Michael Bishop NIE MASZ WROGA PRÓCZ CZASU Tłumaczył Zbigniew A. Królicki Floydowi J. Lasleyowi Juniorowi, naszemu dobremu irlandzkiemu ojcu chrzestnemu OD AUTORA Mój wydawca, David Hartwell, ściśle ze mną współpracował przy opracowywaniu ostatecznej wersji tego rękopisu, tak jak pod- czas pisania przeze mnie innych powieści. Chcę wyrazić wdzięcz- ność zarówno jemu, jaki jego rodzinie za opiekę nade mną podczas trzydniowego posiedzenia, które poświęciliśmy niezwykle dokład- nej korekcie mojego dzieła. Wiele zawdzięczam również mojej żonie, Jeri Bishop, która pomagała mi, podtrzymywała mnie na duchu i podsuwała pomocne sugestie zarówno podczas zbierania materiałów do tej książki, jak i podczas pracy nad tekstem. Wydarzenia opisane w Nie masz wroga prócz czasu są oczy- wiście fikcją. Na żadnej mapie nie znajdziecie kraju o nazwie Za- rakal, który z opisu może przypominać Kenię. Czytelnik nie po- winien jednak z góry zakładać, że Zarakal i Kenia są identyczne pod względem historycznym, politycznym i socjologicznym. Nie są i wcale takimi być nie miały. Wytworem mojej wyobraźni jest również przedludzki członek rodziny naczelnych, którego określiłem jako Homo zarakalensis. Wymyśliłem tego nie istniejącego przodka ludzkości dla potrzeb narracyjnych i dramatycznych. W przeważającej części moje paleoantropologiczne nazewnic- two zostało zaczerpnięte z języka naukowców, usiłujących rozwią- zać zagadkę pochodzenia człowieka. Ostrzegam jednak czytelnika, aby nie traktował tej książki jako podręcznika ewolucji człowieka, co wcale też nie oznacza, że zamierzałem wprowadzać w błąd tych, którzy szukaliby informacji w tej sprawie. Zagorzałe spory dotyczące klasyfikacji i interpretacji odkryć będą trwać jeszcze długo. Za dziesięć lat, a może mniej, terminy takie jak Homo habilis albo Australopithecus afarensis mogą być takso- nomicznymi skamieniałościami — dokładnie tak, jak określane tymi nazwami kości, które są wszystkim, co pozostało z dwunogich stworzeń, przed milionami lat będącymi pionierami ludzkości. Michael Bishop Pina Mountain, Georgia 23 czerwca 1981 PROLOG „Proszę następne przezrocze!" Tak naprawdę, zanim zacząłem prawdziwe podróże w czasie, wielokrotnie odbywałem je w myślach. Aż do chwili, w której wyruszyłem, moje życie przypominało pokaz przezroczy z marzeń, oddzielonych jedno od drugiego wieloma krótkimi przerwami czer- ni, podczas których z napięciem czekałem na następny slajd. Niekie- dy sny i czerń przeplatały się tak szybko, iż nie byłem w stanie ich rozdzielić. Niezdolność rozróżnienia snu od jawy może być oznaką szaleństwa lub darem. Po ponad trzydziestu latach prób zespolenia jednego z drugim w jakąś sensowną całość zrozumiałem, że w moim przypadku to jest — a raczej był — dar. Kiedy miałem cztery lata, mój ojciec Hugo przyniósł do domu rzutnik, wypożyczony z biura Bazy Sił Powietrznych w Wichita w Kansas. Była to machina z kolistym magazynkiem i jeżeli trzaska- ło się przełącznikiem dostatecznie szybko, te same sceny — momen- ty przeszłości — zaczynały się powtarzać w migotliwym rytmie. W pewnym sensie każdy zestaw slajdów był machiną czasu, a seria obrazków na ścianie albo płóciennym ekranie stawała się cykliczną projekcją minionych dni. Większą frajdę sprawiały mi puste miejsca pozostawione w ma- gazynku, tworzące na ekranie plamy oślepiającej bieli — a to dlate- go, że mój tato, który mówił po angielsku z wyraźnym latynoskim akcentem, uwielbiał wygłaszać wówczas zabawne komentarze: — Tyłek Moby Dicka! — Człowiek śniegu na zebraniu Ku-Klux-Klanu! — Polarny miś w basenie waniliowego kremu! Wraz z Anną, moją siostrą, wykrzykiwaliśmy własne nazwy — z których większość była jeszcze bardziej zwariowana niż te wymy- ślone przez Hugona — aż w końcu nasza mama, Jeanette, zwolen- niczka normalności, zaczynała ponaglać tatę, by zakończył pokaz. Usiłowała też utrzymać porządek w zestawach slajdów — każdy płaski magazynek mieścił ich sto — więc rzadko zdarzały się okazje do takich wygłupów. Nie w tym rzecz, że matce brakowało poczucia humoru. Dla niej slajdy były odwzorowaniem rzeczywistości, man- dalą konkretnego i w pełni zrozumiałego doświadczenia. Ich główną zaletą była możliwość ponownego przeżywania zarejestrowanych na kliszy wydarzeń. Potem, kiedy Hugona przeniesiono z McConnell do bazy lotni- czej Francisa E. Warrena pod Cheyenne w Wyoming, a Jeanette zaczęła pracować w jednym z miejscowych dzienników jako felie- tonistka, nasza rodzina fotografowała się rzadziej. Zestawy slajdów powstawały przy okazji urodzin, wakacji lub chwilowych napadów nostalgii u Jeanette — ale kiedy obejrzało się dany zestaw ze cztery, pięć razy, był on równie przewidywalny, jak telewizyjne sit-comy. „John-John pokazujący krowy" zawsze poprzedzał „Jeanette odcią- gającą John- Johna od pastwiska", a po nim następował nieodmiennie „John-John wyszykowany na jesienny spacer". Można było mieć pewność, że taka właśnie będzie kolejność. Z nieuchwytnych odcinków ciemności pomiędzy kliknięciami magazynka zacząłem sobie tworzyć swoje prywatne „slajdy". W rze- czy samej, mniej więcej w wieku ośmiu lat nauczyłem się wpadać podczas projekcji w osobliwy trans; podczas tych przerw przywoły- wałem wizje obrazów jeszcze starszych niż te migające na ścianie. Dałem się już poznać rodzinie jako marzyciel —- nie z tych nieobec- nych myślami, z podbródkami wspartymi na dłoniach, których spo- tyka się w każdej izbie lekcyjnej, ale marzycielem z rzadkiego gatunku wizjonerów — a teraz jestem pewien, że zamiłowanie Jeanette do tych pokazów przezroczy było wynikiem jej wysiłków (podjętych z jak najlepszych pobudek) zmierzających do silniejsze- go związania mnie z rzeczywistością. Chciała umocnić moje związki z rodziną Monegalów, przez podkreślenie jej trwałości, żywotności i pokazanie mi mojego miejsca wśród nich. Jak już powiedziałem, każdy zestaw przezroczy był machiną czasu (o ściśle i wygodnie określonym zasięgu) — ale też znamie- niem jarzma codzienności i status quo. Ignorując przeszłość rodziny Monegalów i obdarzając każde mgnienie ciemności pomiędzy slaj- dami własnym ładunkiem znaczeń, przeciwdziałałem niejako zamia- rom matki. Izolowałem się emocjonalnie i czasowo. W wieku lat dziesięciu wymyśliłem żart, który w pewnym sensie poprzedzał mój późniejszy bunt okresu dojrzewania. Właśnie wtedy przeniesiono Hugona — który był młodszym oficerem i członkiem Zespołu Decyzji Strategicznych — z Cheyen- ne na Guam. Co prawda na wyspie znajdowały się kwatery dla członków rodzin, Hugo jednak pojechał tam sam — nie tylko dlate- go, by skrócić okres służby, ale i z powodu żądań Anny (która nie chciała zmieniać szkoły) i Jeanette (która wreszcie zaczęła przy- zwoicie zarabiać w swoim dzienniku). Ze mną nikt się nie konsulto- wał, co wcale mi nie przeszkadzało, ponieważ moje sny na jawie były wszędzie takie same. Usiłowałem się dowiedzieć o nich czegoś więcej i w tym celu zacząłem wędrować po bibliotekach i wertować ilustrowane magazyny, poświęcone podróżom albo naukom przy- rodniczym. Pod nieobecność ojca cała nasza trójka zaczęła kręcić się jakby w wirówce i z każdym obrotem oddalaliśmy się od rodzinne- go jądra. A ten mój żart? No cóż, tego roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, zajrzałem do szafki, w której trzymaliśmy rzutnik do przezroczy, i wyjąłem z niej magazynki. Zamknąwszy się w swoim pokoju, poświęciłem pół godziny na przypadkowe przemieszczanie przezroczy, zostawiając przerwy, a kilkanaście slajdów przestawia- jąc do góry nogami. I tak „John-John wyszykowany na jesienny spacer" kończyło się kilkoma przezroczami z cyklu „Jeanette na plaży w Kadyksie", podczas gdy „Anna oglądająca doroczną proce- sję w Sewilli" ustępowało bocznym ujęciom „Dziadka Rivenbarka obsługującego klientów w jego samoobsługowym sklepie spożyw- czym". Potem oczywiście włożyłem magazynki z powrotem do pudełek, a te ustawiłem na półkach. W wigilię Bożego Narodzenia Jeanette poleciła Annie przygoto- wać rzutnik do kolejnej podróży w przeszłość rodziny Monegalów. Anna, która miała wówczas czternaście lat, zrobiła to, o co ją poproszono, i wszyscy zebraliśmy się w stołowym. Ja zgasiłem światło, Anna zaczęła klikać swoim magicznym przełącznikiem i rozpętała się niewielka burza. Jeanette zareagowała na mój pomysł w sposób, jakiego się nie spodziewałem. Mruknęła: „Co u licha!" — zerknęła na mnie po- dejrzliwie, wetknęła palce w moją kędzierzawą czuprynę i pociąg- nęła ku sobie, mocno mnie do siebie przytulając. Nie puszczała, ale po chwili pojąłem, że wcale się nie gniewa. Po prostu rozbawiła ją forma, jaką przybrał mój sprzeciw. To Anna się wściekła. Wrzesz- czała przez cały czas potrzebny do ułożenia przezroczy w ich uświę- conym porządku, a potem odmówiła kontynuowania zabawy. — Niech cię licho, Johnnie! — klęła. — Sam je teraz układaj. Ja nie mam zamiaru ci pomagać! — Och, Anno, nic się nie stało — mitygowała ją mama. — Wyświetlaj jak leci. — Ależ mamo, on wszystkie pomieszał! Jeanette parsknęła śmiechem. — Przecież wiemy, które gdzie pasują, prawda? Obejrzyjmy je i pośmiejmy się razem. — Nic z tego nie będzie. Ktoś, kto nigdy ich przedtem nie widział, nie będzie miał pojęcia, co się dzieje. Nie tworzą żadnej historyjki. To po prostu bezładnie pomieszane kawałki. — Ależ Anno. Cała opowieść tkwi w naszej pamięci. Nic nie szkodzi, jeśli obejrzymy jej fragmenty me po kolei. Po co się mamy martwić o kogoś, kto nas nawet nie zna? — Mamo, ja na pewno nie będę ich układała tak, jak były. — Wcale nie musisz, zrobię to sama. To nie będzie trudne. Przecież są ponumerowane. No to jazda, dobrze? Anna z ponurą miną zaczęła wyświetlać slajdy w całej ich bezsensownej glorii, głowami w dół, z przerwami, bezładnie, i nikt już nie czynił mi wyrzutów. Jeanette miała rację. Cała przeszłość naprawdę była w naszej pamięci. Każde przezrocze przywoływało z niej swój kontekst. Obejrzałem uważnie cały program — nie- zmienny mimo chaotycznego poprzekładania przezroczy —jak nie oglądałem żadnego z nich od długiego czasu. Doświadczenia życio- we rodziny Monegalów ożyły od nowa. Mój przekładaniec przemó- wił do nas z wyrazistością, jakiej nie miały poprzednie uporządko- wane seanse. Każde kliknięcie przełącznika wywoływało wspom- nienia, które nabierały nowego blasku. Ułożyłem się wygodniej w objęciach matki, wierząc, że wreszcie poddała się przypadkowości „tego, co realne". A potem przypomnia- łem sobie, jak powiedziała: „Przecież są ponumerowane". I w rogu każdej kartonowej ramki zobaczyłem numerek, jaki matka starannie naniosła tam atramentem. Była to jej obrona przed chaosem, przy- padkowością i entropią — co poważnie poderwało moją wiarę w matczyną tolerancję tej psoty. Łatwo być łagodnym, kiedy możesz w jednej chwili — albo prawie w jednej chwili — przywrócić wszystkiemu pożądany przez siebie porządek. Niezbyt budujące wspomnienie mroźnej Wigilii w Wyomingu. Później, już jako nastolatek, znacznie gwałtowniej wyraziłem swój bunt przeciwko podjętym przez Jeanette, niepożądanym pró- bom uporządkowania moich przypadkowych doświadczeń życio- wych. Oboje na tym ucierpieliśmy. ROZDZIAŁ 1 Park Narodowy Lolitabu, Zarakal Czerwiec 1986 do lutego 1987 Od blisko ośmiu miesięcy Joshua żył w odległym zakątku Parku Narodowego Lolitabu, gdzie starzec z plemienia Wanderobo na- uczył go, jak żyć w głuszy bez kranów z wodą, telefonów i puszek z importowanym tuńczykiem. Choć polowanie w parkach narodo- wych było zabronione, prezydent Tharaka udzielił mu na nie specjal- nego zezwolenia, ponieważ powodzenie projektu „Biały Sfinks" w niepokojącym stopniu zależało od tego, czy Joshua potrafi zadbać 0 siebie we wczesnym plejstocenie. Choć przez całe życie przebywał wśród rolniczego ludu Kikem- bu (najliczniejszej grupy etnicznej w Zarakalu), Thomas Babington Mubia nigdy nie zrezygnował z uprawiania myśliwskiej sztuki Wan- derobo. W 1934 roku uczył gołowąsa, Alistaira Patricka Blaira (późniejszego światowej sławy paleoantropologa), jak gołymi dłoń- mi schwytać antylopę duiker i jak ją później wypatroszyć odręcznie wyciosanymi kamiennymi skrobakami. Teraz, po upływie pół wieku Blair zapragnął, by jego dawny mistrz nauczył tej samej sztuki Joshuę, ponieważ — choć częściej zawodziło go oko i nie był już tak szybki jak dawniej — stary Babington nie stracił nic ze swych umiejętności tropiciela, zabójcy czy łupacza krzemienia. Babington —jak nazywali go wszyscy znajomi — był wysoki, żylasty i siwy. W towarzystwie nakładał spodenki koloru khaki 1 jedną z krzykliwie barwnych sportowych koszul, jakie podarował mu Blair, ale w buszu często rozdziewał się niemal do naga. Całe jego żylaste i muskularne, poznaczone bliznami ciało było okazem zdrowia — jak na człeka należącego do rika rika Ramsay, grupy wiekowych starców poddawanych przymusowemu obrzezaniu za rządów koalicyjnego gabinetu Ramsaya McDonalda w Anglii. Wi- dok blizn po ranach i wrzodach był dla Joshuy mniej kłopotli- wy niż widoczne ślady po przebytej bardzo dawno temu operacji obrzezania. W języku Kikembu nazywało się to Ngwati. Był to kawałek zeschniętej skóry, który zwisał spod penisa Babingtona niczym końcówka bandaża z zestawu pierwszej pomocy. Patrząc na ten skrawek skóry, Joshua odczuwał niemal fizyczny ból. Omijał wzro- kiem lędźwie Babingtona i, nie tylko z właściwego ludziom Zachodu purytani/.mu, starał się unikać ściągania szortów i nie oddawać moczu w zasięgu wzroku starego. Bał się, że jeśli da się w takiej sytuacji zaskoczyć Babingtonowi, może sam się dorobić Ngwati. Aż do obrzezania mentor Joshuy uczęszczał do szkoły misyjnej, którą prowadzili — będący protestantami i należący do Kościoła episkopalnego — rodzice Blaira. Babington zdążył się nawet na- uczyć na pamięć kilku psalmów, paru monologów Szekspira i więk- szość poematów Edgara Alana Poego, który był ulubionym poetą starego Wanderobo. Czasem niepokoił Joshuę widok stojącego nago pośrodku nocy starca, który grzmiącym głosem (z doskonałym bry- tyjskim akcentem) wygłaszał jakiś fragment wiersza czy psalmu, w danej chwili najlepiej odpowiadający jego nastrojowi. Podczas ich pierwszego, spędzonego wspólnie w buszu miesiąca, Babington najczęściej recytował fragmenty mniej znanego z dwóch utworów Poego, zatytułowanych Do Helen. Teraz jednak, na koniec, droga Dian przepadła W objęciach gromowej chmury na zachodzie I t)'ś. duchu, w leśną grobu głąb Odpłynął. Tylko oczy twe zostały. Te nie odejdą — zawsze będą trwały By rozjaśnić mą samotną drogę ku domowi. One nie opuściły mnie tak, jak me nadzieje. Tkwiąc wysoko wśród gałęzi akacji, gdzie wraz z Babingtonem zbudowali nadrzewny domek z mocnymi drzwiami, Joshua spojrzał w dół i spytał mentora, czy kiedykolwiek był żonaty. — Och tak Miałem cztery żony naraz, ale najlepsza i najładniej- sza była Helen Mitaga. — I co się z nią stało? — Podczas wojny, tej drugiej, udałem się z mojej rodzinnej wioski Makoleni do Bravanumbi i zaciągnąłem do służby przeciwko złym sługusom Hitlera w Afryce. Przyjęto mnie do specjalnej jedno- stki i walczyłem w niej przez dwa lata. Kiedy wróciłem do Makoleni, okazało się, że trzy z moich żon wzięły ze mną rozwód i wróciły do swoich wiosek. Ja byłem Wanderobo, one należały do Kikembu. Ale Helen, choć też była z Kikembu, czekała. Bardzo się kochaliśmy. Później, rok po wojnie, została otruta przez czarownika, który mi zazdrościł zdobytych medali i boskiej piękności Helen. Straciłem ją. Odeszła do świata duchów, który nazywamy ngoma. W suche i jasne noce, takie jak ta, wiem, że ona patrzy na mnie oczyma duszy. Przemawiam więc do niej, ofiarując jej wiecznotrwałe i pełne smut- ku słowa innego mężczyzny. Ta historia wzruszyła Joshuę. Nie mógł już uważać Babingtona za śmiesznego staruszka, nawet po tym, gdy przyłapał go, jak w samym środku upalnego sierpnia stoi w