. Otwórz swój umysł na przyjęcie wiedzy. Czego pragniesz się dowiedzieć? Gallen nie mógł się zdecydować, od czego zacząć. - Nie wiem nic na temat waszych ludzi i ich obyczajów - powiedział w końcu. - Nie potrafię się zorientować, jakie funkcje spełniają wasze maszyny ani też jak działają... - Mogę przekazać ci wiedzę o ludziach i obyczajach, z wyjątkiem tego, co każda społeczność uznaje za zbyt święte, żeby dzielić się tym z innymi. Nauczę cię podstaw techniki, chociaż każda gałąź przemysłu ma swoje tajemnice, których właścicielami są osoby prywatne. - Naucz mnie - poprosił Gallen. I chociaż podobne nauczanie Maggie było bolesne, w tym przypadku nauka okazała się zajęciem przyjemnym. Urządzenie zaczęło od zapoznania Gallena z podstawami matematyki. Na początku podało wiadomości z zakresu teorii liczb, a później przeszło do bardziej zaawansowanej geometrii przestrzennej. Następnie zajęło się przekazywaniem informacji z fizyki. Młodzieniec dowiedział się o istnieniu cząstek subatomowych, zapoznał się z teorią względności, a także zapamiętał wszystkie równania z dziedziny jednolitej teorii pola wraz z wynikającymi z niej wnioskami. Jeszcze później wiedza fizyczna została zastąpiona wiadomościami z zakresu technik stosowanych. Gallen poznał budowę i zasadę działania statków gwiezdnych, karabinów zapalających, grawipojazdów i dziesiątków tysięcy innych urządzeń. Dowiedział się też, jak powstawały i doskonaliły się maszyny myślące i jak osiągnęły etap, na którym zaczęły rozwijać się same, dzięki czemu mogły teraz przechowywać więcej informacji niż ludzkie mózgi. Przewodniki należały o maszyn uczących, ale zawierały elementy inwazyjne, które pozwalały im panować nad mózgami właścicieli. Przypominające kolczugi okrycia głów, podobne do tego, które nosiła Everynne, były zwane „siatkami” i stanowiły bardziej zaawansowany typ osobistego umysłu. Urządzenia te nie dążyły do zawładnięcia mózgami używających je ludzi. Oprócz nich istniało królestwo umysłów, nie mających nic wspólnego z osiągnięciami ludzkości. Gallen dowiedział się też, czym jest nanotechnika i w jaki sposób powstały machiny wojenne. Zapoznał się z rozwojem sztucznych form życia i artefów, a także genetycznie udoskonalonych istot ludzkich. Przy okazji nauczył się również, że istnieją stworzenia wyglądające jak twory biologiczne, ale będące właściwie czymś pośrednim między żywymi istotami a maszynami. Nauczyciel opowiedział Gallenowi, w jaki sposób wrota światów korzystają z energii osobliwości Kosmosu, zwanej czarną dziurą, w której czasoprzestrzeń zostaje zakrzywiona w taki sposób, że przestaje istnieć. Ci, którzy przechodzą przez wrota, dzięki tej energii mogą zostać zamienieni w strumień atomów i następnie odtworzeni w innym, wybranym miejscu wszechświata. Po godzinie nauki Gallen poczuł na skroniach krople potu. Jego nauczyciel przerwał lekcję. - Uczysz się zbyt wielu rzeczy naraz i zbyt szybko - oświadczył. - Twój mózg potrafi tworzyć w określonym czasie tylko skończoną liczbę połączeń między nerwami. Musisz teraz odpocząć. - Kiedy będę mógł wrócić? - zapytał Gallen. - Powinieneś coś zjeść i odpocząć. Wrócisz jutro - odpowiedział nauczyciel. Młodzieniec wstał z krzesła i natychmiast poczuł, że cały świat zawirował mu przed oczami. Upadł, zaraz wstał, przytrzymując się krzesła, po czym odczekał kilka chwil, aż odzyska siły, żeby móc przejść do pobliskiego baru samoobsługowego. Zjadł solidny posiłek i przez godzinę czuł radosne podniecenie. Zaraz potem pojawiły się jednak lekkie mdłości i związane z nimi zawroty głowy. Dopiero po trzech godzinach Gallen poczuł, że może znów zacząć trzeźwo myśleć. Przespacerował się po bazarze, czując się jak nowo narodzony. Spoglądał na towary sprzedawane w miejskich sklepach, jakby widział je po raz pierwszy. Dopiero teraz potrafił ocenić artyzm wykonania i rozumiał przeznaczenie wielu rzeczy, którego jeszcze przed kilkoma godzinami nawet się nie domyślał. Przedtem, kiedy chodził po bazarze, kręcił głową ze zdumienia. Był pewien, że zasada działania wielu przedmiotów graniczy z czarami, których nigdy nie zrozumie. Teraz jednak stwierdził, że w tych towarach nie ma nic czarodziejskiego, jeżeli nie liczyć twórczej myśli i zręczności wykonania. Także na ludzi spoglądał inaczej, zwracając uwagę na tych, którzy nosili osobiste rozumy. Dostrzegał również innych, mających na głowach Przewodniki. Połowa na ogół była niewolnikami albo sługami kontraktowymi. Niektórzy zgadzali się na poniżenie, jakim było posiadanie Przewodnika, licząc na otrzymanie większego wynagrodzenia. Za to mężczyźni i kobiety noszący na głowach kolczugi, zwane „siatkami”, byli niezmiernie bogaci w sensie, jakiego Gallen nie potrafił sobie wyobrazić. Siatki służyły tylko swoim właścicielom i były o wiele bardziej inteligentne niż niewielkie Przewodniki. Przekupnie najczęściej zaliczali się do osób wolnych, chociaż starali się jak najlepiej służyć społeczeństwu, w którym żyli. Znakomita większość ludzi nie wnosiła jednak do społeczności nic wartościowego. Żyła, zadowolona z tego, że może jeść, co zechce, robić to, na co ma ochotę i korzystać z rozrywek i światowych uciech. Tu, na Fale, nikt nie musiał korzystać z usług mężczyzny obdarzonego sprytem i wyrobionymi mięśniami. Nie było zajęcia dla takiego człowieka; wszystko mógł wykonać android. Tak więc ci, którzy nie pozostawali w łączności z takim czy innym osobistym sztucznym umysłem, byli uważani za nierobów, wyrzutków społeczeństwa. Nie miał przy tym znaczenia fakt, czy taki osobisty umysł był panem swojego właściciela, czy sługą. Gallen zaczął uważniej przyglądać się twarzom przechodniów i twierdził, że wielu dobrze odżywionych ludzi wygląda na przerażonych albo zagubionych. Młodzieniec spędził tę noc w swoim obozie w lesie. Wpatrywał się w gwiazdy i chłonął zapachy niesione z lekkim wiatrem. Uświadomił sobie, że bez względu na to, jak bardzo by się starał, ludzie na tym świecie będą zawsze traktowali go jak nicponia. To było coś, czego nigdy przedtem nawet nie mógł sobie wyobrazić. Zaczął zastanawiać się nad postępkiem Karthenora. Lord aberlainów zapewne myślał, że dając dziewczynie Przewodnika, czyni z niej osobę wartościową, użyteczną dla społeczeństwa. Że wyświadcza jej w ten sposób przysługę. Za jego dar Maggie musiała jednak zapłacić straszliwą cenę. Rankiem trzeciego dnia pobytu na Fale Przewodnik Maggie ukończył tworzenie sztucznej sieci neuronowej i połączył jąz systemem nerwów dziewczyny. Urządzenie władało teraz wtórną siecią neuronów, docierającą do najdalszych zakątków ciała. Mogło wpływać na szybkość pulsu i oddychania dziewczyny, czuć za pomocą jej palców rąk i nóg, widzieć dzięki oczom i słyszeć dzięki uszom. Kiedy skończyło pracę, zameldowało o tym Maggie. Wyświetliło jej nawet trójwymiarowy obraz nowej sieci. Kiedy dziewczyna zobaczyła, co się stało, omal nie wpadła w panikę, ale tym razem Przewodnik jej nie połaskotał, nie wprowadził w stan błogiego zadowolenia. Pozwolił, żeby Maggie była przerażona. Dopiero teraz, kiedy urządzenie w pełni zawładnęło dziewczyną, mogło przystąpić do wykonywania ważniejszej pracy - uczenia Maggie zawiłości manipulacji genetycznych. Przewodnik przydzielił jej, jak zwykle, codzienną porcję rutynowej pracy. Podczas trwającej dwadzieścia godzin sesji Maggie pobrała, posegregowała i udoskonaliła ponad sto komórek jajowych pewnej kobiety. Później dokonała modyfikacji kilku tysięcy plemników. Następnie połączyła jedne i drugie komórki, umieściła je w inkubatorze i dopiero wówczas mogła udać się na spoczynek. Przewodnik złożył lordowi aberlainów meldunek o jej osiągnięciach. Karthenor założył dziewczynie konto, na które zaczął przekazywać zaliczki na poczet przyszłych zarobków, wypłacanych przez ludzi, których stworzyła. Po pewnym czasie każde ze stu dzieci będzie oddawało Maggie jeden procent z tego, co zarobi przez całe życie. Tak więc w ciągu jednego dnia dziewczyna posiała ziarno, które w przyszłości miało przynieść jej fortunę. Przewodnik nie omieszkał upewnić się, że Maggie to rozumie i jest wdzięczna za możliwość wykonywania tej pracy. Następnego dnia Maggie także pracowała i właściwie nic nie odrywało jej od zajęć. Dopiero późnym popołudniem usłyszała wybuch dobiegający z magazynu. Przez następnych kilka minut było słychać zawodzenie syren alarmowych i widać sylwetki drononów-zdobywców, biegających tu i tam po zasnutym dymem terenie kliniki. W pewnej chwili Maggie usłyszała krzyki rannej kobiety. Przewodnik poinformował dziewczynę, że terroryści zdetonowali niewielką bombę, wskutek czego jedna z jej koleżanek odniosła obrażenia. Urządzenie nakazało Maggie, żeby powróciła do poprzedniej pracy. Dziewczyna była pod działaniem tak silnych środków uspokajających, że nawet nie pomyślała o sprzeciwieniu się jego woli. Przez cały ranek Przewodnik zalewał jej umysł potokiem informacji o wynikach genetycznych doświadczeń przeprowadzonych na setkach tysięcy światów w ciągu ostatnich osiemnastu tysiącleci. W tym czasie zdołano wyhodować tysiąc różnych podgatunków ludzi i próbowano dokonać miliardów mniej istotnych ulepszeń i modyfikacji. Maggie nauczyła się, jakie zmiany powinna wprowadzać, aby ludzie mogli żyć pod wodą albo na planetach o zmniejszonej sile ciążenia czy oddychać powietrzem o zmienionym składzie chemicznym. Przewodnik drononów ujawnił także dziewczynie fantastyczny plan, jaki jego mocodawcy opracowali z myślą o najzwyczajniejszych ludziach. W miarę jak odsłaniał przed nią szczegóły, łaskotał umysł Maggie, która zaczęła się pławić w oceanie ekstazy. Geny, jakie umieszczała tego dnia w organizmach oddanych pod jej opiekę embrionów, miały zmniejszyć śmiertelność noworodków i przystosować przyszłe matki do zostania zawodowymi reproduktorkami. Kobiety te będą rodzić po dziesięć albo więcej dzieci. Wysokie i ociężałe, rozrośnięte w biodrach i żarłoczne, większość czasu spędzana odżywianiu swoich organizmów. Nie powinny za wiele myśleć ani ćwiczyć forsownie mięśni. Krótko mówiąc, miały być workami do noszenia płodów. Maggie została powiadomiona o tym, że za kilka dni uzyska pozwolenie na pracę nad drugim podgatunkiem kobiet, które zostaną w przyszłości bezpłodnymi robotnicami. Obdarzone niesamowicie dużą energią, dadzą jej ujście w radosnej pracy. W tym samym czasie koleżanki Maggie tworzyły podgatunek mężczyzn, którzy mieli zostać artystami, podczas gdy jeszcze inne zajmowały się hodowaniem kasty gigantycznych wojowników, obdarzonych błyskawicznym refleksem, wielką siłą i żądzą zabijania. Mieli kiedyś przetrzeć płonący szlak przez całą galaktykę, żeby zjednoczyć wszystkich ludzi pod sztandarami zdobywców. Tak więc życie społeczności ludzkiej miało pod każdym względem upodobnić się do znacznie doskonalszego społeczeństwa drononów, dzięki czemu na wszystkich światach zapanuje nowy, sprawiedliwy porządek. Tego wieczora Maggie zjadła błyskawicznie kolację, po czym rzuciła się na łóżko. Rozmyślała tylko o bogactwach, na które tego dnia zapracowała. Przewodnik znów połaskotał jej mózg i dziewczyna poczuła radosne przyspieszone pulsowanie krwi w żyłach. Po kilku minutach urządzenie zapowiedziało wizytę gościa. Stało się to kilka sekund przed przyjściem nieznajomego. Był wysokim i szczupłym mężczyzną, mniej więcej dwudziestopięcioletnim, o jasnożółtych, niemal srebrzystych włosach. Silne mięśnie i atletyczna budowa ciała od razu pozwoliły Maggie rozpoznać sylwetkę, którą zapamiętała dzięki naukom wpajanym jej przez Przewodnika. Przybysz był ludzkim odpowiednikiem technika w społeczeństwie drononów. Wszedł do niewielkiej sypialni dziewczyny i usiadł na jedynym krześle stojącym obok łóżka. Wpatrywał się w Maggie z bezwstydną ciekawością, charakterystyczną dla istot wyhodowanych przez zdobywców. Można by było pomyśleć, że Maggie jest pożywieniem, które młody mężczyzna pożera błyszczącymi niebieskimi oczami. - Nazywam się Avik - odezwał się w końcu przybysz. - Lord Karthenor życzył sobie, żebym z tobą porozmawiał. Ma wrażenie, że nie przystosowujesz się do zmienionej sytuacji tak szybko, jak powinnaś. Jesteś zmartwiona i zalękniona, a twój Przewodnik musi poświęcać dużo energii i czasu tylko po to, żebyś czuła się szczęśliwa. Czy mogę zrobić coś, co poprawiłoby twoje samopoczucie? Maggie przez chwilę spoglądała na niego, nie odzywając się ani słowem. Czuła się tak, jakby jej Przewodnik zostawił ją na łasce losu. Odnosiła wrażenie, że spada z ogromnej wysokości w bezdenną przepaść. Opuściło ją uczucie fałszywej euforii. Czuła się bezradna, wykorzystana, fizycznie wyczerpana. W jej głowie wirowały wizerunki dotychczas stworzonych dzieci, przyszłych matek o workowatych łonach, legionów bezpłciowych robotnic, a także śmiercionośnych wojowników o szybkich odruchach i oczach zabijaków... Zaczęła się jąkać, usiłując wyrzucić z siebie całą wściekłość i przerażenie, jakie jej Przewodnik w ciągu dwóch ostatnich dni tak skutecznie tłumił. - Ja... nie mogę - załkała bezradnie. Chciała rzucić się na Avika i wydrapać mu oczy, ale tym razem Przewodnik na to nie pozwolił. Avik ujął jej dłonie i przytrzymał w swoich. - Potrzebujesz towarzystwa innej istoty ludzkiej - powiedział - która pomogłaby ci uporać się z tymi zmianami. Maggie spiorunowała go spojrzeniem. Zrobiłabym to, gdyby w tym pokoju przebywała jeszcze jakaś inna istota ludzka - pomyślała. Była boleśnie świadoma faktu, że wprowadzone do organizmu Avika udoskonalenia genetyczne sprawiały, iż młody mężczyzna właściwie już przestał być człowiekiem. Miał marzycielskie spojrzenie, cicho wymawiał słowa i chyba podświadomie poruszał rękami, kiedy mówił. Pod każdym względem przypominał jednego z techników społeczeństwa drononów. Różnił się od człowieka jak pies gończy różni się od zwykłego kundla. Maggie nie potrafiła jednak zmusić się do nienawidzenia Avika za coś, czego nie mógł zmienić. - Uwolnij mnie - poprosiła. - Nie mogę dłużej żyć w taki sposób, jak chcecie. - Oczywiście, że możesz - odparł Avik. - Zabierze to trochę czasu, ale zostaniesz drononem. Prawdę mówiąc, nie masz innego wyboru. Uwierz mi, kiedyś poczujesz się dobrze w naszej społeczności. - Nie mogę - powtórzyła Maggie. - Czy nie widzisz, jak bardzo różnimy się od siebie? Nie urodziliśmy się po to, żeby żyć jak drononi. - Różnice między nami a drononami są tylko powierzchowne - oświadczył Avik. - Ich ciała są okryte chityną, a nasze skórą. Obie rasy zaliczają się do gatunku zdobywców i obie odkryły potrzebę przezwyciężania sił przyrody, powiększania swojego dominium o nowe światy. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak niewiele rozumnych istot to robi? - Nie jesteśmy podobni do nich! - krzyknęła Maggie. - Gdybyśmy byli, nie musieliby siłą wcielać nas do swych kast! Avik uśmiechnął się i usiadł wygodniej. - Nie zmuszają nas, żebyśmy należeli do ich kast - oznajmił. - Czy naprawdę nie rozumiesz tego, co chcą zrobic? Oni tylko uwypuklają różnice, i bez tego istniejące między ludźmi. Nawet bez ich pomocy niektórzy z nas są urodzonymi wojownikami. Chęć udowodnienia sobie i innym, który jest waleczniejszy, jest u nich tak silna, że nie potrafią nad nią zapanować. - Maggie natychmiast pomyślała o Gallenie. - Inni wasi mężczyźni są podobnymi do mnie marzycielami i twórcami. Niektóre kobiety są pracownicami. Nie interesuje ich żaden inny aspekt życia oprócz radosnej pracy. Jeszcze inne są doskonałymi opiekunkami i reproduktorami, cieszą je liczne rodziny i wychowywanie dzieci. A niektórzy rodzą się tylko po to, żeby zostać przywódcami. Zawsze tak było, na każdym etapie rozwoju ludzkości. Nasze umysły, podobnie jak mózgi drononów, mają świadomość należenia do pewnej grupy społecznej albo roju. Uwierz mi, że kiedy twoja rasa uzna wyższość naszego ładu, wasze dzieci będą żyły w większym pokoju i dobrobycie niż kiedykolwiek przedtem. Maggie z niepokojem przyglądała się Avikowi, który wyglądał jak normalny człowiek, ale mówił o ludziach jak o członkach innej rasy. Widziała jednak głód, jaki płonął w oczach mężczyzny na jej widok, i rozumiała, że to on jest istotą innej rasy. - Jesteś właściwie tylko niewolnikiem! Dzieci naszej rasy także nie będą mogły decydować o swoim losie! - krzyknęła. Uświadomiła sobie, że z wściekłości drżą jej wszystkie mięśnie. - Możliwe, że trochę na tym tracimy - przyznał Avik. - W zamian za to zyskujemy jednak o wiele więcej. W świecie drononów nie ma przestępstw, bo ich popełnianiu sprzeciwiają się Przewodniki. Nie mamy także wątpliwości przy dokonywaniu wyborów. Nie musimy tracić najlepszych lat młodości na bezproduktywne zastanawianie się nad przyszłością. We wszystkich rojach dzieci drononów wiedzą, kim każde będzie, gdy dorośnie. Kieruje się nimi od młodości, dzięki czemu znajdują spokój ducha przewyższający każdy, jaki umiesz sobie wyobrazić. Możesz myśleć, że kryje się w tym jakaś sprzeczność, ale mimo iż nasze prawa mogą wydawać ci się restrykcyjne, czynią nas wolnymi, żebyśmy mogli znaleźć ten wewnętrzny spokój. Avik mówił beznamiętnie, ale na jego czole pojawiły się kropelki potu. Maggie patrzyła w jego zachłanne oczy, pragnąc wykrzyczeć, że nie zgadza się z jego zdaniem. Mężczyzna był jednak tak przekonany o słuszności swych słów, że dziewczyna uzmysłowiła sobie, że wszelkie przekonywanie go jest daremne. Mimo to nie mogła się powstrzymać, żeby nie powiedzieć: - Czy nie widzisz, że twój porządek wcale nie czyni ciebie wolnym? Jedynie narzuca na ciebie ograniczenia. Mógłbyś chcieć być kimś innym niż tylko technikiem. Mógłbyś zostać, kimkolwiek zechcesz: ojcem rodziny, przywódcą czy nawet wojownikiem. Drononi wcale nie obdarzyli cię wolnością. Sprawili tylko, że czujesz się zadowolony z tego, kim jesteś. Staliście się rasą zadowolonych z siebie niewolników, podczas gdy moglibyście być bogami. Nozdrza Avika nagle się rozszerzyły. Maggie zorientowała się, że potrąciła czułą strunę. - Mężczyzna wyprostował się na krześle i obdarzył dziewczynę taksującym spojrzeniem. - Nigdy więcej nie będziesz mówiła źle o nowym porządku wprowadzanym przez drononów - oświadczył. Maggie próbowała się sprzeciwić, ale Przewodnik powstrzymał jej język i nie pozwolił powiedzieć ani słowa. Słowa mężczyzny okazały się prorocze. Avik wstał, położył dłonie na ramionach Maggie i spojrzał jej w oczy. - Wydam instrukcje twojemu Przewodnikowi, żeby nadal uczył cię prawd o społeczności drononów, a także wiedzy niezbędnej do wykonywania pracy. Za każdym razem, kiedy pomyślisz o nowym ładzie, twój Przewodnik uspokoi cię i ukoi. Może dzięki temu po pewnym czasie pokochasz nasze społeczeństwo. Od jutra zaczniesz pracować nad Projektem Uwielbienia i kiedy nauczysz się kochać nasz ład, będziesz mogła zacząć uczyć innych, by go pokochali. Nie walcz z nami, Maggie. Nie wygrasz, a w starciu możesz odnieść ciężkie rany. Ujął jedną dłonią podbródek dziewczyny, a Przewodnik przeszył jej ciało spazmem pożądania, który sprawił, że żołądek Maggie się skurczył, a na jej twarzy pojawił się palący rumieniec. Dziewczyna usiłowała się opierać, ale uświadomiła sobie, że Avik, wydając rozkazy jej Przewodnikowi, zmusza ją do poddania się jego woli. - Jesteś takim pięknym stworzeniem - odezwał się mężczyzna. - Podobają mi się rude włosy. Lord Karthenor prosił mnie, żebym dotrzymywał ci towarzystwa. Przekonasz się, że kiedy znajdziesz się w moich ramionach, nie zdejmując Przewodnika, doświadczysz rozkoszy niepodobnej do niczego, co kiedykolwiek odczuwałaś. Nikt nie zazna większej przyjemności niż ty, jeśli oddasz mi się tej nocy. Maggie złączyła nogi i zwinęła się w kłębek. Wiedziała, że wszelki opór jest daremny. Przewodnik mógł w każdej chwili przejąć władzę nad jej mięśniami, zmusić ją do rozwarcia nóg i poddania się woli mężczyzny. Musiała jednak się zdobyć na okazanie chociażby tak mizernego aktu buntu. Avik wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ach, więc chcesz mi się sprzeciwiać? - zapytał. - A zatem pozostawię cię z twoim pożądaniem i pozwolę, żeby dzisiejszej nocy było twoim jedynym towarzyszem. Jutro wrócę i złożę ci tę samą propozycję, a wówczas przyjmiesz mnie z prawdziwą wdzięcznością. Wyszedł z sypialni dziewczyny. Kiedy zamknął drzwi, światło w małym pokoju przygasło. Maggie została, tęskniąc za Gallenem i zwijając się z bólu trawiącego jej wnętrzności. Gallen powrócił tego ranka do pidcy i nałożył na głowę czarodziejską opaskę. - Opowiedz mi dzisiaj o ludzkości - powiedział. Nauczyciel zaczął od przekazania młodzieńcowi podstawowych informacji o genetyce. Pokazał mu drogę, jaką kroczyła ewolucja, począwszy od pradawnych wymarłych ssaków i dinozaurów, których cząsteczki DNA zostały ocalone i później powielone na wielu światach. Urządzenie zapoznało go z budową genetyczną człowieka, a także wyjaśniło, jak specjaliści z dziedziny inżynierii genetycznej wyhodowali tysiące podgatunków ludzi, przystosowanych do życia w warunkach, panujących na innych planetach. Gallen poznał wszystkie sztuczki, do jakich uciekali się ludzie pragnący przedłużyć życie. Większość spośród tych, którzy umarli, chcąc oszukać śmierć, przekazywała zawartość mózgów do wirtualnych rajów, istniejących jedynie w pamięciach komputerów. Niektórzy obdarzali swoimi umysłami maszyny takie jak artefy, które były po prostu koloniami samopowielających nanotechnicznych mechanizmów. Najbardziej ambitny plan pokonania śmierci polegał na przedłużeniu życia, połączonym z przekazywaniem klonom zawartości mózgów. Taki plan oznaczał w praktyce nieśmiertelność. Był to towar zarezerwowany kiedyś dla najwybitniejszych przedstawicieli rasy ludzkiej, na który mogli teraz pozwolić sobie tylko bardzo bogaci. Na końcu nauczyciel opowiedział Gallenowi o koronnym osiągnięciu inżynierii genetycznej - o Tharrinach, rasie ucieleśniającej to wszystko, co w ludzkości najbardziej cnotliwe i szlachetne. Wyhodowano ich w tym celu, żeby mogli w pełni integrować się z umysłami ludzi, nie tracąc przy tym zewnętrznych cech człowieczeństwa. Mieli być przywódcami i sędziami ludzkości. Podgatunkiem sprawującym na milionach światów nadzór nad flotami, siłami policyjnymi i sądami. Tharrinowie byli uosobieniem siły fizycznej i umysłowej. Ukryte w ich ciałach gruczoły wydzielały feromony przyciągające innych ludzi, dzięki czemu istoty te znajdowały się zawsze w centrum uwagi. Mimo to nie stawały się zarozumiałe. Nie traktowały samych siebie jak sędziów czy przywódców, a raczej starały się służyć wszystkim ludziom. Gallen nie był zdumiony, kiedy w jego umyśle utworzył się wizerunek Tharrina. Po tysiącach drobnych szczegółów natychmiast rozpoznał Everynne. A jednak Tharrinowie reprezentowali jedynie połowę połączenia intelektów ludzi i maszyn. Druga połowa, maszynowa, była wszechpotężnym rozumem o rozmiarach planety, i przechowywała informacje o całych społeczeństwach, kodach moralnych i frakcjach politycznych istniejących na dziesiątkach światów. Wszystkie te informacje były wykorzystywane, kiedy Tharrinowie musieli wydawać wyroki w procesach cywilnych i karnych, chociaż w chwili ogłaszania werdyktu informacje te bywały czasami nieaktualne. Kiedy więc jakiś Tharrin miał wydać orzeczenie, czynił tona podstawie informacji zapisanych w jego omnirozumie, ale często surowość tych wyroków tępiło czysto ludzkie współczucie, połączone z wyrozumiałością. W rezultacie mądrzy i litościwi Tharrinowie rządzili, kierując się raczej odruchami własnych serc niż przepisami prawa. W trakcie tej lekcji Gallen poznał również krótką historię Fale. Dowiedział się też, w jaki sposób władza zaliczającej się do Tharrinów Semarritte została obalona przez rasę obcych istot, zwanych drononami. Przez całe dziesięciolecia drononi stanowili zagrożenie dla ludzi, ale Semarritte i jej doradcy nie zgadzali się na wypowiadanie wojny. Władczyni kazała tylko wyhodować więcej strażników, do ochrony jej królestwa. Istoty te były w równej mierze nanotechnicznymi urządzeniami, co biologicznymi stworzeniami, i przyjmowały rozkazy wydawane jedynie za pośrednictwem jej omnirozumu. Mimo to Semarritte i Tharrinowie zawsze liczyli na to, że ludzie i drononi nauczą się kiedyś żyć w pokoju. Nie mogli się pogodzić z okrucieństwami, jakie pociągnęłaby za sobą wojna pomiędzy tymi dwiema rasami. Wskutek zaskakującego ataku, technikom drononów udało się jednak przejąć kontrolę nad omnirozumem Semarritte. Obce istoty mogły odtąd wydawać rozkazy jej flotom i zastępom strażników, a także wysyłać je do walki z ich twórcami - ludźmi. Następnie drononi zamordowali Semarritte i wszystkich Tharrinów, którzy wpadli w ich ręce. Gallen musiał znów odpocząć i coś zjeść, ale wrócił po południu, by zadawać nauczycielowi pytania z dziedziny prawa. Miał nadzieję, że znajdzie jakiś prawny kruczek, dzięki któremu będzie mógł uwolnić Maggie. Zgodnie z dawnym prawem, ustanowionym jeszcze przez Tharrinów, chwytanie niewolników było zabronione. Nowe prawo, wprowadzone przez drononów, stanowiło jednak, że lord Karthenor mógł łapać lub kupować ludzi, którzy nie należeli do żadnego z potężniejszych lordów. Ponieważ drononi uważali jego pracę za bardzo ważną, mężczyzna mógł wybierać sługi spośród dziewięćdziesięciu procent wszystkich ludzi. Widząc, że nie ma żadnych legalnych podstaw prawnych, Gallen poprosił o najnowsze informacje dotyczące wojen i technik prowadzenia walki. Tym razem jednak jego nauczyciel pozwolił mu tylko zapoznać się z najbardziej elementarnymi technikami samoobrony. Gallen zrozumiał, że drononi muszą sprawować jakąś kontrolę nad urządzeniem, i nie zamierzają dopuścić, żeby uczyło kogokolwiek taktyki, która mogłaby zostać wykorzystana do walki z nimi. W czasie ostatniej sesji tego dnia, jaka miała miejsce późnym wieczorem, młodzieniec zapoznał się z mapą Toohkansay. Z trudem dowlókł się do obozowiska w lesie. Okazało się, że czekał tam na niego Orick. - Przeszukałem okolicę w pobliżu miejsca, gdzie wylądowaliśmy - odezwał się niedźwiedź. - Nigdzie nie pochwyciłem woni Everynne. Niestety, nie zdołałem też znaleźć żadnych innych miast. - Wiem - westchnął Gallen. - Toohkansay jest jedynym miastem w promieniu... - przerwał na chwilę, dokonując w myśli przeliczenia kilometrów na mile - mniej więcej osiemdziesięciu mil. - Nie rozumiem tego - oświadczył Orick. - Przeszliśmy przez te same wrota, ale wszystko wskazuje na to, że nie wylądowaliśmy w tym samym miejscu. - Sporządzenie klucza jest bardzo trudne - wyjaśnił Gallen - a nasz klucz został ukradziony komuś, kto zapewne wykonał niedoskonałą kopię. Ponieważ każde wrota prowadzą tylko do jednego świata, przynajmniej możemy być pewni, że znaleźliśmy się na dobrej planecie. Fale jest jednak bardzo duża. Everynne może być równie dobrze o dwie mile od nas, co o dziesięć tysięcy. W żaden sposób się tego nie dowiemy. Orick popatrzył podejrzliwie na Gallena. - Jesteś o tym przekonany, prawda? - zapytał. - Tak, jestem absolutnie przekonany - zapewnił go młodzieniec. - Czego jeszcze dowiedziałeś się w tym mieście? Gallen nie wiedział, od czego zacząć. Co prawda na Tihrglas czytał ręcznie przepisywane księgi, ale tu, na Fale, zaledwie w ciągu kilku godzin otrzymał tyle informacji, ile nie zmieściłoby się w tysiącu tomach. Jak mógł o tym wszystkim opowiedzieć? - Udałem się do biblioteki - zaczął w końcu. - Dowiedziałem się wielu rzeczy od maszyny uczącej... podobnej do Przewodnika, ale nie usiłującej zawładnąć umysłem właściciela. Nauczyłem się tyle, że nawet nie mogę zacząć opowiadać ci o wszystkim. Mógłbym jednak zabrać cię tam, gdybyś także chciał dowiedzieć się czegoś ciekawego. - Dziękuję bardzo, ale nie pozwolę, żeby jedno z twoich urządzeń posiało zamęt w mojej głowie! - burknął niedźwiedź. - Widziałem, co zrobiło Maggie! - To nie będzie takie samo urządzenie - wyjaśnił Gallen. - Ten nauczyciel działa w inny sposób. Nie zrobi ci żadnej krzywdy. - Nie zrobi krzywdy, hę? - powtórzył Orick. - A czy tobie też nie zrobił? Masz w oczach dziwny błysk, Gallenie O’Dayu. Nie jesteś tym samym człowiekiem, z którym rozstałem się przed dwoma dniami. Chyba nie chcesz powiedzieć mi, że jesteś, prawda? - Nie, nie jestem tym samym człowiekiem - przyznał młodzieniec. Przez chwilę się zastanawiał. Zaledwie przed kilkoma dniami Everynne powiedziała mu, że uważa prostotę jego świata za coś ożywczego. Pragnęła, żeby wszystkie światy mogły być tak naiwne i niewinne. Teraz zaś Gallen żył w znacznie większym wszechświecie, w którym nie istniały wyraźne granice między człowiekiem a maszyną, w którym nieśmiertelne istoty sprawowały nieograniczoną władzę nad całymi światami, a rasy obcych istot walczyły z tysiącami gatunków ludzi o prawo rządzenia trzema galaktykami. Gallen mógłby wyjaśnić to wszystko Orickowi, ale dobrze pamiętał, że niedźwiedź miał zamiar zostać kapłanem. Chciał krzewić wiarę pośród ludzi żyjących na Tihrglas i nie pragnął niczego zmieniać. Gallen dopiero teraz był świadom, jak bardzo taki stan rzeczy może być drogocenny. Istniał jednak taki mały zakątek galaktyki, gdzie ludzie mogli żyć w błogiej ignorancji. W jednym małym zakątku galaktyki dorośli mogli pozostawać dziećmi. Wiedza miała jednak swoją cenę. - Dowiedziałem się czegoś o królestwie sidhów - powiedział w końcu. - Niewiele, ale wystarczająco dużo. Zamierzam wykraść Maggie. Dziewięcioro lordów z Fale, odzianych w czarne szaty i buty, siedziało gdzieś w Toohkansay w mrocznym pokoju wokół stołu. Ich zasłonięte maskami twarze promieniowały łagodnym szkarłatnym blaskiem. Obok nich zajmowali miejsca Veriasse i Everynne, także zamaskowani i ubrani jak lordowie. Jedyna różnica polegała na tym, że kobieta miała na twarzy błękitną maskę, a jej strażnik niebieskawozieloną. Chociaż przebywali na planecie zaledwie od godziny, Everynne wiedziała, że Veriasse przygotował to spotkanie prawie przed pięcioma laty. Obserwując go teraz, widziała, że jest napięty do granic wytrzymałości. Siedział prosto jakby kij połknął, a mimo maski czuło się, że na jego twarzy maluje się niepokój. Przez wiele lat układano plany z myślą o tej jednej chwili. Gdyby ktokolwiek spośród całego łańcucha bojowników o wolność okazał się zdrajcą, uczestnicy tego spotkania zostaliby aresztowani. Wszyscy obecni w mrocznym pokoju i tak spodziewali się tego w każdej chwili. Wiedzieli, że jednego z ich grona nikt nie widział w mieście od dwóch dni. Było niemal pewne, że pochwycili go drononi, żeby wyciągnąć z niego najskrytsze tajemnice. Ze względu na to pozostali w ostatniej chwili musieli zmienić miejsce planowanego spotkania. Jedna ze szkarłatnolicych kobiet, której imienia Everynne nawet nie znała, wyjęła spomiędzy fałd szaty niewielką żółtą szklaną kulę. Przedmiot zmieściłby się bez trudu w kieszeni albo w dłoni Everynne. - Jako lord wszystkich techników na Fale dobrowolnie przekazuję ci to w imieniu wszystkich moich ludzi - odezwała się kobieta. - Zrób z tego mądry użytek, jeżeli w ogóle będziesz musiała użyć. Everynne przyjęła kulę i przez chwilę trzymała w dłoni. Niewielki przedmiot okazał się ciężki jak ołów. We wnętrzu było widać ciemną chmurę, kłębiącą się w pobliżu środka urządzenia. Była to osłona, kryjąca wszystkie nanotechniczne elementy razem z małym detonatorem, którego celem było zniszczenie kuli i uwolnienie jej mikroskopijnych mieszkańców. W ciągu minionych wieków ludzie tylko kilka razy posłużyli się taką bronią. Nazywali ją Terrorem. Everynne uważała za słuszne, żeby coś, mogącego zniszczyć cały świat, było tak brzemienne, tak ciężkie. - Jak szybko to działa? - zapytała. Na szkarłatnej twarzy kobiety odmalował się smutek. - Terrory rozmnażają się lawinowo. Zaprojektowaliśmy je w taki sposób, żeby wyszukiwały atomy węgla i zamieniały je w grafit. W ten sposób na planecie obdarzonej życiem zostanie zniszczone każde zwierzę i każda roślina, a nawet atmosfera. Przetrwają tylko Terrory, ale nie dłużej niż jeden dzień. Z daleka będą wyglądały jak lśniąca niebieska chmura, rozprzestrzeniająca się z prędkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę. Na ziemi i w wodzie będą przemieszczały się jeszcze szybciej. Terrory potrafią niszczyć światy w czasie od dwunastu do osiemnastu godzin. Everynne przyglądała się twarzy mówczyni. Kobieta sprawiała wrażenie starej, bardzo starej, zapewne liczącej kilka wieków. W tym czasie zapewne nauczyła się doskonale panować nad emocjami, a mimo to jej głos drżał, kiedy mówiła o możliwościach śmiercionośnego urządzenia. - A jak szybko mogłoby to zniszczyć Dronon? - odezwał się Veriasse. - Czy Terrory będą działały o wiele wolniej, jeżeli zostaną zmuszone do rozmnażania się na planecie pustynnej, o suchym klimacie? Veriasse nie zdążył jeszcze dokończyć pytania, kiedy Everynne poczuła, że kurczy się z przerażenia. Niepokoiła ją sama myśl o tym, że może będzie musiała użyć tej broni. W przeszłości bardzo często błagała Veriasse’a, by nie zlecał budowania prawdziwej broni, a zadowolił się jej namiastką, czymś w rodzaju symulowanego Terroru. Gdyby szklana kula rozbiła się albo pękła, zniszczeniu uległoby całe życie na planecie. Mężczyzna nie chciał jednak słuchać jej argumentów. Zamierzał posłużyć się Terrorem na planecie Dronon. Chciał, żeby bała się go sama Złota Królowa, a jedynym sposobem wzbudzenia w niej strachu było powiadomienie drononów o tym, że gdzieś na ich planecie znajduje się ukryty, działający Terror. Czasami jednak, nie mogąc w nocy zasnąć, Everynne zastanawiała się, czyjej opiekun nie snuje jakichś tajemnych planów. Czy zdecydowałby się spustoszyć cały Dronon, gdyby Złota Królowa nie chciała spełnić jego żądań? - Atmosfera Dronona zawiera większy procent dwutlenku węgla niż większość innych planet - odparła kobieta. - Terrory będą się rozmnażały w niej jeszcze szybciej. Twarz jednego z zamaskowanych lordów rozciągnęła się w okrutnym uśmiechu. - Zaprojektowaliśmy to urządzenie właśnie z myślą o Drononie - odezwał się mężczyzna. - Cała planeta ulegnie zniszczeniu w ciągu sześciu godzin i czternastu minut. Proszę się tylko upewnić, że kiedy pani je uruchomi, będzie pani dość blisko imperialnego matecznika. Everynne była zaniepokojona nienawiścią, promieniującą z twarzy zamaskowanego lorda. Martwiło ją to, że jej ludzie kierują się tak nikczemnymi uczuciami. Pamiętała o tym, że drononi zabili jej matkę, ale wcale nie darzyła ich nienawiścią. Bardzo dobrze rozumiała obce istoty. Wiedziała, że za wszelką cenę chcą zachować porządek w swoim społeczeństwie. Rozumiała ich instynktowne dążenie do powiększania obszaru własnej władzy i zapanowania nad całym środowiskiem. - Wystarczy rozmów o ludobójstwie - odezwała się w końcu. - Nawet gdybyśmy się starali walczyć z drononami w taki sposób, obce istoty zmuszone byłyby wziąć na nas srogi odwet. W takiej wojnie nie byłoby zwycięzców. - Oczywiście, Nasza Pani - zgodzili się z nią lordowie w szkarłatnych maskach, po czym jak na rozkaz wydali westchnienia ulgi. Wypowiedzieli mnóstwo groźnych słów i nie zostali aresztowani. Everynne czuła, że roztacza wokół siebie aurę niepewności i strachu. Przez chwilę wszyscy przy stole siedzieli w milczeniu, tylko spoglądając jedni na drugich. Szkarłatni lordowie układali plany przez pięć lat i w tej chwili cała ich praca dobiegła końca. Everynne obserwowała, jak się odprężają. Bardzo chciałaby móc odprężyć się razem z nimi, zanim będzie musiała odegrać swoją rolę. - Musimy już iść - odezwał się Veriasse. Everynne wiedziała, że jej opiekun ma rację. Opuścili Tihrglas zaledwie przed godziną. Z pewnością zdobywcy przekazują teraz wiadomość ojej ucieczce za pomocą fal tachjonowych. Informacja ta powinna w ciągu kilku godzin dotrzeć na Fale, a wówczas inni zdobywcy zrobią wszystko, żeby odciąć kobiecie drogi ucieczki. - Chwileczkę - poprosiła kobieta o purpurowej twarzy. - Zanim nas opuścisz, chcę błagać cię o jedno. - A mianowicie? - zapytała Everynne. - Twoja twarz - odparła szkarłatna maska. - Zanim od nas odejdziesz, chciałabym chociaż raz zobaczyć twoją twarz. Everynne wiedziała, że tu, na Fale, lordowie nigdy nie pokazywali publicznie swoich twarzy. Szkarłatnolica kobieta nie poprosiłaby o wyświadczenie takiej łaski nikogo spośród pozostałych lordów. Everynne nie miała wiele czasu, ale wiedziała, że ci ludzie ryzykowali dla niej wszystko. Nie mogła odmówić ich prośbie. Zdjęła jasnoniebieską maskę i przez chwilę lordowie wpatrywali się w jej twarz, nie mówiąc ani słowa. - Zaprawdę jesteś królową pośród Tharrinów - odezwała się w końcu kobieta. Kiedy Everynne usłyszała te słowa, poczuła się niewyraźnie. Kim była królowa Tharrinów, jeżeli nie tylko osobą obdarowaną szczególnym zestawem genów? Takie komplety dawano tylko ludziom, którzy urodzili się, aby zostać przywódcami. To dlatego miała posągowo piękną twarz, charyzmę i mądrość, które zapewne nigdy nie powtórzą się u zwykłego człowieka. Everynne nie była wcale z tego dumna. Nic przecież nie zrobiła, na nic nie zasłużyła. Pozycję, jaką się cieszyła, zapewniało jej urodzenie. Tymczasem ciało było jedynie powłoką skrywającą ducha. Szkarłatnolica dama również zdjęła maskę. Okazało się wówczas, że jest urodziwą starszą kobietą o przenikliwych szarych oczach. - Nazywam się Atheremis - powiedziała. - Służenie ci sprawiło mi prawdziwą radość. Nigdy cię nie zdradzę. Po kolei wszyscy pozostali lordowie zgromadzeni w pomieszczeniu zaczęli zdejmować maski, podawać imiona i wyrażać swą wdzięczność. Właśnie w tej chwili Everynne z przerażeniem uświadomiła sobie, że wszyscy zamierzają popełnić samobójstwo. Była pewna, że gdyby o tym nie myśleli, nie ujawniliby swoich imion ani nie pokazaliby twarzy. Ponieważ jednego z ich grona brakowało, woleli sami zadać sobie śmierć, niż ryzykować, że zostaną pochwyceni przez drononów i zmuszeni do wyjawienia całej prawdy. Kobieta, która pierwsza zdjęła purpurową maskę, zaczęła płakać. Łzy spływały po jej policzkach. Everynne bardzo chciała zostać chociaż chwilę dłużej, licząc na to, że powstrzyma ich od targnięcia się na własne życie. Jeżeli spoglądanie na jej twarz było dla nich taką przyjemnością, pragnęłaby zostać z nimi nawet kilka godzin. Veriasse ujął jednak jej łokieć i szepnął: - Chodźmy, musimy się pospieszyć. Razem opuścili mroczny pokój i mijając sklepy i mieszkania Toohkansay ruszyli długim, zielonym korytarzem. Everynne znów kryła twarz za maską, dzięki czemu nie było widać, że jest do głębi poruszona. Nie zdążyli przejść stu metrów, kiedy za ich plecami pojawił się oślepiający błysk światła. Po chwili podmuch eksplozji szarpnął fałdami ich płaszczy. Rozległo się wycie syren, a mieszkańcy zaczęli biec w stronę miejsca wybuchu. Zapewne zamierzali szukać ofiar. Żywe miejskie mury nie zajęły się od ognia, ale w zasnutych dymem korytarzach czuło się charakterystyczną woń gotowanej roślinności. Veriasse i Everynne pospieszyli do gospody na skraju miasta, skąd dolatywał rozkoszny zapach jedzenia. Ponieważ kobieta nie miała niczego w ustach prawie od dwudziestu godzin, oboje stanęli w kolejce do okienka, gdzie zamówili kilka bułeczek. Chwycili je i pospieszyli do czekającego środka transportu, starego, zniszczonego magpojazdu, który nie powinien zwracać niczyjej uwagi. Wskoczyli do środka, gdzie Veriasse rozłożył cienką mapę i przyciskał guzik tak długo, aż na mapie pojawiło się słowo: „Fale”. Mapa ujawniła im, że znajdują się na obrzeżach Toohkansay, a trójwymiarowy obrazek pokazał okolicę w promieniu setek mil od miejsca, w którym przebywali. Na tym obszarze znajdowały się trzy wrota, ale tylko Veriasse przemierzał labirynt światów na tyle często, żeby wiedzieć, które wiodą na jakie planety. - To będą tamte - oświadczył, pokazując Everynne najbardziej odległe. - Prowadzą do Cyanesse. Tam będziemy bezpieczni. Kobieta ujęła drążek i włączyła zasilanie generatorów pola. Dzięki poduszce magnetycznej pojazd uniósł się o kilka cali nad powierzchnię drogi. Everynne ruszyła i zaczęła powoli nabierać prędkości. Obawiała się, że w pobliżu Toohkansay może chodzić po drodze wielu pieszych. Przez dziesięć minut jechali wzdłuż ogromnych farm, ciągnących się na brzegu leniwie toczącej swoje wody rzeki. Na polach było widać wielkie, podobne do pająków kombajny, zajmujące się zbiorami. Pokonali ostry zakręt i Everynne, chcąc przyspieszyć, miała właśnie unieść chroniące przed podmuchami wiatru szyby, kiedy nagle ujrzała niedźwiedzia. Zwierzę zbiegło z drogi i ukryło się w lesie. - To Orick! - zawołała, przełączając silniki na ciąg wsteczny. - To niemożliwe - odezwał się Veriasse. - Zapewne to był jakiś inny niedźwiedź. - Jestem tego pewna - oświadczyła Everynne. Magpojazd zwolnił i zatrzymał się na skraju drogi. Kobieta zaczęła się wpatrywać w gąszcz zarośli, ale widziała jedynie zbocze niewielkiego wzgórza, na którym leżały porozrzucane białe bloki skalne. Oricka nie było nigdzie widać. Tylko na ziemi, pomiędzy zeschłymi liśćmi, widniały ślady łap, które musiał zostawić biegnący niedźwiedź, kiedy przemykał między drzewami. Everynne zastanawiała się, czy wyobraźnia nie spłatała jej figla, i na wszelki wypadek nie wyłączała zasilania generatorów, tak że magpojazd nadal unosił się nad poboczem drogi. Nie wiedziała, że spomiędzy gęstych krzaków na szczycie wzgórza wychylił się ostrożnie nos niedźwiedzia. - Miałeś rację - powiedziała w końcu, trochę rozczarowana. Ostatnio widziała Oricka przed ponad godziną na planecie odległej od Fale o prawie sześćset lat świetlnych. Dziwnym trafem widok tego zwierzęcia musiał pobudzić jej podświadomość, wskutek czego uległa złudzeniu, że widziane zwierzę było Orickiem. Zwiększyła moc generatorów. Magpojazd uniósł się trochę wyżej i powoli zaczął oddalać się od tamtego miejsca. Everynne obejrzała się jednak przez ramię i ujrzała tego samego niedźwiedzia, stojącego na tylnych łapach i intensywnie węszącego. - Everynne? To ty?! - zawołało nagle za nią zwierzę. Kobieta przełączyła silniki na ciąg wsteczny. - Orick?! - zawołał zdumiony Veriasse. Niedźwiedź opadł na wszystkie cztery łapy i zdumiewająco szybko puścił się w ich stronę. - To wy! - krzyknął uradowany. - Gdzie byliście? Wszędzie was szukałem. Całymi dniami! Everynne i Veriasse spojrzeli sobie w oczy. - Co to znaczy „całymi dniami”? - zapytała kobieta. - Opuściliśmy Tihrglas zaledwie przed godziną. Jakim cudem się tu dostałeś? - Gallen zabrał klucz drononom - wyjaśnił Orick. - Przypuszczał, że zechcą posłużyć się nim, by was ścigać. Od chwili, gdy tu przebywamy, staramy się was odnaleźć. Maggie została porwana i nie możemy jej uwolnić. Gallen i ja jesteśmy tu prawie cztery dni! - Drononi mieli własny klucz? - zapytał Veriasse, nie wierząc własnym uszom. - Tylko kompletny głupiec albo szaleniec próbowałby posłużyć się własnym kluczem do labiryntu światów. To wyjaśnia, jak znaleźliście się tu przed nami. Wasz klucz jest niedokładny. - Czy chcesz przez to powiedzieć - zapytał niedźwiedź - że dostaliśmy się tu o cztery dni wcześniej tylko z powodu uszkodzonego klucza? - Oczywiście - odparła Everynne, uświadamiając sobie, co się stało. - Wrota pozwalają przemieszczać się z jednej planety na drugą z szybkością większą niż prędkość światła. Musisz jednak wiedzieć, że jakikolwiek środek transportu, zdolny dokonać takiej sztuki, może być wykorzystany również do przesyłania rzeczy w przeszłość i przyszłość. - Mimo to - odezwał się Veriasse - nie mogę uwierzyć, że zdobywcom udało się odgadnąć nasz kod umożliwiający dostęp. Będziemy musieli przerobić zamki wrót. - Mężczyzna spojrzał na chronometr umieszczony w kabinie magpojazdu. - Musimy już jechać, Everynne. - Zaczekaj chwilę - odparła kobieta. - Powinniśmy im jakoś pomóc. W oczach Veriasse’a zapaliły się iskierki gniewu. - Powinniśmy pomóc wielu ludziom. Nie możesz ryzykować i pozostawać na obszarze opanowanym przez wrogów, wyłącznie z i c h powodu. Everynne spojrzała na Oricka. Niedźwiedź miał sierść brudną i zmierzwioną. Było widać, że zwierzę trochę schudło. Spoglądało na nich szeroko otwartymi oczami. - Urodziłam się, żeby być Sługą Wszystkich - oznajmiła. - Zajmę się tym trojgiem właśnie teraz, bo właśnie teraz jestem im potrzebna. - Przed chwilą dziewięcioro ludzi w mieście popełniło dla ciebie samobójstwo! - wybuchnął Veriasse. - Nie możesz teraz zostać i ryzykować, że ich śmierć okaże się daremna! Zostaw tych troje tu, gdzie są. Co to za różnica? Jeżeli zginą, nietrudno będzie pogodzić się z ich stratą. - Komu będzie łatwo się pogodzić? Może tobie, ale nie mnie - odparła Everynne. - Tamtych dziewięcioro poświęciło dobrowolnie życia za coś, co dobrze rozumieli... Tych troje pragnie żyć, a przy tym służyło nam, nie wiedząc o niczym, z własnej woli. Musimy poświęcić im choć trochę czasu... Piętnaście minut. Everynne spojrzała na Oricka. - Gdzie jest Gallen? - zapytała. - Ukrywa się w lesie - odparł niedźwiedź. - Pobiegnę po niego. Odwrócił się i zaczął biec po zboczu wzgórza. - Nie mamy na to czasu - oświadczył Veriasse, kiedy Orick skrył się w gęstym lesie. - Każda sekunda opóźnienia naraża nas na coraz większe niebezpieczeństwo. Czy ty naprawdę nie czujesz, jak te wszystkie światy wyślizgują się z twoich palców? - Słuszne myśli. Słuszne słowa. Słuszne czyny. Czy właśnie tego mnie uczyłeś? - zapytała Everynne. - Słuszne czyny. Zawsze rób to, co uważasz za słuszne. Właśnie to chciałabym teraz zrobić. - Wiem - odezwał się nieco łagodniej Veriasse. - Kiedy odzyskasz swoje dziedzictwo, będziesz miała pełne prawo używać tytułu Sługi Wszystkich. Pomyśl jednak, że w tej chwili musisz wybrać między dwoma rzeczami: dobrą i lepszą. Słuszne rozwiązanie polega na tym, żeby z dwóch dobrych rzeczy wybrać lepszą. Everynne zamknęła oczy. - Nie, nie możesz mi udowodnić, że piętnaście minut zrobi jakąkolwiek różnicę. Pomogę moim przyjaciołom, najlepiej jak potrafię, a później mogę być służącą pozostałej części ludzkości. Posłuchaj, gdyby Gallen nie zabrał tego klucza drononom, przeskoczylibyśmy przez wrota i stwierdzilibyśmy, że cała ta planeta została zmobilizowana na spotkanie z nami. Musimy im pomóc. Ty musisz im pomóc. Zobacz, oto i Gallen. Gallen i Orick biegli, przemykając się pomiędzy drzewami. Młodzieniec miał na sobie fałdzisty zielononiebieski strój przekupnia z Fale, ale jego ubranie było wymięte i poplamione, a włosy w nieładzie. Kiedy podbiegł do magpojazdu, ciężko dyszał. - Orick mówi, że Maggie została porwana - odezwała się Everynne. - Czy wiesz, kto to zrobił? - Mężczyzna o nazwisku Karthenor... lord aberlainów - odparł zdyszany Gallen. - Zapoznałem się... z całym miastem. Zamierzam ją uwolnić. Everynne poczuła zachwyt na myśl o tym, że tak prosty mężczyzna może mieć aż tyle wiary we własne siły. - Jeżeli Maggie została porwana przez Karthenora - rzekł Veriasse - znajduje się w tej chwili w rękach człowieka pozbawionego jakichkolwiek skrupułów. Gdybyś był bardzo bogaty, może zechciałby ci ją odsprzedać... chociaż równie dobrze może zainteresować się tobą i każe cię przesłuchać, żeby dowiedzieć się, dlaczego tak bardzo ci na niej zależy. Jeżeli będziesz dysponował odpowiednimi przyrządami, usuniesz jej Przewodnik i uwolnisz dziewczynę, ale muszę cię ostrzec, że to będzie bardzo niebezpieczne. Oba plany są strasznie ryzykowne i wygląda na to, że poniesiesz klęskę, bez względu na to, który wybierzesz. Everynne wahała się, czy powinna podpowiedzieć Gallenowi najbardziej logiczne rozwiązanie. Przesunęła wilgotnym językiem po suchych wargach. - Gallenie, Oricku - powiedziała z namysłem. - Czy zgodzilibyście się zostawić Maggie własnemu losowi i poszlibyście ze mną przez labirynt światów? - Co takiego? - zapytał młodzieniec, nie mogąc uwierzyć własnym uszom. Everynne próbowała uzasadnić swoje zdanie tak zwięźle, jak było możliwe. - Zamierzam obalić władzę drononów. Jeżeli mi się powiedzie, będziemy mogli uwolnić Maggie bez trudu. Jeżeli jednak poniosę klęskę, dziewczyna stanie się wartościowym członkiem społeczeństwa drononów. Będzie o wiele lepiej sytuowana niż teraz. A więc pytam po raz drugi: Czy zgodzicie się pójść ze mną? Gallen i Orick spojrzeli sobie w oczy. - Nie - odparł młodzieniec. - Nie możemy tego zrobić. Zostaniemy tu i przekonamy się, czy zdołamy coś zrobić, by uwolnić Maggie. Everynne kiwnęła głową. - Rozumiem - powiedziała z ciężkim sercem. - A zatem oboje zrobimy to, co musimy, mimo iż pójdziemy różnymi ścieżkami. - Odwróciła się do Veriasse’a. - Czy masz tu jakichś przyjaciół, którzy mogliby im pomóc? - Miałem kilku - odparł mężczyzna. - W tej chwili wszyscy już nie żyją. Gallen może liczyć tylko na własne siły. Pierwszą rzeczą, jaką powinien zrobić, jest nauczenie się wszystkiego, co może, o naszym świecie. - Odwiedziłem już kilka razy pidcę - oznajmił Gallen. Everynne spojrzała w oczy młodzieńca i zorientowała się, że powiedział prawdę. W jego spojrzeniu czaił się smutek, jakby chłopak dowiedział się za wiele. - Pidca nauczy cię wielu rzeczy, ale nie zapominaj o tym, że władzę nad nią sprawują drononi - ostrzegł Veriasse. - Najważniejsze zdobycze naszej techniki są zazdrośnie strzeżonymi tajemnicami. Gallenie, jeżeli chcesz uwolnić Maggie, będziesz musiał to zrobić, nie wtajemniczając jej w swoje plany. Jej Przewodnik widzi dzięki jej oczom, słyszy dzięki uszom, a przy tym może porozumiewać się z innymi Przewodnikami. Będzie twoim najgroźniejszym wrogiem, a ponieważ sprawuje władzę nad ciałem Maggie, dziewczyna stoczy z tobą zażartą walkę, jeśli spróbujesz uwolnić ją, nie zabierając jej tego urządzenia. Jeżeli chcesz nauczyć się, jak unieszkodliwić jej Przewodnik, musisz najpierw porozumieć się z twórcą tych aparatów. Pamiętaj i o tym, że aberlainowie są strzeżeni, i to bardzo dobrze. We wszystkich głównych korytarzach ukryto mikroskopijne kamery. Każde okno jest zaopatrzone w detektory ruchu. Prawdę mówiąc, bardzo wątpię, żeby udało ci się przedostać na teren kliniki w ten sposób, by cię nikt nie zauważył. Cała przestrzeń jest patrolowana prawdopodobnie przez samych drononów-zdobywców, a oni mogą być niezwykle groźni. Będziesz musiał tam iść dobrze uzbrojony. I pamiętaj o opracowaniu tras ucieczki. Gallenie, nie spiesz się z ratowaniem Maggie. To będzie wymagało dużo czasu, dokładnego zaplanowania całej akcji i zapoznania się z okolicą. Veriasse znów popatrzył na ukryty w kabinie pojazdu chronometr. - Everynne, moje dziecko - powiedział. - Tym razem naprawdę musimy ruszać dalej. Nie możemy czekać, aż zdobywcy odetną nam drogę ucieczki. Kobieta zgrzytnęła zębami. Veriasse ułożył szczegółowy plan uwolnienia Maggie, ale jego wykonanie było absolutnie niemożliwe. Tylko on sam mógłby podjąć się tej próby. Spojrzała na Gallena, zawstydzona, że musi go zostawić. - Powodzenia - powiedziała. - Na jaki świat się udajesz? - zapytał młodzieniec. - Może będziemy mogli podążyć tam za wami? Everynne zastanowiła się, czy nie skłamać. Musiała chronić siebie przed potencjalnymi zagrożeniami, ale wiedziała też, że Gallen czuje się osamotniony i zagubiony. Była jednym z Tharrinów i sama jej obecność wystarczała, by młodzieniec poczuł spokój, którego nie mógł znaleźć nigdzie indziej. A świat, na który się udawała, znajdował się poza granicami wroga. - Nazywa się Cyanesse - odparła. - A wrota znajdują się prawie o sto kilometrów na północ od tego miejsca, mniej więcej o ćwierć mili po prawej stronie drogi. Kiedy zbliżysz swój klucz do wrót, powinien rozjarzyć się złotym blaskiem. Wówczas nie będziesz miał żadnych wątpliwości, że odnalazłeś właściwe przejście. Gallen posłał jej tęskne spojrzenie, a Everynne poczuła, że ani chwili dłużej nie zniesie widoku jego oczu. - Uważaj na siebie-powiedziała, po czym uruchomiła silnik magpojazdu i odjechała. ROZDZIAŁ 9 Gallen obserwował, jak Everynne i Veriasse oddalają się w latającym pojeździe. Orick mruknął coś i sfrustrowany przeorał pazurami ziemię, zagarniając zeschłe liście. - 1 co teraz? - zapytał. - Masz jakiś plan, jak uwolnić Maggie? Gallen zaczął myśleć. Miał kilka cennych rzeczy: dwa sztylety i klucz do otwierania wrót światów. Przed kilkoma dniami powiedział Everynne, że o sile mężczyzny stanowi jego wyobraźnia, ale teraz sam zaczął się zastanawiać nad tym, czy to prawda. - Słyszałeś, co powiedział Veriasse - odparł. - Gdybyśmy starali się ją uwolnić, jej Przewodnik ostrzeże Karthenora. Musimy więc zrobić to tak, żeby ani ona, ani jej Przewodnik nic o tym nie wiedzieli. - Czy można oszukać to urządzenie? - Nie sądzę - powiedział Gallen. - Zapewne jest mądrzejsze niż my. Może jednak uda mi się wymyślić sposób, by na żądanie Karthenora wywabić Maggie z miasta, tak aby inne Przewodniki nie słyszały, co mówi. - Och, to wygląda naprawdę na wspaniały plan - odezwał się sarkastycznie Orick. - Jeżeli chcesz znać moje zdanie, jest gorszy niż żaden. Orick miał rację, przynajmniej tym razem. - Będziemy musieli znaleźć sposób obezwładnienia jej Przewodnika - powiedział Gallen po chwili. - Powinienem poszukać twórcy tych urządzeń. - Co zamierzasz zrobić? - zapytał niedźwiedź. - Wejdziesz do odpowiedniego sklepu i zapytasz gościa:, A przy okazji, jak można zniszczyć jedno z tych urządzeń”? Naprawdę myślisz, że udzieli ci szczerej odpowiedzi? - Nie - przyznał młodzieniec, ale wiedział, że jest na dobrym tropie. Gallenie O’Dayu, gdybyś był najbardziej przedsiębiorczym strażnikiem na świecie, co byś zrobił? - pomyślał. Przez chwilę czekał, a później poczuł, jak przenika go znajome drżenie. Znał odpowiedź. - Będę musiał porozmawiać z byłym pracownikiem firmy produkującej Przewodniki - oznajmił. - Ściśle mówiąc, z takim, który nie żyje. - Co?! - wykrzyknął zdumiony Orick. - Kiedy po raz pierwszy udałem się do miasta, spotkałem handlarza sprzedającego urządzenia, które pozwalają człowiekowi rozmawiać z nieboszczykami, pod warunkiem że ich ciała zostały odpowiednio zabalsamowane i nie uległy zbyt daleko posuniętemu rozkładowi. - A co zrobisz, jeżeli nie znajdziesz pod ręką zmarłego pracownika firmy? - zainteresował się niedźwiedź. - Co wtedy? - No cóż, wówczas wepchnę nóż w ciało żyjącego i dopilnuję, żeby umarł! - krzyknął Gallen, doprowadzony do wściekłości rozpaczą brzmiącą w głosie przyjaciela. - Świetnie! - burknął w odpowiedzi Orick. - Po prostu świetnie! Byłem tylko ciekaw, co zrobisz. Był wczesny ranek. Na gałęziach krzewów szczebiotały papużki nierozłączki. Przelatywały z jednego krzaka na drugi, błyskając zielonymi skrzydełkami. - Prawdę mówiąc, uważam, że powinienem iść do miasta, by zasięgnąć języka - odezwał się Gallen. - A co ze mną? - zapytał Orick. - Chyba nie chcesz zostawić mnie znów w lesie? - Nie możesz pójść ze mną, Oricku - odparł młodzieniec. - Tutaj także jest wiele do zrobienia. Potrzebujemy żywności, szałasu, strojów, broni. Czynię cię odpowiedzialnym za zdobycie tego wszystkiego i urządzenie obozowiska z prawdziwego zdarzenia. Wygląda na to, że jakiś czas tu zostaniemy. - Zgoda - odparł niedźwiedź. Gallen się przygarbił. Czuł, że wszystkie jego mięśnie są naprężone. Nagle, ogarnięty dziwną tęsknotą, pomyślał o tym, że chciałby znów być w rodzinnych stronach na Tihrglas, zajęty strzeżeniem furgonu jakiegoś bogatego kramarza. Hej, wolałby nawet każdego dnia stawać sam do walki przeciwko dziesięciu rozbójnikom naraz! Ach, co to były za dobre czasy. Wrócił niespiesznie do Toohkansay i udał się do dzielnicy przekupniów. W jednym ze sklepów, którego właściciel handlował przedmiotami pochodzącymi z egzotycznych światów, sprzedał monetę dziesięcioszylingową i naszyjnik z różnokolorowych paciorków. Później udał się do handlarza oferującego żałobne kaptury i zaczął się targować. Okazało się, że nie ma tyle pieniędzy, żeby kupić urządzenie. Kaptury były produkowane z myślą o tych, co chcieli „podzielić się ostatnimi drogocennymi myślami z osobami, które niedawno opuściły padół”. Gallen zaczął wówczas płakać i urządził przedstawienie, opowiadając historię o niedawno zmarłej drogiej siostrze. W końcu udało mu się namówić handlarza, żeby wypożyczył mu kaptur. - Rozumiesz jednak, że twoja siostra nie żyje - powiedział mu właściciel sklepu. - Będzie wiedziała, kim jesteś, i będzie mogła rozmawiać z tobą, korzystając z głośnika w kapturze, ale nie licz na to, że zapamięta jakiekolwiek szczegóły waszej rozmowy. Jeżeli kiedyś ją odwiedzisz i wyjdziesz, natychmiast o wszystkim zapomni. Nie będzie pamiętała niczego, nawet gdybyś powrócił za pięć minut. Gallen kiwnął głową, ale handlarz tak długo rozwodził się nad tą sprawą, że w końcu młodzieniec zapytał: - Co właściwie chcesz przez to powiedzieć? - Cóż - przyznał w końcu mężczyzna. - Tylko to, że zmarli są zawsze zaskoczeni i uszczęśliwieni odwiedzinami, ale będą ci opowiadali ciągle o tych samych radosnych chwilach, które kiedyś przeżyli. Zaczną się... powtarzać. - Zanudzą mnie - odezwał się oskarżycielsko Gallen. - Większość z nich to robi - przyznał niechętnie handlarz. Kiedy młodzieniec wyszedł ze sklepu, udał się do pidcy i poprosił o informację, kto w Toohkansay zajmuje się wyrobem Przewodników. Dowiedział się, że wszystkie urządzenia są produkowane pod patronatem lorda Pallatine’a. Gallen dostał się do bazy danych lorda i uzyskał listę pracowników zatrudnionych w jego firmie w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przeglądając najważniejsze dane na temat wszystkich robotników, po chwili dowiedział się, że istotnie pewien gość, nazywający się Brevin Mackalrey, zmarł przed niespełna trzema miesiącami. Biedny stary Brevin znajdował się w tej chwili głęboko w podziemnej miejskiej krypcie. Jego ciało zostało zamrożone, tak żeby pogrążona w bólu żona mogła od czasu do czasu ucinać sobie pogawędkę. Gallen spiesznie ruszył podziemnym korytarzem, pragnąc złożyć wizytę biednemu Brevinowi. Krypta okazała się wielką, mroczną, opustoszałą pieczarą, w której przebywało tylko kilkoro gości. Spoczywające w długich rzędach na regałach zwłoki umieszczono w szklanych trumnach, które mogły być wyciągane na czas „rozmowy”. Panowała tutaj bardzo niska temperatura, żeby ciała nie rozmarzły, i prawdopodobnie z tego powodu wizyty żałobników bywały na ogół bardzo krótkie. Wszystkie ciała przechowywano w ten sposób przez rok, po czym na zawsze grzebano. Mimo to Gallen był zdziwiony, widząc setki ciał i tylko kilkoro odwiedzających je gości. Korzystając z alfabetycznego spisu nazwisk, rozpoczął poszukiwania, i kiedy znalazł Brevina Mackalreya, wyciągnął go. Szklana trumna była oszroniona i nieprzezroczysta. Kryształki lodu utworzyły na wewnętrznej powierzchni wzór kojarzący się z liściem paproci. Gallen otworzył wieko trumny. Pan Mackalrey nie wyglądał w niej najlepiej. Miał napuchniętą purpurową twarz, a na sobie tylko krótkie białe spodenki. Nieboszczyk miał ciemne włosy, zmierzwioną brodę i wykrzywione, pokryte guzami nogi. Gallen doszedł do wniosku, że mężczyzna zapewne nie wyglądał dobrze nawet za życia. Młodzieniec nałożył na zamarzniętą głowę trupa wypożyczony kaptur. Urządzenie było wykonane z jakiegoś materiału, w którym włókna tkaniny przeplatały się z nitkami metalu, a wytwarzane w nim pole elektromagnetyczne miało pobudzać komórki mózgu nieboszczyka. Kiedy ten starał się coś myśleć, materiał kaptura rejestrował próby pobudzania kory mózgowej i zamieniał myśli zmarłego na odpowiednie słowa. Słowa te zostawały następnie przekazywane do głośnika, w którym było je słychać tak, jakby ktoś czytał nosowym, monotonnym głosem. Gallen włączył urządzenie i odczekał kilka chwil, po czym zapytał: - Brevinie, Brevinie, człowieku, czy mnie słyszysz? - Słyszę cię - odezwał się głośnik. - Słyszę, ale nie widzę. Kim jesteś? - Nazywam się Gallen O’Day i przyszedłem prosić cię o pomoc w pewnej drobnej sprawie. Moja siostra ma na głowie Przewodnik i nie może się go pozbyć. Byłem ciekaw, czy nie mógłbyś powiedzieć mi, w jaki sposób ściągnąć jej to draństwo. - Ma na głowie Przewodnik? - zapytał Brevin. Obok Gallena przeszedł jeden z żałobników, ale skierował się w inny kąt krypty. - Jasne, przecież sam ci to powiedziałem - szepnął Gallen, garbiąc się nad trumną. - Czy istnieje jakiś sposób na to, żeby mogła zdjąć go z głowy? - Czy to Przewodnik niewolnika? - zainteresował się Brevin. - Jasne, że to Przewodnik niewolnika - syknął Gallen. - W przeciwnym razie nie mielibyśmy kłopotów ze ściągnięciem urządzenia. - Jeżeli twoja siostra jest niewolnicą, popełniłbym błąd, gdybym ci pomógł - odezwał się głośnik. - Mógłbym napytać sobie biedy. - Daj spokój - wycedził Gallen. - O jakiej biedzie możesz mówić? Przecież nie żyjesz! - Nie żyję? - powtórzył nieboszczyk. - Jak umarłem? - Prawdopodobnie spadłeś z konia - odparł Gallen. - A może udławiłeś się kością kurczęcia. - Och - jęknął Brevin. - Nie mogę ci pomóc. Zostałbym ukarany. - A kto będzie wiedział, że mi pomagałeś? - zapytał młodzieniec. - Odejdź, gdyż inaczej powiadomię odpowiednie władze - zaskomlał głos we wnętrzu kaptura. - W jaki sposób chcesz powiadomić te władze? - zakpił Gallen. - Mówiłem ci, że nie żyjesz! Brevin się nie odezwał. - No, dalej, odpowiedz mi, przeklęty trupie! - rzekł poirytowany Gallen. - Jak zdejmuje się Przewodniki? Brevin nadal milczał. Młodzieniec zaczął się rozglądać po krypcie. Intensywnie myślał, zastanawiając się, czego mogły użyć jako karty przetargowej. W końcu szepnął: - Jesteś trupem, Brevinie! Rozumiesz mnie? Nie żyjesz! Nie musisz się o nic martwić. Nikt ci nic nie zrobi. Gdybyś miał poprosić o jedną rzecz, co chciałbyś ode mnie dostać? - Jest mi zimno. Odejdź - odezwał się nieboszczyk. - Dam ci to, o co mnie poprosisz - nalegał Gallen. - Ale najpierw powiedz mi, jak zdjąć z czyjejś głowy Przewodnik, nie powodując wysłania sygnałów alarmowych. Brevin się nie odezwał, a Gallen postanowił zmusić go do udzielenia odpowiedzi. - Posłuchaj - zaczął. - Naprawdę nienawidzę siebie za to, co muszę ci zrobić, ale nie mogę cię zostawić, jeżeli mi nie powiesz. Ujął jeden różowy palec nieboszczyka i zgiął pod tak niebezpiecznie ostrym kątem, że w końcu sam zaczął się obawiać, iż go złamie. - No i co? - zapytał. - Jak ci się to podoba? - Jak mi się co podoba? - odparł pytaniem Brevin. Gallen uświadomił sobie, że tortury nie mają sensu, ponieważ zmarły mężczyzna absolutnie nic nie czuje. Podrapał się po głowie i postanowił spróbować czegoś innego. - No, dobrze, sam sobie jesteś winien - ostrzegł.- Nie zamierzałem ci tego mówić, ale powodem, dla którego jest ci tak cholernie zimno, jest fakt, że leżysz w tej trumnie zupełnie nagi. Wiedziałeś o tym? - Nagi? - powtórzył przerażony Brevin. - Tak - zapewnił go młodzieniec. - Jesteś nagi jak noworodek. Właśnie teraz patrzę na twój penis i muszę ci powiedzieć, że to nie-piękny widok. Należałoby zacząć od tego, że matka natura nie obdarzyła cię hojnie pod tym względem, ale teraz, zapewne z zimna, skurczyłeś się tak, że twój interes przypomina bardziej szpilkę. Wiedziałeś o tym? Brevin wydał płaczliwy jęk, a Gallen ciągnął: - Nie tylko jesteś nagi jak noworodek, ale powiem ci, co z tobą zrobię. Wyrzucę cię z tego pudła na posadzkę i zaciągnę nagiego po schodach. Zostawię cię tam do jutra, żeby wszyscy, którzy będą przechodzili obok twojego trupa, widzieli twój haniebnie mały organ. Mówię ci, to będzie wstyd dla całej rodziny. Wszyscy w Toohkansay będą oglądali twój skurczony siusiak, a później, kiedy popatrzą na twoją żonę, uśmiechną się znacząco i pomyślą: „Jak ta biedna kobieta mogła wytrzymać z tym gościem przez wszystkie lata, skoro nie był nawet prawdziwym mężczyzną?”