mroku na jednej stopie i recytuje: Słuchaj srebra dzwonków, gdy śnieg pada Ileż uciech nam ich piosnka zapowiada Jakże pięknie brzmi ich śpiewka Pośród mroźnej nocy... W Lolitabu, leżącym w południowo-zachodnim krańcu Zaraka- lu, nigdy nie było mroźnych nocy. Zamiast dźwięku dzwonków u sanek słyszało się tu ryk słoni, chichot hien, a czasem nawet szepty kłusowników. Babington starał się unikać spotkania z tymi ostatni- mi, bo choć przeważnie byli to żałosni amatorzy, próbujący jakoś zarobić na życie, trafiali się też między nimi ludzie bez skrupułów, którzy potrafili zabić, by uniknąć ujawnienia swego procederu. Znacznie bardziej niż kłusowników Joshua obawiał się wielkich drapieżników, którymi Babington wcale się nie przejmował. Stary spacerował po sawannie tak beztrosko, jak człowiek kroczący po pustym miejskim parkingu. Nie chodziło mu o to, by wpędzić Joshuę w kompleksy, ale nauczyć go rozróżniać kilka gatunków gazel i antylop, niektóre z nich bowiem prawdopodobnie jeszcze się nie pojawiły w plejstocenie. Joshua słuchał, ale czujnie obserwował lwy, które rozłożyły się pod porastającymi sawannę drzewami. — Nie pachniemy apetycznie — powiedział Babington. — Za- pach ludzki jest dla nich odrażający. — Więc nas nie zaatakują, chyba że je sprowokujemy? Babington wypchnął językiem górną wargę, a potem ją cofnął. — Lew, który stracił zęby, albo taki, co ze starości traci węch, mógłby spróbować. Kto wie? — To dlaczego przyszliśmy tu bez broni i łazimy po tych stepach niczym dwunożni bogowie? — Ja tak nie chodzę — wytknął mu stary. Podczas tego okresu w zarakalskiej dziczy Joshua śnił na jawie 0 przeszłości nie częściej niż raz czy dwa w miesiącu, a te sny w pewien nieokreślony sposób przypominały mu codzienne nauki u Babingtona. Dlaczego jego duchowe wędrówki ustąpiły miejsca tradycyjnym snom? Cóż, w pewnym sensie jego obecny trening 1 ćwiczenia w utrzymywaniu się przy życiu były przeżywaną świa- domie wersją snów, których doświadczał przez całe życie. Z otwar- tymi oczami tkwił w pustce pomiędzy odwiecznym krajobrazem ze swoich snów i samymi snami. Stał w mroku rozdzielającym dwie rzeczywistości. Pewnego dnia Babington przypadkiem zaszedł go przy oddawa- niu moc/.u na kępę trawy nieopodal ich domku na drzewie. Joshua nie potrafił zatrzymać procesu, nie miał już zresztą ochoty odwracać się od starego. W końcu ulżywszy sobie, otrząsnął starannie penis, wsunął go w szorty, zapiął je i odwrócił się ku ich drzewu. — Jeszcze nie jesteś mężczyzną — powiedział Wanderobo. Zakłopotanie Joshuy przekształciło się w gniew. — Może nie jest to ósmy cud świata, ale mnie wystarcza! — Nie zostałeś ukąszony przez nóż. Joshua zrozumiał natychmiast, że Babington mówi o obrzezaniu. Afrykański młodzieniec, który nie poddał się temu obrzędowi, nadal był uważany za chłopca, niezależnie od wieku. — Babington, przecież ja jestem Amerykaninem! — W tym przedsięwzięciu jesteś honorowym obywatelem Za- rakalu i jesteś już zbyt stary, by żyć w nyuba. Joshua wiedział, że nyuba było swego rodzaju okrągłym domem, w którym żyły kobiety i dzieci. — Babington! Babington jednak upierał się przy swoim. Było dlań nie do pomyślenia, żeby jakikolwiek dorosły reprezentujący wszystkich obywateli Zarakalu mógł brać udział w tak ważnej misji — odwie- dzeniu świata duchów ngoma, nie przeszedłszy ceremonii irua, tradycyjnego obrzędu uświęcającego osiągnięcie dojrzałości i wieku męskiego. Jeśli Joshua nie podda się nożowi (którą to ceremonię gotów był z radością przeprowadzić sam stary), Babington wróci do domu i operacja „Biały Sfinks" będzie się musiała obejść bez jego błogosławieństwa. Podczas swej wrześniowej wizyty w parku, Blair dowiedział się 0 tym ultimatum i o decyzji Joshuy, który gotów był poddać się uporowi starego — o ile będzie miał wpływ na warunki zabiegu. — Nie chcę, by mi coś dyndało, jak taśma od bandaża — powiedział wielkiemu człowiekowi. — Jakoś sobie poradzę z bólem 1 wstydem, ale musicie to zrobić fachowo. Chociaż Blair miał metr siedemdziesiąt wzrostu i błękitne, załza- wione oczy — co zawdzięczał temu, że ostatnio zaczął mu się psuć wzrok, choć nie do tego stopnia, by zmusić go do pogodzenia się z okularami — wciąż jeszcze był imponującą postacią. Białe wąsy i opalone na brąz czoło wraz z łysiną sprawiały, że przypominał morsa, który jakoś zabłąkał się w tropiki i na przekór wszystkiemu postanowił zamieszkać tu na stałe. Nawet na parcianym przednim siedzeniu landrovera siedział wyprostowany jak trzcina, a jego głos dźwięczał łagodnie jak pobrzękiwanie drumli. Przez dziesięć ostat- nich lat jego niezbyt urodziwe oblicze dobrego wujaszka ozdabiało okładki kilkunastu magazynów i czasopism popularnonaukowych, a trzy lata temu był przez trzynaście tygodni gospodarzem programu PBS dotyczącego ewolucji człowieka i zatytułowanego Początki. W programie tym starał się załagodzić stare kontrowersje pomiędzy paleoantropologami a tak zwanymi naukowymi kreacjonistami, cze- go ubocznym rezultatem stał się fakt, że Blair zyskał światową sławę i uznanie nawet w najmniejszych osadach Stanów Zjednoczonych. Do tej pory jednak Joshua nauczył się dawać sobie radę z jego wielkością i bez najmniejszego skrępowania wygłosił sprzeciw wo- bec zakusów Babingtona. Blair zapewnił Joshuę, że edukowani Kikembu, szczególnie ci ochrzczeni, także uważali Ngwati za przesąd, i że Babington nie podejmie próby zmuszenia go do zatrzymania „skórki", jeżeli Jo będzie temu przeciwny. — Owszem, będę — odparł Joshua, jednak zręcznie odpan kilka zawoalowanych i wynikających z dobrych chęci sugestii \ kiego człowieka, by w ogóle zrezygnować z obrzezania. Czuł, że to winien Babingtonowi, i chciał zasłużyć sobie na szacunek star Uradowany i podniesiony na duchu decyzją Joshuy, Babin oznajmił, że ceremonia odbędzie się za dwa dni, w tym san gąszczu, w którym on i jego protegowany zbudowali sobie do na drzewie. Blair poinformował Joshuę, że nie wolno mu ok; strachu przed ani uronić łzy z bólu po ceremonii. Takim zachc niem zhańbiłby siebie i swoich sponsorów. Co więcej, dla uprą mocnienia obrzędu Babington zaprosił na ceremonię starszj kilku okolicznych wiosek i poprosił Blaira, by jako gapiów ścią* paru Kikembu z dalekiej wioski Nyarati. Mieli oni głośno sła wytrzymałość Joshuy podczas operacji albo — gdyby się załama wyśmiać jego tchórzostwo. — Gapie! — Obawiam się, że tak nakazuje tradycja. Na cóż lampart siła i piękno, jeżeli nie ma nikogo, kto by je podziwiał? — Można by o tym podyskutować — jeśli jest się lampart Ale nie o nich mówimy. Mówimy o moim jedynym organie sh cym do reprodukcji. Niech szlag trafi gapiów! — Joshua, oni będą tam jako świadkowie. — No to może niech Babington spróbuje obrzezać lampć doktorze Blair. Z chęcią zobaczę, jak będą świadkami czegoś takie — Dobrze, dobrze — mruknął Al istair Patrick Blair. — Uspc się. Noc poprzedzającą ima Joshua spędził w położonym w g) parku gościnnym edwardiańskim domku w towarzystwie Bla O świcie wykąpał się w wannie osadzonej na żeliwnych podpórk w kształcie lwich łap, włożył białą, lnianą luźną szatę i w towar stwie paleoantropologa wyruszył na spotkanie z Babingtonem. chali landroverem, prowadzonym przez ubranego po cywilnemu pracownika parku. Tuż po ósmej trafili do gaju akacjowego, pełnego młodych mężczyzn i kobiet z Nyarati. Kobiety śpiewały z zapałem i całe to hałaśliwe zbiegowisko wydało się Joshui dziwnie niewspółmierne z celem — chodziło w końcu o obcięcie niewielkiego skrawka luźnej skórki. Blair ściągnął z młodzieńca szatę i skierował go ku miejscu, gdzie stary Wanderobo miał się wykazać chirurgiczną biegłością. — Joshua, nie powinieneś patrzeć na Babingtona. Nie próbuj też patrzeć na nacięcie. — Myślałem, że właśnie w ten sposób dowiodę mojej męskości. — Nie. To nie jest potrzebne. Wprost przeciwnie, to zabronione. — Dzięki niech będą Ngai za drobne dowody łaski. Nagi i drżący wkroczył na polankę przed drzewem, gdzie wznieś- li domek, i odwrócił wzrok od drabiny, po której miał zejść Babing- ton. Blair, pełniący rolę asystenta, nie mógł mu towarzyszyć fizycz- nie aż do zakończenia obrzędu. Pieśni kobiet Kikembu i towarzyszące im niecojrubaszne odżyw- ki mężczyzn za jego plecami, a także niespokojne łomotanie serca sprawiły, że zatracił poczucie rzeczywistości — to wszystko prze- cież nie jego dotyczy! Niestety, dotyczyło. I nagle pojawił się przy nim Babington. który przyklęknął przed nim z nożem w dłoni, a Joshua przyłożył obie pięści do prawej strony szyi, oparł podbródek na nadgarstku prawej ręki i wbił wzrok w roz- ciągającą się przed nim sawannę. Zaczęło się nacinanie. Joshua zacisnął zęby i pięści. Zawzięcie powstrzymując szloch i jęki, do- strzegł kilka turystycznych minibusów toczących się po stepie ku domkowi gościnnemu. Przypomniał sobie, że wskakując rano do landrovera, widział je na przylegającym do domku parkingu. Prze- wodnik wycieczki w jakiś sposób musiał się dowiedzieć o ceremonii. Kiedy minibusy wzbijając kłęby kurzu, zatrzymały się opodal aka- cjowego gaju, Joshua miał chęć zawyć jak zwierzę. Zza zakurzonych okien minibusów gapiły się na mego zdumione gęby o zdecydowanie kaukaskich rysach, a kilka z nich należało do starszych dam. Panie miały na głowach kolorowe chusty albo luksu- sowę peruki przeznaczone dla zdecydowanie młodszych osób. Ba- bington znieruchomiał. Pasażerowie minibusów wysiedli z nich na skraju zagajnika i rozproszyli się za plecami rozkołysanych i pod- śpiewujących monotonnie kobiet Kikembu. — Jezusie — stęknął Joshua. — Sza! — syknął Babington. — Albo pozbawię cię przyszłych uciech i wielu potomków! Krępy przewodnik —jegomość w średnim wieku i kwitnącego zdrowia — posługiwał się megafonem, by przekrzyczeć przyśpiewy Afrykanów i rytmiczne klaskanie w dłonie. Babington znów zabrał się do dzieła. Joshua odciął się od tego, co mówił przewodnik, koncentrując się na falach bólu, promieniu- jącego z ostrza noża. I wtedy spostrzegł, że oczy damy stojącej najbliżej przy przewod- niku rosną niepomiernie za szkłami grubych jak denka butelek okularów. Postawna kobieta miała zniszczoną twarz, a na głowie jaskrawo szkarłatną chustę, zawiązaną jak u rosyjskiej babuszki. Kołysała ciałem w tym samym rytmie, jak smukli, pełni wdzię- ku Afrykanie. Jej chybotanie i nieustanne terkotanie przewodnika oszczędziły Joshui świadomości bólu obrzezania. — Stało się! — oznajmił Babington. — Nie zostawiaj Ngwati\ — żachnął się Blair. — Obetnij je, proszę! Babington prychnął pogardliwie, ale szybko usunął sporny skra- wek skóry. Na cześć udanego irua podniosła się w gaju radosna wrzawa, którą echo poniosło nad sawannę. Joshua mógł już zerknąć w dół i zobaczył, że krew sika zeń jak woda z kurka. Tymczasem z tyłu podtrzymał go Blair, który szybko narzucił nań dziewiczo czystą białą szatę. Zaraz też zaczęły się radosne tańce oraz śpiewy sławiące odwagę młodego mężczyzny i wąż muskularnych roztańczonych ciał wplótł się pomiędzy drzewa zagajnika. Niektórzy z turystów przyłączyli się do tańca i obie grupy, europejska i afrykańska, szybko zaczęły się stapiać w jedną. Kikembu zachęcająco machali ramionami i coraz więcej turystów — nieśmiałych białych staruszków — przyłączało się do celebracji. Joshua, który obawiał się, że zaraz zemdleje, przytrzymywał szatę z przodu z dala od ciała, nie chciał bowiem splamić jej śnieżnej białości. W pewnej chwili podeszła doń kobieta w szkarłatnej szarfie na głowie i odezwała się bezbarwnym akcentem urodzonej miesz- kanki bezbarwnego Kansas: — Dam ci dwadzieścia dolarów za tę szatę. Joshua mógł tylko wytrzeszczyć oczy. — Powiedz mu, że dostanie dwadzieścia dolarów za tę szatę — zwróciła się do Blaira. — I jeszcze pięć, jak mi pozwoli zrobić zdjęcie. Nasz przewodnik kazał pytać, zanim się wyjmie połaroida. — Pani Givens! — wypalił nagle Joshua. — Kit Givens, z Van Luny w Kansas! — Ostatni raz widział tę babę czternaście lat temu na pogrzebie swego dziadka, jak wypełniała swą pobożnością tylne, oświetlone barwnym, pomarańczoworudym światłem witraża stalle pierwszego kościoła metodystów. Miała nie mniej niż siedemdzie- siąt dwa lata. Jaskrawo umalowane, wyschnięte policzki i podbródek starej przypominały pysk mandryla. — Nigdy go nie widziałam! — zwróciła się pani Givens konfi- dencjonalnie do Blaira. — Nie mam pojęcia, skąd zna moje naz- wisko. — Jak byłem dzieckiem, ciągnęła mnie pani za włosy w sklepiku mojego dziadka! — Ty bezczelny czarnuchu! — żachnęła się stara. — Nie dała- bym ci pięciu dolarów, nawet gdybyś mi wysprzątał podwórze! Mimo osłabienia, Joshua szybko zdjął szatę i podał ją pani Givens. — Masz, weź to sobie. I zawieź do Van Luna. Im szybciej, tym lepiej. Pani Givens wzięła szatę od krwawiącego mężczyzny, szybko się cofnęła, jakby w obawie, że zechce ją uściskać i ponownie zwróciła się do paleoantropologa: — Proszę mnie odprowadzić do autobusu. Nigdy w życiu nie widziałam tego człowieka. — Ależ oczywiście, pani Givens. Blair przez roztańczony tłum odprowadził starą damę do autobu- su, a w tym czasie Babington pomógł Joshui wspiąć się po drabinie Może wejdziemy do środka? — Prowadź. Anna, która cały czas mówiła szeptem, zaprowadziła go do kanapki obszytej kwiecistym wzorkiem. Poprosiła go, żeby usiadł, ale sama nie usiadła obok ani naprzeciw niego, tylko zaczęła prze- chadzać się po nieco wytartym orientalnym dywanie, przypomina- jącym Joshui ręcznie tkaną koszulę, jaką kupił sobie w Cheyenne. W pokoju unosiła się woń kamfory, cedru i — co dziwne — mięty. Okiennice były zamknięte i zasłonięte, a ściany wyłożono tapetą. Wyczuwało się tu — niczym gaz porażający nerwy — niemal namacalną atmosferę wdowieństwa Peggy Rivenbark i Joshui wy- dało się nagle, że Anna cierpi na bolesne nawroty pamięci. — Johnny, nadal jeszcze miewasz te swoje sny? — Niekiedy owszem, tak. Ale poddałem się kuracji, która ma mi pomóc je opanować. — Cholernie się bałam, że to cię zabije. — Wszystko jeszcze przede mną. — Jeśli nauczysz sieje kontrolować... — Siostrzyczko, zapomnij o tym, co powiedziałem przed chwi- lą. Zawsze lubiłem melodramaty. Czuję się świetnie. — Wstąpiłeś do lotnictwa. Idziesz w ślady tatki? — Mam nadzieję, że nie do samego końca. — Anna poję- ła, co chciał powiedzieć. — Prezydent polecił Szefowi Sztabu, by w moim przypadku zapomniał o ograniczeniach wzrostu. Ten cios zadałem w imieniu praw obywatelskich ludzi niewysokich i kurdu- plowatych. — No, to twoje życie w końcu nabrało sensu. — Amen, siostro. — Ciebie też poślą za morze? — Zaraz po Nowym Roku. Po krótkim przemyśleniu sprawy, doszedł do wniosku, że może zaufać swojej siostrze choć na tyle, by jej powiedzieć, dokąd się udaje: — Do Bazy Russel-Tharaka w... — Zarakal! — Myślałem, że mamy mówić szeptem. Anna zatrzymała się przed Joshuą i ponownie zniżyła głos. — Może spotkasz tam Dennisa. Nie, chyba nie... Mają wypły- nąć w rejs po Morzu Arabskim i Zatoce Perskiej. Nie wiem ffbkładnie kiedy, ale chyba już niedługo. „Midway" i fregata „T.C. Hart" zostały ostatnio ostrzelane przez wyprodukowane w Stanach odrzu- towce pilotowane przez, jak myślę, palestyńskich sympatyków z lot- nictwa Arabii Saudyjskiej. Nikt nie wie na pewno. Dennis powiada, że tego nie podaje się do wiadomości publicznej. To niesamowite. Niesamowite i przerażające. — Owszem. — Poznałam Dennisa w Atenach. — W Grecji? — W Georgii, głuptasie. Był kadetem w szkole Marynarki Wo- jennej. Wiesz, że w latach sześćdziesiątych chodził tam też Roger Staubach? — Nie, nie miałem o tym pojęcia. — No, nieważne. Pojechałam do Aten obejrzeć występ teatru uniwersyteckiego, który wystawiał jeden z dramatów Sama Shepar- da, Zakopane dziecko. W antrakcie wpadłam na Dennisa. — I kiedy wpadłaś w rezultacie tej wpadki? — Ach, mówisz o tym? Nigdyśmy nie liczyli. Kiedyś nie byłeś taki dowcipny. — Anna wreszcie