. A zatem, przyjacielu, powiedz mi, jak ci się to podoba? ‘ - Nie - poprosił Brevin. - Proszę cię, nie rób mi tego. - Wiesz, co musisz zrobić - rzekł Gallen. - Proszę cię, żebyś powiedział mi tylko kilka słów. Powiedz je, a założę ci spodnie, dzięki czemu twoja godność wcale nie ucierpi. Co ty na to? Przysługa za przysługę. Brevin sprawiał wrażenie, że się zastanawia. - Przewodnik może być ściągnięty za pomocą uniwersalnych kleszczy do zdejmowania Przewodników - odezwał się w końcu. - Należy skierować pręt urządzenia w stronę niewolnicy, która ma zostać poddana zabiegowi, i po prostu przycisnąć niebieski guzik. Lord Pallatine trzyma w zabezpieczonej piwnicy aż trzy komplety takich kleszczy. - Powiedz mi coś więcej na temat tej piwnicy - zażądał Gallen. - Jak mogę się do niej dostać? - Nie możesz - odparł Brevin. - Lord Pallatine dysponuje elektronicznym kluczem, a samej piwnicy strzeże osobisty mózg, umożliwiający otwarcie tylko wówczas, kiedy dokonać tego będzie chciał sam Pallatine. - A więc nie będę miał dostępu do tej zabawki - stwierdził młodzieniec. - Chciałbym tylko uwolnić siostrę od Przewodnika, nie narażając się na przykrości. Z pewnością wiesz, jak to zrobić. Mięśnie brzucha mężczyzny przeszył spazmatyczny dreszcz i przez chwilę Gallen obawiał się, że nieboszczyk usiądzie, mimo iż był sztywny jak kloc drewna. Zmarły jednak pospiesznie powiedział: - Przede wszystkim musisz ją zaskoczyć. Powinieneś zrobić to, kiedy będzie spała. Jeżeli nie zdołasz zaskoczyć jej podczas snu, musisz unieruchomić ją, żeby Przewodnik nie mógł wykorzystać jej ciała do walki z tobą. Uprzedzam cię, że na pierwszy znak świadczący o zagrożeniu urządzenie przejmie władzę nad jej mięśniami. Jeżeli będziesz mógł, postaraj się zrobić to w pomieszczeniu o metalowych ścianach, które zablokują wszystkie sygnały, jakie chciałby wysłać jej Przewodnik. Później wsuń ostrze noża pod krawędź urządzenia z tyłu głowy siostry, mniej więcej u podstawy czaszki. Będziesz musiał przeciąć dwa cienkie przewody. W ten sposób przerwiesz obwody łączące Przewodnik z komórkami nerwowymi ofiary. Kiedy zdejmiesz urządzenie, pamiętaj o tym, by je zniszczyć. - Dlaczego muszę je zniszczyć? - Umieść je w naczyniu z kwasem, zmiażdż albo spal w ogniu. Powinno zostać całkowicie unicestwione. - Co się stanie, jeżeli tego nie zrobię? - zapytał Gallen, chociaż domyślał się odpowiedzi. - Jeżeli Przewodnik zostanie znaleziony, jego pamięć zidentyfikuje cię jako sprawcę. - Dzięki, Brevinie. Teraz możesz udać się na wieczny odpoczynek. Założyłem już ci spodnie, a twoje tajemnice zabiorę do grobu. Gallen usiadł wygodniej i pogrążył się w zadumie. Wiedział, gdzie mieści się sypialnia aberlainów. Była to znajdująca się w pobliżu stołówki część kliniki, której okna wychodziły na rzekę. Będzie musiał zrobić to bardzo szybko. Dostanie się przez okno i zerwie Przewodnik, zanim zdobywcy zareagują na sygnał alarmu zainstalowanego w oknie czujnika ruchu. Później jednym ruchem nadgarstka pośle urządzenie na zamulone dno rzeki. Z pewnością upłynie sporo czasu, nim zdobywcy je stamtąd wyciągną. Gallen spodziewał się, że do tego czasu znajdzie się daleko od Toohkansay, na drodze wiodącej ku wrotom do innego świata. Zdjął nieboszczykowi żałobny kaptur, zamknął wieko trumny i wsunął ją z powrotem do regału. Wiedział, że nie może zostawić biednej małej Maggie w takim położeniu ani chwili dłużej. Zaczął przyglądać się czarnemu urządzeniu. Tkanina, zawierająca metalowe nitki, została spleciona z grubych, ciężkich włókien. Może nie była tak gruba jak ściana pomieszczenia, ale powinna zablokować sygnały radiowe wysyłane przez Przewodnik. Gallen musiał mieć nadzieję, że się nie myli. Droga z Toohkansay do wrót, umożliwiających przedostanie się na Cyanesse, była prawie pusta, ale Everynne, dręczona wyrzutami sumienia, prowadziła pojazd z ciężkim sercem. Pozostawiała za sobą zwłoki dziewięciorga gorliwych współpracowników. Opuściła Galle-na, Oricka i Maggie, by radzili sobie sami w trudnej sytuacji, której zrozumienie przekraczało ich możliwości. Mimo to jechała dalej. W ciągu pierwszej godziny minęła dwa niewielkie miasta, prawie nie zmniejszając prędkości magpojazdu. Kiedy od Toohkansay dzieliło ją czterysta osiemdziesiąt jeden kilometrów, zauważyła zmianę, jaka zaszła w krajobrazie. Zamiast zieleni lasów coraz częściej widziała teraz równinne pustkowie, pokryte piaskami i oszpecone przez grupy skał pochodzenia wulkanicznego. W przeciwieństwie do innych wrót, przez jakie przechodziła, te było widać już z daleka. Możliwe, że przed dziesięcioma tysiącami lat, kiedy je zbudowano, okolica wyglądała inaczej. Wrota mogły być ukryte w gęstym lesie albo na moczarach, ale teraz były doskonale widoczne z drogi. Mimo iż ruch na niej był niewielki, Everynne nie podobał się pomysł podjechania do przejścia w taki sposób, żeby mógł zauważyć to każdy przypadkowy świadek. Zaczęła hamować, ale nagle jej towarzysz machnął ręką i szepnął: - Jedź dalej! Jedź dalej! Nie zatrzymuj się. Nawet nie zwalniaj Posłusznie wcisnęła dźwignię akceleratora i zwiększyła prędkość. W lusterku wstecznym dostrzegła, jak z zamaskowanego dołu, wykopanego w pobliżu wrót, wstaje sześć gigantycznych istot człekokształtnych. Zrozumiała, że w jamie skrywali się zdobywcy, którzy teraz przyglądali się im, zapewne rozmyślając, czy nie powinni ich gonić. Jeżeli aż sześciu ukryło się w pobliżu wrót, wielu następnych mogło czaić się w innych miejscach. - Jak ich zauważyłeś? - zapytała kobieta, kiedy przejechali w milczeniu spory kawałek drogi. - Nie widziałem ich - przyznał Veriasse. - Po prostu wyczułem, że coś jest nie w porządku. Jeżeli Maggie została porwana przed trzema dniami, władze mogły się nas spodziewać. Miały aż za dużo czasu na zablokowanie dostępu do wrót i upewnienie się, że nie uciekniemy. Mniej więcej za godzinę powinny otrzymać wiadomość o naszej ucieczce z Tihrglas, a wówczas sprawy przybiorą o wiele gorszy obrót. - 1 co teraz zrobimy? - zapytała Everynne. Spojrzała na Veriasse’a i przypomniała sobie, że mężczyzna był strażnikiem jej matki przez sześć tysiącleci. Doskonale znał się na wszystkich niebezpieczeństwach i intrygach. Everynne miała nadzieję, że nigdy nie będzie musiała aż tyle wiedzieć na ten temat. - Musimy pozyskać nowych sojuszników - odparł. - Nie zdołamy przeskoczyć przez te wrota bez walki. - Ciężko westchnął. - Powiedziałbym, że teraz naszą jedyną nadzieją jest miasto Guianne. Znajduje się prawie trzysta trzydzieści mil na południe i jakieś sześćdziesiąt na zachód od nas. - To właśnie tam zabito moją matkę? - zapytała Everynne. Veriasse kiwnął lekko głową. - Ażeby uczcić pamięć twojej matki, wzniesiono w mieście świątynię - powiedział. - Pojedziemy tam i zobaczymy, czy ktoś jeszcze dba o to miejsce. Może w ten sposób poznamy przyszłych sojuszników. Everynne, walcząc ze łzami, przełknęła kluchę, która utkwiła jej w gardle. Nigdy nie widziała miejsca wiecznego spoczynku matki. Mimo iż ona i Veriasse przemierzyli razem tyle światów, zawsze w skrytości ducha marzyła tylko o jednym: żeby ujrzeć grób matki. Gdyby zobaczyła go, a w chwilę później miała zginąć, umierałaby ze świadomością, że przynajmniej osiągnęła coś bardzo ważnego. - Wiem, gdzie możemy znaleźć troje sojuszników - oznajmiła. - Spotkamy ich po drodze do Guianne. Właśnie teraz potrzebują naszej pomocy. Veriasse ponownie ciężko westchnął. - Oczywiście. Masz rację - przyznał. - Zatrzymamy się i zabierzemy ich ze sobą. Nie pozwolę jednak, żebyś narażała się na niebezpieczeństwo. Jeżeli właśnie teraz znajdują się w tarapatach, sam spróbuję ich wyciągnąć. Jeżeli mi się to nie uda, musisz obiecać mi, że pojedziesz dalej beze mnie. - Obiecuję. Everynne poczuła, że serce w jej piersi podskoczyło. Czuła się winna, że pozostawiła Maggie na pastwę losu. Zawróciła magpojazd i kiedy przyspieszyła, kierując go z powrotem ku Toohkansay, poczuła się lekka jak ptak i tak samo wolna. Dwie godziny później Veriasse wspinał się po zboczu wzgórza do obozowiska Gallena. Było wczesne popołudnie. Promienie słońca przeświecające ukośnie przez korony drzew znaczyły liście purpurowymi i szkarłatnymi cętkami. Mężczyzna wjechał magpojazdem w głąb lasu, po czym zamaskował go w gąszczu krzaków. Poruszał się cicho i zwinnie jak kot. Miał na sobie specjalny, przesycony maskującą wonią płaszcz, sporządzony na planecie Jowlaith, neutralizujący zapachy ludzkiego ciała. Mógł przemierzać leśne ostępy bez obawy, że wyczuje go jakiekolwiek zwierzę, z wyjątkiem tych obdarzonych najczulszym węchem. W ten sposób udało mu się niepostrzeżenie znaleźć w pobliżu Oricka. Niedźwiedź wybrał leśna polanę, na której zajmował się budową małego szałasu, opierając odłamane gałęzie o pień drzewa. Szałas był ukończony, a Orick siedział obok niego, pogrążony w żarliwej modlitwie. - Ojcze w niebiesiech - mówił, kołysząc się z boku na bok jak mały niedźwiadek -proszę Cię, oszczędź Maggie i Gallena. Sprowadź ich całych i zdrowych z królestwa tych przeklętych sidhów. Są niewinni; nie zrobili nic złego. To ja sprowadziłem ich tu, chociaż tego nie chciałem, ponieważ nie było innego sposobu, żeby ocalić ich życie. Nie chciałem zgrzeszyć przeciwko żadnemu przykazaniu. Jeżeli zrobiłem to nieświadomie, proszę Cię, żeby kara za to spadła na moją głowę. Maggie i Gallen są niewinni... - Jestem pewien, że twoi przyjaciele są niewinni - odezwał się Veriasse, zaskakując Oricka. Niedźwiedź próbował wstać, ale odwrócił się tak szybko, że stracił równowagę i upadł. - To ty? - zaryczał oskarżycielsko. - Skąd się tutaj wziąłeś? - Wrota, do których zdążaliśmy, były strzeżone przez zdobywców - oznajmił Veriasse. - Musieliśmy zmienić plany. Przyszedłem, żeby się przekonać, czy nie mógłbym jakoś pomóc tobie i twoim przyjaciołom. Orick spojrzał w prawo i w lewo, pragnąc przyjrzeć się gąszczowi za plecami mężczyzny. - Nie potrzebujemy twojej pomocy - mruknął. - Gallen poradzi sobie sam ze wszystkim. - A zatem nie potrzebujesz pomocy żadnego „przeklętego sidha”? - Veriasse lekko się uśmiechnął. - Twój przyjaciel Gallen może umie radzić sobie całkiem dobrze, ale jest obcy na naszym świecie. Bardzo wątpię, czy uda mu się uwolnić Maggie. - Nie obchodzą mnie twoje wątpliwości - burknął niedźwiedź. - Gallen przeczytał wiele książek. Dużo umie. Jest mądry. - Możliwe, że mógłbym zrobić coś, co udoskonaliłoby jego plany - nalegał mężczyzna. - Czy wiesz, co właściwie chciał zrobić? - Nie jestem pewien, czy miał jakieś plany - odparł Orick. - Gallen nie zabiera się do rzeczy w taki sposób. Veriasse przez chwilę o czymś myślał. - Zostawię Everynne pod twoją opieką - odezwał się w końcu. - W tej chwili czeka na mnie w krzakach nieco bliżej drogi. Chciałbym, żebyś zabrał ją w głąb lasu, a później powrócił tu jutro tuż po wschodzie słońca. Nie chcę, żebyś spotkał się tu z Gallenem, jeżeli wróci. - Dlaczego? - Dlatego, że jeżeli pochwycą go zdobywcy, zaprowadzi ich prosto do obozowiska. - Gallen nigdy by tego nie zrobił! - Jeżeli założą mu Przewodnik, nie będzie miał innego wyjścia - burknął oschle mężczyzna. - Proszę, zabierz Everynne w głąb lasu, a ja przekonam się, co będę mógł zrobić dla Gallena i Maggie. Veriasse obserwował Oricka, który zaczął schodzić po zboczu wzgórza, kierując się w stronę drogi. Otworzył plecak, poszperał w środku i wyciągnął maskującą siatkę, po czym wyruszył do Toohkansay. Ponieważ i tak był ubrany i zamaskowany jak lord z Fale, nikt go nie nagabywał. Nawet gdyby ktoś próbował go zatrzymać, dowiedziałby się tylko tego, że Veriasse, lord Nadzorca Informatyków, jest zarejestrowanym obywatelem tego świata. Mężczyzna sfałszował dane, nie wyłączając komputerowych dokumentacji, które potwierdzały teraz najdrobniejsze szczegóły z jego życia, włącznie z takimi, gdzie i jak często się kąpał i co zamawiał do jedzenia w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat życia. Veriasse skierował się w stronę północno-zachodniego kwartału miasta, gdzie znajdowała się klinika, w której pracowali aberlainowie. Okazało się, że to miejsce jest pilnie strzeżone. Zielonoskórzy zdobywcy, patrolujący cały teren, byli niezawodną oznaką, że w środku kliniki musi mieszkać wielu innych drononów-strażników. Gdzieniegdzie na żywych miejskich murach widniały ciemne ślady jak po pożarach. Było jasne, że w tych miejscach bojownicy o wolność podkładali bomby. Musieli to uczynić niedawno, w ciągu kilku ostatnich tygodni, i nagle Veriasse zaczął się niepokoić losem, jaki mógł czekać biedną Maggie. Martwił się i przedtem z powodu złego traktowania jej przez drononów i Karthenora, ale dopiero teraz uświadomił sobie, że największym zagrożeniem byli dla niej nie porywacze, lecz obojętność miejscowych bojowników o niepodległość. Nieco wcześniej, kiedy dowiedział się o porwaniu dziewczyny, zastanawiał się, dlaczego lord aberlainów Karthenor wybrał właśnie taką niewykwalifikowaną pracownicę. Teraz jednak się orientował, że Maggie mogła być idealną osobą, jakiej lord potrzebował. Nie miała w mieście żadnych znajomych ani krewnych, toteż nikt nawet nie zauważyłby, że zniknęła. Gdyby jednak Karthenor brał do niewoli ludzi w jakiś sposób związanych ze społecznością mieszkańców miasta, prowokowałby członków ich rodzin do aktów przemocy. Veriasse przeklął siebie w duchu. Zaczął się zastanawiać, jak mógłby skontaktować się przynajmniej z niektórymi członkami ruchu oporu. Musiał jednak najpierw odnaleźć Gallena. Jak przypuszczał, cała okolica kliniki była dobrze zabezpieczona. W najbardziej wrażliwych miejscach zainstalowano pancerne wrota, które nawet mogły wytrzymać eksplozję ładunków wybuchowych. Kiedy Veriasse skończył lustrować okolicę, udał się do pidcy. Poprosił o udostępnienie wszystkich dokumentów, którymi interesował się przedtem Gallen. Nauczyciel przekazał mu żądane informacje i wówczas mężczyzna aż gwizdnął ze zdumienia. Młodzieniec próbował uzyskać dane na temat sypialni dziewczyny, ale komputer odmówił podania informacji, którą uważał za tajną. Nie chciał także sporządzić mapy terenu okalającego klinikę. Sprytny Gallen zażądał zatem informacji o wszystkich terenach, których klinika n i e zajmowała, i w ten sposób uzyskał negatyw terenu, na którym się znajdowała. Następnie poprosił o mapę biegnących przez wszystkie piętra zsypów, którymi przesyłano brudną bieliznę do pralni, i na podstawie tej informacji wywnioskował, gdzie znajdują się sypialnie aberlainów. Veriasse także poprosił o tę samą mapę i stwierdził, że z większości pokojów pracowników można było wyjść na zewnątrz budynku. Gallen okazał się jednak jeszcze bardziej dociekliwy. Poprosił o komputerowe wydruki danych na temat zużycia energii elektrycznej przez mieszkankę każdego pokoju. Okazało się, że jedna cela była pusta przez trzy dni, po czym pojawił się w niej ktoś, kto każdego wieczora, nim udawał się na spoczynek, włączał światło na bardzo krótką chwilą. Gallen dowiedział się także czegoś więcej. Okna sypialni wychodziły na południe i młodzieniec poprosił miejskie komputery, by podały mu informację na temat temperatury panującej w pokoju. Chciał ustalić, czy osoba, mieszkająca w tym pomieszczeniu, zostawia na noc otwarte okno. Nauczyciel odpowiedział, że w ciągu poprzednich dwóch nocy okno było otwarte, ale za każdym razem komputery kliniki zamykały je automatycznie, kiedy temperatura na zewnątrz opadała poniżej pewnego poziomu. Veriasse uśmiechnął się do siebie, zdumiony faktem, że taki Zacofaniec potrafił tak biegle korzystać z miejskiego systemu informatycznego. Widział jednak w wykształceniu Gallena poważne braki. Przede wszystkim młodzieniec nie wiedział, że dzięki swoim badaniom zostawia w bazach danych wyraźne ślady, które wystarczą, żeby aresztować go i skazać. Veriasse poprosił komputer, żeby poinformował go o stanie konta Gallena i zakupach, jakich starał się dokonać. Przekonał się, że młodzieniec usiłował nabyć ubrania, sznury i wymienniki powietrza. Były to niewątpliwie przedmioty, których mógłby potrzebować podczas próby uwolnienia Maggie. W chwili obecnej był spłukany. Veriasse skorzystał z własnych uprawnień, jakie dawał mu tytuł lorda Nadzorcy Informatyków, i kazał komputerowi przelać sporą sumę na osobisty rachunek Gallena. Następnie użył specjalnego kodu, umożliwiającego dostęp do baz danych, i nakazał usunąć wszelkie ślady z miejsc, w których pojawiało się nazwisko młodzieńca. Przez chwilę siedział, pogrążony w rozmyślaniach. Zanim Gallen spróbuje wspiąć się i przejść przez okno, będzie musiał unieszkodliwić czujniki ruchu. Veriasse mógł zbudować proste urządzenie, zakłócające pracę które zniekształciłoby każdy sygnał przesyłany przez te wykrywacze. Musiał się jednak pospieszyć, jeżeli chciał skończyć budowę tego urządzenia, zanim Gallen podejmie próbę uwolnienia dziewczyny. Kiedy Avik wyszedł z pokoju, Maggie usiłowała zasnąć, ale uniemożliwiło to pożądanie trawiące jej ciało. Dopiero nad ranem Przewodnik przestał podsycać jej apetyt seksualny i pozwolił podopiecznej pogrążyć się w marzeniach sennych. Dziewczynie przyśniła się Tlitkani, Złota Królowa drononów. Maggie niemal czuła własne serce, drżące z radosnego uniesienia. Kiedy królowa przeszła przez plac wyłożony białymi kamiennymi płytami, jej chityno-wy pancerz błysnął złotem w promieniach słońca. Istota była pod każdym względem nieskazitelnie piękna. Na pancerzu nie widziało się nawet najmniejszej plamki ani rysy, a egzoszkielet nigdzie nie był wyszczerbiony. Po obu stronach przejścia klęczeli drononi-wojownicy, krzyżując uniesione ciężkie przednie kończyny w geście uwielbienia. Opaleni drononi-technicy, obdarzeni małymi i cienkimi segmentowanymi rękami, stali nieco dalej, obok grupy białoskórych robotników. Oni także oddawali cześć swojej władczyni. Między hordami owadokształtnych drononów widziało się również wielu ludzi, rozmaicie ubranych i udekorowanych, którzy tańczyli i pląsali, spoglądając na Złotą Królową z błyskami oddania w oczach. Małe ludzkie dzieci, które splotły girlandy z kwiatów, rzucały je teraz pod stopy monarchini. I ludzie, i drononi śpiewali radosną pieśń, wielbiąc cnoty Złotej Królowej i nie przejmując się tym, że ochrypną z gorliwości. W swoim śnie Maggie czuła tak ogromny szacunek dla władczyni, że na policzkach poczuła łzy szczęścia. Sama możliwość patrzenia na Złotą Królową wprawiała ją w religijne uniesienie, niepodobne do żadnego, jakie kiedykolwiek odczuwała. Obudziła się o świcie, z oczami pełnymi łez. W głowie usłyszała szept Przewodnika: - Podczas snu pozwoliłem ci ujrzeć wizję przyszłości, którą będziesz pomagała urzeczywistniać. Kiedy dronon spogląda na swoją monarchinię, przenika go niewysłowioną groza i zachwyt, które starałem się ci ukazać. Pochwalamy te uczucia i dlatego będziemy nadal dokonywali modyfikacji genów w komórkach zarodków waszych dzieci, żeby później nie traktowały drononów jak obcych istot, ale uważały za braci. Dzisiaj rozpoczniesz pracę w wewnętrznym sanktuarium naszej kliniki. Pomożesz wykonywać wspaniałe zadanie. Będziesz realizowała Uwielbienie. Kiedy Przewodnik skończył szeptać, rozkazał Maggie, żeby wstała, wzięła natrysk i zeszła na dół, żeby zjeść śniadanie. Dziewczyna była tak zmęczona, że z trudem trzymała się na nogach. Po śniadaniu urządzenie skierowało Maggie do tej części laboratorium aberlainów, której nigdy jeszcze nie odwiedzała. Dotychczas pracowała tylko w dziale noworodków, ale o wiele więcej osób było zatrudnionych w dziale badawczo-doświadczalnym, stanowiącym wewnętrzne sanktuarium placówki. Kiedy dotarła na miejsce, Przewodnik przyłączył ją do nadzorowanej przez samego Karthenora grupy badawczej, w której pracował także Avik. Lord aberlainów zajmował się tu deszyfrowaniem kodu genetycznego cząsteczek DNA organizmów drononów. Miał nadzieję, że w wyniku tych eksperymentów uda mu się odnaleźć zestaw genów odpowiedzialny za Uwielbienie, jakie okazywały istoty swojej Złotej Królowej. Praca w tej części laboratorium była uważana za wielki zaszczyt i Przewodnik Maggie nie omieszkał pobudzić emocji dziewczyny, pragnąc upewnić się, że jego podopieczna potraktuje badania z odpowiednią czcią i powagą. W części badawczo-doświadczalnej było ciemno i ciepło, a świecące tu i ówdzie słabe czerwone światła miały imitować warunki panujące na planecie Dronon. Chronieni przez czarne pancerze drononi-zdobywcy patrolowali korytarze i pomieszczenia, w których pracowali obok siebie ludzie i drononi-technicy, ubrani w sterylnie czyste białe fartuchy. Maggie została posadzona przy czytniku genów i zajęła się barwieniem i przeglądaniem cząsteczek DNA organizmów obcych istot. W ciągu ostatnich sześciu lat pobrano tysiącom zdrowych drononów próbki tkanek, które później pieczołowicie oznaczono i posegregowano. Maggie i pracujący obok niej aberlainowie badali jednak próbki tkanek, uzyskane z organizmów chorych istot. Dziewczynie kazano przez całe przedpołudnie zajmować się deszyfrowaniem kodu genetycznego cząsteczek DNA drononów, którzy urodzili się z wadami układu oddechowego. Społeczeństwo owadokształtnych istot nie tolerowało żadnych anomalii genetycznych czy słabości powodujących jakiekolwiek odchylenia od przyjętej normy. Osobników upośledzonych fizycznie czy umysłowo natychmiast zabijano, kiedy tylko wychodziła na jaw prawda o ich ułomności. Tak więc komórki tkanek, które badała Maggie, pobrano od niedojrzałych istot. Pracownicy, zajmujący się przesyłaniem tych próbek z Dronona na Fale, nie zadali sobie większego trudu, by oczyścić i spreparować materiał do badań. Czasami nawet w ogóle nie pobierali próbek. Zamiast nich wysyłali skrzynie i paki pełne kawałków ciał martwych istot. W jednej znajdowały się podobne do biczy czułki, powyrywane z dolnych warg młodych drononów. Organy te zamrożono w odpowiednich pojemnikach, które starannie oznaczono, podając charakter ułomności. Praca Maggie polegała na ostrożnym wyjęciu czułka z pojemnika, pobraniu niewielkiej próbki tkanki, opisaniu jej i umieszczeniu w czytniku genów. Dalszą część wykonywały komputery, które gromadziły informację o budowie anormalnej cząsteczki DNA. Następnie porównywały identyczne struktury genów w próbkach pobranych od istot wykazujących najrozmaitsze anomalie. Dzięki temu mogły określić obszary ulegające zmianom i przekonać się, które geny za co odpowiadają. Maggie spędziła całe przedpołudnie przy tej ponurej, niewdzięcznej pracy. Przez cały czas starała się walczyć z Przewodnikiem, zwłaszcza wówczas, kiedy ten próbował pobudzać jej emocje. Kiedy była rozzłoszczona albo przerażona, urządzenie niezmiennie usiłowało ją uspokoić, a nawet wprawić w nastrój błogości. Maggie zorientowała się, że tłamsi w sobie gniew i robi wszystko, co może, żeby przeciwstawić się Przewodnikowi. Teraz była jednak tak zmęczona, że nie miała sił do walki. Wiedziała, że gdyby nie on, już dawno zemdlałaby z wyczerpania. Przewodnik pobudzał ją do życia. W pewnej chwili nakazał Maggie przerwać pracę i przespacerować się po pomieszczeniu. W tym czasie uspokajał ją i przekazywał informacje. Dziewczyna dowiedziała się, jak ważne były jej badania. Po pewnym czasie sama chciała móc zrobić jeszcze więcej. Miała nadzieję, że to właśnie ona odkryje kombinację genów odpowiedzialnych za Uwielbienie. Najważniejszą pracę wykonywali jednak inni aberlainowie, pracujący dłużej niż ona albo zdolniejsi. Niewolnicy ci zajmowali się badaniami próbek pobranych od przestępców i szaleńców. Deszyfrowali kody genetyczne tych nielicznych drononów, którzy nie uwielbiali Złotej Królowej. Niewiele takich istot rodziło się dawniej na planecie Dronon, a wszystkie zostały unicestwione. Ponieważ drononi mieli dziwny zwyczaj użyźniania pól uprawnych szczątkami zmarłych, o próbki tkanek tych nieszczęśników było bardzo trudno. Niemniej podczas wielkich poszukiwań, jakie zarządzono na wszystkich opanowanych przez drononów światach, znaleziono kilku nowych osobników. Maggie mogła tylko liczyć na to, że kiedy próbki ich tkanek zostaną przesłane, trafią do laboratorium na Fale. Miała nadzieję, że właśnie jej przypadnie zaszczyt deszyfrowania kodu genetycznego w nich zawartego. Tymczasem kawałki ciał, które kazano jej badać po południu, pobrano od drononów wykazujących inne ułomności. Wszystkie istoty urodziły się z taką samą wadą fizyczną. Chitynowy pancerz, otaczający szczeliny oddechowe, miał guzy o nieregularnych kształtach, utrudniające przepływ powietrza. Szczeliny oddechowe drononów wyglądały jak dziewięć otworów, usytuowanych w jednym rzędzie z tyłu, w górnej części bioder, z których wychodziły tylne kończyny. Otwory umożliwiały przedostawanie się powietrza do niewielkich worków płucnych, znajdujących się pomiędzy wewnętrzną częścią egzoszkieletu biodra a mięśniami kończyny. Drononi właściwie nie mieli organu, który można by nazwać sercem. Rytmiczny ruch tylnych odnóży pompował powietrze do worków płucnych, a one za pośrednictwem krwiobiegu rozprowadzały tlen do pozostałych części ciała. Dlatego też drononi najlepiej dotleniali organizmy wówczas, kiedy szli albo biegli. Kiedy przestawali się poruszać, musieli kucać i wykonywać rytmiczne przysiady, żeby ich organizmy miały dość tlenu. Dopiero przed wieczorem udało się dziewczynie odkryć wadliwy gen. Dzięki temu poznała, jaką funkcję spełnia on w rozwoju organizmów obcych istot. Drononi-technicy pogratulowali jej sukcesu i w nagrodę pozwolili pracować do późnego wieczora. Przewodnik dziewczyny przesłał do jej mózgu falę uniesienia i Maggie poczuła się szczęśliwa, że mogła przysłużyć się tak szlachetnej sprawie. W końcu jednak, słaniając się na nogach, zjadła kolację i podreptała do sypialni. Otworzyła okno i zachłysnęła się świeżym nocnym powietrzem. Przez chwilę wsłuchiwała się w plusk rzecznych fal omywających miejskie mury. Na niebie świeciły setki tysięcy jasnych gwiazd, zdobiąc je pyłem podobnym do białego piasku. Maggie spojrzała na ogromny wir tworzący galaktykę. Zachwycała się jego pięknem. Nastawiła nieco wyższą niż zazwyczaj temperaturę łóżka, po czym szybko umyła się pod prysznicem, przebrała w cienką nocną koszulę i udała się na spoczynek. Z korytarza dobiegały uspokajające odgłosy ciężkich kroków drononów-zdobywców, patrolujących część kliniki, w której znajdowały się sypialnie aberlainów. W środku nocy obudziła się, trawiona straszliwym pożądaniem, które falami przenikało jej ciało. Wiedziała, że za chwilę przyjdzie Avik. Nie sądziła, żeby tym razem mogła przeciwstawić się rozkazom Przewodnika. Położyła się na brzuchu. Po chwili poczuła na plecach lekki powiew. Uświadomiła sobie, że Avik zapewne już wszedł do sypialni. Światło sienie zapaliło, ale dziewczyna poczuła ciężar jego ciała, kiedy wskoczył na łóżko. Poruszał się zdumiewająco szybko. Maggie słyszała szmer oddechu mężczyzny. Po chwili poczuła, jak usiadł okrakiem na jej plecach. Cicho jęknęła. Tymczasem napastnik chwycił za Przewodnik na jej głowie, a po chwili wsunął między krawędź urządzenia i jej kark coś, co w dotyku przypominało dłuto. Dziewczyna poczuła w głowie przejmujący ból. Po jej szyi zaczęły spływać krople gorącej krwi. Nagle zorientowała się, że nie ma na głowie Przewodnika. Pomyślała, że Avik postanowił ją zabić. Krzyknęła i obróciła się na bok, licząc na to, że może uda się jej wyszarpnąć nóż z dłoni napastnika. Gallen siedział na niej okrakiem z nożem w dłoni, oświetlony jedynie blaskiem gwiazd, widocznych za oknem. Wsunął jej Przewodnik do worka, a potem jednym szybkim ruchem uderzył workiem o ścianę. Rozległ się przyprawiający o mdłości chrzęst i trzask, podobny do odgłosu łamanych kości. Maggie czuła, że w jej głowie huczy jak w ulu ze zmęczenia, ale i przejmującego smutku. Nie potrafiła myśleć o tym, co się stało. - Uciekaj stąd - szepnęła. - Za chwilę przyjdzie Avik. - Kim jest Avik? - zapytał szeptem Gallen. - Gwałcicielem - odparła dziewczyna i w tej samej sekundzie usłyszała szelest otwieranych drzwi. Do pokoju wpadła się smuga światła. Gallen zeskoczył z łóżka tak szybko, że Maggie niemal tego nie zauważyła. Wydawało się jej, że przeleciał przez pokój niczym mroczny cień. W ciemnościach błysnęło tylko ostrze sztyletu, który ściskał w dłoni. Nóż Gallena opadł w tej samej chwili, kiedy Avik zaczął krzyczeć. Młodzieniec rzucił ciało na podłogę, upadło z głuchym hukiem. Strażnik-dronon, przechadzający się korytarzem, zaczął krzyczeć i rzucił się dziewczynie na pomoc. Gallen zatrzasnął drzwi, przekręcił dźwignię blokady i zawołał: - Szybko! Przez okno! Skacz do rzeki! Maggie zwlokła się z łóżka, obezwładniona grozą i przerażeniem, widokiem strażnika biegnącego do drzwi, i przede wszystkim przeżyciami, jakich doświadczyła w klinice. W ułamku sekundy, kiedy uzmysłowiła sobie, jaką pracę tu wykonywała, przez jej mózg zaczęły przelatywać wspomnienia. Na mgnienie oka ujrzała wizerunki opasłych ciał matek, które pomagała tworzyć, przypominających worki do rodzenia dzieci. Poczuła odór fragmentów ciał drononów, upchniętych do zamrożonych skrzyń i pojemników jak porąbane kawałki drewna, przetrzymywanych w niskiej temperaturze. Miała wrażenie, że ma brudne ręce, że splugawione jest jej całe ciało. Opadła na kolana i zapłakała gorzkimi łzami, starając się równocześnie nie zwymiotować kolacji. Tymczasem dronon-strażnik naparł na drzwi, które zgrzytnęły i zapiszczały. Jednym ciosem potężnej, okrytej chitynowym pancerzem pięści wyrwał je z zawiasów. Przez szczelinę pomiędzy szczątkami drzwi a futryną wsunął lufę karabinu zapalającego. Maggie widziała groźne ostre zęby na powierzchni bojowych kończyn przednich istoty. Wydawało się jej, że Gallen i bestia są niewyraźnymi tańczącymi cieniami na tle jasnego prostokąta światła. Młodzieniec rzucił się ku drzwiom i na ten widok skrzydła zdobywcy zadrżały z radosnego oczekiwania. Gallen chwycił jednak tylko lufę karabinu zapalającego, wyszarpnął broń z rąk potwora i obrócił, chcąc strzelić przez uszkodzone drzwi sypialni. Przeciwnik znajdował się jednak zbyt blisko i Maggie mogła tylko mieć nadzieję, że metalowa powierzchnia drzwi osłoni ją i Gallena przed żarem. Ciało potwora rozgrzało się i zapaliło. Kiedy temperatura wzrosła jeszcze bardziej, z chitynowej skorupy wydobyły się kłęby czarnego dymu, który zaczął gromadzić się pod sufitem. Później zdobywca przemienił się w oślepiającą kulę ognia. W sypialni Maggie zapanował nieznośne gorąco, a na powierzchni uszkodzonych drzwi pojawiły się płomienie. Gallen uniósł ręce, pragnąc zachować równowagę, a potem zataczając się, podbiegł do Maggie. Gdzieś we wnętrzu budynku rozległo się wycie syreny alarmowej. Gallen narzucił opończę na głowę Maggie. Dziewczyna usiłowała ją ściągnąć, obawiając się, że za chwilę umrze, ale młodzieniec porwał ją w objęcia i zaczął kierować się w stronę okna. - Ja... nie mogę - odezwała się Maggie, nie przestając gorzko szlochać. Wypchnął ją przez okno. Na szczęście ściana budynku tworzyła coś w rodzaju pochylni i przez chwilę dziewczyna ześlizgiwała się po niej w ciemnościach, oddychając powietrzem, które przyjemnie chłodziło płuca. Wpadła w czarną toń rzeki i przekonała się, że woda jest o wiele zimniejsza, niż mogła oczekiwać. Zaczęła rozpaczliwie młócić ją rękami i nogami, po czym wypłynęła na powierzchnię, by po chwili znów zanurzyć się w głębinę. Kiedy udało się jej wysunąć głowę po raz drugi, krzyknęła, żeby ktoś jej pomógł. Odwróciła się i ujrzała Gallena, który wisiał na zewnątrz budynku, uczepiony parapetu okna niczym wielki pająk. Przez chwilę się martwiła, czy nie zaczepił się albo nie zaplątał, ale w następnej sekundzie zobaczyła, jak odbił się od muru i z głośnym pluskiem wpadł do rzeki o jakieś dziesięć stóp od niej. Zaczęła bić wodę nogami, ale fale znów zalały jej głowę. Po jakimś czasie poczuła jednak, że czyjaś dłoń chwytają z tyłu za szyję. Gallen pomógł dziewczynie wypłynąć na powierzchnię, a następnie przytrzymał jej głowę nad falami. Maggie rozpaczliwie usiłowała obrócić się, żeby chwycić go za rękę. - Ratunku! - krzyknęła. - Nie umiem pływać! - Nie umiesz pływać? - zdziwił się Gallen. - Przecież twój ojciec i wszyscy bracia utonęli. Myślałem, że nauczyłaś się pływać, kiedy się o tym dowiedziałaś! Maggie łapczywie chwytała powietrze, częściowo z powodu zimna, a częściowo z obawy, że jej głowa może znów znaleźć się pod wodą. Gallen sięgnął do worka i umieścił coś w jej otwartych ustach. Przedmiot przypominał kształtem ustnik fletu, ale drugi koniec był dołączony do dwóch małych butli. - Używaj tego - powiedział. - To wymiennik powietrza, zamienia dwutlenek węgla na tlen. Jeżeli będziesz przez niego oddychała, możesz nawet przez dłuższy czas płynąć pod wodą. Za minutę zaczniemy kierować się do brzegu, a wówczas trzeba będzie zanurkować. Postaraj się nie walczyć ze mną. Maggie spróbowała oddychać, korzystając z urządzenia. Musiała użyć nieco większej siły, zupełnie jakby ktoś przyłożył do jej ust grubą szmatę. Gallen poszperał w worku i wyciągnął drugi wymiennik powietrza. Przygryzł ustnik i skrył się pod falami, a później zaczął ciągnąć dziewczynę w stronę brzegu. Nie spieszył się, tylko spokojnie poruszał rękami i nogami, tak że kiedy oboje dotarli na płyciznę, znajdowali się w dość dużej odległości od Toohkansay. Nie widzieli samego miasta, które skryło się za zakrętem rzeki. Na wodzie było widać tylko blask łuny miejskich świateł. Po chwili obok nich przepłynęła kierująca się z prądem rzeki niewielka barka. Gallen dotarł do miejsca, gdzie wpadał mały potok, po czym oboje zaczęli brodzić, kierując się w górę strumienia. Wyszli z wody dopiero wówczas, gdy znaleźli się pod mostem, który mrocznym łukiem łączył nad ich głowami oba brzegi, przesłaniając blask gwiazd, świecących na niebie. Gallen wyszedł pierwszy, a potem wyciągnął z wody Maggie. Pochylił się i otworzył płócienny worek ukryty w wysokiej, rosnącej pod mostem trawie. Wyjął z niego koc. Dziewczyna trzęsła się jak liść osiki, zapewne nie tylko z powodu chłodu nocnego powietrza. Wydarzenia kilku ostatnich dni dotarły do jej świadomości i Maggie była wstrząśnięta. - Przykro mi - powiedziała, gorzko płacząc i czując, jak ból przenika do głębi jej duszy. - Tak mi przykro. Chciała wyjaśnić, czemu jest jej przykro, ale nie wiedziała, od czego zacząć. Było jej tak zimno, że nie czuła palców. Gallen otulił ją kocem, ale nie przestawała dygotać jak w febrze. Objęła go ramionami, aby oboje mogli się ogrzać, okryci jednym pledem. - Ty... to wszystko zaplanowałeś? - zapytała, raz po raz szczękając zębami. Złociste mokre włosy Gallena połyskiwały w słabym świetle gwiazd i właściwie nie mogła dostrzec rysów jego twarzy. Czuła słonawą woń wilgoci, unoszącą się ich ciał. - Jasne - odparł Gallen. - W worku mam coś do jedzenia i suche ubrania. Znam ścieżkę wiodącą brzegiem tego strumienia. Podążymy nią aż do wzgórz, a potem zatoczymy szeroki hak, tak by znaleźć się na północ od miasta. Z Orickiem urządziliśmy tam obozowisko. Przypuszczam, że nie powinniśmy korzystać z drogi. Maggie miała wrażenie, że ciemności nadal ją przygniatają. Co kilka chwil przypominała sobie to, co w ciągu kilku ostatnich godzin robiła w klinice aberlainów. Obłąkany błysk w oku Avika. Segregowanie opatrzonych etykietami czułków martwych drononów. Wizerunki karykaturalnych istot ludzkich, które pomagała tworzyć. Na razie nic nie świadczyło o tym, by ktokolwiek ich szukał, ale Maggie była pewna, że wkrótce pojawią się grupy pościgowe drononów. Dotkliwy chłód, przerażenie i mróz przytłaczał dziewczynę. Maggie osunęła się na kolana. Pod mostem rósł gąszcz splątanych łodyg dzikiej wyki. Gallen także uklęknął i objął Maggie, pragnąc, żeby się szybciej ogrzała. - A... Everynne? - zająknęła się dziewczyna. Wydawało się jej, że może teraz myśleć nienaturalnie jasno i szybko. Myśli pojawiały się w jej mózgu w towarzystwie oślepiających błysków, podobnych do chemicznego ognia, wylatującego z lufy karabinu zapalającego. - Odnaleźliśmy ją rano - oznajmił Gallen. - Kierowała się na północ w stronę innych wrót. Jej śladami podążali drononi. Zamierza stoczyć z nimi walkę. Prosiła nas, żebyśmy z nią poszli, ale... Maggie uniosła głowę i spojrzała na jego twarz, która z powodu panujących pod mostem ciemności była oświetlona tylko ledwo uchwytnym blaskiem gwiazd. Nie mogła dojrzeć jego oczu. Jedną rzecz rozumiała jednak bardzo dobrze. Mógł podążyć za Everynne, ale wolał zostać i pospieszyć jej na ratunek. Przytuliła drżące ciało do ciała Gallena. Czuła jego silne mięśnie pod mokrą koszulą i ciepło oddechu ogrzewające jej szyję. Uświadomiła sobie, że zaplanował wszystko w najdrobniejszych szczegółami. Pomyślał o dwóch kompletach suchych ubrań i dwóch wymiennikach powietrza... Przygotował jednak tylko jeden koc. Widocznie liczył na to, że okryją się nim razem. Resztki emocji, pobudzonych przez jej Przewodnik, chyba jeszcze nie do końca znikły. Poprzedniej nocy, kiedy odrzuciła propozycję Avika, pewną ulgę przyniosły jej marzenia o Gallenie. Teraz stwierdziła, że nadal gdzieś w głębinach jej ciała kryje się pożądanie. Była boleśnie świadoma faktu, że cienka mokra nocna koszula pozwala, by wystające sutki ocierały się o porośnięty włosami tors Gallena. Poczuła, że ciało młodzieńca przeszył dreszcz. Zarzuciła ramiona na jego szyję i namiętnie go pocałowała. Gallen jednak drgnął i odsunął się od niej, jakby zdumiony jej śmiałością. - Co się stało? - zapytała, czując, że ciało Gallena drży chyba jeszcze bardziej. Domyślała się, o co chodzi. Nie potrafił ukryć pożądania. - Nie chcesz tego? - Wciąż jesteś trochę za młoda - odpowiedział ochryple. Jego słowa rozgniewały Maggie tak bardzo, że przez chwilę chciała go spoliczkować. - Co prawda jesteś starszy, ale niektóre rzeczy sprawiają, że stajemy się dojrzalsi, niż można byłoby sądzić po liczbie przeżytych lat - powiedziała. - Ja dojrzewałam szybciej, bo patrzyłam na śmierć całej mojej rodziny! Starzałam się szybko, bo musiałam harować dzień i noc tylko po to, żeby utrzymać się przy życiu. Nosiłam Przewodnik... Gallenie, nawet nie wiem, od czego zacząć, żeby opowiedzieć ci o wszystkim, co to urządzenie ze mną robiło. Było jak imadło zaciskające się na głowie. Uczyło mnie i równocześnie gwałciło, ponieważ rzeczy, które mi opowiadało, niszczyły moje najskrytsze marzenia... I gdyby nie opiekowało się mną i nie sprawiało, że czasami czułam się jak w niebie, bez wahania odcięłabym sobie głowę, żeby się go pozbyć! Maggie zaczęła się trząść i szlochać. Wyobraziła sobie, że znów czuje na rękach dotyk czarnych czułków drononów, plugawiących jej ciało, zimnych i szorstkich jak łodygi kukurydzy. - Gallenie, nawet nie potrafisz sobie wyobrażać tego, na jakim świecie się znaleźliśmy... - Potrafię - przerwał jej. - Kiedy przebywałem w mieście, miałem na głowie uczące urządzenie. O wszystkim mi opowiedziało. - Czy wyjawiło ci całą prawdę o drononach? Czy wiesz, jakie mają względem nas plany? - Nie - przyznał Gallen. - Nauczyciel powiedział mi jedynie, w jaki sposób obce istoty opanowały tę planetę. - Inaczej mówiąc, twój nauczyciel powiedział ci tylko to, co drononi chcieli, żebyś wiedział! Maggie trzęsła się z wściekłości. Gallen objął ją, czując, że dziewczyna rozpaczliwie pragnie być pocieszana i kochana. Wydawało się jej, że w tej chwili miłość to jedyne uczucie, jakie można rzucić na szalę, żeby zrównoważyć ból i rozpacz próbujące nią zawładnąć. Nie była nawet pewna, czy sama miłość wystarczy, by przeważyć. Nagle poczuła, że jej karku dotknęło coś zimnego. Uświadomiła sobie, że młodzieniec trzyma jakiś długi i twardy przedmiot. Wyciągnęła rękę, dotknęła go i przekonała się, że jest to lufa karabinu zapalającego. Zdumiona stwierdziła, że Gallen zdołał w jakiś sposób utrzymać i ją, i broń, kiedy płynął w nurtach rzeki. W tej samej chwili uzmysłowiła sobie, że wie, czego jeszcze jej potrzeba - zemsty. - Powiedziałeś, że Everynne zamierzała obalić władzę drononów - szepnęła. - Czy wiesz, jakie ma plany? - Nie - oznajmił Gallen. - Wiem tylko, gdzie znajdują się wrota. Maggie kiwnęła lekko głową - Chodźmy - szepnęła. W tej samej chwili jednak mostek został oświetlony snopem padającego z góry jaskrawego światła. Konstrukcja zadudniła i zadrżała, a z góry na głowy uciekinierów posypały się drobiny kurzu. Przerażony Gallen przycisnął dłoń do ust Maggie. Dziewczyna potrafiła myśleć tylko o jednym: A jednak nas znaleźli! Z góry rozległ się głos, podobny do huku gromu: - Hej, tam, w dole! Ręce do góry! ROZDZIAŁ 10 Strugi światła zalewały okolice mostka, oświetlając każde źdźbło trawy. Pod wpływem fali grawitacyjnej mały most trzeszczał i drżał, a z góry zaczęły spadać grudki ziemi i odpryski farby. Maggie przytuliła się do Gallena. Nagle Gallen usłyszał, że ktoś z góry zawołał: - Nie jestem uzbrojony! Nie jestem uzbrojony! Ktoś tam jest - pomyślał. - Biegałem tylko i ćwiczyłem! - wołał męski głos. - Nie ma w tym niczego złego. Gallen znał ten głos. Veriasse. Latający pojazd zawisł nieruchomo nad mężczyzną. - Obywatelu, czy widziałeś kogoś, kiedy biegłeś drogą? - W istocie - przyznał Veriasse. - Obok mnie przemknął jakiś magpojazd. Przed niespełna pięcioma minutami. - Czy mógłbyś powiedzieć, jak wyglądali pasażerowie? - W środku były tylko dwie osoby. Jedną była kobieta. Nie jestem pewien, jakiej płci był kierowca. Wiszący w górze pojazd natychmiast odleciał i skierował się na południe. Gallen odważył się wyjrzeć spod mostu i dostrzegł inny biały pojazd w kształcie spodka, który leciał zygzakami i przeszukiwał teren nad drugim brzegiem rzeki. - Gallenie? Maggie? - szepnął Veriasse. - Jesteśmy pod mostem. - Gallen zaczął wspinać się na stromy brzeg strumienia. - Co tu robisz? Myślałem, że od dawna przebywacie na innym świecie. - Ćśś... Mów trochę ciszej. Wrota, przez które chcieliśmy przejść, były strzeżone, więc musieliśmy zrezygnować z tego planu. Nie wspinaj się na brzeg. Czujniki umożliwiające widzenie w nocy pozwalają zdobywcom dostrzec człowieka z odległości czterdziestu mil. Możliwe, że nadal jestem obserwowany. Pozostań w ukryciu i staraj się mówić jak najciszej. Załogi latających pojazdów potrafią wykrywać głośniejsze dźwięki, ale cichsze giną w szumie cząstek powietrza, uderzających o siebie wskutek działania fal grawitacyjnych silników. Spotkamy się w twoim obozowisku o świcie. Na razie idź w górę strumienia. Staraj się kryć, jak tylko możesz, a potem zatocz łuk w tym gęstym lesie. Korzystając z uprawnień lorda Nadzorcy Informatyków, spreparowałem ci fałszywe dokumenty. Jeżeli zostaniecie schwytani, nie przyznawajcie się do niczego. W ten sposób nic wam nie zrobią. - Zastanawiałem się, skąd na moim pustym koncie nagle wzięło się aż tyle kredytów - szepnął Gallen. - Nie wiedziałem, że mam sojusznika. - Powodzenia - szepnął Veriasse, po czym pospieszył w swoją stronę. Gallen i Maggie ruszyli wąwozem wiodącym w kierunku wzgórza. Szli powoli pod baldachimem z gwiazd, bardziej starając się wybierać osłonięte miejsca, niż dotrzeć jak najszybciej do obozowiska. Znaleźli się tam przed świtem, ukryli się więc w pobliskiej jaskini i postanowili chociaż trochę się zdrzemnąć. O świcie Gallen obudził się, kiedy usłyszał gwizdnięcie Veriasse’a. Mężczyzna stał na pobliskim wzgórzu. Trzymał trzy pakunki przewiązane rzemieniami. Spoglądał na północ. Dopiero po sekundzie młodzieniec uświadomił sobie, że Veriasse wzywa Everynne i Oricka. Wyszedł z jaskini i zaczął się przeciągać. W oddali widział, jak Everynne i niedźwiedź idą przez las w jego stronę. Podziwiał talent wojownika, który potrafił poruszać się wśród gęstych zarośli bezszelestnie jak kot i umiał odnaleźć szukane osoby, bez względu na to, gdzie się ukryły. Gallen wrócił i obudził Maggie, potrząsając ją za ramię, po czym zaczął wspinać się po zboczu. - Jeszcze raz dziękuję ci za to, że pomogłeś nam zeszłej nocy - powiedział. - Skąd wiedziałeś, że ukryliśmy się pod mostem? - Obserwowałem cię z pewnej odległości - odparł mężczyzna. - Widziałem, jak wchodzisz przez okno do sypialni Maggie i pomagasz jej uciec. Byłem dumny z ciebie, kiedy ujrzałem, że zamykasz okno i dopiero wtedy zeskakujesz. Jestem pewien, że właśnie to wywiodło w pole strażników placówki. Zmusiło ich do szukanie ciebie na terenie kliniki. Przypuszczam, że właśnie tam najwięcej zdobywców poszukuje ciebie i Maggie. Kiedy zobaczyłem, jak skaczesz do rzeki, domyśliłem się, gdzie wyjdziecie na brzeg, a czas określiłem, znając szybkość nurtu. Powiedziałbym, że zaplanowałeś akcję całkiem nieźle, ale twoja niewiedza mogła pokrzyżować wszystkie plany. - W jaki sposób? - zapytał zakłopotany Gallen. - Nie wiedziałeś nic na temat nowoczesnych maszyn pościgowych - odparł Veriasse. - To była moja wina, że cię nie ostrzegłem. Błędem było także to, że starałeś się zniszczyć czujniki ruchu w oknie. Podejrzewałem, że możesz próbować to zrobić, więc postanowiłem dostać się do okna Maggie i zanim się pojawiłeś, zainstalowałem specjalne urządzenie zagłuszające ich sygnały. - Czy to znaczy, że byłeś tam wcześniej niż ja? - zapytał zdumiony Gallen. - Tylko przez chwilę. - Dlaczego sam nie uwolniłeś dziewczyny? - Miałem niepotrzebnie ryzykować? - odparł pytaniem mężczyzna. - Wiedziałem, że ty i tak weźmiesz to ryzyko na siebie, więc uznałem za słuszne nie pozbawiać cię tej przyjemności. A poza tym, gdyby ci się nie udało, ktoś musiałby was wyciągnąć. Gallen wbił spojrzenie w ziemię. Był poirytowany i zły na siebie. Argumenty Veriasse’a miały sens, ale jeszcze przed godziną czuł się jak prawdziwy bohater. Teraz miał wrażenie, że jest małym dzieckiem przyłapanym na robieniu głupstw. Mężczyzna zapewne zgadywał, o czym może myśleć jego rozmówca. - Jesteś uzdolnionym i dzielnym chłopcem, Gallenie - powiedział. - Chciałbym wyobrażać sobie, że postępowałem tak samo odważnie i sprytnie jak ty, kiedy miałem twoje lata, ale to nieprawda. Wyszkoliłem w życiu wielu strażników. Czy chciałbyś, żebym wyszkolił i ciebie? Młodzieniec kiwnął głową. Veriasse zaczął rozwiązywać pakunki. Pierwszy zawierał czarny płaszcz, czarne buty, rękawice i niebieskofioletową maskę. Ten strój był przeznaczony dla Gallena. Mężczyzna wyciągnął z tobołka także dwie pochwy: jedną na miecz i drugą na karabin zapalający. Zdjęty nagłym strachem Gallen wpatrywał się w to wszystko z otwartymi ustami. Oto spoglądał na części stroju, który widział zaledwie przed pięcioma nocami na ciele kogoś, kogo wówczas uważał za sidha. - Wiem, że to ubranie lorda z Fale, ale kto ma prawo nosić strój o takich barwach? - zapytał w końcu. - To ja nosiłem ten strój, kiedy byłem młody - oświadczył Veriasse. - To były barwy lorda Opiekuna. Przed kilkoma laty odkupił go ode mnie lord Oboforron, ale niedawno został zabity przez drononów, więc zeszłej nocy znów nabyłem prawo do używania tego tytułu. Powiedziałem, że spreparowałem ci fałszywe dokumenty. Musisz mieć szaty potwierdzające twoją nową tożsamość. Włóż płaszcz i całą resztę. Gałlen posłusznie spełnił polecenie. Kiedy już miał na nogach buty, ich materiał natychmiast skurczył się, opinając szczelnie jego stopy. Płaszcz wyglądał na bardzo ciężki i na tyle gruby, że mógłby wytrzymać pchnięcie sztyletem, ale okazał się bardzo lekki i wygodny. Rękawice miały chyba metalowe wkładki, chroniące kostki palców i nasadę dłoni. Gallen wyobraził sobie, że gdyby uderzył kogoś pięścią odzianą w taką rękawicę, skutek byłby iście piorunujący. Na końcu przypiął do pasa obie pochwy. Częścią stroju był osobisty rozum, wyglądający jak delikatna siatka o brzegach zakończonych wisiorkami, splecionymi ze srebrnych trójkącików. Gallen zawahał się, zanim ją założył, ponieważ nigdy nie nosił tak kosztownej siatki. Poza tym, chociaż wiedział co nieco na temat osobistych rozumów, nie był pewien, czy może zaufać właśnie temu. Veriasse jednak go uspokoił. - Nie ma obaw - oznajmił. - Urządzenie będzie podszeptywać ci wszystko na temat pracy Opiekuna, a poza tym nauczy cię wielu wartościowych rzeczy. Gallen założył srebrną siatkę i po chwili usłyszał w głowie znajomy szum, świadczący o tym, że aparat nawiązał z nim rozmowę. Umysł młodzieńca nie wypełnił się jednak potokami obrazów, jak wtedy w pidcy. Gallen poczuł, że jego mięśnie zaczynają się odruchowo napinać, jakby za chwilę miał rzucić się w wir walki, ale nie czuł związanego z tym podniecenia. Wręcz przeciwnie, był odprężony i tylko wszystkie jego zmysły wydawały się wyostrzone. Czuł się prawie tak, jakby... Nasłuchiwał i nagle z oddali, z południa, z odległości jakichś dwudziestu mil, usłyszał szum lecącego pojazdu patrolowego. Pilotujący go zdobywca składał raport korzystając z radiostacji. Meldował przełożonemu, że poszukiwania prowadzone w wyznaczonym obszarze nie doprowadziły do znalezienia uciekinierów. - Co to jest? - zapytał Gallen. - Co ono robi z moimi zmysłami? - Ta siatka jest wyposażona w wiele czujników. Słyszy, widzi, czuje. Wykrywa ruchy i obecność broni o wiele lepiej, niż potrafi przeciętny człowiek. Jeżeli pragniesz zobaczyć coś oddalonego, musisz tylko zamknąć oczy i zacząć myśleć o tej rzeczy. Gdy będziesz zwrócony twarzą w tę stronę, gdzie znajduje się ów przedmiot, w twojej głowie pojawi się jego powiększony wizerunek. Po jakimś czasie nauczysz się wykorzystywać niezwykłą świadomość siatki i nie będziesz traktował jej jak coś niezwykłego czy czarodziejskiego. - W jaki sposób będzie mnie uczyła? - Kiedy będziesz bezpieczny i siatka wyczuje, że nie zagraża ci nic złego, zajmie się twoją edukacją. Teraz jednak jesteś w tarapatach. Na początku, jeżeli pojawi się jakiekolwiek zagrożenie, po prostu zamknij oczy i zdaj się na instynkt. Kiedy znajdziesz się w potrzebie, urządzenie wypełni twój umysł właściwą wiedzą. W końcu Gallen sięgnął po maskę. Wyglądała jak cienka warstwa galarety, ale kiedy nałożył ją na twarz, przylgnęła jak przyklejona. Nie starał się jej dokładnie dopasować, ale mimo to maska, podobnie jak przedtem buty, skurczyła się i ściągnęła. Po chwili dostosowała się do kształtu twarzy. W zawiniątku przeznaczonym dla Maggie Veriasse miał żółto-brunatny płaszcz i jasnozieloną maskę. Siatka dziewczyny była naprawdę duża, ozdobiona dziesiątkami srebrnych drobiazgów, które tworzyły sploty i spływały po plecach aż do pasa. - Postanowiłem wybrać dla ciebie strój lady Techników - odezwał się Veriasse. - Przekonasz się, że twoja osobista siatka wie o wiele więcej niż tamten mały Przewodnik, a przy tym będzie wierną służką, a nie okrutną władczynią. Możesz zdjąć ją, kiedy tylko zechcesz. - Czegoś w tym nie rozumiem - odparła Maggie, zakładając żółty płaszcz na cienką nocną koszulę. - Te siatki muszą być strasznie drogie. - To prawda - przyznał mężczyzna - ale od bardzo dawna jestem niezwykle bogaty. Stać mnie na to, żeby dać je wam w prezencie. - Czy byłeś mężem Semarritte, zanim zabili ją drononi? - zapytał Gallen. - Mężem? - zdziwił się Veriasse. - To dziwne słowo i z pewnością bardzo stare. Nie byłem jej mężem w tym sensie, w jakim ty rozumiesz to słowo, chociaż rzeczywiście byłem jej wiernym przyjacielem. Opiekowałem się nią i chroniłem ją jak każdy mężczyzna powinien opiekować się swoją kobietą. To był cel mojego życia. Prawdę mówiąc, Gallenie, tak jak ty teraz, uważałem się za strażnika, opiekuna. Myślę jednak, że drononi dowiedzieli się, kim naprawdę byłem. Pełniłem funkcję lorda Opiekuna, zwanego czasem Drogomistrzem. Rozmaici opiekunowie, chroniący władczynie drononów, walczą ze sobą, pragnąc zostać osobistymi honorowymi strażnikami Złotych Królowych. Tylko ten, kto pokona wszystkich, uzyskuje prawo do tytułowania się lordem Opiekunem. Lordowie ci, wywodzący się z różnych rojów, wdają się później w rytualne walki, a Złota Królowa tego, który zwycięży, wstępuje na najwyższy tron, dzięki czemu jej lord Opiekun zostaje lordem roju. Często nazywa się go wówczas Drogomistrzem, z uwagi na to, że toruje swojej władczyni drogę do tronu. Moje zajęcie polegało na walczeniu w obronie Semarritte, kiedy to było konieczne, a także bronieniu jej przed innymi potężnymi lordami. Nigdy jednak nie mogłem zostać jej mężem w takim sensie, w jakim ty pojmujesz to słowo. Mogłem być jedynie jej stróżem. Teraz zaś jestem Drogomistrzem jej córki Everynne. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że Everynne nie jest twoją córką? - zapytała Maggie. - Nie jest moją biologiczną córką - przyznał Veriasse. - Jest Tharrinem jedną z istot, które urodziły się po to, by panować. Ja pochodzę ze znacznie skromniejszego rodu. Gdy Everynne pragnie okazać mi swe uczucie, czasami nazywa mnie ojcem. Również ja często nazywam ją córką, zapewne dlatego, że wychowywałem ją jak własne dziecko. Jeżeli chcecie znać prawdę, kobieta jest kopią Semarritte. Jest klonem, wyhodowanym z komórek jej ciała. Widząc, że niedźwiedź w towarzystwie Maggie i Everynne zdążył wejść na wierzchołek wzgórza, Veriasse powiedział: - Magpojazd może pomieścić pięcioro, ale obawiam się, że ty, Oricku, będziesz za bardzo rzucał się w oczy. Musimy zaryzykować, ale nie możemy zwracać na siebie uwagi. Kupiłem opończę i chcę, żebyś ją włożył, kiedy będziemy jechali do Guianne. Orick objął Gallena i Maggie, czując, że jego serce przepełnia wielka radość. - Moje modlitwy zostały wysłuchane - powiedział. - Wróciliście cali i zdrowi. - Powinieneś podziękować także Veriasse’owi - odezwał się młodzieniec. - To jemu zawdzięczam, że mogłem tak szybko uwolnić Maggie. Orick zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. Wydawało mu się, że on i jego dwoje przyjaciół wpadli w tarapaty przede wszystkim dlatego, że próbowali pomóc Everynne i jej strażnikowi. Uważał za oczywiste, że Veriasse powinien w zamian za to jakoś im się odwdzięczyć. Kiedy przeniósł spojrzenie na Maggie i Gallena, uświadomił sobie jednak, że ich przygoda wcale się nie skończyła. Wręcz przeciwnie, wiele wskazywało na to, że dopiero się zaczynała. Widząc głębokie bruzdy na wystraszonej, przeraźliwie bladej twarzy dziewczyny, domyślił się, że ta wyprawa będzie wszystkich drogo kosztowała. Był pewien, że kiedy się skończy, Gallen i Maggie już nigdy nie będą tacy sami jak przedtem. Orick czuł się osamotniony, odrzucony. Z nich trojga tylko on miał dość sił, by nie próbować przystosować się do życia na nowym świecie. Wolał znosić cierpienia będące konsekwencjami tej decyzji. Veriasse wyciągnął z ostatniego tobołka brązową opończę, po czym narzucił ją na niedźwiedzia i zaczął zapinać na karku. Zapięcie nie pozwalało jednak mężczyźnie rozciągnąć tkaniny w taki sposób, żeby krawędź opończy otoczyła łeb zwierzęcia, wskutek czego Orick musiał stać przez kilka minut na tylnych łapach. Trochę marudził, że jest mu niewygodnie, ale Veriasse się nie spieszył. Orick miał okazję spojrzeć w błękitne oczy starszego mężczyzny, gdy ten zmagał się z zapięciem zamka. Ujrzał w nich hart ducha i życiową mądrość, które nieczęsto widywał w oczach innych ludzi. Doszedł do wniosku, że Veriasse stał się fanatykiem, który nie przejmując się nikim i niczym, będzie dążył do obranego celu. Kiedy w końcu strażnik Everynne zapiął zamek, poprowadził wszystkich do magpojazdu i przez godzinę jechali na południe wijącą się przez górską przełęcz drogą. W tym czasie musieli aż dwa razy zatrzymywać się obok posterunków strzeżonych przez zielonoskóre ogry, które zadawały im różne pytania. Po sprawdzeniu przygotowanych przez Veriasse’a fałszywych dokumentów, strażnicy pozwalali im jechać w dalszą drogę. Kiedy magpojazd dotarł do przełęczy, Orick poczuł woń słonego morskiego powietrza, jeszcze zanim w oddali zobaczył wodę. Przed nimi rozciągało się miasto Guianne. Z daleka można było dostrzec białe budynki skrzące się w promieniach słońca. Widać było także zbiorowisko egzotycznych kopuł, spoczywających na piaszczystej plaży na podobieństwo rozbitych skorup jaj zniesionych przez gigantyczne ptaki. Nad miastem krążyło leniwie wielu ludzi, szybując z prądami powietrza w różne strony. Poruszali przezroczystymi skrzydłami przymocowanymi do pleców i błyszczącymi w słońcu. Wyglądali jak ogromne ważki. Veriasse zjechał po zboczu i dopiero wówczas Orick zaczął w pełni uświadamiać sobie ogrom miasta. Jechali chyba przez pięć minut i chociaż budynki wydawały cię coraz większe, wciąż jeszcze znajdowali się daleko od nich. W chwili gdy Orick pomyślał, że chyba przyzwyczaja się do nowego widoku, uskrzydleni ludzie jak za dotknięciem różdżki rozpierzchli się we wszystkie strony, opuszczając jeden z kwartałów miasta. Po chwili dom w kształcie półkuli uniósł się w powietrze i rzucając wyzwanie siłom ciążenia, zaczął wznosić się coraz wyżej i wyżej, aż zniknął na niebie za warstwą pierzastych obłoków. - Na trzęsącą się brodę świętego Jermaine’a, nigdy w życiu nie dam się zaciągnąć do żadnego z tych budynków! - wrzasnął Orick. - To nie jest budynek - odezwała się Maggie, pokazując niknącą półkulę. - To gwiezdny statek. Wszystkie kopuły to statki. Niedźwiedź odwrócił łeb i popatrzył na dziewczynę. Twarz Maggie wyrażała coś pośredniego między lękiem i uwielbieniem. Orick nigdy jeszcze nie widział, żeby dziewczyna była taka szczęśliwa, zaciekawiona i zdumiona. - Wiem, jak to się dzieje, że latają - oświadczyła. Niedźwiedź uczynił znak krzyża, by odżegnać złe duchy. - Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tu przybyłem - mruknął do siebie. - Od dawna mówię wszystkim, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Powinieneś zostać, Oricku, tam gdzie było twoje miejsce. Niedźwiedziom potrzebny jest las, tak jak ptakom niebo. Magpojazd mknął jeszcze przez dłuższy czas nad powierzchnią drogi, a potem skręcił w jedną z wielu poprzecznych alei. Kiedy wszyscy znaleźli się na obrzeżach miasta, ujrzeli nad głowami więcej gwiezdnych statków, mających kształt połówki jaja. Pod nimi było widać ciągnącą się jak okiem sięgnąć panoramę tuneli i przejazdów, wijących się niczym zakola rzeki albo żyłki na gigantycznym liściu. Veriasse znów skręcił, po czym skierował pojazd w stronę ogromnego otworu przypominającego wlot tunelu. Po chwili przejechał pod wielkim wiaduktem. W Guianne widziało się znacznie więcej drononów-zdobywców niż w Toohkansay. Kilkunastu wojowników, uzbrojonych w wyjątkowo duże karabiny zapalające, pilnowało posterunku u bramy miasta. Veriasse zatrzymał magpojazd, by okazać dokumenty. Zdobywcy pozwolili mu jechać dalej. Skręcił w szeroką aleję, będącą właściwie podziemnym przestronnym tunelem o ścianach, które przechodziły w sklepienie co najmniej trzysta stóp nad ich głowami. Po obu stronach ulic było widać mnóstwo sklepów, wypełnionych egzotycznymi towarami. W tunelu unosiła się woń dziwnych potraw, jakich Orick nigdy nie próbował. Nieco węższe poprzeczne ulice wiodły do dzielnic mieszkaniowych i parkingów, także ukrytych pod ziemią. Mężczyzna jechał powoli, gdyż z szerokiej alei korzystały inne pojazdy, nie wspominając o wielu pieszych. Dziesiątki razy niedźwiedź miał ochotę poprosić Veriasse’a, by zatrzymał maszynę i pozwolił mu spróbować jakiegoś pasztetu czy innego specjału, sprzedawanego przez jakiegoś ulicznego handlarza, ale starszy mężczyzna jechał bez zatrzymania prawie przez godzinę. Orickowi wydawało się, że zjeżdżają coraz niżej, chociaż zbocze było nachylone pod niewielkim kątem. Chyba zaczynało się ściemniać. Orick uniósł łeb i popatrzył na umieszczone w sklepieniu gigantyczne świetliki. Ze zdumieniem przekonał się, że ich pojazd znalazł się pod powierzchnią oceanu. W ciemnozielonej wodzie nad ich głowami pływały ławice małych ryb. Kiedy od bramy miejskiej dzielił ich szmat drogi, Veriasse ustawił pojazd przed budynkiem, którego niezwykły fronton zaintrygował niedźwiedzia. Na budynku nie dostrzegł żadnych napisów informujących przechodniów, co znajduje się w środku. Słupy latarniane przed gmachem były zakończone ogromnymi jarzeniowymi kulami, ale ich słaby blask nadawał całemu miejscu posępny wygląd. Atmosferę powagi podkreślał fakt, że w promieniu kilkuset jardów nie było widać żadnych sklepów ani sprzedawców. Sam budynek także sprawiał wrażenie wymarłego. Od czasu do czasu jacyś ludzie pospiesznie wchodzili lub wychodzili, ale wszyscy mieli spuszczone głowy, jakby obawiali się, że ktoś mógłby ich rozpoznać. Fronton budowli zdobiła płaskorzeźba przedstawiająca kobietę stojącą z wyciągniętymi rękami. Tło sylwetki stanowiły przestworza usiane tysiącami błyszczących złotych gwiazdek. Rękodzieło było zdumiewająco piękne, ale Orick zwrócił uwagę na jeden szczegół: samą kobietę. - Hej, to przecież Everynne! - zawołał. - Ćśś - mruknął Veriasse. - To nie Everynne. To jej matka Semarrit-te, która była kiedyś naszą wielką sędziną. Ten budynek jest jej grobem. Dopiero teraz niedźwiedź zrozumiał, dlaczego gmach otacza atmosfera takiej czci i powagi. - Dlaczego te latarnie rzucają tak mało światła? - zapytała Everynne. - Wygląda na to, że mauzoleum jest zamknięte. Rzeczywiście, obok drzwi stało dwóch krzepkich zdobywców, podobnych do ogrów; strzegli wejścia. - Drononi uniemożliwili ludziom dostęp do grobu, bo się boją - odezwał się Veriasse. - Pragnęliby, żeby razem z Semarritte umarła także wszelka pamięć o niej. Ludzie jednak tak łatwo nie zapominają. Zbyt wielu wielbi ją i szanuje, i dlatego drononi są zdezorientowani. Nie mogą pojąć, że można wielbić kogoś, kto nie żyje. Orick nic nie odpowiedział, ale w skrytości ducha wątpił, czy ktokolwiek czciłby jakąś kobietę bardziej, niż starszy mężczyzna wielbił matkę Everynne. Semarritte była mimo wszystko tylko człowiekiem, ale Veriasse traktował ją z takim lękiem i czcią, jaką niedźwiedź rezerwował tylko dla Boga i Jego kapłanów. Wysiedli z magpojazdu. Ani Everynne, ani Veriasse nie podeszli do wejścia pospiesznie i przygarbieni, jak czynili to pozostali ludzie. Powoli i z dumnie uniesionymi głowami kroczyli po szerokich kamiennych schodach, prowadzących ku wielkim ozdobnym drzwiom mauzoleum. Zielonoskóre ogry stały w milczeniu, ale kiedy ujrzały Gallena, jeden wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia, zmuszając go, żeby stanął. - Pamiętam czasy, kiedy służyłem temu, który nosił kiedyś szaty o tych barwach - powiedział. Gallen uniósł okrytą czarnym kapturem głowę i popatrzył na istotę, jakby traktował ją jak dokuczliwego komara, którego trzeba zgnieść w dłoni. - Od tamtych czasów wiele się zmieniło - odparł. - Mam nadzieję, że służyłeś mu równie wiernie, jak teraz służysz nowemu władcy. Ogr zdjął rękę z jego ramienia. Cała piątka przeszła przez drzwi i znalazła się we wnętrzu budynku, które przypominało Orickowi katedrę. W pomieszczeniu panowała cisza, zapewne dlatego, że podłogę wyłożono grubym czerwonym kobiercem. Żaden odgłos kaszlnięcia ani półgłosem wypowiedziane słowa nie odbijały się echem od ścian czy sufitu. Cała grupa kroczyła przejściem wiodącym między rzędami ławek, w których siedziało tylko kilkunastu milczących żałobników. Większość z nich była lordami, mieli na sobie uroczyste szaty, a twarze kryli za maskami. Orick zastanawiał się, dlaczego nie widział innych osób. Zapewne prości ludzie nie mogli przychodzić do mauzoleum, a może po prostu obawiali się złożyć hołd swojej nieżyjącej władczyni. Przejście kończyło się wielką kamienną amboną z wyrytą płaskorzeźbą istoty przypominającej cierpiącego Chrystusa. Na kamiennej kazalnicy stał wizerunek osoby podobnej do ducha Semarritte, półgłosem przemawiającej do słuchaczy. Można było odnieść wrażenie, że głos kobiety wydobywa się spomiędzy jej warg. Mówiła: - Szlachetnym obowiązkiem waszego władcy jest bycie Sługą Wszystkich. My, Tharrinowie, wierzymy, że ci, którzy sprawują władzę, muszą podporządkować temu wszystkie czyny i myśli. Nie mogą się kierować samolubnymi pragnieniami. Każdy władca, który tego nie rozumie, nie jest godzien ani zaszczytu bycia władcą, ani czci... Orick przysłuchiwał się jak urzeczony, gdyż nauki lady Semarritte były niepodobne do żadnych, jakie słyszał z ust napuszonych burmistrzów czy wodzów klanów, wówczas gdy jeszcze przebywał w hrabstwie Morgan. Słowa, które padały z kazalnicy, przypominały mu odpowiedź, jakiej udzielił kiedyś Chrystus uczniom kłócącym się między sobą o to, który z nich będzie największy w królestwie niebieskim. Chrystus powiedział wówczas: „Ktokolwiek chciałby być wielki między wami, niech będzie waszym sługą”. Orick poczuł, że na karku zaczyna mu się jeżyć sierść. Oto przebywał w budynku, który był czymś w rodzaju kościoła w królestwie sidhów, uważających lady Semarritte za swojego boga. Kiedy podszedł bliżej ambony, przekonał się, że wyryta na kamiennej płycie płaskorzeźba nie przedstawia Chrystusa. Stwierdził, że patrzy na sczerniały szkielet, częściowo wtopiony w kamień. Uświadomił sobie, że spogląda na szczątki matki Everynne. Wskutek działania ognia ciało na kościach zamieniło się w czarną oleistą masę, ale sam szkielet się nie rozsypał. Wyciągał do przodu kościste ręce, jakby kobieta na chwilę przed śmiercią rozstawiła nogi i starała się odeprzeć spodziewany atak. Kosmyki jej ciemnych włosów i resztki kolczugi zostały wtopione w kamień, podobnie jak naszyjnik i kilka innych metalowych drobiazgów. Orick uzmysłowił sobie, że właśnie tak wyglądają szczątki osoby, trafionej chemicznym ładunkiem z karabinu zapalającego. Widział w Clere, jak płonie ciało ojca Heany’ego, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę z ogromnej sił rażenia tej straszliwej broni. Wszyscy pięcioro wpatrywali się w zwęglone szczątki. Veriasse przyklęknął obok nich na jedno kolano, a Everynne opadła na oba kolana i cicho łkając, spoglądała na ciało matki. Wizerunek zmarłej królowej, stojącej na ambonie nad ich głowami, przez kilka następnych minut recytował dalszą część modlitwy, wymieniając obowiązki szlachetnego sędziego i obiecując wywiązywać się ze złożonej przysięgi dopóty, dopóki będą tego pragnęli ludzie. Kiedy kobieta skończyła mówić, jej zjawa zniknęła, a w katedrze rozległ się inny głos, informujący, że uroczyste przemówienie zmarłej władczyni zostanie powtórzone za pięć minut. Veriasse dotknął lekko ramienia Everynne i powiedział: - Już czas, moja córko, moja pani. Kilkoro ludzi zaczęło wstawać z ławek, chcąc wyjść z mauzoleum, ale Veriasse przeszedł przez całą katedrę do drzwi i zamknął oba wewnętrzne skrzydła sanktuarium. W tym czasie Everynne wchodziła na ambonę. Kiedy znalazła się na samej górze, zsunęła kaptur, ukazując twarz, a potem zdjęła jasnoniebieską maskę. Zaczęła wypowiadać słowa, które, jak przypuszczał Orick, musiały być początkiem przemówienia, wygłaszanego przez Semarritte: - Na wszystkich światach, o każdej porze i u wszystkich ludów największym skarbem, jakim dysponowały narody, była zawsze liczba sprawiedliwych władców. Żadne bogactwa nie zdołają zaspokoić pazerności tyranów. Żaden naród targany okrutnymi wojnami nie może uważać się za szczęśliwy. Żaden lud nie może pozwolić sobie na tolerowanie skorumpowanych gubernatorów, bez względu na to, czy ci władcy zostali przez ten lud wybrani, czy też sami, dzięki własnym staraniom, zdołali wspiąć się na szczyty władzy. Orick znów poczuł, że sierść jeży mu się na karku. Podziwiał Everynne, która ośmielała się tak mówić, mimo iż wiedziała, że drzwi katedry są strzeżone przez ogry. Kobieta nie zamierzała jednak uchylać się od czegoś, co uważała za swój obowiązek. Prawdę mówiąc, im dłużej mówiła, tym wydawała się wyższa, silniejsza i bardziej majestatyczna. W pewnej chwili zdjęła wierzchni płaszcz, pod którym miała jasnoniebieską suknię. Światło, które dotąd padało na sczerniałe szczątki jej matki, teraz spoczęło na niej, tak że sylwetka Everynne zalśniła w półmroku katedry jak oślepiająca błyskawica. Orick spojrzał na rzędy stojących w katedrze ławek i przekonał się, że tych niewielu żałobników, którzy przyszli złożyć hołd zmarłej Semarritte, wpatrywało się teraz z otwartymi ustami w wielką sędzinę, stojącą przed nimi, jakby zmartwychwstałą. Niektórzy nie ukrywali łez spływających po policzkach. Orick zwrócił uwagę na jedną kobietę, która przyłożyła dłoń do ust i zdumiona, raz po raz głośno łkała. Tymczasem Everynne ciągnęła: - Ukształtowaliście nas, Tharrinów, tak, abyśmy zapobiegali wojnom. Mieliśmy strzec porządku i stać na straży praw każdego obywatela - do życia, wolności, sprawiedliwości i służenia innym swoimi umiejętnościami. Szlachetnym obowiązkiem kogoś, kto będzie kiedyś waszym władcą, jest stanie się Sługą Wszystkich. My, Tharrinowie, wierzymy, że ci, którzy sprawują władzę, muszą podporządkować temu wszystkie czyny i myśli. Nie mogą się kierować samolubnymi pragnieniami. Każdy władca, który tego nie rozumie, nie jest godzien ani zaszczytu bycia władcą, ani czci... W tym miejscu Eyerynne przerwała i po chwili dodała: - Oto staję teraz przed wami i proponuję, że zostanę przywódczynią, jakiej potrzebujecie. Nazywani się Everynne i jestem córką Semarritte. Urodziłam się jako jedna z Tharrinów. Zamierzam wyrzucić drononów z naszych światów, ale nie zdołam dokonać tego sama. Kto spośród was chciałby mi pomóc? Ze wszystkich kątów katedry rozległy się okrzyki: - Ja! Ja pomogę! Dumni lordowie, kryjący twarze za błyszczącymi maskami, zaczęli biec w stronę kazalnicy. Płacząc ze szczęścia jak dzieci, jeden po drugim klękali u stóp kobiety. Przepełnieni radością, wyciągali ręce, żeby Everynne ich dotknęła, gdyż sami nie odważyliby się dotknąć jej palców. Everynne ściskała mocno ich dłonie i każdemu dziękowała. W pewnej chwili niedźwiedź Orick, który zawsze miał nadzieję, że zostanie sługą Boga, zorientował się, że i on biegnie w stronę niewielkiego tłumu, jaki zgromadził się wokół kazalnicy. Usiadł i wyciągnął łapę. Zdumiona Everynne uśmiechnęła się do niego, a w jej błękitnych oczach pojawiły się łzy wzruszenia. - Oricku? Nawet ty? - Ja także ci pomogę, chociaż będę tylko najskromniejszym twoim sługą - powiedział stanowczo. - Nie wątpię, że będziesz jednym z najdzielniejszych - odparła Everynne, klękając, by ucałować jego łapę. I chociaż kobieta nie poprosiła go, żeby to zrobił, Orick czuł, że powinien złożyć śluby spędzenia reszty życia w ubóstwie i wstrzemięźliwości. ROZDZIAŁ 11 Tej nocy Gallen nie mógł zasnąć. Przez cały czas leżał trawiony gorączką. Czuł, że się poci. Z początku go to zaniepokoiło, ale później, kiedy uświadomił sobie, że siatka, której nie zdjął, zaczęła go nauczać, odprężył się i uspokoił. W końcu zaczął śnić, ale jego sny były wspomnieniami przygód przeżytych przez Veriasse’a. Znajdował się na Fale. W chwili gdy gwiezdne statki wojenne drononów zaczęły pod osłoną mrocznych chmur opadać na planetę, był strażnikiem Semarritte. Niezliczone rzesze najeźdźców otoczyły szczelnym kordonem Guianne, tak że mieszkańcy miasta zostali uwięzieni w tunelach biegnących pod dnem oceanu. Strażnicy usiłowali odeprzeć atak obcych istot, ale drononów było zbyt wielu. Zdobywali jeden punkt oporu po drugim i parli naprzód jak ogromna czarna kamienna lawina. Veriasse i Semarritte przebywali wówczas w wielkiej sali, gdzie kobieta ferowała wyroki. Budynek został otoczony przez setki tysięcy obcych istot. Szturmując jak czarne fale wejście gmachu, groźni wojownicy wspinali się jedni na drugich, ale w końcu utworzyli szpaler, którym mogła przejść ich Złota Królowa w towarzystwie swojego lorda Opiekuna. Gallen stoczył we śnie z lordem Opiekunem zawziętą walkę. Raz po raz zadawał ciosy, lądujące na chitynowym pancerzu bestii. Wyskakując w górę, starał się kopnąć w któreś oko. Udało mu się wyrwać jeden czułek, ale kiedy w końcu zmęczył się walką, lord Opiekun smagnął go jednym skrzydłem. Był to zaskakujący manewr, który nie przyniósłby żadnych korzyści stworzeniu, gdyby walczyło z kimś równym sobie. Ostra jak klinga miecza krawędź przeorała jednak brzuch Veriasse’a. Mężczyzna zatoczył się i upadł, a jego wnętrzności rozlały się po posadzce. Lord Opiekun zaczął poruszać skrzydłami, wskutek czego rozległo się donośne brzęczenie, a potem podskoczył i jednym potężnym kopnięciem rozpłatał brzuch Semarritte. Bezradny Veriasse mógł tylko się przyglądać. Stojący kręgiem drononi-zdobywcy, którzy przyglądali się walce, zawyli, składając gratulacje. Po chwili lord Opiekun łagodnie zdjął z głowy Semarritte Siatkę Przywódczyni i umieścił jąna głowie swojej Złotej Królowej, po czym obwieścił ziomkom, że od tej chwili Tlitkani, królowa drononów, staje się nową władczynią całego roju, do którego należą teraz i istoty ludzkie, i drononi. Później jakiś dronon-zdobywca podszedł do Semarritte, wymierzył w nią lufę karabinu zapalającego i posłał ognisty ładunek prosto w jej ciało. Wnętrze sali wypełniło się ciemnym dymem i wonią chemicznego ognia. Czując, że za chwilę straci przytomność, Veriasse zgarnął wnętrzności do środka jamy brzusznej, a następnie uszczelnił rozcięcie, chociaż wątpił, żeby nanoleki jego organizmu potrafiły uporać się z tak ciężką raną. W swoim śnie Gallen nie odczuwał bólu, który musiał wówczas przenikać ciało Veriasse’a. Mógł tylko rozróżniać myśli mężczyzny, a także obserwować jego czyny. Sen nie odzwierciedlał jednak emocji. Gallen przebudził się i przez dłuższy czas rozmyślał o rym, co mu się przyśniło. Właśnie się zastanawiał, czy Veriasse mógł w jakiś sposób wygrać w walce z drononem, kiedy poczuł, że w jego mózgu zaczynają się tworzyć obrazy z planety Dronon. Ujrzał brunatną, spieczoną glebę i wyrastające z niej dziwne rośliny, a także owady mające zewnętrzne płuca, które pozwoliły im przerosnąć wszystko, co żyło na Ziemi. Dronon był ogromną planetą, okrążającą swoje słońce co cztery ziemskie lata. Jego oś była pochylona pod kątem czterdziestu dwóch stopni, wskutek czego każdego roku topiły się czapy polarne zalegające w okolicach podbiegunowych. Zatem każdego lata na jednej półkuli świeciło zawsze słońce, podczas gdy druga była pogrążona w wiecznym mroku. W rezultacie drononi musieli każdego roku migrować, przemierzając bezkresne kontynenty i przetrząsając okolice w poszukiwaniu jadalnych grzybów przypominających krzaki. Wszystkie ule bezustannie rywalizowały ze sobą o pożywienie i przestrzeń życiową, o najlepsze siedliska i wodę, której w porze suszy zawsze brakowało. We wszechświecie drononów panowała jedna zasada: powiększaj swój obszar, gdyż inaczej zginiesz. W każdym ulu, w którym wykluwały się pierwsze samice, natychmiast zaczynały walczyć ze sobą o to, która zabierze rywalkom znajdujące się na zewnątrz ciał jajniki. Istota, której udawało się zachować jajniki do końca, osiągała dominującą pozycję, dzięki czemu mogła w przyszłości być królową, i wkrótce zostawała obwołana przez pozostałe samice księżniczką. Musiała teraz tylko czekać, aż z innego ula przyleci młody książę, który zabije lorda Opiekuna i jego królową, po czym uczyni księżniczkę nową królową. Pozostałe nieszczęsne samice, które straciły jajniki, już nigdy nie mogły zostać królowymi. Nie osiągały wymaganego wzrostu, a barwa ich ciał pozostawała równie biała jak kolor ciała larwy. Ich niespożyta energia znajdywała ujście nie w składaniu jaj, lecz w pracy, dzięki czemu istoty te stawały się najbardziej pracowitymi robotnicami w całym ulu i wykonywały najcięższe prace. Samce toczyły między sobą podobne walki, ale rozpoczynały je dopiero wówczas, kiedy po wyjściu z kokonów stawały się dojrzałymi osobnikami. Dorośli drononi-zdobywcy, obdarzeni migotliwymi skrzydłami i potężnymi bojowymi kończynami, stawali do rytualnych walk z rówieśnikami. Starając się pozbawić rywali jąder, walczyli tak długo, aż na placu boju pozostawało tylko sześciu nietkniętych samców. Tych sześciu młodych książąt odlatywało do innych uli w nadziei, że potrafią wywalczyć sobie nowe królestwa, podczas gdy wszystkie inne okaleczone samce musiały żyć w starym ulu. Bardzo często wylęgały się także inne istoty, pozbawione narządów płciowych. Nie były ani samcami, ani samicami. Obdarzone zniekształconymi skrzydłami, nie miały tyle energii co robotnice, ale spotykało się wśród nich osobniki bardzo mądre, potrafiące rozwiązywać trudne problemy. Istoty te, kiedy dojrzewały, zostawały technikami, architektami, doradcami i artystami. Proces ewolucji trwał przez wiele eonów i sprawił, że królowe stawały się coraz żywotniejsze. Składały więcej jaj i żyły coraz dłużej. Sędziwego wieku doczeki wały jednak tylko najsilniejsze. Każda wiedziała, że jeżeli chce pozostać królową, musi zabijać słabsze rywalki i niszczyć ule zagrażające jej władzy. Spośród wszystkich królowych tylko jedna była władczynią całego roju. Nie mogła nią jednak zostać, dopóki nie ukończyła stu pięćdziesięciu dronońskich lat życia. Dopiero wówczas bowiem jej egzoszkielet zmieniał barwę i bielał, zmieniając się ze słomkowego na złocistożółty. Jeżeli królowa dożywała tego pięknego wieku, nie odnosząc ran ani obrażeń - w rodzaju oderwanych czu-łków czy wyszczerbionego egzoszkieletu - jej potomstwo gromadziło się wokół niej i płacząc z zachwytu, ogłaszało ją nową Złotą Królową. Wówczas lord Opiekun roju, przejęty uwielbieniem, wyruszał ze swoją Złotą na pielgrzymkę po kontynentach Dronona, by odnaleźć panującą władczynię. Lordowie Opiekunowie każdej Złotej walczyli później między sobą o prawo władania całym rojem, złożonym z tysiąca uli. Jeżeli któryś z lordów tracił życie podczas walki, jego przeciwnik atakował królową pokonanego wroga i okaleczał ją, na przykład uszkadzając egzoszkielet, by władczyni nie mogła cieszyć się uwielbieniem uli. Takiej okaleczonej królowej bardzo często pozwalano wycofać się do własnego ula i składać jaja dopóty, dopóki nie umrze. Zwycięski lord Opiekun i jego Złota Królowa stawali się nowymi władcami całego roju. Oboje zajmowali się planowaniem ważnych przedsięwzięć, w których brały udział wszyskie ule - takich jak wędrówki przez bezkresne kontynenty Dronona albo wyprawy na podbój innych światów. Dążąc do powiększenia zajmowanego przez rój terytorium, układali plany bitew, w których często brały udział legiony zdobywców. Gallen leżał, przysypiając, a jego siatka ukazywała mu bitwy, jakie toczyły się między lordami Opiekunami, którym Veriasse poświęcał wiele czasu. Zwracał uwagę na pozycje ciał, jakie w chwili ataku przyjmowali wojownicy, sposoby posługiwania się czułkami, szczękami i wyposażonymi w zębate krawędzie kończynami bitewnymi, a także odnóżami, zakończonymi pazurami, które również mogły służyć jako broń podczas walki. Chcąc ustalić, jakiej siły trzeba użyć, żeby zmiażdżyć fasetkowe oczy, wyszarpnąć zakrzywiony pazur albo czu-łek czy nawet urwać głowę, dokonał wielu sekcji zwłok poległych zdobywców. Zmierzył też grubość chitynowych egzoszkieletów, szukając w nich słabych punktów. Ciała drononów nie miały jednak wielu takich miejsc. Egzoszkielety stanowiły doskonałą osłonę głów, tułowi i pleców. Naj wrażliwszymi miejscami były powierzchnie tylnych kończyn w okolicach miejsc, gdzie znajdowały się osłabiające siłę bioder szczeliny oddechowe, ale poważny problem stanowiło zaatakowanie samych kończyn. Drononi umieli się bronić przed atakiem z przodu, a jeżeli wziąć pod uwagę fakt, że potrafili skakać i latać, było niemal niemożliwe, żeby jakiś człowiek zaatakował zdobywcę od tyłu. Gallen dłuższy czas spędził leżąc i zastanawiając się nad tym, jak można byłoby wdać się w walkę wręcz z drononem i liczyć na zwycięstwo. Czasami zapadał.w drzemkę, a kiedy się budził, stwierdzał, że chodził we śnie, wykonując dziwaczne ruchy, jakby napinał mięśnie, o których nic przedtem nie wiedział, a także podskakiwał i wymierzał kopniaki nie istniejącym wrogom, z którymi walczył w uśpionych korytarzach świątyni. Podczas jednej z takich wyimaginowanych walk podeszła do niego Maggie. Było widać, że jest rozespana. - Co tu robisz o tak późnej porze? - zapytała. - Nie mogę spać - przyznał Gallen. - Veriasse powiedział, że ta przeklęta siatka zajmie się uczeniem mnie, kiedy nic nie będzie mi groziło, ale nie przypuszczałem, że nie da mi przez całą noc zasnąć. - A spróbowałeś z nią porozmawiać? - odezwała się dziewczyna. - Po prostu powiedz jej, żeby dała ci spokój przez resztę nocy. Młodzieniec usłuchał dobrej rady i siatka natychmiast zrezygnowała z udzielania dalszych lekcji. Gallen chciał położyć się spać, ale stwierdził, że musi leżeć obok Maggie. Zorientował się, że właśnie to nakazuje mu uczynić siatka, szepcząc, aby ułożył się u boku dziewczyny. Ale dlaczego? - pomyślał Gallen. Po chwili w jego głowie pojawiła się odpowiedź: - Jesteś teraz lordem Opiekunem. Musisz mieć kogoś, kim mógłbyś się opiekować. W ciągu następnych kilku dni Orick stał się nieodłącznym towarzyszem Everynne. Kobiecie mogłoby się wydawać, że niedźwiedź czasami wraca do swojego pokoju, ale kiedy rozmawiała z zamaskowanymi lordami z Fale podczas tajnych spotkań, jakie organizowała, odwracała się i widziała, że zwierzę niczym wielki włochaty pies myśliwski leży czujnie u jej stóp na podłodze. Nie przeszkadzało jej to ani trochę. Niewielu mężczyzn mogło pokonać zdobywcę podczas walki wręcz, a Everynne pamiętała, że Orick już raz ocalił jej życie. Co więcej, obecność niedźwiedzia działała kojąco na jej nerwy. Kobieta była świadoma faktu, że urodziła się, aby zostać przywódczynią. Każdy szczegół jej powierzchowności, nie wyłączając chemicznej kombinacji feromonów, został zaprojektowany z myślą o tym, by przyciągać inne osoby. Od dzieciństwa uświadamiała sobie, jak łatwo potrafi manipulować ludźmi dzięki tysiącom pozornie nieistotnych rzeczy. Wiedziała na przykład, jak usiąść, kiedy prosiła o coś mężczyznę i chciała wywrzeć na nim wrażenie, że jest bardziej bezbronna i bezradna niż w rzeczywistości. Umiała stać wyprostowana z dumnie uniesioną głową, dzięki czemu inni sądzili, że potrafi zapanować nad każdą sytuacją. Spoglądając niezdecydowanemu rozmówcy prosto w oczy i łagodnie namawiając go, żeby został jej poddanym, bardzo łatwo przeciągała go na swoją stronę. Dbając o wygląd zewnętrzny i ubiór, mogła stać się nawet obiektem pożądania. Podkreślając to wszystko, co łączyło jąz innymi kobietami, była zdolna przekonać je, że sąjej siostrami, a nie rywalkami. Listę tę można by było ciągnąć bez końca. Everynne wiedziała, że opanowała trudną sztukę manipulowania ludźmi i właściwie umiała robić to od urodzenia. Miliardy innych istot ludzkich nie miały jej talentu i w rezultacie nie wiedziały, co trzeba robić w towarzystwie innych osób. Orick, który przecież nie zaliczał się do rodzaju ludzkiego, powinien być odporny na jej czary i wdzięki. Mimo to dotrzymywał jej towarzystwa, choć zapewne tylko on wiedział dlaczego. Everynne zastanawiała się, co może go do tego skłaniać. Możliwe, że była to obecność setek ludzi. W ciągu ostatnich dwóch dni odwiedzili ją niemal wszyscy lordowie z Fale. Każdy opowiadał o jakimś strasznym czynie popełnionym przez drononów. Pewien handlarz skarżył się, że zdobywcy, chcąc mieć środki na prowadzenie wojny, skonfiskowali mu cały majątek, tak że teraz stał się nędzarzem. Jakaś matka opowiadała o synu, który nagle pewnego dnia nie wrócił do domu. Przedsiębiorca budowlany zdradził tajemnicę masowego grobu, jaki znalazł, pełnego zwłok upośledzonych dzieci albo „odrzutów”, jak nazywali je drononi. Przerażające historie dotyczyły głównie spraw poszczególnych osób, ale zdumiony Orick słuchał wszystkiego, bez słowa. Chłonął także opowiadania lordów o uczuciu, jakim darzyli Semarritte, i o tym, jak bardzo pragnęli, żeby powróciła. I chociaż Everynne wiedziała, że jej matka nigdy nie była idealną władczynią, naprawdę dążyła do tego, żeby stać się Sługą Wszystkich Ludzi. Na planecie panował pokój, a ludzie byli rządzeni sprawiedliwie. Drononom nie zależało jednak ani na pokoju, ani na sprawiedliwości. Ich instynkt nakazywał im wyruszać na podboje i walczyć, żeby później zbierać żniwo odniesionych zwycięstw. Traktowali życie ludzkie jak jeszcze jeden łup, który się im należał. Jeżeli jednak usłyszane historie były rzeczywiście powodem, dla którego Orick nie odstępował Everynne ani na krok, kobieta martwiła się, co pomyśli, kiedy dowie się, że i ona nie jest doskonała. Pierwszego dnia pobytu w Guianne Everynne zebrała grono zaufanych osób i razem ułożyli plan, który pozwoliłby jej uciec z Fale. Drononi z każdym dniem odcinali coraz więcej dróg ucieczki. Pilnowali wszystkich wrót światów, a ostatnio na niebie zaczęło się pojawiać bardzo dużo ich statków wojennych, które otaczały planetę jakby kordonem. Na razie tropiących ją zdobywców wciąż było niewielu. Mogli wprawdzie uniemożliwić jej ucieczkę, ale nie byli w stanie rozpocząć poszukiwań zakrojonych na wielką skalę. Everynne wiedziała jednak, że kiedy przyleci ich jeszcze więcej, wzmocnią swoje wojskowe garnizony i wówczas nie spoczną, dopóki jej nie odnajdą. Musiała się pospieszyć. Opracowując plan ucieczki, Veriasse wymyślił system ataków i odwrotów składający się z trzech etapów. Pierwszy polegał na pozornym zaatakowaniu innych wrót, co miałoby zmusić drono-nów do ściągnięcia posiłków spod tych, przez które chcieli się przedostać. Następnie wierne Everynne oddziały miały podjąć próbę porwania statku gwiezdnego. Gdyby uprowadzonej jednostce udało się dokonać skoku w nadprzestrzeń, zdobywcy doszliby do wniosku, że kobieta uciekła. Gdyby statek został zniszczony, obce istoty pomyślałyby, że zginęła. Tak czy inaczej, uśpiłoby to ich czujność. Zanim drononi zdążyliby ochłonąć po ucieczce czy domniemanej śmierci Everynne i wzmocnić straże strzegące pozostałych wrót, rozpocząłby się prawdziwy atak na przejście, wiodące na Cyanesse. Gdyby atak zakończył się powodzeniem, Władczyni byłaby ocalona. Kiedy nastał wyznaczony na przeprowadzenie akcji ranek, Verias-se usiadł za kierownicą zabytkowego poduszkowca. Pojazd pochodził z zamierzchłych czasów i miał kształt długiego aluminiowego pudła, mogącego pomieścić dziesięć osób. Był zaopatrzony w dwa skrzydła, spod których wydobywały się strumienie sprężonego powietrza. Cała piątka wsiadła do pojazdu i skierowała go nad gładką i opustoszałą drogę. Przez pewien czas sprawiali wrażenie turystów sunących beztrosko nad rubinową smugą. Everynne zerknęła na chronometr. Trzysta kilometrów na południe od nich lordowie z Fale zmobilizowali swoich pracowników do pozorowanego ataku na wrota wiodące na planetę Bilung. Wybrano je celowo z uwagi na fakt, że znajdowały się dość blisko i Guianne, i przejścia, przez które można było przedostać się na Cyanesse. Everynne zamknęła oczy i pozwoliła, by jej siatka nawiązała kontakt za pomocą telełącza z osobistym rozumem lorda Shunna. Obserwowała, jak rozwija się atak jego oddziału. Widziała srebrzyste statki lecące formacją w kształcie klina i strzelające ponad koronami leśnych drzew otaczających tamte wrota, a także zrzucające pojemniki z chlorem, stanowiącym szczególnie silną truciznę dla organizmów drono-nów. W chwili gdy nad lasem zaczęły wybuchać ogniste kule, do ataku ruszyły oddziały lądowe lorda Shunna. Zmuszone przemykać się pod osłoną drzew, nie mogły korzystać z dalekosiężnej broni laserowej, więc musiały posługiwać się jedynie karabinami zapalającymi. Ponieważ żaden człowiek i tak nie udźwignąłby pancerza, chroniącego przed ładunkiem zapalającym, ludzie Shunna mieli j ako ochronę tylko maski gazowe i odporne na wysoką temperaturę szturmowe kombinezony. Mężczyźni biegli ku wrotom, nie formując regularnego szyku. Poruszali się, zachowując dużą ostrożność. Ponieważ ich atak miał tylko odwrócić uwagę, nie spieszyli się, żeby ściągnąć na siebie ogień broni zdobywców. Lord Shunn, lecący nieco z tyłu osobistym poduszkowcem, obserwował przebieg walki. Przemykał się między drzewami, czując woń dymu, która była jedynym dowodem, że gdzieś, w dole, rozpoczęła się bitwa. Dopiero pod koniec kwadransa, przez jaki Everynne przyglądała się atakowi, ludzie lorda Shunna dotarli do pierwszej linii kilkudziesięciu zdobywców broniących dostępu do wrót. Kiedy wszyscy otworzyli ogień z karabinów zapalających, cały las wypełnił się płomienistymi smugami. Płonące kule siarkowego ognia szybowały w powietrzu tak szybko, że z trudem można było je zauważyć. Everynne patrzyła, jak pewien cywil usiłował ukryć się za pniem drzewa, chcąc uniknąć oślepiającej kuli lecącej w jego stronę. Chemiczny ładunek rozprysnął się jednak i na pniu, i na jego ramieniu, po czym zaczął się palić płomieniem chyba jaśniejszym niż słońce. Mężczyzna krzyknął i wyciągnął rękę, jakby chciał strząsnąć płonącą kulę, ale zatoczył się i upadł na podłoże z zeschłych liści. Nim minęła sekunda, płomienie ogarnęły całe jego ciało. Widok ten do głębi wstrząsnął Everynne. Była Tharrinem, istotą od urodzenia potrafiącą okazywać współczucie. Gardziła gwałtem i przemocą. Wiedziała, że lord Shunn i jego podwładni brali udział w tej akcji na ochotnika, i w pewnym sensie czuła się zawstydzona, poniżona. Pragnęła, żeby nastał kres zabijania żywych istot, ale jeżeli chciała uciec, musiała przyglądać się, jak giną inni ludzie. Nagle gdzieś przed poduszkowcem rozległo się wycie syren i w oddali pojawiły się transportery wojskowe drononów, szybujące nad powierzchnią drogi. Veriasse zatrzymał się na poboczu, żeby mogły go minąć, a Everynne przestała korzystać z telełącza i wyjrzała przez okno pojazdu. Zobaczyła trzy ciężkie maszyny pędzące na południe, a w nich chyba sześćdziesięciu gigantycznych zielonoskórych wojowników. Siedzący z przodu Veriasse wyraźnie się odprężył, zaczął nawet oddychać bardziej regularnie. Zdobywcy nadjechali z tej strony, w której znajdowały się wrota wiodące na Cyanesse. Jego podstęp miał wszelkie szansę powodzenia. Veriasse pozwolił żołnierzom przejechać, po czym znów uruchomił silnik poduszkowca. Everynne, pragnąc zobaczyć, jak rozwija się atak, ponownie posłużyła się telełączem. Przez następne cztery minuty bitwa toczyła się jak poprzednio. Nagle, jeszcze dalej na południe, nad horyzont uniosła się sylwetka statku gwiezdnego. Odległa biała kula z każdą chwilą wzbijała się coraz wyżej w poranne niebo. Przebywająca na pokładzie lady Frebane uruchomiła komunikator i zaczęła przekazywać bardzo ważną wiadomość, skierowaną do Shunna i jego ludzi. - Mój lordzie! - zameldowała. - Statkowi mojej pani udało się odlecieć! Powtarzam: Jej misja zakończyła się powodzeniem. Statek z moją panią na pokładzie wystartował. Proszę natychmiast przerwać atak! Lady Frebane powtarzała komunikat przez pełne dwie minuty. Drononi wysłali w pogoń za statkiem niewielkie patrolowce atmosferyczne, ale maszyny miały zbyt małą prędkość, by doścignąć białą kulę. Lady Frebane dokonała skoku w nadprzestrzeń, zanim patrolowce drononów znalazły się w zasięgu strzału. Everynne poczuła, że ogarnia ją przygnębienie. Gdyby przebywała na pokładzie tamtego statku gwiezdnego, mogłaby teraz czuć się bezpieczna. Veriasse upierał się jednak, że lot statkiem stwarza dla niej zbyt duże zagrożenie. Obawiał się, że stanowiłaby wówczas zbyt duży cel dla zdobywców. Zdecydował się na podwójny manewr, mający wywieść wrogów w pole. Prawdziwa walka miała zatem dopiero się rozpocząć. - Do wrót powinniśmy dotrzeć za jakieś sześćdziesiąt sekund - uprzedził Veriasse. - Gallenie... Nie skończył mówić, ujrzawszy, że młodzieniec już robi to, co do niego należy. Gallen otworzył pokrywę bagażnika poduszkowca i wyjął karabin zapalający. Włączył go, gdyż rozjarzyło się czerwone światełko. Poły jego czarnego płaszcza powiewały i Everynne ujrzała na mgnienie oka niebieskofioletową maskę i srebrne wisiorki jego osobistego rozumu. Przez chwilę wydawało sięjej, że spogląda na młodego Veriasse’a, ale kiedy młodzieniec odwrócił się bokiem, ukazał profil i złudzenie prysło. Kobieta spojrzała przez okno na pustynię. W odległości półtorej mili na północ od wrót zobaczyła linię żółtych niskich wzgórzy. Wiedziała, że w każdej chwili mogły przelecieć nad nimi z prędkością ponad dwóch tysięcy mil na godzinę trzy eskadry myśliwców. Zdobywcy będą mieli niecałe trzy sekundy, żeby ukryć się w schronach. Veriasse sunął poduszkowcem w stronę wrót. W pewnej chwili silnik pojazdu zamruczał trochę głośniej, a pudło zakołysało się, kiedy trafiło na wstępujący prąd ciepłego powietrza. W oddali Everynne zobaczyła błyski słońca, odbite od kabin latających maszyn, i zaczęła odliczać w myślach: trzy, dwa... jeden. Piętnaście maszyn, mających kształty spodków, leciało formacją w kształcie ostrego klina. Nagle maszyny rozdzieliły się i przeleciały na wschód i na zachód od wrót świata. Z posterunku zdobywców, znajdującego się w pobliżu kamiennego łuku, poszybowały w niebo smugi pocisków przeciwlotniczych. Everynne widziała, jak od kadłubów maszyn odrywają się dziesiątki szarych kulek. Były to miniaturowe atrapy bomb, które powinny wprowadzić w błąd obwody logiczne inteligentnych pocisków zdobywców. I wówczas wybuchły bomby zapalające. Miały tak małe rozmiary, że Everynne nie widziała, jak opadały. Zobaczyła tylko, że z ziemi w okolicy wrót unosi się na wysokość trzydziestu metrów ściana ognia. Nie sądziła, by jakakolwiek istota żywa mogła przeżyć w tym piekle, ale Veriasse nalegał, żeby eskadry latających maszyn zaatakowały pozycje obrońców po raz drugi, a potem po raz trzeci. Tymczasem poduszkowiec dotarł do miejsca, w którym droga skręcała na wschód. Veriasse jechał jednak nadal na północ, chociaż musiał bardzo zwolnić. Aluminiowe pudło podskoczyło, kiedy pojazd pokonywał wzniesienie na poboczu drogi. Silnik ryknął, zapewne przeciążony, gdyż sunęli teraz nad dnem niewielkiego wąwozu, wznosząc w powietrze tumany kurzu i fontanny piachu. Nad niskimi wzgórzami pojawiła się druga eskadra latających maszyn; o wiele szybciej niż spodziewała się Everynne. Piloci zaczęli bombardować pozycje drononów konwencjonalnymi ładunkami wybuchowymi. W powietrze wzbiły się chmury kurzu i szczątki ciał obrońców, a kłęby dymu przypominały trąby powietrzne. Dym i ogień na chwilę przysłoniły niemal niezniszczalne wrota, ale kiedy Everynne wyciągnęła klucz i wcisnęła odpowiednią kombinację cyfr, powietrze pod kamiennym łukiem rozjaśniło się migotliwym blaskiem. Płomienie wzniecone przez bomby zapalające zaczynały z wolna przygasać. Nad wierzchołkami wzgórz przelatywał właśnie trzeci klucz myśliwców. Ich piloci zaczęli zrzucać pojemniki wypełnione oleistą czarną substancją, ochrzczoną przez cywilów mianem „czarnej mgły”. Nie miała ona właściwości trujących, ale pochłaniała niemal całe światło tak dokładnie, że po kilku sekundach okolica przejścia pogrążyła się w nieprzeniknionym mroku. W stronę pojazdu zaczęła płynąć ciemna chmura, a Veriasse, zachowując ostrożność, wjechał w ścianę czerni. Everynne miała wrażenie, że ktoś zawiązał jej oczy. W pierwszej chwili niczego nie widziała, ale czuła, że nie przestali jechać ku wrotom. Obawiała się, żeby Veriasse nie roztrzaskał się o kamienny filar. Kilku zdobywców musiało usłyszeć pomruk silnika ich pojazdu, gdyż nad głową Everynne przemknęły dwie syczące kule białego światła. Kobieta krzyknęła i odruchowo pochyliła głowę. Gallen odpowiedział ogniem, mimo iż nie widział, do kogo mierzy. - Nie mogę dojrzeć wrót! - krzyknął Veriasse. Gallen wymierzył ku przejściu lufę karabinu zapalającego i pociągnął za spust. Ognista kula chemicznego ładunku rozprysnęła się na jednym kamiennym wsporniku wrót, a wówczas okazało się, że kamienny łuk znajduje się w odległości niespełna dwudziestu jardów od nich. Veriasse szybko przełączył silnik na ciąg wsteczny i zawołał: - Biegnijcie do nich! Everynne wyskoczyła w biegu z poduszkowca. Było tak ciemno, że widziała jedynie jasną poświatę majaczącą nad kamiennym łukiem. Orick także wyskoczył z aluminiowego pudła, ale potknął się i upadł. - Niech to licho! - wykrzyknął. Everynne odwróciła się, ale nie zobaczyła leżącego niedźwiedzia. Wiedziała, gdzie znajdują się Maggie, Gallen i Veriasse tylko dzięki słabej poświacie, promieniującej od masek na ich twarzach. Zorientowała się, że wszyscy troje chyba płyną nad ziemią jak duchy. Maggie chwyciła ją za rękę, chcąc przynaglić do pośpiechu, ale obie przewróciły się o ciało leżącego ogra. Everynne próbowała się podnieść, kiedy poczuła, że obca istota chwyta ją za kostkę. Krzyknęła i w tej samej chwili rozległo się niepewne wołanie ogra: - Zdobywcy, do mnie! - Gallenie, ratuj! - jęknęła Maggie. Everynne usiłowała kopnięciem oswobodzić nogę, ale uścisk palców ogra okazał się zbyt silny. Orick, niewidoczny w atramentowych ciemnościach, ryknął i zaczął młócić stworzenie potężnymi łapami. Ogr uwolnił nogę Everynne, a kobieta raczej usłyszała, niż ujrzała, że wdał się w bójkę z Orickiem. Nagle zostali otoczeni przez zdobywców. Drononi podeszli tak blisko, że żaden z nich nie mógł zrobić użytku z karabinu zapalającego. Ich sylwetki można było dostrzec jedynie dzięki drżącej łunie bijącej od przejścia. Gallen i Veriasse wyciągnęli miecze i zaczęli zadawać ciosy, ale okazało się, że zdobywcy mająna sobie pancerze. Kiedy w końcu obu mężczyznom udało się powalić jedną istotę, natychmiast na jej miejsce pojawiły się trzy następne. Everynne nie miała innego wyjścia. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła kulę, jarzącą się mdłym blaskiem. - Stać! - krzyknęła władczym tonem. Uniosła kulę jak mogła najwyżej, chociaż czuła, że jej serce pogrąża się w bezdenną przepaść. - Zdobywcy, czy widzicie, co trzymam? - zapytała. - Czy wiecie, czym jest ten przedmiot? - To Terror - odparł sierżant, odziany w wyjątkowo ciężki pancerz. - Jeżeli się nie poddacie, zniszczę ten świat - ciągnęła kobieta. - Mój umysł jest połączony z osiemdziesięcioma czterema Terrorami rozmieszczonymi w różnych punktach galaktyki, nie wyłączając jednego na samym Drononie. Właśnie wydałam sekwencję rozkazów uruchamiających wszystkie zapalniki. Jeżeli natychmiast się nie poddacie, Terrory wybuchną za trzy minuty. Nie będziecie mieli dość czasu, żeby ostrzec kogokolwiek. Wszyscy zginiecie! Everynne zachłysnęła się powietrzem. Nie była pewna, czy zdobywcy dadzą nabrać się na jej podstęp. Była przecież Tharrinem, obrońcą pokoju w galaktyce. Wszystko, czego ją nauczono i co wiedziała dzięki genom, umieszczanym w jej ciele przez wiele pokoleń przodków, krzyczało teraz w jej głowie, że nie miała racji, uciekając się do groźby zniszczenia świata. Nie opuściła jednak uniesionej ręki z Terrorem, licząc na to, że drononi potraktują jej groźbę poważnie. Lekko utykając, z ciemności wystąpił jeden ze zdobywców. Było widać, że ogień bomb zapalających spopielił jego skrzydła, a drodon ciągnie za sobą jedną tylną kończynę. Po chwili rozległ się znajomy klekot, kiedy umieszczone pod ustami pałeczki zaczęły uderzać w membranę. - Przekazuję twoje żądania lordowi Annikitowi, który jest naszym nadzorcą tego świata. Porozumie się ze Złotą Królową Tlitkani i zorientuje się, jaka jest jej wola w tej sprawie. Poznanie jej odpowiedzi zajmie kilka godzin. - Nie masz aż tyle czasu - przypomniała mu Everynne. - Opuszczamy ten świat. - Odwróciła się do pozostałych. - Przeskakujcie przez wrota! To rozkaz! Zaczęła wycofywać się w stronę kamiennego łuku. Poruszała się ostrożnie, wiedząc, że będzie musiała przejść przez kordon zdobywców. Było możliwe, że lord Annikit rozkaże swoim podwładnym, żeby ją zabili; że zaryzykuje utratę osiemdziesięciu czterech światów tylko po to, żeby zachować władzę nad tysiącami innych, podbitych przez drononów. Everynne musiała jednak mieć nadzieję, że lord obcych stworzeń ulęknie się jej groźby. Drononi bywali często równie nieprzewidywalni co okrutni, ale wszyscy wielbili swoją królową. Nie znała osobnika, który zaryzykowałby w sytuacji, w której byłoby zagrożone życie jego władczyni. Nagle z szeregu obcych istot wystąpił inny zdobywca. Z chronionego miejsca we wnętrzu kończyny bojowej wyciągnął wieloczłonową rękę i pochwycił ramię Everynne, uniemożliwiając jej ucieczkę. - Nie wierzę w to, że możesz wyzwolić Terror - oświadczył. - Tharrin nie mógłby zniszczyć żadnego świata. - Skąd możesz być tego taki pewien?! - krzyknął stojący za nim Veriasse. - Niektórzy nasi ludzie dokonywali już eksplozji Terrorów na opanowanych przez was światach. Mój rozum ma także dostęp do sekwencji uruchamiających te urządzenia, a ja nie jestem Tharrinem. Uwierz mi, jeżeli nas nie puścicie, zabijemy waszą bezcenną Złotą Królową. Dronon się zawahał. Wyglądało na to, że nie wie, co robić, a może tylko czekał, aż otrzyma jakieś rozkazy. Veriasse podszedł do zdobywcy i wspiąwszy się na palce, zbliżył głowę do jego twarzy. Spojrzał prosto w oczy stworzenia. - Może wykonujemy tylko rozkazy naszych przełożonych - szepnął, ale w jego głosie kryła się straszna groźba. - Może nie znamy wszystkich ich planów, jakie mają względem waszej Złotej Królowej. Wiem tylko tyle, że nie mogę odmówić wykonania tych rozkazów. Przyjacielu, zabierz rękę z ramienia tej kobiety. Jeżeli upuści Terror, może pęknąć szklana obudowa. Nie chcielibyśmy, żeby stało się to przez przypadek... Dronon nie puścił jednak ręki Everynne. Do jednego z czułków stworzenia było przymocowane niewielkie metalowe urządzenie, które właśnie w tej chwili cicho zabrzęczało. Zdobywca zaczął mówić, zwracając się równocześnie do Veriasse’a i Everynne: - Lord Annikit domaga się, żebyście dali mu słowo honoru, że jeżeli was wypuścimy, zrezygnujecie z planów zniszczenia Dronona! - W chwili gdy znajdę się po drugiej stronie wrót, uruchomię sekwencję rozbrajającą urządzenia - obiecał mężczyzna. - Na razie oszczędzimy waszą władczynię. Dronon ruszył w stronę przejścia, niemal ciągnąc Everynne za sobą. Maggie i Orick przeskoczyli przed kobietą, ale Gallen i Veriasse przystanęli po obu stronach kamiennego łuku. Chemiczny ogień ładunku karabinu zapalającego nadal płonął, oświetlając okolicę migotliwym blaskiem. Obaj mężczyźni, ubrani w czarne płaszcze i kryjący twarze za świetlistymi maskami, stali z wyciągniętymi mieczami jak strażnicy wrót, wiodących do głębin piekła. Każdy ujął jedną dłoń kobiety. Skoczyli razem i zniknęli w błysku światła. ROZDZIAŁ 12 Gallen stwierdził, że znalazł się na innym świecie i stoi, zanurzony po kolana w ciepłej wodzie. Oddychając z wysiłkiem, nie puszczał dłoni Everynne. Zaryzykował i rozejrzał się po okolicy. Zobaczył dwa oślepiająco białe słońca wiszące nad horyzontem. Jak okiem sięgnąć, widział płytkie morze, w którym odbijało się żółte niebo. Nad wodą unosiły się pionowe pasma mgły przypominające wyciągnięte palce. Morze było spokojne, jeżeli nie liczyć drobnych fal marszczących jego powierzchnię. Kiedy Gallen ponownie spojrzał w stronę odległych słońc, przekonał się, że ich promienie, załamując się w oparach mgły jak w pryzmacie, oświetlają wodę wszystkimi barwami tęczy. Maggie i Orick także się rozglądali, ale nie dostrzegali nigdzie ani śladu lądu. Gallen zorientował się jednak, że jego umysł nakazuje mu skierowanie spojrzenia na południowy wschód, gdzie na horyzoncie majaczyły jakieś skały, zapewne koralowe. - Do diabła, gdzie jesteśmy? - zapytał. Nie zdążywszy ochłonąć, wciąż jeszcze trząsł się ze złości. Nie podobało mu się to, że wszyscy omal nie zostali zabici na Fale. Jeszcze mniej podobał mu się fakt, że Everynne ukrywała przed nim prawdę. Nie powiedziała mu na przykład, że dysponuje bronią mogącą niszczyć całe światy. Kobieta ukryła Terror w fałdach szaty. Veriasse rozłożył mapę. - Rzecz jasna, na Cyanesse - odparł. Miejsce, w którym się znajdowali, było oznaczone na mapie jaskrawoczerwoną kropką. Mężczyzna przycisnął umieszczony w rogu mapy guzik, a wówczas wybrany fragment uległ powiększeniu, dzięki czemu wszyscy zobaczyli kontynent - jeżeli można było nazwać kontynentem to, co pokazywała mapa. Powierzchnia Cyanesse była pokryta w przeważającej części wodą, a widoczne tu i ówdzie skrawki lądu kojarzyły się raczej z archipelagiem. - Ach, tu są wrota - dodał, pokazując błękitny łuk na mapie. - To tylko jakiś tysiąc kilometrów od nas. Niedaleko powinno być miasto. - Pokazał na południowy wschód, w stronę grupy skał. - Idziemy. - Nic z tego wszystkiego nie rozumiem - burknął Orick. - Dlaczego nie widać przejścia z naszej strony? Dlaczego wylądowaliśmy w wodzie? - Nie widzimy wrót z drugiej strony, ponieważ nie mają dwóch stron - wyjaśnił Veriasse. - Każde przejście na planecie jest czymś podobnym do łuku kierującego cię ku określonemu celowi, a ty jesteś czymś w rodzaju strzały. Lądujesz tam, dokąd kierują cię wrota, oczywiście z pewną dokładnością. Wszystkie mają wbudowany rozum, który nieustannie śledzi położenie planety stanowiącej cel. Gdzieś pod nami jest ukryty nadajnik sygnału namiarowego, informujący wrota o grubości warstwy gleby, żebyś nie wylądował w środku skały. Kiedy na Fale budowano przejście, to miejsce było suchym lądem, ale od tamtych czasów poziom wód w tutejszych oceanach znacznie się podniósł. Niemniej, ponieważ kilka razy korzystałem z tych wrót, mogę cię zapewnić, że to miejsce znajduje się pod wodą jedynie w czasie przypływów. Dotrzemy do brzegu bez kłopotów. Veriasse odwrócił się, jakby zamierzał ruszyć w dalszą drogę. - Zaczekaj! - krzyknął Gallen, spoglądając najpierw na mężczyznę, a potem na Everynne. Nadal trzymał obnażony miecz, ale nie zwracał uwagi na to, że z klingi ściekają do wody krople krwi. - Żadne z was nigdzie nie pójdzie, dopóki nie usłyszę najpierw w kilku odpowiedzi. - Co takiego? - zdumiał się Veriasse. - Nosisz siatkę lorda Opiekuna od dwóch dni i wydaje ci się, że mógłbyś walczyć ze mną i zwyciężyć? Gallen wbił ostrze miecza w piasek na dnie morza, a potem szybko wyciągnął karabin zapalający i skierował lufę ku mężczyźnie. - Znam was od niespełna tygodnia, ale w tym czasie usłyszałem dwie różne historie na temat waszych planów. Najpierw powiedzieliście, że pragniecie wypowiedzieć wojnę, żeby odzyskać swoje królestwo. Przed minutą dowiedziałem się jednak, że zamierzacie spustoszyć prawie sto światów. Może jestem Zacofańcem, ale w ciągu ostatniego tygodnia nauczyłem się wielu rzeczy. Jeżeli ten Terror pęknie, zniszczy całą planetę. Stanowicie zagrożenie dla każdego świata, po którym stąpacie! A ty, Everynne, chociaż może jesteś Tharrinem, jeszcze nie dałaś mi dowodu tego współczucia, które rzekomo potrafisz okazywać od urodzenia. Maggie i Orick milczeli, nie śmiejąc odezwać się ani słowem. Veriasse cofnął się o krok. Everynne, nie przestając spoglądać na młodzieńca, przesunęła językiem po spieczonych wargach. - Oczywiście, masz rację - powiedziała. - Nie jestem tą, za którą mnie uważasz. Mieszkańcy Fale tak bardzo pragnęli ujrzeć nowe wcielenie swojej wielkiej sędziny, że uwierzyli, iż to ja jestem jej następczynią. Nie zadawali żadnych pytań ani nie żądali dowodów. Ja jednak nie wiem, czy naprawdę jestem córką swojej matki... - Nie mów tak! - przerwał jej Veriasse, po czym zwrócił się do Gallena. - Jak śmiesz tak do niej się odzywać! Masz czelność ją osądzać, chociaż w porównaniu z nią jesteś nędznym śmieciem! - A kto dał tobie prawo stwarzania boga, który sądziłby mnie wbrew mojej woli?! - wrzasnął Gallen. - Nie zgadzam się udzielać wam pomocy! Prawdę mówiąc, jestem gotów was zabić, jeżeli nie odpowiecie na kilka moich pytań! - Gallenie, nie rób tego... - wtrącił się Orick. - Jeżeli pragnie poznać prawdę, mogę udzielić odpowiedzi na jego pytania - odezwała się Everynne, zwracając się do Veriasse’a. Uniosła głowę i spojrzała dumnie w oczy młodzieńca. Nie było widać w nich ani strachu, ani chęci oszukania Gallena. - Masz rację, jeżeli chodzi o mnie - ciągnęła. - Nie mam prawa być sędziną ani twojego świata, ani jakiegokolwiek innego. Nie zasłużyłam na to i nie sądzę, żebym uważała się za osobę godną dostąpienia tego zaszczytu. Z pewnością mój lud nie zgodziłby się, żebym była sędziną. Tharrinowie nigdy nie mianują nikogo, kto później miałby zostać władcą albo sędzią. Wychowują i kształcą, i poddają licznym próbom dziesiątki tysięcy kandydatów na każde stanowisko wymagające obsadzenia. Z pewnością byliby przerażeni, gdyby mnie poznali. To prawda, mam w kieszeni urządzenie mogące zniszczyć ten świat i każdy inny! To prawda, pozwoliłam setkom ludzi oddać za mnie życie, tylko po to, żebym mogła odzyskać stanowisko zajmowane kiedyś przez moją matkę! Cała prawda wygląda jednak tak, że ja... ja nawet nie chcę ubiegać się o to stanowisko! Maggie... - Spojrzała na dziewczynę. - Powiedziałaś mi kiedyś, że nienawidziłaś pracy w niewielkiej gospodzie, gdyż musiałaś całymi dniami harować jak niewolnica, zmywając brud z podłóg i obsługując niechlujnych gości. Czy potrafisz wyobrazić sobie, że ktoś mógłby poprosić cię o to, żebyś zmyła brud z dziesiątków tysięcy światów? Czy mogłabyś pojąć, że jesteś jedyną osobą upoważnioną do rozsądzania w setkach tysięcy sporów i do skazywania na śmierć każdej godziny tysięcy osób? Ja... ja nie potrafię nawet wyobrazić sobie innego stanowiska, na którym czułabym się bardziej zbrukana! W oczach Everynne pojawiły się łzy, a kobieta, wstrząsana gorzkim płaczem, zaczęła nagle kasłać. Nie bacząc na to, że stoi po kolana w wodzie, uklękła i pochyliwszy się, splotła ręce na brzuchu. - Czy pamiętasz, ilu ludzi oddało dzisiaj za mnie życie? - zapytała. - Kiedy przypomnisz sobie to wszystko, co zrobiłam... - Ćśś - odezwał się Veriasse, brodząc w wodzie, żeby ją ukoić. - To nieważne. To nieważne. Musisz zająć to stanowisko na krótko - dać Tharrinom czas, by mogli znaleźć kogoś zamiast ciebie. Gallen uważnie ich obserwował. Słyszał kiedyś, że Tharrinowie od urodzenia umieją okazywać współczucie. Widział teraz, jak bardzo cierpi Everynne. Miała broń mogącą niszczyć całe światy, ale świadomość tego faktu raniła ją do głębi duszy. Młodzieniec widział, jak szlocha i obwinia samą siebie. Jakąś częścią umysłu uświadomił sobie, że jeżeli miałby być sądzony przez jakiegoś boga, pragnąłby, żeby była nim właśnie ta kobieta. Veriasse pomógł wstać Everynne, ale nie przestał rzucać na Gallena spojrzeń pełnych złości. - Co zamierzacie teraz zrobić? - zapytał go Gallen. - Chcę znać każdy szczegół waszych planów. - Zamierzamy rozpocząć walkę z drononami - odparł mężczyzna. - Terrory są rozmieszczone na zajętych przez nich światach, tam gdzie znajdują się najsilniejsze garnizony. Musisz jednak wiedzieć, że skorzystamy z nich jedynie wówczas, kiedy nie będziemy mieli innego wyboru... - Ojcze, nie! - wpadła mu w słowo Everynne. - Dość kłamstw! Zasłużyli na to, żeby poznać prawdę. - Nie możesz... - ostrzegł ją Veriasse, ale kobieta ciągnęła: - Veriasse i ja udajemy się na Dronon, żeby wyzywać na pojedynki lordów roju. Jeżeli mój strażnik zwycięży w walkach z nimi, wówczas zgodnie z prawem drononów zostaniemy ich władcami. Dopiero wtedy będę mogła rozkazać drononom, żeby wynieśli się z planet zamieszkanych przez ludzi. Tylko w taki sposób będę mogła uratować nasze światy. Właśnie tego pragnęła moja matka. Wszystko, co dotąd robiliśmy: Terrory, straszenie wojną - było tylko kamuflażem. Gallen zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. Jego umysł zawierał bardzo dużo informacji na temat różnych sposobów prowadzenia walki. Młodzieniec przypomniał sobie także to, o czym śnił w nocy. Veriasse zadał sobie dużo trudu, żeby poznać sposoby walki wręcz z nie uzbrojonymi drononami. Gallen musiał zdecydować, czy rzeczywiście kobieta powiedziała mu prawdę. Natura obdarzyła drononów-zdobywców chitynowymi pancerzami. Były większe, silniejsze i bardziej ruchliwe niż ludzie, a ponadto dysponowały przerażającym arsenałem naturalnych broni. Człowiek nie mógł liczyć na to, że zwycięży w walce, nawet wówczas, kiedy przeciwnik nie miał żadnej innej broni. - Dlaczego nie mielibyście zdecydować się na otwartą wojnę? - zapytał. - Moglibyście wygrać na przykład taką, jaką postraszyliście zdobywców na Fale. Powinniście zniszczyć Dronon i opanowane przez nich światy. Później wyślecie kilka flot, żeby wszystko posprzątały. - Odnieślibyśmy zwycięstwo, ale tylko krótkotrwałe - odpowiedział Veriasse. - Przy okazji osłabilibyśmy jednak całe ramię galaktyki. A drononi gardzą słabymi światami. Dążąc do wykorzenienia słabości, staraliby się je podbić. Narazilibyśmy te światy na niemal pewny atak obcych istot pochodzących z innych rojów. Po pewnym czasie byśmy je stracili. Jedynym sposobem, w jaki możemy je obronić, nie tracąc nadziei na to, że przez dłuższy czas nie będziemy musieli obawiać się ataku, jest zadanie decydującego ciosu i dysponowanie silną flotą. To zaś oznacza, że nie możemy pozwolić sobie na zabicie naszych dawnych strażników, których wy nazywacie ogrami. Każdy strażnik otrzymuje rozkazy za pośrednictwem omnirozumu. Musimy odzyskać ten omnirozum Semarritte, gdyż tylko w ten sposób będziemy mogli sprawować władzę nad flotami. Musimy sprawić, że drononi będą obawiali się istot ludzkich jeszcze bardziej niż w tej chwili. - Co to znaczy, obawiali się bardziej niż w tej chwili? - zapytał zdumiony Gallen. - Nie odniosłem wrażenia, żeby się nas bali. - Drononi są zwolennikami silnej, hierarchicznej władzy - wyjaśnił Veriasse. - Kiedy ich Złota Królowa zostaje władczynią całego roju, lordowie pokonanej przeciwniczki składają jej przysięgę na wierność i uznającą za prawowitą władczynię. Pamiętaj jednak o tym, że mija już sześć lat od chwili, kiedy drononi opanowali nasze światy, a tylko niewielu naszych lordów zgodziło się uznać ich władzę. Członkowie naszego ruchu oporu nie przestają walczyć z nimi, a lordowie publicznie przepraszają drononów za wybryki „szaleńców”, którzy jeszcze nie uznają władzy ich królowej. Drononi nie są jednak głupcami. I chociaż ich odwieczne zwyczaje nie pozwalają im zabijać istot należących do pokonanego roju, udowodnili na dziesiątkach naszych światów, że nie zawahają się przed ludobójstwem. Boją się nas, gdyż mimo iż jesteśmy inteligentni, wydajemy się im szaleńcami. - Dlaczego zatem utrzymujecie swój plan w tajemnicy? - nie dawał za wygraną Gallen. - Jeżeli macie zamiar stawać do walki z lordami roju, dlaczego nie ogłosicie wszystkim, do czego zmierzacie? - Niektórzy próbowaliby nas powstrzymać - odezwała się Everynne. - Na przykład aberlainowie liczą na to, że w imperium drononów będą mogli się wzbogacić. Uczyniliby wszystko, żeby tylko pokrzyżować nasze plany. Istnieje jednak ważniejszy powód, dla którego powinniśmy utrzymywać wszystko w sekrecie. Zgodnie z prawami drononów wszyscy, którzy pragną stanąć do walki z lordami roju, muszą najpierw zasłużyć na „przepustkę” - prawo przejścia przez terytoria zajmowane przez poszczególne roje. Prawo to uzyskuje się, walcząc z królowymi uli i ich opiekunami. - Dotychczas musieliśmy przejść przez czternaście okupowanych światów - oznajmił Veriasse. - Gdybyśmy chcieli postępować zgodnie z prawem drononów, musiałbym na każdej planecie walczyć z rządzącym nią lordem Opiekunem. Nosisz moją siatkę, Gallenie. Wiesz, jak trudno jest człowiekowi zwyciężyć w walce z drononem, zwłaszcza kiedy obaj nie są uzbrojeni. Nie mogę ryzykować, że będę musiał walczyć po kolei ze wszystkimi. Gdybym z którymkolwiek przegrał, zwycięski lord starałby się okaleczyć Everynne. Jeżeli zaś Everynne zostanie ranna, może pożegnać się z myślą, że kiedykolwiek zostanie Złotą Królową. - Dlaczego? - zapytała Maggie. - Zgodnie z prawem drononów Złota Królowa musi być istotą bez skazy. I chociaż niektórzy ludzie próbują znaleźć miejsce w społeczności drononów, nie jestem nawet pewien, czy obce istoty zgodziłyby się, żeby jakiś człowiek został lordem roju. Jeżeli jednak mają kiedyś choćby tylko brać pod uwagę kandydaturę Everynne, nie może ona mieć żadnych śladów po ranach czy obrażeniach. Liczę na to, że drononi zaakceptują Everynne jako naszą, ludzką Złotą Królową - istotę nieskazitelną. Kogoś, kto urodził się, żeby rządzić. Przez całe życie udawało mi się chronić Everynne przed odniesieniem rany, która pozostawiłaby na jej ciele widoczną bliznę. Właśnie dlatego robię wszystko, żeby nie narazić jej na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - Mam jeszcze tylko jedno pytanie - odezwał się Gallen. - Nosicie Terror. Jeżeli planujecie wyzwać lorda roju na pojedynek, do czego jest wam potrzebne to urządzenie? - Na wypadek, gdybyśmy ponieśli całkowitą klęskę - rzekł Veriasse. - Everynne i ja udajemy się na Dronon. Jeżeli lord Opiekun odmówi nam prawa zmierzenia się z sobą w rytualnej walce, może próbować nas zabić. W takiej sytuacji nie będziemy mieli innego wyjścia oprócz rozpętania beznadziejnej wojny, której tak bardzo staraliśmy się uniknąć. Mamy nadzieję, że sama świadomość faktu, iż dysponujemy Terrorem, zmusi królową drononów do wyrażenia zgody na nasze żądanie. Jeżeli jednak okaże się to konieczne, siatka Everynne spowoduje eksplozję Terroru. Kiedy Złota Królowa zginie, drononi stracą kontakt z jej omnirozumem. Ich automatyczne linie obronne przestaną funkcjonować, a wówczas do ataku ruszy nasz ruch oporu. Gallen nie musiał pytać o to, co wydarzy się potem. Jego siatka już szeptała, ujawniając odpowiedź. Jeżeli Dronon zostanie zniszczony, zagładzie ulegnie czterdzieści procent uli. Władzę nad odległymi światami mogą chcieć przejąć miejscowe królowe, dotychczas zależne od władczyni roju. Między ulami wywiąże się długa i wyniszczająca wojna domowa o to, którzy Opiekunowie królowych zostaną nowymi lordami roju. Zaistniała sytuacja może skłonić inne roje drononów, rozsiane po galaktyce, do zaatakowania osłabionych przeciwników. Możliwe, że w wyniku walki pojawią się nowi lordowie, ale bez doświadczenia będą słabi. W ciągu pierwszych kilku miesięcy władza nad rojem może nawet kilkakrotnie przechodzić z rąk do rąk. Powstanie takie zamieszanie, że ludzie uzyskają drogocenny czas, potrzebny do odzyskania utraconych światów, a przynajmniej do nawiązania równorzędnej walki. Mimo to, jak wspomniał Veriasse, taki plan stwarzał duże zagrożenie. - Istnieje jeszcze jedna możliwość, o której nic nie mówiliście - odezwała się Maggie. - Obawiam się, że najbardziej prawdopodobna. Co będzie, jeżeli drononi pozwolą wam stanąć do walki o prawo władania ich światami i przegracie? - Przynajmniej stworzymy precedens, dzięki któremu ludzie będą mieli prawo walki o to, żeby zostać następcą tronu - odparł mężczyzna. - Na wielu światach mam zaufanych ludzi, którym powierzyłem fragmenty tkanki pobranej z ciała Everynne. W ten sposób będziemy mogli mieć tysiące klonów. Wcześniej czy później któryś Opiekun zwycięży w walce i zostanie lordem drononów. - Czy wówczas wywołacie eksplozję Terroru? Everynne pokręciła głową. - Nie moglibyśmy. Jedyną nadzieją na powodzenie tego planu jest postępowanie zgodnie z prawem ustanowionym przez drononów. Moja matka i Tharrinowie spędzili dużo czasu, zastanawiając się nad każdym szczegółem. Doszli do wniosku, że to rozwiązanie jest najlepszym sposobem odzyskania władzy nad naszymi planetami. W przeciwnym razie podczas walki zginęłyby miliardy niewinnych istot, nie tylko ludzi. Rozumiesz chyba, że nie mamy innego wyjścia? - Ale jeżeli nie zwyciężycie, skażecie tych ludzi na wiele lat cierpień pod rządami zdobywców - odezwała się Maggie. - Nie możecie na to pozwolić. Aberlainowie dokonują w organizmach ludzkich takich dalekosiężnych zmian, że następne pokolenie naszych dzieci nie będzie miało wiele wspólnego z istotami ludzkimi! Nie możecie do tego dopuścić! Gallen ujrzał, że oczy dziewczyny rozszerzyły się ze zgrozy. Mimo iż w ciągu ostatnich dni sprawiała wrażenie spokojnej, widział, jakie spustoszenia w jej umyśle poczynił pobyt na Fale. Veriasse westchnął, a Everynne postarała się rozproszyć jej obawy. - Nawet jeżeli wygramy, dla ludzi będzie to bardzo smutna chwila - powiedziała. - Ustanowione przez Tharrinów prawo także zezwala na dokonywanie udoskonaleń w organizmach dzieci, ale tylko w takim zakresie, w jakim wyrażą zgodę ich rodzice. Pragniemy, żeby wszyscy ludzie byli uczciwi i wolni, a także by mieli prawo do nieśmiertelności. Czasami wyrażamy zgodę na wprowadzanie ulepszeń w całych cywilizacjach, tak by ludzie mogli być lepiej przystosowani do życia na różnych planetach. Jednak te żałosne istoty stwarzane przez drononów... Moje serce krwawi na samą myśl o nich. Obawiam się, że nie będziemy mogli znaleźć dla nich miejsca w naszej przyszłej społeczności. Jeżeli wyrażą na to zgodę, stworzymy im szansę zamieszkania na Drononie, żeby mogli stworzyć społeczeństwa podobne do istniejących w ulach. Ci zaś, którzy będą pragnęli pozostać z nami, mogą zechcieć dokonać w organizmach swoich dzieci zmian, unicestwiających te, którym poddali ich drononi. A poza tym mogę ci obiecać, że aberlainowie nie ujdą karze. Gallen widział wyraźnie, że Everynne bardzo troszczy się o przyszłość swojego ludu. Wiedziała, że albo zwycięży i będzie żyła, albo przegra, ale dzięki temu natchnie swój lud nową nadzieją. Nagle młodzieniec uświadomił sobie, że także pragnie udać się na Dronon i przekonać się, jaki będzie wynik tej walki - nawet gdyby miało to oznaczać śmierć we wzbudzonych przez Terror płomieniach, pochłaniających całą planetę. Wsunął karabin zapalający do pochwy, a następnie wyciągnął wbity w dno morskie miecz i zaczął osuszać ostrze, wywijając nad głową. - Veriasse - odezwała się Maggie. - Zastanawiam się nad jedną rzeczą. Mimo że pracowałam dla aberlainów bardzo krótko, doszłam do wniosku, że moim strażnikom można było wszczepić komplet lepszych genów. Te istoty mogły być przecież lepiej uzbrojone, dzięki czemu nikt nie zdołałby pokonać ich podczas walki. Były kiedyś jedynymi strażnikami Semarritte i wydaje mi się trochę dziwne, że są tacy słabi. Orick zabił jednego własnymi zębami. - Lady Semarritte nie była despotyczną władczynią - wyjaśnił Veriasse. - Tharrinowie rządzili dlatego, że tak życzyli sobie ich poddani. To prawda, strażnicy nie byli doskonali. Jeden z powodów ich słabości wynikał zapewne z faktu, że dokonywane w ich organizmach zmiany pochodzą z bardzo dawnych czasów. A poza tym zawsze wiedzieliśmy, że pewnego dnia ktoś taki jak drononi może zechcieć przejąć kontrolę nad omnirozumem. Strażnicy noszą Przewodniki i otrzymują rozkazy bezpośrednio od omnirozumu. W związku z tym każdy uzurpator, który przejmie władzę nad tym urządzeniem, może wydawać rozkazy flotom i armiom. Może kierować, dokąd zechce, miliardy wojowników rozproszonych po dziesiątkach tysięcy światów. Czy nie czujesz się spokojniejsza, wiedząc, że ludzie mogą chociaż żywić nadzieję na to, że pewnego dnia ich pokonają? Gallen wsunął ostrze miecza do pochwy. - Chodźmy - powiedział, po czym odwrócił się i ruszył w stronę lądu majaczącego na horyzoncie. Przez następne trzy godziny brodzili w ciepłej wodzie, tylko raz przystając, żeby odpocząć. Morska woda nie była bardzo słona, ale wszędzie zdumiewająco przejrzysta. Wyszukując płycizny, starali się kierować tam, gdzie woda nie sięgała powyżej bioder, chociaż widzieli miejsca, w których była o wiele głębsza. Gdzieniegdzie z dna wystawały formacje skalne, piętrzące się na podobieństwo zatopionych wysp. Tu i ówdzie było widać wielkie ławice srebrzystych rybek, które nagle spłoszone, śmigały w głębiny, gdzie szukały schronienia w szczelinach skalnych. Dwa razy widzieli także duże drapieżne bestie, polujące na głębinach na mniejsze ryby. Veriasse ostrzegł Gallena, żeby miał się na baczności przed tymi stworzeniami. - Miejscowi ludzie nazywają je puanami - oznajmił. - Drapieżniki żywią się wszystkim, co potrafi pływać. W końcu dotarli do brzegu - piaszczystej plaży, ciągnącej się wiele mil w obie strony. Miałki piasek okazał się mieszkaniem owadów podobnych do moskitów i dziwnych miękkich stworzeń, które przypominały Gallenowi sosnowe szyszki zakończone ośmioma nogami. Tu i tam było widać przemykające się po piasku niewielkie czerwonawo-czarne pająki, dzielnie dźwigające małe kamyki. Jeżeli ktokolwiek się do nich zbliżał, atakowały intruza kamieniem, przerzucając go tylnymi odnóżami nad grzbietem. Nie bały się nikogo, jakby były władcami całej plaży. Gallen nie widział żadnych ptaków. Od morza zerwał się silny wiatr i po jakimś czasie piasek zaczęły zalewać morskie fale. Wszyscy ruszyli w dalszą drogę i wkrótce znaleźli się na kamiennym płaskowyżu, pełnym fantazyjnie rzeźbionych srebrzystozielonych wapiennych skał i zagłębień wypełnionych morską wodą, jaka pozostawała podczas odpływów. Gallen i Orick zaczęli się wspinać po stromym zboczu wapienia, a kiedy dotarli na wierzchołek, spojrzeli na południowy wschód. W odległości kilku mil zobaczyli wzniesione na palach miasto, ale o wiele bliżej, niemal pod samymi skałami, ujrzeli czworo dzieci polujących na coś w zagłębieniach z wodą. Dzieci miały czerwoną skórę i tak długie nogi, że brodząc w wodzie, wyglądały, jakby chodziły na szczudłach. Były ubrane w jaskrawe tuniki, a we włosach miały wplecione różnobarwne kawałki materiału. Wokół nich biegała bestia, której ciało zdobiły złociste i brązowe łuski. Miała wielkie, charakterystyczne dla drapieżników zęby i długi ogon, którym się podpierała. Przednie łapy, zakończone długimi pazurami, były nieco krótsze w porównaniu z tylnymi. Gallen zorientował się, że stworzenie musi być jakąś odmianą mięsożernego dinozaura. Na grzbiecie bestii ujrzał ozdobne skórzane siodło. Przez jakiś czas przyglądał się, jak dzieci i dinozaur współpracują podczas polowania. Bestia przebiegała przez zagłębienie z wodą, rozchlapując ją we wszystkie strony, a czasami posługiwała się rogatym grzebieniem wyrastającym w okolicach nosa, by odrzucać na bok większe skały. Dzieci wskakiwały do wody i wymachując czymś w rodzaju siatek na motyle, zagarniały wielkie żółte homary. Niektóre wkładały do płóciennych worków, a innymi karmiły swojego pomocnika. W końcu jedno z dzieci ujrzało cień Gallena, padający na skały obok jakiegoś stawu, i uniosło głowę. Uśmiechnęło się i pokazując młodzieńca towarzyszom, zaczęło machać ręką. Cała gromadka uniosła głowy, ale po chwili zajęła się znów polowaniem. Gallen i Orick zeszli na dół, po czym wszyscy ominęli wielką skałę. Młodzi myśliwi właśnie kończyli wyławiać ostatnie homary. Najstarszy chłopiec, liczący może dziesięć lat, powitał ich i zapytał, dokąd zdążają. Veriasse odpowiedział, że do miasta. Dzieci sprawiały wrażenie zachwyconych widokiem czworga obcych ludzi i niedźwiedzia. Dwóch najmłodszych chłopców widocznie pragnęło uprzedzić mieszkańców miasta o wizycie gości. Wskoczyli na siodło, a dinozaur zawrócił, po czym pognał drugimi, płynnymi susami ku zabudowaniom. Wkrótce dziwny wierzchowiec zniknął za skałami. Miasto, odległe o jakieś sześć mil, przypominało z daleka kolonię wielkich grzybów. Gallen i pozostali ruszyli labiryntem wiodącym pomiędzy kamiennymi stawami z wodą. W końcu dotarli do granic miasta. Nad ich głowami zbierały się ciemne chmury, zapewne zwiastujące zbliżanie się popołudniowej burzy. Wszyscy zaczęli wchodzić po szerokich kręconych schodach wijących się wokół grubego rdzenia, który rzeczywiście przypominał trzon grzyba. Kiedy dotarli na wierzchołek, Gallen stwierdził, że widzi równinę, poprzecinaną łagodnymi wzgórzami. Zorientował się, że pagórki są cementowymi domami, mającymi kształt wielkich kopuł. Nie widział jednak żadnych szyb w oknach ani drzwi zamykających otwory wejściowe. Domyślił się, że w mieście musiały przez cały rok panować umiarkowane temperatury, a w powietrzu nie latały żadne dokuczliwe owady. Przed wejściem do każdego domu znajdował się przestronny taras, na którym siedziały lub stały grupy ludzi gotujących strawę przy ogniskach albo słuchających muzyki. Na dachach budynków urządzono kunsztowne ogrody. Everynne zdjęła maskę z twarzy i zsunęła kaptur osłaniający jej głowę. Chciała wejść do miasta, nie ukrywając swojej tożsamości. Przebywający na tarasach ludzie wstawali na jej widok i witali jąrado-snymi przeciągłymi gwizdami. Gallen spojrzał na Veriasse’a, jakby chciał zapytać go, dlaczego kobieta czuje się w mieście taka pewna siebie. - Tu, na Cyanesse, drononi nie stanowią żadnego zagrożenia - wyjaśnił mężczyzna. - Znajdujemy się na planecie odległej o ponad czterdzieści tysięcy lat świetlnych od Fale, daleko od światów opanowanych przez zdobywców. Upłynie wiele lat, zanim pojawią się tu ich statki. Może nawet nigdy nie przylecą. Mieszkańcy słyszeli jednak o toczącej się wojnie i doskonale wiedzą, kim jest Everynne. Tak więc wczesnym popołudniem Gallen znalazł się w prastarym mieście Dinchee, położonym na planecie Cyanesse na brzegu Morza Spokojnych Medytacji. Miał zaznawać spokoju, jakiego doświadczali kiedyś mieszkańcy wszystkich światów rządzonych przez matkę Everynne. Późnym popołudniem na najwyższym poziomie miasta Dinchee zorganizowano festyn z muzyką i śpiewami. Oba słońca zachodziły, oświetlając miasto złocistymi promieniami, a ciepły wiatr pędził nad powierzchnią morza gromady cumulonimbusów. Dzieci piekły nad płomieniami ognisk całe homary, po czym przynosiły je ułożone w stosy na tacach, na których nie brakowało melonów, prażonych orzechów i trufli. Gallen nie znał wszystkiego, co mu podawano, ale jadł do syta, a kiedy skończył, odszedł na bok, ułożył się w trawie i otworzywszy usta, wystawił twarz na podmuchy wiatru. W pobliskim ogrodzie trzech młodzieńców grało na mandolinach i gitarach, akompaniując śpiewającej dziewczynie. Everynne siedziała obok nich i słuchała, a Veriasse rozmawiał ze starszą kobietą będącą Tharrinem i nalegającą, żeby nazywano japo prostu Babką. Drobno-koścista i siwowłosa staruszka była mimo podeszłego wieku nadal bardzo urodziwa. Siedziała na kamieniach, podwinąwszy długie nogi. Na głowie nosiła staromodną siatkę, sporządzoną z mosiężnych płytek z wyrytymi symbolami wiedzy. Młodzi ludzie z miasta traktowali kobietę z najwyższym szacunkiem. Zapadał zmierzch. Obserwując mieszkańców, Gallen zorientował się, że nie są zamożni. Nie mieli magazynów z żywnością, ale żywili się tym, co zebrali w ogrodach lub złowili w morzu. Ich rozrywki były równie niewyszukane, co pożywienie. Na obrzeżach miejskich placów nie widywało się wielu hałaśliwych sklepów i straganów, do jakich młodzieniec przyzwyczaił się na Fale. Wszyscy byli odziani w jaskrawe różnobarwne tuniki. Mimo iż Gallen nie mógłby nazwać ich zamożnymi, mieszkańcy Dinchee sprawiali wrażenie bogatych duchem. Ich dzieci były silne, mądre i szczęśliwe. Veriasse rozmawiał półgłosem z Babką, prosząc ją o żywność na drogę i dwa powietrzne skutery. Staruszka uśmiechnęła się i kiwnęła głową. Oznajmiła, że w mieście nie ma wiele skuterów, ale zgodziła się spełnić wszystkie jego prośby. Veriasse na chwilę przerwał rozmowę, by popatrzyć na Gallena, Maggie i Oricka. - Naszych troje przyjaciół pragnęłoby tu odpocząć - oznajmił, zwracając się znów do Babki. - Wszyscy chcieliby pozostać tu przez jakiś czas pośród twoich ludzi, zanim będą mogli powrócić do domu. - Będą tu mile widzianymi gośćmi - odparła starowina. - Są przyjaciółmi naszej Wielkiej Pani, a zatem uczynimy wszystko, żeby czuli się pośród nas jak u siebie. - Proszę nie zwracać uwagi na to, co mówi pani ten stary kogut - odezwał się pospiesznie Gallen. Kiwnął głową, pokazując Veriasse’a. - Zamierzamy wyruszyć w dalszą drogę razem z Everynne. Mężczyzna pokręcił głową. - Myślałem o tym i doszedłem do przekonania, że nie powinniście nam towarzyszyć. Władzę na obu następnych planetach, które odwiedzimy, sprawują drononi, a jeżeli mam być szczery, Everynne i ja, wędrując bez was, będziemy mniej rzucali się w oczy. - Czy pytałeś, co - ona sądzi na ten temat? - zainteresował się Gallen. - Nie - odparł łagodnie Veriasse. - Nie sądzę, że muszę pytać ją o zdanie. - A zatem ja to zrobię - oświadczył młodzieniec. Odwrócił głowę i popatrzył na muzykantów. Nie ujrzał jednak obok nich Everynne, która jeszcze przed chwilą przysłuchiwała się występowi. W zapadających ciemnościach zobaczył jednak błysk jej niebieskiej sukni nieco dalej, pośród drzew porastających niewielkie wzgórze. Wstał, przecisnął się między grupami mieszkańców i skierował ku ścieżce, którą podążyła. Dróżka wiodła płytkim wąwozem ku miniaturowemu zagajnikowi, w którym cykały świerszcze, witające nadejście nocy. Ze wszystkich rzeczy, jakie dotąd widział na planecie, tylko świerszcze przypominały mu rodzinne strony. Ścieżka była dosyć szeroka i starannie pielęgnowana. Nie widział Everynne, więc poprosił siatką o wyostrzenie czułości jego wzroku i słuchu. Podążając śladami kobiety, poruszał się bezgłośnie. W pewnej chwili minął parę nagich kochanków, oddających się pieszczotom w gąszczach paproci. Po przejściu blisko stu jardów dotarł do skraju miasta. Zorientował się, że znajduje się na tarasie widokowym porośniętym bujną trawą i kończącym się metalową balustradą. Ujrzał tam Everynne, stojącą w miejscu, gdzie taras graniczył z zagajnikiem. Kobieta przyglądała się zachodowi słońc. Po piaszczystej plaży, przez którą przeszli zaledwie przed kilkoma godzinami, przelewały się teraz gnane przybojem morskie fale. Woda przybrała pomarańczowomiedzianą barwę, a o wapienne skały rozbijały się spienione bałwany. W morskiej toni, nieco dalej od brzegu, było widać mnóstwo zielonkawych świateł. Everynne stała nieruchomo, nie odzywając się ani słowem. Chociaż dumnie uniosła głowę, wydawała się Gallenowi tak krucha, że mógłby podnieść ją jedną ręką. Mimo iż była odwrócona tyłem, widział łzy, płynące po jej policzku. Jej ciałem wstrząsały dreszcze, jakby kobieta tylko z trudem powstrzymywała się od łkania. - Czy przyszedłeś, żeby popatrzyć na latarniki? - zapytała, gestem brody pokazując na spienione fale w dole i poruszające się w nich zielonkawe ogniki. - Takich ryb nie spotkasz nigdzie indziej. Każda ma własne światełko, ułatwiające jej polowanie. Gallen stanął za plecami Everynne i położył dłonie na jej ramionach. Kobieta drgnęła, jakby nie spodziewała się, że ją dotknie. Poczuł pod palcami napięte jak postronki mięśnie pleców i zaczął delikatnieje masować. Chciał poprosić Everynne o wyrażenie zgody na to, żeby mógł towarzyszyć jej w dalszej drodze, ale widząc, że się czymś martwi, nie śmiał zacząć. - Nie przyszedłem tu, żeby przyglądać się rybom - odparł cicho. - Prawdę mówiąc, niewiele mnie obchodzą. Z jakiego powodu płakałaś? Musiał długo czekać na odpowiedź. W końcu Everynne pokręciła głową. - Z żadnego. Ja tylko... - zaczęła i urwała. - Jesteś smutna - szepnął Gallen. - Dlaczego? Everynne uniosła głowę i wpatrzyła się w horyzont. - Czy wiesz, ile lat miała moja matka? - zapytała tak cicho, że jej słowa zostały niemal zagłuszone przez szum morskich fal, rozbijających się o wapienne skały. - Kilka tysięcy - odparł Gallen. Mimo wszystko była przecież istotą nieśmiertelną, a Veriasse powiedział kiedyś, że był jej strażnikiem przez sześć tysiącleci. - A wiesz, ile ja mam? - Osiemnaście? Dwadzieścia? - próbował zgadnąć Gallen. - Prawie trzy - wyznała Everynne. Gallen był wstrząśnięty. - Veriasse rozpoczął proces klonowania już po śmierci mojej matki. Hodował mnie w przyspieszonym tempie w spokojnej kadzi na planecie Shintol. Nie mógł ryzykować, że będę dorastała jak inne dzieci. Obawiał się, że mogłabym wówczas doznać jakichś obrażeń albo złamań kości. Nadzorując proces hodowli, posługiwał się siatkami, które uczyły mnie wszystkiego, co powinnam wiedzieć: historii, etyki, psychologii. Mam wrażenie, że nauczyłam się wszystkiego o życiu, ale sama niczego nie przeżyłam. - I obawiasz się, że za kilka dni twoje życie może się skończyć? - Nie, ja wiem, że się skończy - oświadczyła z przekonaniem Everynne. - Moja matka była o wiele starsza i mądrzejsza niż ja. Od tysięcy lat drononi zagrażali granicom obszaru, którym władała. Miała całe tysiąclecia na przygotowanie się do walki, a mimo to zginęła. Myślę, że nie mam absolutnie żadnej szansy. Gdybym jednak wygrała, już nigdy nie będę tym, kim jestem. Sam wiesz, jak to jest, kiedy porozumiewasz się z osobistym rozumem. Znasz radość i ból, jakich doznajesz w chwili połączenia. Pamiętaj jednak i o tym, że omnirozum ma rozmiary planety i przechowuje więcej informacji niż mózgi trylionów połączonych osobistych siatek. W porównaniu z omnirozumem jestem... czymś mniejszym od owada. Moja matka spędziła wiele lat, zespalając się z nim w całość, a kiedy jej ciało umarło, przekazała swoją osobowość klonom. Omnirozum przechowuje to wszystko, czym była moja matka. Zna wszystkie jej najskrytsze myśli, sny, marzenia i