usiadła na kanapie obok Joshuy i pocałowała go lekko w policzek. — Witaj w domu, kurduplu. Peggy Rivenbark leżała pod ogromnym baldachimem łoża z ko- lumienkami w małżeńskiej sypialni. Chorowała od trzynastu lat — to znaczy od śmierci Billa — ale przed każdym Bożym Narodze- niem, w przewrotny sposób czcząc pamięć zdrady, która zrobiła z niej wdowę, udawała się na wygnanie pod zasłorry. Kto by pomy- ślał, że pod nieobecność Pete'a Griera, Bili przekradnie się na górę do buduaru tej wyfiokowanej megiery z gębą jak mrożony jabłecz- nik, żeby popełnić czyn podły i zdradziecki, za który Bóg pokarał go atakiem serca. — Nie wiem nawet, czy jej powiedzieć, że tu jesteś. — Ona pewnie wciąż kojarzy sobie mnie z tamtą nocą. To ja wygadałem się, gdzie znaleźliśmy Billa i w domu Rivenbarków jestem uważany za posłańca przynoszącego złe wieści. — Kochanie, to było tak dawno. Peggy wierzy, że nie żyjesz. Nie sądzę, by dobrze było przekonywać ją teraz, że jeszcze dychasz. — W porządku, niech będzie. Żadnych duchów dla babuni. — No i dobrze. Zanim zdążył zapytać ją o matkę, Anna wstała i gestem zaprosiła go do małej kuchni w południowo-zachodnim zakątku domu. Stały tu rzędem wykonane z zielonego szkła pojemniczki na cukier, mąkę i herbatę. Szafki z sękatego drewna sosnowego. Przez szerokie, niskie okno widać było dobrze utrzymany, wypłowiały w zimie trawnik, zachęcający do gry w piłkę i zabawy z psem. Nie było stąd widać szybko rozrastających się przedmieść. Joshua usiadł przy stoliku o nogach z giętego żelaza i plastiko- wym blacie. Anna podała mu kawę i resztki biszkoptów. Pokrywa czajniczka zaczęła podskakiwać, a Anna — po raz pierwszy od kiedy wszedł do domku — podniosła głos. — Prawie zabiłeś mamę, ty gnojku. Przez dwa lata chodziła spięta jak sprężyna. Bałam się, że lada moment pęknie. Zrezygno- wała z wydania Raju jego marzeń i nie mogła się pozbierać, by napisać coś innego. Trzeci rok przesiedziała tu, jak w sanatorium dla osieroconych wdów. — Gdzie jest teraz? — Nie wiem, czy mam ochotę ci powiedzieć. Zaniepokojony Joshua zlizał okruchy z palców. Nie mógł zaprze- czyć, że w pełni zasłużył sobie na te delikatne wymówki, od których cierpła mu skóra. Gdyby Anna nacisnęła, dostałby ataku serca jak dziadek albo zalałby się łzami. To ostatnie przy odrobinie szczęścia. Przypomniał sobie, jak — co prawda rzadko, ale czasem — Hugo wpędzał sam siebie z nastroju gniewnych utyskiwań w przerażające wszystkich wybuchy złości. — Anno, masz jakieś chrupki? Odwróciła się i spojrzała mu w twarz, złożywszy ramiona na swoim wydatnym brzuchu. — Jezu, masz pamięć jak słoń. — Dumbo Dinother, do usług. — Pamiętam prawie wszystko z tej naszej wyprawy, ale wtedy miałam dwanaście lat. Powinnam pamiętać. — Co z mamą? Gdzie ją znajdę? Anna przeszła przez kuchnię na piętach i poklepała go po czubku głowy. — John-Johnie, to było sprytne. Wczoraj dostałam od niej tele- gram. W tym roku jej już nie zobaczysz. — Dlaczego nie, na miłość boską? — Podpisała umowę z Vireo na książkę o monarchii hiszpań- skiej i o wpływie jej restauracji na europejską politykę. Jest teraz w Madrycie. Planuje, że przynajmniej przez sześć miesięcy zostanie w Hiszpanii. Chciała uprzedzić możliwe moratorium na podróże lotnicze, dlatego wyjechała tak nagle. Zresztą w tym roku akurat wypadła moja kolej na to, by siedzieć przy Peggy . — Cholera! — Napiszę jej, że jesteś w Zarakalu. — Nie, nie pisz. Nie powinienem był ci w ogóle tego mówić. Możeszjej to powiedzieć, kiedy zobaczysz ją osobiście. Tylko niech przyrzeknie, że zachowa to w tajemnicy. Zawrzyj serce i gotuj się na śmierć. — Jesteś komandosem, czy co? — Myślę, ze podpadam pod kategorię „Czy co". To rodzaj wielce psychologicznej i zakrojonej na wielką skalę terapii mojej ułomności, na jaką cierpię od dzieciństwa. — Tej, którą zamierzasz sobie podporządkować? — Owszem. I to na koszt rządu. Tym razem nie zobaczysz, jak stawiam oczy w słup, siostrzyczko. — No, chyba żebym cię zastrzeliła. — Usiadła przy stole z^l ro- kiem kawy w dłoni. — To dlatego jedziesz do Zarakalu, prawda? Zbieżność pomiędzy tym krajem, a obrazami z twoich snów. — Jestem związany przysięgą. Ukrywając swoją obecność przed babką, Joshua pozostał tam przez całe święta. Peggy leżała na łożu niczym podstarzały anioł, gnijąc w drogiej, lnianej namiastce raju i śniąc o przyszłości prawnu- ka z łona Anny, na pokładach niepodatnych na katastrofy kosmicz- nych liniowców i przy kolonizacji dziewiczych planet. Choć może i nie. Była starą kobietą, urodzoną w pięć lat po wzlocie braci Wright pod Kitty Hawk, więc jej halucynacje prawdopodobnie dotyczyły przeszłości. Kiedy nie marzyła, zasypywała niebiosa modłami. Jak to powiedział Woody Kaprów: „Przyszłość jest niedostępna — ponieważ po prostu jeszcze nie istnieje, jeszcze się nie zdarzyła. Nie ma dostępnych rezonansów, do których moglibyśmy dotrzeć". Joshua nie był pewien, czy ma w to wierzyć. Przeszłość w końcu była tylko kruchym medium, w którym kiełkowała przyszłość. Te- raźniejszość była iluzją, jeszcze jednym aspektem wielkiego łgar- stwa materii, znanego Hindusom jako maya... Tyle o metafizyce. Obawiając się, że na jego widok starsza pani wyzionie ducha, Joshua ukrywał się przed Peggy Rivenbark. Całe niemal Święta spędził na rozmowach z Anną. Kiedy przy- szła pora wyjazdu, okazało się, że poruszyli setki tematów, nie uszczuplając zapasów wzajemnej sympatii. Naszywka na jego mun- durze oznajmiała wszystkim, że jest Kampą, był jednak także i Mo- negalem, więc może kiedy odsłuży swoje i wróci z podróży wokół przylądka Horn*, w końcu znów staną się jedną rodziną. Razem z Anną wciąż wyrażali tę nadzieję na głos, ale lecąc z powrotem do Eglin, Joshua nie mógł wyzbyć się wątpliwości. Przeszłość była snem, a do przyszłości nie miał wstępu. ROZDZIAŁ 26 Życie w Shangri-la Okres, który nastał po nieoczekiwanej ulewie — pięć, sześć miesięcy po tym, jak odkryłem, że Helen jest w ciąży — pod wieloma względami przypominał mi pobyt w raju, takim jaki z historii opo- wiadanych przeze mnie w restauracji „Mekong" wyśnił sobie ojciec Jacqueline Tru. Nasz mała wioska stała się Shangn-la. Nagle okazało się, że mamy dostatek pożywienia. Nikt nie musiał specjalnie wysilać się na łowach czy zbierackich wyprawach. Zwie- rzęta, które czasem zabijały hominidów, na przykład lamparty czy hieny, ignorowały nas, skupiając swą uwagę na gazelach, zebrach, i antylopach, które powróciły na nasze stepy z rozległych sawann położonych na południe od Mount Tharaka. Całą tę idyllę przetrwa- łem jakby we śnie. Żyłem z dnia na dzień, nie poświęcając temu * Prawdopodobnie aluzja do legendy Latającego Holendra, według której prze klęty kapitan powróci do swego domu i rodziny, gdy uda mu się oplynąc przylądek Horn świadomie żadnych myśli, a jednak doświadczałem wszystkiego bardziej intensywnie niż kiedykolwiek przedtem. Brodaty i musku- larny, przemykałem pomiędzy Minidami niczym duch przeniesiony tu z ich własnej, niepewnej przyszłości. Helen rozkwitała. Jej twarz lśniła jak lukrecja, a brzuszek wydy- mał się jak balon. Kilka napadów mdłości przed i po śmierci Mary stanowiło habiliński ekwiwalent porannych nudności. Metabolizm Helen w końcu dostosował się do zmian zapoczątkowanych poczę- ciem dziecka i teraz byłaby kandydatką do fotografii miesiąca mie- sięcznika „Macierzyństwo" — szczupłą i żwawą mimo wydętego brzucha. Natomiast ja na przemian zastanawiałem się, kiedy urod/i i układałem prehistoryczne, słodziutkie kołysanki. Żyliśmy w błogim lenistwie. W tym czasie zacząłem wstawać przed świtem, aby wyśpiewy- wać radosne, pozbawione słów hymny do słońca, nieba i stepó^ Te pieśni rodziły się we mnie gdzieś w otchłaniach, których wtedy nie umiałbym określić, a teraz nie umiem w sobie odnaleźć. Jako mło- dzik, a także i później, pisywałem poezję natchniony niektórymi epizodami z moich wędrówek ducha, ale moje najnowsze pieśni były niemal w całości spontaniczne. Wydobywałem je z podświadomości i wypuszczałem w świat jako prymitywne melodie. Na mój zew odpowiadali i inni habilinowie — nie tylko Minido- wie, ale i Hunowie w ich twierdzach na południowym zachodzie. W naszych głosach dźwięczała melancholia wilczych pieśni i smu- tek niesamowitych arii humbaków, a barwa naszych głosów podkre- ślała surowość otaczającego nas prehistorycznego krajobrazu. Mó- wiąc inaczej, nasze poranne pienia sprawiały, że mój kraj z marzeń stawał się rzeczywistością. Moje całkowite zjednoczenie się z grupą Minidów i otaczają- cym ich podobieństwem plejstocenu zmieniło nawet strukturę mojej świadomości. Przestałem śnić o mojej dwudziestowiecznej przeszło- ści i zacząłem doznawać wizji pełnych wschodnioafrykańskich wy- obrażeń. Stając się habilinem i akceptując realność ich świata, oczy- ściłem moje sny. Sewilla, Van Luna, Cheyenne, Fort Walton Beach, Riverdale i wszystkie inne żywe w mej pamięci miejsca, gdzie spędziłem dzieciństwo, nie zajmowały mi już znacznej części snów. Teraz śniłem o faunie żyjącej na brzegach jeziora Kiboko, kwiatach rosnących na brzegach jarów i moich więzach z Helen. W tej zmianie tkwił pewien paradoks. W moim dwudziesto- wiecznym życiu takie sny byłyby wędrówkami ducha, a teraz były zwyczajnymi snami. Fizyczne przemieszczenie w przeszłość wyle- czyło mnie z głównej ułomności mego życia. W końcu stałem się „normalny". Tyle przynajmniej dokonały moje sny. I miałem na- dzieję, że już nigdy nie doświadczę dezorientującej niewygody tych podróży ducha. Jeden dzień był podobny do drugiego. Każdy zaczynał się o świ- cie, trwał przez upały południa i chylił się ku zmierzchowi. Pomiędzy tymi wyraźnymi podziałami zajmowaliśmy się konsumowaniem zalecanego ostatnio minimum dziennego spożycia żywności. Na- szym supermarketem była sawanna, a Mount Tharaka pełnił funkcję całodobowego magazynu zaopatrzeniowego. Kiedy nie zabawiali- śmy się po habihńsku i kiedy nie byczyliśmy się haniebnie, robiliśmy zakupy. Za towar płaciliśmy monetami wytrwałości, przebiegło- ści, szczęśliwego trafu albo rozmaitymi kombinacjami tych trzech zmiennych. Jeśli trafiliśmy na wadliwy towar lub świecące pustkami półki, nie było się komu poskarżyć i nie mogliśmy odzyskać wyda- nych na zakupy pieniędzy. Natknięcie się na niesłychaną okazję było jednym z niezawodnych sposobów wypalenia cechy na, skądinąd gołej, skórze mijającego dnia. Gdy Helen była mniej więcej w szóstym miesiącu ciąży, a jej brzuch dojrzewał jak winne grono, natknęliśmy się razem na taką niesłychaną okazję. To odkrycie wytrąciło mnie z drzemki w stan ożywionej czujności. Ponieważ to, co znaleźliśmy, było zbyt wiel- kie, abyśmy mogli sobie z tym poradzić we dwoje, zostawiłem Helen na skraju niewielkiego jaru i pognałem do Shangri-la po Alfiego i innych. Poruszając oczami i wydając niezbyt zrozumiałe dźwięki zdołałem jakoś namówić ich do pójścia za mną i sprowadziłem z góry do koryta strumienia płynącego przez step. Siedziała tam Helen, która obrzucała siarczystymi wyzwiskami krążące już nad naszym znaleziskiem ptaki ścierwojady. Zdobycz leżała do góry nogami w wodzie, uwięziona pomiędzy kamieniami, wśród których pewnie utknęła, gdy jeszcze żyła. Sępy mogły się do niej dobrać, tylko lądując na jej wydętym brzuchu albo brodząc zaciekle i z determinacją przez błotnistą wodę, narażając swe lotki na zmoczenie. Komicznie wyglądały ich pozlepiane wilgocią puszy- ste kołnierze przy szyjach. Gdy na scenę z dzikimi okrzykami wpadli Alfie i reszta Minidów, sępy odskoczyły od zdobyczy, nie oddaliły się jednak zbytnio, by w razie braku mięsa napchać się choćby zazdrością. Helen i ja znaleźliśmy hipopotama, przedstawiciela gatunku H. gorgops, tego z wybałuszonymi peryskopowymi oczami. Co więcej, natrafiliśmy nań wkrótce po tym, jak zdechł, w miejscu, które krzaki porastające brzegi częściowo skryły przed oczami sępów. Nadzwyczaj szczęśliwy traf. Dzień wcześniej pomyślelibyśmy, że hipcio po prostu drzemie i poszlibyśmy dalej. Dzień później sępy zredukowałyby naszą nadzwyczajną okazję do gołych kości. Ekolo- gicznie rzecz biorąc, trafiliśmy we właściwą niszę czasową i hipcio był nasz, tylko nasz i cały nasz. Bestia jednak wzbudziła we mnie pewien niepokój. Był to hipo- potam albinos, o skórze barwy, a zapewne i konsystencji, migdało- wej galarety. Z jego grzbietu zwisały długie na palec strzępy róz. ej i różowobrązowej skóry, a wyrastające z potężnego łba niczym długie blizny po oparzeniach ślepia śledziły moje ruchy, jakby mnie i hipcia łączyło jakieś tajemnicze pokrewieństwo, z którego nie zdawałem sobie sprawy. Miałem wrażenie, że martwe bydlę obser- wuje mnie, krytycznie oceniając mój status ścierwojada. Nagle włą- czyła się moja świadomość i poczułem, że nawet miłość Helen nie wiąże mnie z tym dzikim światem. Ten osobliwie biały hipopotam był znakiem, prawdopodobnie złowieszczym. Przypomniało mi się, że niedawno śniłem sen, w którym Helen i ja, dosiadając pary ułaskawionych chalikoterów, zjeżdżaliśmy od Shangri-la po zalanej księżycową poświatą sawannie. Podczas tej jazdy widzieliśmy białego hipopotama, który przebiegł nam drogę, przenosząc się z jednej rzeczułki do drugiej. Potem nastąpiły inne dezorientujące mnie wydarzenia, podczas których z trudem prze- kształciłem się w istotę, której nie mogłem sobie później przypo- mnieć. Zapewne nawet nie pamiętałbym snu o białym hipopotamie, gdybyśmy z Helen nie natknęli się na jego martwe cielsko. A jednak był to zastanawiający zbieg okoliczności. Brodząc w wodzie, Minidowie szybko zabrali się do podziału tuszy naszego znaleziska. Poczułem się jeszcze bardziej nieswojo. Kiedyś, jako chłopiec, śniłem sen, w którym banda hominidów dręczyła i w końcu pożarła stwora z programów telewizyjnych. Dziś jednak Minidowie oprawiali stworzenie, o którym śniłem niedawno, w plejstocenie. Jakże mógłbym stać się współsprawcą kompletnej destrukcji tej wizji? Trafiłem do świata, w którym nawet senne widziadła przekształcano w żarcie. Tak więc stałem i patrzyłem, jak habilinowie dzielili zdobycz, zręcznie i na poczekaniu odłupanymi krzemiennymi narzędziami. Alfie i Malcolm pracowali, stojąc w wodzie, a Ham i Jomo podawali kawały mięsa stojącym na brzegu kobietom i dzieciom. Fred i Roose- velt razem wywlekali z cielska flaki i opłukiwali je w mętnej wodzie. Wyśniłem bardzo mięsistego i tłustego hipopotama, którego po- ćwiartowanie wymagało czasu i starań. Ukrywając niesmak, usiło- wałem sobie przypomnieć to, czego nauczył mnie o hipopotamach Babington. — Może was to zainteresuje — zwróciłem się do Minidów — że ćwiartujecie pierwszorzędne źródło protein. Z każdego funta cielska tej bestii dostaniecie cztery uncje czystych protein, dwa razy tyle, ile z tuszy baraniej, koźlej czy wieprzowej. Alfie z irytacją machnął ręką, każąc mi dołączyć do stojących w wodzie łowców. — Zapomnij o moim scyzoryku — rzekłem łagodnie. — Posłu- chaj. Niemal trzy czwarte cielska hipopotama da się wykorzystać, podczas gdy nawet w przypadku byka-rekordzisty możesz mówić o szczęściu, jeśli połowa tuszy to mięso. Wiecie, gdyby prezydent Tharaki okazał dość rozumu, by zachęcić ludzi do zakładania farm, na których hodowano by hipopotamy, Zarakal mógłby zapomnieć o pladze głodu. Alfie potrząsnął głową i warknął coś w gęstwinę bródki, więc zamilkłem. Kiedy podniosłem wzrok, zauważyłem, że Helen spo- strzegła zmianę mojego nastroju. Brnąc przez głęboką po kostki wodę podeszła, by przysiąść obok mnie pod drzewami na piaszczys- tym brzegu. Jej spokój dodał mi ducha. — Nic mi nie jest — powiedziałem. — Idź, podjedz sobie z innymi. Taka okazja nie zdarza się co dzień. Helen jednak została obok mnie. Siedziała bez ruchu, obejmując mnie jednym ramieniem. Od czasu do czasu ciskała w jakiegoś podchodzącego zbyt blisko sępa garścią piasku, lub machnięciem dłoni odpędzała natrętną muchę, ale poza tym się nie ruszała. Wy- glądało na to, że jej apetyt też nie dopisał. Spojrzałem z ukosa na jej nabrzmiały brzuch. Jego powierzchnia wydęła się raz czy dwa, a potem zaczęła drgać sprężyście. Płód — nasze dziecko — wybijał piąstkami żywy rytm w kawiarence łona Helen. — Musisz jeść za dwoje, Helen. Idź, przyłącz się do nich. Weź swój udział. Nie drgnęła. Była uparta. Jeśli ja nie jadłem, to ona też nie będzie. Chciałem się poświęcić dla niej, dać jej powód, aby się najadła, ale nie mogłem zmusić się do tego, by zjeść choć jeden kęs tej galarety, a to powstrzymało Helen od napchania sobie brzucha z innymi. Wstydziłem się mojej słabości i podziwiałem Helen. Była świętą. Prawdziwą habilińską świętą. Jomo zachorował. Nie mogąc jeść, polować ani znieść wrzasków dzieciarni, próbował zdjąć brzemię z ramion pozostałych Mini- dów, odchodząc samotnie do odległego gaju na równinie. Tego samego ranka, zaniepokojona jego zniknięciem Guinevra wypytała Helen. Przemierzając chwiejnie nasze Shangri La i rozglądając się pilnie na wszystkie strony, wyśpiewując swoją irytację niskim, bu- czącym głosem, stara kobieta zorganizowała poszukiwania zaginio- nego małżonka. Ham i Roosevelt poszli z Guinevrą, a ja i Helen ruszyliśmy za nimi, tropiąc Jomo po zapachu i niemal niedostrzegalnych śladach. Znaleźliśmy starego mniej więcej po godzinie. Siedział na pięknym kafryjskim cierniowcu i patrzył szklanym wzrokiem na sawannę. Nie raczył zejść na dół. Jego milcząca nieprzystępnosc tak onieśmieliła Hama i Roosevelta, że podreptali przez trawy z powrotem. Jeśli stuknięty stary habilin miał ochotę posiedzieć na drzewie, jakże można mu było przeszkadzać? Guinevra, Helen i ja czekaliśmy pod kafryjskim cierniowcem przez całą gwiaździstą noc. Drzewo pozbawione było liści, a jego małe, koralowej barwy kwiaty poruszały lekko płatkami, co przypo- minało mi macki. Pień jeżył się ot tępych kolców, Jomo jednak wspiął się nań nie zważając na ranki, jakie sobie przy tym zadał. W pewnej chwili machnąwszy ręką na te kolce, podjąłem próbę wspięcia się aż do Jomo, on jednak postawił mi stopę na głowie i jednym silnym pchnięciem zrzucił mnie na ziemię. Straciłem entu- zjazm do dalszych akcji ratunkowych. Okazało się, że mam podra- pany brzuch i uda, a prawy pośladek bolał mnie niemiłosiernie aż do rana. Jeśli stuknięty stary habilin zapragnął posiedzieć sobie na drzewie, kimże byłem, aby mu przeszkadzać? I wtedy przypomniała mi się śmierć Genly'ego i jego rytualny „pogrzeb" — wydarzenia, które wydały mi się teraz równie odległe, jak moje dzieciństwo w Van Luna. Zdałem sobie sprawę z faktu, że Jomo sam przygotował sobie własny „pochówek". Jeżeli przedostat- nim miejscem spoczynku każdego Minida obowiązkowo było roz- widlenie gałęzi — ostatnim, rzecz jasna, okazywała się paszcza lamparta albo sępie dzioby, to... hm... Jomo sam wybrał sobie drzewo. I znalazł piękny okaz, ani słowa. Jego pionowa trumna była prawdziwie zachwycającym koralowcem, o miękkim, sprężystym i wytrzymałym drewnie. Cała nasza trójka stróżowała pod drzewem, a Jomo tkwił w ga- łęziach przez dwa dni. Drugiego dnia nad miejscem mniemanego spoczynku upartego starucha zaczęły krążyć sępy, ponieważ zapach jego śmiertelności przebił nawet woń kwiatów. W końcu duch — dusza, o ile osobnicy należący do gatunku Homo habilis posiadali tę nieuchwytną własność — opuścił go i stary spadł z gałęzi na ziemię. Takiego patriarchy jak Jomo — który niegdyś, być może, był nawet wodzem Minidów — nie zostawia się na ziemi. Trzeba go było jakos' wywindować z powrotem na to kolczaste drzewo. Helen dała mi to wyraźnie do zrozumienia kilkoma mruknięciami i gestami, po czym kopnęła się do Shangri La po kilku pomocników do tego przed- sięwzięcia. Podczas jej nieobecności poobtłukiwałam kamieniami tyle cierni z pnia, ile się dało — a Guinevra opadłszy na ciało Jomo delikatnie i starannie wybierała robactwo z jego bródki i kudłów. Sępy wciąż krążyły. Helen wróciła z Hamem i Alfiem. Ci końcami pałek oczyścili ciało towarzysza z brudu, a potem zaczęli wygrażać upartym ptaszy- skom. Butnie wyprostowani kroczyli pod drzewem tam i z powro- tem, jakby śmierć Jomo była osobistą obrazą każdego Minida, złoś- liwym żartem Gospodarza, który nadużył zaufania tak cierpliwych dzierżawców. Helen była wyczerpana. Nie mam pojęcia, jaki termin wyzna- czyłby jej lekarz w bazie lotniczej, ale ten czas już się chyba zbliżał. Nie przyłączyła się do protestu Hama i Alfiego, ale skuliła się obok Guinevry i przywołała mnie skinieniem głowy. I wtedy zobaczyłem, że przyniosła z naszej chatki mój wojskowy szwajcarski scyzoryk. Podała mi go, a wdowa odsnęła się trochę, obserwując rozwój wydarzeń. Zastanawiając się, co też Helen wymyśliła, otworzyłem najwię- ksze ostrze i zacząłem je szlifować na odłamku krzemienia. A Helen wyjęła mi scyzoryk z dłoni i przyłożyła do prawej skroni Jomo. — Hola! — powiedziałem, przypominając sobie o czaszkach Homo erectus, znalezionych kiedyś w wapiennej jaskini w chińskiej prowincji Choukoutien. Otwory w podstawach tych czaszek były mozolnie powiększone, najpewniej po to, by żałobnicy mogli dobrać się do mózgów nieboszczyków. Czyżby Helen zamierzała poczęsto- wać się szarą substancją kory mózgowej Jomo? Czyżby wierzyła, że taki posiłek sprawi, że nie narodzone wnuczątko starego odziedziczy po min jego przebiegłość, wiedzę i mądrość? Ale nie. Okazało się, że chce tylko obciąć staremu prawe ucho. Stękając lekko — przeszkadzał jej wydęty brzuch — pochyliła się nad skalpem nieboszczyka i wzięła się do roboty. Szło jej to równie niezdarnie, jak otworzenie ostrza. Zdenerwowana oddała mi scyzo- ryk i odciągnęła ucho Jomo od jego skroni, abym mógł je gładko odciąć. Przełamawszy wewnętrzny sprzeciw, zrobiłem to, o co mnie poproszono. Zatrzymując krwawienie, Helen przyłożyła do rany kępę trawy i wzięła ucho, a potem z powagą wyciągnęła dłoń, podając je Guinevrze. Ta obrzuciła spojrzeniem dar i poważną twarz Helen. — Pamiątka — szepnąłem sam do siebie. — Coś bliskiego sercu. W końcu Guinevra przyjęła smutny dar. W chwilę potem Ham, Alfie i ja z Helen zabraliśmy się do wynoszenia Jomo na jego gałąź. Dokonawszy tego, pozostawiliśmy starego weterana niezmordowanym sępom. Na swój sposób był to piękny pogrzeb. Kilka dni później Helen obudziła mnie dość wcześnie, choć była to tylko część snu. Gwiazdy, niczym srebrzyste szpileczki, trzymały mrok na uwięzi, a w gałęziach drzewa, pod którym spałem, pełnił wartę mister Pibb. W transie — bo wciąż śniłem — podążyłem za Helen w dół zbocza ku zalanej blaskiem miesiąca, rozciągającej się przed nami szachownicy sawanny. I oto zbliżyła się do nas para nadspodziewanie przyjaźnie uspo- sobionych chalikoterów. Jak wielbłądy, ugięły przednie kolana i opuściły pochyłe zady ku ziemi. Helen dosiadła samicy, chwytając się jej jedwabistej grzywy. Skinieniem głowy dała mi do zrozumie- nia, że powinienem dosiąść samca. Usłuchałem, choć obawiałem się, że na tych stworach nie jeździ się najlepiej. W chwilę później oba zwierzaki wstały i kolebiąc się z boku na bok, ruszyły na swoich potężnych szponach przez step. Wycieczka była wspaniała. Mijaliśmy stada drzemiących zebr, chrapiących dinotherów i śpiących na stojąco gazeli. Pośród odle- głych zarośli cierniowych brodziły żyrafy Jak morskie węże, którym ktoś poprzypinał łopaty jak łosiom. Najdziwniejsze ze wszystkiego było pojawienie się białego hipopotama, który przeciął nam drogę, poruszając się w boleśnie powolnym rytmie, z wyciągniętym przed siebie potężnym karkiem młócił leniwie nogami powietrze. Hipcio miał barwę galarety, a jego szeroki grzbiet barwiły plamy, jakby po oparzelinach — i przypomniałem sobie, że bardzo podobnego wi- działem niedawno, chyba śniąc na jawie. Kiedy znikł w korycie rzeki, ku któremu zmierzał, chalikotery skręciły, przenosząc nas obok stada podejrzanie zachowujących się hien, gnając przez niskie trawy do nieznanego nam celu. Aby utrzy- mać się na ich grzbietach, wczepiliśmy się oboje palcami w grzywy i mocno ścisnęliśmy kolanami pochyłe boki naszych rumaków. Przed nami z traw wyłonił się lampart. Przypadł do ziemi, ale nie dość szybko, żebyśmy go nie zauważyli. Wierzchowiec Helen śmignął w powietrze niczym impala, zrzu- cając ją na ziemię. Ja też zleciałem na pysk, a gdy wstawaliśmy, masując stłuczone pośladki i wymieniając oburzone i współczujące spojrzenia, oba chalikotery uciekły. Tak się bałem, iż ciężki upadek Helen może wywołać poronienie, że bliskość lamparta jakoś mnie nie wzruszyła. Pobiegłem ku niej, gotów ją utulić i pocieszyć. Lampart wyfrunął jakby znikąd. Uderzył mnie łapami w pierś i unieruchomił, zatapiając swe psie kły w mojej czaszce. Helen wrzasnęła i rzuciła się do ucieczki. Rad byłem, że choć ona się uratowała. Nie mogła liczyć na to, że mnie uratuje, a ja — Ngai niech będą dzięki — odczułem tylko lekki ból. Na szczęście mechanizm mojej świadomości wyłączył się, odcinając mnie od wrażeń bólu i strachu. Wpadłem w pustkę poniżej poziomu snu. Usłyszałem trzask moich kręgów szyjnych, ale rozluźniłem się już do tego stopnia, że zamiast bólu hałas ten przyniósł mi jedynie błysk światła. Lampart zaczął ciągnąć mnie za sobą w stronę drzewa. Cały krajobraz wywinął kozła — wszystko widziałem teraz do góry nogami. Lampart wbijając szpony w korę, zaciągnął mnie do rozwidlenia gałęzi znajdującego się mniej więcej trzy metry nad ziemią. Tu przycisnął mnie do pnia, wbił mi pazury w tyłek i zaczął mnie pożerać. Rozdarłszy kłami skórę, dobrał się do moich nerek, trzustki i wnętrzności, jednocześnie językiem smakując z namysłem moją ciepłą gęstą krew. Tej nocy umarłem — nie czując bólu ani strachu. Ocknąłem się, czując głód. Było za wcześnie na poranne pienia habilinów, a trzymany przeze mnie łapami trup dwunoga mógłby wystarczyć mi tylko wtedy, gdybym jadł oszczędnie i trzymał apetyt na uwięzi. To mi się nie spodobało. Przesunąłem ciało i pożarłem tyle żylastego kwaśnego mięsa ile mogłem utrzymać w brzuchu. Gdy tak jadłem, na równinie, w odległości może dwunastu metrów od mojego drzewa, pojawiała się wyprostowana figurka. Była to sami- ca, towarzyszka tego niemal łysego dwunoga, którego wczoraj po- waliłem i wciągnąłem na drzewo. Miała smukłą figurę — jeśli pominąć oznaki późnej ciąży. Ciekaw, co zrobi samica, podniosłem głowę znad na poły pożartego trupa. Idąc powoli, podkradła się do mnie. Szła jak zahipnotyzowana. Zacząłem się zastanawiać czy i jej nie zabić i doszedłem do wniosku, że to niezły pomysł. Słodkie mięso płodu w łonie matki byłoby doskonałym deserem. I nagle samica machnęła ramieniem. Od pnia drzewa, tuż obok mojego łba, odbił się kawał kamienia czy twardego orzecha. Stuliłem uszy i wściekle ryknąłem, ale samica wcale się nie przestraszyła. Z jeszcze większym zapałem zaczęła zasypywać mnie niewidzialnymi pociskami. Niewidzialnymi — ale doskonale wyczuwalnymi. Jeden walnął mnie w pysk i wyłamał mi górny kieł. Zeskoczyłem na trawiasty dywan i z wściekłością ruszyłem na moją dręczycielkę. Zamiast rzucić się do ucieczki, samica przełożyła pałkę z jednej ręki do drugiej i przygotowała się od odparcia ataku. Zawahałem się. Zwłoki które pożerałem, ześlizgnęły się zdrzewa i leżały pod nim, tworząc kupę poszarpanego mięsa i potrzaskanych kości. Zrozumiałem, że samica nie przyszła tu po to, by mi przerwać posiłek, ale zamierzała pomścić stratę samca. Aby odnieść zwycię- stwo, musiałem być równie zdecydowany. Ignorując ciało jej towa- rzysza, podjąłem atak. W ostatniej chwili samica zręcznie uskoczyła w bok i walnęła mnie po grzbiecie maczugą, prawie przetrącając mi kręgosłup. Runąłem na ziemię. Wprawdzie szybko przetoczyłem się na brzuch, ale zanim zdo- łałem wstać, samica wskoczyła mi na grzbiet. Jej nogi jak kleszcze zamknęły się na moich bokach, a palce wczepiły się w zmierzwione futro na moim karku, czym mocno zirytowała rezydujące tam robac- two. Zaryczałem wściekle, lecz niedawny posiłek nieznośnie ciążył mi w brzuchu i nie mogłem zerwać się z trawy. Co za hańba! Nigdy przedtem nikt mnie tak nie upokorzył. Przeraziła mnie także myśl, że samica zabije mnie na miejscu i bez zwłoki. Ból stłuczonego kręgosłupa był prawie nie do zniesienia. I nagle kobieta zaczęła śpiewać. Złapawszy mnie za uszy i wy- kręciwszy mi łeb do księżyca, śpiewała niesamowicie czystym gło- sem. Mój strach nagle się gdzieś ulotnił, a ból w stłuczonych lędźwiach ustąpił pod wpływem zwodniczego uroku jej pieśni. Wstałem, nie strącając samicy na ziemię. Potem kierowany jej silnymi, pełnymi wybaczenia dłońmi, ruszyłem ciężko ku Mount Tharaka. Dama z lampartem. Nie zaalarmowawszy wartowników, wkroczyliśmy do wioski Minidów i przemknęliś*my pośród cieni do poszarpanej przez wiatry chatki, którą kobieta dzieliła z moją ostatnią ofiarą. Położyliśmy się tam obok siebie i zaczęliśmy się trącać pyskami, jak rozbawione szczenięta. A potem nasyciliśmy swoje żądze znacznie przekracza- jące apetyt jej poprzedniego kochanka. W ten sposób uczciliśmy pamięć nieobecnego. Potem oboje zwinęliśmy się w kłębek i dalej śniliśmy już razem. W końcu Helen mnie zbudziła. Stając obok moich habilińskich towarzyszy, podniosłem głos w przerażającym żałobnym powitaniu świtu. Z biegiem czasu liczebność naszej bandy malała. Po śmierci Genly'ego i Jomo zostało nas — licząc mnie — sześciu dorosłych samców. Mister Pibb —jedyny młodzik w naszej grupie — ostatnio związał się ze słodką młodą panienką z grupy Hunów i nie mogliśmy liczyć na to, że nasze szeregi zaczną szybko wzrastać. Ham się starzał, co stawało się coraz bardziej widoczne z każdym dniem i pewien byłem, że już niedługo pójdzie w ślady Jomo. Oczywiście nie spodziewałem się tego, że Minidowie wymrą czy rozproszą się. Gromada liczyła dwudziestu jeden członków. Od mojego przybycia straciliśmy tylko trzy osoby, a z ośmiorga pozo- stałych dzieci troje było dziewczynkami, które już niedługo miały odczuć pierwsze zapały młodości. Były zbawieniem Minidów, po- nieważ gdy tylko zaczną wabić kawalerów, nasza gromada otworzy swą paszczę i połknie tych młodzików jak łososie. Ten sposób nie zawiedzie. Program odbudowy ruszy, gdy tylko dojrzałe kobiety zaczną dokonywać pierwszych wyborów. Jednym z takich wyborów byłem ja sam. Tu krótka dygresja. Podczas mojego całego pobytu wśród Minidów, w tym rejonie odległym na północ od równika tylko o kilkaset mil, nie bardzo wiedziałem jaka jest pora roku. Trafiłem do plejstocenu podczas suszy w lipcu 1987 roku, ale od czasu przybycia nie widziałem istotnej różnicy pomiędzy okropnym, a straszliwym upałem. Noce często bywały chłodne — co należało przypisać wysokości zboczy Mount Tharaka i nawet położeniu jeziora Kiboko — ale względna ulga nocnych ochłodzeń wcale nie wpływała na zmianę temperatury podczas codziennych skwarów. Nie mógłbym zatem rzec, iż to działo się w sierpniu, tamto we wrześniu, a owo w kwietniu. Miesiące nie miały tu żadnego znaczenia. Prawdziwym miernikiem zmian klimatycznych w okolicach równika nie jest temperatura, a ilość opadów. Somalijczycy nazywa- ją deszczową porę panującą od marca do maja gu, a od września do późnego listopada dayr, jeśli jednak uwierzycie w to. że wasza spostrzegawczość podczas tych okresów nie ulega zmianie, znaczy to, że wasz mózg wchłonął krytyczną dawkę deszczu przeznaczone- go dla Somalijczyka. Susza tradycyjnie zamienia okolicę w wypalo- ną pustkę nawet podczas okresów „deszczowych". Choć Blair za- pewniał mnie, że dolny plejstocen był znacznie wilgotniej szy niż nasza era, a roślinność w tym okresie znacznie bogatsza, musiałem widać natrafić na porę długotrwałej suszy. Jezioro Kiboko — tak jak to Blair przewidział — miało wyższy poziom, ale by złagodzić skutki suszy, jaka nawiedziła stepy, Minidowie musieli opuścić tradycyjnie zajmowane terytorium i przenieść się na wyżej