wspomnienia. Jeżeli się z nim połączę, przestanę być sobą pod każdym względem. Jej przeżycia zawładną moim mózgiem i stanie się tak, jakbym nigdy nie istniała. - Nadal pozostaniesz sobą - odezwał się Gallen, pragnąc ją pocieszyć. - Tego nikt ci nie odbierze. Mówił tak, chociaż wiedział, że nie ma racji. Jeżeli chodziło o omnirozum, Everynne byłą tylko pustą skorupą, czekającą na wypełnienie formą Wielkiej Sędziny Semarritte. W ciągu bardzo krótkiego czasu, kiedy to się stanie, Everynne dorośnie i nauczy się więcej, niż miliardy ludzi kiedykolwiek będą mogły się nauczyć. W procesie tym jej osobowość zostanie usunięta w cień jak coś bez znaczenia. Kobieta odwróciła się i ze smutnym uśmiechem spojrzała w jego oczy. - Oczywiście, masz rację - powiedziała, jakby chciała go uspokoić. Wiatr rozwiewał jej włosy. Gallen utkwił spojrzenie w jej ciemnoniebieskich oczach. - Może ktoś inny mógłby zrobić to zamiast ciebie - powiedział. - Są przecież inni Tharrinowie. Może w twoim imieniu mogłaby rządzić Babka. Everynne pokręciła głową. - Jest bardzo miłą i mądrą staruszką, ale nie mogłaby mnie zastąpić. Wielka Sędzina musi zasłużyć na swój tytuł, a Babka nigdy nie mogłaby nań zasłużyć. Wszyscy Tharrinowie znają plan Semarritte, zgodnie z którym moja matka miała powrócić pod postacią klonu. Czasami sama się zastanawiam, czy jestem godna stać się Sługą Wszystkich, ale Tharrinowie odnoszą się do mnie w ten sposób, jakbym była następczynią Semarritte. Uważają, że kiedy połączę się z omnirozumem, moje krótkie życie stanie się czymś nieistotnym. Stanę się Semarritte. - Przerwała i głęboko odetchnęła. - Chciałabym podziękować ci za to, co dzisiaj uczyniłeś. - Co masz na myśli? - Tę chwilę, kiedy wymierzyłeś do nas z karabinu zapalającego. Cieszę się, że nie jesteś osobą, która podążyłaby za mną z zamkniętymi oczami. Zbyt wielu ludzi ślepo za mną podąża. - A czy uważasz, że nie powinni tego robić? - Oczywiście! Everynne przez krótką chwilę milczała, nagle od strony miasta dobiegł ich czyjś śmiech. Słońca zaszły i mrok zaczynał gęstnieć. Gallen czuł, że powinien wrócić do pozostałych, ale Everynne stała przed nim w odległości co najwyżej dłoni. Wpatrywała się w jego oczy, a w pewnej chwili pochyliła się i objąwszy jego szyję, pocałowała namiętnie w usta. - Obyś cały czas wątpił w moje intencje! - szepnęła porywczo. Jej wargi były gorące, zapraszająco rozchylone. Gallen potraktował jej zachętę dosłownie. - Obawiasz się, że wkrótce umrzesz - szepnął i odwzajemnił pocałunek. Kobieta przytuliła się do niego, ocierając się jędrnymi piersiami o tors młodzieńca. - Myślę, że się w tobie zakochałam - szepnęła. - Pragnę dowiedzieć się, jakie to uczucie, kiedy ja się w kimś zakochuję. Gallen zastanawiał się przez chwilę nad tym, co powiedziała i co właściwie miały oznaczać jej słowa. Cofnął się o pół kroku. - Veriasse był strażnikiem twojej matki. Czy był także jej kochankiem? - zapytał. Everynne kiwnęła głową i nagle młodzieniec zrozumiał, co zamierzała mu powiedzieć. Kiedy omnirozum przekaże jej wspomnienia matki, kobieta stanie się pod każdym względem nową Semarritte. Veriasse nie tylko usiłował przywrócić swoim ludziom Wielką Sędzinę. Starał się również odzyskać żonę. - Nigdy mnie nawet nie dotknął i ani razu nie złączył się ze mną - rzekła Everynne. - Widzę jednak, jak się zadręcza. Jestem dla niego tylko dzieckiem, cieniem kobiety, którą kiedyś kochał. Czasami mnie obserwuje, a ja widzę, jak stara się zapanować nad pożądaniem. Everynne znów przytuliła się do Gallena i przez minutę czy dwie oboje stali w milczeniu. Młodzieniec czuł na swojej piersi szybkie uderzenia serca kobiety. - Daj mi tę noc - szepnęła w pewnej chwili Everynne. - Bez względu na to, co stanie się później, nie odchodź teraz ode mnie. Gallen spoglądał w jej szeroko otwarte oczy. Przez tkaninę płaszcza czuł żar promieniujący od jej ciała. - Wiem, że mnie pragniesz - ciągnęła. - Od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałam, jestem świadoma tego, jak wodzisz za mną spojrzeniem. Ja też cię pragnę. Zdumiony Gallen zorientował się, że drży jak w febrze. Everynne była najpiękniejszą i najdoskonalszą kobietą, jaka kiedykolwiek widział. Czuł nieznośny ból na myśl o tym, że nigdy nie będą mogli być razem. Nie mógł zignorować swojej żądzy. Gdyby poprosiła go, żeby zostałjej lordem Opiekunem i walczył z drononami w jej imieniu, uczyniłby to bez wahania. Byłby rad, mogąc narażać dla niej życie dzień po dniu, godzina po godzinie. Kobieta mogła dać mu jednak tylko jedną noc. Everynne zsunęła błękitną suknię z ramion, a potem zdjęła bieliznę. Stała naga w ciemnościach, pozwalając młodzieńcowi, by ją obejmował. Miała drobne piersi, ale bardzo jędrne. Jej uda były kształtne i silne. Szybko oddychając, zaczęła zdejmować płaszcz Gallena, po czym pociągnęła go w soczystą, miękką trawę. Oboje złączyli się w miłosnym uścisku. Kiedy przestali się kochać, przez długi czas leżeli nadzy obok siebie. Od strony morskiego brzegu było słychać nieustanny szum fal rozpryskujących się o skały. Dzięki ognikom latarników cały ocean sprawiał wrażenie jarzącego się zielonkawą poświatą. Chmury na niebie zniknęły i ukazały się gwiazdy. Było ich tyle, że ich blask rozjaśniał całą okolicę. Liście drzew szeleściły poruszane podmuchami ciepłego wiatru. Gallen czuł się wreszcie odprężony. Everynne przytuliła się mocniej i przez jakiś czas oboje drzemali. Kiedy Gallen się przebudził, stwierdził, że wiatr staje się coraz chłodniejszy. Ogromna ławica latarników odpłynęła i mroki nocy okrywały ich jak wielki namiot. Gallen obejmował Everynne. Nie potrafił powstrzymać myśli, że to jest zarazem początek i koniec ich miłości. Oboje przypieczętowali go jednym, prawie nic nie znaczącym aktem. Przed nimi otwierała się cała przyszłość. Bez względu na to, co się stanie, wichry jutrzej szych zmian rozrzucą ich po wszechświecie jak dwa unoszone przez huragany zeschłe liście. Niebo nad głowami było tak wielkie, tak bezkresne, że leżeli nadzy, przytłoczeni przerażającymi ciemnościami. Nagle Gallen uniósł głowę i zobaczył Veriasse’a stojącego w mroku na skraju ścieżki. Zaskoczony, usiłował równocześnie usiąść i okryć nagie ciało płaszczem, ale mężczyzna przyłożył palec do ust, nakazując mu milczenie. - Bądź cicho, nie obudź jej - odezwał się chrapliwie. - I okryj ją suknią, żeby nie zmarzła. Gallen uczynił tak, a potem szybko ubrał się i okrył płaszczem. Kątem oka nie przestawał obserwować Veriasse’a, obawiając się ataku z jego strony, ale mężczyzna wyglądał bardziej na urażonego niż zagniewanego. Zaplótł ręce na brzuchu, jakby chciał go osłonić, po czym odwrócił się i ruszył ścieżką wiodącą do miasta. Gallen podążył za nim. Wydawało mu się, że mężczyzna idzie sztywno wyprostowany, co świadczyłoby o zdenerwowaniu. Domyślał się, że powinien jakoś przerwać nieznośną ciszę, więc powiedział cicho: - Przepraszam. Ja... Veriasse odwrócił się jak użądlony i spiorunował go spojrzeniem. - Nie musisz nikogo przepraszać - odezwał się w końcu, ale w jego głosie było słychać urazę. - Rozumiem, że Everynne wybrała ciebie, a nie mnie. Uważam to za naturalne. Jest młodą kobietą, a ty jesteś przystojnym mężczyzną. Ja... hmm... hmm... Uniósł ręce w bezradnym geście, po czym opuścił je, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. - Przepraszam - powtórzył Gallen, także nie mogąc znaleźć innych słów. Mężczyzna podszedł do niego i wymierzył palec w jego pierś. - Zamknij się! Nawet nie masz pojęcia, co to są przeprosiny! Kocham ją od sześciu tysięcy lat. Kocham ją tak, jak ty nigdy nie pokochasz żadnej kobiety! - Nieprawda! - krzyknął Gallen, czując niespodziewany przypływ wściekłości. - Kochałeś jej matkę, ty podły draniu! Everynne to nie Semarritte! Może być posłuszna twojej woli i dla dobra swojego ludu może zgodzić się na połączenie z omnirozumem, ale jeżeli to zrobi, zostanie unicestwiona! Tak bardzo pragniesz odzyskać kobietę, którą kochałeś, że nie zawahasz się przed zamordowaniem jej córki! Z oczu Veriasse’a strzeliły błyskawice, a nozdrza rozszerzyły się z wściekłości. Gallen uzmysłowił sobie, że siatka wyostrza jego zmysł wzroku. Napiął mięśnie i kiedy Veriasse zamachnął się pięścią, zanurkował, unikając jego ciosu. Próbował sienie denerwować; chciał zachować bezstronność. Wymierzył cios w brzuch mężczyzny, ale Veriasse uchylił się, a potem wyskoczył i usiłował kopnąć Gallena w pierś. Nagle obaj zaczęli walczyć, wymierzając w ciemnościach ciosy i kopnięcia. Veriasse poruszał się jak duch. Nie można go było dosięgnąć. Gallen, kierowany przez siatkę, zadawał kopniaki i ciosy tak szybko, że już dawno obezwładniłby tuzin rozbójników na Tihrglas, ale ani razu nie udało mu się trafić Veriasse’ a z całej siły. Czasami mężczyzna przyjmował cios i wówczas przez krótki ułamek sekundy Gallen czuł, jak jego nadzieje odżywają na nowo. Kiedy jednak przez następne trzy minuty ani razu nie zadał silnego uderzenia, poczuł, że zaczyna obezwładniać go zniechęcenie. Wiedział, że za chwilę Veriasse rzuci się do ataku. Cofnął się o krok i przyjął postawę obronną. Widział, że mężczyzna nie jest nawet zadyszany. - Nosiłem tę siatkę przez sześć tysięcy lat, chłopcze, i nosiłbym ją nadal, gdybym się nie obawiał, że może wystawić na niebezpieczeństwo moje prawo do wzięcia udziału w rytualnej walce - oświadczył. - Przecież to ja nauczyłem ją wszystkiego, co umie. Później ruszył do ataku. Gallenowi udało się uniknąć kilku pierwszych ciosów i kopnięć, ale w pewnej chwili Veriasse zamachnął się, mierząc w głowę. Młodzieniec usiłował przyjąć ten cios na nadgarstek. Zorientował się, że starzec jest o wiele silniejszy, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Jego cios spadł z taką siłą, że omal nie złamał ręki Gallena. Musnął jednak podbródek i sprawił, że młodzieniec runął na trawę. Szybko wstał i pozwolił, żeby jego ruchami kierowała osobista siatka. Stojący przed nim Veriasse rozpoczął dziwaczny taniec, zadając całe serie kopnięć i ciosów zmierzających do obezwładnienia przeciwnika. Siatka Gallena zaczęła szeptać, że cała kombinacja składa się z czternastu ruchów. W umyśle młodzieńca zaczęły rozbłyskiwać wszystkie po kolei, na tyle szybko, by mógł uniknąć najgorszych konsekwencji. Po czterdziestu sekundach Veriasse odskoczył. Był zdyszany; sprawiał wrażenie zmęczonego. Przez sekundę spoglądał z aprobatą na Gal-lena, po czym znów rzucił się do walki, wymierzając różne serie ciosów i kopiąc tak szybko, że siatka młodzieńca nie nadążała informować go o wszystkich ruchach. Gallen musiał bronić się instynktownie i robił to, cofając się między drzewami. Veriasse podążał za nim i atakował, wymachując pięściami i raz po raz wyskakując w powietrze. Starał się mierzyć w głowę, ale Gallen był pewien, że za chwilę mężczyzna spróbuje kopnąć go w łydkę czy udo. Nagle jednak Veriasse wyskoczył wyżej niż kiedykolwiek i wywinąwszy kozła w powietrzu, wymierzył kopniaka w tułów. Młodzieniec uniósł rękę, pragnąc zasłonić się przed ciosem, ale starzec, ujrzawszy ten ruch, w ułamku sekundy zmienił zamiar i skierował czubek buta ku wyciągniętej ręce. Cios dotarł do celu z głośnym chrupnięciem, trafiając w łokieć Gal-lena i paraliżując jakiś ośrodek nerwowy. Następne kopnięcie, zadane w chwili, kiedy Veriasse miał wylądować, trafiło w żebra młodzieńca z taką siłą, że z jego płuc uszło całe powietrze. W ostatniej chwili wojownik obrócił się w locie i kolejne kopnięcie musnęło włosy Gallena, zrzucając jego siatkę na ziemię. Gallen runął na murawę. Rozpaczliwie chwytał powietrze, piorunując spojrzeniem mężczyznę. Nie mógł nawet marzyć o stawieniu mu czoła, kiedy nie miał osobistego pomocnika. Nawet gdy go miał, nie mógł mierzyć się ze starcem. Veriasse stał nad nim i także oddychał z wielkim trudem. Gallen czuł, że po jego twarzy spływają krople potu. Pozbawiony osobistej siatki niemal nic nie widział, ale dostrzegał płomienie strzelające z oczu przeciwnika. Chwycił się za obolałą rękę i stwierdził, że tylko z trudem może poruszać zdrętwiałymi palcami. - Nie jesteś nam potrzebny - rzekł Veriasse. - Nie pozwolę ci iść z nami. - Jestem pewien, że Everynne będzie miała na ten temat odmienne zdanie - odparł Gallen. - A ja jestem równie pewien, że jej nie usłucham. - Tak jak nigdy jej nie słuchałeś? - zapytał Gallen. - Posyłasz ją na pewną śmierć i myślisz, że wolno ci ignorować jej opinię? - A ciebie... to przeraża? - odparł chrapliwie mężczyzna, ale w połowie pytania nagle się zakrztusił. - Tak. T y mnie przerażasz - odrzekł Gallen. Starzec z namysłem kiwnął głową. Stał pod drzewem, ale niespodziewanie uchwycił się pnia. Chyba poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Zaczął się bezwiednie wpatrywać w ziemię, jakby szukał czegoś, co zgubił. - No cóż, niech tak będzie - oznajmił cicho. - Czasami ja siebie też przerażam. Pośród mojego ludu krąży nawet stosowne powiedzenie: „Ze wszystkich ludzi najbardziej przeklęci są starzy politycy, ponieważ do końca swoich dni muszą żyć w świecie, który stworzyli”. Gallen był zaskoczony, że Veriasse nie starał się z nim sprzeczać, nie próbował się usprawiedliwiać. - Cieszysz się z tego, że przerażasz sam siebie? - To, co robię, przeraża nawet mnie - odparł starzec, prostując się pod drzewem. - Nie umiem jednak myśleć o niczym innym. Gallenie, sporządzenie omnirozumu zajmuje całe tysiąclecia. Kiedy budowa dobiegnie końca, urządzenie powinno służyć przez całe wieki tylko jednej osobie. Jeżeli ktoś inny próbuje przejąć nad nim władzę, rozum przestaje wykorzystywać wszystkie możliwości. Musimy go odzyskać! I chociaż bardzo chciałbym, żeby było inaczej, każdy, kto zechce się z nim połączyć, musi pożegnać się z własną tożsamością. Wiedziałem o tym, kiedy po raz pierwszy klonowałem Everynne. Wiedziałem, że omnirozum pochłonie ją i zniszczy. Zapewne w tamtych czasach to poświęcenie wydawało mi się... łatwiejsze do zniesienia. - Veriasse odwrócił głowę. Z wysiłkiem oddychał. - Gallenie, Gallenie... jakim cudem w to wszystko się wplątałem? Młodzieniec widział udrękę starca i rozumiał, że mężczyzna rozpaczliwie szuka wyjścia z beznadziejnej sytuacji. Veriasse przez chwilę stał w milczeniu, odwrócony plecami do niedawnego przeciwnika. - Co będzie, jeżeli zginiesz podczas pojedynku z drononem? - zapytał Gallen. - Co się stanie z Everynne? - Może także zginąć. - Jeśli dobrze zapamiętałem twoje słowa, mówiłeś, że drononi nie zabijają swoich Złotych Królowych, przegrywających walki. Twierdziłeś, że pokonane władczynie zostają tylko oszpecone czy okaleczone, przez co już nigdy nie mogą ubiegać się o tytuł królowej roju. - To prawda - przyznał Veriasse. - Czasami tak się dzieje. Za każdym jednak razem decyzja, czy pokonana królowa zostanie zabita, czy tylko okaleczona, zależy od kaprysu zdobywcy. Obawiam się, że drononi nie chcieliby darować życia Everynne. Po opanowaniu naszych światów zabili w tym sektorze galaktyki wszystkich Tharrinów, których odnaleźli, po czym zniszczyli cały ich materiał genetyczny. - Idę razem z wami na Dronon - oświadczył nagle Gallen. - Jeżeli przegrasz, może uda mi się przekonać drononów, żeby tylko oszpecili Everynne. Ze wszystkich możliwych scenariuszy walki tylko ten pozwala żywić jakąś nadzieję. Kobieta pozostanie wolna i będzie mogła wieść życie, jakie zechce. Veriasse spojrzał na Gallena, po czym uniósł brwi ze zdumienia. - Postawiłbyś wszystko na jedną kartę w nadziei, że uda ci się ocalić jej życie? - zapytał. - To bardzo szlachetnie z twojej strony. - Zamilkł na chwilę i kilka razy głęboko odetchnął, po czym nagle jeszcze bardziej się wyprostował, jakby ktoś zdjął z jego barków wielki ciężar.-A zatem pozwolę, żebyś dotrzymywał nam towarzystwa. Mam nadzieję, że uda ci się osiągnąć to, co zamierzasz. Everynne jest drogocennym skarbem; ostatnią z królewskiego rodu Tharrinów w tym sektorze galaktyki. Gallen czuł ostry ból w żebrach i zdrętwiałej ręce. Mężczyzna pomógł mu wstać i odszukać osobisty rozum. Głęboko westchnął. - Chciałbym prosić cię o jeszcze jedną wielką łaskę-powiedział. - Kiedy dawałem ci swoją siatkę, uczyniłem to, mając na uwadze dalekosiężne plany. Gallenie, oglądałem taśmy z zarejestrowanymi obrazami walk, jakie stoczył lord Opiekun drononów. Nazywa się Xim i spośród wszystkich lordów jest najodważniejszym, najsilniejszym i naj waleczniejszym wojownikiem. Od wielu pokoleń nie było nikogo, kto potrafiłby mu dorównać. Nie sądzę, żebym miał dużą szansę pokonania go w walce i przeżycia tego pojedynku. Jeżeli zginę, pragnąłbym, żebyś ty został moim następcą. Czy zgodzisz się być nowym lordem Opiekunem? - Ja? - zapytał zdumiony Gallen, uświadomiwszy sobie nagle, że w postępowaniu mężczyzny wobec niego nastąpiła radykalna zmiana. - Przecież jestem nikim. Z pewnością znasz wielu innych, lepszych niż ja wojowników. - Stworzyliśmy strażników, żeby za nas walczyli - przypomniał Veriasse. - Dzięki temu nie musieliśmy kształcić wojowników. Nosisz moją siatkę i po pewnym czasie przekonasz się, ilu rzeczy cię nauczy. Staniesz się równie biegły w sztuce walki jak ja. Gallen zastanowił się nad propozycją. Kusiło go, żeby się zgodzić. Wiedział, że jeżeli Everynne zginie, na jej miejsce zostanie stworzona inna, która także będzie go potrzebowała. Jeżeli jednak spełniłby prośbę Veriasse’a, musiałby przez wiele lat się trudzić, przy czym istniała możliwość, że jedyną nagrodą będzie niechlubna śmierć. Przypomniał sobie, że kiedyś składał przysięgę, zgodnie z którą ilekroć jego serce nakaże mu przyjść z pomocą innemu człowiekowi, nie powinien wahać się ani chwili. - Niech będzie, jak chcesz-powiedział. ROZDZIAŁ 13 Zapadała noc. Maggie i Orick siedzieli pogrążeni w rozmowie z Babką. Staruszka pozwoliła dzieciom przynieść z pobliskiego zagajnika kilka naręczy suchych gałęzi i rozpalić na jednym z tarasów ognisko. Zadawała dziewczynie mnóstwo pytań dotyczących życia w Clere. Maggie opowiadała Babce o tym, jak harowała w gospodzie od świtu do późnej nocy, zamiatając, zmywając i gotując. Zwierzyła się z tego, że matka umarła wkrótce po jej urodzeniu, a ojciec i wszyscy bracia utonęli, kiedy ich mała łódka rybacka wywróciła się na wzburzonym morzu. Maggie wydawało się, że Tihrglas jest wiecznie zimnym i ponurym miejscem, w którym zawsze czuła się przytłoczona, zapędzona w najciemniejszy kąt i wykorzystywana. W miarę jak mówiła, coraz bardziej uświadamiała sobie, że nie pragnie tam powrócić. Wolała żyć na Cyanesse albo nawet na Fale, pod warunkiem że byłaby wolna. Kiedy jednak skończyła opowiadać Babce o życiu na Tihrglas, staruszka uśmiechnęła się i z namysłem pokiwała głową. - Nasze życie jest podobne do twojego, gdyż my także nie posługujemy się androidami - powiedziała. - Dzięki temu możemy usługiwać jedni drugim i być dumni z tego, co stworzymy własnymi rękami. Proste życie jest najlepsze - dodała, jakby uważała, że życie na Tihrglas musiało być piękne. Maggie chciała z początku burknąć albo krzyknąć, że to nieprawda, ale Orick wtrącił swoje trzy grosze, mówiąc: - Och, wspaniale powiedziane! Wypiję za twoje zdrowie! Uniósł czarkę pełną czerwonego wina, którą trzymał w wielkiej łapie, po czym wlał zawartość do pyska. Ciepły wiatr szeleścił liśćmi drzew w zagajniku zupełnie tak samo, jak szumiał letniej nocy wiatr na Tihrglas. Niósł nawet taką samą woń słonej morskiej wody. Maggie przypomniała sobie, że podobny wiatr kołysał ją do snu, kiedy była dzieckiem. Poczuła ukłucie tęsknoty, może nie tyle za samą przeklętą Tihrglas, ile za utraconym dzieciństwem i za słodką ignorancją, w jakiej żyła, dopóki nie zobaczyła pierwszego dronona. Uświadomiła sobie nagle, że może gdyby nigdy nie dowiedziała się, kim są zdobywcy, nie opuściłaby rodzinnych stron. Może wówczas dożyłaby sędziwego wieku, pogodzona ze swoim losem. - Tak - przyznała po dłuższej chwili. - Proste życie jest najlepsze. Minęło sporo czasu, odkąd Veriasse udał się na poszukiwania Gallena i Everynne, i Maggie zaczynała się niepokoić. Mężczyzna powiedział kiedyś, że istnieją grupy ludzi, którym zależałoby na śmierci kobiety. Maggie zastanawiała się, czy znaleźliby się tacy tu, na Cyanesse, pośród tylu innych pokojowo usposobionych mieszkańców Dinchee. - Chyba pójdę poszukać Gallena - powiedziała, po czym wstała i minąwszy grupę siedzących wokół małego ogniska śpiewaków, zaczęła wchodzić na niewysokie wzgórze. Na niebie nie widziała gwiazd. Trochę blasku rzucał wschodzący czerwony księżyc. Słyszała szum fal dobiegający jak gdyby spod miasta. Dotarła do skraju niewielkiego lasu. Zagłębiając się między drzewa, czuła miły chłód wiatru. Ujrzała kilka ścieżek, ale nie miała pojęcia, którą wybrać. W końcu zdecydowała się na trochę szerszą niż pozostałe, wiodącą na ograniczony metalową balustradą taras widokowy, z którego można było spoglądać na ocean w dole. Przed balustradą widziała kilka ławek oraz ścieżkę, wiodącą chyba wokół miasta. Skrajem dróżki także wiodła balustrada, zwieńczona metalową poręczą. Dziewczyna pomyślała, że jeżeli pójdzie tędy, zapewne odnajdzie Gallena i pozostałych, siedzących na jakiejś ławce i pogrążonych w cichej rozmowie. Chwyciła metalową poręcz i przesuwając po niej dłonią, zaczęła iść w stronę tarasu. Minęła dwa skrzyżowania z odchodzącymi na boki węższymi ścieżynami, ale nigdzie nie widziała ani Gallena, ani Veriasse’a. W chwili gdy miała minąć trzecią, spojrzała na wygniecione miejsce w trawie i w blasku cynobrowego księżyca ujrzała tam leżącą martwą Everynne. Na ciało narzucono w pośpiechu błękitną suknią, jakby ktoś chciał ukryć zwłoki przed mieszkańcami. Maggie wydała zduszony jęk, podbiegła z boku do Everynne i ściągnęła suknię. Jak podejrzewała, kobieta była rzeczywiście naga. Nagle jednak otworzyła oczy. - Co się stało? - zapytała, siadając w trawie. Rozejrzała się nieprzytomnie na boki. - Gdzie jest Gallen? Maggie nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła, że w jej głowie zaczyna wirować, a serce wali jak oszalałe. - Uwiodłaś go, prawda? Everynne, nie wstając, odszukała części swojej bielizny, po czym zaczęła się ubierać. Spoglądała na Maggie, nie mówiąc ani słowa. W końcu włożyła suknię. - Namówiłaś go, bo miałaś na niego ochotę! - krzyknęła Maggie. - Mężczyźni i kobiety na wielu światach kochają się, kiedy tylko pragną - odparła Everynne. - Nie przywiązują do tego większej wagi. - Ta...ak? - zdziwiła się dziewczyna. - No cóż, na świecie, z którego j a pochodzę, ludzie przywiązują do tego wagę, a ty świetnie o tym wiedziałaś! - Nie chciałam sprawiać ci bólu - odpowiedziała kobieta. Sprawiać ból? - pomyślała Maggie. - Ty zabiłaś moją duszę. Nadal czuła, jak jej wali serce. Nie była pewna tylko tego, na kogo powinna być bardziej wściekła, na Gallena czy Everynne, ale wiedziała, że oboje są winni. - Może nie chciałaś sprawiać mi bólu - odrzekła w końcu. - Wiedziałaś jednak, że coś takiego mnie zrani, a mimo to zrobiłaś, co chciałaś. Doznałaś przyjemności, ale za cenę mojego cierpienia. Pomyśl o tym, kiedy zostaniesz Sługą Wszystkich Ludzi. Odwróciła się i pobiegła w stronę miasta. Everynne zawołała za nią, żeby wróciła, ale Maggie nie miała ochoty jej wysłuchać. Tej nocy prawie wcale nie spała. Wróciła do ogniska i do późna słuchała śpiewów i muzyki tego świata, czekając na powrót Gallena. Młodzieniec jednak nie wrócił, mimo iż towarzysz Everynne wyłonił się z mroków lasu wkrótce po niej. Maggie zapytała go, czy nie widział Gallena. Veriasse kiwnął poważnie głową i powiedział tylko: - Gallen i Everynne muszą porozmawiać. Prosili, żeby nikt im nie przeszkadzał. Kiedy muzycy skończyli grać i goście zaczęli się rozchodzić, Babka zaprowadziła Maggie i Oricka do dużego, ale skromnie umeblowanego pokoju, gdzie dziewczyna wykąpała się w ciepłej wodzie, po czym ułożyła się do snu na miękkim łożu. Niedźwiedź postanowił spać na podłodze. Maggie usiłowała zasnąć, ale im dłużej Gallen i Everynne nie wracali, tym większa ogarniała jąrozpacz. Wiedziała, że nie może oskarżać go o zdradę, gdyż właściwie nie byli zaręczeni, a jednak czuła się dotknięta do żywego. Przed dwoma laty, kiedy utonęli jej bracia j ojciec, także czuła, że cały świat usuwa się spod jej nóg. Cierpiała wówczas mniej niż teraz, mimo iż na wiadomość o śmierci wszystkich najbliższych wpadła w taką rozpacz, jakiej miała nadzieję nie doświadczyć nigdy więcej w życiu. Teraz jednak, kiedy Gallen przespał się z Everynne, cierpiała nie tylko dlatego, że go utraciła. Z całą siłą uświadamiała sobie, że bez względu na to, co powie albo zrobi, nigdy nie będzie mogła dorównać rywalce. Mogła kochać Gallena, spełnić każde jego życzenie, a nawet ofiarować mu całą siebie, ale wątpiła, żeby to wystarczyło. Miała wrażenie, że powinna być wściekła na Everynne. Powinna nienawidzić kobiety, która ukradła jej Gallena. Im dłużej jednak o tym myślała, tym bardziej uświadamiała sobie, że nie potrafi. Była zazdrosna o nią od pierwszej chwili, kiedy ją ujrzała. Everynne była piękna i miła, ale w pewien szczególny sposób smutna i zrozpaczona. Maggie nie mogła żywić nienawiści do kogoś, kto tak cierpi. Miała niejasne przeczucie, że powinna być zła także na Gallena, ale raz po raz przypominała sobie, że przecież chłopak niczego jej nie obiecywał. Jego miłość do Everynne nie mogła skończyć się w inny sposób. Nastał świt, ale Maggie nie wstawała z łoża, licząc na to, że w końcu będzie mogła się zdrzemnąć. Orick wyszedł cicho na śniadanie, ale później powrócił. - Babka i Everynne chcą się z tobą widzieć - oznajmił. - Pragną wręczyć ci podarunek. Everynne i Veriasse niedługo wyruszają w dalszą drogę. Chcą się z tobą pożegnać. Maggie leżała na łożu, czując piasek pod powiekami. Przez całą noc nie zmrużyła oka. Nie mogła zebrać myśli. - Nie. Nie zejdę - oświadczyła. - Czy jesteś tego pewna? - nalegał Orick. - Upominki są naprawdę wspaniałe. Dziewczyna poczuła, że zaczyna być zaciekawiona, ale nie chciała okazywać tego niedźwiedziowi. - Jest jeszcze jedna sprawa - ciągnął Orick. - Myślę, że powinienem ci to powiedzieć. Gallen ma zamiar towarzyszyć Veriasse’owi i Everynne. - Naprawdę? - zapytała Maggie, odrzucając pled w ten sposób, żeby mogła spojrzeć na niedźwiedzia. Zwierzę stało obok niej na czterech łapach. Przybliżyło nos do jej twarzy i węszyło, jak miało w zwyczaju, ilekroć coś mówiło. Dziewczyna poczuła w jego wilgotnym oddechu woń owoców zmieszaną z odorem odpadków. - Nie. Nigdzie nie idę. - Wielka szkoda - odparł Orick. - Gallen będzie się czuł zawiedziony tym, że nie chciałaś się z nim pożegnać. - Nawet nie wie, co znaczy to słowo - odparła Maggie. - Hmmm - burknął niedźwiedź. - Domyślam się, że chodzi ci o to, co wydarzyło się tej nocy? Na dworze jest wielu ludzi, wyglądających, jakby dręczyły ich wyrzuty sumienia. Nawet niedźwiedź może domyślić się, co się stało. Maggie nie odpowiedziała. - Och, daj spokój, dziewczyno! - ciągnął Orick. - Czy naprawdę nie rozumiesz tego, że Gallen kocha ciebie? Jak możesz myśleć, że jest inaczej? - Kocha Everynne - odparła szorstko Maggie. - Wy, ludzie, naprawdę niczego nie rozumiecie! - obruszył się Orick. - Kocha was obie! Gdybyś była niedźwiedziem, znalazłabyś jakiegoś przystojnego partnera, jeżeli byłby taki w pobliżu - a jeżeli nie, brzydkiego i starego dziada - i zaprosiłabyś go, żeby zechciał wypełnić wobec ciebie uświęcony prawem natury obowiązek. Później, kiedy byłoby po wszystkim, rozeszlibyście się w różne strony. Nie byłoby tylu jęków i grymasów, i zastanawiania się, kto kogo kocha czy nie kocha. - A co zrobiłbyś, gdyby ktoś inny miał ochotę na twoją towarzyszkę życia? - zapytała Maggie - No cóż, to przecież bardzo proste! - odparł niedźwiedź. - Musisz tylko zaczekać, aż skończy, a potem poprosisz go, by się wyniósł. To, że jakiś niedźwiedź ma dzisiaj ochotę na jakąś niedźwiedzicę, nie oznacza, że jutro nie może mieć ochoty na inną! Maggie stwierdziła, że zastanawia się nad procesem ewolucji. Był dla niej czymś całkiem nowym, ale pamiętała jeszcze lekcje wpajane jej przez Przewodnik. Matki ludzkie i niedźwiedzice nie miały jednak takich samych obowiązków. Samice nie musiały czekać dwudziestu lat, by wychować potomstwo, jak czynili to ludzie. Poza tym niedźwiedzie miały takie apetyty, że tolerowanie w pobliżu rywala, który podkradałby najsmaczniejsze kąski, po prostu nie miało sensu. - Rzecz jasna - ciągnął Orick - jeżeli jakiejś samicy zależy na tym, żeby szybko zdobyć partnera, po prostu gryzie rywalkę w tyłek i przepędzają, gdzie pieprz rośnie. - Tego także nie mogę zrobić - rzekła Maggie. - Oboje wyruszają w dalszą drogę. U ludzi to nie jest takie proste. - Oczywiście, że jest - zapewnił ją niedżwiedż. - Jeżeli naprawdę kochasz Gallena, będziesz walczyła o to, czego pragniesz. Wystarczy, że wpadniesz w szał. A zresztą, dlaczego ci to wszystko mówię? Czy nie uświadamiasz sobie faktu, że Gallen dokonał wyboru już dawno, kiedy wyrwał cię z niewoli lorda Karthenora? Maggie przyglądała się, jak Orick odchodzi, kołysząc brzuchem z boku na bok, tak jak zwykle chodziły niedźwiedzie. - Głupi ludzie - burczał. - Czasami sam nie wiem, dlaczego tyle dla nich robię. Może coś pomieszało się w mojej głowie. Nie pamiętam, czy moja matka kazała mi jeść owce i rozmawiać z ludźmi, czy też może rozmawiać z owcami i jeść ludzi? Zniknął za drzwiami. Maggie obróciła się na drugi bok, zła na siebie. Everynne i Veriasse wyruszali w drogę i było bardzo możliwe, że zginą. Ona jednak leżała, nadąsana. Postanowiła, że na złość wszystkim wstanie. Wyszła na dwór i stwierdziła, że promienie słońc barwią całe miasto na bursztynowo. W ciągu nocy morskie fale cofnęły się, odsłaniając szeroką, wilgotną i błyszczącą plażę. Pierwsze grupy dzieci już biegły z siatkami ku nieckom z wodą, by polować na homary. Dziewczyna ujrzała Gallena i pozostałych; siedzieli na kamiennych ławach tuż za drzwiami wiodącymi na taras. Na otwartej przestrzeni przed domem czekały już trzy powietrzne skutery, które nakazała przyprowadzić Babka. Były to niewielkie pojazdy latające, wyposażone w silniki i dwie pary umieszczonych w okolicach dziobu i ogona chromowanych skrzydeł, stabilizujących lot maszyny. U stóp staruszki spoczywało kilka pakunków owiniętych w srebrzyste folie. - Ach, Maggie, tak się cieszę, że cię widzę - odezwała się na jej widok Babka, klasnąwszy z radości pomarszczonymi dłońmi. - Zjawiłaś się w samą porę. Właśnie miałam zacząć rozdawać upominki. Starowina uśmiechnęła się tak pogodnie, że Maggie nie mogła oprzeć się wrażeniu, iż siwowłosa kobieta rzeczywiście dobrze czuje się w jej towarzystwie. W istocie, poprzedniego wieczora bardzo długo z nią rozmawiała, ale Maggie była później tak roztrzęsiona, że wszelkie miłe wspomnienia tamtych chwil po prostu uleciały z jej pamięci. Babka popatrzyła na złożone u jej stóp pakunki. - Przede wszystkim chciałabym wręczyć upominek naszej lady Everynne, której bogactwa i tak przewyższają wszystko, co mogłabym jej ofiarować. Przypomniałam sobie jednak w nocy, że wyprawiacie się, żeby walczyć z drononami, którzy nade wszystko uwielbiają swoją Złotą Królową. - Zaskoczona Maggie popatrzyła na staruszkę. Zapomniała, że Babka, będąc Tharrinem, świetnie znała plan ułożony przez Semarritte. - Ponieważ będziesz naszą Złotą Królową, musisz dobrze odegrać swoją rolę. Mam dla ciebie złoty strój i złotą siatkę. Podała kobiecie dwa pakunki. Everynne rozwinęła folię. Pierwszy zawierał rękawiczki, parę butów, rajstop i tunikę - wszystko jaskra wozłotego koloru. W drugim zawiniątku znajdowała się zakładana na głowę złota siatka, pełna ozdobnych wisiorków takiej samej barwy. - Przekonasz się, że rękawiczki i reszta stroju są niezwykle wytrzymałe - ciągnęła staruszka. - Niemal tak twarde jak pancerz dro-nona. Bardzo często zwycięski lord Opiekun próbuje wyrządzić pokonanej królowej większą krzywdę, niż tylko jąoszpecić. Władczyni drononów musi umieć się obronić. Jeżeli zostaniesz do tego zmuszona, ten strój będzie cię dobrze chronił. Oprócz tego w palce rękawic i czubki butów kazałam wprasować matryce selenowe. Jeżeli zadasz nimi silny cios w tułów dronona, możesz nawet roztrzaskać jego egzoszkielet. Everynne podziękowała Babce, a staruszka odwróciła się do Veriasse’a. - Jeżeli chodzi o naszego lorda Opiekuna, bardzo wątpię, czy na naszym świecie znalazłaby się jakaś broń, która mogłaby dorównać tej, jaką już dysponujesz. Postanowiłam zatem wręczyć ci coś, co natchnie cię nową nadzieją. To drobiazg, ale może pozwoli ci przetrwać najtrudniejsze chwile. Wręczyła mu niewielki pakunek. Veriasse rozwinął go i wyjął kryształowy flakon. Przyjrzał się mu uważnie, po czym wyciągnął szklany korek. W tej samej chwili w powietrzu nad przestronnym tarasem rozniósł się taki niebiański aromat, taka cudowna woń, że Maggie przepełnił entuzjazm i bezgraniczne poczucie siły. Chciała podskoczyć na ławie i wydać bitewny okrzyk. Veriasse nagle zaczął sprawiać wrażenie beztroskiego młodzieńca. Z jego czoła zniknęły wszystkie bruzdy i zmarszczki. Odchylił głowę i wybuchnął głośnym, przeciągłym śmiechem. W tej sekundzie Maggie nie wątpiła, że mężczyzna zwycięży w walce z lordami roju. Był silny, był niepokonany. Nie mógł przegrać. Veriasse zakorkował flakon, ale Maggie jeszcze przez jakiś czas czuła przypływ bezgranicznej energii. Kiedy pracowała dla aberla-inów, dowiedziała się, że takie flakony zawierały ekstrakty prostych białek-odpowiedzialnych za wywoływanie uczucia entuzjazmu - i oddziałujących na podwzgórze związków chemicznych, a także środek rozprowadzający je w powietrzu, tak aby podczas oddychania owa „Nadzieja” mogła zostać wchłonięta przez membrany zatok. Mimo iż coś niecoś wiedziała na temat tego, w jaki sposób było wywoływane uczucie entuzjazmu, Maggie nie mogła nie podziwiać mistrzowskiego wykonania podarunku. Artysta połączył specyfiki odpowiedzialne za wzbudzanie nadziei z jakimiś egzotycznymi perfumami. Zadał sobie wiele trudu, by odszukać właściwe proteiny i zmieszać je w taki sposób, by osiągnąć pożądany skutek. Babka spojrzała na innych członków niewielkiej grupy. - Lady Everynne zwróciła się do mnie, żebym wybrała coś specjalnego dla Gallena - powiedziała. - Chłopiec prosił ją kiedyś, że w nagrodę za swoje usługi chciałby otrzymać wieczne życie. Mimo iż później zrezygnował z tej prośby, w większym stopniu niż ktokolwiek zasługuje na tę nagrodę. Everynne pragnęłaby przynajmniej zacząć spłacać dług wdzięczności, jaki wobec niego zaciągnęła. Staruszka pochyliła się i sięgnęła po najmniejszy pakunek, po czym wręczyła go młodzieńcowi. - W środku znajdziesz sześć tabletek zawierających pełen komplet nanoleków. Pomogą ci leczyć rany, zwolnią proces starzenia się twojego organizmu i uwolnią cię od wszelkich chorób. Rzecz jasna, nie będziesz nieśmiertelny. Zawsze ktoś będzie mógł cię zabić. Zanim jednak wyruszysz w dalszą drogę, dokonamy pomiarów charakterystycznych cech twojego rozumu, a także pobierzemy próbkę tkanki zawierającą komplet genów. W ten sposób, nawet jeżeli umrzesz, będziesz mógł odrodzić się na nowo. Maggie dobrze wiedziała, ile wart był laki podarunek. Nawet w świecie Everynne takie rzeczy były zarezerwowane tylko dla osób, które na nie najbardziej zasłużyły. Gallen ujął niewielki pakiet, zważył w dłoni, a potem popatrzył w oczy dziewczyny i rzucił upominek tak, żeby go schwyciła. - Chcę, żebyś ty to miała - powiedział cicho. - Zawsze pragnąłem dać ci to w prezencie. Maggie siedziała, trzymając pakiet. Była tak zaskoczona, że nie wiedziała, co powiedzieć. - Ach, to dowód prawdziwej miłości - odezwała się Babka, a dziewczyna uświadomiła sobie, że to prawda. Gallen przekazałby tak drogocenną rzecz tylko komuś, kogo miłował bardziej niż własne życie. - Nie wiem, co powiedzieć - wyjąkała. - Dziękuję. Babka poklepała ja po kolanie. - Pomyślałam także o jakimś upominku dla ciebie, ale będzie gotów dopiero jutro - obiecała. Maggie podziękowała jej, po czym staruszka odwróciła się w stronę Oricka. - A teraz upominek dla niedźwiedzia. Zastanawiałam się nad wieloma rzeczami, ale kiedy rozmawiałam z tobą zeszłej nocy, ze wszystkich znanych istot żywych wydałeś mi się najbardziej samowystarczalny. Sam zresztą powiedziałeś, że niczego nie pragniesz ani nie potrzebujesz, chociaż zrzędzisz i marudzisz bardziej niż ktokolwiek inny, kogo znałam. Chciałabym więc cię zapytać, czy jest jakaś jedna rzecz, o którą chciałbyś poprosić mnie bardziej niż o cokolwiek innego? Orick podszedł o krok bliżej i przesunął jęzorem po wargach. - No cóż, widzę tutaj mnóstwo miłych rzeczy - zaczął. - Jedzeniu nie można nic zarzucić, a muzyka i miejscowi ludzie są nawet jeszcze lepsi. Ja jestem jednak tylko prostym niedźwiedziem z lasu, a przyroda dostarcza mi wszystkiego, czego zapragnę. Myślę, że gdybym miał poprosić o jedną rzecz, nie w twojej mocy byłoby spełnić moją prośbę. - Popatrzył na Veriasse’a i jego towarzyszkę. - Nie wyruszyłem w drogę z własnej woli, ale przywiązałem się do Everynne i chciałbym zobaczyć, jak to wszystko się zakończy. Gallen i Veriasse spojrzeli na Everynne. Chcieli, żeby ona zadecydowała. Maggie podejrzewała jednak, że nawet sama kobieta nie ma pojęcia, jak bardzo Orickowi zależy na spełnieniu tej prośby. Od wielu dni przecież okazywał jej niezwykłe przywiązanie. Maggie podejrzewała, że chociaż może to wydawać się niemożliwe, biedny niedźwiedź zakochał się w Everynne. - Byłeś zawsze wiernym przyjacielem, Oricku - odezwała się kobieta. - Pragnę odwzajemnić twoją przyjaźń i dlatego muszę odmówić twojej prośbie. Kiedy o tym mówiłam, usiłowałam sprawiać wrażenie beztroskiej, ale ostatni etap naszej wyprawy będzie wyjątkowo groźny. - Gallen i ja bywaliśmy już nieraz w wielu niebezpiecznych miejscach - odparł Trick -i ani razu nie zawiodłem go w potrzebie. - Proszę, nie nalegaj - rzekła Everynne, chociaż w jej oczach zakręciły się łzy. - Oricku, kocham ciebie. Nie mogłabym znieść myśli, że z mojej winy może przydarzyć ci się coś złego. Niedźwiedź przez chwilę tęsknie spoglądał na nią, po czym obrócił pysk w inną stronę. - Zgoda, niech tak będzie - westchnął. - Widzę, że mnie nie potrzebujesz. Zapewne tylko bym ci przeszkadzał. Odwrócił się i ruszył z powrotem do pokoju Maggie. - Zaczekaj! - zawołała Everynne i podbiegła do Oricka. Uklękła i zaczęła drapać go za uszami, a potem spojrzała w jego oczy i zalotnie zapytała: - Gdybyś był człowiekiem albo gdybym ja była niedźwiedzicą, czy nie chciałbyś, żebyśmy się kiedyś dobrze bawili? Pocałowała go, a Orick wysunął czerwony jęzor i przejechał nim po czole kobiety. Później wydał krótki zbolały skowyt i pospieszył do sypialni dziewczyny. Everynne wstała i przez chwilę spoglądała w ślad za nim. - Pogodzi się ze swoim losem - odezwał się Veriasse. - Niedźwiedzie nie widzą w tym nic dziwnego, że są odprawiane przez samice. Nie zamierzał być nieuprzejmy; po prostu przypominał dobrze znane fakty. Małe misie nigdy dobrowolnie nie odchodziły od matki. Samice musiały je odpędzać. Także później, kiedy dojrzałe osobniki się parzyły, niedźwiedzie nie opuszczały samic tak długo, aż te nie dawały im do zrozumienia, że mają dosyć ich towarzystwa. Everynne w milczeniu kiwnęła głową. Pogrążona w myślach, nie przestawała wpatrywać się w schody, na których zniknął Orick. Babka popatrzyła na kobietę. - Nie miej do siebie żalu - powiedziała. - Dałaś mu najcenniejszą rzecz, jaką miałaś. Dałaś mu swoją miłość. To coś, czego ja nie mogłam mu dać, a co będzie dla niego najcenniejszym skarbem. - Czy nie mogłabyś dać mu czegoś jeszcze? - zapytała Everynne. - Może jakiś medalion z moim wizerunkiem? Coś, dzięki czemu mógłby łatwiej mnie wspominać? - Oczywiście - odparła Babka. Everynne i pozostali zaczęli przygotowywać się do odjazdu. Veriasse uczył Gallena podstaw latania powietrznym skuterem. Maggie zdziwiła się faktem, że młodzieniec nie potrafi obsługiwać tego pojazdu. Uświadomiła sobie, że za sprawą siatki, z którą się nie rozstawała, musiała zostać nauczona takich rzeczy, kiedy spała. Dzięki temu znała teraz wszystkie szczegóły budowy i sposoby posługiwania się urządzeniem. Słuchając, jak Gallen podgrzewa silnik, stwierdziła, że turbina cicho piszczy, jakby łożyska nie były właściwie nasmarowane. Zastanawiała się nawet, czy nie powinna wyciągnąć ukrytej pod siedzeniem pasażera torby z narzędziami i nie pomajstrować trochę przy silniku. Everynne wróciła do swojego pokoju po bagaż, a Maggie uda-ła się na górę do swojego, żeby przynieść tobołek Gallena. Obok łoża ujrzała leżącego Oricka. Zaczęła przeszukiwać pakunek młodzieńca i robiła to tak długo, aż odnalazła uszkodzony klucz do wrót światów. Gallen trzymał go w starej, czarnej skórzanej sakiewce, którą mocno przewiązał rzemykiem. Maggie wyjęła klucz i zaczęła rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu czegoś o podobnych rozmiarach, co mogłaby włożyć na jego miejsce. Jej spojrzenie spoczęło na stojącej w rogu pokoju roślinie o szkarłatnych kwiatach, posadzonej w glinianym pojemniku. Wyłuskała z niego na wpół zagrzebany w ziemi niewielki kamień, włożyła do sakiewki, na nowo przewiązała rzemieniem i umieściła sakiewkę w tobołku młodzieńca. Orick, który przez cały czas ją obserwował, zapytał: - Dlaczego to zrobiłaś? - Ty pragniesz pójść za Everynne, a ja chciałabym towarzyszyć Gallenowi. Jeżeli chcemy podążać ich śladami, musimy tylko mieć klucz do wrót światów. - Czy wiesz, na jaki świat się udają? - Zeszłej nocy, kiedy siedzieliśmy przy ognisku, Veriasse rozłożył mapę i układał plany dalszej wyprawy. Zaglądałam mu przez ramię i zapamiętałam, dokąd się wybierają. Moja siatka zna współrzędne wszystkich przejść z wyjątkiem ostatniego. Powinniśmy odnaleźć ich bez trudu. - Ale Veriasse wspominał, że posługiwanie się uszkodzonym kluczem jest ryzykowne - przypomniał Orick, kręcąc głową. - Wszystko, co dotąd robiliśmy, było ryzykowne - odcięła się dziewczyna. - Nie pozwolę, żeby taki drobiazg teraz mnie powstrzymał. Siatka nie wyjawiła jej szczegółów funkcjonowania klucza, ależ pew-nościąjakiś elektroniczny sygnał uruchamiał wrota i przekazywał zakodowaną informację, że zbliżają się podróżni, gotowi dokonać skoku. To prawda, klucz był uszkodzony, ale podczas pierwszego skoku nie przydarzyło się im nic groźnego. Maggie doszła do przekonania, że najprawdopodobniej przesyłane przez klucz współrzędne czasoprzestrzeni nie były zsynchronizowane z parametrami dekodera wrót, określającego współrzędne punktu przeznaczenia. Zapewne i teraz klucz będzie funkcjonował jak poprzednio - co najwyżej o kilka dni cofnie ich w czasie. Popatrzyła z ukosa na Oricka. - Oboje wiemy, że Gallen i Veriasse sądzą, iż podczas tej wyprawy jesteśmy równie bezradni jak niemowlęta. Może jednak jeszcze przydadzą się im nasze umiejętności. Czy idziesz ze mną, czy też może zamierzasz pozwolić, aby kobieta, którą kochasz, na zawsze zniknęła z twojego życia? - Idę z tobą - oświadczył stanowczo Orick. - To dobrze - rzekła Maggie. - A teraz wyświadcz mi przysługę i znajdź sobie inne miejsce. Za chwilę zjawi się tu Gallen, by zabrać swój pakunek, a ja chciałabym spędzić z nim kilka chwil sam na sam. - Zawsze muszę słuchać rozkazów samic - burknął niedźwiedź, ale skierował się do wyjścia. - Nieważne, kobiety czy niedźwiedzicy. Wszystkie są takie same. Maggie stanęła obok łoża i czekała na pojawienie się Gallena. Czuła szybkie uderzenia serca. Zastanawiała się, co powie, kiedy go zobaczy, ale nic jakoś nie przychodziło jej do głowy. Gallen wpadł do pokoju szybciej, niż się spodziewała. Przystanął w drzwiach. Dziewczyna widziała jego sylwetkę oświetloną blaskiem słońca. Młodzieniec był odziany w czarny płaszcz, w ręce trzymał broń, a na głowie miał osobistą siatkę lorda Opiekuna. Wyglądał dziwnie obco. Żaden z mieszkańców Tihrglas nigdy tak się nie ubierał. Maggie wydawało się, że Gallen jest nieco wyższy niż w rzeczywistości. Poruszał się płynnie, z większą pewnością siebie. Dziewczyna pomyślała, że ta wyprawa go zmieniła. Podobnie jak na niej, pozostawiła na nim niezatarte piętno. - Jestem zdziwiony, że i ty nie poprosiłaś, żebyśmy zabrali cię ze sobą - odezwał się po dłuższej chwili. - Wiedziałam, że i tak byś się nie zgodził - odparła Maggie. - Skąd wiedziałaś? - Zarabiasz na życie, ochraniając ludzi. Zawsze troszczysz się o innych. Na pewno uważasz, że najlepszym sposobem chronienia mnie jest pozostawienie w bezpiecznym miejscu. Gallen lekko się uśmiechnął. - Cieszę się, że to rozumiesz. - Podszedł do niej, położył dłonie na ramionach, a potem wycisnął na jej ustach długi, namiętny pocałunek. - Everynne powiedziała mi, że już wiesz, co stało się zeszłej nocy. Czy zdołasz mi kiedykolwiek wybaczyć? Maggie była oszołomiona. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zaczęła myśleć, a raczej chciała wierzyć w to, że Gallen naprawdę jąkocha. Wskazywałoby na to wiele rzeczy, jego troska o to, żeby nie spotkało jej nic złego, a teraz ten pocałunek. Mimo to Maggie nie mogła pogodzić się z tym, że młodzieniec mógł jednej nocy kochać się z Everynne, a rankiem pojawić się u niej i udawać, że nic się nie stało. Uderzyła go w twarz z całej siły, ale widząc, że to nim nie wstrząsnęło, poprawiła, bijąc pięścią w brzuch. - Żebyś nigdy więcej nie ważył się zrobić mi czegoś takiego! - krzyknęła. - Rozumiesz? Nigdy więcej nie stawiaj mnie na drugim miejscu! Gallen kiwnął głową, ale jego twarz przypominała kamienną maskę. Trudno byłoby odgadnąć, o czym myśli. - Wiem, że to wyjaśnienie zabrzmi jak usprawiedliwienie, ale wszystko wskazuje na to, że jutro wieczorem Everynne albo będzie martwa... albo tak odmieniona, że będę mógł uważać jąza nieżywą. Zeszłej nocy pragnęła czegoś, co mogła dostać tylko ode mnie. Nie potrafię żałować tego, co zrobiłem, ale czuję ból na myśl o tym, jak bardzo musiało to dotknąć ciebie. To, co ja i Everynne zrobiliśmy zeszłej nocy, było czymś w rodzaju naszego... pożegnania. - Przez chwilę się nad tym zastanawiał, a potem dodał: - Już nigdy nie postawię cię na drugim miejscu. Maggie przyjrzała się jego twarzy. Wiedziała, że kiedy Gallen O’Day składał obietnicę, wywiązywał się z niej albo umierał, próbując jej dotrzymać. Przynajmniej tego mogła być pewna. - Obiecaj, że do mnie wrócisz - powiedziała. Gallen wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku dłonią ukrytą w czarnej rękawicy. Z ust jego nie padło już jednak żadne słowo. Maggie przytuliła się do jego piersi i zaczęła płakać. Gallen objął ją i trzymał w objęciach tak długo, aż nadszedł czas rozstania. Orick spędził większą część dnia, drzemiąc albo martwiąc się 0 Everynne. Chciał wyruszyć w drogę zaraz po odjeździe kobiety, ale Maggie nalegała, że powinni zaczekać, aż się ściemni, i dopiero wówczas wymknąć się, przez nikogo nie zauważeni. Oboje byli wyczerpani, a więc niedźwiedź musiał zgodzić się na tę zwłokę. Mimo trawiącego go niepokoju cieszył się możliwością przebywania na spokojnej Cyanesse. Podobnie jak poprzedni dzień, i ten okazał się pogodny i piękny. Orick i Maggie zjedli wystawną kolację, po której Babka oznajmiła, że jakiś aktor chciałby zaprosić ich na premierę sztuki, którą napisał specjalnie na cześć obojga. Kiedy więc ogniska przygasły, zaczęli przyglądać się widowisku. Opowiadało historię starego człowieka, który zabłądził w lesie pełnym mądrych zwierząt. Starzec błąkał się przez dłuższy czas, starając się odszukać drogę do domu, ale kiedy zwierzęta pomogły mu ją znaleźć, okazało się, że pragnie jedynie pozostać w lesie do końca życia. Staruszek był wyjątkowo zabawny i Orickowi bardzo podobało się wszystko, co robił i mówił, ale największe wrażenie wywarły na nim dekoracje. Sztuka została wystawiona w amfiteatrze znajdującym się na jednym z miejskich placów. Przy każdej zmianie scenerii w miejscach, gdzie powinien rosnąć las, pojawiały się drzewa. Na niebie ukazywał się księżyc srebrzący blaskiem górską dolinę, a tam gdzie jeszcze przed chwilą był suchy ląd, zaczynały pluskać fale jeziora. Również zwierzęta, jak na przykład plotkujący jeleń czy apodyktyczny borsuk, pojawiały się i znikały we właściwych chwilach. Kiedy sztuka dobiegła końca, Oricka ogarnęła tęsknota za lasami na Tihrglas, słodkim smakiem górskiej trawy i rzekami pełnymi smakowitych pstrągów. Kiedy jednak znaleźli się w pokoju Maggie, dziewczyna zapytała: - Jak podobało ci się przedstawienie? - Och, było wspaniałe - odpowiedział szczerze Orick. - Najbardziej podobał mi się lis. Żadne zwierzę mnie tak nie rozbawiło. - Ale czy zrozumiałeś, co autor chciał nam przez to powiedzieć? - nalegała Maggie. - Co sądzisz na ten temat? - Autor sztuki chciał nam coś powiedzieć? - zapytał zakłopotany Orick. - Oczywiście, że tak. Pragnął w ten sposób poprosić nas, żebyśmy zostali. To my jesteśmy tym starcem zagubionym w magicznym lesie. - O - odparł niedźwiedź. - Czy jesteś tego pewna? Przedstawienie wzbudziło we mnie tylko tęsknotę za rodzinnymi stronami. Przypomniało mi lasy. Okazało się, że Maggie nie wątpi w to, co powiedziała. Siedziała na łożu, spoglądając na pudełko z nanolekami, które otrzymała od Gallena, jakby zastanawiała się nad tym, czy powinna zabrać je w drogę. - Nie połkniesz tych tabletek? - zainteresował się Orick. - Jeszcze nie - odrzekła stanowczo. - Dlaczego nie? - Gallen może ich potrzebować. Orick przyjrzał się dziewczynie. Sprawiała wrażenie głęboko zamyślonej. - A jeżeli umrze, czyje połkniesz? - zapytał. - Nie. Chyba nie - odparła, po czym zamknęła pudełko i wsunęła je do tobołka. - Lepiej teraz trochę się zdrzemnij. Kiedy mieszkańcy zasną, poszukam powietrznego skutera. Musiał jeszcze jakiś zostać w mieście. - To będzie zwykła kradzież - zauważył Orick. - Zwrócimy go, kiedy będziemy mogli - uspokoiła go dziewczyna. Orick westchnął, obwąchał podłogę i ułożył się na poprzednim miejscu, obok łoża Maggie. Zazdrościł Gallenowi. Nie każda dziewczyna zdecydowałaby się na śmierć, gdyby umarł jej kochanek. Z pewnością nie zrobiłaby tego żadna niedźwiedzica. Pomyślał, że to takie romantyczne, iż niemal zapragnął roześmiać się ze szczęścia. Zamiast tego ułożył się wygodniej i postanowił wypocząć. Po półgodzinie Maggie podniosła swoje zawiniątko i szepnęła: - Czas ruszać w drogę. Oboje wyszli z pokoju i znaleźli się na tarasie oświetlonym blaskiem czerwonego księżyca. Ujrzeli tam Babkę. Staruszka, odziana w długi płaszcz, który chronił ją przed chłodem, siedziała na ławie za drzwiami. - Tak szybko nas opuszczacie? - odezwała się na ich widok. - Ja... - zaczęła Maggie. - Bardzo proszę, niech pani nas nie zatrzymuje. Babka uśmiechnęła się, a Maggie ujrzała w półmroku, że na twarzy staruszki ukazało się jeszcze więcej zmarszczek. - Ja również byłam kiedyś bez pamięci zakochana - powiedziała. - I też w takich okolicznościach podążyłabym za mężczyzną. Gallen dał mi to dla ciebie, zanim odjechał. - Wręczyła Maggie czarną skórzaną sakiewkę. - Powiedział, że w środku znajduje się klucz do wrót, ale kiedy zajrzałam, zobaczyłam tam tylko kawałek skały. Bez trudu odgadłam, co stało się z prawdziwym kluczem. - Co zamierza pani teraz zrobić? - zapytał Orick. - Veriasse sporządził mapę, dzięki której możecie wrócić do domu, ale jestem z rodu Tharrinów i nie mogę zabronić wam udania się, dokądkolwiek zechcecie - odparła starowina. - Pozwólcie zatem, że teraz wręczę wam upominki. Machnęła w stronę ściany sąsiedniego domu. Obok muru czekał powietrzny skuter. Babka towarzyszyła obojgu, kiedy szli przez plac w stronę maszyny. Uścisnęła Maggie, po czym wręczyła jej kawałek zagiętego metalu. - Nie dysponujemy tu niczym, co można byłoby nazwać prawdziwą bronią - rzekła. - Wybieracie się jednak na terytorium zajęte przez wrogów, więc chociaż brzydzę się przemocą, ten pistolet może się wam przydać. Ukryjcie go, jak najlepiej umiecie. Oprócz tego zapakowałam wam trochę żywności na drogę. Znajdziecie ją w schowku pod siedzeniem skutera. Maggie, z trudem powstrzymując łzy, serdecznie jej podziękowała. Staruszka sięgnęła do kieszeni płaszcza i wyjęła spory złocisty krążek, mierzący blisko stopę średnicy. - A to jest dla ciebie, Oricku - oznajmiła. Przycisnęła guzik zamka. Wieczko odskoczyło i niedźwiedź poczuł się, jakby zajrzał do innego świata. Z wnętrza krążka patrzyła na niego Everynne. Uśmiechnęła się i powiedziała: - Pamiętaj, zawsze będę cię kochała. Za jej głową było widać fale oceanu Cyanesse, które rozbijały się o oświetloną promieniami porannego słońca plażę. Orick nie tylko widział kobietę, ale także czuł aromat jej pachnideł. Wyciągnął łapę, jakby chciał jej dotknąć, ale uniemożliwiła mu to jakaś elastyczna galaretowata błona pokrywająca wizerunek. - Everynne poprosiła, zanim nas opuściła, żebyśmy to zarejestrowali - wyjaśniła staruszka. - Ta pamiątka uwieczniła jej głos, obraz, a nawet zapach. Przetrwa co najmniej kilka wieków, a ja mam nadzieję, że ilekroć na nią spojrzysz, przypomnisz sobie nie tylko Everynne, ale także wszystkich mieszkańców Dinchee na planecie Cyanesse. Babka zamknęła wieczko krążka i podała go Orickowi. Niedźwiedź pragnął przez chwilę potrzymać go w łapach, chociaż był trochę śliski. Na pożegnanie staruszka jeszcze raz uściskała Maggie i Oricka. Dziewczyna siadła okrakiem na siodełku skutera i gestem zachęciła Oricka, by poszedł w jej ślady. Pojazd nie został jednak zaprojektowany z myślą o niedźwiedziach. Orick stwierdził, że jego tylne łapy są zbyt krótkie, by mogły dosięgnąć podpórek na stopy, a poza tym ogon był zgięty pod nienaturalnym kątem. Mimo to jakoś wdrapał się na siedzenie, chociaż musiał oprzeć łapy na ramionach Maggie. Pozwolił, żeby dziewczyna schowała duży medalion w swoim tobołku. Maggie przycisnęła kilka guzików, a Orick poczuł, że silnik pod jego stopami z głośnym rykiem obudził się do życia. Czuł ciepło gazów wydechowych i przez chwilę obawiał się nawet, czy od ognia nie zajmie się jego sierść, ale Maggie właśnie przycisnęła dźwignię przepustnicy. Powietrzny skuter zadrżał pod zwiększonym ciężarem, a potem z lekkim szarpnięciem oderwał się od ziemi. Orick spojrzał po raz ostatni na Babkę, która stała w ciemnościach i machała im na pożegnanie. Maggie ustawiła silnik na pełne przyspieszenie. Skuter wzbił się w powietrze i w ciemnościach zaczął lecieć nad ulicami Dinchee w kierunku kręconych schodów wiodących ku plaży. Dopiero tam zwolnił. Wirując jak bąk, zaczął lecieć w dół nad schodami, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu wzniósł na dobre. Dłuższy czas leciał nad oceanem, przecinając pasma wilgotnej mgły. Wiatr smagał pysk Oricka, który dzięki zielonkawemu blaskowi promieniującemu od grzbietów latarników orientował się, że lecą na niewielkiej wysokości. W niektórych miejscach widział tak ogromne ławice ryb, że wydawało mu się, iż skuter śmiga nad powierzchnią oświetlonej na zielono autostrady. Czasami srebrzyste rybki wyskakiwały z wody, zwabione blaskiem świateł reflektorów maszyny. Po jakimś czasie Maggie uspokoiła się i odprężyła. Skuter niósł ich przez całą noc, a przed świtem znalazł się znów nad brzegiem. Kiedy oboje wylądowali, Maggie wyłączyła silnik. Zjedli posiłek, rozprostowali nogi i niedługo znów poderwali maszynę, by po jakimś czasie dolecieć do wyspy, pełnej niedostępnych skalnych wąwozów i pagórków. Po kilku minutach ujrzeli wrota, błyszczące złotem w promieniach słońc Cyanesse. Maggie wyciągnęła klucz i przycisnęła kilka guzików. Orick był zdumiony faktem, że dziewczyna tak szybko nauczyła się nim posługiwać, ale powietrze pod kamiennym łukiem już zaczęło lśnić drżącą poświatą. - Dokąd lecimy? - zapytał. - Na planetę Bregnel - odparła Maggie. Zmniejszyła prędkość lotu, po chwili powietrzny skuter uderzył w ścianę blasku i został pochłonięty przez świetlistą mgiełkę. Znaleźli się w głębokich ciemnościach na innym świecie. Orick stwierdził, że powietrze pali jego płuca, a wleciawszy do nich, chyba krzepnie. Ziemia była pokryta grubą warstwą popiołu czy kurzu, a uschłe drzewa unosiły ku niebu kikuty sczerniałych gałęzi. Ze wszystkich stron otaczały ich wysokie budynki, piętrzące się wokół nich jak wieże, ale ściany gmachów były także osmalone i zwęglone. Maggie zaniosła się kaszlem. Przycisnęła dźwignię przepustnicy i powietrzny skuter, z rykiem unosząc się nad opustoszałymi ulicami, zaczął wznosić kłębiące się obłoki kurzu. Tu i ówdzie Orick dostrzegał leżące na ulicach przysypane popiołami sczerniałe szkielety karłowatych ludzi. Niektórzy mieli jeszcze na głowach siatki, a inni trzymali kurczowo przedmioty, które kiedyś musiały być karabinami. Wszyscy wyglądali, jakby śmierć zaskoczyła ich podczas walki. Żaden szkielet nie miał na sobie strzępów ubrania czy chociażby kawałków zwęglonego ciała. W oknach domów nie paliło się ani jedno światło. Pośród popiołów nie było widać żadnych śladów. Cały świat sprawiał wrażenie wymarłego, niezamieszkanego, a jeżeli sądzić po skażonym powietrzu, nawet nienadającego się do zamieszkania. Oprócz tego, że nie mógł oddychać, Orick czuł, że waży na Bregnel więcej niż gdzie indziej. Kiedy uświadomił sobie ten fakt, zorientował się, że po prostu na Cyanesse czuł się lżejszy i silniejszy, ale wówczas nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy mknęli ulicami, niedźwiedź zauważył w pewnej chwili jakieś zwłoki, niemal do połowy zagrzebane w popiele. Zwrócił na nie uwagę, gdyż ramiona szkieletu były przyciśnięte do żeber, jakby ludzka istota zginęła, starając się osłonić drogocenny skarb. Miał zawołać do Maggie, by się zatrzymała, ale powietrzny skuter przeleciał nad szczątkami, rozwiewając popioły na boki. Orick obejrzał się przez bark i wówczas zobaczył, że zwłoki trzymały szkielet dziecka. - Co tu się stało? - wychrypiał, czując, że powietrze pali jego płuca. - Ktoś wyzwolił na tym świecie Terror! - odkrzyknęła Maggie, zdjęta strachem i przerażeniem. - Wiedziałaś o tym? - Veriasse wspominał, że mieszkańcy tej planety toczą walkę z drononami. - Czy to znaczy, że zostali zabici przez drononów? Maggie tylko wzruszyła ramionami. Światła reflektorów skutera wycinały ze ściany mroku ponurą świetlistą aleję. Dziewczyna prowadziła maszyną labiryntem ulic, przemykając się między dwoma rzędami wysokich kamiennych gmachów. Nagle stożek światła przesunął się nad miejscem, gdzie w głębokiej warstwie popiołu widniały ślady ludzkich stóp. A zatem ktoś jednak przeżył tę katastrofę. Maggie zwolniła i zatoczyła krąg, po czym zaczęła podążać za śladami. Nie musiała lecieć daleko. Minąwszy dwa budynki, natrafiła na ślepą uliczkę kończącą się dość wysokim murem. Na chodniku leżały szczątki niskiego mężczyzny. Jego usta były szeroko otwarte, jakby w ostatnich chwilach życia usiłował zaczerpnąć łyk powietrza. Na murze nad jego głową widniał napis: „Wywalczyliśmy wolność nie dla nas, ale dla tych, którzy przyjdą po nas”. Maggie przez chwilę wpatrywała się w wyryte słowa, po czym zawróciła. Powietrzna maszyna leciała przez jakiś czas nad miastem zamienionym w upiorne cmentarzysko. Okazało się, że i przedmieścia wyglądały tak samo. Pola i łany zbóż zostały zamienione w pustynie, pokryte grubą warstwą sadzy. Na jednej z dróg wiodących do miasta ujrzeli w oddali czerwone światło. Orick nabrał otuchy, licząc na to, że może ktoś jednak ocalał z kataklizmu. Po kilku minutach lotu ujrzał jednak gigantyczną kroczącą machinę, przypominającą ośmionożnego kraba. Z grzbietu i głowy wystawały we wszystkie strony lufy karabinów i działek. W górnej części, umieszczonej na czubku łba największej wieżyczki, paliła się czerwona lampka, błyszcząca niczym złowieszcze oko. Orick pomyślał, że machina naszpikowana dziwacznymi urządzeniami przywodzi mu na myśl ogromnego kleszcza. Domyślał się, że musiała zostać zbudowana przez drononów, jako że żadna ludzka istota chyba nie mogłaby skonstruować czegoś tak potwornego. - Co to jest?! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć ryk silnika skutera. Miał nadzieję, że siatka Maggie udzieli im odpowiedzi. - Krocząca forteca drononów - odparła po chwili dziewczyna. - Budują je na rodzimym świecie, żeby nosić młode, kiedy przenoszą się z miejsca na miejsce. - Jak długo będziemy tu przebywali? - zapytał. - Nie mogę oddychać. - Wkrótce się stąd wynosimy - wykrztusiła Maggie. - Czy ten Terror może nam zrobić jakąś krzywdę? - Gdyby miał nas spopielić, już dawno zostały po nas kości - odparła dziewczyna. Później starali się nie odzywać. Maggie ustawiła dźwignię silnika na największe przyspieszenie i oboje zaczęli śmigać przez nieprzeniknione ciemności. Oddychali z coraz większym wysiłkiem. Orick zaczął się krztusić. Jego płuca domagały się czystego powietrza. Obawiał się, że spadnie z siodełka, więc mocniej przytulił się do dziewczyny. Maggie oderwała rękę od kierownicy i pragnąc go uspokoić, poklepała kudłatą łapę. Niedźwiedź zamknął oczy i postarał się skupić tylko na oddychaniu. Usiłował jak najdłużej zatrzymać powietrze w płucach, chcąc ochronić je przez trującymi wyziewami, ale zaczynało mu się kręcić w głowie, więc musiał zaczerpnąć trochę, żeby nie zasłabnąć. Po jakimś czasie miał powyżej uszu tej powolnej tortury. Marzył o tym, żeby zemdleć, spaść ze skutera i umrzeć przysypany popiołem. W pewnej chwili przelecieli nad długim mostem spinającym brzegi jeziora. Zamiast tafli wody ujrzeli jednak grubą warstwę czarnego szlamu, podobnego do skorupy. Tu i ówdzie na powierzchnię wyskakiwały z bulgotem bąble gazu. Czarne chmury na niebie przysłaniały blady srebrzysty księżyc, a w oddali było widać ciemną ścianę ulewnego deszczu. Orick liczył na to, że może po przejściu nawałnicy powietrze będzie chociaż trochę chłodniejsze i świeższe, ale kiedy skuter zagłębił się w ulewę, okazało się, iż z nieba spadała sadza zmieszana z popiołami. Następne wrota ujrzeli dopiero po godzinie takich męczarni. Maggie wyciągnęła klucz i przycisnęła kilka guzików na obudowie. Przestrzeń pod kamiennym łukiem zalśniła łagodną pomarańczową poświatą, podobną do blasku rzucanego przez zachodzące słońce. Dziewczyna zwiększyła prędkość lotu i w następnej chwili powietrzny skuter zniknął w białej mgle łączącej przestworza między światami. Po jakimś czasie Orick zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek uda im się wydostać z tej bieli, gdyż chłodna mgła zamieniła się w obłoki białego pyłu. Stwierdził jednak, że ich skuter, raz po raz mijając ogromne czarne skały, leci w dół zbocza ośnieżonej góry. Kiedy Maggie zorientowała się, że są bezpieczni, wyłączyła silnik maszyny.Skuter zaczął się ślizgać po zboczu, i wkrótce się zatrzymał. Dziewczyna niemal spadła z siodełka. Leżała na śniegu, krztusząc się i charcząc. Starała się usunąć z płuc resztki skażonego powietrza planety Bregnel. Orick zsunął się na ziemię, ale także się przewrócił. Niedźwiedzie bardzo rzadko miewały mdłości, ale krótki pobyt na spustoszonej planecie sprawił, że Orick czuł się, jakby został przepuszczony przez wyżymaczkę. Leżał na śniegu i wymiotował. Mimo iż doskwierał mu dotkliwy chłód, nie mógł się zmusić do wstania. Dopiero po dwudziestu minutach uczyniła to Maggie, po czym zaczęła pocierać dłonie, chcąc się rozgrzać. - Dobrze się czujesz? - zapytał Orick. Dziewczyna pokręciła głową. - Powietrze było zbyt skażone. Gdybyśmy przebywali tam jeszcze kilka minut, spadłabym ze skutera. Nie jestem pewna, czy znalazłabym dość sił, by się podnieść. Orick doskonale ją rozumiał. Był wdzięczny, że przeżył, i kilka chwil poświęcił na cichą modlitwę. Kiedy skończył, zapytał Maggie: - Gdzie jesteśmy? - Na planecie nazywającej się Wechaus - odrzekła. - Nie miałam czasu poprosić Veriasse’a, żeby opowiedział mi o niej coś więcej. Oświadczył tylko, że nie możemy się czuć tu bezpieczni, ale jedyne wrota, wiodące na Dronon, znajdują się właśnie tu, gdzieś na Wechaus. - Czy w pobliżu są jakieś miasta? Jakieś miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść albo chociaż wypić łyk piwa? Orick rozejrzał się po okolicy. Był pewien, że gdyby niedźwiedzie mogły chrupać skały, nie musiałby się martwić, iż umrze z głodu. Oprócz skał nie widział jednak żadnych drzew, co najwyżej tylko tu i ówdzie rzadkie kępy krzaków. Maggie pokręciła głową. - Nie jestem pewna. Mamy jeszcze trochę tej żywności, którą przygotowała nam Babka. Jeżeli nie pomyliłam się w obliczeniach, wyprzedziliśmy Gallena i pozostałych o jakieś cztery, może pięć dni. Myślę, że powinniśmy znaleźć jakieś miejsce, by zaczekać na nich, a potem podążyć ich śladami do przejścia prowadzącego na Dronon. Orick ponownie spojrzał w prawo i w lewo. Zaczynało się ściemniać i szczegóły krajobrazu stawały się coraz mniej wyraźne. Niedźwiedź zaczął się zastanawiać nad swoją sytuacją. Na Tihrglas właśnie w tej chwili on i Gallen, nieświadomi istnienia Everynne i labiryntu światów, zapewne piją piwo w gospodzie Johna Mahoneya w Clere. W tym samym czasie obaj przebywają także na planecie Fale, usiłując wyswobodzić Maggie z niewoli lorda Karthenora. Za kilka dni powinien znaleźć się na Cyanesse, i w ogóle nie wiedział, kiedy przeskoczy na planetę Bregnel. Na samą myśl o tym, że w jednej i tej samej chwili wałęsa się co najmniej po trzech światach naraz, poczuł, iż ogarnia go przerażenie. Pomyślał, że gdyby spędził więcej czasu, błąkając się po labiryncie światów, wszystko byłoby jeszcze bardziej skomplikowane. Igranie z mocami, których nie mogły pojąć niedźwiedzie ani ludzie, wydało mu się świętokradztwem. Przypomniało także pewne zdarzenie z czasów, kiedy był niedźwiadkiem. Kiedyś wyprawił się z matką na poszukiwanie pożywienia. Oboje dotarli na sam wierzchołek Jęczmiennej Góry. Siedzieli pod rozłożystym świerkiem i pożywiali się orzeszkami, spoglądając na ciągnące się bez końca górskie szczyty. Ginęły dopiero na horyzoncie, spowite niebieskawą mgiełką. Małemu niedźwiedziowi wydawało się, że patrzy na coś nieskończonego. W pewnej chwili zagadnął matkę: - Czy sądzisz, że kiedykolwiek zobaczymy, co kryje się po drugiej stronie tych wszystkich górskich szczytów? - Nie - odparła stanowczo niedźwiedzica. - Dlaczego? - zapytał Orick, przypuszczając, że może właśnie to stanie się celem jego życia. Może będzie podróżował i dowie się czegoś więcej o świecie. - Ponieważ nie zgodzi się na to Bóg - odparła matka. - Bez względu na to, ile gór pokonasz, zawsze postawi na twojej drodze nowe. - Dlaczego? Niedźwiedzica przewróciła oczami i westchnęła. - Ponieważ tylko w ten sposób będzie mógł pozostać Bogiem. Tylko On wie, co znajduje się po drugiej stronie każdej góry, ale nie zamierza zwierzać się z tych tajemnic komukolwiek innemu. - Dlaczego? - powtórzył Orick. - Gdyby wszyscy to wiedzieli, byliby bogami, nawet złoczyńcy. A zatem, jeżeli nie chce dopuścić, żeby źli ludzie zdobyli jego wiedzę, musi trzymać w tajemnicy odpowiedzi na najważniejsze pytania. Orick jeszcze raz spojrzał na purpurowe zbocza gór w oddali i poczuł, że ogarnia go wzruszenie i głęboka wdzięczność. Bóg życzył sobie, żeby zwykły niedźwiedź żył. nie wiedząc o takich rzeczach. Orick nie mógł okazać się niewdzięcznikiem. Teraz jednak pomagał Everynne posiąść wiedzę będącą wyłączną domeną bogów. Wydawało mu się, że musi ponieść zasłużoną karę. Maggie wyjęła pled i zarzuciła na ramiona. Zaczynał zrywać się chłodny wicher. Orick nabrał powietrza w nozdrza. - Maggie, moje dziecko - powiedział. - Myślę, że powinniśmy siadać na tę latającą stertę złomu i poszukać jakiegoś schronienia. Coś mi mówi, że to miejsce staje się w nocy zimniejsze niż serce prawnika. W taką pogodę nie powinnaś przebywać na dworze. Maggie z wysiłkiem kiwnęła głową, po czym wdrapała się na siedzenie skutera. Orick usiadł za jej plecami. Chociaż obłoki mgły i głazy ograniczały pole widzenia, powoli ruszyli w dół stoku. Kiedy pokonali w ten sposób kilkaset jardów, mgła zaczęła się rozstępować i dopiero wówczas mogli stwierdzić, jak wygląda ten nowy świat, na którym się znaleźli. Jak okiem sięgnąć, ciągnęło się skaliste pustkowie. Mimo to Orick zauważył, że w odległości kilku mil widać jeden z owych gościńców, uczęszczanych przez sidhów. Maggie dotarła tam, lecąc nad dnem skalistego wąwozu o bardzo stromych, niemal pionowych ścianach. Kiedy znaleźli się nad gościńcem, powietrzny skuter zareagował tak, jakby trafił na coś znajomego. Dziewczyna mogła przestać nim kierować. Czuła, że z każdą chwilą traci siły, smagana podmuchami lodowatego wiatru. Owinęła się szczelniej pledem i pochyliła głowę, licząc na to, że przezroczysta szyba ochronna chociaż trocheja osłoni. Po kilku chwilach zaczęła jednak dygotać z zimna i płakać. Orick nie wiedział, co robić. Czy powinien powiedzieć, żeby zatrzymała skuter i chociaż trochę się rozgrzała? Było tak zimno, że gdyby to zrobili, może nie udałoby mu się namówić dziewczyny, by ruszyła w dalszą drogę. Z drugiej strony biedactwo nie mogło przecież podróżować dalej w takim stanie. Minęli wierzchołek wzniesienia i zaczęli zjeżdżać w dolinę. W oddali, gdzie wstęga drogi znikała na horyzoncie, Orick wypatrzył światełka małej wioski. Osada przypominała raczej posterunek lub strażnicę. Składała się z kilku kamiennych domów, mających kształty półkulistych kopuł, całkiem nieźle widocznych w blasku jasnozielonych świateł. Orick widział nawet kilka stawów ze szmaragdową wodą. Unosiły się nad nimi obłoki mgły albo kłęby dymu. Maggie zwiększyła prędkość i po pięciu minutach oboje znaleźli się na obrzeżach wioski. Dopiero teraz Orick mógł stwierdzić, że w powietrzu unosiła się nie mgła albo dymy, tylko para. Budynki wzniesiono obok naturalnych źródeł gorącej wody. Można było dostrzec nawet ciemne sylwetki ludzi pływających w jeziorach i ochlapujących się ciemnozieloną wodą. Kiedy znaleźli się jeszcze bliżej, Orick wydał okrzyk radości. Pośród wielu kąpiących się ludzi dostrzegł kilkanaście niedźwiedzi. ROZDZIAŁ 14 Everynne leciała pierwsza, wiodąc pozostałych przez wrota, dzięki którym mogli kiedyś dotrzeć na planetę Dronon. Wydawało się jej, że po spędzeniu upojnych chwil z Gallenem zeszłej nocy, wszystkie jej plany legły w gruzach. Teraz, gdy zdążała do wrót, przypuszczała, że jej życie już wkrótce dobiegnie kresu. Możliwe, że umrze jeszcze dzisiaj, a wraz z nią zginą wszystkie wyrzuty sumienia. Wibracje kadłuba powietrznego skutera pozwalały ukryć fakt, że dygotało jej ciało. Drżały także wszystkie nerwy. Everynne szczękała zębami, mimo iż było całkiem ciepło. Tysiąc kilometrów, dzielących ich od właściwego przejścia na planecie Cyanesse, pokonała z największą możliwą prędkością. Przemknęła jak pocisk pod kamiennym łukiem wrót i znalazła się na planecie Bre-gnel. Było wczesne popołudnie. Veriasse krzyknął, wstrząśnięty widokiem zniszczeń. Pozostali również spoglądali w przerażeniu na rozciągające się przed ich oczami pustkowie. W półmroku pochmurnego dnia wszystko było ponure i szare. Po ulicach miast poniewierały się ludzkie kości, a szturmowe fortece drononów tkwiły nieruchomo pośród spalonych łąk i pól niczym martwe żuki. Spoglądając w prawo i w lewo, Everynne naliczyła ich w pewnym miejscu aż dwadzieścia. Powietrze było tak zanieczyszczone, że Gallen zatrzymał się na brzegu jeziora obok miejsca, gdzie spod wody wydostawały się wielkie bąble gazu, i wyciągnął z pakunku dwa wymienniki powietrza. Jeden podał Everynne. W tym czasie Veriasse przyglądał się okolicy. W jego oczach szkliły się łzy. - Spójrzcie na te ule-miasta - powiedział. - Drononi zwiększali tu liczebność swoich garnizonów. - Wygląda na to, że ludzie z Bregnel postanowili zniszczyć je za wszelką cenę - odezwała się kobieta. Mężczyzna smutno pokręcił głową. - Obawiałem się, że może dojść do tego. Walki, mające na celu wyzwolenie planety, nie toczyły się po naszej myśli. Mieszkańcy tego świata musieli wyzwolić Terror najwyżej przed trzema dniami. Gdyby chociaż trochę zaczekali, może udałoby się uniknąć tej katastrofy. - Jedźmy dalej - nalegała Everynne. - Spróbujmy jeszcze dzisiaj przedostać się na Dronon. Uruchomiła silnik i wcisnąwszy dźwignię przepustnicy, odleciała. Nakazała siatce, żeby zaczęła przeszukiwać kanały o ogólnie dostępnych częstotliwościach. Liczyła na to, że się dowie, jak doszło do kataklizmu. Urządzenie pochwyciło w końcu niezwykle słaby sygnał, nadawany z bardzo daleka i zapewne przekazywany za pośrednictwem satelity. Zawierał jednak tylko ostrzeżenie: „Bojownicy ruchu oporu wyzwolili na tej planecie Terror. Prosimy przedsięwziąć niezbędne środki ostrożności”. Jedynymi środkami ostrożności, jakie mogli przedsięwziąć, było zwiększenie prędkości lotu i jak najszybsze wyniesienie się z tego świata. Everynne przyglądała się zniszczeniom, a w jej szeroko otwartych oczach czaiła się groza. Pomyślała, że gdyby zdecydowała się wydać drononom otwartą walkę, właśnie tak wyglądałyby jej rezultaty. Terrory zostałyby uwolnione na setkach światów. Nad planetami pojawiłyby się floty statków gwiezdnych zrzucających pojemniki ze śmiercionośnymi wirusami. Veriasse i Gallen lecieli obok siebie, oddychając przez jeden aparat tlenowy, który przekazywali sobie co kilka oddechów. Zerwał się popołudniowy wiatr, który zaczął pędzić po równinach chmury czarnego pyłu. Everynne podążała przez jakiś czas równolegle do drogi. W pewnej chwili ujrzała trzy zwęglone szkielety, które na wpół stały, a na wpół klęczały, stopione ze sobą. Zapewne ludzkie istoty obejmowały się i pocieszały, zanim ogarnęła je ściana ognia, a ich kości zaczęło świdrować przenikliwe nanopromieniowanie. Everynne wiedziała, że póki żyje, nie zapomni tego, co ujrzała na Bregnel. Wszyscy przemknęli przez wrota wiodące na Wechaus i zaczęli lecieć w dół ośnieżonego górskiego stoku. Na planecie panował wczesny ranek. Zanim jednak zdołali pokonać kilkaset metrów, za zakrętem ujrzeli ślady zakrwawionych łap, odciśnięte w miękkim śniegu. - Stać! - krzyknął Gallen, unosząc rękę. Unieruchomił powietrzny skuter, po czym zsiadł, by przyjrzeć się śladom. Przekonał się, że pozostawił je niedźwiedź tarzający się w śniegu. Miejsce było poplamione krwią i błotem. Na niewielkiej przestrzeni, gdzie śnieg nie został zgnieciony, widniał odcisk zakrwawionej łapy, a pod nim dwa równoległe wgłębienia, zrobione pazurami. - To są ślady niedźwiedzia - odezwał się Gallen. - Orick tu jest! Zostawił wiadomość dla mnie. - Orick? - zdziwił się Veriasse. - Przecież nie pokazywałem im, w jaki sposób dostać się na Wechaus. - Maggie nie jest głupia. A ty spędziłeś tyle czasu nad mapą, wybierając trasę, że zdążyła się zorientować. - Pokazał na odcisk łapy. - Te ślady są umówionym sygnałem. Kiedy na Tihrglas eskortowałem klientów, Orick wyruszał w drogę przede mną. Nikt nie zwraca uwagi na zwierzęta, a niedźwiedzie potrafią wyczuwać zasadzki o wiele lepiej niż ludzie. Jeżeli szlak jest bezpieczny, Orick zostawia na poboczu odcisk łapy, ale jeżeli pragnie mnie ostrzec, wydrapuje pod śladem znaki. Zostawia jeden, kiedy coś go wystraszyło. Rysuje dwa, gdy jest pewien, że gdzieś przed nim urządzono zasadzkę. Everynne zaczęła przyglądać się zakrwawionym śladom. Widać było, że jest zaniepokojona. Biedny niedźwiedź musiał zostać ciężko ranny. - Ale kto miałby czekać na nas w zasadzce? - zapytała. - Drononi? - To możliwe - odparł Veriasse. - Kiedy ostatnio przebywałem na tym świecie, było ich niewielu, ale po naszych przygodach na Fale muszą mieć się na baczności. Powinniśmy zdwoić czujność. Wyciągnął karabin zapalający, a Gallen po chwili poszedł w jego ślady. Podążając za tropami Oricka, dotarli do niewielkiej kotliny. Pomiędzy przyprószonymi grubą warstwą śniegu skałami znaleźli wiele dowodów na to, że niedawno stoczono tu zacięty bój. W pobliżu dostrzegli wypalone miejsce, gdzie trafił ładunek z karabinu zapalającego, a na śniegu widniało jeszcze więcej śladów krwi. Na skraju kotliny ujrzeli zakrwawione zwłoki zdobywcy, spoczywające pod skałą. Jego nagie zielonoskóre ciało zostało rozszarpane zębami i rozerwane długimi pazurami. W pobliżu leżał karabin zapalający. Czując narastający niepokój, Everynne zaczęła przeszukiwać ziemię. Ślady wskazywały, że w walce brało udział kilku zdobywców. Kobieta odkryła ślady co najmniej trzech gigantów. Wszystko świadczyło o tym, że jeżeli zginął tylko jeden, poświęcenie Oricka mogła okazać się daremne. Veriasse popatrzył na kobietę. W jego oczach odmalowało się przerażenie. Gallen sprawiał wrażenie równie zaniepokojonego. Mężczyzna uruchomił powietrzny skuter, wystartował i zaczął okrążać miejsce walki. - Zdobywca został zaskoczony - odezwał się po dłuższej chwili. - Orick rozszarpał jego gardło, ale przeciwnik wyciągnął karabin zapalający i próbował powalić go ciosem kolby. Możliwe, że później wystrzelił, żeby zwrócić uwagę pozostałych. Następnie wyciągnął nóż i zranił niedźwiedzia, ale wkrótce stracił życie. Everynne spojrzała na zamarznięte szczątki. Stwierdziła, że rzeczywiście na twarzy martwego stworzenia maluje się zdumienie i zaskoczenie. Nieruchome pomarańczowe oczy wpatrywały się w pustkę. Veriasse osiadł na polanie i podniósł zakrwawiony nóż zdobywcy. Rozpłatał brzuch potwora, po czym wsunął dłoń do środka. - Wnętrzności są jeszcze ciepłe - oznajmił. - Od chwili kiedy zginął, upłynęło najwyżej kilka godzin. - Trop jest wyraźny - zgodził się z nim Gallen, wyciągając rękę w stronę śladów na śniegu. - Musiały zostać zrobione w nocy. - Oddalił się od skutera, po czym zaczął okrążać miejsce walki. - Wygląda na to, że zdobywcy właśnie tu urządzili zasadzkę. Czekali kilka godzin, a później zjawił się Orick i jednego zabił. Pozostali dwaj odeszli w tamtą stronę! - Pokazał na północ, ale pokręcił niedowierzająco głową. - Nie mogę sobie wyobrazić, że uciekli przed nieuzbrojonym niedźwiedziem. - Nie uciekli - odezwał się Veriasse. - Ich ślady znajdują się w tej samej odległości od siebie. Nie zostawił ich ktoś, kto uciekałby na złamanie karku. Ci dwaj szli spokojnie, pewni siebie. Przypuszczam, że oddalili się, jeszcze zanim doszło do walki. Może coś innego przyciągnęło ich uwagę, a może po prostu otrzymali rozkaz udania się w inne miejsce. Tak czy inaczej, pozostawili swojego towarzysza samego, a Orick wykorzystał to i zaatakował go od tyłu. Everynne zaczęła się rozglądać po otaczających kotlinę górach, wypatrując na zboczach nieprzyjaciół. Całą okolicę pokrywała gruba warstwa śniegu. Zdobywcy nie mogliby chodzić po nich, nie zostawiając wyraźnych śladów, ale kobieta nigdzie żadnych nie widziała. Kotlinę przecinała tylko jedna ścieżka, a odciski łap drononów było widać na odcinku wiodącym na północ. - Po skończonej walce Orick nie podążył za tamtą dwójką - stwierdził Gallen. - Zamiast tego zostawił wiadomość, a potem ruszył w inną stronę. - To oczywiste - przyznał mężczyzna. - Niedźwiedź dobrze wiedział, że nie mógłby wygrać, walcząc z dwoma zdobywcami naraz, a poza tym chciał zostawić nam ostrzeżenie. - Co właściwie zdobywcy robili w tym miejscu? - zainteresował się młodzieniec. - Skąd mogli wiedzieć, że właśnie tu się pojawimy? Pokręcił głową, chcąc dać wyraz obrzydzeniu. Everynne nie była jednak zdziwiona faktem, iż drononi okazali się tak czujni. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy ona i Veriasse posługiwali się często kluczem, odwiedzając ponad dwadzieścia światów, z których wiele było opanowanych przez drononów. Obawiała się, że pochwycenie jej jest jedynie kwestią czasu. - Wiecie co? - odezwał się cicho Veriasse, jakby mówił do samego siebie. - Maggie ukradła klucz Gallena i po raz drugi przeskoczyła na inną planetę, pojawiając się na niej wcześniej niż my. Jeżeli uwzględnić to przesunięcie w czasie, ci zdobywcy, których spotkaliśmy na Tihrglas, mogli przybyć jedynie z naszej przyszłości. To tłumaczy fakt, dlaczego starają się odnaleźć właśnie mnie i Everynne. W jakiś sposób dowiedzieli się, kim jesteśmy. Musimy mieć sięjeszcze bardziej na baczności. Nabrał garść śniegu i otarł zakrwawioną dłoń, po czym znów założył rękawice. - Powinniśmy znaleźć dla ciebie inne przebranie - oświadczył, zwracając się do kobiety. - Na Wechaus lordowie nie noszą masek i to trochę utrudnia nasze zadanie. Wyjmij ten niebieski płaszcz z paczki i nasuń kaptur na głowę tak, żeby zakrywał twarz, dobrze? Everynne posłusznie wyciągnęła szatę z zawiniątka i spełniła polecenie bez szemrania, mimo iż dzięki jasno świecącemu słońcu nie było wcale zimno. Kiedy skończyła, wszyscy troje uruchomili skutery, po czym, podążając śladami zakrwawionych łap Oricka, dotarli do szerszej drogi i skierowali się na północ. Nie zdążyli jednak przelecieć więcej niż kilkadziesiąt jardów, kiedy ujrzeli, że ślady skręcają na wschód, zbaczając z drogi. Obok nich widniały znacznie większe tropy ścigających niedźwiedzia zdobywców, którzy nadeszli z zachodu. Gallen krzyknął, kiedy dostrzegł tropy, po czym przyspieszył, podążając za śladami. Tuż za nim leciała Everynne. W odległości zaledwie pięćdziesięciu jardów od drogi oboje ujrzeli miejsce ostatecznej walki. Kobieta krzyknęła, zdjęta przerażeniem. Sterta sczerniałych kości była wszystkim, co pozostało z niedźwiedzia po strzale z karabinu zapalającego. ROZDZIAŁ 15 Maggie i Orick zsiedli ze skutera. Dziewczyna tak zmarzła, że z trudem trzymała się na zdrętwiałych nogach. Szczękając zębami, przez chwilę stała na śniegu obok źródła z gorącą wodą, okryta szczelnie pledem. Osada była najwyraźniej czymś w rodzaju zajazdu czy gospody. W stawach kąpali się ludzie i niedźwiedzie, pluskając się, pływając i ochlapując innych gości. Przez okna najbliższego domu było widać dużą salę zastawioną stołami, pomiędzy którymi uwijały się androidy roznoszące tace z pożywieniem. Zajazd wydał się jednak Maggie okropnie staroświecki. Nie był niczym żyjącym jak drzewodomy na rodzinnym świecie czy chociażby czymś podobnym do gospody, którą widziała na Fale. Jego ściany wykonano z jakiegoś lanego materiału. Maggie przypuszczała, że chodziło zapewne o wywołanie wrażenia struktury organicznej, wiecznie żywej pomimo panującej na dworze niskiej temperatury. Budynek miał kształt podobny do budowli spotykanych na innych światach i gdyby Maggie nie miała na głowie siatki, nie domyśliłaby się, że Wechaus jest planetą zacofaną. Czekające obok stolików androidy także miały przestarzałą konstrukcję, liczącą zapewne kilka tysiącleci. Niewielu ludzi nosiło osobiste rozumy, a ci, którzy ich używali, posługiwali się prymitywnymi modelami. W najbliższej okolicy nie było widać żadnych zdobywców ani ogrów. Dziewczyna uznała ten fakt za dobrą wróżbę. Podeszła do drzwi, które rozsunęły się przed nią, ale zaczekała, chcąc przepuścić Oricka. Na ten widok od ściany oderwał się złocisty android. Pospieszył ku niej, niemal podbiegł, po czym odezwał się piskliwie: - Witajcie w Ognistych Źródłach! Jesteśmy radzi, że będziecie bawili się tu wraz z innymi. - Popatrzył na siatkę Maggie, po czym dodał: - Czy mógłbym otworzyć rachunek naszemu honorowemu gościowi... na nazwisko...? - Maggie Flynn - odezwała się dziewczyna, trochę zdziwiona faktem, że właściciele żądają pieniędzy za obsługę. To było dla niej coś nowego. Natychmiast zaczęła się zastanawiać, ile będzie to kosztowało, chociaż wiedziała, że kiedy zjawi się Veriasse, zapłaci za wszystko. W ostateczności mogłaby zarobić, sprzedając urządzenia dodatkowe stanowiące wyposażenie jej siatki. Każdy metalowy krążek zawierał tysiące tomów cennych informacji i stanowił nieoceniony skarb dla osób posługujących się osobistym rozumem. - Oczywiście. Maggie Flynn - odparł android, udając, że przez cały czas pamiętał jej nazwisko. - Pozwól teraz, że pokażę ci twój apartament. W każdej chwili możesz zamówić coś do jedzenia, a baseny są czynne przez całą dobę. Poprowadził ich ścieżką wiodącą między niewielkimi chatami przypominającymi kopulaste wzgórza. Maggie domyślała się, że obecność źródeł z gorącą wodą sprawia, iż w okolicy domów nie dostrzega ani śladu śniegu. Tu i ówdzie widziała natomiast egzotyczne, obsypane purpurowymi owocami i podobne do drzew rośliny, posadzone w wielkich donicach z żyzną ziemią. Android otworzył drzwi którejś chaty i dopiero wówczas Maggie zorientowała się, dlaczego pomieszczenia dla gości wydają się takie małe. Górna część była po prostu wejściem do luksusowego apartamentu, znajdującego się pod powierzchnią. - Czy ten pokój wydaje się wam odpowiedni? - odezwał się android. - Tak. Dziękuję bardzo - odparła dziewczyna. - Czy mógłbyś powiedzieć mi, która godzina? I jaki dzień, zgodnie z standardem ogólnogalaktycznym? Android przekazał dziewczynie żądane informacje. Okazało się, że przybyli o jeden dzień i szesnaście godzin wcześniej, niż przelecieli przez wrota na Cyanesse. Maggie dokonała w myślach kilku szybkich obliczeń i uświadomiła sobie, że opóźnienie było odwrotnie proporcjonalne do odległości, dzielącej oba światy. Oznaczało to, że tracili więcej czasu, jeśli przebywali mniejszą odległość. Android zostawił ich w apartamencie, a po chwili Orick również wyszedł, pragnąc popływać w gorącej wodzie. Maggie miała jednak dosyć zimna i ciemności. Okazało się, że w niewielkim pokoju, przylegającym do głównego, także znajdował się mały basen, wyposażony w miniaturowy skalny próg, przez który przelewały się strumienie mineralnej wody. Pomieszczenie zostało udekorowane w ten sposób, by wyglądało jak las. Nie zapomniano nawet o mchach i kępach paproci. Maggie rozebrała się i przez dłuższy czas leżała w gorącej wodzie, pozwalając, by miłe ciepło przeniknęło do szpiku kości. Nagle przyszła jej do głowy dziwna myśl. Pozostawiła przecież pakunek na siedzeniu skutera, skąd ktoś mógłby go bardzo łatwo ukraść. Wyszła z basenu i wytarła się do sucha, po czym ubrała się i wybiegła na podwórze. Jej pakunek nadal znajdował się tam, gdzie go zostawiła, niemal przymarznięty do siodełka. Oderwała go, ale postanowiła udać się do wielkiej jadalni. Przed godziną zjadła wprawdzie kęs pożywnego herbatnika, ale z jadalni dolatywały tak smakowite wonie, że zajęła miejsce przy stoliku i poprosiła androida, żeby przyniósł jej stek z grzybami i lampkę wina. Czekając, wyjęła z zawiniątka szczotkę i zaczęła czesać włosy. Nie mogła oprzeć się pokusie zajrzenia do środka i upewnienia się, czy przypadkiem nie zginęło nic wartościowego. Stwierdziła, że klucz do wrót światów znajduje się na swoim miejscu. Przez chwilę grzebała dalej, wyciągając części garderoby i szukając upominków, które Babka wręczyła Gallenowi i Orickowi. Po chwili pojawił się android, niosąc tacę z zamówionym daniem. Maggie jadła, starając się delektować każdym kęsem, ale nie przestawała ukradkiem rozglądać się na boki. Miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Większość gości w gospodzie stanowiły pary - czy to młodych ludzi, którzy przybyli, by świętować, czy niedźwiedzi. Nie wszyscy goście wyglądali jednak równie niewinnie. Przy sąsiednim stoliku usiadł, oparłszy brodę na rękach, chudy mężczyzna o orlim nosie, długich ciemnych włosach i rzadkiej koziej bródce. Nawet nie usiłował ukryć faktu, że przygląda się dziewczynie. Bardzo często rzucał spojrzenia także w stronę drzwi jadalni, zarówno wejściowych, jak i tych, które wiodły na podwórze z basenami dla gości i chatami. Maggie nagle straciła cały apetyt. Wstała od stolika, chcąc wyjść z sali, ale ciemnowłosy nieznajomy podszedł do niej i dyskretnie ujął ją za rękę. Zmusił Maggie, żeby usiadła, po czym sam usiadł obok niej i zapytał: - Czy przypadkiem nie byłaś niedawno na Fale? - Tak - odparła dziewczyna, ale natychmiast uświadomiła sobie, że ponieważ wrota cofnęły ją w czasie, w tej chwili nadal przebywa na Fale, pracując jako niewolnica pośród aberlainów. - To znaczy, nie - powiedziała. - Tak myślałem. - Nieznajomy lekko się uśmiechnął. - Pozwól, że posilę się w twoim towarzystwie. - Nie. Muszę już iść - rzekła Maggie. Mężczyzna uchwycił jednak jej rękę i przytrzymał, zmuszając, żeby znów usiadła. - Daj spokój. Przecież prawie nic nie zjadłaś - powiedział, nawet nie próbując ukryć błysku podniecenia w oczach. - A poza tym zamówiłaś tylko główne danie. Powinnaś spróbować też deseru. - Nie - oświadczyła stanowczo dziewczyna, usiłując uwolnić rękę. - Muszę iść. Szarpnęła, wyrywając ramię z uścisku palców mężczyzny. - Nie dotrzesz daleko - ostrzegł szeptem nieznajomy. - A z pewnością nie do następnych wrót. - Co takiego? - zapytała Maggie, czując przyspieszone uderzenia serca. - Proszę iść za mną do swojego apartamentu - zaproponował ciemnowłosy chudzielec. - Musimy porozmawiać w cztery oczy, zanim będzie za późno. Wstał od stołu i pospiesznie wyszedł tylnymi drzwiami. Maggie nie wiedziała dlaczego, ale mężczyzna ją przerażał. W jego gestach znać było ukrywaną siłę i dziewczyna zaczęła się obawiać, że gdyby została z nim sam na sam, nie potrafiłaby się obronić. Próbowała uspokoić przyspieszony oddech, rozejrzała się po jadalni. Pragnęła się zorientować, czy mogłaby liczyć na czyjąkolwiek pomoc. Nieznajomy oczekiwał, że wyjdzie zaraz po nim, ale ona nie chciała tego zrobić, gdyż nie wiedziała, co ją czeka. Pozostała więc przy stoliku i przez następną godzinę udawała, że j e zamówione danie. Chciała wyjść, by odszukać Oricka, ale baseny z gorącą wodą znajdowały się zbyt blisko jej apartamentu. Siedziała zatem przy stole, licząc na to, że mężczyzna znudzi się czekaniem i odejdzie. Czuła, że na jej czole pojawiły się kropelki potu. Martwiła się, że może być obserwowana przez pozostałych gości, dopóki w jadalni nie pojawił się Orick. - Hej, Maggie! - zawołał od progu przez całą szerokość wielkiej sali. - Powinnaś popływać w tych basenach! Są wspaniałe! - Ruszył śmiało ku dziewczynie, nie przejmując się tym, że mokra sierść ocieka wodą. - Maggie! - ciągnął, nie potrafiąc ukryć podniecenia. - Czy wiesz, że przynajmniej połowa tutejszych niedźwiedzic ma ochotę się gonić? Wprost nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu! Przed chwilą poznałem szczególnie urodziwą samicę. Nazywa się Panta i robi do mnie słodkie oczy. Zapewniam cię, że nie kłamię! Zaprosiła mnie na noc do swojego pokoju... - Dobrze, dobrze - przerwała dziewczyna, bez cienia entuzjazmu w głosie. Nie wiedziała, jak powiedzieć przyjacielowi, że zagraża im poważne niebezpieczeństwo. Nie chciała nic mówić zwłaszcza w tej sali, gdzie mógłby ktoś podsłuchać, o czym rozmawiają. Najbardziej jednak zależało jej na tym, żeby Orick trzymał się od niej z daleka. Nie mogła ryzykować, że stanie mu się coś złego. - W takim razie dlaczego do niej nie pójdziesz? - zapytała. - No cóż, sam nie wiem - odparł Orick, przytomniejąc i spoglądając na dziewczynę. - Czy uważasz, że powinienem? Dobrze się czujesz? Nie jesteś chora? - Obawiam się - szepnęła Maggie, mając nadzieję, że nie usłyszy jej nikt spośród innych gości - iż ten świat jest bardziej niebezpieczny, niż przypuszczaliśmy. - Och, nonsens! - burknął głośno niedźwiedź. - Jeszcze nigdzie nie czułem się tak wspaniale! - To możliwe - odparła cicho dziewczyna, dając znaki przyjacielowi, by nie mówił tak głośno. - W takim razie idź. Czuję się już znacznie lepiej. Na progu bocznych drzwi pojawiła się jakaś niedźwiedzica. Wspięła się na tylne kończyny i zaczęła węszyć. Zobaczywszy Oricka, opadła na przednie łapy i podeszła do stolika, przy którym siedział jej ukochany. Zwróciła na niego wielkie, piwne oczy, z których wyzierało nieskrywane pożądanie. - Miło mi ciebie poznać, Pantcy - odezwała się Maggie. - Obawiam się, że jestem zmęczona. Usiądźcie oboje przy tym stole. Do zobaczenia jutro rano, Oricku. Wstała, uświadomiwszy sobie, że jeżeli chce dotrzeć do swojego apartamentu i przekonać się, co jej zagraża, musi wyjść bocznymi drzwiami. Jeżeli nieznajomy mężczyzna czeka w ciemnościach, chcąc ją napaść, i tak wcześniej czy później będzie musiała stawić mu czoło. Nie mogła narażać Oricka na niebezpieczeństwo. W ciemnościach zaczęła się przekradać do swojej chaty. Znad basenów z gorącą wodą unosiły się obłoki pary, które wisiały w powietrzu między kopulastymi budynkami, skrywając je niczym mglisty całun. Całąprzestrzeń oświetlały jedynie słabe zielonkawe światła niskich latarń umieszczonych po obu stronach ścieżki i pod drzewami. Idąc w stronę swojego domu, Maggie stwierdziła, że nie rozpraszają panujących mroków. Nieznajomy jednak nigdzie nie czyhał na nią w ciemnościach. Dziewczyna dotarła do chaty, ale zanim weszła do środka, uniosła głowę i spojrzała w górę. Zobaczyła na niebie ognistą linię, ciągnącą się wzdłuż horyzontu. Z powodu oparów była prawie niewidoczna. Siatka Maggie szepnęła jej, że planeta jest otoczona świetlistym pierścieniem. Dziewczyna przemówiła do drzwi, a automatyczny zamek rozpoznał jej głos i usunął blokadę. Weszła do środka, ale przystanęła tuż za progiem i spojrzała w dół, na schody wiodące do podziemnego apartamentu. Nigdzie jednak nie zauważyła tajemniczego mężczyzny. Zamknęła drzwi i zeszła po schodach. Apartament był pusty. Uspokoiła się, ale w tej samej chwili drgnęła, usłyszawszy u drzwi wejściowych melodyjny kurant. Wróciła na górę i otworzyła. Na progu stał niski, gruby i łysy mężczyzna, trzymający ręce w kieszeniach skórzanego płaszcza. Okrycie wierzchnie sprawiało wrażenie znoszonego, a zmartwienie, malujące się na twarzy przybysza było nieco udawane. - Przepraszam - odezwał się tłuścioch. - Rozmawiam z Maggie Flynn, prawda? Nazywam się Bavin i jestem właścicielem tego ośrodka. Czy mógłbym zamienić z panią kilka słów na osobności? Skierował na dziewczynę spojrzenie smutnych oczu, częściowo przysłoniętych ciężkimi powiekami. Maggie kiwnęła głową. Mężczyzna niespokojnie obejrzał się przez ramię, po czym zamknął drzwi za sobą. - Chodzi o to, że, hmmm... - zaczął. - Chciałbym prosić, żeby uregulowała pani rachunek i wyprowadziła się stąd jeszcze przed świtem. Nie chciałbym mieć jakichś kłopotów z pani powodu. - Nie rozumiem - odparła zdumiona dziewczyna. - O czym pan właściwie mówi? - Mówię o tym przedmiocie, który nosi pani w swojej torbie - odparł Bavin, nerwowo pocierając dłonie. - Nie należę do ludzi, którzy zdradziliby pani tajemnicę, licząc na uzyskanie nagrody, ale znajdą się tacy, którzy zrobią to bez wahania. Jesteśmy ludźmi prostymi i nie chcemy mieć przez panią nieprzyjemności. - Co pan miał na myśli, mówiąc o nagrodzie? - zapytała Maggie. Bavin rozejrzał się po jej apartamencie, jakby obawiał się ujrzeć kogoś, kto mógłby usłyszeć jego słowa. - Drononi poszukują pięknej kobiety, która przemierza labirynt światów - zwierzył się szeptem. - Plotka głosi, że towarzyszy jej kilku strażników. Kiedy zobaczyłem panią, nie domyśliłem się od razu, ponieważ towarzyszył pani tylko ten niedźwiedź. Z początku miałem wątpliwości. Przyleciała pani jednak skuterem, którym nikt inny nie zapuściłby się w taki ziąb tak daleko na południe, i przyznaję, że wydało mi się to podejrzane. Później w jadalni wyciągnęła pani klucz z torby, a kiedy zaczęli wypytywać o panią funkcjonariusze policji planetarnej... - Nie... nie rozumiem - zająknęła się dziewczyna. - Czy jest pan pewien, że chodziło im o mnie? - Przed kilkoma dniami drononi przysłali dużą grupę zdobywców - stwierdził Bavin. - Posłużyli się tymi samymi wrotami, którymi pani przyleciała. Wystraszyli wszystkich okolicznych mieszkańców nie na żarty. Wyznaczyli nagrodę za pani głowę. Porządni ludzie, którzy nigdy nie chcieli mieć z nimi do czynienia, nagle zaczęli się prześcigać w poszukiwaniach. Wcześniej czy później któryś spotka panią i nie zawaha się ani chwili. Wyda panią w ich ręce, licząc na to, że w przyszłości będzie mógł liczyć na ich względy. Ale nie ja... nie ja! - Bavin pokręcił energicznie głową, a Maggie uświadomiła sobie, że odżegnuje się tak energicznie dlatego, iż walczy z pokusą, żeby samemu tego nie uczynić. - A zatem, jak powiedziałem, proszę zapłacić należność i wyprowadzić się jak najszybciej. - Dokąd mam się wyprowadzić? - zapytała Maggie. - Co teraz zrobię? - Bez względu na to, co pani zamierza, proszę trzymać się z daleka od wrót - doradził właściciel. - Są strzeżone. A poza tym nie obchodzi mnie, co pani zrobi. Proszę tylko mi zapłacić. - Nie mam żadnych pieniędzy - oznajmiła dziewczyna. Niski mężczyzna popatrzył na nią. W jego oczach zapaliły się złe błyski. - Co to znaczy, że nie ma pani pieniędzy? - zapytał. - W takim razie jak zamierzała pani zapłacić za to wszystko? Rozłożył ręce, jakby chciał nimi objąć cały luksusowy apartament w dole. - Chciałam zacząć pracować, by zarobić na swoje utrzymanie - odparła Maggie. Sięgnęła do siatki na głowie i wyciągnęła z niej mały srebrzysty krążek z widocznym na niej wizerunkiem androida. Przemogła się i podała go mężczyźnie, chociaż wiedziała, że pozbawia się w ten sposób wszystkich informacji na temat człekokształtnych automatów. - Ja... ja nie mogę tego przyjąć. To za dużo! - odezwał się Bavin, zapewne tknięty wyrzutami sumienia. Zaczął coś mruczeć pod nosem, rozglądając się po pokoju. - W takim razie po prostu proszę się stąd wynieść. Niech pani zabierze swoje rzeczy i postara się wyjść tak, żeby nikt pani nie zauważył. Maggie miała w apartamencie swoje rzeczy, których nawet nie schowała. Zeszła na dół do sypialni, żeby zabrać zabrudzony pled i ubranie, jeszcze wilgotne po całym dniu podróży. Nie cierpiała przebierać się w brudne szaty, ale zrobiła to jak najszybciej, po czym zarzuciła pled na ramiona. Kiedy była gotowa, wróciła do salonu. Bavina nie było. Zniknął, ale pozostawił drzwi otwarte. Wyszła z chaty i zamierzając uprzedzić Oricka, zaczęła podążać ścieżką w stronę jadalni. Kiedy pokonała ostatni zakręt i znalazła się w pobliżu basenów, spojrzała na wejście do budynku, w którym znajdowała się jadalnia. Nad jej powietrznym skuterem pochylało się trzech zielonoskórych drononów. Dwaj byli ogrami, typowymi wojskowymi mrukami, a trzeci tropicielem. Tropiciel pochylał się nad siodełkiem i uważnie je obwąchiwał. Obracał pomarańczowymi oczami w ten sam sposób, co ryby. - Tym skuterem przyleciała kobieta i niedźwiedź - odezwał się po chwili. - Przed kilkoma godzinami przekroczyli wrota łączące dwa światy. - A zatem znaleźliśmy ich? - zapytał jeden z żołnierzy. - Tak - odparł lakonicznie tropiciel. Maggie cofnęła się, a potem zeszła ze ścieżki w miejsce, w którym ciemności wydały się jej jeszcze bardziej nieprzeniknione. Zaczęła się rozglądać, szukając dróg ucieczki. Zamierzała okrążyć budynek gospody, żeby dotrzeć do skutera z przeciwnej strony. Musiała jednak najpierw ostrzec Oricka, który siedział w jadalni i jadł posiłek, ale bała się tam wejść bocznymi drzwiami. Pomyślała, że za chwilę pojawią się tam zdobywcy. Szukając jej, zaczną rozglądać się po sali. Gdyby mogła niepostrzeżenie obejść gospodę, skoczyłaby na siodełko i odleciała. Jej ucieczka narobiłaby tyle zamieszania, że Orick skorzystałby z okazji i uciekł. Zaczęła biec, przemykając się między drzewami, i po kilku chwilach znalazła się na tyłach gospody, gdzie nie paliły się żadne światła. Miała właśnie skręcić za róg budynku, kiedy nagle z ciemności wyskoczył jakiś człowiek. Zderzył się z nią, po czym przewrócił ją na pokrytą śniegiem ziemię. Maggie pisnęła i szarpnęła się, próbując zerwać się na równe nogi. Napastnik przytrzymał jednak jej ramię i syknął: - Bądź cicho! Później sam pomógł jej się podnieść. Mimo panujących ciemności dziewczyna widziała, że obok niej stoi ten sam wychudzony mężczyzna, z którym przedtem rozmawiała w jadalni. - Pospiesz się! Za chwilę tutaj będą! - powiedział, ciągnąc ją za ramię. Maggie usłyszała krzyki, dobiegające z drugiej strony gospody. Nie potrzebowała lepszej zachęty. Oboje przebiegli po skrzypiącym śniegu na niewielką polanę, gdzie w ciemnościach mroźnej nocy przycupnęło kilkanaście zaparkowanych powietrznych maszyn. Maggie obejrzała się przez ramię i w zielonkawym świetle latarń zobaczyła zdobywców, ruszających w pościg za zbiegami. Jeden wyciągnął karabin zapalający i strzelił. Smuga oślepiająco jasnego chemicznego ognia zamieniła się w skwierczącą kulę. Mężczyzna szarpnął Maggie za rękę i odciągnął na bok. Ognisty pocisk przeleciał tuż nad jej głową, niemal osmalając włosy, po czym rozprysnął się na burcie najbliższego pojazdu. Maggie i jej wybawiciel zaczęli przemykać się między zaparkowanymi maszynami. Dziewczyna zauważyła jedną, której kabina była lekko uchylona. Obok pojazdu stał ubrany na czarno strażnik, trzymający karabin zapalający w obu dłoniach. Maggie spojrzała na twarz stojącego mężczyzny i aż zaniemówiła ze zdumienia. Zamarła, kiedy zobaczyła, że strażnik jest bliźniakiem jej zbawcy, ale ten przynaglił ją, żeby wskoczyła do kabiny. Usłuchała i usiadła na tylnym siedzeniu, a wówczas uzbrojony mężczyzna odskoczył od pojazdu i zniknął w ciemnościach. Tymczasem towarzysz Maggie uruchomił silnik i zaczął zwiększać dopływ mocy do dysz wylotowych. Jego brat bliźniak, który ukrył się za inną maszyną, stojącą trochę na uboczu, zaczął strzelać w kierunku zdobywców. Trafił tropiciela, który zamienił się w płonącą kulę. Wyglądał jak upiorna pochodnia, kiedy jego podobne do pajęczych kończyny zwijały się i skręcały z bólu. W pobliżu przeciwległego rogu budynku pojawiło się trzech innych chudych mężczyzn, a dwóch następnych nadbiegło od strony frontu gospody. Obaj zwycięzcy próbowali ukryć się za donicami z egzotycznymi roślinami. Otworzyli ogień w stronę mężczyzn i krzyczeli, wzywając pomocy. Powietrzna maszyna uniosła się nad polanę i zaczęła oddalać się od gospody, ale Maggie zawołała: - Proszę zaczekać! Zostawiłam tam przyjaciela! - Wiem o tym - odezwał się chudzielec i nie zmniejszył prędkości lotu. - Próbowałem go ostrzec, kiedy pojawili się zdobywcy. Wezwali posiłki, więc musieliśmy się pospieszyć. Liczymy na to, że dzięki śmierci tropiciela będzie miał większe szansę ucieczki. - My? - zdziwiła się Maggie. - Ja i moje wtórniki - odparł mężczyzna. Dziewczyna nigdy nie słyszała słowa „wtórnik”, więc jej siatka pospieszyła z wyjaśnieniem. Niektórzy ludzie postanowili osiągnąć nieśmiertelność w ten sposób, że klonowali samych siebie, po czym przekazywali zawartość własnej pamięci wszystkim klonom. Pewni nieśmiertelnicy pozwalali nawet, żeby kilka czy kilkanaście takich kopii żyło równocześnie, dzięki czemu mogli z nimi współpracować dla osiągnięcia zamierzonego celu. Ich pierwowzór określano mianem oryginału, a kopie nazywano wtórnikami. Powietrzny pojazd wzbił się w niebo, ale Maggie patrzyła na gospodę. Na tyłach budynku nadal wrzała zacięta walka. W powietrzu krzyżowały się ogniste smugi. Źródła z gorącą wodą wyglądały z tej wysokości jak spowite mgłą drogocenne szmaragdy. W pewnej chwili następny zdobywca przemienił się w płonącą pochodnię, lecz jeden z wtórników został trafiony w nogę. Potknął się, ale zanim upadł, zdążył jeszcze raz wystrzelić. Ognista smuga nie dotarła jednak do celu. Poszybowała w boki trafiła w jedną z kopulastych chat Bavina. Maggie spoglądała na konającego klona, ale czuła, że jest jej to dziwnie obojętne. Mimo iż mężczyzna był człowiekiem, nie urodził się w normalny sposób i dlatego nie wydawał się jej prawdziwy. Wiedziała jednak, że nieszczęsny wtórnik czuje ból i obawia się śmierci jak każdy człowiek. Jak wszyscy, potrafił cieszyć się życiem, które właśnie składał w ofierze, żeby ona żyła. Maggie spojrzała na chudego mężczyznę pilotującego powietrzny pojazd. Pewną ulgę sprawiała jej świadomość, że znajduje się w towarzystwie kogoś, kto nie zawaha się oddać życia w jej obronie. ROZDZIAŁ 16 Maggie usiadła wygodniej w miękkim fotelu, a tymczasem powietrzny pojazd leciał nad ośnieżonymi równinami. W kabinie panowało podwyższone ciśnienie i dziewczyna miała wrażenie, że za chwilę popękają jej bębenki w uszach. Oderwała spojrzenie od szmaragdowych punkcików basenów z gorącą wodą. Miała nadzieję, że Orickowi uda się uciec. Jeżeli przeżyję, już nigdy nie zbliżę się do żadnej gospody - pomyślała. Owinęła wokół palca pasemko włosów, po czym zaczęła nerwowo przygryzać końce. Chudzielec popatrzył na nią kątem oka. - Twojemu przyjacielowi niedźwiedziowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo - oznajmił. - Moi ludzie właśnie zabili ostatniego zdobywcę. Jak można się było spodziewać, wszyscy goście w rekordowym tempie opuszczają gospodę. Jej wybawiciel mógł liczyć trzydzieści pięć lat, chociaż trudno byłoby określić jego wiek kierując się wyglądem. Był ubrany w brązowoszary kombinezon, czy raczej garnitur. Nie nosił na głowie siatki ani przewodnika. Nie można było powiedzieć, że jest przystojny. - Skąd wiedziałeś, że twoi ludzie rozprawili się z ostatnim zdobywcą? - odezwała się dziewczyna. - Implanty - odrzekł mężczyzna, zbliżając do ucha palec wskazujący. Westchnął i także usiadł wygodniej. Włączył automatycznego pilota, odwrócił głowę i popatrzył na Maggie. - Muszę przyznać, że jestem rozczarowany - powiedział. - Poinformowano mnie, że labiryntem światów wędruje jakaś kobieta, będąca Tharrinem, klonem Semarritte. Opis towarzyszącego jej mężczyzny pozwalał się domyślać, że jest nim lord Opiekun. Okazało się jednak, że ryzykowałem życie moje i moich wtórników dla kogo? Jakiegoś niedźwiedzia i...? Dziewczyna wzruszyła ramionami. W pytaniu nieznajomego wyczuwała coś więcej niż tylko chęć zaspokojenia ciekawości. Zorientowała się, że mężczyzna żąda odpowiedzi. Czekając na nią, spoglądał na Maggie, ale jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. - Nazywam się Maggie Flynn - rzekła po chwili. - A ja jestem Oryginał Jagget - przedstawił się mężczyzna, gładząc kozią bródkę. - A zatem dlaczego przybyłaś na Wechaus i gdzie w tej chwili znajduje się klon Semarritte? Maggie nie była pewna, czy powinna zaufać Jaggetowi. W pierwszej chwili postanowiła powiedzieć mu nieprawdę. Podejrzewała jednak, że niektórzy ludzie chudzielca poszukują właśnie teraz Oricka i wcześniej czy później Jagget zechce zadać niedźwiedziowi to samo pytanie. Musiała zatem zrobić wszystko, żeby jej kłamstwo wypadło przekonująco. Zaczęła gorączkowo myśleć. - Nazywała się Everynne - odparła w końcu. - Przed dwoma tygodniami pojawiła się w moim domu na Tihrglas. Towarzyszył jej opiekun, stary mężczyzna, który jednak nie podał swojego nazwiska. Wynajęli mnie i mojego niedźwiedzia, żebym pokazała im drogę przez gęsty las do prastarych kamiennych wrót, ale chyba nie wiedzieli, że ich śladami podążają zdobywcy i drononi. Starzec został z tyłu, chcąc zapewne opóźnić pościg, a nam kazał iść przodem i zaczekać przy przejściu. Docieraliśmy do celu, kiedy usłyszeliśmy jego przedśmiertny okrzyk. Everynne wręczyła mi klucz i wyjaśniła, jak się nim posługiwać, po czym zawróciła i zaczęła biec przez polanę, żeby pomóc opiekunowi. W tej samej chwili na drugim końcu polany pojawili się zdobywcy, którzy ją zastrzelili. Niedźwiedź i ja zorientowaliśmy się, że jedyną szansą ocalenia życia jest przeskoczenie przez wrota na drugą stronę. Od tamtej chwili błąkamy się po labiryncie światów, usiłując powrócić do domu. - A skąd masz siatkę? - zapytał nieufnie Oryginał Jagget. - Nie chcesz chyba powiedzieć mi, że zdobyłaś ją gdzieś na Tihrglas? - Należała do tej kobiety, Everynne - rzekła Maggie. - Miała ją w swoim pakunku. Kazała mi opiekować się nim, zanim zginęła. Oryginał Jagget przyglądał się jej bez mrugnięcia. Jego twarz była oświetlona jedynie blaskiem świateł pozycyjnych maszyny. W końcu głęboko westchnął i zamknął oczy. - A więc klon Semarritte nie żyje - odezwał się w końcu. - Co za strata. Co za okropna strata! - Czy była twoją przyjaciółką? - odważyła się zapytać dziewczyna. Oryginał Jagget pokręcił głową. - Prawdę mówiąc, nigdy jej nie widziałem, ale można powiedzieć, że tak, w pewnym sensie była moją przyjaciółką. Przez dłuższą chwilę siedział, nie mówiąc ani słowa. - 1 co teraz z tobą zrobimy? - zapytał. - Drononi wyznaczyli nagrodę za głowę kobiety, wędrującej przez labirynt światów. - Nie zrobiłam przecież nic złego - oznajmiła Maggie, poniewczasie uświadamiając sobie, że jej kłamstwo ma bardzo krótkie nogi. Gdyby Everynne naprawdę nie żyła, drononi nie musieliby jej szukać i wyznaczać nagrody. - Zupełnie nie wiem, dlaczego tak bardzo zależy im na mnie. - Czy to nie oczywiste? - zapytał mężczyzna. - Chcą zdobyć klucz, którym się posługujesz. Maggie westchnęła z prawdziwą ulgą. - Ach, więc o to im chodzi! Wyjrzała przez okno. Na niebie nad planetą nie było widać żadnych księżyców. Jedyny blask rzucał tylko świetlisty krąg, którego część niknęła teraz w cieniu. Powietrzny pojazd leciał nad zamarzniętą powierzchnią oceanu. - A zatem ty i twój niedźwiedź chcielibyście powrócić do domu - odezwał się Oryginał Jagget. - Mogę wam w tym pomóc. W zamian za to chciałbym dostać od ciebie klucz uruchamiający wrota. Maggie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, wolałaby, żeby mężczyzna nie towarzyszył jej aż na Tihrglas. - Oczywiście, jeżeli uważasz moją cenę za zbyt wygórowaną, mogę jeszcze coś dorzucić - dodał chudzielec. Wsłuchując się w ton jego głosu, dziewczyna uświadomiła sobie nagle, że być może odkryła najważniejszą cechę charakteru mieszkańców Wechaus. Wszyscy sprawiali wrażenie bardzo chciwych. - Zastanowię się nad tym - powiedziała. - Przedyskutuję tę propozycję z moim przyjacielem Orickiem, kiedy znajdą go twoi ludzie. - Świetnie - oznajmił Oryginał Jagget. - W takim razie zabiorę cię do swojej posiadłości. Tam będziesz bezpieczna. Osobiście gwarantuję, że wszyscy ludzie, których tam spotkasz, mają nieskazitelne charaktery. Miejsce leży na odludziu i jest dobrze strzeżone. Zdobywcy cię tam nie odnajdą. - Dziękuję - mruknęła dziewczyna. Siedząc wygodnie w fotelu, wpatrywała się w migające przed oczami szczegóły krajobrazu. Maszyna leciała bardzo szybko. Znajdowali się na pokładzie Chughata XI, kosztownego pojazdu, używanego tylko przez dyplomatów. Siatka Maggie szeptała, że maszyna może latać z prędkością dwunastu machów. Właśnie obliczyła, że lecą z prędkością bliską dziesięciu machom. Nagle pojazd zaczął zwalniać i skręcił, po czym obniżył lot i skierował się ku widocznym w dole kamiennym budowlom. Największy budynek był oświetlony jaskrawymi światłami i w ich blasku dziewczyna mogła dostrzec dziesiątki ludzi chodzących i jeżdżących po ulicach. Wszyscy mieli w sobie coś znajomego. Tak samo poruszali się i stali. Wszyscy byli klonami Oryginała Jaggeta. - Ile swoich kopii tutaj trzymasz? - zdziwiła się dziewczyna. - W tej chwili oceniam ich liczbę na jakieś dziewięćset tysięcy - odparł Jagget. - Dlaczego aż tyle? - Jestem człowiekiem niezwykle ambitnym, ale mam bardzo mało czasu. Postanowiłem więc, że będę współpracował ze swoimi wtórnikami. - Co chcesz przez to osiągnąć? - zapytała Maggie. Powietrzny pojazd właśnie osiadał na ziemi. Oryginał Jagget nie wahał się z udzieleniem odpowiedzi. - Uwolnić ojczyznę. Nie mam żadnych innych celów. Kiedy maszyna znieruchomiała, mężczyzna wysiadł z kabiny. Dwa klony pospieszyły, by otworzyć drzwi Maggie. Jeden wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wysiąść. Dziewczyna ujęła rękę i zeskoczyła na lądowisko. - Przepraszam, że nie będę mógł odprowadzić cię do twojego apartamentu - odezwał się Oryginał Jagget - ale wzywają mnie pilne sprawy. Maggie odwróciła się, żeby spojrzeć na niego, lecz w tej samej chwili usłyszała cichy szelest. Oryginał Jagget zamienił się w stado kremowoskrzydłych motyli, które uniosły się w powietrze i odleciały. Rozpłynęły się w ciemnościach, nie rozjaśnianych blaskiem ulicznych latarń. Maggie wpatrywała się w miejsce, gdzie zniknęła chmura owadów, zbyt zdumiona, by cokolwiek powiedzieć. Domyślała się, że Jagget nie był istotą z krwi i kości, ale tylko przemyślnym tworem, istniejącym dzięki najnowszym osiągnięciom nanotechniki. Poczuła nagle, że coś twardego dotknęło pleców. Jej mięśnie zadrżały, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Ujrzała w mózgu oślepiające światła, ale chcąc się odwrócić, omal nie upadła. Pragnąc utrzymać się na nogach, chwyciła przód koszuli stojącego przed nią wtórnika. Przez chwilę miała wrażenie, że cały świat wiruje przed oczami, ale nie rozluźniła chwytu zaciśniętych palców. Resztką sił odwróciła głowę i spojrzała na dłonie wtórnika, kryjącego się za jej plecami. Z niewielkiego urządzenia, które trzymał, wydobywał się stożek oślepiająco błękitnego światła. Poczuła woń ozonu, zmieszaną ze swądem tlącej się odzieży. Spojrzała na świetlisty stożek i zamrugała powiekami. W jej głowie pojawiła się myśl, że została trafiona strzałem z elektrycznego paralizatora. Drugi wtórnik także wyciągnął broń i szturchnął dziewczynę lufą w brzuch. Maggie ujrzała przed oczami nieziemską jasność. Orick siedział w jadalni w towarzystwie Panty. Jadł łososia, ale obiad przypominał mu bardziej ucztę niż zwyczajny posiłek. W pewnej chwili jednak wyjrzał przez okno i zobaczył przed drzwiami frontowymi trzech zdobywców pochylających się nad skuterem Maggie. Przy każdym oddechu z ich ust unosiły się obłoki rozgrzanego powietrza. - Myślę, że powinniśmy się stąd wynosić - stwierdził Orick. Młoda niedźwiedzica uniosła pysk i spojrzała przez okno. - Chyba masz rację - powiedziała, wycierając zatłuszczoną łapę w serwetkę. Orick chciał wymknąć się ukradkiem, ale nie docenił niechęci, jaką Panta żywiła wobec zdobywców. Niedźwiedzica wstała od stołu i zaczęła biec, kierując się w stronę bocznego wyjścia z jadalni. W tej samej chwili drzwi frontowe się otworzyły. Wpadł przez nie jeden z ogrów i zawołał: - Stać! Orick posłusznie znieruchomiał, ale Panta wybiegła przez drzwi, omal nie wyrywając ich z zawiasów. Zaczęła kluczyć między drzewami, kierując się do swojego apartamentu. Niedźwiedź spojrzał przez okno i zobaczył pod jednym z oświetlonych drzew Maggie. W tej samej chwili dziewczyna odwróciła się plecami i zaczęła biec, chcąc okrążyć jadalnię. Tymczasem przez salę biegło dwóch zdobywców, przeciskając się między stolikami i pochylając głowy, by nie zawadzić o sufit. Kiedy mieli przebiec obok Oricka, niedźwiedź odskoczył w lewo, jakby przerażony, a w następnej sekundzie rzucił się w przeciwną stronę, licząc na to, że ogry potkną się o niego. Wszyscy trzej runęli na posadzkę. Orick przepraszająco zaryczał, po czym wstał i usunął się pod ścianę, starając się udawać, że tylko próbował ich przepuścić. Zdobywcy zerwali się na nogi i wybiegli na dwór. Tymczasem Panta zniknęła we mgle otulającej kopulaste chaty, a drononi, którzy skręcili za róg budynku, puścili się w pościg za biegnącą Maggie. Widocznie zamierzali pochwycić każdego, kto starałby się im uciec. Niedźwiedź spojrzał za siebie na rząd okien umieszczonych w przeciwległej ścianie jadalni. Trzeci zdobywca, tropiciel, biegł wzdłuż nich, pragnąc odciąć dziewczynie drogę ucieczki. Orick nie wiedział, co powinien zrobić, by jej pomóc, a zatem głośno ryknął i wybiegł przez tylne drzwi, po czym rzucił się w pogoń za dwójką rosłych ogrów. Miał nadzieję, że uda mu się zaatakować ich znienacka od tyłu. Kiedy skręcił za róg, który sąsiadował z wypełnionymi gorącą wodą basenami, obok niego przebiegło trzech identycznych mężczyzn, trzymających karabiny zapalające. Przystanął, żeby ich przepuścić, chociaż zaczął się zastanawiać, kim są i co tu robią. Nieco dalej, za kopulastymi chatami, ukazały się pierwsze smugi chemicznego ognia. Przecinały powietrze z charakterystycznym sykiem, a kiedy docierały do celu, zamieniały się w ogniste kule. Orick znalazł się przy ostatnich chatach i obserwował toczącą się bitwę. Kilku mężczyzn osaczyło ostatniego zdobywcę. W jego stronę nie przestawały szybować ogniste błyskawice. Nieopodal płonęły szczątki drugiego ogra i tropiciela. Spomiędzy wielu zaparkowanych powietrznych maszyn jedna wystrzeliła ku niebu. Za kadłubem innej ukrywała się Panta. Ujrzawszy Oricka, jeszcze bardziej się pochyliła i zaryczała, żeby zrobił to samo. Niedźwiedź ujrzał, jak jeden z ludzi zostaje trafiony ładunkiem z karabinu zapalającego. Po chwili taki sam los spotkał następnego, ale zdobywca został otoczony i nie mógł uciec. Po kilku następnych sekundach ostami ogr stanął w ogniu. Panta wstała i przebiegłszy przez chmury siarkowego dymu, znalazła się u boku Oricka. - Wynośmy się stąd! - zawołała, ciągnąc go w stronę dużego magnetycznego wozu. - Nie mogę! - odparł niedźwiedź. - Muszę znaleźć Maggie! - Odleciała tamtym powietrznym pojazdem! - rzekła Panta. - Chodźmy! Zdumiony Orick stał przez chwilą, nie wiedząc, co ma robić. Nie chciało pomieścić mu się w głowie, że dziewczyna odleciała bez niego, mimo iź właściwie nie miała innego wyjścia. Próbowała go ostrzec, ale on nie słuchał, zaślepiony pożądaniem. Powinien być teraz wdzięczny, że przynajmniej ona była bezpieczna. - Widziałaś tych mężczyzn? - zapytał, zwracając się do Panty biegnącej w stronę magnetycznego wozu. Po sekundzie odwrócił się i podążył za nią. - Wszyscy byli braćmi czy co? - Nie! - odparła niedźwiedzica. - To Jaggetowie. Ufam im chyba jeszcze mniej niż drononom. Wsiadła do pokaźnego wozu, a po chwili to samo uczynił Orick. - Siadaj i zamknij osłonę - poleciła. -1 zabierz mnie do domu. Nad łbem niedźwiedzia zasunęła się przezroczysta kopuła, a po chwili rozległ się pomruk rozgrzewanych silników i świst powietrza przeciskającego się przez dysze. - Kto to są Jaggetowie i dlaczego ich tak nie lubisz? - zapytał Orick, kiedy pojazd ruszył i zaczął manewrować między płonącymi wrakami innych maszyn. - Trudno to streścić w kilku słowach - odparła jego towarzyszka. - Kiedyś byli strażnikami planety, ale teraz, gdy władzę przejęli drononi, wszyscy Jaggetowie oszaleli. Klonują samych siebie od zbyt wielu pokoleń, wskutek czego ich kod genetyczny ulega stopniowej degeneracji. Każde nowe pokolenie jest gorsze niż poprzednie. Orick nie zrozumiał tego, co mu powiedziała. Prawdę mówiąc, czuł się nieco oszołomiony. Siedział w zamkniętej kabinie z piękną młodą samicą w okresie rui, której woń oddziaływała na jego zmysły. W dodatku podniecenie, wywołane przeżyciami kilku ostatnich dni, a także zmęczenie i osłabienie sprawiał}’, że biedny niedźwiedź nie potrafił trzeźwo myśleć. Pojazd Panty ze świstem mknął na południe nad tą samą autostradą, nad którą Orick leciał zaledwie przed kilkoma godzinami. Niedźwiedź był niespokojny i zdenerwowany. Bardzo chciał zaszyć się w jakiejś kryjówce. Po czasie, który wydał mu się wiecznością, pojazd nagle skręcił i zaczął lecieć nad drogą wijącą się między łagodnymi pagórkami. Wkrótce znieruchomiał przed niewielkim kamiennym domem, wzniesionym na wierzchołku wzgórza. Wnętrze było oświetlone ciepłym żółtym blaskiem. Orick zajrzał do środka przez okno i zobaczył mały kamienny kominek, jadalnię z dużym stołem i kwiaty rosnące w doniczkach zawieszonych nad oknami. Wpatrywał się w to wszystko, nawet nie usiłując ukryć zdumienia. Żaden niedźwiedź na całym Tihrglas nigdy nie miał tak wspaniałego domu. Ogarnęło go jeszcze większe zdenerwowanie. Pojazd osiadł na ziemi, a przezroczysta osłona odsunęła się do tyłu. Owionęło go chłodne powietrze. Przez chwilę siedział nieruchomo, pozwalając, żeby z jego pyska wydobywały się obłoki pary. Panta spojrzała na niego i cicho zaskomlała. - Nie wejdziesz ze mną do środka? - zapytała. Z niewiadomego powodu Orick poczuł, że do pyska zaczyna mu napływać ślina. Wiedział, że jeżeli skorzysta z zaproszenia niedźwiedzicy, nie będzie mógł uważać się za cnotliwego. Zaledwie przed kilkoma dniami zastanawiał się, czy nie powinien ślubować czystości, ale teraz obok niego siedziała kusząca piękność, kierująca na niego ciemne oczy i napełniająca kabinę wonią pożądania. W ciągu ostatnich kilku dni Orick wiele przeżył i wiele zobaczył. Pozwolił, żeby ogarnął go spokój planety Cyanesse, która wydawała mu się prawdziwym rajem. Widział kości nieżywych dzieci i oddychał zatrutym powietrzem planety Bregnel. Był świadkiem, jak Everynne omal nie rozpętała piekła na planecie Fale. Zastanawiał się nad tym wszystkim, co zobaczył. Czy to Bóg pozwolił mu zobaczyć znajdujące się za górami rzeczy, których nie oglądał nigdy żaden inny niedźwiedź? Czy w ten sposób pragnął nagrodzić go za wierną służbę, czy też może pokazywał mu to wszystko z jakiegoś innego powodu? Czy możliwe, że on sam coś znaczył w planach Boga? I co miała z tym wspólnego piękna Panta? Niektórzy kapłani na Tihrglas twierdzili, że dane Adamowi i Ewie polecenie, aby „szli w świat i rozmnażali się”, dotyczyło wszystkich istot żywych. Orick zawsze uważał jednak, że będzie mógł poświęcić się bez reszty służbie Bogu tylko wówczas, kiedy spędzi życie w celibacie. Och, Boże - szepnął do siebie w myślach. - Przecież to Ty mnie tu doprowadziłeś. Oparłbym się jej czarom i namowom, ale to Ty sprawiłeś, że znalazłem się w tym miejscu. Przysięgam, że po spędzeniu z nią tej jednej nocy wrócę do Ciebie na kolanach i wówczas złożę ślub życia w czystości. Panta, która czekała na jego odpowiedź, zapytała go ochryple: - Oricku, czy to ciebie gonili ci zdobywcy? - Myślę, że tak - odparł niedźwiedź. Oczy Panty się rozszerzyły. Niedźwiedzica przesunęła jęzorem po wargach i wykrzyknęła: - Ach, jakie to podniecające! Czując, że zaczyna dygotać, Orick pozwolił, by Panta wprowadziła go do środka. Ocknęła się i ujrzała przed oczami żółtawą mgiełkę. Usłyszała czyjeś słowa i zorientowała się, że to ona je wypowiada. W jej głowie brzęczały jednak pytania zadawane przez kogoś innego. Gdzie przebywa w tej chwili klon Semarritte? Dlaczego okłamałaś Oryginała Jaggeta? W jakim miejscu zamierzałaś się spotkać z klonem Semarritte? Oświadczyłaś, że Veriasse i kobieta opowiedzieli ci kilka sprzecznych wersji na temat swoich planów, a zatem skąd możesz wiedzieć, że nie podłożyli bomb na innych światach, które odwiedzali? Pytania dźwięczały w jej uszach, ale Maggie nie chciała udzielać na nie odpowiedzi. Dziewczyna miała wrażenie, że coś rozsadza jej czaszkę. Na skroniach miała zaciśnięte urządzenie podobne do imadła. Usiłowała poruszyć rękami albo nogami, ale nie mogła. Stojący obok niej Jagget albo jeden z jego klonów popatrzył na nią i powiedział: - Musimy ją znów uśpić. Szybko! - Nie! - krzyknęła, ale po chwili pogrążyła się w lodowatej nicości. Kiedy przebudziła się po raz drugi, zapewne kilka godzin później, poczuła silny ból głowy. Leżała na betonowej posadzce w niewielkim chłodnym pokoju o kamiennych ścianach. Pomieszczenie, w którym nie dostrzegła żadnych okien ani mebli, było oświetlone tylko pojedynczym źródłem światła. Białe ściany miały mnóstwo rys, wskutek czego wyglądały jak popękana skóra. Dziewczyna dotknęła głowy, ale jej palce nie odnalazły tam siatki. Zapewne została jej odebrana. Poczuła dotkliwy chłód, przenikający jej ciało do szpiku kości, i domyśliła się, że zabrano jej także płaszcz i bieliznę. Miała na sobie tylko jasnozieloną szatę, którą nosiła w ciągu kilku ostatnich dni. W pomieszczeniu panował nieprawdopodobny zaduch, a na kamiennej posadzce leżały grudki ziemi. Pokój miał tylko jedne drzwi. Maggie wstała i podeszła bliżej. Kiedy stanęła przed nimi, rozsunęły się na boki. Na korytarzu pod przeciwległą ścianą stało dwóch Jaggetów. Uśmiechnęli się na jej widok. Byli ubrani w identyczne, odprasowane szarobure wojskowe mundury. - Czy któryś z was jest może Oryginałem? - zapytała dziewczyna. Obaj mężczyźni jak na rozkaz pokręcili głowami. - Nasz pan prosił, żeby zechciała pani zjeść w jego towarzystwie lunch - odezwał się jeden. - Lunch? - powtórzyła zdumiona Maggie. - Czy to znaczy, że przez całą noc byłam nieprzytomna? - Tak - odparł ten sam Jagget. - Zdecydowaliśmy się panią uśpić. Nie lubimy, kiedy po naszej posiadłości plączą się obcy ludzie. Maggie zajrzała głęboko w ciemne oczy mężczyzny. Dostrzegła w nich iskry czegoś, co mogło być pierwszymi oznakami szaleństwa. Zauważyła je już poprzedniej nocy i dlatego nie stawiała oporu. - Rozumiem - powiedziała spokojnie. - Czy zechciałaby pani teraz udać się na lunch? - odezwał się drugi Jagget. - Oczywiście - odparła dziewczyna. Kiwnęła głową, dając znak, że jeden z mężczyzn może pokazywać drogę. - Nie lubimy, jak ktokolwiek obcy idzie za nami - oznajmił jednak pierwszy Jagget. - Ale ja nie wiem, dokąd iść. - Będzie pani szła przodem - rzekł mężczyzna. - Powiemy pani, gdzie trzeba skręcać. Maggie wzruszyła ramionami, po czym ruszyła brudnym, od dawna nieużywanym korytarzem. Po chwili dotarła do skrzyżowania. - W prawo - odezwał się jeden z klonów. Poprowadził ją labiryntem korytarzy podziemnej budowli. Po drodze dziewczyna widziała wielu innych Jaggetów, także odzianych w szarobure mundury. Niektórzy ciągnęli ciężkie wózki, inni pracowali przy stanowiskach kontrolnych, a jeszcze inni po prostu stali, nadzorując pracę pozostałych. Nawet widząc rozmaite mechaniczne części, Maggie nie mogła zgadnąć, czym się zajmowali. Przypuszczała, że konstruują coś, co mogło być nowym modelem dwuosobowej maszyny latającej. Wszyscy troje zaczęli się wspinać po kręconych schodach wiodących na powierzchnię. Kiedy wyszli na dwór, dziewczyna stwierdziła, że na bezchmurnym niebie świeci słońce, ale na ziemi widać ciemną warstwę świeżego śniegu. Teraz, kiedy mogła zobaczyć budynki w świetle dnia, przekonała się, że przebywa na terenie bazy wojskowej. Na obrzeżach posiadłości Jaggeta ujrzała wiele wieżyczek mieszczących stanowiska działek, a w jednym kącie dostrzegła potężne generatory pola siłowego. Dopiero wówczas zauważyła nad głową tęczową mgiełkę na tle błękitnego nieba i domyśliła się, że promienie słońca załamuj ą się na barierze ochronnej. Wspięli się po kolejnych schodach, wiodących na sąsiednie wzgórze. Zbudowano tam okazałą rezydencję, której front wspierał się na marmurowych kolumnach. Przy wielkim, przykrytym białym obrusem stole, stojącym na skraju portyku, siedział, pławiąc się w promieniach słońca, Oryginał Jagget. Mimo iż zbliżało się południe, dzień wydawał się Maggie dosyć chłodny. Wrażenie potęgował widok leżącego w wielu miejscach śniegu. Mężczyzna wystawiał jednak twarz na działanie ukośnie padających promieni, jakby chciał się opalać. Stół był już zastawiony. Dwa pucharki napełniono winem, a na kilku mniejszych i większych srebrnych tacach parowało jedzenie. Wokół stołu uwijali się dwaj Jaggetowie, nakładając na talerze porcje warzyw. Na widok dziewczyny, wstępującej na ostatnie schody, Oryginał Jagget wstał i ciepło się uśmiechnął. - Witaj, Maggie! - zawołał. - Znów się spotykamy! Czy nie jesteś spragniona po tej małej wspinaczce? Nieco zaskoczona, zaczęła się zastanawiać, dlaczego nie zapytał jej, czy przypadkiem nie jest spragniona po przesłuchaniu. Czuła pragnienie i bardzo chciała skorzystać z ubikacji, lecz nie zamierzała mówić tego gospodarzowi. Była wściekła, ale panowała nad gniewem. Ujęła podany jej przez mężczyznę pucharek z winem. Czując podmuch chłodnego wiatru wiejącego od strony równin Wechaus, owinęła się szczelniej szatą. Tymczasem Oryginał Jagget wyciągnął rękę z pucharkiem, chcąc wznieść toast. - Za moje królestwo! Wykonał zamaszysty gest drugą ręką, ukazując okolicę posiadłości. Maggie nie chciała spełnić toastu i zaczęła rozmyślać, jak bardzo będzie czuł się urażony, jeżeli mu odmówi. Jagget musiał zauważyć jej wahanie, gdyż powiedział: - Nie musisz udawać, że mnie lubisz. Zapewniam cię, że nie znam kobiet, które uważałyby mnie za przystojnego. Dawniej, kiedy byłem samotny, czasami zdarzało mi się łamać serca niewiast. Teraz jednak, kiedy stałem się organizmem liczącym setki tysięcy indywidualnych komórek, ludzie mają... większe opory z zaakceptowaniem mnie takim, jakim jestem. Muszę przyznać, że za młodu uważali mnie za idealistę, ale w miarę upływu lat coraz częściej traktują mnie jak fanatyka, mimo iż moje poglądy ani trochę się nie zmieniły. Uwierz mi, że przywykłem do tego, iż ludzie okazują mi pogardę. - Ja... nie pogardzam tobą - odezwała się dziewczyna. - Ach, a zatem litujesz się nade mną - oświadczył Jagget. - To o wiele szlachetniejsze uczucie. A może czujesz strach przede mną? To byłoby bardziej racjonalne. Tak, odczuwam i jedno, i drugie - pomyślała Maggie, ale nie odezwała się ani słowem. Bardzo chciała skierować rozmowę na inne tory. Rozejrzała się po dolinie. Po lewej zobaczyła wlot szybu jakiejś kopalni, do której zbliżał się pojazd wiozący czterech Jaggetów. Ciągnął przyczepę z platformą, na której spoczywała ogromna biała kula. Pojazd zatrzymał się przed szybem, a mężczyźni wysiedli z kabiny. Jeden wspiął się na platformę i zwolnił kilka zaczepów mocujących fragment białej kuli. W bocznej ścianie otworzyły się drzwiczki, ukazując wydrążone wnętrze. Pierwszy Jagget zeskoczył z przyczepy i podszedł do pozostałych. Zaczął z nimi rozmawiać, ale po chwili roześmiał się i zaczął entuzjastycznie klepać ich po plecach. Było jasne, że pragnie się pożegnać. Później wdrapał się znów na platformę, wszedł do wnętrza kuli 1 zatrzasnął drzwiczki. Pozostali także weszli na przyczepę, upewnili się, że kula jest zamocowana prawidłowo, po czym wrócili do pojazdu i wjechali do wnętrza szybu. - Co oni właściwie robili? - zainteresowała się Maggie. - Ach, staramy się zachować niektórych spośród nas na lepsze czasy - oznajmił Oryginał Jagget. - Co to znaczy, zachować? - zapytała dziewczyna, żałując, że nie ma na głowie siatki. - W komorach przetrwalnikowych - odparł Jagget. - Wiesz, że Wechaus została pokonana i podbita. Moglibyśmy wsiąść na pokłady statków gwiezdnych i próbować umknąć przed władzą drononów, ale koszt takiej operacji przekraczałby nawet moje możliwości. Postanowiłem zatem przechować kilka swoich klonów do czasu, aż klimat polityczny planety stanie się bardziej sprzyjający. Maggie pokręciła głową, zastanawiając się nad tym, o co właściwie chodzi temu mężczyźnie. Wypiła wino z pucharka, podejrzewając, że może podczas rozmowy z nim powinna być trochę pijana. - Przepraszam za to, że musiałem cię porwać i uśpić - odezwał się Oryginał Jagget. - Pragnąłem się upewnić, czy nie jesteś uzbrojona, a nie mogłem tego zrobić, dopóki byłaś przytomna. Czy nie zapytasz mnie, skąd wiedziałem, że przebywałaś na Fale w czasach należących do mojej przyszłości? Wymuszony uśmieszek na jego twarzy upewnił dziewczynę, że wcześniej czy później i tak musiałaby poznać prawdę. - Skąd? - zapytała. - Dowiedziałem się od drononów - oznajmił Jagget. - W ciągu ostatniego tygodnia ściągnęli na planetę mnóstwo wojska, które także przeleciało przez wrota między światami. Wyświetlali hologramy pokazujące, jak ty i twoi towarzysze, chcąc opuścić Fale, uciekliście się do szantażu. Przyznają, że zaintrygowała mnie możliwość oglądania wydarzeń stanowiących dla nas najbliższą przyszłość. Drononi musieli jednak dysponować również wcześniejszymi nagraniami, ponieważ podejrzewali, że Everynne i Veriasse mogą dotrzeć tutaj sami. Tak czy inaczej, ty i twój przyjaciel niedźwiedź nie byliście wyraźnie widoczni na tych hologramach, ale udało mi sieje wyostrzyć. Drononi mieli klucz do wrót, cofający ich w czasie podczas skoku, i wykorzystali go do rozpaczliwych poszukiwań Terrorów na wszystkich światach, które opanowali. Ponieważ jednym z nich jest Wechaus, gdzie podobno znajdują się jedyne wrota umożliwiające przeskoczenie na Dronon, lordowie roju postanowili poświęcić nam najwięcej uwagi. Oryginał Jagget stał w widowiskowej pozie, trzymając pucharek w wyciągniętej ręce. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. - Co teraz zamierzasz ze mną zrobić? - zapytała go dziewczyna. Mężczyzna wzruszył ramionami. - Za kilka chwil powinienem odebrać transmisję na żywo wydarzeń, jakie rozegrały się na Fale - powiedział. - Drononi szukali ciebie przez całą noc. Próbują nastawić przeciwko tobie mieszkańców. Jeżeli nasi ludzie uwierzą, że klon Semarritte zamierza pozostawić tutaj Terror, obawiam się, że na Wechaus możesz spodziewać się typowego przyjęcia. Bardzo niegościnnego. - Ale ty przecież wiesz, że to nieprawda! - wykrzyknęła Maggie. - Everynne nie zniszczyłaby planety! - Nie jestem tego pewien - oświadczył Jagget. - Everynne opowiadała trzy różne historie na trzech planetach. Wiem tylko to, że jest uzdolnioną kłamczuchą, która wykorzystuje swój talent, gdziekolwiek może. - Co chcesz z nią zrobić? Oryginał Jagget uśmiechnął się i w zadumie pogładził kozią bródkę. - Jeszcze nie wiem. Podejmę decyzję, kiedy wpadnie w moje ręce. ROZDZIAŁ 17 Orick obudził się w mieszkaniu Panty. Z wesoło trzaskających szczap na kominku pozostał popiół, a on i niedźwiedzica leżeli wyczerpani na podłodze jak dwa kilimy. Przeżycia nocy kojarzyły mu się z niebiańskimi rozkoszami. Jak większość zwierząt, które parzyły się co kilka lat, niedźwiedzie wkładały w tę czynność tyle serca, jakby chciały nadrobić zaległości. Orick opadł z sił już po trzech godzinach, ale Panta nie pozwalała mu odejść jeszcze przez dwie następne. Dopiero teraz młody niedźwiedź zaczynał pojmować sens, jaki mógł tkwić w rytualnych pojedynkach toczonych między samcami na Tihrglas. Wygrywały w nich osobniki obdarzone największą wytrzymałością i siłą. Orick miał wrażenie, że spełnianie zachcianek Panty wyczerpało jego pokłady energii. Leżał i wpatrywał się w niedźwiedzicę. Wydawała mu się najpiękniejszą samicą, jaką kiedykolwiek widział. Podziwiał jej miękką, porośniętą gęstą błyszczącą sierścią skórę, delikatny pysk i pazury wypolerowane na wysoki połysk. Wstał i udał się do kuchni. Na stole ujrzał misę, wypełnioną świeżymi owocami. Zaczął się pożywiać, ale nie przestawał rozmyślać o Maggie. Czuł wyrzuty sumienia, gdy przypomniał sobie, że nie podążył za nią i nie próbował jej pomóc. Pozwolił, żeby jego postępowaniem kierowały gruczoły płciowe, a nie rozum. Usłyszał, jak w sąsiednim pokoju obudziła się Panta, i zawołał: - Kim byli ci dziwaczni mężczyźni, z którymi odleciała Maggie? - Jaggetowie? - Tak. Dokąd mogli j ą zabrać? - Dokąd tylko chcieli - odrzekła niedźwiedzica, wchodząc do kuchni. Przez chwilę stała na czworakach w drzwiach, a potem wyciągnęła przednie łapy przed siebie i wypinając zad, uwodzicielsko się przeciągnęła. - W tych stronach aż roi się od Jaggetów. Może zamiast mówić ci, dokąd mogli ją zabrać, powinnam zapytać najpierw, dlaczego w ogóle ją zabrali? Orick zdążył wcześniej wyjaśnić niedźwiedzicy, że pochodzi z Tihrglas, a więc teraz opisał jej wszystkie przygody, jakie przeżył na Fale i innych światach. Nie miał zastrzeżeń, żeby opowiedzieć jej o rzeczach, o jakich nigdy nie wspomniałby żadnemu człowiekowi. Chociaż wiele niedźwiedzi stawało się z czasem zrzędliwych i drażliwych, nie znał ani jednego, który byłby sknerą, a właśnie skąpstwo sprawiało, że ludzie popełniali mnóstwo błędów. - Jeżeli Jaggetowie zabrali ją, żeby ukryć przed drononami, zapewne trzymają ją w jednej ze swoich fortec - stwierdziła Panta. - Nie ma mowy o tym, żeby niedźwiedzie zdołały przedostać się do środka, a ja nawet nie próbowałabym, gdybym była na twoim miejscu. - Biedne dziecko - odezwał się Orick. - Miała tak ciężkie życie, że nie chciałbym przysparzać jej jeszcze większych kłopotów. Bardzo się o nią martwię. - Może pomogą twoi przyjaciele, kiedy wylądują na tym świecie - zauważyła niedźwiedzica. Orick burknął coś na znak, że się z nią zgadza, a Panta podeszła do niego i polizała po pysku. Nagle u drzwi wejściowych rozległ się dźwięczny kurant. Samica wyjrzała przez okno. - Zdobywcy! - szepnęła. - Ukryj się w jakimś kącie! Podeszła do drzwi i otworzyła. Orick usłyszał basowy głos, który powiedział: - Obywatelko, rejestry wykazują, że byłaś zeszłego wieczora w Płonących Źródłach. Czy to prawda? - Tak - odparła niedźwiedzica. - Zjadłam tam kolację i popływałam z przyjacielem. - Czy przebywałaś tam w czasie strzelaniny? - Doszło do jakiejś strzelaniny? - powtórzyła Panta z udawanym przerażeniem. - Nic o tym nie wiedziałam. Odleciałam stamtąd bardzo wcześnie. . - To dziwne, jak wielu gości opuściło tamto miejsce bardzo wcześnie - zauważył zdobywca. - Przebywałam tam bardzo krótko - wyjaśniła niedźwiedzica. - Chciałam tylko poszukać partnera. Właśnie przyszła na to odpowiednia pora. - Znalazłaś kogoś? - Tak, dawnego znajomego. Nazywa się Footh. Wyszedł stąd zaledwie przed godziną. Potwierdzi moje słowa. - Porozmawiamy z nim, obywatelko, i sprawdzimy twoje słowa - burknął dronon. Panta zamknęła drzwi wejściowe, wróciła spiesznie do Oricka i zaczęła przemawiać do zawieszonej na ścianie czarnej skrzynki, przypominającej mały ruszt do opiekania mięsa. Nie przestawała mówić przez kilka minut i dopiero wówczas niedźwiedź uzmysłowił sobie, że samica prowadzi rozmowę z Foothem. Używając umówionych słów i zwrotów, upewniała się, że przyjaciel potwierdzi jej historię. - Zostań w domu - doradził jej Footh. - Zdobywcy rozstawili posterunki na wszystkich drogach. Rozpowszechniają holowideogramy, z których wynika, że z planety Fale uciekła jakaś kobieta dysponująca Terrorem. Okupanci próbowali zaaresztować ją zeszłego wieczora. Panta podziękowała mu, a potem poprosiła, żeby przerwał połączenie. Czarna skrzynka na ścianie zamilkła. Orick widział w ciągu ostatnich kilku dni tyle cudów, że nie zdziwił go fakt, iż mieszkańcy, którzy potrafią dokonywać skoków między światami, mogą rozmawiać ze sobą, mimo iż znajdują się wiele mil od siebie. - Cóż, słyszałeś, co powiedział - odezwała się niedźwiedzica. - Musimy zostać dzisiaj w domu. Moglibyśmy co prawda spróbować połączyć się z fortecami Jaggetów i zapytać, czy w którejś nie przebywa twoja przyjaciółka, ale drononi podsłuchują wszystkie rozmowy. Przypuszczam, że nie możemy zrobić nic, dopóki nie przybędą wasi towarzysze. Orick rozejrzał się po mieszkaniu Panty. - Głupiec biegnie na oślep po kamienistym stoku, ale mądry niedźwiedź szuka udeptanej ścieżki - powiedział, cytując jedyne przysłowie, jakie wpadło mu do głowy. - Nie powinienem tu przychodzić. Wyszedłbym, gdybym mógł. Obawiam się, że narobiłem strasznego zamieszania. - Nie narobiłeś żadnego zamieszania - uspokoiła go niedźwiedzica. - We wszystkich holowideogramach jest pełno informacji o twoich przyjaciołach. Możliwe, że bez względu na to, czy będziesz z nimi, czy nie, zostaną pochwyceni. - Nie masz racji - odparł Orick. - Maggie i ja poruszyliśmy gniazdo szerszeni, a teraz Gallen wyląduje po drugiej stronie wrót i zostanie użądlony. Powinienem naprawić swój błąd, Panto, tylko nie wiem, czy potrafię. Kiedy się ściemni, muszę zrobić coś, żeby ostrzec Gallena. Niedźwiedzica przez długi czas spoglądała na niego, nie mówiąc ani słowa. W końcu zapytała: - Czy naprawdę uważasz, że ta Everynne nie żywi wobec nas złych zamiarów? - Och, ta kobieta jest słodka niczym miód, jak zawsze zwykliśmy mówić na Tihrglas - zapewnił niedźwiedź. - Oddałbym za nią życie. - Stawiasz na jedną kartę także życie wszystkich mieszkańców Wechaus - przypomniała Panta. - Jestem pewien, że się nie mylę. - A zatem idę z tobą - oświadczyła stanowczo samica. - Będę musiała wymyślić jakąś historię, która uwiarygodni nasze poczynania, a poza tym dosyć często widuje się pary niedźwiedzi podróżujących razem. Orick uśmiechnął się, ale nic nie odpowiedział. Cały dzień spędzili w domu, jedząc to, co chcieli, i figlując, kiedy mieli ochotę. Okazało się, że Panta pracuje w fabryce wyrobów tekstylnych jako projektantka wzorów nowych tkanin. Pokazała Orickowi niektóre próbki, a niedźwiedź przekonał się, że jej pomysły przemawiają do niego silniej niż wszystko, co kiedykolwiek widział. Barwy tkanin Panty przypominały mu kolory lasu - zielone, brązowe i szare, czasami zmieszane z odrobiną błękitu nieba. Jej rysunki przedstawiały omywane bieżącą wodą kamyki, oświetlone przedzierającymi się przez liście promieniami słońca. Orick wpartywał się jak urzeczony w wizerunki niedźwiedzi i niedźwiadków, biegnących przez łany dojrzewającego zboża, a także starych samotnych samców, unoszących pyski ku księżycowi. Spoglądał na tkaniny i niemal słyszał głosy rozmawiających niedźwiedzi czy chrząkanie maciory, ryjącej ziemię w poszukiwaniu smakowitych trufli. Projekty Panty budziły w nim charakterystyczne dla jego rasy wspomnienia, dzięki czemu zaczynał przypominać sobie to wszystko, o czym marzył, kiedy był małym misiem. Chociaż pokolenie Panty opuściło kryjówki w dziewiczych lasach, poczucie piękna przyrody nie opuściło niedźwiedzicy. Orick stwierdził, że kiedy odleci z Wechaus, będzie tęsknił i za samą planetą, i za urodziwą samicą. Zapadła ciemna noc, ale niedźwiedź nie potrafił zasnąć. Gallen i pozostali mieli znaleźć się po drugiej stronie wrót dopiero o świcie, ale Orick się niecierpliwił. Chciał jak najszybciej znaleźć się w górach, by zostawić przyjacielowi ostrzeżenie. Spacerował z kąta w kąt, drapiąc pazurami drewnianą podłogę. W końcu, około północy, Panta wstała i powiedziała: - Chodźmy. Wyszli z domu i wsiedli do pojazdu. Po chwili dotarli do autostrady. Mimo ciemności i późnej pory minęli w pewnej chwili spory konwój magnetycznych transporterów wypełnionych zdobywcami. Wyglądało na to, że okupanci przegrupowują swoje wojska. Po kilku minutach przelecieli obok pieszego patrolu, na którego widok Orick poczuł ogarniające go zdenerwowanie. Spoglądał na ośnieżone zbocza tak długo, aż wypatrzył miejsce, w którym on i Maggie pojawili się na planecie po przeskoczeniu przez wrota. Polecił niedźwiedzicy, by zwolniła i odsunęła przezroczystą osłonę. Natychmiast poczuł charakterystyczną woń zdobywców. - Zostaw mnie tu i znikaj - burknął. Nie mógł znieść myśli, że samica mogłaby mu towarzyszyć. W okolicy kręciło się zbyt wielu nieprzyjaciół. - Przyjadę tu później po ciebie - obiecała Panta. Orick przyjrzał się w ciemnościach profilowi jej pyska. Nagle ogarnęła go dziwna tęsknota. Chciałby zostać z tą samicą na zawsze. - Dziękuję - odparł i wyskoczył z pojazdu. Panta przyspieszyła i zniknęła w mrokach nocy. Niedźwiedź zaczął obwąchiwać ziemię. Zorientował się, że wiodącą pod górę ścieżką przeszli niedawno zdobywcy. Wiejący od górskich szczytów wiatr niósł ich zapach. Wodząc nosem przy samej ziemi, Orick zaczął się podkradać. Dotarcie na wierzchołek niewielkiego wzgórza zajęło mu prawie godzinę. Przekonał się, że ciemności nie są tak nieprzeniknione, jak sądził. Gwiazd na niebie było niewiele, ale trochę blasku rzucał ognisty łuk, widoczny na niebie niemal nad samym horyzontem. Było prawie tak jasno, jakby świecił księżyc. Niedźwiedź spojrzał w górską dolinę, ale wyczuł obecność zdobywców o wiele wcześniej, nim ich zauważył. Trzy ogry siedziały tak nieruchomo, że wyglądały jak kamienie. Okryte białą maskującą płachtą, spoglądały w stronę małego żlebu. Orick był zdumiony faktem, że jest ich tylko tylu. Zastanawiał się, dlaczego urządzili zasadzkę tak daleko od przejścia. Zapewne podążali szlakiem przetartym przez skuter Maggie i doszli do miejsca, w którym pojazd zmaterializował się na planecie. Może po prostu nie mogli uwierzyć własnemu szczęściu, a może nie uświadamiali sobie tego, że w miejscu, gdzie kończy się szlak, znajduje się druga, niewidoczna strona wrót światów. Orick obserwował ich przez dłuższą chwilę, ale potem przeniósł spojrzenie na stok góry widocznej po przeciwległej stronie doliny. Spoglądał na pokryty grubą warstwą śniegu wierzchołek i oba zaśnieżone zbocza. Nie mógł zatoczyć łuku i dotrzeć do wrót w taki sposób, żeby nikt go nie dostrzegł. Zorientował się, że zdobywcy wybrali to miejsce dlatego, że mogli obserwować całą okolicę, nie będąc widziani. Nie pozostawało mu nic innego, tylko czekać. Zważywszy na okoliczności, nie miał innego wyjścia. Musiał pozostać w tym miejscu do świtu. Kiedy Gallen i Everynne zaczną zjeżdżać, ryknie, by ich ostrzec, a potem przyłączy się do walki. Nie mógł zrobić nic, dopóki ich nie zobaczy. Mniej więcej po godzinie dwaj zdobywcy wstali i skierowali się w górę zbocza, by po kilku chwilach zniknąć za najbliższym górskim grzbietem. Zapewne otrzymali rozkaz udania się w inne miejsce. Orick odczekał jakiś czas, a potem postanowił ruszyć do ataku. Zaczął schodzić ku dolinie, starając się bezgłośnie stawiać łapy w miękkim śniegu. Kiedy znalazł się w odległości kilkunastu jardów, samotny zdobywca nagle odwrócił głowę i przez chwilę spoglądał w jego stronę, ale między nim a Orickiem leżało kilka ogromnych głazów. Niedźwiedź znieruchomiał i stał w ciemnościach tak długo, aż nieprzyjaciel odwrócił głowę w inną stronę. Przebiegł wówczas po śniegu i skoczył na jego plecy. Spróbował się wspiąć, żeby dosięgnąć zębami gardła. Ogr starał się wstać z ziemi, ale widocznie zorientował się, że nie może, więc zamachnął się kolbą karabinu zapalającego, trafiając niedźwiedzia w łeb. Orick zagłębił kły w jego karku, po czym zaczął rozszarpywać zieloną skórę. Zdobywca wystrzelił, zapewne pragnąc zaalarmować towarzyszy, a później upadł i przeturlał się po śniegu. Udało mu się zrzucić niedźwiedzia z pleców. Orick jednak zerwał się szybko i skoczył na stworzenie, po czym wyciągnął pysk, pełen obnażonych kłów, próbując dosięgnąć grdyki. Ogr wyszarpnął nóż z pochwy i zagłębiwszy ostrze w barku napastnika, przeciął kilka ścięgien. Niedźwiedź zamachnął się zakończoną ostrymi pazurami łapą i trafił w głowę stworzenia. Zielonoskóra istota upadła na ziemię, a wówczas Orick rozszarpał jej gardło. Zostawił martwego zdobywcę na śniegu, po czym odwrócił się i zaczął biec pod górę przeciwległego stoku. Dotarł do miejsca, w którym zmaterializował się skuter kierowany przez Maggie. Przypomniał sobie, że będąc jeszcze na Tihrglas, ustalił z Gallenem pewien system, który umożliwiał im wzajemne ostrzeganie się o niebezpieczeństwach czyhających na dalszym odcinku drogi. Odcisnął w świeżym śniegu poduszkę lewej łapy, a potem dwukrotnie przeorał śnieg pazurami. Ponieważ nie był pewien, czyjego przyjaciel znajdzie się na tym świecie przed świtem, czy po wschodzie słońca, na wszelki wypadek wytarzał się na ziemi obok śladu odciśniętej łapy. Ubił śnieg, aby miejsce było widoczne nawet z dużej odległości. Potem zbiegł po zboczu i skierował się w stronę szosy. W pół drogi zorientował się, że jest ranny. Przejmujący ból w barku sprawiał, że zaczynał utykać. Z rany ciekła strużka krwi, ale on był tak zajęty walką, że nie zwrócił na nią uwagi. Wylizał krew z sierści, po czym dotarł na pobocze autostrady. Nigdzie jednak nie zauważył pojazdu Panty. Burknął pod nosem i zaczął kuśtykać po poboczu. Obserwował góry, żeby dostrzec ewentualny ruch. Miał nadzieję, że nie natknie się na patrol zdobywców. Zorientował się, że zimno zaczyna przenikać go do szpiku kości. Krew z rany nadal płynęła i Orick przez chwilę poczuł się jak bezradny niedźwiadek, który zabłądził w gęstym lesie i nie może odnaleźć drogi do domu. W pewnej chwili usłyszał czyjeś głosy, zaniepokojony uniósł łeb i zaczął węszyć. Nie sądził, żeby udało mu się uciec przed zdobywcami, ale po dłuższej chwili, kiedy nic się nie wydarzyło, uświadomił sobie, że musiał się przesłyszeć. Po jakimś czasie poczuł się tak osłabiony, że musiał przysiąść na skraju drogi, aby odpocząć. Ocknął się dopiero wówczas, kiedy z szumem silnika przemknął nad drogą jakiś pojazd. Rozejrzał się, po czym znów ruszył na północ. Zastanawiał się, co też mogło przydarzyć się niedźwiedzicy. Znów poczuł się bezradny jak dziecko zagubione z gęstym lesie. Przez jakiś czas stawiał machinalnie jedną łapę za drugą, myśląc jedynie o tym, że słyszy hipnotyzujący szum wiatru wiejącego od strony górskich szczytów. Nie uszedł daleko, kiedy usłyszał basowe głosy zdobywców, wołających coś do siebie. Dźwięki dolatywały z przodu i z prawej strony. Orick poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Był tak osłabiony, że nie wiedział, czy znajdzie dość sił, by skryć się w krzakach. Gallen wpatrywał się w zwęglone szczątki ciała przyjaciela. Wiele kości zostało spopielonych, a biedne zwierzę wyglądało, jakby w ostatnich chwilach życia usiłowało zetrzeć płonącą maź z pyska. Z oczu młodzieńca nie popłynęła jednak ani jedna łza. Gallen głęboko przeżywał stratę Oricka. Czuł w ustach nieznośną gorycz. Serce zamieniło mu się w kamień, zapałał gniewem i żądzą zemsty. Veriasse pokręcił głową. - Musimy lecieć dalej - powiedział. - Nasz przyjaciel oddał życie, żeby nas ostrzec. Skorzystajmy z tego. Uruchomił silnik swojego skutera, zawrócił maszynę i skierował ją na autostradę. Everynne zatrzymała swój pojazd obok maszyny Gallena. Położyła dłoń na jego ramieniu. - Nie wiem, o czym myślisz ani co zamierzasz - rzekła. - Nie możemy jednak zrobić nic, żeby pomóc twojemu przyjacielowi. - Wiem - odparł Gallen. Mrużąc oczy, w które zaczynały zaglądać pierwsze promienie wschodzącego słońca, owinął się szczelniej płaszczem, by nie zmarznąć. Podążając za Everynne, zjechał ze wzgórza, dotarł do autostrady i skierował się na północ. Wszyscy troje lecieli w milczeniu przez dwadzieścia minut. Gallena zaczęło stopniowo ogarniać dziwne uczucie, że jest obserwowany. W pewnej chwili wrażenie stało się tak silne, że kiedy znaleźli się w jakiejś dolinie, musiał zatrzymać pojazd i rozejrzeć się po okolicznych zaśnieżonych wzgórzach. Na zboczach nie widział żadnych drzew, jedynie kępy niewysokich krzaków, pomiędzy którymi leżały odłamki skał i głazy. W zaroślach nie śpiewały jednak żadne ptaki. Nic się nie poruszało. Nawet wiatr jakby ustał. Mimo to Gallen był przekonany, że śledzą go czyjeś czujne oczy. Obok niego zatrzymał się Veriasse. - Ty także to poczułeś? - zapytał. - Moje kości aż drżą w oczekiwaniu tego, co się stanie. - Niczego nie dostrzegłem - odezwał się Gallen. - Nic się nie porusza. Mężczyzna potoczył spojrzeniem w prawo i w lewo. Niemal nie obrócił głowy. Poruszały się jedynie jego pałające błękitne oczy. - Właśnie to martwi mnie najbardziej - oświadczył. - Gallenie, posłuchaj za pośrednictwem siatki. Zorientuj się, czy nie usłyszysz jakichś rozmów prowadzonych przez radio. Zwróć uwagą na kanały o częstotliwościach używanych przez wojskowych. Ściągnął rękawiczki i uniósł nad głowę obie ręce w geście sprawiającym wrażenie, jakby się poddawał. Gallen zamknął oczy i postarał się uwolnić zmysły. Pomruk silników skuterów wydał mu się nagle bardzo głośny, ale ignorując go, młodzieniec próbował wsłuchać się w głosy osób obsługujących radiostacje. W jego mózgu zaczęły rozbłyskiwać obrazy hologramów przekazywanych przez rozgłośnie cywilne. Słyszał także muzykę nadawaną przez stacje radiowe. Oprócz tych sygnałów docierały do jego mózgu również strzępy rozmów. Jacyś piloci na północ od niego rozmawiali z kontrolerem lotów, prosząc go o wyrażenie zgody na lądowanie ich statku na podmiejskim lotnisku. - Nie słyszę nic ciekawego - odezwał się po chwili. Veriasse opuścił ręce i pokręcił głową. - Ja także - powiedział. - Nic nie wyczuwam. Ostatnio, kiedy przebywałem na Wechaus, drononi nie ukrywali swojej obecności. Ich garnizon był nawet całkiem liczny. Nie uważasz tego za dziwne? Nie słychać żadnych rozmów prowadzonych na częstotliwościach zastrzeżonych dla ich oddziałów. Gallen przyznał mu rację. Mogli jedynie ruszyć w dalszą drogę. Młodzieniec uruchomił silnik. Z głośniejszym pomrukiem skuter wzniósł się w powietrze. Wszyscy troje zaczęli lecieć nad drogą. Po jakimś czasie ujrzeli w oddali dymy snujące się nad gromadą budynków wzniesionych obok siebie. Veriasse przyspieszył i zrównał się z maszyną Gallena. - Zbliżamy się do gospody - oznajmił. - Zatrzymajmy się w niej i spróbujmy dowiedzieć się czegoś ciekawego. Kiedy znaleźli się trochę bliżej, młodzieniec ujrzał budowle z białego wapienia, wzniesione wokół jeziorek z zielonkawą wodą, nad którą unosiły się obłoki pary. Wokół basenów widział wielu ludzi trzęsących się z zimna i zapewne marzących o zażyciu gorącej kąpieli. Uświadomił sobie, że od kilku dni się nie wykąpał. Był spocony i brudny. Pomyślał, że może naprawdę byłoby warto spędzić trochę czasu w tym miejscu. Zatrzymali się przed wejściem, unieruchomili skutery i zajrzeli przez okna do środka wielkiej sali, będącej najprawdopodobniej jadalnią. Większość stolików była zajęta. Siedzący przy nich młodzi ludzie obojga płci spożywali śniadanie, śmiali się i rozmawiali. Gallen pomyślał jednak, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Czuł nawet coś w rodzaju odrazy na myśl o tym, że ci ludzie tak beztrosko śmieją się i żartują, podczas gdy on nie potrafi otrząsnąć się z bólu. Orick nie żył, a młodzieniec chyba chciał, żeby cały świat pogrążył się w żałobie. Everynne i Veriasse zsiedli ze skuterów, ale Gallen pozostał na siodełku. W powietrzu unosił się dziwny swąd, jakby coś w pobliżu niedawno się paliło. Mężczyzna podszedł do frontowych drzwi, które rozsunęły się przed nim na boki. Na jego powitanie pospieszył złocisty android. Veriasse obejrzał się przez ramię i popatrzył pytająco na Gallena. - Nie wchodzisz? Młodzieniec pokręcił głową. - Wy coś zjedzcie. Ja nie jestem głodny. Pozostanę tutaj na straży. Odchylił się na siodełku, próbując rozluźnić mięśnie zmęczone zbyt długim prowadzeniem maszyny. - Czy jesteś tego pewien? - zapytała Everynne. - Poczujesz się lepiej w środku, gdzie jest cieplej niż na dworze. Proszę cię, chodź ze mną. - Wolę pozostać sam. Kobieta uścisnęła jego ramię, po czym weszła do środka. Gallen obserwował przez okno, jak Everynne i Veriasse zajmują miejsca przy stoliku, zamawiają potrawy i zaczynają jeść. Zerwał się lekki wiatr. Gallen postanowił posłużyć się siatką, chcąc posłuchać, o czym rozmawiają stojący wokół basenów rozbawieni ludzie. Na tle ich głosów usłyszał jednak dziwne szepty dobiegające chyba z tyłu budynku, gdzie znajdował się parking. Nie był nawet pewien, czy są to głosy ludzi. Może tylko szeleściły trzciny poruszane podmuchami wiatru. Tak czy inaczej, powinien się przejść, choćby po to, żeby rozprostować kości. Zeskoczył z siodełka skutera i ruszając z udawaną nonszalancją, zaczął obchodzić budynek, w którym znajdowała się stołówka. Kierował się ku lewemu narożnikowi. Na tyłach rzeczywiście ujrzał parking, a na nim dziesiątki pojazdów magnetycznych i powietrznych maszyn. Zdumiony tym widokiem, przez chwilę wpatrywał się w nie, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wydawało mu się, że na parkingu znajduje się o wiele więcej maszyn, niż wynikałoby to z liczby mogących przebywać w gospodzie gości. Jego siatka pochwyciła wyraźniejsze szepty, dobiegające gdzieś z zaplecza budynku, nieco z prawej strony. Korzystając z osłony jakiegoś rosnącego w wielkiej donicy drzewa, Gallen wychylił się za róg i spojrzał w tamtym kierunku. W odległości pięćdziesięciu stóp dostrzegł trzech mężczyzn pochylających się nad skrzynką, do której została dołączona absurdalnie wielka antena nadawcza. Wszyscy byli ubrani w białe maskujące kombinezony. W pewnej chwili jeden uniósł głowę i popatrzył na Gallena. Młodzieniec nie miał czasu zastanowić się, co powinien zrobić. Uczyniła to za niego siatka, która nakazała mu wyciągnąć karabin zapalający i strzelić. Celny strzał z tak bliskiej odległości oznaczał trafienie całej trójki. Chemiczny ładunek rozprysnął się po ciałach dwóch ludzi, którzy zaczęli płonąć oślepiająco jasnym ogniem. Gallen zamrugał powiekami, popatrzył w bok, po czym zorientował się, że biegnie przed front budynku. Miał właśnie skręcić za róg, kiedy został zaatakowany przez czterech innych mężczyzn odzianych w białe opancerzone kombinezony. Jednym płynnym ruchem wsunął karabin zapalający do pochwy i wyciągnął miecz. Pierwszym ciosem odciął głowę najbliższemu napastnikowi, po czym wyskoczył w powietrze i kopnął drugiego w twarz, a kiedy lądował na ziemi, bardzo szybko rozprawił się z dwoma pozostałymi. Głośno krzyknął i puścił się w stronę frontowych drzwi jadalni. Widział w środku Veriasse’a, który trzymał miecz i wymachiwał nim jak szalony. Bronił się przed atakami kilkunastu rzekomych gości trzymających niewielkie paralizatory. Starali się go obezwładnić, ale ich broń nie wywierała na mężczyźnie wrażenia. Everynne leżała nieruchomo, zapewne nieprzytomna. Górna połowa jej ciała spoczywała na blacie stołu, a z nosa ciekła strużka krwi. Od strony kopulastych budynków znajdujących się za basenami biegło kilkudziesięciu lepiej uzbrojonych wojowników. Rozpryskując odłamki szkła we wszystkie strony, młodzieniec wskoczył przez okno do jadalni. Wylądował na blacie najbliższego stolika. Wyciągnął karabin zapalający i strzelił najpierw we frontowe drzwi, a następnie w boczne. Przy okazji trafił jednego androida, który próbował rzucić się do ucieczki. W rezultacie zamki obu drzwi zostały zablokowane. Później Gallen podskoczył i czubkiem buta wymierzył potężnego kopniaka w tył głowy jednego z atakujących Veriasse’a mężczyzn. W ciągu najbliższych kilku minut miecz mężczyzny rozprawił się z pierwszym szeregiem napastników. Veriasse zaczął szperać w pakunku kobiety. Wyciągnął z niego Terror i rzucił młodzieńcowi. - Właśnie to pragną zdobyć! - krzyknął. - Gallenie, wyślij kod uzbrajający urządzenie! Gallen uniósł Terror na wyciągniętej ręce, jakby trzymał wielką świętość. Zorientował się, że spoglądają na niego wszyscy znajdujący się w wielkiej sali. Siedzący przy stolikach ludzie zamarli z przerażenia. Nikt nie śmiał nawet się poruszyć. - Wszyscy cofnąć się pod przeciwległą ścianę! - krzyknął. - Wydałem swojej siatce rozkaz zdetonowania Terroru, jeżeli nas nie przepuścicie! Liczył na to, że ten sam podstęp nie zawiedzie i tym razem. - Mamy urządzenia zagłuszające! Mamy urządzenia zagłuszające! - wrzasnął pospiesznie jeden z napastników. - Masz na myśli te, które znajdowały się na tyłach gospody? - zapytał młodzieniec. - Zniszczyłem je. Nie działają. - Mamy rezerwowe! - krzyknął ten sam żołnierz, rozpaczliwie usiłując skupić wokół siebie towarzyszy. - Czy zamierzasz ryzykować życie mieszkańców tego świata w nadziei, że twój sprzęt nie zawiedzie? - zapytał go Veriasse. Groźba odniosła zamierzony skutek. Żołnierze zawahali się. Żaden nie ośmielił się ruszyć do ataku. Veriasse pociągnął za rękę Everynne, obrócił kobietę na blacie stołu, po czym wziął na ręce jak dziecko. Ruszył w kierunku drzwi, a Gallen, nie wypuszczając Terroru z uniesionej ręki, zamykał pochód. Kiedy znaleźli się na dworze, młodzieniec wskoczył na siodełko swojego skutera. Od strony pozostałych zabudowań wciąż biegli nowi żołnierze, ubrani w opancerzone białe kombinezony. Gallen chciał ich policzyć, ale zrezygnował, kiedy doliczył do dwustu. Popatrzył na „gości”, siedzących przy stolikach. Żaden nie wyglądał na wystraszonego czy przerażonego. Wręcz przeciwnie, na ich twarzach malowała się złość i rozczarowanie. Młodzieniec uzmysłowił sobie, że wszyscy, mężczyźni i kobiety, są członkami tego samego oddziału wojskowego. Kiedy Veriasse’owi udało się w końcu posadzić Everynne na siodełku skutera, przed front czekających żołnierzy wystąpił jakiś oficer. Ujrzawszy jego dumną postawę i pewny chód, Gallen nie miał cienia wątpliwości, że spogląda na dowódcę całej grupy. Mężczyzna był w średnim wieku, miał ciemne włosy i tak czarne oczy, że wyglądały jak paciorki z obsydianu. Jego twarz była także ozdobiona rzadką kozią bródką. - Doskonała robota, Veriasse - odezwał się oficer. - Znów się spotykamy. Veriasse kiwnął głową. - Jagget! - Tak, kapitan Jagget, dowódca oddziału obrony planetarnej - poprawił go wojskowy. - Jeżeli mam być szczery, Veriasse, nigdy nie przypuszczałem, że uda mi się zabrać twój Terror, ale przecież musiałem spróbować. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. - Skądże znowu. Jestem tylko ciekaw jednej rzeczy. Dlaczego nazywasz swoich ludzi oddziałem obrony planetarnej, jeżeli tym światem rządzą teraz drononi? - Wykonuję tylko ich rozkazy - oświadczył Jagget. - Drononi doceniają ludzi kompetentnych, nawet wówczas, gdy są nimi dawni wrogowie. Udało mi się ich przekonać, że w tej sytuacji poradzimy sobie lepiej niż zielonoskóre niedołęgi. Rozumiesz, liczyłem na element zaskoczenia. - Niepokoi mnie trochę fakt, że tak łatwo zmieniasz mocodawców - odezwał się Veriasse. - Jeżeli mam być szczery, ani trochę nie wierzę w to, co powiedziałeś. Oryginał Jagget nigdy nie zgodziłby się wstąpić na służbę żadnego uzurpatora. Nie spodziewałbym się czegoś takiego nawet po którymkolwiek z jego szalonych klonów. Jagget wzruszył ramionami. - Możesz wierzyć, w co zechcesz - odparł. - Dowiedziałem się, jak radziłeś sobie na Fale. Relacja z tamtych wydarzeń jest właśnie teraz transmitowana na wszystkich kanałach całej galaktyki. Popatrzył na Terror, po czym przesunął językiem po spieczonych wargach. Skierował spojrzenie na swoich żołnierzy, jakby się zastanawiał, jaką podjąć decyzję. Później odwrócił głowę i spojrzał głęboko w oczy Gallena. - Młodzieńcze - zaczął. - Jeżeli naprawdę kontaktujesz się za pomocą telełącza z Terrorami rozmieszczonymi na czterdziestu ośmiu opanowanych przez drononów światach, zdetonuj je natychmiast, w tej sekundzie. A jeżeli uważasz, że musisz, zdetonuj także ten, który trzymasz na dłoni! Postąpił kilka kroków ku Gallenowi. Jego oczy nagle się rozszerzyły i młodzieniec zrozumiał, że kapitan nie zawaha się umrzeć. Próbuje zmusić go do podjęcia decyzji. Pragnie doprowadzić do wojny. - Cofnij się! - krzyknął Veriasse, wyciągając karabin zapalający. Jagget uniósł rękę i uczynił nią rozkazujący gest. Natychmiast trzech żołnierzy, stojących pośród tłumu, uniosło własne karabiny zapalające. Klony Jaggeta. - Młodzieńcze - powtórzył ich dowódca. Podszedł do Gallena jeszcze bliżej i spojrzał głęboko w jego oczy. - Zdetonuj je. Teraz! Inne światy wyczerpały zasoby wszystkich sił tylko po to, żeby nie ulec w walce przeciwko imperium drononów. To uczciwa cena. Uwolnij Terrory, a przekonasz się, że kiedyś ten sektor galaktyki będzie wymieniał twoje imię jako osoby, która okryła się wiekopomną sławą! Gallen nie opuścił ręki, w której trzymał śmiercionośne urządzenie, ale powiódł spojrzeniem po twarzach żołnierzy Jaggeta. Przekonał się, że wszyscy byli ludźmi, których geny nie zostały zniekształcone przez drononów. Nie znajdowali się pod ich panowaniem na tyle długo, żeby okazywać lojalność ciemięzcom, ale mimo to większość stanęła po stronie okupantów. Pochwyciliby Everynne, gdyby mogli, a przynajmniej przekazaliby drononom informację o miejscu, w którym się ukrywa. W tej chwili kobieta była nieprzytomna, a Gallen nie wiedział, jak ciężko została ranna. A poza tym zamordowali Oricka. Mimo to powstrzymywała ich obawa przed tym, co może zrobić Gallen. Wszystkich... ale nie Jaggeta. Ten mężczyzna sprawiał wrażenie prawdziwego patrioty, błagającego młodzieńca o to, aby położył kres męczarniom tego świata. Wolał, żeby cały spłonął w straszliwym ogniu, niż miałby nadal pozostawać pod panowaniem imperium obcych. Może tak dobrze znał serca swoich ludzi. Gallen w jednej sekundzie, gdyby tylko miał możliwość, uwolniłby ukrytych we wnętrzu urządzenia nanotechnicznych wojowników. Jagget podszedł jeszcze bliżej i chwycił przegub uniesionej ręki Gallena. Potrząsnął nią tak mocno, że Terror spadł na ziemię. Mężczyzna nie odrywał spojrzenia od oczu młodzieńca. - Nie możesz tego zrobić, prawda? - szepnął zapalczywie, jakby Gallen właśnie zdradził jego zaufanie. - Dysponujecie tylko tym jednym Terrorem i usiłujecie przetransportować go na Dronon. Jest tak, jak powiedziała Maggie. Odwrócił się i przemówił do żołnierzy: - Odprowadzę teraz tych ludzi tam, dokąd podążają. - Sir - sprzeciwiła się jedna z młodych kobiet. - Czy nie powinniśmy zameldować lordowi Kintalowi o tym, że ich pochwyciliśmy? - Jeżeli chcesz, możesz zameldować o wszystkim swojemu draniowi drononowi - odezwał się spokojnie Jagget. W jego głosie nie słyszało się ani cienia groźby. - Pamiętaj jednak o tym, że otrzymaliśmy rozkaz zatrzymania tych ludzi, opierając się na fałszywej informacji, jakoby dysponowali wieloma Terrorami. Ponieważ nie ulega wątpliwości, że ta informacja jest nieprawdziwa, nie mamy żadnych podstaw, by ich aresztować. Kobieta spojrzała na niego podejrzliwie, ale cofnęła się i dołączyła do pozostałych. - Zamelduję, że podczas mojej służby nie wydarzyło się nic szczególnego - oświadczyła. - Czy będę mogła później zabrać transporter, żeby opuścić to miejsce razem z podwładnymi? - Tak - odparł kapitan. - Myślę, że to będzie najrozsądniejsze rozwiązanie. - Mówiłeś coś na temat Maggie - przypomniał mu Veriasse. - Gdzie znajduje się w tej chwili? Mężczyzna stał przez cały czas obok skutera kobiety, przytrzymując ją, żeby nie spadła. W pewnej chwili Everynne zamrugała powiekami. Usiłowała unieść głowę, starając się ocknąć. Po chwili jednak znów zemdlała. - Wkrótce tu będzie - oznajmił Jagget. Odczepił od pasa miniaturowy komunikator i posługując się wojskowym szyfrem, wydał szybko kilka rozkazów. - Musimy zająć na kilka minut jakieś pomieszczenie - rzekł Veriasse. - 1 przydałoby się coś ciepłego do zjedzenia. - Oczywiście - zgodził się kapitan. Veriasse dźwignął Everynne z siodełka i zaniósł do jednego z pokoi na zapleczu jadalni. Ułożył ją na miękkim tapczanie, po czym widząc, że przytomnieje, zaczął lekko poklepywać po policzku. Nagle w pokoju zaroiło się od żołnierzy. Mężczyzna odwrócił się w ich stronę i krzyknął, żeby wyszli. Pozostali tylko oni, Gallen i Jagget. Mężczyźni skupili się wokół tapczanu i zaczęli cucić Everynne. Veriasse zdjął jej płaszcz, po czym ułożył kobietę na brzuchu. Dopiero wówczas zobaczył na jej ciele dwie obrzmiałe rany po promieniach paralizatora. Jedna, dosyć lekka, znajdowała się na karku, ale druga, o wiele groźniejsza, widniała z boku szyi. Wstrzymując z przerażenia oddech, Veriasse pokazał na cięższą ranę. - Może mieć po niej sporą bliznę - powiedział. Oficer podszedł do umywalki i po chwili powrócił z naczyniem wypełnionym wodą. Zaczął obmywać skórę wokół rany na szyi. Tymczasem Veriasse wyciągnął miecz, nakłuł czubkiem przegub ręki i pozwolił, żeby krople krwi zaczęły spływać na rany kobiety. - Co robisz? - zdumiał się Gallen. - Rozpuszczone w mojej krwi nanoleki pomogą zabliźnić rany - odparł mężczyzna. - Niestety, promienie paralizatorów spaliły jej naczynia krwionośne, znajdujące się pod skórą. Nanoleki jej organizmu nie potrafiłyby poradzić sobie skutecznie z taką raną. Mam nadzieję, że nie dopuszczą do powstania blizny. Gallen usiadł na brzegu tapczanu i obaj zaczęli przyglądać się okaleczeniom. W ciągu następnego kwadransa większość spalonej i sczerniałej skóry się rozpuściła, a obrzmienia zaczęły z wolna ustępować. Tymczasem Everynne odzyskała przytomność, ale czując ból, zaczęła jęczeć. Veriasse przykazał jej, by leżała nieruchomo. Po piętnastu minutach uszkodzone miejsca zaczęły pokrywać się nową skórą, ale na szyi kobiety pozostała czerwona blizna, mająca kształt litery I. Veriąsse oparł głowę na dłoniach i przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo. - Obawiam się - powiedział w końcu - że wszystkie lata moich starań poszły na marne. Teraz, kiedy nanoleki zakończyły rekonstrukcję tkanki, nie możemy przyspieszyć procesu gojenia. Blizna powinna zniknąć po kilku dniach, ale... Będziemy musieli odczekać, zanim wyruszymy w dalszą drogę. Na razie skaza na ciele Everynne uniemożliwia jej rzucenie wyzwania lordom roju. - Ile czasu na to potrzebujesz? - zapytał zaniepokojony Jagget. Towarzysz Everynne pokręcił głową. - Kilka dni. - Posłuchaj, Veriasse - odezwał się oficer. - Od tygodnia zdobywcy ściągają na ten świat wszystkich żołnierzy, jakich mają. Dobrze wiedzą, że tu przebywacie. Mógłbym spróbować was gdzieś ukryć, ale nie sądzę, żebym potrafił powstrzymywać ich tak długo. W tej chwili usiłują otoczyć całą okolicę. Im szybciej opuścicie tę gospodę, tym większą będziecie mieli szansę, aby uciec. - To tylko niewielka blizna - stwierdził Gallen. - Bardzo łatwo będzie można ukryć ją pod ubraniem. - Pamiętaj o tym, że drononi nie mają zwyczaju noszenia ubrań - przypomniał mu Veriasse. - Będą chcieli, żebyśmy pokazali im kobietę bez ubrania. - Kosmetyki - zaproponował Jagget. - W kolorze skóry. Veriasse popatrzył na niego, nie ukrywając, że sceptycznie traktuje jego propozycję. - Jeżeli drononi odkryją nasz podstęp, mogą chcieć od razu ją zabić - oświadczył. - Warto spróbować - nalegał wojskowy. - Nie możecie siedzieć tu tak długo, aż jej blizna zniknie całkowicie. Drononi potrafili przecież skonstruować własny klucz do wrót światów. Już wkrótce mogą sporządzić następny. Za tydzień staną przed nimi otworem wszystkie inne planety. Gallen przenosił spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego. Czuł się jak zamknięte w klatce zwierzątko. Najbardziej drażnił go fakt, że żaden nie jest zdolny do podjęcia decyzji. Bardzo pragnął, żeby blizna na szyi kobiety pozostała na zawsze. Everynne nigdy przecież nie chciała wyruszać na tę wyprawę. Została wybrana, żeby złożyć życie w ofierze. Wyłącznie jej wspaniałomyślności należało zawdzięczać fakt, że dotychczas nie zrezygnowała. Jedynym sposobem na wygraną było powstrzymanie się od walki. Tylko wówczas bowiem mogłaby żyć i pozostać sobą. Blizna na szyi była przepustką, dzięki której mogła odzyskać wolność. - To będzie musiał być środek pozbawiony jakiejkolwiek woni - odezwał się Veriasse. - Przynajmniej takiej, którą mogliby zwęszyć drononi. A poza tym powinien idealnie pasować do karnacji jej skóry. - No, nie wiem - zasępił się Jagget. - Trudno będzie znaleźć coś odpowiedniego w tak krótkim czasie. Everynne obróciła się na plecy i przez chwilę spoglądała na Gallena. Zastanawiała się nad swoimi szansami. - Proszę zrobić wszystko, co tylko będzie w twojej mocy - zwróciła się do oficera. - Muszę szybko rzucić wyzwanie lordom roju. - Czy jesteś tego pewna? - zapytał Jagget. - Tak - odrzekła kobieta. Oficer kiwnął głową i oświadczył: - W takim razie wrócę za piętnaście minut. Gallen poczuł, że zaczyna ogarniać go znużenie, i położył się na podłodze. Cieszył się, że ma okazję odpocząć chociaż kilka minut. Po chwili usłyszał, jak drzwi znów się otwierają. Nie chciało mu się jednak unieść głowy i spojrzeć, a zresztą był przekonany, że do pokoju wszedł jeszcze jeden Jagget. Nagle tuż obok niego pojawił się Orick, który przejechał jęzorem po jego twarzy. - Jak się masz! - powiedział, radośnie szczerząc zęby. - Widzę, że zignorowałeś moje ostrzeżenie i mimo wszystko wpadłeś w zastawione sidła. - Oricku! - wykrzyknęła Everynne, siadając na tapczanie. Młodzieniec objął niedźwiedzia i uściskał. Zauważył jednak, że jeden z barków zwierzęcia jest obandażowany, a w spojrzeniu przyjaciela kryje się cierpienie. - Myśleliśmy, że nie żyjesz - powiedział. - Znaleźliśmy zwęglone kości nieco w bok od autostrady. - To była moja przyjaciółka - wyjaśnił zwięźle Orick. - Pozostawiłem ci ostrzeżenie i starając się kryć przed patrolami zdobywców, wracałem do domu. Moja znajoma, Panta, zatrzymała swój pojazd na drodze, by mnie podwieźć, i właśnie wówczas pojawili się drononi. Samicę ogarnął paniczny strach, i rzuciła się do ucieczki. Ja byłem tak osłabiony, że nie miałem sił, aby pójść w jej ślady. Później zdobywcy przywieźli mnie tu i poddali przesłuchaniu, a kiedy skończyli, zostawili pod strażą Jaggetów. Gallen zorientował się, że za pozornie beznamiętną relacją kryje się coś więcej niż tylko zwykła przyjaźń do niedźwiedzicy. Wyczuwał w głosie przyjaciela ból. Postanowił go pocieszyć. - Przykro mi, stary druhu - powiedział. Lekko utykając, Orick podszedł do Everynne i objął ją łapami. Usiadł obok niej na tapczanie. Przez chwilę cicho rozmawiali. Dwaj żołnierze przynieśli tace z jedzeniem. Gallen usiadł z drugiej strony Everynne i oboje próbowali zaspokoić głód. Veriasse nerwowo przechadzał się z kąta w kąt. Oczekując powrotu Jaggeta, niecierpliwie spoglądał na tarczę wiszącego na ścianie zegara. Kilka minut później do pokoju weszło dwóch Jaggetów w towarzystwie Maggie. Dziewczyna wyglądała na niewyspaną i zmęczoną, ale uśmiechnęła się na widok Gallena. Podbiegła do niego, objęła go za szyję i szepnęła: - Cieszę się, że nic ci się nie stało. Jeden z nowo przybyłych, starszy mężczyzna, był ubrany o wiele staranniej niż inni Jaggetowie, których widział Gallen. Drugim był kapitan, który traktował pierwszego z najwyższym poważaniem. Przedstawił go jako Oryginała Jaggeta. Veriasse przestał spacerować po pokoju. Pochylił głowę na znak powitania i powiedział: - Oryginale Jaggecie, sądziłem, że nie żyjesz! Gallen nie mógł nie zwrócić uwagi na szacunek, jaki usłyszał w jego głosie. Mężczyzna zapewne zauważył zdumienie młodzieńca, gdyż popatrzył na niego i dodał: - Oryginał Jagget jest jednym z największych lordów Opiekunów moich czasów. Pełnił tę funkcję od trzech tysięcy lat, zanim się urodziłem. - Byłem lordem opiekunem, Veriasse - poprawił go łagodnie starzec. - Teraz, kiedy drononi opanowali ten świat, pozbawili mnie tytułu i stanowiska. Zestarzałem się i dlatego przekazałem zawartość umysłu sztucznie wyhodowanym ciałom. Rzecz jasna drononi nie chcieli nawet o tym słyszeć, ale przecież i tak istniałem w tysiącach klonów. Zachowaliśmy tyle sił, że najeźdźcy musieli zawrzeć z nami coś w rodzaju rozejmu. Oryginał Jagget podszedł do Veriasse’a i położył dłoń na jego ramieniu. - Przykro mi, że musiałem uwięzić twoich przyjaciół, i przepraszam za szkody, jakie wyrządzili moi ludzie - oznajmił. - To, co tutaj zrobiliśmy, było podyktowane chęcią obrony mojego świata i jego mieszkańców. Musiałem się upewnić, jakie masz zamiary. Veriasse przez chwilę zwlekał z odpowiedzią. - Przypuszczam, że postąpiłbym tak samo, gdybym znalazł się na twoim miejscu - odparł w końcu. Gallen odniósł wrażenie, że mężczyźni nie powiedzieli sobie wszystkiego, o czym myśleli, i zaczął się zastanawiać nad tym, jakie więzy mogły ich łączyć w przeszłości. Obaj byli lordami Opiekunami i chociaż bardzo często pojawiał się między nimi konflikt interesów, darzyli się nawzajem dużym szacunkiem. Oryginał Jagget zaczął prosić wszystkich, żeby się odprężyli, po czym uklęknął przed Everynne. Nałożył na jej szyję maść o barwie dobranej do karnacji skóry, po czym zaczął ją delikatnie wcierać. Kiedy skończył, wstał, cofnął się o krok i popatrzył na kobietę z nieukrywanym uwielbieniem. Nisko skłonił się przed nią. - Jesteś dokładnym wizerunkiem swojej matki, Semarritte - oznajmił. - Musiałem przybyć tu i przekonać się o tym na własne oczy. Rośnij w siłę i stawaj się coraz piękniejsza. Bardzo chciałbym, żebyś została moim gościem, ale obawiam się, że z twojego powodu zaczęliśmy właśnie wojnę. Nie byłabyśbezpieczna, gdybyś skorzystała teraz z mojego zaproszenia. - Wojnę? - zdziwił się Veriasse. - Zdobywcy musieli się dowiedzieć, że przebywacie na tym świecie - wyjaśnił Jagget. - Niedawno zaczęli przegrupowywać oddziały. Wydałem swoim ludziom rozkaz zabijania wszystkich zdobywców, jakich spotkają w promieniu trzystu mil od tej gospody. Od dawna słyszeliśmy plotki o tym, że zbudowaliście tu jedyne wrota, przez które można przedostać się na Dronon. Wiem, gdzie znajdują się wszystkie przejścia na tej planecie. Powiedzcie mi, dokąd musicie się udać, a ja zapewnię wam bezpieczeństwo. - Jakieś czterdzieści mil na północ - oświadczył Veriasse. Oryginał Jagget uniósł brwi. - Tam nie ma żadnych wrót - powiedział. - Zamaskowałem je, żeby nie wyglądały jak inne - wyjaśnił towarzysz Everynne. Popatrzył na kobietę. - Musimy ruszać. - Jeszcze chwilę zaczekajcie - odezwał się gospodarz. Sięgnął pomiędzy fałdy brązowej marynarki i wyciągnął siatkę. - Nosiłem ją, kiedy byłem lordem Opiekunem - powiedział. - Nie pozwolę, żeby wpadła w ręce nieprzyjaciół. Chciałbym, żebyś teraz ty ją nosił. Bardzo długo byłeś lordem Opiekunem i nie sądzę, aby nauczyła cię czegoś nowego. Mimo to, kiedy staniesz do walki z lordami roju, proszę cię, żebyś miał ją na głowie. Może przyda ci się jej pomoc. Veriasse przyjął dar. Siatka była bardzo stara, sporządzona z jakiegoś czarnego metalu. Nie sprawiała wrażenia tak drogocennej czy kunsztownie wykonanej jak ta, którą podarował Gallenowi. Mężczyzna zaakceptował jąjednak - była symbolem nadziei. ROZDZIAŁ 18 Oryginał Jagget rozejrzał się szybko po pokoju. Zapewne pragnął się upewnić, że jego goście niczego nie zapomną, kiedy będą opuszczali gospodę. - Musimy się pospieszyć - powiedział. - Jesteście gotowi do drogi? - Daj nam jeszcze pięć minut - poprosił Veriasse. - Kiedy przeskoczymy przez wrota, znajdziemy się na Drononie. Everynne musi być wówczas odpowiednio ubrana. Wszyscy opuścili pomieszczenie, w którym pozostała tylko kobieta i jej towarzysz. Veriasse rozwiązał tobołek i rozwinął złociste ubranie Everynne. Połyskujący jak metal płaszcz został wykonany z fałdzistej tkaniny, chłodnej w dotyku, jakby nasączonej wodą. Ubranie sprawiało wrażenie bardzo ciężkiego. Zapewne sporządzono je z mikroskopijnych, splecionych ze sobą złotych kółek. Veriasse w zamyśleniu przesunął palcami po szacie. Uznał za właściwe, że w tym dniu będzie służyła Everynne za okrycie. Kobieta była rzeczywiście kimś wyjątkowym, prawdziwym odpowiednikiem Złotej Królowej drononów. Setki razy widział to w oczach innych ludzi, którzy patrzyli na Everynne i traktowali ją z nie ukrywanym uwielbieniem. I chociaż istniały fizyczne powody ich adoracji, coś w głębi duszy Veriasse’a szeptało, że zwykłymi osiągnięciami inżynierii genetycznej nie można było wytłumaczyć władzy, jaką miała nad jego sercem. Mężczyzna widział w niej esencję wszystkiego, co szlachetne i doskonałe. Niektórzy ludzie sądzili, że kobieta ma idealną figurę, a proporcje kości jej ciała dobrano w taki sposób, żeby uosabiała marzenia wszystkich istot rasy ludzkiej o nieskazitelnym pięknie i harmonii. Inni twierdzili natomiast, że najważniejsza była kombinacja wydzielanych przez nią woni, będących mieszanką starannie dobranych feromonów. Zapachy te zamieniały mężczyzn w bezwolnych samców, gotowych u jej stóp złożyć nawet życie. Veriasse uważał jednak, że to piękno przewyższa wszystko, co inni określali mianem ideału. Już sam dotyk dłoni tej kobiety sprawiał, że drżał ze szczęścia i uniesienia. Kiedy odzywała się do niego, chociażby najcichszym szeptem, coś w jej głosie natychmiast przykuwało jego uwagę, nawet wówczas, kiedy znajdowali się w gwarnej sali. Uważał, że Everynne spełnia wszystkie najśmielsze oczekiwania naukowców, którzy ją stworzyli, a on w chwilach słabości był nawet skłonny przypuszczać, że jego podopieczna może być istotą nadprzyrodzoną. Z pewnością było coś nadnaturalnego w sposobie, w jaki na niego oddziaływała; coś świętego we władzy, jaką sprawowała nad innymi mężczyznami. Dzisiaj miała włożyć złotą szatę, przysługującą ostatniemu Tharrinowi, jaki pozostał przy życiu na opanowanych przez drononów światach. Everynne była jedynym dzieckiem wymarłej rasy obcych istot, rządzących kiedyś tym sektorem galaktyki. Kiedy wszystko było gotowe, mężczyzna stanął pod ścianą i odwrócił się plecami. Everynne szybko przebrała się, włożyła złote rękawice i buty, po czym umieściła na głowie złocistą, ozdobioną wisiorkami siatkę. Veriasse popatrzył na nią. Mimo iż była kobietą równie piękną jak każdy z jej poprzednich sobowtórów, pomyślał, że w tym ostatnim wcieleniu Semarritte było coś wyjątkowego. Może sprawiała to jej uroda w połączeniu z bardzo młodym wiekiem. Kiedy miała zaledwie dwa lata, wyglądała jak dwudziestoletnia kobieta, dzięki przyspieszonemu dojrzewaniu organizmu w specjalnym zbiorniku. Może właśnie w tym kryła się cała tajemnica. Może chodziło o niewinne spojrzenie albo delikatną cerę, których tak bardzo brakowało poprzednim replikom. Kiedy skończyła się przebierać, uśmiechnęła się do Veriasse’a, ale jej blada twarz powiedziała mu, że kobieta jest po prostu przerażona. Mimo to sprawiała wrażenie prawdziwej królowej. - Wyglądasz doskonale - odezwał się mężczyzna. - Promieniejesz. Ale chyba trochę się boisz. Everynne kiwnęła głową. Veriasse miał zresztą również pewne zastrzeżenia dotyczące dalszej części planu. - Poradzisz sobie doskonale, moja droga - próbował ją uspokoić. - Nigdy jeszcze nie urodziła się kobieta bardziej niż ty godna reprezentować ludzką rasę podczas takiej walki. Mogę tylko marzyć o tym, że i ja okażę się tego równie godny. Everynne ujęła jego rękę i spojrzała mu głęboko w oczy. - Ufam ci - powiedziała. - Jeżeli potrafisz czerpać siłę z poświęcenia dla mnie, jestem pewna, że dzisiaj nikt cię nie pokona. Veriasse ucałował jej dłoń, a potem oboje wyszli na dwór, by dołączyć do pozostałych. Gallen, Orick, Maggie i Jagget czekali przed gospodą, niecierpliwiąc się na siodełkach powietrznych skuterów. Z południa dobiegały odgłosy wybuchów i huk wystrzałów ciężkiej artylerii. - Musimy się pospieszyć - szepnął Oryginał Jagget. - Każdej minuty giną dziesiątki moich ludzi. Veriasse i Everynne wskoczyli na siodełka swoich maszyn. Kobieta drżała, a jej towarzysz bardzo chciałby jąuspokoić, ale ona chwyciła za kierownicę, uruchomiła silnik i przycisnęła dźwignię przepustni-cy. Pozostali musieli szybko wystartować i polecieć za nią. Z pomrukiem silników dotarli do autostrady, na której nie było widać żadnego ruchu. Uznali to za zły znak. Po pokonaniu pierwszych sześciu mil ujrzeli szczątki magnetycznego transportera, rozerwanego siłą eksplozji. Wokoło leżały rozrzucone zwłoki kilkunastu zdobywców. Milę dalej przelecieli nad miejscem kolejnej walki. Na poboczu drogi spoczywały nieruchome ciała co najmniej dwudziestu Jaggetów. Oryginał nie odsuwał komunikatora od ust. Wykrzykiwał wciąż nowe rozkazy, posługując się bitewnym kodem, w którym część słów zastąpiono nosowymi dźwiękami i pomrukami. Kiedy znaleźli się w odległości dwudziestu mil od gospody, zobaczyli po prawej stronie ścianę drżących ogników, oznaczających obecność pola siłowego. Nieco dalej, za ochronną bańką, toczyła się zacięta bitwa. Widać było błyski wybuchów, a nad polem walki unosiły się chmury czarnego dymu. W pewnej chwili ujrzeli w powietrzu eskadrę myśliwców drono-nów. Maszyny latające z prędkością piętnastu machów i wyglądające jak spodki śmignęły nad ich głowami, by po chwili zacząć ostrzeliwać naziemne cele w innym miejscu. Od wybuchów zadrżała ziemia, a Veriasse pomodlił się w duchu, by piloci nie wzięli ich grupy za kolejny cel. Jagget rzucił do mikrofonu komunikatora kilka rozkazów i po trzech minutach nad głowami uciekinierów śmignęła eskadra pilotowanych przez jego ludzi czterdziestu mniej zwrotnych maszyn o kadłubach w kształcie klinów. Samoloty miały o wiele mniejszą prędkość i nie mogły się równać z myśliwcami drononów. Miały tylko odwrócić ich uwagę. Kierując się ku frontowi walk, Veriasse i pozostali lecieli nad autostradą przez następne trzy mile, ale w pewnej chwili cała grupa znalazła się w chmurze czarnego dymu. Wszyscy mieli wrażenie, że zapadła noc, ale mężczyzna nie włączył reflektorów skutera. Przebywali w środku chmury zaledwie przez chwilę, kiedy usłyszeli okrzyk Oryginała Jaggeta: - Front zaczyna się załamywać! Moi ludzie nie są w stanie dłużej się bronić! Nie możemy korzystać dłużej z autostrady! - W porządku! - odkrzyknął Veriasse. - Na prawo od nas powinna być jakaś rzeka. Kiedy wylecimy z tej chmury, będziemy mogli lecieć nad nią. Także płynie na północ. Tylko on wiedział, gdzie znajdują się wrota, przez które będą mogli przeskoczyć na Dronon. Zastanawiał się nad tym, czy powinien zdradzić innym to miejsce. Upłynęło zaledwie dwieście lat od czasu, kiedy rozkazał swoim ludziom, by je zbudowali. Starając się umieścić na Drononie odpowiednie znaczniki, stracił trzy grupy doskonale wyszkolonych techników. Kiedy dowiedziała się o tym Semarritte, zabroniła mu budowy innych przejść, wiodących na ten świat, podobnie jak wcześniej nigdy nie zgodziła się na budowę wrót, przez które można byłoby przeskoczyć na planetę kryjącąjej omnirozum. W przeciwieństwie jednak do innych wrót, konstruowanych w spokojniejszych czasach, te zostały zamaskowane. Veriasse kazał wbudować je w łuk przęsła niewielkiego mostu łączącego brzegi rzeki. Mężczyzna wyobraził sobie to miejsce, po czym przesłał myśli do siatki podarowanej mu przez Jaggeta. Nakazał jej, żeby przekazała tę informację siatce Gallena. Młodzieniec nagle odwrócił się na siodełku i popatrzył na Veriasse’a, a po chwili kiwnął głową. Milę dalej chmura czarnej sadzy zaczęła rzednąć. Nagle wszyscy ujrzeli oślepiający błysk, który pojawił się za ich plecami, był jaśniejszy niż słońce. Po kilku sekundach drugi identyczny błysk rozjaśnił niebo za nimi, ale nieco po lewej stronie. Oba upiorne słońca zaczęły z wolna gasnąć, ale przez chmury czarnego pyłu nie przestawała sączyć się pomarańczowoczerwona poświata. - Rzucają atomowe! - krzyknął Oryginał Jagget. Veriasse obejrzał się przez ramię. W oddali, niedaleko miejsca, gdzie znajdowała się gospoda, wznosiły się w niebo chmury mające kształt złowróżbnego grzyba. Drugi taki sam grzyb wyrastał w odległości jakichś sześciu mil po lewej stronie. - Musimy przyspieszyć! - zawołał. Czuł, że jego serce zaczyna bić jak oszalałe. Od wrót dzieliła ich nadal odległość ponad sześciu mil. Był pewien, że pociski atomowe wzniosą potężne chmury gorącego powietrza, pełnego drobin kurzu i pyłu, które z ogromną prędkością rozprzestrzenia się we wszystkie strony. Oceniał, że tumany kurzu będą oddalały się od miejsca eksplozji z prędkością przekraczającą sześćdziesiąt mil na godzinę. Pamiętał i o tym, że cała grupa musi lecieć teraz nad nierównym terenem, nad którym skutery nie mogą osiągnąć takiej prędkości. Jeżeli nie zdołają umknąć przed radioaktywnym tumanem, śmiercionośne promieniowanie wszystkich zabije. - Przed nami zdobywcy! - ostrzegł Jagget. Nad autostradą w odległości mili od nich ukazał się konwój transporterów drononów, które wyłoniły się zza wierzchołka stromego wzgórza. Veriasse skręcił w prawo i przez chwilę leciał nad dnem ośnieżonego parowu. Pozostali powtórzyli jego manewr. W powietrzu zawirowały miliardy drobniutkich płatków śniegu, w których załamywały się promienie rubinowych słońc wznieconych przez broń jądrową. Veriasse przez cały czas odliczał sekundy, czekając na huk eksplozji. Chciał w ten sposób określić, jak daleko znajdują się od miejsca wybuchu. Kiedy doliczył do pięćdziesięciu, w powietrzu rozległ się ogłuszający trzask, świadczący o tym, że pole ochronne ludzi Jaggeta zanikło. W chwilę później całą okolicą wstrząsnął basowy grzmot detonacji. Ziemia drżała i trzęsła się przez kilka sekund. Znajdujący się na północ od nich wulkan zaczął wypluwać potoki wiśniowej lawy wyciekającej przez szczeliny w zboczach. Powietrzne skutery przemknęły nad jakąś wyniosłością terenu, ale po chwili znów zagłębiły się w skalisty parów. Kiedy dotarły do rzeki, zaczęły lecieć nad jej powierzchnią. Przemykały nad płaskimi kamieniami i szarymi wodami. Odbijały się w nich ołowiane chmury i świecące czerwono tumany kurzu, które niczym ogniste żywioły ogarnęły całe niebo za ich plecami. Veriasse popatrzył na szybkościomierz. Lecieli z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę - dużą, jeżeli uwzględnić nierówny teren, ale i tak za małą. - Musimy jeszcze bardziej przyspieszyć! - zawołał do pozostałych. Rzeka sprawiała wrażenie, jakby płynęła tym samym łożyskiem od wielu tysiącleci. W pewnej chwili przemknęli przez wąską gardziel, obrzeżoną niemal pionowymi skalnymi ścianami. Veriasse zwiększył prędkość do osiemdziesięciu mil na godzinę, a mimo to Everynne wysforowała się na czoło grupy. Leciała, nisko pochyliwszy głowę, żeby zmniejszyć opór powietrza. Wyprzedzając opiekuna, opryskała jego twarz kropelkami lodowatej wody. Veriasse popatrzył na kobietę. Liczył na to, że jednak zdążą. Raz po raz igrali ze śmiercią, niemal ocierając się o skalne zbocza. Na zakrętach przemykali tak blisko ścian kanionu, że mogliby dotknąć ich wyciągniętymi rękami. Pędzili tak przez następne osiem minut, ale za każdym razem, kiedy otwierał się przed nimi prosty odcinek rzeki, Ve-riasse oglądał się niespokojnie przez ramię. Miał nadzieję, że pozostałym także udało się pokonać ostatni zakręt. Niepokoił się zwłaszcza o Maggie. Jej maszyna, na której siedział również Orick, poruszała się najwolniej, a poza tym sprawiała wrażenie niestabilnej podczas lotu. Na samym końcu grupy trzymał się Jagget. Wrota, wiodące na Dronon, znajdowały się gdzieś przed nimi na końcu obszernego łuku, jaki zataczała rzeka. Posługując się osobistą siatką, Jagget przesłał wiadomość pozostałym: - Za nami zaczyna się robić niebezpiecznie. Veriasse obejrzał się, przerażony, że za chwilę usłyszą nad głowami świst nieprzyjacielskich maszyn. Nie ujrzał jednak żadnych myśliwców w kształcie spodków, jedynie coraz bliższe czoło burzy nuklearnej. Jego skuter pokonał kolejny zakręt. Cała grupa ujrzała następny prosty odcinek rzeki, tym razem ciągnący się niecałą milę. W pokrytej zmarszczkami powierzchni wody odbijały się słabe promienie słońca przedzierającego się przez ciężkie chmury. Odcinek kończył się mostem, najzwyczajniejszą ponurą konstrukcją z szarej plastali, łączącą łukiem brzegi rzeki. Veriasse popatrzył na most, ale poczuł, że jego serce zamiera z niepewności. Wiedział, że wrota wbudowano w łuk przęsła, ale nie przypominał sobie, czy kiedykolwiek widział tę konstrukcję. Czy to był właśnie ten most? - Everynne! - zawołał. - Przygotuj klucz! Kobieta sięgnęła do pakunku przymocowanego pod jej nogami 1 przez chwilę szperała w środku. Zanim wyciągnęła klucz, musiała zmniejszyć prędkość lotu. Veriasse także zwolnił, a jego skuter zrównał się z jej maszyną. Mężczyzna obejrzał się przez ramię. Tuż obok niego śmignął skuter Gallena, a po chwili także pojazd Maggie, za którą siedział Orick. Niedźwiedź miał oczy szeroko otwarte z przerażenia, a spomiędzy warg wystawał długi jęzor. Jagget leciał na końcu grupy i kiedy pokonywał ostatni zakręt, popatrzył zdziwiony na Veriasse’a i Everynne. Przelatując bardzo blisko skalnej ściany, także zwolnił. Jedną ręką wyciągnął karabin zapalający i jakby na pożegnanie uniósł go wysoko nad głowę. Kobieta schwyciła pewnie klucz i zwiększyła dopływ energii do przepustnicy. Jej towarzysz trzymał się tuż za nią, mimo iż ochlapywały go bryzgi lodowatej wody. Everynne wcisnęła kombinację cyfr mającą uruchomić wrota. Pod łukiem przęsła zaczęła lśnić srebrzysta poświata. Veriasse usłyszał za plecami radosny okrzyk zdobywców, którzy właśnie pokonywali ostatni zakręt rzeki. Zaryzykował i zerknął za siebie. Ujrzał wyłaniające się ze skalnego kanionu trzy powietrzne maszyny pilotowane przez drónonów. Oryginał Jagget wystrzelił w ich stronę z karabinu zapalającego i nad samą powierzchnią wody przemknęła ognista smuga. Maszyna jednego zdobywcy stanęła w ogniu, ale nie przestała zbliżać się do skutera mężczyzny. Drugi dronon, ujrzawszy, jaki los spotkał jego towarzysza, skręcił w prawo, chcąc uniknąć odłamków, ale jego pojazd roztrzaskał się o skały i także zamienił w ognistą kulę. Ostatni zdobywca odciął dopływ energii do silnika i po chwili wylądował na powierzchni wody. Jagget nie miał czasu, by uniknąć zderzenia z lecącym prosto w jego stronę ognistym pociskiem. W czasie krótszym niż uderzenie serca jego ciało przemieniło się w chmurę motyli, które uniosły się w powietrze, przepuszczając płonący wrak maszyny wroga. Zza zakrętu wyłoniło się ryczące czoło nuklearnej nawałnicy, pełne czarnych, skłębionych śmiercionośnych obłoków. Veriasse odwrócił głowę i popatrzył przed siebie. Maggie z Orickiem i Gallen docierali właśnie do iskrzącej się zasłony, a Everynne zwalniała, pragnąc zrównać się z jego skuterem. Stwierdziwszy, że wrota znajdują się coraz bliżej, mężczyzna jeszcze raz obejrzał się przez ramię. Maszyna ostatniego zdobywcy kołysała się na wodzie. Dronon rozpaczliwie próbował uruchomić silnik, ale w tej samej sekundzie pochłonęła go czarna chmura. Później Veriasse zobaczył jasny błysk i poczuł podmuch lodowatego wichru, który wdarł się przez szczelinę między czasem a przestrzenią i niczym pocałunek musnął jego ciało. Poczuł, jak załopotały fałdy jego płaszcza, ale nie usłyszał żadnego dźwięku ani niczego nie zobaczył. Miał tylko wrażenie, że spada w bezdenną otchłań. Ręka nieznanego bóstwa przeniosła go w odległe miejsce. Kiedy się rozjaśniło, zobaczył ponurą równinę, ciągnącą się aż po horyzont, pełną odłamków skał i dziur, podobnych do blizn po ospie. Po niebie płynęły pojedyncze szaroczerwonawe chmury. Powietrze było tak przegrzane, że niemal lepiło się do skóry. Veriasse nie widział żadnych domów, dróg czy czegokolwiek innego, co pozwalałoby sądzić, że znaleźli się na zamieszkanym świecie. Pustkowie wyglądało jak wymarłe. Nad wyschniętą ziemią z cichym szmerem wiał lekki wiatr. Dopiero po chwili Veriasse zaczął uświadamiać sobie, że jednak widzi jakieś rośliny, a raczej szarobrązowe grzyby, rosnące w dużych skupiskach i podobne do pączków róży. To, co na pierwszy rzuta oka wziął za jasnopopielate skały, okazało się szaroniebieskimi, grubymi, podobnymi do wachlarzy porostami. Blizn po ospie było tak wiele, że z pewnością nie powstały w naturalny sposób. Musiały zostać zrobione przez kroczące ule drononów, zamienione w prawdziwe fortece. - Dokąd teraz? - zapytała Maggie. Veriasse odwrócił się w stronę Gallena. - Gdzie jest magnetyczna północ? Młodzieniec porozumiał się z czujnikami siatki i po chwili kiwnął głową, pokazując, że na prawo. Słońce znajdowało się nieco bardziej na wschodzie. Było jasne, że do tej części planety zawita wkrótce zima. Kroczące ule drononów wyruszyły na wędrówkę w cieplejsze okolice. - Na północ - odpowiedział na pytanie dziewczyny. - Starajcie się wypatrzyć świeże zagłębienia. Może w ten sposób uda się nam wytropić jakiś ul. Uruchomili silniki skuterów i maszyny zaczęły lecieć nad ponurą równiną. Po drodze nie widzieli wielu zwierząt. Czasami jednak przedmioty, wyglądające jak zlepione patyki, okazywały się stworzeniami wygrzewającymi się na odłamkach skał albo ciągnącymi do nor kawałki roślin. W pewnej chwili wpadli w chmurę okrągłych, prawie nieprzezroczystych liści, unoszonych z wiatrem nad spieczoną glebą. Dopiero kiedy rzekome liście zaczęły przyklejać się do osłony skutera, Veriasse zorientował się, że są to dziwacznie uskrzydlone owady. Miały tylko jedno skrzydło, z którego wyrastały maleńkie czerwone łebki. Wojownik nie potrafił pojąć, jak mogą utrzymywać się w powietrzu. Po dwóch godzinach słońce Dronona zaczęło bardzo szybko chylić się ku zachodowi. Zanim jednak nastały ciemności, przez kilka chwil panował posępny półmrok. Nagle na horyzoncie ukazał się przedmiot wyglądający jak ogromny czarny spodek. We wszystkie strony sterczały z niego potężne ramiona albo kończyny, przypominające osadzone na zawiasach wieże. Kiedy znaleźli się bliżej, stwierdzili, że spodek jest opuszczonym ulem-miastem, pełnym rdzewiejących otworów i szczelin. Zewnętrzny pancerz szpeciły liczne blizny w miejscach, gdzie został trafiony ładunkami z karabinów zapalających. Ponieważ miasto mogło być najlepszą kryjówką na tej planecie, postanowili zatrzymać się na odpoczynek. Ułożyli kilka pledów pod wygiętą konstrukcją jakiejś łapy, a potem rozpalili ognisko, nad którym zaczęli podgrzewać racje żywnościowe. Później przez jakiś czas siedzieli, wsłuchując się w odgłosy nocy, jaka zapadła na tym niegościnnym świecie. Od czasu do czasu zza horyzontu napływały ciche dźwięki, podobne do stłumionych wybuchów. Z innej strony odzywało się jakieś stworzenie, które ni to piszczało, ni to zawodziło. Veriasse nie ukrywał rozczarowania faktem, że dotąd nie odnaleźli żadnego ula. Sprawdziwszy, jak goi się blizna na szyi Everynne, pozwolił, by kobieta udała się na spoczynek. Everynne usłuchała, ale przez dłuższy czas leżała wpatrzona w niebo, zapewne pogrążona we własnych myślach. Orick trochę marudził, że zawsze widzi wielu drononów, kiedy ich nie szuka, a kiedy stara się znaleźć ich na macierzystej planecie, nie może dostrzec ani jednego. Potem jak wierny stróż ułożył się u boku swojej pani. Biedny niedźwiedź był przez cały dzień obojętny na wszystko, co działo się wokół niego, a rana barku, mimo iż niegroźna, pozbawiła go części sił i sprawiała sporo bólu. Prawie natychmiast zasnął. - Nie martwcie się - powiedział Veriasse, pragnąc pocieszyć pozostałych. - Są duże szansę na to, że nasze ognisko przyciągnie w nocy czyjąś uwagę. Możliwe, że już rano zobaczymy drononów, a wówczas się przekonamy, jak zareagują na nasze wtargnięcie do ich świata. Ułożył się na wznak i także pogrążył w zadumie. Blizna Everynne goiła się całkiem dobrze, ale miał wrażenie, że powinni jeszcze kilka dni zaczekać. Gallen i Maggie byli niespokojni. Nie mogli znaleźć sobie miejsca pośród pozostałych. Maggie znów miała na głowie osobistą siatkę. Na widok potężnych łap ula-miasta raz po raz wydawała ciche okrzyki, świadczące o zachwycie i podnieceniu. Podziwiała kunszt inżynierów, potrafiących zbudować tak skomplikowaną machinę. W końcu sięgnęła po pochodnię i poprowadziła młodzieńca w głąb opustoszałej konstrukcji. Oboje przystanęli na czarnej metalowej podstawie wieży strzelniczej i zaczęli wpatrywać się w nieprzeniknione mroki otworów nad głowami. Veriasse pomyślał, że wyglądają, jakby usiłowali zajrzeć w głąb skorupy gigantycznego żółwia. W pewnej chwili Maggie, chcąc posłuchać niesionych przez echo dźwięków, krzyknęła, a potem zagwizdała. Później oboje zniknęli we wnętrzu ula, aby zapoznać się z jego budową. Veriasse przyglądał się gasnącemu blaskowi ich pochodni. Po chwili został sam z Everynne i śpiącym Orickiem. Wyczuwając napięcie i niepokój kobiety, ułożył się u jej boku. Niedźwiedź cicho pochrapywał. Noc stawała się coraz ciemniejsza. Pomyślał, że Everynne zasnęła, ale ona odezwała się półgłosem: - Nareszcie jesteśmy. - Nareszcie - przyznał, starając się, żeby w jego głosie zabrzmiała nadzieja. Everynne się roześmiała, ale nie był to beztroski śmiech. Przypominał raczej ironiczny chichot. - Nareszcie - powtórzyła. - Czy żałujesz, że tu jesteś? Wiedział, że pytanie o to było okrutne, ale Everynne odpowiedziała: - W ten czy w inny sposób i tak stracę tu życie. Chyba jestem rozczarowana faktem, że zajmuje to tyle czasu. Przygotowałam się na to, że właśnie dzisiaj stoczę tę ostatnią walkę. - Wiem, że uważasz, iż coś stracisz, nawet wówczas, gdy ją wygrasz - zaczął mężczyzna.