położone zbocza Mount Tharaka. Dopiero tam zobaczyliśmy wreszcie deszcz. A z deszczem wróciła sprawa ciąży Helen. To właśnie po pierwszym deszczu odkryłem, że Helen nosi w łonie nasze dziecko. Po pewnym czasie od pogrzebu Jomo znów zaczęło się zanosić na opady. Ze wschodu, znad Oceanu Indyjskiego napłynęły ciepłe podmuchy wiatru, które rozpędziły nieruchomą i gęstą, drażniącą nerwy ciszę. W nocy słyszeliśmy grobowe pomruki gromu i widzie- liśmy rozświetlające horyzont błyskawice. Przestraszone niesamo- witym wyglądem nieba stada zwierząt na stepie zaczęły niespokojnie miotać się z miejsca na miejsce. Czasami słyszeliśmy porykiwania lwów, jakimi drapieżniki kwitowały odgłosy gromów, a gdzienieg- dzie gazele i kudu przystawały by obserwować rozgrywający się na horyzoncie spektakl błyskawic. Na zboczach Mount Tharaka błyski świateł uwypuklały rzeźbę góry, co podziwialiśmy i my. Taka pogoda — może dałoby się ją nazwać sezonem — trwała przez kilka dni. Każdego wieczoru czułem się jak mieszkaniec oblężonego miasta. Widziałem kurtyny deszczu na jeziorze, ale na naszym balkonie w Shangri-late burze nawet nas nie tknęły. Czas Helen przyszedł nagle podczas takiej właśnie artyleryjskiej nocy. Pomimo grzmotów spałem smacznie — dopóki Helen nie wstała z naszego trawiastego posłania i przyłożywszy jedną dłoń do tyłeczka, nie dała nura w burzliwą noc. Czekałem na jej powrót. Długo. W końcu ruszyłem za nią. Daleko na północno-zachodniej stronie horyzontu podobna do lotniskowcagrupa chmur dostała właśnie kilka torped w śródokręcie. Nad naszymi głowami rozpościerała się przejrzysta sieć gwiazd. Wiatr zabierał się do roboty z coraz większym entuzjazmem. Nie była to pomyślna noc na narodziny dziecka, mieszańca, którego i bez tego czekało prawdopodobnie mnóstwo kłopotów. Zawołałem He- len, ale nie usłyszałem odpowiedzi. — Hunnnh! Był to głos Malcolma, który ostatnio większos'ć czasu spędzał w koronach drzew. Ze swojej wartowni w gałęziach ognistego Nandi wskazał mi niezbyt składnie wzniesiony szałas, gdzie zwykle spała Guinevra. Rodząca swe pierwsze dziecko Helen, oczywiście musiała udać się po pomoc do swej matki. Przemknąłem pomiędzy skałkami Shangri-la do chatki Guinevry. Ani Helen, ani jej matka nie podjęły próby wypędzenia mnie na zewnątrz, ale po prostu zignorowały moją obecność. Chatka nie miała dachu, więc światło gwiazd i błyskawic nieźle oświetlały jej niewielkie wnętrze. Helen targały bóle, a Guinevra podtykała spore ilości trawy pod jej plecy. Doszedłem do wniosku, że istnieje możli- wość — kiedy mojej żonie odejdą wody — iż wezbrane chmury też nas utopią w zawartości swoich wydętych brzuszysk. Spraw, żeby nie padało — zacząłem błagać Ngai, czy jakiekol- wiek inne bóstwo władające widmowymi wymiarami. Proszę, niech nie pada... Wydanie na świat dziecka nie przychodziło Helen łatwo. Dostała bolesnych skurczy. Przy każdym wywracała oczami i dopiero teraz zrozumiałem, jak bardzo ten widok przerażał moją matkę, kiedy byłem dzieckiem. Helen przez cały czas lekko ściskała moją dłoń. Wszystko to powtarzało się niemal bez zmian przez godzinę. Od czasu do czasu zmienialiśmy się z Guinevrą, by choć na chwilę rozprostować zdrętwiałe palce. Przysiadając obok Helen, natych- miast zaczynałem pomrukiwać uspokajająco — bo właściwie nie- wiele ponad to monotonne mamrotanie mogłem jej ofiarować. — Helen, wszystko będzie dobrze... Bardzo dobrze. Raz nie- grzeczna małpka mała, na tramwaje popluwała. Linia w ziemię uderzyła i małpka się udusiła. I wszyscy poszli do nieba, w łódce czerwonej jak trzeba — plotłem bez ładu i składu. W tym momencie zupełnie nie zdawałem sobie sprawy ze złowróżbnych implikacji tego wierszyka. Na całe szczęście Helen i Guinevra też nie zwróciły na nie uwagi. Choć byłem prawie pewien, że Helen nie pojmowała znacze- nia porannych mdłości we wcześniejszym okresie jej ciąży, do- skonale rozumiała, co dzieje się teraz. Widziała porody u innych, dwakroć przynajmniej porywała małe innych pokrewnych gatun- ków, by choć potrzymać je w ramionach, a ponadto czuła kopnięcia własnego dziecka. Nagrodą za te wszystkie cierpienia miało być macierzyństwo. Dziewicze terytorium udręczonych dolnych partii jej ciała przekształciło się w płodną glebę i wiedziała, co oznaczają te bóle. Deszcz lał jak wcześniej, błyskawice nad jeziorem Kiboko wali- ły coraz gęściej, a groźne grzmoty wstrząsały niemal linią horyzontu. Wszystko działo się na północnym wschodzie, w miejscu, dokąd któregoś dnia Zarakal, Etiopia i Somalia wyślą swoje wojska w da- remnych wysiłkach ustalenia przebiegu granic tam, gdzie ich nigdy wcześniej nie było. Helen nie zwracała uwagi na grzmoty. Usiłowała wydać na świat dziecko, ale jej ciało odmawiało współpracy. Główka płodu, która wysunęła się już z macicy tak daleko, jak to tylko było możliwe bez pomocy z zewnątrz, była zbyt duża. Helen była wyższa niż jakakol- wiek inna habilinka, ale smukła jak wierzba albo elf. Ponieważ moja czaszka miała znacznie większe rozmiary, a dziecko odziedziczyło je po mnie, poród groził komplikacjami, przekraczającymi zwykłe kłopoty przy porodach innych habilinów. „W bólach rodzić będziesz..." Ceną za wykształcenie mózgu zdolnego do wydawania abstrak- cyjnych osądów moralnych są bóle przy porodzie, a karą za zapła- cenie tej ceny jest wygnanie z raju. Spoglądając na rozświetlaną raz po raz błyskawicami twarz Helen zrozumiałem, że egzekutorem jej kary nie będzie obowiązkowy cherubin, ale zimne ramię Śmierci. Helen nie przeżyje porodu. Jej oczy niemal wychodziły z orbit. Nagie czoło skroplił obficie pot. Błyskawice rozświetlające odległe jezioro pozbawiły jej skórę zdrowego, indygowego odcienia. Jej cera była luźna i szara. Wróciłem do naszej chatki i odszukałem scyzoryk. Okazał się całkiem poręcznym narzędziem przy odcięciu ucha Jomo, teraz jednak potrzebny mi był do pilniejszej próby — chciałem uratować życie Helen. Zebrałem całą suchą jeszcze trawę w naszej chatce, wyniosłem ją na zewnątrz i podpaliłem jedną z ostatnich zapałek. Potem, obserwowany sceptycznym wzrokiem Malcolma, wysteryli- zowałem największe ostrze w tańczących na wietrze płomieniach. Oparzyłem sobie przy tym palce, ale ból był nieważny — zignoro- wałem go i wróciłem do Helen. Tymczasem w półkolistym szałasie Guinevry zebrali się Emily, Dilsey i Alfie. Przywitali mnie spojrzeniami, które niemal natych- miast obsunęły się na trzymany przeze mnie nóż. Machnąłem nim groźnie, czyniąc sobie drogę i przyklęknąłem obok Helen ogarnięty przeczuciem nieszczęścia. Moje całe ciało w tym momencie składało się chyba z żył i naciągniętych ścięgien. Helen zawyła nagle, wydając nieludzki krzyk ostrzeżenia i bólu. Wszyscy spojrzeli na nią, a potem na mnie. Podniósłszy ostrze wyjaśniłem habilinom — mówiąc spokojnie, wyraźnie i rozumnie — że by pomóc Helen przy wydaniu dziecka na świat, może okazać się konieczne nacięcie jej pochwy. Bałem się tylko, że to cięcie — nawet gdyby udało mi się wykonać je gładko i czysto— nie wystar- czy i nie zapobiegnie dalszym kłopotom. Właściwie wziąłem nóż z myślą, że gdyby Helen umarła przy porodzie, może udałoby mi się uratować noworodka, wykonując odręczne cięcie cesarskie. Kliniczne czystość i prostota tego planu załamały się pod napo- rem ogromu cierpień Helen. Zrobiło mi się niedobrze na sam pomysł, że mógłbym tknąć Helen ostrzem — i opadłem w błocko. Czterej habilinowie spoglądali na siebie z coraz większą rozterką, pociesza- jąc się uściskami i machinalnym poklepywaniem po plecach. Nie sądziłem nawet, by Dilsey kiedykolwiek brała udział w tak wyczer- pującym zajęciu. Burza napływająca gdzieś od przylądka Horn potęgowała swój gniew — błyskawice przekształciły się w pokrywającą niebo niemal nieustannie zmienną sieć oślepiającego blasku, czemu towarzyszyły ogłuszające grzmoty — i w końcu Helen zdołała jakoś wyprzeć ze swego łona maleńkiego dręczyciela. Dziecko przyjęła Guinevra, nie ja. W natrętnym blasku błyskawic ciało noworodka nie lśniło błękit- nawą czernią, nie było też szare — ale zaskakująco i świetliście białe. Skóra noworodka była delikatna jak galareta i barwy mlecznego puddingu. Czy to możliwe, aby ten nieapetyczny pędrak był wyni- kiem naszej miłości? Ładniejszą cerę miał utopiony i pożarty przez Minidów hipopotam. Wtedy nie wziąłem udziału w uczcie, obawia- jąc się pogwałcenia integralności jednego z moich snów. Jakże miałbym teraz pokochać to stworzenie, tę moją córkę? Jej główka była zbyt duża w stosunku do drobnego ciałka, a bladość cery sugerowała nie albinizm, lecz chorobę. — Mai mwah... — powiedziała słabym głosem leżąca na ziemi Helen. Umieściłem Pędraka pomiędzy piersiami Helen, a ona objęła go ramionami i uniosła nieco głowę, by zerknąć z góry na dziecko. Otworzyła usta. — Mai mwah — powtórzyła. Nikt się nie poruszył. Pędrak znalazł ustami jedną z sutek matki i zaczął ssać: mały, biały niczym kość słoniowa inkub, wysysający krew kobiety, która go zrodziła. ROZDZIAŁ 27 Rejon Północno-Zachodni, pogranicze Zarakalu Lipiec 1987 Mgliste światło poranka — pustka. Kiedyś, dawno temu, ta część Zarakalu była żyznymi pastwiskami; obecnie wyglądała jak skamie- niałe morze, ozdobione tu i ówdzie kępami ciernistych krzewów, ożywione gdzieniegdzie chmurami pyłu unoszonego nieprzewidy- walnymi podmuchami wiatru. Na słonej płaszczyźnie stała samotna hiena, obserwująca konwój złożony z trzech wozów, jadących na północny zachód autostradą łączącą amerykańską bazę lotniczą Rus- sel-Tharaka i serce kraju z Protektoratem jeziora Kiboko w Wielkiej Rozpadlinie. Autostradę zbudowano dwa lata temu, dzięki amery- kańskim funduszom, sprzęcie i technologii, choć trzeba przyznać, że zarakalski minister spraw wewnętrznych Alistair Patrick Blair uparł się i doprowadził do tego, że powołano go do zarządu budowy i zaangażowano miejscową siłę roboczą. Część tej autostrady łączyła stolicę kraju, Marakoi, z położoną pięćdziesiąt kilometrów na pół- nocny wschód bazą lotniczą, ale pozostałe czterysta kilometrów asfaltu liczni obserwatorzy krajowi i zagraniczni uznali za prywatną autostradę Blaira donikąd. Wielkiego człowieka znużyło już zaopa- trywanie swoich wykopalisk u jeziora Kiboko drogą lotniczą, heli- kopterami lub z pokładów lekkich samolotów. Dlatego pośrodku przerażającego zarakalskiego pustkowia powstała ta wstęga asfaltu. — W okolicy nie ma tu nawet żadnego sklepu z używanymi samochodami — mruknął krytycznie Joshua. — Nasi wojskowi nie są tu dostatecznie długo — odparł Woody Kaprów, prowadzący drugi pojazd w szyku. — Daj im trochę czasu, Joshua. Daj im tylko trochę czasu... — Bóg na to nie pozwoli! — Bóg i Woody Kaprów, fizycy doskonali! — parsknął śmie- chem, siedzący pomiędzy Joshua i Kaprowem Alistair Patrick Blair. — Obaj mają patenty na wszystko, co się wiąże z czasem. — Niezupełnie — odparł Kaprów. — Niezupełnie. Jadący przed nimi i prowadzący kolumnę pojazd był zmodyfiko- wanym landroverem, który przerobiono tak, by można na nim było zamontować nie tylko obrotowy karabin maszynowy, ale i stugalo- nowy zbiornik wody pitnej. Eskortą dowodził umundurowany ame- rykański żandarm z bazy lotniczej, obok którego siedział uzbrojony w pistolet maszynowy i również odziany w mundur polowy zarakal- ski tajniak. Za Joshua, Blairem i Kaprowem, odwłok kolumny sta- nowiła wielka ciężarówka z zaciągniętą plandeką ciągnąca generator bardziej podobny do zapadającego się wozu taborowego, niż do wojskowego jaszcza. Landrover i ciężarówka, mocno teraz zakurzo- ne, były pomalowane na ogólnowojskowy kolor khaki, dodając wątpliwe maskowanie w postaci pasków jak u zebry. Najdziwniejszym i najbardziej tajemniczym z trzech pojazdów kolumny był ten, w którym jechali Joshua i jego towarzysze. Miał połowę długości ciężarówki i przypominał amerykański domek kempingowy, pokryty ochronną warstwąplastyku. Jego niemal aero- dynamiczny kadłub wyglądał na śliski niczym skóra morświna, a kabina z osłoną przeciwwietrzną przypominała ogromne elektry- czne żelazko. Ciężar pojazdu (który Kaprów zaczął ostatnio nazy- wać — wykazując subtelne poczucie humoru — Machiną) unosiło sześć ogromnych kół na potężnych oponach. Pojazd ten przybył do głównego portu Zarakalu, Bravanumbi, na pokładzie amerykańskie- go lotniskowca zaledwie miesiąc wcześniej i Kaprów — towarzy- szący Machinie w tamtej podróży — nikogo nie dopuścił do kierow- nicy. Błair zaproponował, że podczas całonocnej jazdy z bazy może go zmieniać za kierownicą, ale Kaprów odrzucił ofertę. Choć ten osobliwy pojazd ufundowali amerykańscy podatnicy, uważał Ma- chinę — choć może nie sam Czas — za swoją osobistą własność. — Ale ja jestem dobrym kierowcą — namawiał go słodko Blair — a pan już odrobił swoją pańszczyznę podczas ostatnich dwu godzin. — Niemoralne byłoby, gdybym pozwolił to robić komukolwiek innemu. — Niemoralne? — Jak najbardziej. Gdyby pan, doktorze Blair, rozbił Machinę o jakiś przydrożny kamień, znienawidziłbym pana do końca życia. Nie przyniosłoby to pożytku żadnemu z nas. — A gdyby to pan miał rozwalić... — Cóż, gdybym to ja ją rozwalił, pewnie byłbym na siebie cholernie wściekły, ale w końcu jakoś pogodziłbym się z tym. Błędy są rzeczą ludzką, szczególnie w oczach tego, który zbłądził. Jeśli popełnia je kto inny, są niewybaczalne. — Doktor Blair zniżył się do pozycji zwykłego człowieka — wtrącił się Joshua. — Wiedzą to wszyscy mieszkańcy Zarakalu. Może mógłby mu pan zaufać przez jakieś trzydzieści minut. — Powożeniem zawsze zajmowali się półbogowie. Znajdziecie to u klasyków. W Iliadzie, na przykład. Na takie postawienie sprawy, wszyscy parsknęli śmiechem, ale Kaprów nie oddał kierownicy, a jechali od północy — czas wyjaz- du ustalono ze względu na ochronę kolumny przed temperaturami dziennymi i możliwością śledzenia trasy przez satelitę — choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że dla zmyślnego współczesnego satelity, śledzenie celu po ciemku w ogóle nie stanowi problemu. Z drugiej strony mało było prawdopodobne, by marksistowscy prze- ciwnicy Zarakalu organizowali operacje szpiegowskie do śledzenia tras ekspedycji archeologicznych. Słońce niedawno wstało i w jego promieniach Joshua przez chwilę obserwował stojącą przed nimi na słonej równinie hienę, która w końcu odwróciła się i rzuciła do panicznej ucieczki. Łowy w tej okolicy ostatnio musiały iść kiepsko — brzydki stwór składał się niemal wyłącznie z kości i ścięgien. Joshua oparł głowę o boczne okienko i zamknął oczy. — Czy pan przypadkiem nie zaczyna się wahać, Joshua? — spytał Blair. — Ostatnio niemal bez przerwy o tym myślę. — Może się pan jeszcze wycofać. Joshua natychmiast otworzył oczy. — Doskonale. To zawracajmy. Blair przesunął zębami fajkę, podobną do tej, jaką Hugo kiedyś stracił na rzecz rezusa w ogrodzie zoologicznym Ritki'ego. Kaprów tylko łypnął nań z ukosa. Obaj naukowcy, którzy doprowadzili swe ukochane projekty niemal do finału, wyraźnie się zaniepokoili. — Żartowałem — uspokoił ich Joshua, poklepując Blaira po kolanie. — Nie myślałem, że od razu narobicie panowie w spodnie. Mam takiego samego fioła, jak wy. Tyle, że ja się o niego nie prosiłem. — Ja też nie — żachnął się Kaprów. — Joshua, moja uwaga o tym, że może się pan wycofać, nie była czczą i nieszczerą formalnością. Jeśli pan chce, możemy pana od- wieźć z powrotem. — W porządku. Mówię serio. Miałem tylko... powiedzmy, lek- kie obawy, tak jak przed lotem. — Podniósł brwi, jak ucieleśnienie niewinności. — W końcu jestem tylko człowiekiem. — Nie winiłbym pana, gdyby... — Gdybym zdradził, doktorze Blair? — Zamierzałem rzec „wycofał się". — Akurat panu uwierzę. — Joshua zamknął oczy, choć właści- wie bardziej chciało mu się jeść, niż spać. Wyobraził sobie, że pośrodku afrykańskiego pustkowia mija go właśnie fragment cu- downego wybrzeża Florydy. — Wiecie, myślę, że jedyna rzecz, jakiej brakuje mi w Zarakalu, to porządny hamburger. — Dajże spokój, Joshua. Przed chwilą twierdziłeś, że brak ci handlarzy używanymi samochodami. — I barów Burger King. Blair zachichotał z aprobatą. — W kraju, gdzie wielu ludzi przy współudziale miejscowej policji kłusuje na słonie, by jakoś zarobić na życie? — Doktorze Blair, Burger King nakarmiłby ich. — Jezu — stęknął Kaprów. — Co za czasy. Wielki człowiek mruknął coś na temat rozkosznej banalności pomysłu Joshuy i rozmowa się urwała. Machina połykała autostradę, aż ta skończyła się i jadący przed nimi landrover zwolnił, aby poradzić sobie jakoś z wyboistym veldem. Jego cztery koła podska- kiwały na nierównym gruncie, niczym grabarze niosący trumnę. Potem Kaprów skierował na ten szlak Machinę i przyczepa z gene- ratorem zaczęła głośnymi zgrzytami i jękami skarżyć się na swoją niedolę. Kolumna pojazdów zmierzała w sam środek trzystu kilome- trów kwadratowych dziczy na wschodnim brzegu jeziora Kiboko, które prezydent Tharaka za namową Blaira przeznaczył na „pale- ontologiczny protektorat". Podczas szkolenia w bazie lotniczej Russel-Tharaka Joshua sły- szał sprzeczne opowieści o nastawieniu Zarakalczyków do Protekto- ratu jeziora Kiboko. Plemiona Marakoi i Bravanumbi uważały ten rejon za skarb narodowy, miejsce odkrycia Homo zarakalensis, i popierały prace Blaira, jako sposób na rozsławienie swego kraju za granicą. Żaden z nich nigdy jednak nie wkroczył na teren Protekto- ratu i prawdopodobnie nikt z nich nie miał nawet takiego zamiaru. Niechaj minister spraw zagranicznych kopie sobie aż do serca kon- tynentu, dopóki wielbłądy nie powrócą z Etiopii i dopóki nie zdech- nie ostatnia pchła piaskowa. Inny pogląd na sprawę mieli członkowie plemion wiodących żywot prymitywny i na poły koczowniczy, którzy kiedyś przepędzali tędy swoje stada bydła i wielbłądów. Ci jednak prawie się nie liczyli, ponieważ ich tryb życia skazywał ich na ostracyzm w narodzie rozpaczliwie prącym ku współczesności. Rozwój przemysłu i mo- dernizacja rolnictwa były znacznie poważniejszymi troskami rządu, niż wątpliwe w końcu prawa własności muzułmańskich koczowni- ków czy wieśniaków Sambusai, którzy często wypasali tu swoje trzody. W Protektoracie mogli zatem pojawiać się jedynie ci, których osobiście aprobował Blair, a ten niezbyt często udzielał pozwoleń jednym i drugim. Pomijając wszystko inne, skamienieliny leżały tu na spieczonej powierzchni ziemi, istniało więc niebezpieczeństwo, że wojownicy Sambusai — albo ich głupie bydło — rozdepczą czaszkę któregoś z przodków Adama na bezkształtne okruchy. Nie potrafili nawet pojąć znaczenia takich paleoantropologicznych badań. Chcieli ko- rzystać z tego kraju, zamiast stąpać po nim ostrożnie i przesiewać wszystko przez sito — dlatego aktywnie sprzeciwiali się decyzji rządu, by zostawić trzysta kilometrów kwadratowych na badania Blaira. To, że tej decyzji nie sposób było wprowadzić w życie, nie uśmierzyło wcale wściekłości wielkiego człowieka, kiedy spostrzegł kilkunastu Sambusai, pędzących swe trzody przez Protektorat w cał- kowitej pogardzie dla prawa zabraniającego im wstępu na ten teren. — Cholera! Spójrzcie tylko na to! Ci dranie zatarasowali nam drogę! Trzej pasterze Sambusai spokojnie prowadzili swe bydło w po- przek szlaku i kierowali trzodę do jeziora. Siedzący w landroverze żandarm wyskoczył zeń i zaczął wymachiwać pistoletem. Ani paste- rze, ani bydło nie uznali spektaklu za dostateczny powód, by się ruszyć. — Proszę mnie wypuścić, Joshua. Pańskiemu rodakowi trzeba pomóc. Joshua otworzył drzwi od swojej strony i wyszedł na morderczy skwar; Blair wysiadł tuż za nim. Znalazłszy się na zewnątrz, Joshua poczuł się tak obnażony i bezbronny jak żółw, który idąc za złą radą, wylazł ze swej skorupy. Blair ruszył ku miejscu konfrontacji. Jeden z wojowników Sambusai nie zwracając uwagi na wściek- łego policjanta, skoczył nagle wysoko w powietrze. Nie zmienił pio- nowego położenia włóczni, a znalazłszy się w najwyższym punkcie skoku, zawadiacko wzruszył ramionami i uśmiechnął się drwiąco. Drugi z wojowników śmignął w powietrze, gdy tylko stopy pierw- szego ponownie dotknęły ziemi. Czerwona ochra, którą pomalował swoje splecione w warkoczyki włosy pod wpływem wstrząsu utwo- rzyła wokół jego głowy obłoczek, podobny do szkarłatnej aureoli. Ujrzawszy zbliżających się Blaira i Joshuę, policjant wsunął pistolet do pochwy i skonfudowany wrócił do swego wozu. Jego odwrót skwitował potężnym skokiem trzeci z wojowników. Pasterz był nagi pod swoją skąpą i luźną szatą, więc jego penis leniwie powtórzył ów wyczyn. Onieśmielony nieco przez tych uj- mujących ludzi, Joshua cofnął się o kilka stóp. W porównaniu Z nimi był pigmejem. Zobaczył skinienia głów, jakimi powitali go dwaj pierwsi, zaliczając go nimi jednocześnie do mało zaszczytnej kate- gorii kurdupli, obcych, tchórzów albo stukniętych. Blair wypalił powitanie w języku Sambusai. Krajowcy zrezyg- nowali z gimnastycznych popisów i w odpowiedzi niemal niedo- strzegalnie pochylili głowy. Trochę zdumiało ich to, że słyszą swój język z ust pulchnego białasa z obwisłymi wąsami i opaloną na brąz łysiną. W każdym razie spokojnie pogadali z Blairem, kiwnęli raz jeszcze głowami Joshui i Machinie, ale uparcie trwali na swoich miejscach. Wielki człowiek otarł czoło chusteczką, zabawnie wydął wargi i zwrócił się do Joshuy: — Myślę, że to przyzwoici ludzie. Oczywiście nieświadomi znaczenia ludzkiej prehistorii. Uważam, że możemy sobie pozwolić na pobłażanie wobec kilku ich kaprysów... — Co mówili o mnie? — No... nic. Nie powiedzieli o panu niczego, czego by nie mówili o prawie każdym z nas... — A konkretnie? — Określili nas żartobliwie jako ilorida enjekat. Jeśli się nie wie, co to znaczy, to nawet ładnie brzmi. — Ilorida co? — Enjekat, Joshua. Znaczy to: „Ci, którzy chowają swoje bździ- ny". Chodzi o spodnie, które nosimy. — To ma być żart? — No... można by tak rzec. W sumie, to dość mili ludzie. — Czego chcą? Kazał im pan iść precz? — Joshua, poprosiłem ich, by zrobili nam drogę. Oni jednak nie zamierzają się stąd wynieść bez jednego czy dwu ustępstw ze strony człowieka, który ogłosił ich tradycyjne tereny wypasów protektora- tem państwowym. — Znaczy, mają pana w garści. — Oczywiście wiedzą, kim jestem. Dość szybko to zrozumia- łem. Granie na nerwach gnojkowi z ministerstwa spraw zagranicz- nych pochlebia ich próżności i chyba ich podnieca. Jestem dla nich jegomościem, który przesiedla żywych, by grzebać się w kościach umarłych. — Owszem, wyglądają na podnieconych. Z Machiny wysiadł Kaprów. Stanął z jedną dłonią na drzwiach i poczekał, aż Joshua i Blair podejdą bliżej. — O co chodzi? — spytał. — Jeżeli Joshua ma wyruszyć jutro rano, musimy jechać. — Doktorze Kaprów — zaczął Blair. — W Afryce wiele rzeczy i spraw nieustannie się odwleka. Obawiam się, że będzie pan mu- siał... — Mamy napięte terminy. Jeżeli nie... — Owszem, doktorze Kaprów, ma pan rację. Powinienem był kazać jednostkom żandarmerii z posterunków pogranicznych oczy- ścić ten teren. Sęk w tym, że Protektorat jest odrobinę za duży, by go ogrodzić. — Czego oni chcą? — Każdy chce coś w zamian doktorze Kaprów. Dwaj z nich w dodatku chcą jeszcze pewnej przysługi. — W zamian? A co my będziemy z tego mieli? — Wyobrażam sobie, że spędzą bydło z drogi. — A ta przysługa? — Wie pan co? Przede wszystkim spełnijmy ich konkretne żądania. Ta przysługa zajmie nam trochę czasu. — Sir, na nim właśnie mi zależy. — Mówi się trudno — odpowiedział Alistair Patrick Blair. Konkretne żądania wojowników były skromne albo bezczelnie zuchwałe, w zależności od znaczenia, jakie ktoś przypisywał wska- zanemu przedmiotowi. Joshua oddał swój skórzany pas z mosiężną klamrą, na której wytłoczono podskakującą Myszkę Miki. Zasko- czony Kaprów podarował krajowcom kilka amerykańskich mo- net, a Blair wygłosił napuszoną mowę, oddając swoją wrzoścową fajeczkę. Siedzący w landrowerze policjant — choć protestował przeciwko pogwałceniu przepisów mundurowych sił powietrznych USA, oddał swój srebrny hełm wraz z siatką maskującą. Odkrywszy, że hełm doskonale leży, wojownik któremu dostało się to trofeum, zaczął podśpiewywać cicho i lekko podskakiwać, a na jego gębie pojawił się uśmiech Mony Lizy, łagodzący mu rysy. Jego kompani tymczasem pokładali się ze śmiechu, nie zdołali jednak przebić pęcherza jego dumy swoimi gwizdami i pokrzykiwaniami. W końcu opanowali się i podeszli do Blaira z kolejnymi żądaniami. — Co znowu? — spytał zaniepokojony Kaprów. — Zazdroszczą mu hełmu, ale widzą, że mieliśmy tylko jeden. Chcą mieć okulary słoneczne. — A niech tam. Joshua zobaczył, że z tylnej ciężarówki wysunęli się tymczasem technicy (Amerykanie) i pracownicy fizyczni (Zarakalczycy). Kilku z nich miało na oczach słoneczne okulary, które chętnie zdjęli i podali Blairowi, by ten wręczył je natrętnym pasterzom. Gdy tylko Sambusai włożyli je na twarze, zaczęli podskakiwać wraz ze swoim kompanem w hełmie. Tymczasem jadący z tyłu członkowie perso- nelu pomocniczego podeszli, by zobaczyć, co się dzieje. Jeden czy dwu przyłączyło się do tańca, podrygując osobliwie i uzupełniając zapałem brak umiejętności. Wszystko to przypomniało Joshui mgli- ście zapamiętane fragmenty filmu American Bandstan, na którym grupka filadelfijskich nastolatków wykonywała rytmiczny, przy- pominający atak drgawek taniec Watusi. Ten, który tańczyli, nie był dokładnie taki sam, ale też Sambusai nie byli Watusi. — Wszystko, czego nam teraz trzeba, to waza ponczu i kilka balonów z helem. K Joshua zauważył, że słoneczne okulary miały barwę czerwo- na i białą i emblemat popularnego amerykańskiego napoju gazo- wanego. — Dobry Boże, Kaprów —¦ stęknął Blair. — Jest pan o wiele za młody, żeby tak zrzędzić. — A co z tym szczególnym żądaniem? Musimy je spełnić w miarę możliwości i ruszać do obozu. — Chcą zajrzeć do środka Machiny. — Zajrzeć do środka Machiny! — Nigdy przedtem nie widzieli tak pękatego wozu i to rozbu- dziło ich ciekawość. Cera Kaprowa przybrała nagle wygląd pieczonego jabłka. — Nie ma mowy! To niemożliwe. Wie pan, że to niemożliwe. — Jak bardzo zależy panu na tym, by zabrali bydło z drogi? — Blair położył dłoń na ramieniu fizyka. — Nie sądzi pan chyba, że zaglądając do środka, skradną panu Nagrodę Nobla. Ja na przykład nigdy nie byłem w stanie choćby z grubsza zorientować się, o co chodzi w tej całej aparaturze... — Bo to nie pańska specjalność, doktorze Blair. — A, rozumiem. Podejrzewa pan, że ci sambusajscy pasterze w rzeczy samej potajemnie ukończyli MIT z ocenami summa cum laude. — Nie, oczywiście że nie. Ale Biały Sfinks... — Ja ich wprowadzę do środka — podsunął Joshua. — Prze- wodnik, który nie mówi ich językiem, za wiele im nie zdradzi, prawda? Kaprów w końcu się zgodził, nie mając innego wyjścia. Blair przerwał sambusajskie tany i po chwili Joshua prowadził dwu wo- jowników ku Machinie, gdzie zajął miejsce za umieszczonym obok kabiny pulpitem kontrolnym. Wewnątrz było ciasno i obaj wojow- nicy górowali nad nim niby dwaj zawodowi koszykarze. Bił od nich wyjątkowy zapach, zawierający w sobie połączone wonie łajna, krowich skór, ochry, łoju, potu i kurzu. Ku jego zdziwieniu obaj byli chyba bardziej zbici z tropu niż on sam. — Tędy, panowie. Joshua przekręcił klucz i drzwi wsunęły się w dziesięciocenty- metrową warstwę wewnętrznej izolacji kadłuba. Sambusai się roz- promienili. Wyszczerzywszy zęby, zaczęli wymieniać pomiędzy sobą jakieś niezrozumiałe dlań komentarze, a potem przecisnęli się do niezwykłej sekcji towarowej Machiny. Wokół ścian bieg- ła kładka, oddzielona wyraźnie metalową poręczą. Naprzeciwko całej trójki znalazła się niewielka szklana, nieprzezroczysta budka 0 opływowych kształtach, przy której stał żandarm z pistoletem maszynowym. — W porządku, Rick, nic się nie stało. Mamy pozwolenie do- ktora Kaprowa. — Chyba nie użyją tych włóczni, co? — O niczym takim nie wiem. Rozejrzymy się tu szybciutko 1 spadamy. — Co się dzieje? — Zderzenie dwu kultur. Wyjaśnię wszystko potem. Policjant —jasnowłosy wiejski chłopak z Iowa, opuścił broń, ale zachował czujną postawę wartownika. Joshua wiedział, że wartow- nik ma jedynie dość rjiade pojęcie o aparaturze, której kazano mu strzec, i wierzył, że machina doktora Kaprowa jest częścią ruchomej wojskowej radiolokacyjnej stacji nasłuchowej, która ma umocnić militarną pozycję Zarakalu w okolicach przylądka Horn. Nie miał jednak pojęcia, po co Kaprów kieruje Machinę w głąb kraju, nad jezioro Kiboko. Był prostym żołnierzem, który trzyma się z dala od kłopotów, skrupulatnie wykonując rozkazy. Od czasu do czasu popadał jednak w nastrój refleksyjny. Kilka miesięcy temu, w koszarach Russel-Tharaka, wyznał Joshui, że nie ma pojęcia, dlaczego ktoś chciałby toczyć wojny o takie zapomniane przez Boga terytorium. Wystarczyło zrobić kilka kroków poza Ma- rakoi albo eleganckie dzielnice Bravanumbi (Joshua znalazł ich wszystkiego dwie), a człek trafiał na typową pustynną patelnię. Słynna na cały świat fauna, jeszcze niedawno zwabiająca tu amato- rów łowów na grubego zwierza, była o krok od wytępienia lub wymarcia z przyczyn naturalnych. Wyglądało na to, że w ciągu najbliższych stu lat Sahara dotrze tak daleko na południe, że połowa Afryki przekształci się w krainę wydm i piasków. Zgodnie z tym, co mówił Rick, Zarakal przekształci się w coś przypominającego krze- mową Atlantydę, zatopioną i niemal zapomnianą, a inwestycje Wuja Sama przepadną ze szczętem. Joshua gestem poprosił wojowników, by przeszli w lewo. Zasta- nawiał się jak też, jak w ich oczach wygląda aparat wiszący w samym środku Machiny. Próba nie była zupełnie niemożliwa, ponieważ sam nie do końca rozumiał ani działania części, ani zasady ogólnej. Sambusai nie mogli być bardziej oszołomieni od niego samego. Nawet akt wpasowania się w składniki wyposażenia — a miał być jedynym żywym elementem zestawu — nie objawił mu tajemnicy, tkwiącej za tym niesamowitym urządzeniem. Być może sny przy- wiodły go do tego miejsca — zaskakującego wytworu niesamowitej wyobraźni Woody'ego Kaprowa — ale nie dały mu możliwości zgłębienia technologii. Był nie tylko częścią tej technologii, ale jej głównym ładunkiem. Jak to wyjaśnić tym uzbrojonym we włócznie pasterzom, którzy uważali, że zachodnia odzież jest bździnoszczelna? No, jak? — Oto urzeczywistnienie idei H.G. Wellsa — oznajmił Joshua. — Machina czasu. Jedynym problemem jest to, że aby jej użyć, musielibyście być mną. Większość maszynerii umieszczonej w ładowni wozu znajdowała się na poziomie oczu albo wyżej. Po przeciwległej stronie wozu na ruchomych prowadnicach umocowano parę ciężkich silników teraz zestawionych razem; ich skrzyżowane łopaty na poły zamykały platfor- mę zwisającą z sufitu na dwu wysuwanych aluminiowych rurach. Gdy uruchamiano maszynerię, platforma unosiła się i trafiała w toroidalne pola rotorów, które przesuwały się synchronicznie z platformą. — Kaprów nazywa te rotory mikserami do jaj, przynajmniej w rozmowach ze mną. Platformę nazywa huśtawką, choć ona wcale się nie huśta. Chodzi w dół i w górę. Nazywa ją też szafotem wstecznym, co dokładnie opisuje jej działanie. Jeden z Sambusai położył dłoń na ramieniu Joshuy, choć ten nie umiałby powiedzieć, czy syn sawanny chciał go uciszyć, czy uspo- koić. Potem wojownik opuścił dłoń i mruknął coś do swego towa- rzysza. Znudziło ich to wszystko. Miksery do jaj, szafot oraz dodat- kowe oporządzenie — zwoje, tuby, izolacja, silniki i co tam jeszcze — było interesujące, ale to wszystko można było ogarnąć kilkoma spojrzeniami. Przy braku zrozumiałych objaśnień aparatura nie za- wierała w sobie — dla obu Sambusai — żadnej magii. Ale czego w końcu mieliby się spodziewać? Ruchomego baru z cola-colą, 7-Up i wodą seltzerską? Galerii postaci z filmów rysun- kowych