-Obiecuję ci jednak, że jeżeli twoja świadomość stanie się częścią omnirozumu Semarritte, nie będzie to oznaczało twojej śmierci. Nazwałbym to raczej cudownym przebudzeniem. Widziałem, jak reagowały na to poprzednie klony. To będzie tak fantastyczne uczucie, że poczujesz się nim przytłoczona, a nawet na kilka chwil zaśniesz. Obudzisz się jako istota o wiele mądrzejsza i potężniejsza. Zaufaj mi, moja córko, zaufaj. Veriasse popatrzył na twarz Everynne, oświetloną jedynie blaskiem płomieni. Jeszcze nigdy nie widział, żeby jego towarzyszka była tak przerażona. Od czasu do czasu jej ciałem wstrząsały nerwowe dreszcze, na twarzy malowała się groza, a na czoło wystąpiły kropelki potu. Mężczyzna ujął jej dłoń i pogładził, pragnąc uspokoić swoją podopieczną ale Everynne nawet na niego nie spojrzała. Zamiast tego znów ironicznie się roześmiała. - Ojcze, gdybym teraz ze wszystkiego zrezygnowała - zapytała - czy bardzo byś mnie znienawidził? Właśnie tego pytania Veriasse obawiał się najbardziej. Miał nadzieję, że nie będzie musiał na nie odpowiadać. Pragnął uniknąć rozmowy na temat innych możliwości i alternatywnych planów pokonania drononów. Już dawno zastanawiał się nad wszystkimi rozwiązaniami. Szczegółowo przedyskutował je z Everynne, a jeszcze przedtem z Semarritte, tylko po to, by inne odrzucić. Kobieta nie mogła się wycofać, a Veriasse nie mógł pozwolić, żeby teraz zwątpiła we własne siły. Chciał ją ostrzec, by nie szukała łatwych wyjść z trudnej sytuacji. Pragnął przypomnieć jej o miliardach istot, które będą cierpiały i ginęły pod rządami okupantów, jeśli teraz się podda. Zamiast tego postanowił jednak powiedzieć coś, co i tak było najszczerszą prawdą. - Będę cię kochał, nawet jeżeli teraz zawrócisz z obranej drogi. Kocham cię jak córkę, której nigdy nie miałem. W ciągu ostatnich trzech lat z prawdziwą radością i dumą obserwowałem, jak uczyłaś się i rozwijałaś. - Ale będziesz kochał mnie jeszcze bardziej, kiedy mój umysł wypełni Semarritte, prawda? - odparła z goryczą. - Jestem pewna, że nie możesz doczekać się chwili, kiedy to się stanie. Jak myślisz, ile czasu potrwa, zanim będziesz mógł się z nią przespać? Veriasse rzadko widział Everynne aż tak bardzo rozgniewaną. Nigdy nie słyszał, by wyrzucała z siebie tyle żółci, ale musiał pomyśleć, że pod względem emocjonalnym kobieta właściwie nadal pozostaje dzieckiem. Nie mógł pominąć tego faktu. - Everynne, nie zadręczaj się w ten sposób - powiedział. - Nie przyniesie ci to żadnej korzyści. - Nie zadręczam się - odparła. - To ty mnie zadręczasz. Chcesz mnie zabić! Odwróciła się od niego i wybuchnęła płaczem. Veriasse bardzo chciał powiedzieć coś, co przyniosłoby jej ulgę, ale nie potrafił ubrać myśli we właściwe słowa. W końcu szepnął: - Jeżeli chcesz teraz się wycofać, zrezygnować, musisz mi to wyraźnie powiedzieć. Przysięgam, że uczynię wszystko, co będzie w mojej mocy, żebyś dotarła bezpiecznie do domu. Jeżeli właśnie tego pragniesz, możemy zebrać potężne armie i posługując się twoimi kluczami, otworzyć każde wrota. Wszyscy ludzie kochają cię i podziwiają. Jeżeli ich poprosisz, staną do walki. Przysięgam, że w ciągu kilku dni potrafię skrzyknąć armię liczącą miliardy ludzi, którzy będą walczyli za naszą sprawę. Siejąc śmierć i zniszczenie, przemkną jak burza przez tysiące światów. Na wszystkich można będzie wyzwolić Terrory Jeżeli właśnie tego pragniesz. Nie musiał przypominać jej o tym, że krwawe żniwo, jakie pociągnie za sobą taka wojna, będzie czymś, co nawet trudno sobie wyobrazić. Nie wątpił, że drononi zaczną niszczyć te światy, które zdążyli opanować do tej pory. Wciąż pamiętał mające kształt grzybów chmury, jakie powstały tego popołudnia po eksplozjach atomowych bomb. Pamiętał także zniszczenia, jakich dokonał Terror wyzwolony na planecie Bregnel. Wizerunki spopielonych ludzkich ciał i spalonego świata szpeciły jego umysł niczym czarna zakrzepła rana. Wiedział także, że ta wojna byłaby czymś o wiele straszliwszym niż cokolwiek, co wydarzyło się do tej pory. Liczby zabitych sięgnęłyby miliardów. Stosy ciał piętrzyłyby się na podobieństwo gór tak wysokich, że nikt nie mógłby nawet zacząć liczyć trupów. Everynne też o tym wiedziała. Nie mogła zawieść tylu osób, które tylko w niej pokładały nadzieję. Długo leżała i płakała. W końcu powiedziała: - Przytul mnie, ojcze. Proszę. Veriasse objął ją i przytulił się do jej pleców. Everynne chwyciła jego dłoń i z całej siły uściskała. Mężczyzna trzymał ją, aż się uspokoiła. Trwało to jednak prawie godzinę. - Jak się czujesz? - szepnął w końcu. - Czy doszłaś już do siebie? - Tak - odparła tak stanowczo, jak umiała. - Chciałabym tylko, żeby było już po wszystkim. Przez chwilę okropnie się bałam. - Jesteś dzielną dziewczyną-powiedział mężczyzna. Leżał, obejmując ją jedną ręką i czując słodki aromat jej włosów. Po chwili usłyszał, że kobieta zaczyna równomiernie oddychać, jakby miała wkrótce zasnąć. Przez jakiś czas zastanawiał się, czy Maggie i Gałlenowi nie stało się nic złego. Byli we wnętrzu ula-miasta bardzo długo, ale przypomniał sobie, że konstrukcja ma gigantyczne rozmiary. Przypuszczał, że można byłoby badać ją całymi godzinami. Pomyślał, że właściwie może zasnąć, i po kilku sekundach zapadł w niespokojną drzemkę. Czując się swobodna i szczęśliwa, Maggie pędziła korytarzami opustoszałego ula-miasta drononów. Wszystkie jej nerwy drżały z podniecenia. Obok niej biegł Gallen. Oboje mieli wkrótce spotkać się z mieszkańcami planety. Dziewczyna cieszyła się, mimo iż podejrzewała, że umrze. Tymczasem jej siatka dopominała się wciąż o nowe fakty dotyczące nieznanego miasta. To ona kazała jej pobiec labiryntem korytarzy do siłowni, gdzie spoczywały połyskujące jak martwe żuki gigantyczne maszyny, a także monstrualnej wielkości hydrauliczne siłowniki, służące kiedyś do przemieszczania łap po powierzchni planety. Maggie zajęła się badaniem systemów zasilania i chłodzenia dysz wylotowych. Chociaż miasto było wymarłe i większość wyposażenia dawno zdemontowano, wszystko świadczyło o tym, że drononi bardzo dbali o swoje urządzenia. Warstwą smaru pokryto nawet pozostawione nieprzydatne mechanizmy. W korytarzach i pomieszczeniach unosiła się dokuczliwa woń rdzewiejącego metalu i kurzu. W mieście panowały ciemności. Nad głowami Maggie i Gallena świszczał wiatr, przeciskając się przez szczeliny w zakamarkach na wyższych piętrach. Przez godzinę oboje badali maszynownię, a potem znaleźli coś, co mogło być tylko inkubatorem w ogromnej wylęgarni. Mimo to wiecznie nienasycona siatka Maggie gnała ją wciąż dalej i dalej. Zasypywała ją nieustannymi wyjaśnieniami dotyczącymi mechanizmów i urządzeń, tak że dziewczynę ogarniało coraz większe zdumienie. Beztrosko się śmiejąc, spieszyła w głąb trzewi nie znanego miasta. Obok niej biegł Gallen, niosący pochodnię. Od czasu do czasu nieśmiało dotykał jej dłoni. W końcu oboje znaleźli się w ogromnym magazynie i zaczęli iść przejściem wiodącym środkiem pomieszczenia. Pod ścianami zgromadzono stosy różnych przedmiotów, których przeznaczenia nie znali. W większości były to urządzenia należące do innych czasów, pochodzące z innej ery. W pewnym miejscu ułożono dziesięciometrowej wysokości cewki indukcyjne, przypominające ogromne naparstki. Gdzie indziej ze sklepienia zwieszały się fragmenty zapasowych łap, na których poruszało się całe miasto. Tu i ówdzie leżały stosy rozrzuconych byle jak antycznych miniaturowych latających cylindrów informacyjnych. Siatka Maggie nakazała dziewczynie, aby wypełniła kieszenie tymi przedmiotami, po to, żeby można było później rozebrać je na części i zapoznać się nieco dokładniej z ich budową. W jednym kącie magazynu zgromadzono przedmioty wyglądające jak wykonane ze szkła głowy drononów, zaopatrzone w trzy grupy fasetkowych oczu podobnych do tych, jakie miały głowy żywych istot. Leżały również rzucone na stos, jakby kiedyś drononi próbowali konstruować androidy, ale z niewiadomych względów zaniechali tego przedsięwzięcia. A może - pomyślała Maggie - nawet teraz po ogromnych ulach-miastach drononów poruszają się sztuczne istoty, do złudzenia podobne do żywych? Jej siatka szepnęła jednak, że nawet gdyby rzeczywiście istniały takie automaty, nigdy nie widziano ich na żadnym innym świecie. Większość przedmiotów i urządzeń, jakie znajdywali, siatka dziewczyny potrafiła zidentyfikować i opisać, bez względu na to, czy chodziło o wiązki kabli, czy serwomotory, czy też półki zapełnione sztucznymi mózgami, czy wreszcie przestarzałe inkubatory i wylęgarnie. Maggie przekazywała te wszystkie informacje Gallenowi. Mimo to przeznaczenie wielu przedmiotów pozostawało dla niej tajemnicą. Większość używanych przez drononów mechanizmów miała duże rozmiary i ciężar przekraczający przynajmniej pięciokrotnie to wszystko, co mógłby unieść przeciętny człowiek. Widać było, że obce istoty wolały, aby ich urządzenia były raczej niezawodne i toporne niż lekkie i łatwe w obsłudze, ale może mniej pewne. W następnym ogromnym pomieszczeniu natrafili na coś, co mogło być tylko prastarym gwiezdnym statkiem. Maszyna nie była duża; mogła mierzyć jakieś osiemdziesiąt stóp długości i czterdzieści szerokości, a jej kształt przypominał literę Y. Maggie nie potrafiłaby powiedzieć, czy statek mógłby jeszcze unieść się w przestworza. Otworzyła właz i wślizgnęła się do środka. Wsłuchując się w bezgłośne uwagi osobistej siatki, zaczęła przyglądać się urządzeniom napędowym. W końcu popatrzyła na Gallena. - Ta maszyna jest napędzana falami grawitacyjnymi - oświadczyła. - Nie moglibyśmy odlecieć nią z tego systemu słonecznego. Mimo to jest niezwykle szybka. Udała się do sterowni. Stojące przed pulpitami kontrolnymi fotele miały kształt przypominający siodło, dostosowany do ciał drononów. Liczne, wystające z podłogi pedały mogły być używane tylko przez istoty mające co najmniej po cztery kończyny dolne. Umieszczone na pulpitach dźwignie i przełączniki znajdowały się w odległości niemal pięciu stóp od foteli i zostały skonstruowane z myślą o istotach mających bardzo długie ręce. Maggie wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Uświadomiła sobie, że ogląda antyczny statek wojenny drononów, ponieważ tylko zdobywcy obdarzeni tak długimi kończynami mogli pociągać za te dźwignie czy przyciskać przełączniki. Z podniecenia zakręciło się jej w głowie. Nie potrafiąc się powstrzymać, raz po raz wybuchała głośnym śmiechem. W pewnej chwili usiadła na jednym mającym kształt siodła fotelu, po czym wyprostowała się i przeciągnęła. Gallen umieścił pochodnię otworze na pulpicie kontrolnym, a potem zaniepokojony odwrócił się i popatrzył na dziewczynę. - Jeszcze nigdy nie widziałem, żebyś była taka jak dzisiaj - oświadczył. - To znaczy jaka? - zapytała. - Taka radosna i podniecona. Taka swobodna. Maggie znów się roześmiała. - To dlatego, że nigdy przedtem nie byłam taka szczęśliwa - odparła. W tej samej chwili uświadomiła sobie, że w jej słowach było więcej prawdy, niż chciałaby przyznać. - Jest ci do twarzy z tym uśmiechem - powiedział Gallen. Przerzucił nogę przez siodło i usiadł na fotelu twarzą do dziewczyny, po czym oplótł łydkami jej nogi. Po chwili, podłożywszy ręce pod głowę, wyciągnął się jak długi. Jego półprzymknięte oczy sprawiały wrażenie, że jest zmęczony, a w migotliwym blasku pochodni było widacjedynie połowęjego twarzy. Maggie poczuła, jak jej ciało przenika jakieś dziwne drżenie. Pragnęła pocałować Gallena, przytulić go i pieścić, ale on chyba tylko chciał przez chwilę popatrzyć jej w oczy. Jej siatka szeptała, by dziewczyna wstała i przeszła do innych pomieszczeń magazynowych. Maggie zdjęła ją z głowy i zaczęła obracać w palcach. Nie chciała, żeby urządzenie w takiej chwili bez przerwy ją ponaglało. Gallen usiadł, po czym delikatnie przesunął palcami po jej policzku. Później pochylił się i wycisnął na wargach pocałunek. Dziewczyna pomyślała, że był to najdziwniejszy całus, jaki kiedykolwiek otrzymała. Nie miał wzbudzić pożądania, ale też nie był jednym z wielu ukradkowych, świadczących o wyrzutach sumienia cmoknięć, jakimi Gallen często obdarzał ją na Tihrglas. Mimo iż nie trwał całą wieczność, nie można byłoby nazwać go przelotnym. Miał powiedzieć dziewczynie: „Kocham cię taką, jaka jesteś, i to na razie mi wystarczy”. Przez kilka minut oboje obejmowali się i całowali, a później Gallen znów włożył ręce pod głowę, wyciągnął się na fotelu. - Niech cię diabli, Gallenie O’Dayu - odezwała się Maggie. - Długo trwało, zanim się zdecydowałeś. - Myślę, że chyba masz rację - odparł, ale jego uśmiech dowodził, że młodzieniec jest zadowolony z siebie. - Czy zostaniesz moją żoną, kiedy powrócimy na Tihrglas? Oczywiście, że zostanę - pomyślała, ale w tej samej sekundzie poczuła, że jej serce zamiera. - Nie powrócę na Tihrglas - oświadczyła. - Nie powrócisz? - zapytał zdumiony Gallen. - Dlaczego miałabym tam powrócić? Co właściwie tam na mnie czeka? Sam przed chwilą to powiedziałeś. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałeś, żebym była taka szczęśliwa. Posłuchaj, Gallenie... Sama nie wiem, jak mam ci to wytłumaczyć. W tej chwili najbardziej chciałabym rozebrać to miasto na części - dodała, gestem pokazując i statek, i całą otaczającą ich konstrukcję. - Chciałabym zorientować się, jak funkcjonowało. Weźmy choćby te miniaturowe cylindry informacyjne. Dopiero przed dwustu laty przestały być jedynym środkiem porozumiewania się na duże odległości, jaki znali drononi. Nie odkryli fal radiowych i dopiero od nas dowiedzieli się, że istnieją. Te pojemniki mają wbudowane mikroskopijne silniki antygrawitacyjne. Nie słyszałam o tym, żeby którykolwiek technik rozebrał jedno takie urządzenie, by przekonać się, jak funkcjonuje. Mam kieszenie wypełnione cudeńkami techniki drononów i w tej chwili uważam się za tak bogatą, jak nigdy przedtem w całym życiu. To dlatego, że wiele rzeczy mnie interesuje i potrafięje zrozumieć. Tu jestem wolna, gdyż mogę uczyć się i rozwijać. Nie czułabym się tak na na Tihrglas. Wybierz jakąkolwiek planetę, na której przebywaliśmy. Nie obchodzi mnie jaką. Mogłabym na niej mieszkać z tobą i być szczęśliwa, ale gdybyśmy powrócili na Tihrglas, już nigdy nie zobaczyłbyś uśmiechu na mojej twarzy. Gallen nie wiedział, co odpowiedzieć. - Maggie, ja... - zaczął. - My nie moglibyśmy żyć na tym świecie. Nie mógłbym być tu twoim opiekunem. - Nie chcę, żebyś był moim opiekunem - odparła. - Mówiłeś, że pragniesz być moim mężem, a nie strażnikiem. Uświadomiła sobie nagle, że jej nonszalanckie słowa wcale nie rozproszyły jego wątpliwości. Urodził się po to, żeby być strażnikiem i opiekunem. Traktował to jako coś oczywistego. Jakaś część mózgu nakazywała mu, aby za wszelką cenę chronił znajdujących się wokół niego ludzi. Żeby był strażnikiem ładu i porządku. W ciągu ostatnich kilku dni przemknęli jednak przez tyle różnych światów, że teraz czuł się przytłoczony i zagubiony. Nie potrafił określić, na czym polegał ład i porządek na tych światach, ponieważ społeczności, które widział, dopiero rozwijały się i kształtowały. Nie pasowały do żadnych z góry określonych wzorców. - Masz swój ą osobistą siatkę - przypomniała. - Z czasem nauczy cię wielu rzeczy. Z czasem zostaniesz takim samym lordem Opiekunem, jakim teraz jest Veriasse. A może sfrustrowanym fanatykiem w rodzaju Oryginała Jaggeta - pomyślała. Kiedy jego świat wywrócił się do góry nogami i zaczął zmieniać się nie do poznania, mężczyzna nie potrafił się przystosować. Nadal nazywał Wechaus „swoim światem”, ale w miarę upływu tysiącleci zamieszkujący go ludzie stawali się dla niego coraz bardziej obcy. I nagle Maggie zrozumiała. W pewnym sensie Gallen już był lordem Opiekunem. Jeszcze na Tihrglas zamierzał ubiegać się o stanowisko szeryfa hrabstwa Morgan. Po kilku następnych latach z pewnością zostałby lordem szeryfem wszystkich hrabstw. Urodził się po to, żeby zostać lordem Opiekunem Tihrglas. W oczach młodzieńca pojawiła się dziwna mgiełka. Po chwili odezwał się cicho, jakby onieśmielony: - Może... może uda mi się znaleźć taki świat, na którym moglibyśmy żyć we dwoje. Maggie ujęła jego dłonie. - Może razem poszukamy tego świata - powiedziała. Veriasse śnił. Leciał w towarzystwie Everynne powietrznym skuterem nad monotonnymi równinami planety Dronon. Na horyzoncie przed nimi było widać zwały ciemnych chmur, szarych jak łupek. Od czasu do czasu słyszeli huk odległych gromów. Pędzili ku zachodzącemu słońcu, które za kilka minut miało skryć się za horyzontem. W pewnej chwili przelecieli obok potwornie wielkiej łapy pod kadłubem ula-miasta drononów. Ciemności zapadały tak szybko, że Veriasse wątpił, czy uda im się dotrzeć do horyzontu. Słońce zaczęło się kryć za szczytami odległych gór, a zrozpaczony mężczyzna aż zachłysnął się powietrzem. Na widok nadciągającej nocy ogarnął go przejmujący smutek. Nagle jednak zza horyzontu wyskoczyło oślepiająco jasne słońce. Zaczęło wspinać się po niebie, jakby nagle postanowiło wzejść na nowo. Oświetliło spieczoną równinę jaskrawym blaskiem, a Veriasse poczuł, że w jego serce wstępuje nowa nadzieja. Sen wydawał się tak prawdziwy, że mężczyzna niemal się przebudził. Ponownie usłyszał odległy huk na horyzoncie i pomyślał, że jednak zbiera się na burzę. Właśnie miał znów zasnąć, kiedy ciszę przerwał okrzyk Gallena: - Tutaj! Przybywajcie tutaj! Everynne wyślizgnęła się z objęć Veriasse’a, który gwałtownie usiadł. Gallen wystrzelił w powietrze z karabinu zapalającego, a smuga białego chemicznego ognia poszybowała w górę, po czym osiągnęła punkt szczytowy i zaczęła opadać. Wraz z Maggie wyszedł z mrocznych zakamarków opuszczonego ula-miasta i stali teraz na platformie, na której mocowano kiedyś działa. Krzyczeli i wymachiwali rękami, a Veriasse odwrócił głowę i popatrzył na horyzont. Pomimo ciemności zauważył coś wielkiego i czarnego, poruszającego się w dużej odległości. Pełzało po równinie niczym gigantyczny kleszcz, z wysiłkiem dźwigając napęczniałe ciało. Mężczyzna dostrzegł to tylko dzięki dziesiątkom świateł pozycyjnych i oświetlających stanowiska bojowe jaskrawych punkcikach, jarzących się jak ogromne czerwone oczy. Co jakiś czas ziemia drżała, jakby przeniknięta straszliwym bólem. Veriasse usłyszał we śnie nie huk gromu, ale dudnienie łap ula-miasta drononów, przemieszczającego się po spękanej równinie. Gallen nie przestawał krzyczeć. Ponownie wypalił z karabinu. W jego donośnym głosie brzmiał bardzo wyraźny irlandzki akcent. - Chodźcie tu, zawszone dranie! Przywleczcie tu swoje tyłki! Mamy dość uganiania się za wami po równinach! Forteca drononów zmieniła kurs i zaczęła przybliżać się do grupki ludzi. Wieżyczki dział obróciły się w kierunku nowego celu, a artylerzyści zdobywców zaczęli wypatrywać nieprzyjaciół. Veriasse czuł przyspieszone, silne uderzenia serca. Oddychał z ogromnym trudem. Nareszcie wszystko miało się rozstrzygnąć. ROZDZIAŁ 19 Mężczyzna wprost nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Ze wszystkich scenariuszy spotkania, jakie brał pod uwagę, właśnie ten był chyba najdogodniejszy - ujrzenie ula-miasta w dużej odległości, wkrótce po zapadnięciu zmroku. Udał się do miejsca, gdzie złożył pakunek, i zaczął wyciągać różne przedmioty osobistego użytku. Niektóre musiał przygotowywać całymi latami. Przypiął do siatki urządzenie tłumaczące, wyposażone w specjalny mikrofon. Zostało zaopatrzone we wzmacniacz dźwięków i głośniki, a także miniaturową słuchawkę przeznaczoną do umieszczenia w uchu. Mężczyzna mógł zatem mówić cicho w języku ojczystym, a translator przekładał jego słowa na język drononów i przekazywał im z siłą potężnego ryku. Równocześnie potrafił tłumaczyć klekot obcych istot na jego język i przekazywać słowa do odbiornika dźwięków. Veriasse umieścił słuchawkę wewnątrz małżowiny, po czym włączył zasilanie urządzenia. Kątem oka zauważył, że Everynne wyciągnęła swój aparat i postąpiła tak samo. Mężczyzna nałożył także ochronne gogle, które miały zapobiegać przedostawaniu się kwasu do oczu, gdyby któryś z drononów na niego splunął. Zgodnie z prawem mieszkańców planety nikt, kto stawał do rytualnego pojedynku, nie mógł podczas walki posługiwać się bronią. Mając jednak na uwadze własne bezpieczeństwo, Veriasse zabrał w drogę niewielki holoprojektor. Wyjął go, ustawił na ziemi przed kobietą i włączył. Powietrze zaczęło drżeć i migotać, po czym pojawił się przed nimi wizerunek Złotej Królowej, władczyni ula i zarazem matki, której nabrzmiałe podbrzusze miało kształt ogromnego worka. Na grzbiecie istoty widniały starannie złożone małe, bezużyteczne skrzydła. Królowa stała majestatycznie wyprostowana. Unosiła górne, podobne do maczug kończyny, jakby zamierzała stanąć do walki, i zadzierała głowę tak wysoko, że najwyższa grupa fasetkowych oczu umożliwiała jej widzenie tego, co działo się z tyłu. Pozostałymi dwoma grupami oczu przeszukiwała horyzont, obejmując wycinek mierzący sto dwadzieścia stopni. Wyrastające pod szczękami i podobne do biczów wąsy wiły się jak oszalałe, jakby usiłowała pochwycić nimi jakiś ulotny zapach. Majaczące na horyzoncie miasto opadło na spieczony grunt, przesunęło do przodu ogromne łapy, po czym z wysiłkiem uniosło się i przemieściło jak samica-matka drononów ciągnąca po ziemi odwłok z jajami. Ziemia zadrżała, protestując pod ciężarem kolosa, a za tylną częścią miasta uniósł się tuman kurzu, pędzony przez strumienie przegrzanego powietrza. W sklepionych przejściach nad przednimi wieżyczkami błyszczały jasne punkciki świateł. Veriasse popatrzył na Everynne. Splotła ręce na piersi i wpatrywała się w horyzont. Jej blada twarz świadczyła o tym, że kobieta jest zdenerwowana. Obok niej stał na czterech łapach Orick. Zjeżył sierść na grzbiecie, obnażył zęby i także spoglądał na gigantycznego kleszcza. Gallen i Maggie krzyczeli, zbiegając po stopniach przymocowanych do powierzchni monstrualnej łapy wymarłego miasta. Dotarli na dół w ciągu niespełna czterech minut. - Veriasse, uważaj! - krzyknął młodzieniec. - Z tamtego potwora wysypują się rzesze wojowników drononów! - Wiem - oświadczył spokojnie mężczyzna. - Zamierzają się zorientować, kim jesteśmy, by upewnić się, że królowej ich ula nie zagrozi z naszej strony niebezpieczeństwo. Potem stanę z nimi do walki o Prawo Charnu. Jeżeli wygram, zaprowadzą mnie do lordów roju, z którymi będę walczył po raz ostatni. Mam nadzieję, że ich królowa wyrazi zgodę na tę walkę. - A jeżeli nie? - zapytała zaniepokojona Maggie, która stanęła za jego plecami. - Prawdopodobnie wszyscy zostaniemy zabici - odparł cicho Veriasse. Obejrzał się przez ramię i w złocistym blasku, rzucanym przez holograficzny obraz, zobaczył przerażenie malujące się na jej twarzy. - Przez cały czas was o tym ostrzegałem - powiedział. - Drononi przywiązują bardzo dużą wagę do zajmowanego terytorium. Ich prawo mówi, że mogą nas zabić, jeżeli w którejkolwiek walce z nimi przegramy. - Nie chciał mówić im nic więcej, ale wiedział, że nie ma innego wyjścia. Musiał pouczyć ich, co mają robić, jeżeli pragną uniknąć śmierci. Ciągnął zatem: - Jeżeli zginę, uklęknijcie, dotknijcie czołami ziemi i wyciągnijcie przed siebie ręce w ten sposób, żeby nadgarstki się krzyżowały. To rytualna poza, która u drononów oznacza zdanie się na łaskę przeciwnika. Przyjmująca tę pozę obca istota jest nie tylko bezbronna, ale także pozbawiona możliwości spoglądania na swoich władców. Jeżeli ją przyjmiecie, zdobywcy mogą darować wam życie, chociaż najprawdopodobniej zechcą uderzyć was lekko bojowymi kończynami. Ciała ludzkie są jednak tak wrażliwe, pokryte tak miękką skórą, że może was zabić nawet taki lekki cios. Mimo to nie będziecie mieli innego wyjścia. - Jesteś pewien, że to poskutkuje? - zapytała Maggie. - To należy do rytuału - odrzekł Veriasse. - Drononi przepadają za rytuałami. Tak, przypuszczam, że to poskutkuje. Kroczący ul drononów znajdował się teraz w odległości niespełna mili. Dzięki jego światłom mężczyzna mógł widzieć błyszczące czarne pancerze niezliczonych tysięcy zdobywców, biegnących przed gigantem jak wystraszone karaluchy. W każdej sekundzie dziesiątki istot stawało na tylnych kończynach, prostowało tułów i wymachiwało wąsami, spoglądając przed siebie i nerwowo węsząc. Oprócz dudnienia i trzasków kroczącego miasta zaczynał dolatywać do nich coraz głośniejszy grzechot uderzeń kończyn drononów o chitynowe pancerze. Słychać było także, jak zdobywcy, wydając charakterystyczny klekot, porozumiewają się ze sobą. Miasto, poprzedzane przez oddziały wojowników, zbliżało się o wiele szybciej, niż mężczyzna sobie wyobrażał. Veriasse wydobył karabin zapalający i dwukrotnie wystrzelił. Mierzył w ziemię przed sobą, żeby słupy ognia oświetliły całą grupę. Ładunki chemiczne wznieciły dwa ogniska, a mężczyzna stanął między nimi, zrzucił płaszcz i uniósł ręce. Skrzyżował nadgarstki nad głową w geście oznaczającym chęć stanięcia do rytualnej walki. Był ubrany ‘ na czarno. Miał błyszczące czarne buty, miękkie czarne rękawice i czarną opancerzoną kamizelkę. Nawet siatka, którą nosił na głowie, połyskiwała nieskazitelną czernią. Mężczyzna liczył na to, że w świetle oślepiająco jasnych ognisk wygląda jak prawdziwy lord Opiekun i że drononi od razu go rozpoznają. Ul drononów postąpił jeszcze kilka kroków, a potem z głuchym hukiem przycupnął na spieczonym gruncie. Obła, przypominająca spodek część miasta wznosiła się na wysokość dwunastu pięter i miała jakieś siedemset jardów średnicy. Dolny fragment każdej z ośmiu potężnych łap mierzył co najmniej sto jardów i dopiero na takiej wysokości kończył się na pierwszym spośród trzech przegubów. W rzucanym przez pozycyjne światła blasku było widać rzesze zdobywców stojących na stanowiskach bojowych za działami i karabinami. Wokół artylerzystów uwijały się setki mniejszych, jasnoskórych robotników, roznoszących racje żywnościowe i pojemniki z płynami. Veriasse się zastanawiał, czy drononi mieli naprawdę zwyczaj częstego zaspokajania głodu i pragnienia podczas walki, czy tylko chcieli sprawić wrażenie odważnych i pewnych siebie. Czarni wojownicy dotarli na odległość stu jardów od grupki ludzi, po czym się zatrzymali, a zdobywcy, biegnący z tyłu, zaczęli wspinać się na plecy tych, którzy stali przed nimi. Wkrótce utworzył się żywy mur ciał drononów, najeżony setkami luf karabinów zapalających. Klekot głosów obcych istot przybrał na sile i przypominał teraz szum trzcin, smaganych podmuchami wiatru. Słuchawka urządzenia tłumaczącego, umieszczona w uchu Veriasse’a, nie nadążała z przekazywaniem tego, co docierało do mikrofonu, i wkrótce aparatura w ogóle zrezygnowała z tłumaczenia. Veriasse przeklął w duchu swój pech. Obawiał się, że nic nie zrozumie ze słów kierowanych bezpośrednio do niego. Postanowił wypowiedzieć rytualne wyzwanie. Modlił się o to, żeby translator przetłumaczył je prawidłowo. - Ta ziemia należy teraz do nas! - zawołał. - Cała ziemia należy teraz do nas! Zawitała do was wielka królowa. Upadnijcie przed nią na twarz i okażcie jej uwielbienie albo przygotujcie się do walki! Zaczekał chwilę, a w tym czasie w głośniku rozlegał się donośny klekot mowy drononów. Wszyscy zdobywcy nagle ucichli. Słuchali w milczeniu, a kiedy aparat Veriasse’a skończył tłumaczyć jego słowa, na samym wierzchołku żywego muru ukazał się samotny zdobywca. Stał, wspierając się na tylnych kończynach. Wyprostował się na całą wysokość, uniósł bitewne kończyny nad głowę i zawołał”. - Okrywasz nas hańbą! Nie widzę obok ciebie żadnej Złotej Królowej, a jedynie holograficzny wizerunek. Czy naprawdę postradałeś zmysły, że próbujesz oszukać nas za pomocą takiej sztuczki? Veriasse nie potrafiłby powiedzieć, czy zdobywca ma na twarzy tatuaż, świadczący o tym, że jest lordem Opiekunem, ale kiedy wojownik skończył mówić, pogardliwie splunął, jakby pragnął w ten sposób powiedzieć: „Jesteście pożywieniem”. Mężczyzna domyślił się, że tylko lord Opiekun mógłby ośmielić się ich tak znieważyć. Veriasse pomyślał, że zapewne nie wszystko przebiegnie tak łatwo, jak sobie wyobrażał. Poczuł, że jego żołądek zaczyna się kurczyć. - Ten holograf jest jedynie naszym sztandarem, pod którym staniemy do walki! - krzyknął. - Złota Królowa stoi za mną! Nie jest drononem, jak wy, ale uwielbiają ją wszyscy ludzie. Jest istotą bez skazy, godną szacunku i podziwu. Zawitała do was wielka królowa! Upadnijcie przed nią na twarz i okażcie jej uwielbienie albo przygotujcie się do walki! Veriasse rozłożył ręce nad głową. Przyjął postawę wojownika i splunął na spieczoną ziemię. Stojący na szczycie żywego muru dronon skurczył się, kiedy ujrzał tę zniewagę. Mężczyzna zamilkł, odwrócił głowę i popatrzył na Everynne. Z wnętrza jednej dłoni, zaciśniętej w pięść, wydobywała się złocista poświata, świadcząca o tym, że kobieta trzyma w niej Terror. Gdyby drononi zamierzali ruszyć do ataku, mogłaby w ułamku sekundy uruchomić detonator, a wówczas urządzenie zaczęłoby siać śmierć i zniszczenie. Veriasse niemal żałował, że Everynne nie uczyni tego w tej chwili. - Zamierzam dokonać rytualnych oględzin waszej Złotej! - rozległ się okrzyk wojownika. Zdobywca rozłożył skrzydła i zeskoczywszy z muru współplemieńców, wylądował łagodnie przed kobietą w odległości wyciągniętej kończyny. Dopiero teraz Veriasse ujrzał na jego twarzy tatuaż - złote zygzaki, przypominające błyskawice, ciągnące się na boki od każdej grupy oczu. Giętkie wąsy lorda Opiekuna drononów zaczęły poruszać się nad głową Everynne, po czym błyskawicznie przesunęły się wzdłuż jej tułowia i nóg. Veriasse modlił się o to, żeby dronon nie kazał Everynne się rozebrać, aby mógł przekonać się, czy na jej ciele nie dostrzeże żadnej skazy. Lord Opiekun szarpnął wprawdzie za skraj płaszcza kobiety, ale nie usiłował ściągnąć szaty. Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego złotą barwą i rodzajem tkaniny i chyba nie zwracał uwagi na bladą skórę królowej. W końcu zaczął klekotać pałeczkami wyrastającymi spod dolnej wargi: - Nie uważam, żeby wasza Złota była godna podziwu i szacunku. - Nie masz racji - zapewnił go Veriasse. - Jest prawdziwą Złotą Królową wszystkich istot ludzkich. Jej ciało jest doskonałe. Nie dostrzeżesz na nim żadnej skazy. - Jest zbyt miękka, podobna do larwy - odparł dronon. - Zbyt odrażająca. Nie zasługuje na to, żeby okazywać jej uwielbienie. - Wszyscy ludzie mają miękkie ciała - stwierdził Veriasse. - My także uważamy, że wasze ciała są odrażające, niegodne uwielbienia. A jednak, pomimo wszystkich różnic w budowach naszych ciał, darzymy szacunkiem waszą Złotą Królową. W zamian prosimy was, żebyście szanowali naszą. Zapewniam cię, że pośród wszystkich istot ludzkich nie znajdziesz nikogo tak idealnie zbudowanego jak nasza Złota Królowa. Wyzywam cię na pojedynek. Chcę stanąć do walki z tobą o Prawo Charnu. Veriasse miał nadzieję, że próbując uzyskać zgodę na walkę jedynie o Prawo Charnu, ułatwia stworzeniu podjęcie decyzji. Gdyby wygrał, zostałyby zarządzone ponowne oględziny, tym razem przez Złotą Królową i jej lorda Opiekuna. Właściwie mężczyzna nie prosił o nic nadzwyczajnego. Mimo to zdobywca powiedział: - Odmawiam zgody na walkę o Prawo Charnu. Ta istota nie jest Złotą. - Jeżeli nie chcesz przyznać nam prawa do wyzwania cię na pojedynek, hańbisz Złotą Królową naszej rasy - oświadczył Veriasse. - Jeżeli zaś nie będziecie szanowali naszych Złotych, wszyscy ludzie żyjący na naszych światach przestaną uznawać prawo waszej królowej do sprawowania nad nimi władzy. Rozpętacie wojnę tak straszliwą, że nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić. - Grozisz nam? - zaklekotał lord Opiekun. Popatrzył na Everynne. Nie mógł nie zauważyć Terroru jarzącego się w jej dłoni. - Nie chcę, żebyś zmuszał mnie do uciekania się do groźby - odezwał się Veriasse. - Wiesz jednak, z czym tutaj przybywamy. Wasi wojownicy próbowali pochwycić nas na wielu światach. Jeżeli nie pozwolisz ludziom stawać do walki i ubiegać się o władzę, nie pozostawisz nam wyboru. Dronon wahał się przez chwilę. - Mówię prawdę - nalegał mężczyzna. - Pozwól nam stanąć do walki o Prawo Charnu. Przez dłuższy czas zdobywca przyglądał się Everynne, a potem cofnął się o dwa kroki. - Muszę porozumieć się z królową - oznajmił. Obrócił się, wzniósł w górę i po kilku chwilach zniknął we wnętrzu ula-miasta. Płomienie wzniecone przez chemiczne ładunki karabinu zapalającego zaczynały z wolna przygasać. Ich migotliwy blask sprawiał wrażenie, że żywy mur drononów się chwieje, jakby miał za chwilę runąć. Gallen, Maggie czy Orick nie odezwali się ani słowem. Veriasse był w duchu wdzięczny za to, że okazali się tak roztropni. Rokowania wkraczały w decydującą fazę. Gdyby królowa nie chciała przyznać im prawa walki, jej wojownicy rzuciliby się do ataku. Mężczyzna przypuszczał, że jeśli zgodzi się na stoczenie walki o Prawo Charnu, powinna opuścić miasto i razem z lordem Opiekunem podjąć wyzwanie. Minęło jednak dziesięć, a później dwanaście minut, zanim zdobywca wyleciał z ula-miasta i wylądował na szczycie utworzonego z ciał pobratymców muru. Stanął dumnie wyprostowany i skrzyżował przednie kończyny bitewne nad głową. - Porozumieliśmy się z naszą Złotą - oznajmił. - Doradziła nam, żebyśmy uczynili wam ten zaszczyt i spełnili twoją prośbę. Zgadzamy się, żebyś stanął do walki o Prawo Charnu. Jestem Dinnid, lord Opiekun Ula Bezkresnych Skał. Władamy tą równiną od dziesięciu tysiącleci. Nasze larwy pożywią się waszymi trupami. Nasi zdobywcy opanują wasze światy. Wasz ul stanie się niewolnikiem naszego! Sto tysięcy drononów-zdobywców jak na rozkaz uniosło bojowe kończyny i z ogłuszającym grzechotem skrzyżowało je nad głowami. Veriasse wzruszył ramionami. Starał się sprawiać wrażenie spokojnego. Do tej chwili nikt spośród nich nie miał pojęcia, w jakim miejscu planety Dronon wylądowali, ale nazwa Ula Bezkresnych Skał była dobrze znana na wielu zamieszkanych przez ludzi światach. Dinnid był stosunkowo młodym, ale potężnym wojownikiem, synem poprzedniej Złotej Królowej i jej lorda Opiekuna. Podobno za wyjątkową odwagę i przebiegłość nazywano go „Spryciarzem”. Mówiono, że spośród wszystkich lordów Opiekunów cieszy się opinią najlepszego stratega. Wielu twierdziło nawet, że on i jego królowa zostaną następcami obecnej Złotej. Przypuszczano, że Dinnid czeka tylko na odpowiednią chwilę, aż władczyni zestarzeje się i osłabnie. Skrzydła Dinnida błysnęły, kiedy znów poderwał się do lotu, żeby zniknąć w czeluściach ula. Wzniesiony o jakieś sto metrów przed grupą ludzi mur zaczął trzeszczeć i zmieniać kształty, a po chwili przed mężczyzną utworzyło się mroczne przejście. Veriasse spojrzał na Everynne, po czym nieznacznym gestem głowy dał jej znak, żeby podążała za nim. Gallen, Maggie i Orick także ruszyli w kierunku ula i wkrótce znaleźli się w wąwozie o ścianach utworzonych przez dwa rzędy czarnych ciał wojowników drononów. Kiedy stanęli pod ogromnym, mającym kształt spodka podbrzuszem ula, drononi opuścili drabinkę podobną do tych, jakich używają ludzie. Jedyną różnicą były szczeble, rozmieszczone w znacznie większej odległości. Veriasse zaczął się wspinać, chociaż widział na szczeblach cienką warstwę szarego nalotu, jaki pozostał po kwasach żołądkowych drononów. Doszedł jednak do wniosku, że jego rękawiczki zapewnianiu odpowiednią ochronę. Spośród wszystkich jedynie biedny Orick nie nosił rękawiczek, ale mężczyzna liczył na to, że poduszeczki łap niedźwiedzia nie okażą się tak wrażliwe jak ludzka skóra. Kiedy wspięli się na najniższy poziom ula-miasta, musieli spędzić trochę czasu w komnacie bezpieczeństwa, gdzie zostali sfotografowani przez dziwaczne, połyskujące trójobiektywowe kamery. Nad ich głowami ze świstem przelatywały miniaturowe cylindry infonnacyjne, śmigające z poziomu na poziom jak pociski. Korytarzami spieszyły niewielkie białoskóre samice-robotnice. Przemykały tu i tam jak wszy, a ich niespożyta energia była po prostu zaraźliwa. Wszystko wskazywało na to, że nie potrafią poruszać się powoli. Cała grupa zaczęła się wspinać po kolejnych drabinach na wyższe poziomy. Wszędzie widziało się brązowoskórych techników drononów, których twarze były ozdobione zielonymi tatuażami, a z krótkich kończyn bojowych wyrastały segmentowane smukłe palce. Pod ścianami korytarzy stały niezliczone rzesze zdobywców. Kiedy wszyscy znaleźli się na jednym ze środkowych poziomów ula, Veriasse zerknął w głąb jakiegoś korytarza i ujrzał ogromną komnatę inkubacyjną. Pośród złożonych w niej jaj krzątało się tysiące białoskórych robotnic, które nastawiały temperaturę komór i chwytały wykluwające się i przypominające larwy noworodki, żeby wepchnąć w ich gardziele własny, przesycony kwasem żołądkowym pokarm. Veriasse dotarł w końcu na najwyższy poziom ogromnego miasta. Na chwilę przystanął* żeby uspokoić oddech po wspinaczce. Po obu stronach przejścia stały setki zdobywców. Obejrzał się i przez chwilę spoglądał w ciemności skąpo oświetlonego korytarza. Czekał na pozostałych, żeby dołączyli do niego. W powietrzu czuło się charakterystyczny odór kwasów wydzielanych przez ciała drononów, tym bardziej dokuczliwy, że na platformie ładowniczej było bardzo ciepło. Everynne ciężko dyszała, ale dumnie unosząc głowę stanęła obok mężczyzny. Orick także był zmęczony wspinaczką po drabinach, a na twarzy Maggie perliły się kropelki potu. Veriasse odczekał kilka chwil, żeby wszyscy odpoczęli, po czym skręcił w boczny, wiodący w dół korytarz, słabo oświetlony blaskiem rzucanym przez złociste jarzeniowe kule. Niektórzy zdobywcy na widok Everynne unosili nad głowy bitewne kończyny, chcąc w ten sposób wyrazić szacunek dla kobiety i jej świty, ale większość wojowników nie uznawała jej za godną dostąpienia takiego zaszczytu. W miarę jak cała grupa kierowała się ku centralnej części podbrzusza miasta, powietrze stawało się coraz bardziej gorące i zatęchłe. W końcu wszyscy znaleźli się w przestronnej okrągłej komnacie, mierzącej blisko dwieście jardów średnicy. Pod ścianami stały tysiące drononów. Wydawało się, że przeważają pośród nich lordowie Zdobywcy, obdarzeni powiększonymi przednimi kończynami i błyszczącymi skrzydłami. Kiedy jednak oczy Veriasse’a przyzwyczaiły się do panującego półmroku, mężczyzna ujrzał, że pod nogami gigantycznych istot przemykają jak tłuste wszy jasnoskóre robotnice, których było prawdziwe zatrzęsienie. W dużej komnacie nie brakowało także brązowoskórych techników, którzy obracali do niego twarze pokryte zielonymi tatuażami. W przeciwległym, nieco lepiej oświetlonym krańcu komnaty siedział lord Opiekun w towarzystwie ogromnej młodej królowej. Jej skóra była barwy jasnokremowej, ale na górnych częściach ud i kończynach bojowych było widać pierwsze złociste plamy, świadczące o tym, że już wkrótce królowa przemieni się w Złotą. Istota miała może sześć jardów długości i trzy wysokości, a podobny do ogromnego worka odwłok z jajami sprawiał wrażenie, że za chwilę pęknie. 1 rzeczywiście, Veriasse ujrzał, jak z otworu na końcu odwłoka wypada opalizujące, mniej więcej czternastocalowe jajo. Jedna z białoskórych robotnic natychmiast podbiegła, pochwyciła je i pospieszyła do inkubatora. Dinnid uniósł nad głowę bitewne kończyny i złączył je na znak tymczasowego rozejmu. Nie dochodząc do środka komnaty, Veriasse przystanął i uniósł ręce w takim samym geście. - Zostańcie tu - nakazał szeptem pozostałym, pokazując namalowany na podłodze czerwony kwadrat. Później, ujrzawszy, że Dinnid rusza ku niemu, skierował się w stronę centralnego punktu ogromnej sali. Zaczął przyglądać się miejscu przyszłej walki. Było niezbyt dobrze oświetlone, a jedyny blask rzucały żółte kule rozmieszczone pod sklepieniem i na ścianie komnaty. Metalowa podłoga sprawiała wrażenie wykonanej z grubej stali, ale była nierówna, co nadawało pomieszczeniu wygląd ogromnej misy. Środek komnaty znajdował się wyraźnie niżej niż miejsca graniczące ze ścianą i pomieszczenie przypominało trochę amfiteatr. Sklepienie wznosiło się niemal piętnaście stóp nad podłogą, dzięki czemu, gdyby Veriasse był lordem Opiekunem innego roju, mógłby latać nad głowami widzów i toczyć z Dinnidem powietrzną bitwę. Prawdę mówiąc, właśnie tak najbardziej lubili walczyć dro-noni. Samce potrafiły latać bardzo szybko, a kiedy przefruwały obok przeciwników, zadawały ciosy ciężkimi kończynami bitewnymi, wymierzały kopniaki nogami czy starały się pochwycić ciało wroga podobnymi do biczów czułkami. Walka była toczona w szybkim tempie i zazwyczaj błyskawicznie się kończyła. Veriasse przyglądał się sylwetce nadchodzącego Dinnida. Rosły samiec mógł mieć prawie siedem stóp wzrostu, a na błyszczącym pancerzu było widać kilka szram po innej, niedawno stoczonej walce. Prawy czułek był wyrwany u nasady w pobliżu szczęki i nie zdążył jeszcze odrosnąć. Również prawostronna grupa fasetkowych oczu sprawiała wrażenie uszkodzonej. Spośród siedmiu oczu o różnych rozmiarach dwa największe były wyłupione. Z jednej szczęki wyciekała paskudna mlecznobiała ciecz. Mimo to potężne górne kończyny bojowe lorda Opiekuna wyglądały naprawdę groźnie. Ostre krawędzie, jakie było widać w dolnych częściach ramion, miały kształt regularnych trójkątów przypominających zęby wielkiej piły. Jeden cios zadany takimi kończynami zapewne wystarczyłby do strzaskania egzoszkieletu niejednego dro-nona. Veriasse nie miał żadnych złudzeń. Cios taki równałby się jego śmierci. Stojący na obrzeżach komnaty drononi zaczęli nucić rytmiczną monotonną pieśń pogrzebową. Ich pałeczki miarowo się poruszały, uderzając w znajdującą się pod ustami membranę. Veriasse spojrzał w przeciwległy kraniec komnaty na królową. Przekonał się, że kilka poruszających się pod nogami władczyni jasnoskórych istot, które uznał w pierwszej chwili za robotnice, było w rzeczywistości larwami - królewskimi potomkami, obdarzonymi sześcioma krótkimi kończynami i nie do końca wykształconymi oczami. Kiedy od przeciwnika dzieliło go czterdzieści kroków, Dinnid rozłożył uniesione nad głowę łapy i zaczął nimi groźnie wymachiwać. Veriasse wiedział, że walka rozpocznie się z chwilą, kiedy i on rozłoży ręce. Drononi niemal zawsze mieli zwyczaj pierwsi rzucać się do ataku. Uważali to za najlepsze pociągnięcie. Mężczyzna podejrzewał, że zdobywca zechce unieść się w powietrze i spróbuje zadać cios, kiedy będzie szybował nad jego głową. Prawdę mówiąc, właśnie taki sposób prowadzenia walki zapewnił drodonom przewagę w potyczkach z ludźmi. Veriasse nabrał haust powietrza, po czym szybko rozłożył ręce. Niemal w tym samym ułamku sekundy Dinnid wyskoczył w górę i brzęcząc skrzydłami, pofrunął w jego stronę. Mężczyzna odskoczył w prawo. Lord Opiekun obrócił w locie odwłok i próbował kopnąć przeciwnika tylną kończyną. Veriasse przez chwilę się zastanawiał, czyjej nie pochwycić. Zamiast tego postanowił po prostu uniknąć tego ciosu. Dronon wzniósł się niemal pod sklepienie komnaty, lecz w ostatniej chwili zmienił kierunek lotu i zanurkował. Mężczyzna ponownie uchylił się w prawo, ale Dinnid spodziewał się uniku. Obrócił głowę i mierząc w twarz człowieka, plunął w niego strugą żrących kwasów żołądkowych. Kwaśny strumień rozprysnął się w locie, a Veriasse uświadomił sobie, że zaraz zostanie trafiony. Zrozpaczony wyskoczył w powietrze i zamachnął się nogą, mierząc w przednią krawędź dolnego prawego skrzydła. Usłyszał głośne chrupnięcie. Lord drononów zawirował i upadł na podłogę, po czym błyskawicznie odtoczył się na bok. Rozłożył skrzydła i zaczął nimi szaleńczo machać, zapewnię podświadomie przerażony, że nie będzie mógł unieść się w powietrze. Oderwał się od podłogi, ale szybował wolniej i musiał machać skrzydłami znacznie częściej, żeby w ogóle utrzymać się nad przeciwnikiem. Tymczasem Veriasse ściągnął tunikę i otarł nią krople kwasu z twarzy. Na jego goglach pozostały jednak nie strawione resztki owoców z żołądka zdobywcy i mężczyzna zdołał tylko rozsmarować je po szybkach. Sfrustrowany, zdjął gogle i odrzucił na bok, licząc na to, że Dinnid opróżnił żołądek i podczas dalszej walki nie będzie miał dość kwasu, żeby splunąć po raz drugi. Starając się nabrać prędkości, lord Opiekun zataczał kręgi pod sklepieniem sali. Veriasse zacisnął dłonie w pięści. Poczuł masywne metalowe ćwieki wbite w palce rękawic i trochę się uspokoił. Popatrzył na fruwającego zdobywcę i zorientował się, że ten oddycha z wyraźnym trudem. Jego tylne łapy spazmatycznie kurczyły się i rozkurczały, żeby przez szczeliny oddechowe przedostało się do płuc więcej powietrza. Nagle Dinnid zaczął nurkować prosto na Veriasse’a. Wyciągnął przed siebie groźne kończyny bojowe i odchylił głowę do tyłu, tak że szczęki wysunęły się do przodu i na zewnątrz. Była to charakterystyczna poza, mająca na celu staranowanie przeciwnika. Veriasse bardzo wcześnie uchylił się w prawo, ale widząc, że dronon zareagował na jego unik i zmienił tor lotu, w ostatniej chwili rzucił się w przeciwną stronę i kiedy zdobywca przelatywał obok niego, chwycił jego długi czułek. Dinnid w odpowiedzi próbował zadać cios kończyną bojową, ale Veriasse już leżał na podłodze i turlał się, by uniknąć uderzenia. Nie wypuścił jednak podobnego do bicza wąsa. Szarpnął z całej siły, licząc na to, że może uda mu się go wyrwać. Dronon obrócił się na plecy. Opadał pod takim kątem, że nie mógł skompensować siły szarpnięcia człowieka. W tym samym ułamku sekundy mężczyzna zerwał się z podłogi i wyskoczył w górę. Zamachnąwszy się nogą, trafił prawą przednią grupę fasetkowych oczu. Kilkoro pękło z nieprzyjemnym trzaskiem. Veriasse wylądował na podłodze, ale zatoczył się, co sprawiało wrażenie, jakby tańczył, usiłując zachować równowagę. Tymczasem dronon próbował pozbierać się z grubej metalowej płyty. Mężczyzna spodziewał się, że Dinnid zechce chwilę zaczekać, żeby przygotować się do następnego ataku, ale stworzenie zapewne wpadło w szał. Skoczyło ku człowiekowi, wymachując na oślep kończynami bojowymi, jakby usiłowało porąbać go na kawałki. Ve-riasse cofnął się, chcąc uniknąć trafienia; mimo to zdobywca nie rezygnował. Mężczyzna zanurkował pod uniesioną łapą w miejscu, w którym lord Opiekun nie mógł go dosięgnąć, i z całej siły uderzył pięścią w górną część prawego uda tylnej nogi. Odłamał część egzoszkieletu stworzenia, tak że okruchy chitynowego pancerza wpadły do szczeliny oddechowej. Dinnid odwrócił się i usiłował się bronić, ale Veriasse wykorzystał fakt, że nadal znajduje się bardzo blisko przeciwnika. Następnym ciosem pięści roztrzaskał grupę oczu z lewej strony dronona, po czym zachwiał się i cofnął o dwa kroki. - Przyłóż mu! Zabij go!- krzyczał Orick. Mężczyzna uświadomił sobie, że w wielkiej komnacie panuje nieopisany harmider. Drononi także krzyczeli, zagrzewając swojego lorda Opiekuna do walki, ale Veriasse był tak skupiony, że nie pozwalał, by jego uwagę rozpraszały jakiekolwiek dźwięki. Ostatni cios człowieka sprawił, że Dinnid miał unieruchomione obie grupy przednich oczu. Mimo to rzucił się do ataku, wymachując na oślep kończynami bojowymi. Obracał głowę w prawo i w lewo, starając się spojrzeć na przeciwnika tylnymi oczami. Po kilku minutach rozłożył skrzydła i z brzęczeniem uniósł się pod sufit. Veriasse czuł, że skóra jego twarzy pali jak przypiekana żywym ogniem. Spływające po niej krople potu działały niczym sól sypana na świeże rany. Miał wrażenie, że resztki kwasu kąsają komórki jego policzków i szyi niczym płomieniste mrówki. Z trudem chwytał powietrze, gdyż w pomieszczeniu robiło się coraz cieplej. Poczuł, że zaczyna mu się kręcić w głowie. Tymczasem lord Dinnid wylądował w drugim krańcu komnaty. Stanął tyłem do człowieka, chcąc go obserwować, i zaczął wydawać odgłosy będące zapewne odpowiednikiem kasłania. Jego lewe udo konwulsyjnie drżało, a przez szczeliny oddechowe wylatywały okruchy pancerza. Veriasse zastanawiał się, czy nie powinien ruszyć do ataku, ale w porę uświadomił sobie, że prawdopodobnie zdobywca właśnie tego się po nim spodziewa. Zapewne wzniesie się w powietrze i przeleci w inne miejsce, licząc na to, że zmęczy przeciwnika. Mężczyzna zaczął iść w stronę lorda Opiekuna. - Poddaj się - zaproponował. - Nie zamierzam cię zabijać. - Nie poddam się takiej miękkiej istocie jak ty - odparł dronon. - Dotychczas dopisywało ci szczęście, a ja okazałem się nieostrożny. Otaczający arenę zdobywcy bez przerwy nucili monotonną pieśń pogrzebową. Ich pałeczki miarowo uderzały o membrany. Kiedy jednak Dinnid krzyknął, żeby ucichli, natychmiast usłuchali. Lord Opiekun odwrócił się i zaczął wymachiwać nad głową długkn czułkiem. Wsparł się na tylnych kończynach i wyprostował na całą wysokość. Stojąc w ten sposób, nie mógł wprawdzie pofrunąć, ale uniósł nad głowę obie łapy jak maczugi. W milczeniu czekał, aż mężczyzna się zbliży. Veriasse uważnie obserwował zachowanie przeciwnika. Pamiętał o tym, że czułki stworzenia zbierają informacje na trzy sposoby: reagując na zapachy, wyczuwając wibracje i pełniąc funkcję ogromnych uszu. W przeszłości wielokrotnie się okazywało, że drononi są obdarzeni znacznie lepszym słuchem niż ludzie. Mężczyzna przysiągł sobie, że nie da się zwieść pozorną słabością Dinnida. Miał wrażenie, że na jego twarzy płonie ogień. Zbliżał się do lorda Opiekuna. Gallen i Maggie musieli jednak zrozumieć, jakie niebezpieczeństwo mu zagraża, gdyż także zaczęli głośno krzyczeć: - Przyłóż mu! Zabij go! Starali się, żeby hałas zagłuszył odgłos kroków zbliżającego się Veriasse’a. Sfrustrowany Dinnid przekrzywił głowę. Starając się nie tracić mężczyzny z oczu, powoli ruszył w jego stronę. Veriasse przystanął i postanowił zaczekać na ruch przeciwnika. Powietrze w komnacie było tak ciężkie, że tylko z trudem mógł oddychać. Próbował się skupić, by zapomnieć o panującym zaduchu i piekącej twarzy. Tymczasem lord Dinnid zaczął znów kasłać i zatrzymał się, by oczyścić szczeliny oddechowe z resztek pancerza. Veriasse szukał słabych punktów zdobywcy. Nie miał dużego wyboru. Egzoszkielet dronona był tak gruby, że nawet potężny kopniak w głowę nie wyrządziłby stworzeniu poważniejszej krzywdy. Mężczyzna pomyślał o pałeczkach poruszających się pod szczękami. Zapewne mógłby spróbować zniszczyć membranę głosową, co dałoby taki sam efekt, jakby zrobił dziurę w płucach. Pałeczki znajdowały się jednak niebezpiecznie blisko potężnych szczęk potwora. Istniało tylko kilka miejsc, które mógłby obrać za cel ataku. Pierwszym były szczeliny oddechowe znajdujące się w górnych częściach ud tylnych kończyn. Drugim mogły okazać się skrzydła. Veriasse popatrzył na rosłego lorda, doświadczonego wojownika, i z rozpaczą pomyślał, że trudno będzie mu wygrać tę walkę. Dinnid był nadal bardzo silny. Mężczyzna cofnął się o krok, nieustannie chwytając zatęchłe powietrze. Nagle poczuł cudownie słodką woń świeżych kwiatów. Roześmiał się beztrosko, kiedy zrozumiał, że Everynne właśnie otworzyła flakon z aromatem Nadziei, jaki otrzymała w darze na Cyanesse. Poczuł niespodziewany przypływ adrenaliny. I wówczas wpadł na pomysł, że podczas walki z drononem może obrócić przeciwko niemu jego własną siłę. Dinnid zaczął się znów zbliżać i w tej samej sekundzie Veriasse, wydając przeraźliwy okrzyk, ruszył do ataku. Zaskoczony potwór szybko opuścił obie kończyny bojowe, uderzając nimi o metalową podłogę. Tymczasem mężczyzna wyskoczył w powietrze i jednym silnym kopnięciem zmiażdżył membranę głosową dronona. Czubek buta człowieka z głośnym chrzęstem wbił się w delikatną błonę. Lord Dinnid uniósł odruchowo obie łapy w obronnym geście. Zahaczył nimi opadającego na podłogę przeciwnika. Odrzucony siłą tego ciosu Veriasse poszybował w przeciwną stronę. Wystarczyło nawet tak lekkie muśnięcie. Lądując, mężczyzna uderzył plecami o podłogę. Siła uderzenia była jednak tak duża, że kilka żeber pękło z głuchym trzaskiem. Veriasse przez kilka chwil leżał nieruchomo. Starając się oddychać, walczył z przejmującym bólem. Lord Opiekun obrócił głowę w lewo i w prawo, usiłując dojrzeć przeciwnika. Obawiając się, że człowiek mógłby spróbować ponownie kopnąć jego membranę głosową, zaczął groźnie kłapać szczękami. Veriasse leżał całkowicie nieruchomo. Nie pozwolił, żeby drgnął żaden jego mięsień. Siłą woli powstrzymywał się od oddychania. Lord Dinnid miał w takiej pogardzie miękkie ludzkie ciało, że mężczyzna chciał wywrzeć na nim wrażenie, iż cios zdobywcy wyrządził mu poważną krzywdę. - Człowieku... Człowieku? - jąkając się, krzyknął dronon. Co najmniej połowa z kilkudziesięciu pałeczek pod jego szczękami była połamana albo zmiażdżona. Veriasse nie odpowiedział, a stworzenie zapewne doszło do wniosku, że oto nadarza mu się okazja zaatakowania bezbronnego przeciwnika. Wymachując długim czułkiem, skoczył ku leżącemu mężczyźnie. Uniósł nad głowę prawą kończynę bojową, szykując się do zadania decydującego ciosu. W tej samej sekundzie Veriasse zerwał się z podłogi, chwycił czułek i pociągnąwszy, przytrzymał przed opadającą kończyną. Zębata krawędź przedramienia przecięła wąs jak ostrze siekiery. Dinnid zawył z bólu i obrócił się, kierując na mężczyznę skupisko tylnych oczu, a potem rozłożył skrzydła i brzęcząc, uniósł się w powietrze. Veriasse schylił się i podniósł obcięty kawałek czułka, ale stwierdził, że długi, może dwumetrowy wąs jest nadzwyczaj ciężki. Mimo to mężczyzna wywinął nim nad głową jak rzemieniem bata. W wielkiej sali rozległ się donośny trzask. Stojący pod ścianami okrągłej komnaty drononi gniewnie zamruczeli. Veriasse wyobraził sobie, jak mogliby się czuć ludzie, gdyby podczas walki jakiś dronon wyrwał człowiekowi nogę i zamierzał posłużyć się nią jak maczugą. Domyślał się, jaki byłby wówczas wściekły, i miał nadzieję, że Dinnid także będzie rozgniewany. Liczył na to, że jego przeciwnik zechce zrobić coś nieprzemyślanego. Tymczasem zdobywca brzęcząc, odleciał w stronę ściany, ale uderzył w nią i osunął się na podłogę. Odwrócił się jednak, podskoczył i przekrzywiając głowę, poszybował z powrotem w stronę środka areny. Veriasse trzasnął biczem nad głową i dronon, który skręcił w locie, zaczął kierować się ku człowiekowi. Mężczyzna kucnął, a lord Dinnid przeleciał nad jego głową. Veriasse uchylił się i machnął biczem z wielką siłą, licząc na to, że uda mu się owinąć koniec wokół tylnej kończyny stworzenia. Gruby wąs trafił jednak w kikut uciętego czułka zdobywcy. Dronon zaczął machać skrzydłami z taką siłą, że w wielkiej sali rozległ się przenikliwy skowyt, będący odpowiednikiem jęku bólu. Stworzenie zdwoiło prędkość lotu, ale kiedy doleciało do przeciwległego krańca sali, z głośnym chrzęstem uderzyło o ścianę. Opadło na podłogę i chociaż próbowało wstać, tylne kończyny przez chwilę nie potrafiły utrzymać ciężaru ciała. Zdobywca zamarł w pół obrotu, jakby ogłuszony, a Veriasse przyglądał się mu z nieskrywanym przerażeniem. Lord Dinnid roztrzaskał sobie czaszkę. Ze szczeliny zaczęła wypływać gęsta biała maż. Od samego początku mężczyzna zamierzał pozbawić przeciwnika życia. Mimo to teraz, kiedy decydująca chwila coraz bardziej się zbliżała, czuł wstręt na samą myśl o tym, co musi uczynić. Podbiegł do Dinnida. Starając się zachować równowagę, lord Opiekun drononów niepewnie chwiał się na tylnych nogach. Próbował oprzeć końce potężnych bitewnych kończyn o podłogę. Nie myślał o toczeniu dalszej walki. Zapewne pragnął odpełznąć na bok, by ocalić życie. Veriasse wyskoczył w powietrze i zamachnął się nogą, mierząc w szczelinę ziejącą w czaszce stworzenia. Szpic buta dotarł do celu z głuchym hukiem, wskutek czego pęknięcie się rozszerzyło. Przednie nogi ugięły się pod ciężarem zdobywcy, a mężczyzna, zmuszony do następnego kopnięcia, ponownie podskoczył przed drononem. Tym razem czubek buta utkwił w mózgu i Veriasse z obrzydzeniem wyszarpnął nogę. Lord Opiekun konwulsyjnie zadrżał i osunął się na podłogę. Przez chwilę w wielkiej komnacie panowała zupełna cisza. Mężczyzna cofnął się o krok i usiadł. Ciężko dysząc, z przerażeniem spoglądał na swoje dzieło. Obserwujący pojedynek zdobywcy zaczęli z całej siły uderzać pałeczkami o membrany. Wielka sala napełniła się ogłuszającym klekotem. Veriasse odwrócił się i popatrzył w przeciwległy kraniec komnaty, gdzie siedziała młoda królowa ula. W tej chwili wydawała się czymś właściwie niewiele lepszym od napęczniałego wora wypełnionego jajami. Nie miała w pełni rozwiniętych kończyn bojowych, a ogromne podbrzusze sprawiało, że nie potrafiła latać i tylko z trudem chodziła. Mimo to, zgodnie z prawem drononów, przysługiwało jej prawo obrony przed atakiem zwycięzcy pojedynku. Ciężko dysząc, Veriasse wstał i podszedł do królowej. Był tak wyczerpany, że zataczał się jak pijany. Miał dość oddychania zatęchłym, gorącym powietrzem. - Nie pragnę twojej śmierci, wielka królowo - powiedział. - Przybyliśmy tylko po to, by ubiegać się o Prawo Charnu. Chcemy przejść przez twoją równinę, żeby rzucić wyzwanie waszej Złotej. - Zasłużyliście na Cham - odezwała się królowa. - Jeżeli obiecasz, że mnie nie zabijesz, możesz mnie naznaczyć. Nie będę się opierała. Veriasse nie mógł uniknąć dokonania tego symbolicznego aktu, jakim było okaleczenie obcej istoty. Obszedł królową, zacisnął palce w pięść i z całej siły uderzył w nabrzmiałe podbrzusze. Elastyczna powłoka worka z jajami nie rozerwała się ani nawet nie pękła, ale metalowe ćwieki, wszyte w materiał rękawicy mężczyzny, pozostawiły na chitynowym pancerzu długie rysy. Obserwujący to drononi zaczęli głośno syczeć na znak niezadowolenia. Wszyscy jak na rozkaz unieśli kończyny bojowe nad głowy i skrzyżowali je na dowód, że się poddają. Nie spoglądali jednak na Veriasse’a. Obrócili głowy w kierunku Everynne. Pragnęli okazać jej cześć i uwielbienie. W słuchawce mężczyzny rozległo się tłumaczenie wznoszonych przez nich okrzyków: - Niech żyje nasza królowa! Niech żyje nowa Złota! Veriasse chwycił się za bok, w którym tkwiło ognisko bólu. Oddychał z coraz większym trudem. Wydawało mu się, że ogromna komnata zaczyna wirować przed jego oczami. W końcu musiał uklęknąć, by nie upaść. ROZDZIAŁ 20 Maggie podbiegła do mężczyzny i stwierdziła, że skóra jego twarzy ma szkarłatną barwę. Rozejrzała się rozpaczliwie po wielkiej sali, a potem zaczęła ocierać twarz Veriasse’a połą płaszcza. Spojrzała na Everynne i zawołała: - Pomóż mi, proszę! Kobieta stała jednak samotna na skraju królewskiej komnaty. Wszyscy drononi na jej cześć klekotali kończynami bojowymi, uderzając jednymi o drugie na dowód uwielbienia. Everynne podeszła do mężczyzny, a tuż za nią podążyli Gallen i Orick. - Musisz zrobić to sama - odezwała się do Maggie. - Wszyscy uważają mnie teraz za nową Złotą. Nie mogą zobaczyć, jak pracuję. Popatrzyła w oczy dziewczyny, jakby chciała ją przeprosić. Nie mogła zaprzepaścić tego, co udało im się osiągnąć do tej pory. Gallen wyciągnął manierkę z pakunku i zaczął zwilżać wodą twarz Veriasse’a. Mężczyzna usiłował wstać, nadal ciężko oddychając. - Czy jesteś ciężko ranny? - zapytała go Everynne. Kobieta była zdumiona zaciekłością walki. Wiedziała, że jej opiekun dysponuje udoskonalonym systemem nerwowym, dzięki czemu może reagować z oszałamiającą prędkością. Była świadkiem, jak w ciągu dwóch minut rozprawił się z lordem Opiekunem drononów, ale za swoje zwycięstwo zapłacił wysoką cenę. Miał twarz spaloną kwasem, a kobieta usłyszała nieprzyjemny trzask, kiedy po ciosie zdobywcy upadł na podłogę. Veriasse odsunął mikrofon od ust. - Moje żebra - jęknął. - Chyba któreś są złamane. - Co możemy dla ciebie zrobić? - odezwał się Gallen. Everynne poczuła, że zaczyna ogarniać ją panika. Nie potrafiła zebrać myśli. Wiedziała tylko, że umrze, jeżeli jej towarzysz przegra następną walkę. - Muszę odpocząć - odparł mężczyzna.-Moje nanoleki powinny uporać się z obrażeniami w ciągu kilku godzin. Siatka Everynne powiedziała, że Veriasse nie mówi jej całej prawdy. Proces zrastania kości miał potrwać kilka dni, a nie kilka godzin. Pomyślała, że oboje muszą gdzieś iść, żeby porozmawiać bez świadków. Odwróciła się w stronę królowej ula i powiedziała: - Zdobyliśmy Prawo Charnu. Żądamy teraz, byś zmieniła kurs ula-miasta. Musimy jak najszybciej zobaczyć się z królową Tlitkani. Młoda władczyni ula pospiesznie zaklekotała pałeczkami o membranę, a słuchawka w uchu Everynne zaczęła tłumaczyć jej słowa: - Nie ma jej na tym świecie. Przeniosła swój ul na inną planetę, żeby ułatwić sobie dostęp do ludzkiego mechanicznego mózgu. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że przebywa w tej chwili na planecie, na której umieściliśmy nasz omnirozum? - zapytała Everynne. - Tak - odparła królowa. - Gdzie znajduje się teraz ten omnirozum? - Krąży wokół naszego słońca. - A zatem udostępnij nam jakiś gwiezdny statek. Chcielibyśmy skorzystać z pierwszego, jaki odlatuje z tego świata. Królowa wdała się w rozmowę z lordami Technikami, a potem odwróciła się znów w stronę Everynne. - Nasi technicy natychmiast przygotują jakiś statek. Zapewnimy ci też honorową eskortę w postaci oddziału naszych lordów Zdobywców. Królowa drononów przez chwilę spoglądała na kobietę. - Otrzymaliśmy rozkazy od naszej władczyni - powiedziała. - Prosi was, żebyście przekazali nam ten Terror, który posiadacie. Everynne z wyraźnymi oporami wyjęła z kieszeni pełniącą dotychczas rolę przepustki szklaną kulę. Mimo iż spełniła swoje zadanie, niechętnie się z nią rozstawała. Wyciągnęła ją na dłoni w stronę władczyni, ale trzech lordów Techników natychmiast pospieszyło, żeby wyjąć Terror z rąk kobiety. Wynieśli przedmiot z sali, zapewne w celu zniszczenia albo unieszkodliwienia. Królowa drononów odwróciła się i wlokąc po podłodze nabrzmiały odwłok, skierowała do wyjścia z komnaty. Kiedy zostali sami, Maggie dotknęła ramienia Everynne. - Nie możemy jeszcze odlecieć - powiedziała. - Veriasse musi mieć trochę czasu, żeby jego obrażenia się zagoiły. - Nie możemy także zostać - odparła kobieta. - Uzyskaliśmy wprawdzie Prawo Charnu, ale zgodnie ze zwyczajami drononów musimy jak najszybciej opuścić pomieszczenia ula. Wątpiła, czy mężczyzna będzie zdolny w takim stanie stanąć do następnej walki. Gallen wyprostował się i oparł dłonie na biodrach. - Veriasse, nie ma mowy o tym, żebyś walczył - oświadczył. - Nie powinieneś nawet próbować. Nie wolno ci w taki sposób stawiać życia Everynne na jedną kartę. Pozwól, że ja będę walczył zamiast ciebie. Mężczyzna uniósł głowę i popatrzył na młodzieńca. Zacisnął zęby, co nadało jego twarzy stanowczy wygląd. - Nosiłem siatkę lorda Opiekuna przez sześć tysięcy lat - odparł. - Ty zaś nosisz ją dopiero od trzech dni. Nie wątpię w twoje dobre chęci, Gallenie, ale jeszcze nie jesteś lordem Opiekunem. W jaki sposób mógłbyś mnie zastąpić? - Obserwowałem cię, jak walczyłeś - odparł chłopak. - Jestem pewien, że mógłbym zwyciężyć! A poza tym twoje obrażenia nie pozwolą ci stanąć do walki. - Nie możesz zrobić tego za mnie, Gallenie - odrzekł mężczyzna. - To ja jestem lordem Opiekunem Everynne. Zgodnie z rytuałami drononów królowa może wybrać następnego lorda tylko wówczas, jeżeli umrę. - Kiedy zostaniemy sami, mógłbym zamienić się z tobą na ubrania - zaproponował młodzieniec. - Drononi się nie zorientują. Gallen odwrócił się do Everynne. W jego spojrzeniu kryło się błaganie. - Ty rozstrzygnij nasz spór - powiedział. - Chodzi przecież o twoje życie. - 1 o twoje - przypomniała mu kobieta. Popatrzyła najpierw na niego, a potem przeniosła spojrzenie na Veriasse’a. Gallen miał zapewne rację. Drononi mogliby nigdy nie dowiedzieć się, że obaj zamienili się ubraniami. Veriasse został ranny, a Gallen był wypoczęty. Mimo to mężczyzna udowodnił, że potrafi stawić czoło drononowi podczas pojedynku. - Czy ty także zgadzasz się, żebym ja wybrała? - zapytała, zwracając się do mężczyzny. Veriasse spiorunował ją spojrzeniem. Wyglądało na to, że wypowiedzenie kilku następnych słów sprawiło mu więcej bólu niż ten, jaki odczuwał podczas oddychania. - Gallen ma rację - odparł cicho. - Twoje zdanie powinno być najważniejsze. Już samo to dowodziło, jak bardzo cierpiał z powodu odniesionych obrażeń. Mężczyzna nigdy nie zrezygnowałby z tytułu lorda Opiekuna, gdyby sądził, że może stanąć do następnej walki. Everynne odwróciła się plecami do nich i popatrzyła na wielką salę. Orick pobiegł na środek, żeby przynieść gogle Veriasse’a. O kilka kroków dalej grupa zdobywców pochylała się nad zwłokami lorda Dinnida. Drononi rozrywali ciało nieszczęśnika i karmili kawałkami królewskie larwy. Everynne nie potrafiła powstrzymać myśli, że może za kilka godzin inni drononi potraktują w taki sam sposób jej ciało. Spróbowała zastanowić się nad swoim położeniem. Veriasse był ciężko ranny, ale jego nanoleki zaczynały łagodzić ból, jaki musiał odczuwać. Nim upłynie godzina, mężczyzna powinien poczuć się trochę lepiej. Veriasse był jednak cięższy od Gallena o trzydzieści kilogramów. Kiedy jednym potężnym ciosem roztrzaskał chitynowy pancerz, otaczający szczeliny oddechowe Dinnida, Everynne nie mogła uwierzyć własnym oczom, że jej opiekun jest obdarzony aż taką siłą. Wątpiła, czy Gallen byłby zdolny dokonać takiej sztuki. A jednak, mimo wszystkich niewątpliwie wielkich czynów, jakich Veriasse dokonywał w przeszłości, w tej chwili bardziej ufała Gallenowi. Młodzieniec cieszył się dobrym zdrowiem i był gotów do walki. 1 chociaż nie dysponował udoskonalonym systemem nerwowym, był także nieprawdopodobnie szybki. Kiedy po raz pierwszy go zobaczyli, Veriasse zdumiewał się jego siłą. Everynne skłaniała się ku temu, żeby wybrać Gallena, ale zastanawiała się jeszcze nad tym, czy byłoby to mądre posunięcie. Maggie objęła ją ramieniem. - Nie możesz dopuścić, żeby Veriasse stanął do następnej walki - szepnęła. - To byłoby po prostu morderstwo! Everynne popatrzyła w oczy dziewczyny. Nie były już oczami niewinnego podlotka, którego spotkała na Tihrglas zaledwie przed kilkoma dniami. W spojrzeniu Maggie kryła się życiowa mądrość, jakiej nabywa się tylko dzięki zaznaniu cierpienia i bólu. - Kochasz go, prawda? - zapytała. - Oczywiście - odparła Maggie, a kobieta usłyszała w głowie słowa oskarżenia, jakie dziewczyna rzuciła jej kilka dni wcześniej: „Namówiłaś go, bo miałaś na niego ochotę”. Everynne kiwnęła głową. Już raz kogoś jej ukradła. Postanowiła nigdy więcej nie powtarzać tego błędu. Nawet gdybym miała wskutek tego stracić życie - pomyślała - nigdy więcej niczego jej nie ukradnę. Odwróciła się do obu mężczyzn. - Wybieram Veriasse’a jako swojego mistrza - oświadczyła. Zdumiony i wyraźnie rozczarowany Gallen zachłysnął się powietrzem, a Veriasse głęboko odetchnął. Do jego oczu napłynęły łzy szczęścia i wdzięczności. - Nie zawiodę ciebie, moja pani - powiedział. - Pozwól tylko, żebym przez kilka chwil odpoczął. Obiecuję, że cię nie zawiodę. Wyprawa na planetę, na której znajdował się omnirozum, wydała się wszystkim krótsza, niż była w rzeczywistości. Wyprowadzenie statku z wnętrzności ula-miasta i przygotowanie do lotu zajęło technikom drononów zaledwie godzinę. Drugą godzinę zabrało dokonanie zmian w jego wnętrzu, tak by statkiem mogli podróżować ludzie. Zmiany te ograniczono zresztą do usunięcia niektórych foteli i zainstalowania na ich miejsce ogromnego łoża, na którym mógłby odpoczywać Veriasse. Stary wojownik położył się i natychmiast nakazał sobie zapaść w trans, mający zmniejszyć częstotliwość oddychania w czasie podróży. Statek drononów okazał się lekki i bardzo szybki. Dysponował napędem antygrawitacyjnym, dzięki któremu mógł zwinnie przemykać się między planetami. Dużą prędkość można było jednak obserwować tylko wówczas, jeżeli ktoś wyglądał przez iluminator. Mógł wtedy zauważyć, jak planeta Dronon kurczy się do rozmiarów małej świetlistej kuli, zagubionej pośród innych światów. Jednostce towarzyszyła eskorta w postaci czterdziestu myśliwców pilotowanych przez zdobywców. Po dwóch godzinach lotu statek zbliżył się do planety, na której zainstalowano omnirozum, i dopiero wówczas Everynne mogła spojrzeć po raz pierwszy na ogromne urządzenie. W mrokach przestworzy jarzyło się łagodnym srebrzystym blaskiem. Powierzchnię planety pokrywały tryliony komputerowych kryształów, odbijających światło pobliskich słońc na podobieństwo morza stopionego szkliwa. Tu i ówdzie było widać gigantyczne tachjonowe wieże telekomunikacyjne, wzniesione na równinach i sterczące w niebo jak ostrza mieczy. Oprócz nich nic innego nie wskazywało na to, że wnętrze planety kryje miliardy monolitycznych procesorów oraz urządzeń zapewniających im funkcjonowanie. Everynne uznała, że planeta jest prześliczna. Myśliwce drononów utworzyły szyk przypominający literę V, po czym skierowały się w stronę wielkiego miasta, rzęsiście oświetlonego i mogącego mieć średnicę dwudziestu mil. Everynne przyglądała się mu, nie odchodząc od iluminatora. Poszczególne części metropolii rozmieszczono pod gigantycznymi przezroczystymi kopułami. Niektóre kryły łąki i trawniki, ozdobione stawami i małymi jeziorami. Kobieta widziała przez szklane tafle nawet porośnięte lasami wzgórza, z których spływały strumienie kryształowo czystej wody. Maszyny drononów zwolniły i z sykiem silników zmieniły kurs, by skierować się nad ogromne miasto. Osiągnięcie celu zajęło pilotom prawie pół godziny. W tym czasie Everynne przyglądała się niewielkim posiadłościom należącym kiedyś do Tharrinów, doradców jej matki. Na ich terenie mogły mieszkać setki tysięcy ludzi. Kiedy pilotowane przez zdobywców maszyny znalazły się nad centralną częścią metropolii, zaczęły okrążać największą kopułę, wznoszącą się w samym środku miasta. Przezroczysta bańka mieściła niewielki pałac, usytuowany pośród gęstych lasów. Budynek nie wyglądał na luksusowy ani kosztowny i kiedyś pełnił funkcję rezydencji, w którym matka Everynne pełniła swoje obowiązki. Eskadra myśliwców drononów okrążyła go dwukrotnie, po czym zanurkowała w stronę wielkiej śluzy. Wszystkie maszyny osiadły na szarym lądowisku tak łagodnie, że kobieta nie odczuła najmniejszego wstrząsu. Podeszła do Veriasse’a, pogładziła go po policzku i szepnęła: - Już czas, ojcze. Jesteśmy na miejscu. Nikt nie zauważył, kiedy mężczyzna zasnął. W ciągu ostatnich dwudziestu godzin wszyscy zresztą niewiele odpoczywali. Everynne także była bardzo zmęczona. Kręciło siej ej w głowie i miała wrażenie, że jej ciało nie chce słuchać mięśni. Wiedziała jednak, że dotarła do celu podróży, i w takiej chwili nie mogłaby zasnąć. Potrząsnęła ramieniem Veriasse’a; obudził się i zamrugał powiekami. - Tak, tak. Już idę. Pomogła mu wstać z łoża. Veriasse przeciągnął się, a potem, idąc sztywno wyprostowany, ruszył w stronę śluzy. Kiedy zszedł na lądowisko, tuż za nim to samo uczynili Gallen, Maggie i Orick. Cała grupa udała się długim korytarzem o przezroczystych ścianach do sąsiedniej ogromnej szklanej kopuły. Drononi czekali przed wejściem, tworząc żywy mur uskrzydlonych istot. Everynne zdziwiła się, że ich czarne pancerze połyskują w przenikających przez szklaną bańkę promieniach słońca. Prawdę mówiąc, była trochę przerażona widokiem tylu zgromadzonych w jednym miejscu obcych istot. Oceniała, że na powitanie ludzi pojawiło się co najmniej czterdzieści tysięcy drononów-zdobywców. Powietrze w korytarzu było przesycone kwaśnymi wyziewami ich oddechów, zagłuszającymi napływającą spod kopuły woń świeżej trawy, bezlitośnie deptanej tylnymi kończynami. W oddali, za niewielkim lasem, było widać pałacyk, wzniesiony z purpurowoszarych kamieni i porośnięty bluszczem. Na szczycie muru drononów stał ich wódz, lord Opiekun. Widoczny na jego twarzy tatuaż przypominał białe robaki wijące się pod oczami. Everynne uświadomiła sobie, że Veriasse bardzo często wymieniał jego imię. Xim. Lord drononów zaczął wykrzykiwać w ojczystej mowie wyzwiska pod adresem przybyszów, a Veriasse uniósł ręce nad głowę w rytualnym geście. Również zaczął znieważać przyszłego przeciwnika. Skrzyżował nadgarstki, wyzywając go na pojedynek i domagając się, żeby on i Everynne jako władcy roju mogli zająć należne im miejsca. Podczas wcześniejszej walki kobieta była przerażona; teraz jednak poczuła, że ogarnia ją dziwny spokój. Potrafiła panować nawet nad oddechem. Xim zaczął domagać się prawa poddania kobiety oględzinom, po czym sfrunął z muru pobratymców i zaczął ją okrążać. W przeciwieństwie do poprzednich, przeprowadzonych przez Dinnida, te oględziny okazały się bardziej szczegółowe. Posługując się czułkami, lord Opiekun szarpał za suknię i odsłaniał ciało, szukając na nim jakiejś skazy. Obwąchiwał kobietę, pragnąc zapoznać się z woniami jej ciała, ale znieruchomiał, kiedy jeden wąs otarł się o niemal niewidoczną bliznę na szyi. - Czym jest ta dziwaczna substancja? - zaklekotał, muskając końcem czułka skraj miejsca, na które Oryginał Jagget nałożył warstwę ochronnej maści. - Perfumowanym mydłem, którym nasza Złota zmywa skórę - odparł obojętnie Veriasse. - Nie podoba ci się ten zapach? My uznajemy go za całkiem miły. Xim potarł ciało Everynne, odsłaniając bliznę. - A co to za znamię? - zapytał. Maggie, stojąca za kobietą, gwałtownie nabrała powietrza w płuca. - To jest znamię Tharrinów - stwierdził rzeczowo mężczyzna. - Odmienne ubarwienie skóry, bardzo podobne do tego, jakie ujrzysz wokół naszych brodawek. Takie znamiona spotyka się u niektórych naszych Złotych bardzo często. Everynne nie była zdumiona tym, że Veriasse postanowił uciec się do kłamstwa. Wiedziała, że blizna po kilku następnych dniach zniknie, ale w tej chwili trudno byłoby inaczej wyjaśnić fakt jej istnienia. Xim zawahał się, a kobieta pomyślała, że gdyby choć przez chwilę przypuszczał, iż jest oszukiwany, natychmiast kazałby ich zabić. Tymczasem stworzenie stanęło na tylnych nogach i wyprostowało się na całą wysokość. Skrzyżowało nad głową kończyny bojowe i krzyknęło: - Jestem Xim, lord roju! Nasze larwy pożywią się waszymi trupami. Nasi zdobywcy opanują wasze światy. Wasz ul stanie się niewolnikiem naszego! Błysnąwszy skrzydłami, wzniósł się w powietrze, przeleciał nad murem i po chwili zaczął krążyć wysoko pod sklepieniem kopuły. Ustawieni przed grupką ludzi zdobywcy zaczęli uderzać jedną kończyną bojową o drugą. Z głośnym chrzęstem chitynowych pancerzy zaczęli zmieniać szyk, tworzyć żywy korytarz, którym mogłaby przejść Everynne i jej świta. Kobieta wkroczyła w mroczne przejście. Drononi wznieśli wysoki mur, tak by wszyscy mogli przyglądać się jej przemarszowi, i kiedy grupa ludzi kierowała się w głąb szklanej kopuły, tysiące mijanych po drodze głów obracało się, obserwując niewielką procesję. Wystające z muru czułki wiły się niczym czarne węże. Nad głowami ludzi falował jak baldachim istny gąszcz kończyn bojowych. Na szczęście przemarsz żywym korytarzem nie trwał długo. Po przejściu jakichś stu jardów ludzie znaleźli się na porośniętej trawą przestrzeni, otoczonej niezliczonymi rzeszami zdobywców. W przeciwległym krańcu polany, wymachując czułkami nad głowami poddanych, stała dumnie wyprostowana Złota Królowa Tlitkani. Na głowie nosiła srebrną siatkę Semarritte, z której obrzeża zwieszało się mnóstwo długich łańcuszków i wisiorków. Everynne popatrzyła na siatkę, kiedyś własność jej matki. Pomyślała, że właśnie tę świętość pragnęła odzyskać, przemierzając całe lata świetlne i niezliczone światy. Wiedziała, że odzyskanie przedmiotu oznaczało jej śmierć. Ale przegranie walki również równało się niechybnej śmierci. Pod nogami Tlitkani skupiły się królewskie larwy. Xim okrążył władczynię, przelatując nad jej głową, a potem wylądował przed nią i jakby chcąc ją obronić, uniósł skrzyżowane kończyny. - Veriasse, lordzie Opiekunie Złotej Królowej Everynne! - zawołał. - Przyglądałem się twojej walce z Dinnidem. Okazałeś się godnym przeciwnikiem, ale mimo to cię zabiję! Mężczyzna także uniósł ręce nad głowę i skrzyżował nadgarstki. Ruszył w stronę lorda Opiekuna drononów, który również zaczął iść w stronę człowieka. Otaczający pole zdobywcy zaintonowali rytualną pieśń pogrzebową. W powietrzu rozległ się znajomy klekot, na którego dźwięk zjeżyły się wszystkie włosy na głowie Everynne. Kiedy obaj wojownicy zbliżyli się na odległość dziesięciu metrów, Xim błysnął skrzydłami i uniósł się w powietrze. Sklepienie wielkiej kopuły znajdowało się o wiele wyżej niż sufit królewskiej komnaty na Drononie i zdobywca wykorzystał ten fakt bez skrupułów. Wzleciał wyżej i szybciej, niż kiedykolwiek pofrunął Dinnid. Skierował się w stronę zachodzącego słońca, a potem obrócił się, wyciągnął kończyny bojowe i zanurkował ku mężczyźnie. Veriasse stał dumnie wyprostowany. Był ubrany w przepisowy czarny płaszcz, a czarne łańcuszki siatki spoczywały na jego ramionach. Na widok lecącego Xima uniósł ręce i zacisnął pięści, jakby przygotowywał się do zadania ciosu, ale lord Opiekun drononów zaczął wymachiwać łapami tak szybko, że z trudem można było nadążyć za nimi spojrzeniem. Kierował się prosto ku człowiekowi. Veriasse uchylił się przed żywym pociskiem. Upadł na trawę i przeturlał się na bok. Xim powtarzał ten sam manewr czterokrotnie, za każdym razem przelatując coraz niżej nad przeciwnikiem, i za każdym razem mężczyzna musiał padać na murawę. Kiedy wstawał po czwartym ataku, poczuł przenikliwy ból i odruchowo przyłożył dłoń do boku, jakby pragnął osłonić złamane żebra. Zaczął spazmatycznie chwytać powietrze i nagle Everynne zrozumiała, na czym polegała taktyka Xima. Dronon wiedział o obrażeniach, jakie odniósł Veriasse podczas poprzedniej walki. Robił wszystko, co mógł, żeby rany się odnowiły. Zatoczył kolejny krąg pod sklepieniem kopuły i ponownie zanurkował ku człowiekowi. Kiedy jednak powtarzał manewr po raz siódmy, przeleciał tuż nad jego głową. Z całej siły zamachnął się czułkiem, który rozciął skórę na głowie Veriasse’a i strącił gogle na murawę. Mężczyzna próbował uchylić się przed ciosem, ale zachwiał się i potknął. Czarna siatka Jaggeta również wylądowała na trawie. Czując, że krew zalewa jego oczy, Veriasse uniósł rękę, pragnąc otrzeć czoło. Tymczasem Xim, który tym razem nie pofrunął tak wysoko, zanurkował do następnego ataku. Przelatując nisko nad głową człowieka, plunął w jego twarz strugą kwasów żołądkowych. Żrąca maź rozprysnęła się po zranionym czole i zalała oczy, a Veriasse upadł na ziemię i zaczął się skręcać z bólu. Usiłował otrzeć twarz połą płaszcza. Xim zataczał coraz szybciej kręgi nad polem walki. Fruwał lekko, jakby nie wkładał w tę czynność wysiłku. Podczas lotu pompował do płuc powietrze, rytmicznie poruszając tylnymi nogami. Veriasse z trudem wstał i przeszedł w inne miejsce. Rozpaczliwie mrugając napuchniętymi powiekami, starał się cokolwiek dojrzeć. Nie przestawał ocierać zranionego czoła skrajem płaszcza. - Everynne! - zawołał. - Jestem tutaj! - odkrzyknęła kobieta. Sięgnęła do kieszeni szaty i wyciągnęła flakon Nadziei, który dostała od babki na Cyanesse. Wyjęła zatyczkę i uroniła jedną kroplę płynu na murawę. Veriasse nadal mrugał, ale chociaż odwrócił się w stronę, z której dobiegł go jej głos, chyba nadal nie widział kobiety. Poczuł jednak, że nagle może oddychać o wiele łatwiej. Wyprostował się i wsłuchiwał w odgłos brzęczenia skrzydeł Xima. Lord Opiekun drononów ponownie zanurkował, a Veriasse, usłyszawszy głośniejszy jęk jego skrzydeł, wyskoczył w powietrze i próbował na oślep kopnąć nadlatującego przeciwnika. Xim był jednak przygotowany na ten atak. Tym razem przeleciał nieco wyżej nad głową mężczyzny, ale w ostatniej chwili odchylił tylną kończynę i smagnął opadającego człowieka wyciągniętym pazurem. Ostry szpic przeorał ciało Veriasse’a jak nóż i na zieloną murawę trysnęły krople ciemnoczerwonej krwi. Zawodzenie otaczających pole walki zdobywców przybrało na sile i po chwili przerodziło się w ogłuszający ryk. Tysiące istot zaczęło uderzać kończynami bojowymi. Hałas uniemożliwiał usłyszenie jakichkolwiek innych dźwięków. Niektórzy drononi podbiegli o kilka kroków, jakby nie mogli się doczekać, kiedy rozerwą ciało Veriasse’a na strzępy i zaczną się pożywiać. Mężczyzna z trudem wstał, chociaż z rany na nodze płynęła strużka krwi. Coś krzyknął. Mimo ogłuszającego ryku kobieta usłyszała jego słowa: - Everynne? Everynne? - Jestem tutaj! - zawołała, widząc, że Xim rusza do kolejnego ataku. Zrozumiała, że triumfany klekot pałeczek głosowych tysięcy obcych istot zagłuszy brzęczenie jego skrzydeł. - Uważaj! Było jednak za późno. Lord Opiekun Złotej Królowej Tlitkani opadł na murawę tuż obok Veriasse’a, równocześnie unosząc nad głowę łapy. Jedna, zakończona zębatą krawędzią, opadła z trzaskiem na czaszkę mężczyzny, rozłupując jego ciało na połowy. Cios drugą, zadany pod ostrym kątem, rozpłatał jego brzuch. Xim pochylił się, wyciągnął kończyny bitewne, i sięgnął po zmasakrowane szczątki. Uniósł je wysoko nad głowę i dumnie postąpił kilka kroków, po czym pogardliwie rzucił na murawę. Otaczający pole walki zdobywcy jak na rozkaz ucichli. Ujrzeli, że Xim odwraca się w stronę Everynne. ROZDZIAŁ 21 Czując, że ogarnia ją dziwna słabość, Everynne cofnęła się o dwa kroki. Xim rozłożył skrzydła i uniósł się w powietrze, po czym wylądował o jakieś dziesięć jardów przed kobietą. Ruszył ku niej, wyciągnąwszy przed siebie kończyny bojowe. Everynne przypomniała sobie w ostatniej chwili, że jej rękawice, również zaopatrzone w twarde kolce, mogą służyć jako rodzaj broni. Wyciągnęła ręce ku drononowi i krzyknęła. Nagle o kilka kroków przed nią wyrósł Gallen. Uniósł ręce i skrzyżował je w nadgarstkach, po czym uklęknął przed zbliżającym się zdobywcą i zawołał: - Lordzie Opiekunie, błagam cię, żebyś zechciał okazać łaskę naszej Złotej, tak samo jak Veriasse okazał się wspaniałomyślny wobec waszej królowej. Nie zabijaj jej, ale tylko okalecz. Everynne nie wiedziała, czy zdobywca zrozumiał słowa Gallena. Ani jeden, ani drugi nie mieli przecież urządzeń tłumaczących. Głośno krzycząc, kobieta powtórzyła słowa młodzieńca, a ryk mowy drono-nów, jaki wydobył się z głośników, zagłuszył na chwilę nawet wrzawę tłumu. Lord Xim przefrunął jednak nad Gallenem i po chwili znieruchomiał przed kobietą. Jego pałeczki głosowe zaczęły uderzać o membranę. - Nie okażę litości Tharrinowi. Straciłaś prawo do dalszego życia. Przez sekundę Everynne wpatrywała się w trzy grupy fasetkowych oczu stworzenia. W każdym oku widziała swój pomniejszony wizerunek Złotej Królowej, stojącej z buntowniczo wyciągniętymi rękami. Szykując się do zadania śmiertelnego ciosu, Xim uniósł nad głowę kończyny bojowe. Kobieta uświadomiła sobie nagle, że potwór nie oczekuje, iż będzie się broniła. Jest przekonany, że przyjmie karę z pokorą, jak uczyniłaby to każda pokonana władczyni drononów. Krzyknęła i wyskoczyła w górę, po czym zamachnęła się pięścią i trafiła w prawostronną grupę oczu. Zaskoczony Xim poniewczasie próbował obronić się przed ciosem. Uchylił się, a potem wyciągnął czułek i przewrócił kobietę na murawę. Everynne miała wrażenie, że w jej głowie zahuczało jak w ulu. Cały świat zawirował przedjej oczami. W ostatnim przebłysku świadomości usłyszała, jak Orick wykrzykuje jej imię. Gallen zerwał się z klęczek i odwrócił. Nie zrozumiał słów odpowiedzi Xima na jego błaganie o okazanie łaski, a zatem klęczał aż do tej chwili. Ujrzał, że zdobywca, pochylając się nad leżącą Everynne, unosi łapę do zadania ciosu. W następnej sekundzie usłyszał przyprawiający o mdłości głuchy chrzęst, z jakim cios potwora dotarł do celu. Przerażony i rozwścieczony Orick ryknął i rzucił się na dronona. Pochwycił w zęby jego tylną kończynę i szarpiąc, zaczął ciągnąć w swoją stronę. Zaskoczone niespodziewanym atakiem stworzenie podskoczyło i usiłowało unieść się w powietrze, ale upadło, pozostawiając część chitynowego pancerza w szczękach niedźwiedzia. Gallen ujrzał nagle ciało Everynne, okryte złotym płaszczem, zbrukanym teraz szkarłatnymi plamami. Zobaczył, że dłonie kobiety spazmatycznie drżą. Orick ryknął i rzucił się do ponownego ataku, ale tym razem zdobywca cofnął się i uniósł kończyny bojowe. Machnął jedną jak siekierą i przeorał zębatą krawędzią prawy bark niedźwiedzia. Orick zaskowyczał z bólu i zrezygnował z następnego ataku, a zdobywca, brzęcząc skrzydłami, uniósł się nad pole walki. Zaczął zataczać powolne kręgi. Obserwował, jak rozwścieczone zwierzę, uniósłszy pysk, kręci się w kółko na murawie i broczy krwią, płynącą z ciężkiej rany. Nie mogło być żadnej wątpliwości co do planów fruwającego zdobywcy. Los Oricka był przesądzony. Xim nie musiał stawać do walki, dopóki niedźwiedź się nie wykrwawi. Gallen usłyszał nagle okrzyk Maggie: - Zrób coś! Ratuj ich! Widział wszystko, co się stało, ale wiedział, że zgodnie z prawem drononów nie może nic zrobić, by im pomóc. Gdyby rzucił się na ratunek leżącej Everynne, zostałby zabity, a przecież obiecał Veriasse’owi, że dopilnuje sklonowania Everynne i w przyszłości powróci na Dronon jako jej Opiekun, by ponownie rzucić wyzwanie lordom roju. Odwrócił się w stronę dziewczyny, pokręcił głową i odkrzyknął: - Nie mogę! Dostrzegł, jak Maggie zbladła, a w jej oczach pojawiło się przerażenie. Przypomniał sobie przepowiednię Oryginała Jaggeta. Teraz, kiedy drononi opanowali sztukę wytwarzania kluczy, zaczną przeskakiwać przez wrota i podróżować po całym labiryncie światów. Lordowie roju zagarną wszystkie planety zamieszkane przez istoty ludzkie, jedną po drugiej. Przyszłość rysowała się w czarnych barwach. Musiał zacząć działać. Nagle leżąca na trawie Everynne obróciła się i wyjęła coś z kieszeni szaty. Gallen przyglądał się jej jak zahipnotyzowany. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, że kobieta wciąż żyje mimo odniesienia tak ciężkiej rany. Patrzył, jak wyciąga niewielki flakon Nadziei, i widział, jak kryształowy pojemnik wypada z jej palców. Co zrobiłbym, gdybym był najwaleczniejszym wojownikiem na świecie? - pomyślał. Zamknął oczy i rozpaczliwie starał się pozbierać myśli. Czekał, ale żadna nie przychodziła mu do głowy. Otworzył oczy i zobaczył, że Maggie unosi ręce nad głowę i krzyżuje je w nadgarstkach. Usłyszał jej okrzyk: - Gałlenie, teraz ja jestem Złotą! Utkwił spojrzenie w jej twarzy. Zastanawiał się, czy coś takiego w ogóle mogłoby być brane pod uwagę. Czy Maggie mogła rzucić wyzwanie lordom roju? A gdyby nawet wygrała, jak to wszystko by się zakończyło? Nosząc na głowie Przewodnik, wycierpiała straszliwe męki. Wszystkie informacje, jakie tamto urządzenie tak bezlitośnie wtłoczyło do jej głowy, sprawiły, że dziewczyna omal nie postradała zmysłów. Mimo to tamta wiedza była niczym w porównaniu z tą, jaką zechce jej przekazać omnirozum. Gallen obawiał się, że siatka Semarritte może nawet zabić Maggie. Nawet jeżeli jej nie zniewoli, jak kiedyś uczynił to Przewodnik, rozniesie na strzępy jej osobowość. Wszystkie jej myśli, nadzieje na przyszłość i marzenia okazałyby się wówczas tylko wypisanymi na wilgotnym piasku słowami, które może zmyć pierwsza lepsza napływająca fala. - Czy jesteś tego pewna? - odkrzyknął, zwracając się do dziewczyny. Bez wzglądu na to, co się stanie, jej zgoda oznaczałaby, że Maggie już nigdy nie będzie taka sama jak dotychczas. Z drugiej strony tylko ona musiała pracować w warunkach narzuconych przez bezlitosnych lordów roju. Tylko ona znała straszliwą cenę, jaką zapłacą wszystkie zamieszkane przez ludzi światy, jeżeli się jej nie powiedzie. - Proszę! - zawołała dziewczyna. Gallen odwrócił się i spojrzał w górę na lorda Xima. Dronon zataczał coraz niżej kręgi nad polem walki. Przygotowywał się do ostatecznej rozprawy z Orickiem. Młodzieniec podszedł do szczątków Veriasse’a i zabrał jego urządzenie tłumaczące. Wyciągnął słuchawkę z jego ucha i umieścił w swoim. Uniósł ręce nad głową, po czym skrzyżował je w nadgarstkach i zawołał: - Ten świat należy teraz do nas! Wszystkie światy należą teraz do nas! Zawitała do was wielka królowa. Upadnijcie przed nią na twarze i okażcie jej uwielbienie albo przygotujcie się do walki! Nagle zapanowała głucha cisza, a spojrzenia wszystkich zdobywców skierowały się na Gallena. Lord Xim przeleciał nisko nad Orickiem, po czym wylądował przed człowiekiem. Zaklekotał pałeczkami rosnącymi pod dolną szczęką. - Masz czelność twierdzić, że ta kobieta jest jeszcze jedną Złotą? - zapytał. - Tak - odparł stanowczo Gallen. - Jest Złotą i pochodzi z planety Tihrglas.Wielbią ją wszyscy, którzy ją znają. A ja nazywam się Gallen O’Day i jestem lordem Opiekunem tego świata, a poza tym osobistym strażnikiem królowej. Popatrzył na Maggie, która uniosła dumnie głowę i stała, kierując na nich spojrzenie błękitnych oczu. Na jej ramiona spływały rozpuszczone długie włosy barwy ognistej miedzi. Gallen przypomniał sobie, że kiedy pracowała w gospodzie Mahoneya, wszyscy mężczyźni wodzili za nią tęsknymi oczami. Nie powiedział zatem niczego, co można by było określić mianem kłamstwa. Mimo to obawiał się, że ich plan może się nie powieść. Drononi bardzo ściśle przestrzegali rytualnych procedur. Uważali to nawet za punkt honoru. Młodzieniec mógł tylko mieć nadzieję, że jego słowa i czyny nie odbiegają zbytnio od uświęconego rytuału. Xim sprawiał wrażenie wstrząśniętego oświadczeniem Gallena. Obszedł młodzieńca i Maggie, przekrzywiając głowę z boku na bok i powłócząc zranioną tylną nogą. - Przyleciały do nas aż dwie Złote i dwaj lordowie Opiekunowie? - zapytał zdumiony. - Tak - oświadczył Gallen. - My, ludzie, mamy bardzo miękkie ciała. Przypuszczaliśmy, że jeden komplet może nie wystarczyć. Xim przystanął i uniósł pytająco głowę. Jego czułki kołysały się nad głowami ludzi. Przechylił głowę w ten sposób, żeby tylna grupa oczu zwróciła się w stronę Tlitkani. - Decyzja w tej sprawie należy do ciebie, o pani - powiedział, klekocząc pałeczkami. Złota Królowa drononów uniosła głowę i zaczęła przyglądać się Maggie i Gallenowi. - Ona nie jest Tharrinem - odezwała się w końcu. - A zatem nie może być Złotą pośród ludzi. - Czy przyjmujesz wyzwania rzucane tylko przez największe ule, jakimi rządzisz? - zapytał Gallen. - Czy tylko te Złote, które pochodzą z najliczniejszych rodzin, mają prawo stawać do walki o twoją władzę? Maggie i ja pochodzimy z niewielkiego świata, zamieszkanego przez Zacofańców. Nasi przodkowie nie byli Tharrinami. Prawdę mówiąc, dopiero przed tygodniem dowiedzieliśmy się o istnieniu Tharrinów, ale zapewniam cię, że na moim świecie Maggie jest taką samą Złotą jak każda inna. Czułki Złotej Królowej znieruchomiały przed jej głową. Widać było, że Tlitkani zastanawia się, czy powinna uznać argumenty młodzieńca. - Omnirozum nie zawiera żadnych informacji ani na temat twojego świata, ani waszych obyczajów - oświadczyła po dłuższej chwili. - Nie mogę więc potwierdzić, czy to, co powiedziałeś, jest prawdą. Oznajmiłeś jednak, że wyzywasz Xima na rytualny pojedynek. Nie wątpię, że zakończy się twoją śmiercią. Zgadzam się na tę walkę. Wymachując jednym czułkiem, Xim pokuśtykał ku dziewczynie. Zaczął ciągnąć za fałdy jej szaty, szukać czegoś między włosami. Gallen nie mógłby powiedzieć, czy dziewczyna nie ma na ciele jakiejś blizny. Nigdy przecież nie widział jej rozebranej. Wstrzymał oddech. Oględziny nie ujawniły jednak nic ciekawego, jeżeli nie liczyć kilku pieprzyków, rozsianych tu i ówdzie na plecach. Podczas całej procedury Maggie stała nieruchomo, piorunując zdobywcę spojrzeniem. Prawdopodobnie żałowała, że nie może roztrzaskać kilkorga innych fasetkowych oczu. Kiedy Xim skończył badać dziewczynę, rozpostarł skrzydła i gniewnie zabrzęczał, ale nie wzniósł się w powietrze. - Nasze dzieci pożywią się waszymi trupami! - wrzasnął. - Nasi zdobywcy opanują wasze światy. Wasz ul stanie się niewolnikiem naszego! Gallen nie przypominał sobie, jakimi obelgami odpowiadał Veriasse na te zniewagi, a zatem musiał uciec się do improwizacji. - Pleciesz bzdury! - krzyknął w odpowiedzi. Uniósł ręce nad głowę i zacisnął pięści. - Zaraz kopnę cię w ten głupi łeb i wywlokę mózg na ziemię! Rozrzucę twoje zęby po murawie, a potem wykorzystam twój czerep jako donicę! Xim przez długą chwilę stał w milczeniu, jakby zaintrygowany tymi nietypowymi zniewagami. Stojący wokół pola walki zdobywcy, intonując pieśń pogrzebową, zaczęli monotonnie uderzać pałeczkami o membrany. Xim wzniósł się w powietrze i zaczął krążyć wysoko pod sklepieniem kopuły. Gallen przyglądał się stworzeniu, zastanawiając się nad tym, jak najlepiej rozegrać ten pojedynek. Ulubioną taktyką Veriasse’a były uniki i wyskoki, połączone z wymierzaniem kopniaków. Siatka młodzieńca wyświetlała w jego mózgu obrazki, ukazujące słabe miejsca ciała dronona. Gallen był bardzo ciekaw, jak zareagowałby Xim, gdyby jego przeciwnik od samego początku przeszedł do ataku. Tymczasem zdobywca zawrócił i zaczął nurkować ku człowiekowi. Wyciągnął przed siebie kończyny bojowe, jakby chciał go staranować. Zamierzał przelecieć nisko nad ziemią, zapewne w obawie, że Gallen może chcieć paść na murawę. Młodzieniec wyskoczył jednak w powietrze i w chwili, kiedy Xim przelatywał obok niego, z całej siły zamachnął się nogą, mierząc w twarz stworzenia. Miał nadzieję, że zdoła uniknąć zębatych krawędzi na jego przedramionach. Xim nurkował z ogromną szybkością i został nagłym atakiem Gallena zupełnie zaskoczony. Nie miał czasu zmienić trajektorii lotu. Z głośnym trzaskiem jego twarz zetknęła się z podkutą piętą buta przeciwnika. Siła ciosu była większa, niż Gallen mógłby sobie wyobrażać. Kiedy głowa zdobywcy stykała się z murawą, młodzieniec usłyszał chrzęst, z jakim jeden czułek złamał się i oderwał. Gallen wywinął kozła w powietrzu i upadł na plecy. Siatka, która zaplątała się w pazury tylnej nogi Xima, zsunęła się z jego głowy na ziemię. Podczas starcia jedna kończyna bojowa zdobywcy otarła się o ciało Gallena. Przeorała jego nogę, z której sączył się teraz strumyk krwi. Młodzieniec nie miał jednak czasu, by ją zatamować. Widząc, że lord Xim szybko wstaje, próbował się poderwać, ale na szczęście dronon rozpostarł skrzydła i z brzęczeniem uniósł się ku sklepieniu. W pół drogi zerwał siatkę Gallena i rzucił w tłum wiwatujących widzów. Zaledwie przed sekundą młodzieniec czuł się bardzo pewny siebie. Panował nad sytuacją. Zabicie dronona w pojedynku wydawało mu się nie tylko możliwe, ale nawet bardzo ławte. Co kilka chwil siatka wyświetlała w jego mózgu obrazy ukazujące słabe punkty chitynowego pancerza. Nagle jednak, pozbawiony pomocy, Gallen poczuł się straszliwie osamotniony, zdany tylko na własne siły. Niepewnie wstał, usiłując przypomnieć sobie miejsca, w które powinien zadawać najsilniejsze ciosy. Przeglądał w myślach obrazy poprzednich walk toczonych przez lorda Xima. Miał wrażenie, że jego noga zdrętwiała od siły, z jaką zetknęła się z twarzą zdobywcy. Potrząsnął nią, mając nadzieję, że będzie słuchała mięśni. Przypomniał sobie, że lord Xim cieszy się opinią wyśmienitego taktyka. Kiedy walczył z Veriasse’em, zranił lorda Opiekuna Everynne twardym i ostrym końcem skrzydła, którego nie mógł wykorzystać jako broni podczas pojedynków z innymi drononami. Teraz jednak dążył do tego, żeby jego przeciwnik opadł z sił. Podobnie jak przedtem, podczas walki z Veriasse’em, strącił siatkę z głowy Gallena i zamierzał bez skrupułów wykorzystać tę przewagę. Młodzieniec stał nieruchomo, czując, że po jego twarzy spływają krople potu. Chyba miał o wiele więcej słabych miejsc niż jego przeciwnik. Zastanawiał się, co zrobiłby, gdyby był najwaleczniejszym wojownikiem na świecie. Zebrał myśli i postarał się, żeby ogarnął go wielki spokój. Oddychał z wysiłkiem. Czuł, że ma sucho w ustach. Przyglądający się pojedynkowi drononi nucili tymczasem coraz głośniej. Mimo to pod sklepieniem było słychać brzęczenie skrzydeł krążącego pod kopułą Xima. Boże, jak ja lubię walczyć-pomyślał Gallen. Czuł, że wszystkie jego zmysły są ożywione. Ucieszył się z nowej energii, jaka zaczynała wstępować w jego ciało. Przyglądał się, jak Xim zatacza kręgi, i nagle uzmysłowił sobie, że wie, dlaczego lord Opiekun Tlitkani obrał taktykę mającą na celu pozbawienie przeciwnika sił do dalszej walki. Po prostu nie widział innego wyjścia, przyzwyczajony do toczenia pojedynków z innymi, tak samo opancerzonymi drononami. Musiał się starać, żeby podczas jednego nurkowania zadać cios na przykład w grupę oczu, a podczas następnego oderwać choć kawałek skrzydła. W tym czasie Xim nabierał prędkości, coraz szybciej zataczając kręgi pod sklepieniem kopuły. Dronon wiedział, że rana na nodze Gallena obficie krwawi. Czekał więc, aż wskutek upływu krwi człowiek osłabnie. Młodzieniec nie mógł sobie pozwolić na taki rozwój wypadków, gdyż groziło mu, że przegra. Zamknął oczy, skupił się i spróbował wyeliminować z głowy wszystkie dźwięki. Usiłował lekceważyć odrętwienie, jakie zaczynało ogarniać jego nogę. Poczuł nagle nikłą woń świeżych kwiatów, dzięki której w jego ciało wstąpiła nowa siła. Domyślił się, że Maggie pochwyciła flakon Nadziei i wyjęła zatyczkę. Otworzył oczy i popatrzył w górę. Xim właśnie zmienił kierunek lotu i nabrawszy prędkości, nurkował ku niemu. Starał się lecieć w taki sposób, żeby zachodzące słońce oślepiało wroga. I nagle Gallen zrozumiał, co było przyczyną klęski jego poprzednika. Veriasse przeprowadził mnóstwo testów, pragnąc ustalić, z jaką siłą powinien zadawać ciosy, żeby strzaskać pancerz zdobywcy. Dokonywał tych prób, uderzając pięścią w nieruchomy egzoszkielet. W obliczeniach ani razu nie uwzględnił tego, jakiemu zwielokrotnieniu ulegała siła uderzenia, jeżeli jego pięść stykała się z pancerzem dronona nurkującego z prędkością osiemdziesięciu mil na godzinę. Gallen nie mógł sobie pozwolić na toczenie walki na warunkach narzuconych przez przeciwnika. Stał nieruchomo. W ostatniej możliwej chwili zamarkował, że pragnie rzucić się w lewą stronę. Biorąc poprawkę, Xim nieznacznie zmienił trajektorię lotu. Zamachnął się, ale Gallen odskoczył w prawo i do tyłu. Uchylając się przed ciosem, wymierzył równocześnie cios w głowę dronona, starając się włożyć w niego całą siłę, jaką jeszcze dysponował. Jego pięść zetknęła się z czaszką z głuchym trzaskiem, ale w tej samej chwili poczuł dotkliwy ból, który przeniknął jego rękę od barku do czubków palców. Impet uderzenia odrzucił go do tyłu. Obaj przeciwnicy potoczyli się w przeciwne strony po murawie. Gallen wiedział, że wybił sobie rękę ze stawu. Obrócił się na brzuch, a potem, niemal oślepiony bólem, uklęknął na kolana. Z trudem wstał. Zataczając się i nadal widząc jaskrawe plamy przed oczami, próbował wypatrzyć Xima. Nagle dostrzegł lorda zdobywcę leżącego o kilkanaście metrów dalej i usiłującego odpełznąć w przeciwną stronę. Podbiegł do przeciwnika. Xim zaczął poruszać kończyną bojową, zapewne chcąc obronić się przed spodziewanym ciosem, ale Gallen wyskoczył w powietrze, jeszcze zanim dronon miał czas ją unieść. Wymierzony czubkiem buta cios wylądował na twarzy Xima, ale Gallen ponownie upadł na plecy. Uniósł głowę i popatrzył na rannego wroga. Lord Xim usiłował pozbierać się z murawy. Chwiejnie wstał, po czym wyprostował się na tylnych nogach i niepewnie wyciągnął ku Gallenowi łapy. Jego twarz była ubrudzona ziemią i trawą, które częściowo zalepiały grupę oczu. Ze szczeliny w czaszce wyciekała cienka strużka jasnoszarej mazi. Ciężko dysząc, Gallen odczołgał się poza zasięg ramion Xima. Ujrzawszy to, lord drononów opuścił kończyny i oparł je o ziemię. Prawdopodobnie chciał chociaż przez kilka sekund odpocząć. Młodzieniec wstał. Wiedział, że jego ręka jest wybita ze stawu. Słyszał nawet przyprawiający o mdłości zgrzyt ocierających się o siebie kości. Z rany na nodze nie przestawała ciec strużka krwi. Xim ponownie uniósł się na tylnych kończynach i gotów do odparcia ataku, wyciągnął przednie. Gallen comął się o krok, przez cały czas pozostając poza zasięgiem śmiercionośnych łap. Przez dłuższy czas stał wpatrzony w oczy dronona, który poruszał jedynym czu-łkiem. Z boku głowy stworzenia ciekła białoszara gęsta ciecz. Prawa grupa oczu była strzaskana, a jedna tylna kończyna ranna, rozszarpana zębami Oricka. Gallen widział w życiu setki osób, które w takiej sytuacji wolały zrezygnować z dalszej walki. Co prawda nie wiedział, jakie myśli mogą teraz lęgnąć się w głowie potwora, ale postanowił dać mu ostatnią szansę. - Błagaj mnie o litość - powiedział-a wówczas cię nie zabiję. - Walcz dalej! - zaklekotał dronon. - Jeżeli sobie tego życzysz - odparł Gallen. Wyskoczył w powietrze i markując kopnięcie, zamachnął się prawą nogą. Xim uniósł kończyny bojowe i młodzieniec zrezygnował z ataku. Zauważył jednak, że stworzenie zareagowało powoli, straszliwie powoli. Xim opuścił i znów uniósł łapy. Obie drżały jak w ataku febry, ale mimo to człowiek, ciężko dysząc, przezornie odskoczył jeszcze dalej. Zdobywca przez kilka chwil stał wyprostowany na tylnych nogach, zasłaniając się przednimi kończynami. Czynność ta przychodziła mu z coraz większym trudem. W końcu, zmęczony, opuścił je, a później oparł o murawę. Ze szczeliny w czaszce nadal wyciekała strużka mazi, teraz jakby nawet nieco szersza. Gallen uświadomił sobie, że stworzenie umiera. Przyglądający się walce zdobywcy coraz głośniej uderzali pałeczkami o membrany. W słuchawce, umieszczonej w uchu Gallena, rozległo się tłumaczenie ich okrzyków: - Zabij go! Skończ z nim! - Jesteście podli i wstrętni! - odkrzyknął Gallen. Odwrócił się i ruszył w stronę Złotej Królowej drononów. Niewielkie białe królewskie larwy, kryjące się dotychczas pod jej nogami, na ten widok rozbiegły się we wszystkie strony. Tlitkani uniosła bitewne kończyny, skrzyżowała je na znak, że się poddaje, po czym pochyliła się i dotknęła czołem ziemi. Nagle Gallen usłyszał za plecami dziwny grzechot. Odwrócił się i zobaczył, że lord Xim przewrócił się na murawę. Młodzieniec podszedł do Złotej Królowej, która nadal krzyżowała kończyny, dając dowód, że zdaje się na jego łaskę. - Zgodnie z regułami walki możesz chcieć mnie tylko okaleczyć - powiedziała. - Jeżeli podejmiesz taką decyzję, nie będę się opierała. Gallen przystanął przed nią, a istota oderwała głowę od murawy i popatrzyła na młodzieńca. - Dlaczego miałbym cię oszczędzić? - zapytał. - Żebyś mogła nadal się rozmnażać? Żeby twoje potomstwo mogło kiedyś rzucić mi wyzwanie? Pałeczki władczyni zaklekotały o membranę głosową. - Urodziłam wielu lordów Opiekunów. Moje dzieci i tak cię wytropią. Nie ujdziesz swojemu przeznaczeniu. Gallen wpatrywał się w nią, ale chyba myślami błądził gdzie indziej. Zbliżył się o krok i zdjął z głowy królowej siatkę Semarritte. Pomyślał, że podoba mu się złoty odcień skóry Tlitkani. Wymierzył pięścią cios w jej głowę. Z niejakim zdumieniem stwierdził, że jego pięści musiały być obdarzone większą siłą niż pięści Veriasse’a, gdyż zamiast pozostawić rysy na pancerzu Złotej Królowej, rozłupał jej czaszkę. Przyglądający się tej scenie zdobywcy unieśli kończyny bojowe i głośno uderzając jednymi o drugie, zaczęli krzyczeć: - Niech żyje Złota! Niech żyją lordowie roju! Gallen uniósł ręce na znak, że prosi o ciszę, a potem powiódł spojrzeniem po zgromadzonym tłumie. Zaczekał, aż zapadnie cisza, po czym zwrócił się do dziewczyny. - Ty im to zakomunikuj - powiedział. - Ty jesteś teraz ich królową. Maggie spiorunowała drononów spojrzeniem i krzyknęła: - Rozkazuję wszystkim: Wynoście się z naszych światów! Gallen odwrócił się plecami do pola walki i wierzchem lewej dłoni otarł pot, jaki perlił się na jego czole. Usłyszał grzechot i szczęk chitynowych pancerzy zdobywców, którzy zaczęli się rozchodzić, by wykonać rozkaz nowej władczyni. Maggie kucnęła obok nieprzytomnego Oricka. Biedny niedźwiedź odniósł tak ciężką ranę, że z trudem oddychał. Niemal cała sierść jednego boku została zbroczona krwią płynącą z rany w barku. Siatka Maggie szepnęła jednak, że zwierzę może przeżyć, jeżeli otrzyma komplet nanoleków, które dziewczyna miała w swoim tobołku. Maggie wepchnęła wszystkie siedem pastylek w głąb paszczy Oricka i postanowiła zaczekać, co będzie dalej. Everynne także leżała w kałuży krwi, ale jej nanoleki już rozpoczęły działanie. Zatamowały upływ krwi i starały się zabliźnić ranę. Maggie nie mogła zrobić nic, czego nie uczyniłyby nanoleki. Gallen podszedł do niej i rzucił na trawę siatkę Semarritte, tak że upadła pod jej stopami. Usiadł na trawie i zaczął pieszczotliwie gładzić niedźwiedzia po pysku. Dziewczyna podniosła siatkę, ale włożyła ją pod pachę. Wokół nich nie przestawały rozbrzmiewać grzechoty i trzaski, z jakimi drononi opuszczali kopułę. Po pięciu następnych minutach okazało się, że nie pozostał żaden. Słońce świeciło bardzo nisko nad horyzontem, rzucając coraz dłuższe cienie. Z miejsca, w którym przebywali, nie było widać pokrywającego powierzchnię omnirozumu bezkresnego morza stopionego szkliwa, a jedynie szklane bańki sąsiednich kopuł. Na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Świeciły intensywniej, niż Maggie widziała na jakimkolwiek innym świecie. Gallen podszedł do plecaka Veriasse’a i wyjął manierkę z wodą, po czym dał się napić najpierw Everynne, a potem Orickowi. Zabandażował ranę na swojej nodze, a potem poprosił Maggie, żeby nastawiła jego rękę. Później przez długi czas siedział obok dziewczyny, trzymając jej dłoń. Żadne się nie odzywało, jeżeli nie liczyć okrzyku, jaki w pewnej chwili wyrwał się z ust Gallena: - O rety, popatrz na to! Maggie uniosła głowę w samą porę, żeby dostrzec spadającą gwiazdę. Po kilku minutach na niebie pojawiły się pierwsze statki gwiezdne odlatujących drononów. Minęła godzina, a Everynne i Orick, którzy zapadli w sen, nadal miarowo oddychali. Siatka Maggie szepnęła jej, że to dobry znak. Istniała duża szansa, że oboje wyzdrowieją. Dziewczyna siedziała przez cały czas w milczeniu, ale nagle się rozpłakała. Gallen objął ją i powiedział: - Jestem naprawdę zmęczony. Jak sądzisz, czy noce na tym świecie są bardzo chłodne? Czy nie powinniśmy okryć Everynne i Oricka pledami? Może rozpalimy ognisko? - Och, przestań mnie nabierać, Gallenie O‘Dayu, dobrze? - powiedziała. - Wiesz przecież, że pod trawą muszą być zainstalowane grzejniki. Jestem pewna, że nie zmarzniemy. - Grzejniki? - zapytał młodzieniec. - A co to takiego? Będąc pewna, że chłopak nadal żartuje, Maggie wymierzyła mu policzek, ale później, kiedy głęboko zajrzała w jego oczy, już nie była tego taka pewna. Czy możliwe, że w ciągu ostatniego tygodnia nauczył się tylu nowych rzeczy, ale nadal nie słyszał o grzejnikach? Gallen roześmiał się, widząc jej zakłopotanie. - Założysz w końcu tę siatkę czy nie? - zapytał. - Jeżeli już o tym mówimy, nie wiem - odparła dziewczyna. - Nikt przecież mi nie nakazuje, żebym się spieszyła. Prawdę mówiąc, lubię uczyć się powoli. Mogłabym założyć jąnagłowęi nauczyć się od razu wszystkiego, ale czułabym się tak, jakbym zjadła jednego dnia wszystkie desery, jakie mogę zjeść w ciągu całego życia. Chyba wiesz, o co mi chodzi. - Jasne - przyznał Gallen. - To byłoby coś paskudnego. - Oprócz tego - ciągnęła Maggie - ta siatka jest własnością Everynne. - To prawda - westchnął młodzieniec. - Nawet jeżeli ona jej nie chce. Wstał, odszedł na bok i po chwili zniknął w mroku. Maggie przypuszczała, że udał się na spoczynek, ale po chwili usłyszała, jak kopie murawę. Trzymał miecz o falistym ostrzu, za pomocą którego wycinał i odkładał na bok bryły gleby. Kiedy wykopał długi i niezbyt głęboki dół, ułożył w nim zmasakrowane ciało Veriasse’a, a potem przykrył je ziemią i kawałkami darni. Przez dłuższy czas spoglądał na grób w milczeniu, poczym odezwał się do dziewczyny: - Czy sądzisz, że istnieje niebo? Maggie ciężko westchnęła. - To całkiem możliwe - powiedziała. - Jeżeli tak - odparł Gallen - w tej chwili Veriasse zapewne strzeże wrót wiodących do raju. Wiesz, nie pozwala wejść grzesznikom. - Jasne, spodobałaby mu się ta praca - zgodziła się dziewczyna. Młodzieniec odszedł na bok, gdzie trawa była mniej zdeptana, a później położył się na wznak. Wyciągnął ręce i oparł głową na splecionych dłoniach, po czym wpatrzył się w gwiazdy widoczne przez przezroczystą kopułę. Na niebie niknęły światełka ostatnich statków drononów. Wyglądał teraz jak wieśniak z Tihrglas, odpoczywający na pastwisku. - Gallenie - odezwała się Maggie. - Co zrobisz, kiedy wrócisz do domu? Nie poprosiła go o to, żeby uwzględnił ją w swoich planach. Nie zamierzała powracać i chociaż rozmawiali o tym, że mogliby znaleźć jakiś świat, na którym zamieszkaliby razem, nie wiedziała, jakie myśli lęgną się w jego głowie. Nie chciała się mu narzucać. Pragnęła, żeby sam zdecydował, co postanowi. - Myślałem o tym - odezwał się po chwili. - Minęło sporo czasu, odkąd łowiłem ryby, a właśnie teraz mam ochotą na łososia. Przypuszczam, że zaraz po powrocie wyprawię się na połów nad strumień Forresta. Kiedy skończę, wyruszą w podróż, żeby lepiej poznać cuda i dziwy świata. - A później, kiedy powrócisz z tej podróży? - nalegała Maggie. - Jeszcze nie wiem. Tihrglas jest bardzo spokojną planetą. Kiedy się zestarzeją, może siądę w starym fotelu bujanym... - Spojrzał w jej oczy. - Nie sądzę jednak, żebym obijając się bez celu, potrafił cieszyć się tym wszystkim dłużej niż dzień czy dwa. Wiesz przecież, że znam pewną dziewczynę, a życie bez niej byłoby... bardzo ponure. Maggie uśmiechnęła się i położyła obok niego na murawie. Przytuliła się; poczuła ciepło jego ciała. Gallen obrócił się na bok i ujął w dłonie jej twarz. Ich usta złączyły się w długim pocałunku. Później zbliżył usta do jej ucha i szepnął: - Nie masz żadnych krewnych na Tihrglas, ale ja pozostawiłem tam matkę, o którą muszę się zatroszczyć. Powinienem wrócić do Clere, chociażby tylko po to, żeby się z nią pożegnać i wynająć kogoś, kto opiekowałby się nią podczas mojej nieobecności. A później będę także powracał co jakiś czas, by upewnić się, że niczego nie potrzebuje. - Oczywiście, przecież nie mógłbyś zostawić jej na zawsze bez opieki - rzekła dziewczyna. - Możesz powiedzieć jej, że znalazłeś dobrą pracę jako strażnik statków gwiezdnych jakiegoś przedsiębiorcy. Wówczas będziesz mógł czasami wpadać do domu, by odwiedzić matkę i zapytać o jej zdrowie. Gallen kiwnął głową i zamknął oczy. Maggie leżała obok niego przez dłuższą chwilę, nie odzywając się ani słowem. Zauważyła jednak, że młodzieniec zasnął. W pierwszej chwili ją to rozgniewało, ale później jakaś rozsądniejsza część jej mózgu powiedziała: „Ach, biedny chłopak, niech śpi i odpoczywa. W ciągu ostatniego tygodnia przeżył tyle, że teraz jest wyczerpany”. Sama nie mogła jednak zasnąć. Wstała i postanowiła sprawdzić, jak czują się Everynne i Orick. Oboje zapadli w głęboki sen. Dziewczyna przemyła im rany, a potem usiadła obok na murawie i zapatrzyła się w srebrzystą siatkę. Z obrzeża zwisały tysiące mikroskopijnych kółeczek, misternie splecionych w taki sposób, że przypominały delikatną kolczugę. Były mniejsze niż te, jakie widziała w innych siatkach. Uświadomiła sobie, że siatka Semarritte została wykonana przy użyciu bardziej zaawansowanej technologii. W końcu, nie mogąc oprzeć się pokusie, założyła ją na głowę. Poczuła chłód i ciężar splotów, które spoczęły na jej ramionach i plecach, a nawet spłynęły między piersi. Przez długą, nieskończenie długą chwilę czekała, spodziewając się, że urządzenie zawładnie jej mózgiem w ten sam sposób, jak kiedyś uczynił to Przewodnik. Czuła, że z każdą chwilą ogarniają coraz większe przerażenie. Starała się usunąć z mózgu wszystkie myśli, żeby pozbyć się przerażenia, ale jej umysł nie napełniał się nową wiedzą. Prawdę mówiąc, nie czuła nic niezwykłego. W końcu, kiedy postanowiła zedrzeć siatkę z głowy i pogardliwie odrzucić na murawę, w jej głowie pojawił się wizerunek kobiety. Nieznajoma miała długie czarne włosy i nieprawdopodobnie gładką mlecznobiałą cerę. Każdy rys twarzy i szczegół budowy ciała wskazywał, że kobieta jest ucieleśnieniem wszystkich ideałów. Maggie nie musiała prosić jej, żeby się przedstawiła. - Fale twojego mózgu nie zgadzają się z falami mojego - odezwała się Semarritte. - Mogę wprawdzie połączyć swój mózg z twoim, dzięki czemu poznasz cząstkę wiedzy kryjącej się w omnirozumie, ale podobnie jak w wypadku drononów, którzy także chcieli władać tym urządzeniem, twoja zdolność panowania nad nim byłaby ograniczona. A poza tym wzdragam się zawładnąć twoim mózgiem, skoro już na samą myśl o tym czujesz takie przerażenie. Czego właściwie pragniesz? - Chcę znaleźć planetę, która stałaby się moim nowym domem - oznajmiła dziewczyna. - Wiesz wszystko o dziesiątkach tysięcy światów. Myślałam, że może i ja mogłabym posiąść tę całą wiedzę. Maggie ujrzała, że Semarritte wyciąga palec i dotyka nim miejsca, znajdującego się między jej oczami. Poczuła, że zakręciło się jej w głowie, a potem kobieta cofnęła palec. W jej zachowaniu zaszła jednak subtelna zmiana. Popatrzyła na Maggie, jakby nigdy przedtem jej nie widziała. - Nie byłabyś zadowolona, gdybym nauczyła cię wszystkiego, co wiem na temat każdego świata - oznajmiła. - Będziesz szczęśliwa dopiero wówczas, kiedy sama odwiedzisz każdy świat i poznasz wszystkie jego zalety i wady. - Masz rację - odparła dziewczyna. - A poza tym nie szukasz świata tylko dla siebie - ciągnęła Semarritte. - Pragniesz znaleźć planetę, na której byłabyś szczęśliwa ze swoim ukochanym, Gallenem. Nie jestem pewna, czy taki świat w ogóle istnieje. - Powiedz mi chociaż, od jakiego powinnam zacząć poszukiwania. - Od Tremonthin - odparła Semarritte, ciepło uśmiechając się w myślach Maggie. - Nauczysz się tam wielu rzeczy, a Gallen przekona się, że jego umiejętności zostaną poddane trudnej próbie. - Dziękuję ci - rzekła Maggie, po czym zdjęła siatkę z głowy. Niemal natychmiast poczuła, że jej wizja była czymś dziwnym, nierealnym, podobnym do snu, o którym zapomina się w kilka chwili po przebudzeniu. Zastanawiała się nawet, czy w ogóle to wszystko się jej nie przywidziało. Wróciła do Gallena, ułożyła się obok niego i zasnęła. Młodzieniec objął ją, jakby zamierzał strzec nawet podczas snu. ROZDZIAŁ 22 Przez następne dziesięć dni Gallen i Maggie opiekowali się Orickiem i Everynne. Czuwali, przyglądając się, jak oboje odzyskują siły. Każdego dnia przylatywało z odległych światów coraz więcej ambasadorów, dygnitarzy i potężnych lordów, którzy chcieli w ten sposób uczcić kres panowania drononów. Pierwsi przybyli Tharrinowie, delegaci z najdalszych krańców trzech galaktyk, którzy już następnego dnia po prostu pojawili się na drodze prowadzącej do pałacu. Przeskoczyli przez własne wrota, znajdujące się na ich światach. Wkrótce na planecie pojawiło się mnóstwo kobiet i mężczyzn, od których promieniował dziwny spokój. Gallen poprosił kilka osób, żeby pomogły mu obmyć ciała Everynne i Oricka i przenieść na wielkie łoża, znajdujące się w pałacowych sypialniach. Kilku Tharrinów ostrożnie wniosło kobietę i niedźwiedzia do środka, gdzie lekarze, wyprosiwszy za drzwi wszystkich innych, zajęli się ich ranami. Oświadczyli, że oboje niedługo wyzdrowieją. Później Tharrinowie zażądali, żeby Gallen i Maggie przyjęli ich na specjalnej audiencji. Zorganizowano ją w zacisznej komnacie na tyłach pałacu. Jeden z dostojników, obdarzony wielką władzą lord Meron, odbył poważną rozmowę z dziewczyną. Mężczyzna był wysoki i potężnie zbudowany. Miał długie, spływające na ramiona brązowe włosy i przenikliwe zielone oczy. Ujął rękę Maggie i spojrzał na dziewczynę. - Wiesz, chyba nie byłoby najlepiej dla twojego ludu, gdybyś próbowała korzystać z omnirozumu - powiedział. - Wiem o tym - odparła Maggie. - Należałoby zacząć od tego, że nigdy go nie pragnęłam. Gallen i ja zdobyliśmy go dzięki przypadkowi. Mężczyzna poklepał jej dłoń. - Liczy się tylko to, że go zdobyliście i że drononi właśnie was obarczą całą odpowiedzialnością. - Czy nie mogę przekazać go komuś innemu? - zapytała dziewczyna. - Na przykład zwrócić Everynne? - Możesz zwrócić omnirozum Everynne - stwierdził Meron - ale nie możesz obarczyć kogokolwiek innego odpowiedzialnością za władanie światem drononów. Obce istoty uważają, że teraz ty jesteś ich Złotą Królową, i do ciebie będą się zwracały o radę. Jeżeli nie będziesz wywiązywała się z obowiązków, ich rój zostanie pochłonięty przez inne. Meron nie powiedział tego wyraźnie, a zatem Maggie zapytała: - Mimo to będą starali się mnie zabić, prawda? Mężczyzna kiwnął lekko głową. - Możemy stworzyć barierę między nimi a tobą, by w ten sposób cię ochronić - powiedział. - Prawdę mówiąc, już dokonaliśmy niezbędnych zmian orbity omnirozumu. Będziemy chcieli go ukryć, tak aby znów nim nie zawładnęli. Ty także będziesz musiała się ukryć, najlepiej przenosząc się z jednego świata na drugi, podobnie jak przed tobą czyniła to Semarritte. - Jakim cudem będę mogła być władczynią drononów, jeżeli będę się przed nimi ukrywała? - zapytała Maggie. - Możesz mianować regenta. Kogoś, kto będzie sprawował władzę w twoim imieniu. - Everynne? Meron kiwnął głową. - Jest odpowiednią osobą. W pewnym sensie nawet wyświadczysz jej przysługę. Drononi nie będą uważali jej za cel swoich machinacji, a ty będziesz mogła rządzić nimi, pozbywszy się obaw. Maggie po namyśle kiwnęła głową. Gallen doszedł jednak do wniosku, że ich zwycięstwo ma wiele niekorzystnych aspektów. Położył dłoń na ramieniu dziewczyny i szepnął: - Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Jakoś sobie poradzimy. - Och, z pewnością - odparła. - A zresztą i tak zamierzałam odbywać podróże po różnych światach. Ta sytuacja tylko jeszcze bardziej mnie zachęci. Sprawi, że nie będę mogła długo wytrzymać w jednym miejscu. Dopiero następnego wieczora Everynne i Orick mogli usiąść i coś zjeść, a Maggie zaczęła wydawać rozkazy mające na celu wyrzucenie ułów drononów ze światów zamieszkanych przez ludzi. W ciągu kilku kolejnych dni przybywało coraz więcej delegatów z wielu światów. Planeta, na której znajdował się omnirozum, zaroiła się od nie kryjących radości ludzi. Wkrótce stała się miejscem tak gwarnym i rojnym jak niejedna gospoda w Baile Sean podczas jesiennych targów. Następnego dnia Everynne, wciąż opłakująca Veriasse’a, po raz pierwszy założyła na głowę siatkę Semarritte. Uczyniła to tuż po zachodzie słońca, czwartego dnia ich pobytu na planecie. Do tego czasu wszyscy drononi odlecieli ze światów należących do ludzi. Na planecie z omnirozumem przebywało kilkuset dygniatrzy. Mimo to Everynne nie zaprosiła ich, żeby byli świadkami tego wydarzenia. Zaplanowała, że publiczna ceremonia odbędzie się trochę później, a na razie pragnęła uczynić to tylko w obecności Oricka, Maggie i Gallena. - Wszyscy troje walczyliście dla mnie, przemierzając wiele światów - oświadczyła. - Pomogliście mi, dzięki czemu odniosłam zwycięstwo. Zawdzięczam wam życie. Chciałabym, żebyście teraz byli świadkami śmierci Everynne i ponownego narodzenia się Semarritte.. Udali się do sali tronowej. Komnata nie miała sufitu. Stał w niej tylko ogromny, okryty czerwonym suknem tron, na którym można było siedzieć i spoglądać przez przezroczystą kopułę na gwiazdy. Maggie, Orick i Gallen usiedli półkolem na podłodze u stóp kobiety. - Czy musisz nosić na głowie tę siatkę? - zapytał Orick. - Drononi odlecieli, ale jej nie zabrali. Everynne uśmiechęła się do niedźwiedzia. - Tharrinowie robią wszystko, żeby ktoś inny mógł zająć moje miejsce, ale przygotowanie tej osoby zajmie wiele lat - powiedziała. - W tym czasie ktoś musi sprawować władzę nad dziesięcioma tysiącami światów. Nie cieszy mnie to, co robię, ale tak, muszę założyć siatkę. Nadejdzie taki czas, kiedy i ty, Oricku, będziesz musiał wypełnić swoje obowiązki. Powrócisz do domu i zostaniesz potężnym i mądrym przywódcą wszystkich niedźwiedzi. Gallen pożegnał się z Everynne i po raz ostatni ją pocałował. Kobieta rozpłakała się i uścisnęła najpierw jego, by po chwili wziąć w objęcia Maggie. W końcu przytuliła się do Oricka i pozostała tak dłuższą chwilę. Nie kryła łez płynących z oczu. Kiedy pożegnania dobiegły końca, usiadła na tronie i założyła siatkę. Drżała. Gallen ujął jej lewą dłoń, Orick ukrył w łapach prawą. Everynne siedziała dumnie wyprostowana jak królowa, a srebrzyste łańcuszki spływały na ramiona. Nic jednak się nie działo. Dopiero po kilku minutach jej oczy zaczęły lśnić dziwnym blaskiem, jakby kobieta wpatrywała się w bezkresną wieczność. - Jakie to piękne! - zawołała. Po jej policzkach płynęły łzy. Gallen uścisnął jej drżącą rękę i spojrzał w oczy. W tej samej chwili Everynne uległa przeobrażeniu. Uśmiechnęła się, wyraźnie uszczęśliwiona. Wydawało się, że promieniuje od niej nieziemska jasność. Głęboko odetchnęła i wydała kilka cichych okrzyków, jeden po drugim. W końcu zapewne nie mogła tego dłużej znieść, gdyż zemdlała. Gallen obserwował ją i nagle uświadomił sobie, że chyba jej zazdrości. Miał wrażenie, że Everynne odeszła, zostawiając go samego. Wyprawiła się do odległego miejsca, do którego on nie będzie mógł nigdy dotrzeć. Przypomniał sobie, że kiedy był chłopcem, biegł między drzewami. Gonił ojca, który dosiadając czarnego konia, wyruszył w góry. Pamiętał, że rozpaczliwie pragnął towarzyszyć ojcu w tej wyprawie. Teraz czuł się tak samo. Kiedy Everynne zemdlała, Gallen i pozostali prawie przez dwie godziny czekali cierpliwie, aż oprzytomnieje. Orick, siedząc przez cały czas obok niej, nie wypuszczał z łap jej dłoni. Gallen jednak wstał i zaczął krążyć po komnacie, od czasu do czasu unosząc głowę i wpatrując się w gwiazdy. Rozmyślał o nich. Przebywał przecież na pięciu światach, krążących wokół pięciu takich gwiazd. W pewnej chwili podeszła do niego Maggie, objęła go ramieniem i także zaczęła obserwować rozgwieżdżone niebo. Po kilku minutach Orick zawołał: - Budzi się! Odzyskuje przytomność! Gallen i Maggie powrócili do tronu, na którym siedziała Everynne. Kobieta poruszyła się i otworzyła oczy. Uśmiechnęła się na widok całej grupy. Sprawiała wrażenie dziwnie zadowolonej i odprężonej, spokojniejszej niż kiedykolwiek przedtem. W jej oczach lśniło dziwne światło. - Semarritte? - zapytał cicho Gallen. Everynne pokręciła głową. - Semarritte umarła - oznajmiła. - Do chwili kiedy założyłam siatkę, jej świadomość była ukryta w omnirozumie. Moja matka wiedziała jednak, że czuję przerażenie na myśl o połączeniu się z jej rozumem, więc tylko powitała mnie, a później umarła. - Skąd mogła wiedzieć, że czułaś przerażenie? - zainteresował się Orick. - Przecież Maggie jej to powiedziała - oznajmiła Everynne. Pochyliła się i poklepała dłoń dziewczyny, ale nie wyjaśniła, co właściwie miały oznaczać jej słowa. Gallen nie wiedząc, co o tym sądzić, po prostu spoglądał to na kobietę, to na dziewczynę. Jeszcze tego samego wieczora Everynne wzięła udział w publicznej ceremonii połączenia z omnirozumem. Jej świadkami były setki Tharrinów, doradców i ambasadorów różnych światów. Podczas uroczystości Maggie, nowa Złota Królowa, wobec wszystkich zebranych mianowała kobietę regentką świata drononów. Przekazała jej obowiązki, które byłyby dla niej niepożądanym ciężarem. W pewnym sensie wtedy po raz ostatni Gallen widział Everynne. W ciągu kilku następnych dni usiłował porozmawiać z nią w tej czy innej sprawie, ale za każdym razem przychodziło mu to z coraz większym trudem. Po prostu w trakcie każdej rozmowy kobieta przewidywała, o co Gallen zapyta albo co powie. Udzielała odpowiedzi na pytania, których nie zdążył zadać, a także opowiadała mu o sobie więcej, niż chciałby wiedzieć. I zawsze w jej oczach płonął dziwny blask, intensywny i przerażający. To właśnie wówczas młodzieniec zrezygnował z wyprawienia się do Gort Ard i popatrzenia na twarz posągu wyrzeźbionego przez świętego Kelly’ego. Jeżeli pragnął ujrzeć twarz Boga, wystarczyło, żeby popatrzył na oblicze Everynne. Wieczorem dziewiątego dnia na planecie pojawiło się tylu nowych dygnitarzy, że kobieta była nieustannie zajęta rozmowami z ludźmi, którzy przybyli, żeby złożyć jej gratulacje. W ciągu poprzednich ośmiu dni lordowie z wielu światów wydawali uroczyste przyjęcia i Gallen zaczynał rozumieć, że odtąd właśnie tak będzie wyglądało życie Everynne. Przyjęcia będą organizowane każdego wieczora przez wiele lat. Podczas dotychczasowych uroczystości dygnitarze z różnych światów starali się namówić Gallena, żeby został lordem Opiekunem, ale on czuł się tym wszystkim zakłopotany. Zaczynał mieć tego dosyć i marzył tylko, aby opuścić planetę. W końcu podszedł do Everynne i powiedział: - Myślę o tym, żeby odlecieć. Chyba nie jestem stworzony do takiego życia. - Dobrze wiesz, że możesz zostać tu tak długo, jak zechcesz - odparła kobieta. - A jeżeli pragniesz odlecieć, nikt cię nie będzie zatrzymywał. - Chodzi mi o matkę - wyznał młodzieniec. - Starzeje się i zaczyna chorować. Niepokoję się o stan jej zdrowia. Everynne kiwnęła głową i uśmiechnęła się do niego. - 1 pewnie czegoś chcesz ode mnie - rzekła. - Muszę przyznać, że nie znam nikogo, kto bardziej niż ty zasłużył na nagrodę. Czy właśnie tego oczekujesz? - Tak - przyznał. Spodziewał się, że za chwilę kobieta zapyta, czego pragnie w zamian za uratowanie jej życia i pokonanie lordów roju. Pośród rzeczy, które mogłaby mu dać, z pewnością było wiele bardzo cennych, ale Gallen pragnął tylko jednej. Obawiał się jednak, że cena, jakiej zażąda za swoje usługi, może wydać się Everynne zbyt wygórowana. Spodziewając się odmowy, przygotował mnóstwo argumentów, ale zanim zdążył poprosić, kobieta powiedziała: - Tak, możesz dysponować kluczem do wrót światów, ale tylko pod jednym warunkiem. Musisz często nosić na głowie siatkę, a jeżeli wezwę cię na pomoc, nie będziesz mógł odmówić. - Oczywiście - odparł z ulgą Gallen, wdzięczny za to, że się zgodziła. Everynne dotknęła jednak jego policzka i musiał obrócić głowę, i spojrzeć w jej oczy. - Nie lekceważ tej obietnicy - przykazała. - Jeszcze nie wiesz, dlaczego mogę chcieć cię wezwać. Gallen ujrzał w jej oczach straszliwy blask; przeraził go i przeniknął do głębi duszy. Tymczasem kobieta sięgnęła do kieszeni i wyjęła nowy medalion, który miał nosić przyczepiony do siatki. Ukryte w jego wnętrzu urządzenie pozwoliłoby mu usłyszeć jej wezwanie. Razem z medalionem Everynne wręczyła mu klucz do labiryntu światów. Uczyniła to tak szybko, że zapewne tylko czekała na to, aż poprosi ją o ten przedmiot. Tego wieczora wszyscy zgromadzili się pod ogromną kopułą w komnacie, w której stłoczyło się cztery tysiące dostojników z różnych światów. Gallen rzadko miał okazję widzieć aż tyle osób w jednym miejscu. Również Orick spoglądał ze zdumieniem na ciżbę ludzi. Wszyscy lordowie byli ubrani w różnobarwne odświętne stroje, dzięki czemu tłum mienił się niezliczonymi barwami tęczy. Setki służących-androidów roznosiło tace z wykwintnymi potrawami. Przez cały wieczór wokół Gallena, Oricka i Maggie gromadziły się tłumy ludzi pragnących podziękować im i pogratulować. Everynne rozmawiała z lordami w przeciwległym krańcu pomieszczenia. Po wielu godzinach przyjmowania hołdów Orick poczuł jednak, że zaczyna być zmęczony. - Chyba będę musiał się stąd wynosić, Gallenie - oznajmił. - Myślę, że odzyskałem już tyle sił, iż mogę wyruszyć w drogę do domu. Co prawda zamierzałem jeszcze trochę pozostać u boku Everynne, gdyż nie chciałem zostawiać jej samej, ale ona ma teraz tylu nowych doradców Tharrinów, że chyba nie będzie mnie potrzebowała. - To możliwe - przyznał Gallen - ale dlaczego nie miałbyś zapytać jej, czy jeszcze będziesz jej potrzebny? To prawda, że rozmawiają z nią różni ludzie, a wszyscy wielbią ją i podziwiają, ale ty jesteś przecież jej przyjacielem. Niedźwiedź burknął coś w odpowiedzi, po czym wrócił do wielkiej sali i zaczął przeciskać się przez tłum w stronę kobiety. Po chwili oboje skierowali się do wyjścia i razem zniknęli w bocznej komnacie. Niemal o północy Orick wrócił do pokoju Gallena. Wyglądało na to, że nie posiada się z radości. - Czy wiesz, że te pigułki, które dała mi Maggie, pozwolą mi cieszyć się życiem przez pięćset lat albo dłużej? - zapytał. - Nie, tego nie wiedziałem - skłamał młodzieniec. - Rozmawiałem z Everynne - ciągnął niedźwiedź. - Nie zamierza pozostać tu na zawsze. Za jakieś dziesięć lat przybędzie tu nowy Tharrin, który zajmie jej tron i zostanie regentem. Everynne zamierza wówczas wrócić na Tihrglas i przez jakiś czas będzie tam mieszkała. Obiecałem, że pokażę jej najpiękniejsze miejsca na planecie. - To doskonale - ucieszył się Gallen. - A zatem jesteś gotów powrócić do domu? - spytał Orick. - Tak. - To dobrze - rzekł niedźwiedź. - Idę teraz i powiem o tym Maggie. Everynne obiecała, że za chwilę przeprowadzi nas przez wrota. Gallen zapakował i związał swoje rzeczy osobiste - ubranie i broń, a także siatkę i miecze, które nosił Veriasse - po czym wszyscy troje postanowili pożegnać się z Everynne. Kobieta miała na sobie ten sam podróżny błękitny płaszcz z kapturem, jakby zamierzała towarzyszyć im w drodze do domu. - Następnym razem, kiedy mnie zobaczycie - powiedziała - będę ubrana w tę szatę. Poprowadziła ich nieużywanymi korytarzami i przejściami w głąb omnirozumu do tajemnych podziemnych pieczar, o których istnieniu drononi nigdy się nie dowiedzieli. Za ukrytymi opancerzonymi drzwiami znaleźli starożytne wrota barwy wypolerowanego mosiądzu, chociaż teraz bardzo zakurzone. Były ozdobione cudownie rzeźbionymi wizerunkami ludzi i zwierząt pochodzących z różnych światów. - To są wrota, które umożliwią wam przeskoczenie na każdą planetę, na jaką zechcecie - oznajmiła. - Przejdźcie przez nie, a ja skieruję was do domu. Pod kamiennym łukiem zalśniła bladozielona poświata. Gallen, Maggie i Orick uścisnęli Everynne i pożegnali się z nią po raz ostatni. Później wszyscy razem wstąpili w chłodną mgiełkę rozdzielającą oba światy. Okazało się, że wylądowali na leśnej ścieżynie, która wiła się pod ogromnymi sosnami porastającymi górskie ubocza. Znad szczytów gór ukazywała się właśnie jaskraworóżowa tarcza słońca. Z rosnących na skraju ścieżki krzaków dobiegał świergot papużek falistych, a gdzieś w oddali słychać było pohukiwanie sowy. W powietrzu unosiły się wonie tak słodkie jak pocałunki Maggie. Gallen zaczął głęboko oddychać. Przez większą część dnia wędrowali ścieżyną, aż dotarli do niewielkiego miasta. Nazywało się Gort Iseal. Dopiero tam powiedziano im, że znajdują się o wiele mil od domu, w północnej części hrabstwa Obhiann. Noc spędzili w gospodzie. Goście wprawdzie rzucali na nich podejrzliwe spojrzenia, ale Gallen przeprosił ich za dziwaczne stroje, po czym szybko schował siatkę do torby. Maggie i Gallen usiedli przy stole ustawionym blisko kominka, na którym płonął wesoły ogień, po czym zamówili wystawną kolację. Kiedy zaspokoili głód, pogrążyli się w rozmowie. Do tylnych drzwi gospody zapukało kilkoro niedźwiedzi upominających się o odpadki z kuchni. Orick wyszedł na dwór, żeby porozmawiać z młodą samicą. Kiedy wrócił, natychmiast podszedł do stolika, przy którym Maggie rozmawiała z Gallenem. Nie ukrywał podniecenia. - Czy wiecie, że ta młoda niedźwiedzica zaprosiła mnie na Święto Łososi? - zapytał. - Czy możecie w to uwierzyć? Opuściliśmy ten świat tak dawno, a mimo to zdążyliśmy na tę uroczystość! Gallen kiwnął głową, po czym spojrzał uważnie w oczy przyjaciela. Orick miał ochotę iść na festyn. Nie mogło być co do tego cienia wątpliwości. - No, to dlaczego nie skorzystasz z zaproszenia? - zapytał. - Co cię powstrzymuje? - No cóż - odparł zakłopotany niedźwiedź. - Niedawno złożyłem przysięgę. Ślubowałem Bogu, że w ciągu całego życia zabawię się tylko z jedną samicą. Gallen przez chwilę patrzył w oczy Oricka, po czym powiedział: - Posłuchaj, Bogu można służyć na tyle sposobów, ilu żyje ludzi którzy pragną być Jego sługami. W ciągu ostatnich kilku dni pomogłeś ocalić życie nie tylko wszystkich ludzi żyjących na tej planecie, ale także innych istot ludzkich, mieszkających na dziesięciu tysiącach pozostałych światów. Teraz ta niedźwiedzica prosi cię, żebyś zechciał jej towarzyszyć, a ty czujesz wyrzuty sumienia na myśl o tym, że przy tej okazji możesz zaznać trochę przyjemności. Dlaczego nie miałbyś spełnić jej życzenia? Dlaczego chcesz sprawić jej przykrość? - To prawda - dodała Maggie. - Jestem pewna, że wywrzesz na niej wstrząsające wrażenie. Już nigdy nie pozna nikogo takiego jak ty. Orick sprawiał wrażenie zakłopotanego. - No, dobrze, jeżeli tak patrzycie na te sprawy... - powiedział. - Myślę, że właściwie macie rację. Przez kilka chwil został z nimi, obiecując, że wkrótce wróci i z pewnością zdąży na ślub obojga przyjaciół, po czym zniknął z niedźwiedzicą w mrokach nocy. Następnego ranka Gallen sprzedał wymiennik powietrza jakiemuś żeglarzowi, a za uzyskane pieniądze kupił parę rączych koni. Postanowił, że on i Maggie powrócą do domu w wielkopańskim stylu. Tego wieczora jednak, kiedy docierali do hrabstwa Morgan, rozpętała się straszliwa burz*a. Oboje schronili się w najbliższej gospodzie, gdzie usiedli przt stoliku i zaczęli układać plany na przyszłość. Wiedzieli, że teraz, gdy ojciec Heąny nie żył, nikt inny nie będzie sprzeciwiał się zamążpójściu dziewczyny. Gallen planował, że ceremonii zaślubin dokona jego kuzyn mieszkający w An Cochran. Rozmawiając półgłosem o swoich planach, usłyszeli nagle, że jeden z mieszkańców pobliskiej wioski, pijący piwo przy sąsiednim stole, powiedział: - Popatrzcie tylko, co za straszliwa ulewa! I pomyśleć, że jeszcze nie ma nawet połowy września! Maggie odwróciła się w stronę Gallena i szepnęła: - Którego dnia opuściliśmy Tihrglas? - Piętnastego września - odparł młodzieniec. Dziewczyna wstała i podeszła do stolika, przy którym siedział mężczyzna. - Którego mamy dzisiaj? - zapytała. - Dzisiaj? Czternastego - odparł nieznajomy. Maggie usiadła obok Gallena, który nie chciał wierzyć własnym uszom. Ta spryciara Everynne znów cofnęła ich w czasie! Przypomniał sobie nagle, że nieco później tej samej nocy spotka grupę rzezimieszków i sidha. Będzie wówczas kroczył ścieżką wiodącą do wioski An Cochran, odległej o jakieś dwanaście mil od gospody. - Maggie, najdroższa - powiedział. - Czy wybaczysz mi, kochanie, jeżeli na kilka godzin cię opuszczę? Muszę załatwić bardzo ważną sprawę. Obiecuję, że wrócę do ciebie, jeszcze zanim wzejdzie słońce. - No cóż - odparła dziewczyna. - Jeżeli to jest takie ważne... - To nie będzie nic trudnego - oznajmił Gallen. - Myślę jednak, że muszę ocalić życie pewnemu człowiekowi. Udał się na górę do swojego pokoju i zaczął szperać w tobołku. Wyciągnął z niego czarny płaszcz z kapturem, czarne rękawice i siatkę, którą założył na głowę. Na samym dnie znalazł promieniującą niebieskofioletowym blaskiem maskę, którą dostał w prezencie, kiedy przebywał na Fale. Z plecaka Veriasse’a wyciągnął długi sztylet o falistym ostrzu, którym sidh groził napastnikom. Włożył czarny płaszcz i rękawice, dzięki czemu zaczął wyglądać jak prawdziwy lord Opiekun. Przypasał miecz i sztylet, po czym osiodłał konia i sieczony strugami ulewnego deszczu, zniknął w ciemnościach, by wyruszyć na spotkanie z przeznaczeniem.