Disneya? Wystawy współczesnej broni? Któż byłby w stanie zgadnąć? — No i to byłoby na tyle — powiedział. — Szkoda, że nie możemy pokazać, jak to działa. Kiwnąwszy głową Rickowi, wskazał pasterzom wyjście. Wyszli uśmiechnięci i zadowoleni z samych siebie — obejrzeli przecież Machinę, choć nie zrobiła na nich zbyt wielkiego wrażenia. Joshua zauważył, że przed powrotem do kompana w srebrnym hełmie, ucięli sobie krótką rozmowę z Blairem, siedzącym na stopniu w cieniu otwartych przez Kaprowa drzwi. Wkrótce potem wszyscy trzej zgonili bydło z drogi i odeszli z Protektoratu Jeziora Kiboko na południowy zachód. — Nareszcie — rzekł Kaprów, uruchamiając silnik pojazdu. Nieco później, w kabinie, Joshua zapytał Blaira o czym rozma- wiał z dwoma pasterzami, zanim ci zgonili bydło ze szlaku. — Chcieli wiedzieć, do czego służy ta maszyneria. — I co im pan powiedział? — spytał Kaprów. — Że to bardzo kosztowny przyrząd do kontaktowania się z na- szymi przodkami. — I co? — zaciekawił się Joshua. — Obawiam się, że to ich rozśmieszyło. Słyszał pan, prawda? Cały pomysł wydał im się zabawny, ponieważ oni kontaktują się z przodkami poprzez rytualne obrzędy i sny. Kiedy zobaczyli, że my potrzebujemy do tego tyle metalu, plastyku i szkła, doszli do wnio- sku, iż jesteśmy okropnie zacofani. — Nie „my", sir. „Wy". Ja potrzebuję do tego jedynie snu i właśnie dlatego jestem wam potrzebny. — Ma rację — odezwał się Kaprów. — Niewątpliwie — odpowiedział Blair. — Niewątpliwie. Zaskoczony nieco własną kłótliwością, Joshua zapatrzył się na odległy niski grzbiet górski, który odpadł jakby w lewo i przed kolumną pojazdów ukazało się jezioro, podobne do ogromnej, roz- lanej szeroko kropli rtęci. Zachodni mur Wielkiej Rozpadliny był bardzo daleki i przypominał surowe łańcuchy księżycowych gór. Księżycowe góry. Obraz ten przypomniał mu dzień, odległy o osiemnaście miesię- cy, kiedy to Blair po raz pierwszy zaprowadził go na spotkanie z prezydentem Tharaką. Poranek zaczął się dla paleoantropologa i jego amerykańskiego protegowanego długim oczekiwaniem w ośle- piających promieniach słońca zalewających plac parad na zewnątrz zbudowanego z prefabrykatów budynku, w którym Joshua mieszkał od swojego przybycia do Zarakalu — co miało miejsce przed pię- cioma tygodniami. Upał zupełnie mu nie przypominał skwaru nad zatoką i nie wiedział, czy w ogóle kiedykolwiek do niego przywyk- nie. Choć barwą skóry nie różnił się od miejscowych, wyglądało na to, że niewiele mu to pomoże. Może później będzie lepiej, kiedy się zaaklimatyzuje. — Ach, oto idą WaBenzi — odezwał się Blair. — Co to za jedni? — Moi koledzy z ministerstw, Joshua. Pomniejsi miejscowi oficjele. Szakale, które zaszły dostatecznie wysoko, by żądać odro- biny smaru. — Smaru? O czym pan mówi, sir? Blair potarł jedwabiście kciuk o palce wskazujący i serdeczny, pokazując jednocześnie sznur długich, smukłych czarnych wozów, przejeżdżających przez główną bramę bazy Russel-Tharaka. Za bramą po jednej stronie czarnego asfaltu rosły rzędy sizalu, ciągnące się aż do Marakoi, a po drugiej stronie aż do Oceanu Indyjskiego ciągnęły się płaskie, rozległe, słone pola. Joshua zauważył, że wszyst- kie pojazdy w kolumnie były mercedesami. — Smar to łapówki? Blair chrząknięciem potwierdził prawdziwość tego wniosku. — Prezydent Tharaka bierze łapówki? — Tylko duże. A jak pan myśli, czy w inny sposób Stany zdołałyby umieścić tu swoją bazę? — Pan też ma w tym swój udział, prawda? Blair się najeżył i niczym czarownik voodoo wbił w Joshuę igiełki swoich spojrzeń. — Panie Kampa, mówiłem o łobuzach z tej kawalkady. Komi- sarz prowincji, szef policji dystryktu, minister nauki i inni krętacze przyjeżdżają tu codziennie z Marakoi. — Mówi pan jak człowiek Klanu. — Bzdury, Joshua! WaBenzi to wrzody na tyłku naszego społe- czeństwa. Gardzę ich łapówkarstwem, nawet jeśli jest przybrane w anglosaskie łaszki. Może pan zaniechać swej niedojrzałej zgryź- liwości? Jest miarą pańskiej ignorancji. — Mojej ignorancji? A czego ona miałaby dotyczyć? — Afryki. Przyznaję, jestem biały, ale to kraj mojej krwi i ci ludzie są moimi ziomkami. Pan jest czarny, ale kiedy przychodzi do zrozumienia tego, co pan tu widzi, nadal pozostaje pan kulturalnym dyletantem i człowiekiem z zewnątrz. — Ale utarł mi pan nosa. Blair w odpowiedzi prychnął wzgardliwie. Tymczasem prezy- dencka kolumna — osiem samochodów i para odzianych w mun- dury koloru khaki ochroniarzy na motorach — minęła szereg bie- lonych budynków administracyjnych i skręciła w drogę wiodącą na mieszczący się wśród pustynnych solanek poligon. U bramy głównej do kolumny dołączyli dwaj amerykańscy żandarmi na motocyklach i błękitny wóz sztabowy należący do komendanta bazy, ale przybyli grzecznie zajęli miejsce z tyłu, trzymając się w dyskretnej odległości od wozów WaBenzi. Było to skromne przyjęcie przywódcy kraju, na terytorium którego założono bazę, ale Mzee Tharaka, legendarny bojownik o wolność Zarakalu, oscylował nieustannie pomiędzy po- mpatycznością i skromnością i nie sposób było przewidzieć, jak się zachowa w danych okolicznościach. Dziś miał ochotę na jedno i drugie — kolumna wozów, ale bez fanfar. — Chodźmy — odezwał się Blair. — Prezydent chce pana poznać. — Tak, sir. Wiem. Joshua poczłapał za wielkim człowiekiem do zaparkowanego na skraju placu defilad landrowera i skonfudowany wlazł na miejsce obok kierowcy. Rozwścieczył Blaira. Uraził swego mentora uwagą o człowieku Klanu, chociaż potem zręcznie złagodził zniewagę. Co za komedia. Owszem, to była Afryka, a on znalazł się daleko od domu. Landrower przyspieszył by wyprzedzić Mzee Tharakę i or- szak WaBenzi. Wielki człowiek szarpał gałkę dźwigni zmiany bie- gów, jakby to była rączka jednorękiego bandyty. — Ja przynajmniej mogę mojądrażliwość tłumaczyć młodością. Blair łypnął koso na Joshuę. — Ha! — powiedział, mimowolnie rozbawiony. — Dotarł tu wcześniej, niż się spodziewałem. Powinniśmy już tu na niego cze- kać. Zwłoka go irytuje. — Oo... — Wie pan dlaczego Mzee Tharaka jest zadowolony z tego, że pan tu przyjechał? — Nie. Naprawdę nie wiem. — Jest pan częścią jego programu modernizacyjnego. Odwiedzi pan dziedziny przeszłości dla większej chwały jutra Zarakalu. Bar- dzo chciałby połączyć nowoczesną technologię i zjawiska nadprzy- rodzone, chociaż nie ma pojęcia, jak to zrobić. Landrower gnał boczną drogą, aż dotarł na odległość trzech czy czterech długości wozu za pojazd komendanta bazy. Jeden z amery- kańskich żandarmów zwolnił, by zobaczyć, kim są przybysze, potem zasalutował i skinął dłonią by jechali dalej. Dziesięć minut później cała kawalkada zwolniła. Joshua zoba- czył w przodzie zaporę z drutu kolczastego i podobną do pudełka budkę wartowniczą. Służbę pełnił młody Afrykanin szortach, różo- wej kurtce i hełmie, który wyglądał jak głęboki, srebrzysty dekiel na koło. Niezręcznie zasalutował, wykręcając dłoń na zewnątrz, a lan- drower przejechał pod bramą, na której wisiała spora tablica. Nama- lowany czerwoną, fluoryzującą farbą napis głosił: Przejście tylko dla personelu ZAPPA — ZAPPA? — zdumiał się Joshua. — To akronim. Zarakalska Administracja Pokoju i Prosperity przez Astronautykę. — Astronautykę? — Joshua, nie powinno to dręczyć pańskiego burżujskiego su- mienia. Jest pan w końcu zarakalskim chrononautą. — Tak, ale... — „Astro" czy „chrono" — jakież znaczenie ma przedrostek. Prezydent Tharaka odwiedza dziś swoich nautów. Dlatego wezwano i pana. -— Owszem, ale jajestem kimś szczególnym, prawda? Niełatwo uwierzyć, że Zarakal ma nawet program kosmiczny. — Mzee Tharaka zawsze dostaje to, czego chce. W zamglonej dali ukazała się długa drewniana trybuna, pomalo- wana na jasnozielony kolor kontrastujący z brudną, beżową barwą pustyni i przypominająca lożę prasową z długim pochyłym dachem. Przed trybuną widać było wąski spłachetek trawy oddzielony od niej pasami bieli i zraszany przez dwa obrotowe rozpryskiwacze wody. Sześć palm osadzonych w koszach po obu stronach wąskiego przej- ścia dzieliło trybunę na dwa sektory. Wszystko razem przypominało ubogi stadion piłkarski lub do gry w rugby. Okazało się jednak, że trybuny wznosiły się nie nad dobrze utrzymanym boiskiem, ale nad dość rozległą depresją — albo wykopem — w ziemi. Lśniące limuzyny WaBenzi zaparkowano wedle ministerialnego porządku w ledwo zaznaczonych boksach znajdujących się na kra- wędzi pochyłości, ale landrower został skierowany przez uzbrojone- go Afrykanina w szortach na parking z boku. Zaraz też powiedziano Blairowi i Joshui, że nie wolno im wysiąść, dopóki prezydent nie zajmie swego miejsca w loży na szczycie trybuny. Poobijany wóz nie bardzo się kwalifikował do miana pojazdu rządowego, a sam Blair nie był w pełni WaBenzi. — To mi odpowiada — oznajmił wielki człowiek. — Cieszę się, że on nie wie o naszym spóźnieniu. — To bardzo dobrze, sir. W końcu trzaskając obcasami i otwierając drzwi wozu od stro- ny Blaira, żołnierz oznajmił im, że prezydent zechce ich przyjąć i Blair z Joshuą pomaszerowali przez parking ku trybunom. Pomię- dzy dwiema połowami trybuny można było dostrzec jedynie rozle- głą, nisko położoną płaszczyznę. A przed nią potężny, alkaliczny krater. Wszystko to przepojone było jakimś straszliwym urokiem pogorzeliska. Na początku dekady kilka milionów ludzi — uchodźców z wojny domowej, jaka wybuchła w Etiopii, nomadów uciekających przed suszą i wojnami plemiennymi, wdarło się do tego regionu, by umrzeć tu z głodu i rozmaitych chorób. Baza Russel-Tharaka była po części dawnym obozem dla uchodźców, ośrodkiem pomocy międzynarodo- wej, zarządzanym wspólnie przez rząd Zarakalu i przedstawicieli organizacji charytatywnych skupionych pod egidą ONZ. Walki z nie- regularnymi oddziałami Somalijczyków, które toczyły się wzdłuż nie ustalonej dotąd granicy, a także z jednostkami armii etiopskiej na równinie Djilbabo, odcięły w końcu napływ uchodźców z południa, co przyniosło pewną poprawę warunków — jeśli w tej sytuacji można było w ogóle dopatrywać się jakichkolwiek plusów. Tymcza- sem łapówkarze z Marakoi zniweczyli skutki chwilowej poprawy, kierując transporty żywności i leków do stojących w przygranicz- nych regionach oddziałów zarakalskich. Za fiasko całej operacji odpowiadali głównie WaBenzi, ale wspaniale rozjuszony Mutesa David Christian Ghazali Tharaka przeprowadził czystkę wśród naj- większych łapówkarzy. Teraz miał więc nową grupę WaBenzi, a martwi... cóż, ci byli martwi. Sępy i hieny zatarły po nich niemal wszelki ślad. Ziemia, która przez krótki okres czasu musiała znosić cierpienia ogromnej rzeszy nieszczęśników, wyglądała prawie tak samo, jak przedtem. Uwagę Joshuy przyciągnął znak, który tu umieszczono dla ostrzeżenia gości, by nie wpadali w dół pod trybunami: Nieważka Pochyłość Symulacyjna ZAPPA — Do góry — odezwał się Blair. — Znaczenie znaku stanie się dla pana jasne dopiero, gdy pan zobaczy, jaki użytek robimy z tej jamy... Ruszyli wzdłuż rzędów składanych metalowych krzeseł do znaj- dującej się niemal dwadzieścia metrów nad ziemią loży prezydenc- kiej. Ta wspinaczka wydała się Joshui znajoma, jak powtarzający się, zapamiętany niejasno sen. Blair sapał z upału, wycierał spocone czoło, a idąc na górę, kiwnął głową trzem czarnym urzędnikom — WaBenzi — którzy siedzieli pod ogromnym winylowym parasolem pośrodku widowni. Najwyraźniej prezydent udzielił im pozwolenia, by usiedli z nim na trybunie. W loży — wyłożonej dywanami i klimatyzowanej — Mzee Tharaka powitał Blaira i Joshuę tak, jakby ich przyjęcie i prezentacja były jedynym celem wyjazdu za miasto. Stanąwszy przed prosto- kątem delikatnie zabarwionego szkła, Joshua nagle odkrył, że stary ujął jego prawą dłoń w swe silne pulchne palce niczym kufel, z którego chciałby zaczerpnąć kilka łyków mocnego i egzotycznego napoju. — Serdecznie witam, panie Kampa. Witam. Stary bojownik o wolność miał nieco ochrypły głos i mówił bezbłędną angielszczyzną, ale Joshuę zaskoczył jego strój. Mzee Tharaka był człowiekiem średniego wzrostu, o pospolitych rysach twarzy — może z wyjątkiem przenikliwych oczu o białkach nabie- głych krwią — lecz w przeciwieństwie do towarzyszących mu oficjeli, tego dnia zrezygnował z garnituru w zachodnim stylu na korzyść togi wojowników Sambusai. Togę uzupełniał naszyjnik z małpich zębów, czerwona jedwabna opończa wyszywana w bur- bońskie lilie i złote pomarańcze oraz obejmujące kostki srebrne obręcze, z których zwisały maleńkie podobizny ginących przedsta- wicieli krajowej fauny. Ta ostatnia ozdoba przypomniała Joshui bransoletę z nazwą szkoły, do której jego siostra Anna dodała tali- zmany przedstawiające szczeniaka, serce przebite strzałą, parę strze- mion, piłkę i tak dalej. Stopy prezydenta były gołe, ale jego siwą gęstą czuprynę zwień- czała filcowa korona, do której przymocowano ozdobioną emalią ludzką czaszkę, którą Blair odkrył nad jeziorem Kiboko we wczes- nych latach siedemdziesiątych. Przyjrzeć się tej czaszce — zwykle gapiącej się prosto w niebo albo w sufit — Joshua mógł dopiero wtedy, kiedy prezydent skłonił się ceremonialnie paleontologowi i zamknął jego dłonie w serdecznym uścisku. Czaszka ta, o czym Joshua wiedział, nie była gipsową atrapą. Blair wydał ją prezyden- towi (po ostrych choć prawdopodobnie nieszczerych protestach) dopiero wtedy, gdy jego pracownicy w Muzeum Narodowym otrzy- mali gipsowy duplikat wykonany pod nadzorem amerykańskich antropologów i skatalogowali dla potomności każdy szczegół doty- czący cennego znaleziska. Ten epizod współczesnej historii Zarakalu odbił się głośnym echem na świecie i wywołał liczne komentarze. Londyński „Times" opublikował artykuł wróżący rychłą dymisję Blaira z rządu i możli- we postawienie go w stan oskarżenia za krytykanctwo przynoszące uszczerbek najlepszym interesom kraju, sprawa jednak ucichła po kilku tygodniach, a prezydent osobiście uśmierzył protesty Blaira składając obietnicę, że po jego śmierci czaszka hominida wróci do Muzeum Narodowego. Blair zrewanżował się Mzee Tharace, od- mawiając publicznych komentarzy dotyczących całej sprawy i po- twierdzając swoją lojalność wobec starego człowieka na najbliższej otwartej sesji Zgromadzenia Narodowego. Paleontolog dotrzymał obietnicy. Nikt nie wiedział, jak w przyszłości postąpi Mzee Thara- ka. Stary mógł na przykład zarządzić, aby go pochowano w koronie. Tymczasem był jedyną w znanym wszechświecie głową państwa, która systematycznie podkreślała swoją suwerenność, wkładając na głowę czerep przodka zmarłego przed trzema milionami lat. — Siadajcie — powiedział prezydent, wskazując wyściełane, obrotowe fotele przed oknem. — Siadajcie, panowie, siadajcie. Pan Kampa jest naszym gos'ciem. Powinien się przekonać, iż Zarakal dba 0 swoją przyszłość równie aktywnie, jak inne państwa. — Jego zainteresowania dotyczą przeszłości — powiedział Blair. — Z pewnością nie tylko. Bardzo niewielu ludzi interesuje się przeszłością ze względu na nią samą. W przeszłości, panowie, byli- śmy cieniami tego, czym jesteśmy. Co więcej można tam znaleźć wskazówki dotyczące tego, dokąd zmierzamy. — Prezydent pokle- pał Joshuę po dłoni. — Młodzieńcze, Zarakal to kolebka ludzkości 1 stanie się znaczącym czynnikiem w określeniu naszej przyszłości. — Skinieniem dłoni wskazał bezlitośnie błękitne niebo i nierówną pochyłość. — Oto będzie pan świadkiem prymitywnych, lecz zna- czących początków Projektu Umutu, punktu zwrotnego w naszej drodze do gwiazd. Joshua wyjrzał przez okno, patrząc na przygotowania do symu- lacji nieważkości. Na przeciwległym stoku stało trzech przyszłych zarakalskich astronautów, którzy właśnie salutowali swojemu przy- wódcy i wodzowi sztywnymi, otwartymi dłońmi w sposób będący jawną pozostałością po dniach brytyjskiego kolonializmu. Z dość dużej odległości ich białe uniformy i ciasno przylegające do głów osłony przypominały Joshui ubranych w gumowe kombinezony pielęgniarzy, przygotowanych do kąpieli pacjentów. Każdy z nich stał obok sporej, ustawionej pionowo beczki, a każda z beczek stała na krawędzi pochyłości zrównoważona kablami przeciągniętymi na drugą stronę niczym liny nie dokończonego wiszącego mostu. Be- czułki były pomalowane na czerwono, niebiesko oraz żółto i wyglą- dały tak, jakby je wykonano z twardego, odpornego na wgniecenia plastyku. Ich powierzchnie były usiane otworami, a uniesione w górę pokrywy przypominały Joshui otwarte klapy od sedesów. Tharaka spojrzał z góry na oficjela zgarbionego nad mikrofonem. — Czas zaczynać — powiedział. — Przygotować się do opuszczenia — zagrzmiał człowiek przy mikrofonie. — Minuta i odliczanie trwa. Wzmocniony przez aparaturę nagłaśniającą głos oficjela przeto- czył się nad pustynią niczym głos Boga. Astronauci wspięli się do swoich beczułek i zamknęli pokrywy. — Śmieszna sprawa — odezwał się Mzee Tharaka — ale spo- śród wszystkich narodów Ziemi jedynie Stany Zjednoczone Amery- ki Północnej i Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich... no, może jeszcze Chińska Republika Ludowa, próbuję swoich sił w podboju Kosmosu. — Czy nie jest równie śmieszne — spytał Joshua — że próbuje tego naród nie posiadający odpowiednich zasobów i ludzi? Czy Zarakal nie ma ważniejszych problemów? Twarde niczym dwa krzemienie oczy prezydenta błysnęły, ale raczej z zadowoleniem, niż gniewnie. — Panie Kampa, nie trzeba być olbrzymem, by mieć wielkie sny. Dobrze pan o tym wie. — Tak, Mzee. — Przebiegły stary cap. — Dlatego właśnie, panie Kampa, chociaż Zarakal może nie jest gigantem, ale kolosem jest Afryka odkrywająca właśnie na nowo swoją siłę, ja jestem przywódcą afrykańskich astronautów. Nawia- sem mówiąc, to ja przekonałem prezydenta Kaundę z Zambii, że Afryka musi wysłać człowieka na Księżyc bez pomocy tak zwanych supermocarstw. Wykluwający się dopiero zambijski program kos- miczny załamał się ekonomicznie, ale nasz program szybuje w górę. — Ostatnio zrezygnowaliśmy z niesmacznych beczułek po pi- wie — odezwał się drwiąco Blair — na rzecz sprawnie wykonanych przez speców „cylindrów opadowych". — To prawda — zaśmiał się bynajmniej nie urażony prezydent. — Teraz jednak korzystamy z bezpośredniej pomocy amerykań- skiej, nie w programie kosmicznym, zechce pan zauważyć, ale w rozwoju ekonomiki i wojskowości, które pozwalają nam na takie osiągnięcia. Perspektywa wymiany kawy, sizalu i produktów rafina- cji ropy naftowej za technologie komputerowe i możliwości eduka- cyjne jest wielkim krokiem naprzód. — Trzydzieści sekund i odliczanie trwa. — Ale to pomoc supermocarstwa, czy nie tak? — zauważył Joshua. — Myślę, że dzielicie włos na czworo. — Cóż, oczywiście zamierzamy wykorzystać to, do czego inni musieli dochodzić metodą prób i błędów. Byłoby głupotą z naszej strony ignorować istniejące technologie, zakładać opaski na oczy i tworzyć na pustyni program kosmiczny od podstaw, tylko dlatego, by zachować czystość idei. My nie jesteśmy głupcami, panie Kampa. — Czy te beczułki czymś wyścielono? — spytał Joshua, by zmienić temat rozmowy. — Nie inaczej. Pierwszorzędną amerykańską pianogumą. Napięcie lin, przytrzymujących beczułki na krawędzi wiszącego mostu, wyraźnie się zmniejszało. Beczułki zaczęły chwiać się z boku na bok, gdy tkwiący wewnątrz piloci przygotowywali się do odpa- lenia. Joshua widział ich nieskazitelnie białe uniformy przez dziury w kapsułach — wyglądały jak opakowanie wewnątrz perforowanych pudełek z ciasteczkami. — Dziesięć, dziewięć osiem, siedem... — Zechce pan uważnie patrzeć, panie Kampa. Pierwsza próba jest zazwyczaj najbardziej wyczerpująca zarówno dla trenujących, jak i dla obserwatora. — ...trzy, dwa jeden, start! Liny przy beczułkach śmignęły luzem w górę i zarakalscy astro- nauci z oszałamiającą szybkością potoczyli się po pochyłości. Becz- ki odbijały się niczym piłki od nierówności gruntu, ześlizgiwały się z innych, a niekiedy odbijały się od siebie jak kule bilardowe. Po kilku sekundach było po wszystkim. Pokrywy dwu beczułek odsko- czyły w górę i ich piloci wyślizgnęli się na zewnątrz. Trzeciemu trzeba było jednak pomóc. Koledzy ostrożnie wyciągnęli go i odpro- wadzili w cień. — Dzielni ludzie -— odezwał się Mzee Tharaka. — Bardzo dzielni ludzie. — Znacznie dzielniejsi ode mnie, panie prezydencie. — Joshua powiedział to, co myślał. Wszystko, co musiał zrobić na Szafocie Kaprowa, to zamknąć oczy i pogrążyć się we śnie. Resztę miały zrobić aparatura do przemieszczania w czasie i jego własna uśpiona świadomość. Było to równie łatwe, jak upadek ze schodów. — Niekoniecznie, panie Kampa, ale może zaciekawi pana wia- domość, że wielu naszych poddawanych tu treningowi astronautów musi przed tym eksperymentem pokonać silny opór psychologiczny. Więzy i sojusze plemienne niekiedy osłabiają ich chęć wzięcia udziału w symulacjach nieważkości. — Nie rozumiem. — Ci ludzie to członkowie plemienia Kikembu. W tej społecz- ności jedna z kar zarezerwowanych dla czarowników — osób spro- wadzających na innych nieszczęścia lub zły los — ogromnie przy- pomina ćwiczenia na nieważkość. Joshua milczał, wiedząc, że nawet nie pytany prezydent i tak poda mu szczegóły. — Ci, którzy zamierzają zniszczyć czarownika, wyszukują ogromny ul, wkładają doń żywego czarownika, zamykają ul i stacza- ją go po jakimś stromym zboczu. Na dnie, panie Kampa, niezmiennie się okazuje, że czarownik wyzionął ducha. Ciekawe jest, że jeden z pierwszych ćwiczących skonał podczas dziewiczej wycieczki w dół Nieważkiej Pochyłości. Doszedł pewnie do wniosku, że ta część naszego programu zawiera formalne oskarżenie o czary. Z drugiej strony może naprawdę rzucił jakiś urok albo kogoś otruł. W sumie zabiło go poczucie winy i szok wywołany nieważkością. Nasi przy- szli kosmonauci są nie tylko dzielni, ale i cnotliwi. — Chętnie to przyznam — odpowiedział Joshua. — A pan, panie Kampa? Pańska skromność każe panu po- mniejszać własne męstwo, które musi być znaczne, ale czy jest pan cnotliwy? — Cnotliwy? Wszyscy obecni włącznie z Alistairem Patrickiem Blairem gapili się na niego. Czy był cnotliwy? — Zechce pan wybaczyć Mzee, nie bardzo wiem, co odpowie- dzieć. Podczas dwu ostatnich elekcji głosowałem na demokratów. Mutesa David Christian Ghazali Tharaka poklepał Joshuę po ramieniu — nie wiadomo z uznaniem, czy pocieszająco. Obejrzeli jeszcze upadek czterech beczułek, a potem prezydentowi znudził się pokaz i wraz z orszakiem wrócił do Marakoi. — Zrobił pan dobre wrażenie — powiedział Blair do Joshuy, gdy wracali do koszar. — W jaki sposób? — Może dzięki temu, że zachował pan zimną krew, kiedy zoba- czył pan jego ceremonialne szaty. On zawsze miał słabość do Ame- rykanów. Właśnie, zimna krew. Tego właśnie było mu trzeba, kiedy pojazd Kaprowa pełzł po obrzeżach wielkiego jeziora (księżycowe blanki zachodniej ściany Rozpadliny lśniły niczym miraż po lewej), a on sam wiedział, że nazajutrz rano zabawi się w chrononautę dla ubo- gich. Poczuł, że w żołądku ma kulę ołowiu, a przy każdym podskoku balonowych opon Machiny przez jego pamięć prze fruwały pojedyn- cze obrazki z przeszłości. To była jego misja. W końcu ją dostał albo ona dostała jego. Całe życie zmierzał do tego właśnie miejsca i czasu. Czasu, który zawierał nieskończoną ilość chwil i nieskończoną liczbę możliwości. — Dobrze się pan czuje? — spytał Kaprów szarpiąc się z kie- rownicą. — Od dłuższego czasu jest pan nienaturalnie spokojny. — Przeżywa jutrzejszy dzień — wtrącił Blair. — Więcej — odpowiedział Joshua. — Znacznie więcej. ROZDZIAŁ 28 Dar z popiołów Nad Shangri-la rozpętała się burza, która wkrótce objęła swoim zasięgiem całe zbocze góry. Smagany strugami deszczu, przysiad- łem w chatce Guinevry obok mojej żony oraz córeczki i podjąłem próbę uporządkowania moich uczuć. Nowiny o narodzinach dziecka zdążyły już obiec cały obóz i obudzić nawet śpiących, więc gdy patrzyłem na daremną walkę Helen ze skradającą się do niej śmier- cią, obok miejsca jej spoczynku — prowizorycznych mar — prze- chodzili wszyscy Minidowie, by obejrzeć dziecko. Nie zauważy- łem, kiedy Helen odeszła. Umarła cicho i spokojnie. Padła ofiarą wewnętrznego krwotoku i obrażeń, wyczerpawszy resztki sił na wydanie córki na obojętny i okrutny świat. Nieustanny i wszystko oczyszczający deszcz nie pozwoli! mi pojąć głębi jej cierpienia. — Umarła! — krzyknąłem do Alfiego, Guinevry i innych. — Niech to szlag! Umarła! Nie odwróciłem się, by sprawdzić, jaka była ich reakcja. Skupi- łem swą uwagę na tym, co wyszło z łona Helen. Chociaż nasza córeczka miała bladą cerę i chciwie ssała pierś matki, poczułem, że jest mi bliska i zapragnąłem ją tulić i bronić. Wziąłem małą w ramio- na i osłoniłem przed deszczem. Burza wreszcie przeszła, kierując się ku morzu. Świt wstał jasny i czysty. Kilku Minidów powitało go pieśnią. Nie mogłem jednak zrozumieć, czemu w tak piękny poranek ciągle jeszcze grzmi. Minidowie znaleźli odpowiedź szybciej niż ja i ich pogłębiająca się panika w końcu otworzyła mi oczy na to, co się dzieje. Grzmot nie pochodził z góry. Grzmiało pod naszymi stopami. Mount Tharaka zahuczała niczym kocioł skwaśniałej tapioki, którego kleista zawartość zaczyna pęcznieć, nabrzmiewać i w końcu przelewa się przez brzegi. Grzmoty burzy — i emocje związane z urodzinami Pędraka — odwróciły uwagę od ostrzegawczych po- mruków góry, teraz jednak aż za dobrze mogliśmy je poczuć i usły- szeć. Im wyżej słońce pięło się po niebie, tym były wyraźniejsze i groźniejsze. Zaczęliśmy się przygotowywać do opuszczenia Shangri-la, co oznaczało między innymi i zrobienie travois, na których mieliśmy zabrać ciało Helen. Wiązałem pospiesznie ramę na te sanie, kiedy najwyższy szczyt Mount Tharaka pękł z rozdzierającym uszy hu- kiem niczym gigantyczny kieł. Przypadłem do ziemi. Liście i trawy zasłaniały mi widok-, lecz dostrzegłem strzelającą w niebo strugę dymu i popiołów, która po chwili skręciła z wiatrem i zaczęła powoli opadać w dół. / Górą targnęła kolejna eksplozja. / W dole, poniżej naszego obozowiska wyli przeraźliwie Alfie i Malcolm. Z miejsca gdzie leżałem obok ciała Helefi i Pędraka, słyszałem całkiem wyraźnie innych habilinów, nawołujących się po całym zboczu. Przewróciłem się na drugi bok i zobaczyłem wybie- gającą ze swojej chatki Guinevrę, która śmignęła ścieżką na dół ku mężczyznom. Obok mnie przebiegli nisko pochyleni Fred, Emily i Nicole, która niosła A.P.B. Malec ponad ramieniem matki patrzył na pióropusz dymu wzbijający się z rozerwanego szczytu Mount Tharaka. Gdy tak biegli, grunt nadal zataczał się jak pijany i zrozumiałem, że mogę zrobić jedynie dwie rzeczy — zostać tu obok Helen i umrzeć obok jej ciała albo ją pożegnać i (może) uratować życie. I życie Pędraka. Odrzuciwszy kopniakiem na bok drągi niedokończonych sań, rzuciłem się do szałasu Guinevry. Tam spoczywała Helen. Pędrak wiercił się na jej piersiach — położyłem ją tam, by uwolnić dłonie do pracy. Na szyi mojej żony wciąż wisiała czerwona chustka, którą Anna dała mi w Cheyenne. Rozwiązałem ją, otarłem Helen czoło, zamknąłem jej zmatowiałe już oczy i zawiesiłem chustkę na swojej szyi. Górą wstrząsnęła kolejna potężna konwulsja. Wokół mnie zaciskała się pętla czasu. — Chodź, mała. Chodź do taty. Podniosłem córeczkę z piersi Helen, ułożyłem ją w zgięciu łokcia i pożegnałem się bez słów z moją panią. Potem wyskoczyłem z chat- ki i pognałem gorączkowo za innymi Minidami. Zbocze było śliskie od żółtego błocka, jajednak utrzymałem równowagę i prześcignąłem habilinów na tej samej łące, na której się dowiedziałem, że Helen będzie miała dziecko. Z nieba sypał się gorący popiół. Patrząc z łąki, można było się przekonać, że Mount Tharaka stracił dobre sto lub sto dwadzieścia metrów swego wierzchołka. Większa część dymu i popiołów — a przynajmniej najciemniejsza część pióropusza — odpłynęła na wschód, a niebo bezpośrednio nad górą przybrało barwę przesłonię- tego czarnym kirem zwierciadła. Po północno-zachodnich stokach osmalonego, poszarpanego wierzchołka spływały w dół rzeki błota — lub przypalonej tapioki, z których kilka dotarło już do linii kosodrzewiny. Przypadek i osobliwa topografia góry odwróciły nurt tych rzek od Shangri-la, kierując je ku cytadeli goryla Attili i jego nieszczęs- nego ludu. Prawdopodobnie nie uda im się uciec z ich posiadłości na wysokościach, chyba że się wykazali większą niż my przenikliwo- ścią i umiejętnością przewidywania. Razem z oszołomionymi i otępiałymi Minidami odszedłem od Mount Tharaka. Niektórzy mieli swe pałki, ale poza tym uciekliśmy przed gniewem wulkanu tak, jak kto stał. Pędrak i chusteczka He- len były wszystkim, co uratowałem z szalejącej wciąż za nami katastrofy. Na sawannie ryczały słonie i pałętały się stada spłoszonych perliczek. Główną troską każdego stworzenia stało się teraz nie zabicie towarzysza na śniadanie, ale jak najszybsze oddalenie się od góry. W związku z tym nasza ewakuacja wyglądała niemal jak parada. Tuż przed nami gnały pawiany, przez krzewy darły się potargane strusie, a żyrafy kołysały się w galopie pędząc parami. My parliśmy do naszych starych siedzib wśród łagodnych wzgórz na wschód od jeziora Kiboko. Pędrak zmoczyła mnie i zaczęła płakać. Jej cienki płaczliwy głosik zaalarmował Minidów. Odsunąłem córeczkę na długość ra- mienia i przyjrzałem się jej blademu ciałku i małpim rysom twarzy. Jej główka chwiała się niepewnie na cienkiej, żylastej szyjce. Twa- rzyczka małej składała się niemal wyłącznie ze zmarszczek i plam. Najbardziej zdumiewające były jej oczy — nie różowobiałe jak u albinosów, ale czarne jak obsydianowe plamki, spoglądające prze- nikliwie i nieustępliwie. Zamknęła je, zaczynając wyć, a ja, starając sieją uspokoić, znów przytuliłem ją do piersi. Gdyby dłużej pozostała na słońcu, jako osóbka pozbawiona niemal barwnika skóry, pewnie pokryłaby się pęcherzami. Spróbo- wałem ją uspokoić, Pędrak jednak nie przestała płakać. Cień zatem nie był tym, czego potrzebowała. Była głodna. Nie miałem niczego, czym mógłbym zaspokoić jej głód i zacząłem się obawiać, że uratowałem ją z Mount Tharaka tylko po to, aby umarła przy mnie z głodu. Równie dobrze mogłem ją zostawić razem z Helen. Pędrak potrzebowała mleka. I wtedy podeszła do mnie Guinevra, skinieniem prosząc, abym oddał jej wnuczkę. Podałem jej małą i patrzyłem przez chwilę, jak dziecko usiłuje coś wyssać z wyschniętych sutków babki. Dare- mność tych wysiłków była deprymująca — ale Guinevra podała dziecko Nicole, która szła obok niej, niosąc na barana A.P.B. Ciem- ne, kosmate nóżki małego otaczały kibić matki niczym dwie rury odkurzacza, a kiedy Guinevra podała Pędrak Nicole, A.P.B. dźgnął ją z zazdrości palcem. Podbiegłem, by przywołać go do porządku solidnym klapsem. Nicole mnie ubiegła i odtrąciła rączkę synka. Potem Guinevra zdjęła malucha z pleców matki i postawiła go na ziemi. Pędrak — gdy tylko znalazła się w ramionach Nicole, zaczęła ssać i litościwy uczynek innej matki uratował jej życie. Przez resztę dnia Nicole traktowała moje dziecko, jak swoje własne — zadała sobie nawet trud osłaniania dziewczynki własnym ciałem przed palącymi promieniami słońca. Kiedy Pędrak nie ssała, brałem ją od czasu do czasu na ręce. Mężczyźni zaczęli mnie traktować jak swojego rodzaju transwesty- tę, ponieważ w tej społeczności osoba niosąca dziecko automatycz- nie przyjmowała kobiecą rolę. Trzymali się ode mnie z daleka. Tymczasem Pędrak, przekonawszy się o jałowości moich sutek, zaczęła je wreszcie ignorować i zapadła w sen. We śnie trzepotała powiekami, które niekiedy rozchylały się i ukazywały białka. Zamykałem jej powieki, przypominając sobie martwe spojrzenie Helen, które jakby patrzyło w przyszłość. Pędrak była z jej krwi i kości, ale cóż mogła wiedzieć o moich i Helen cierpieniach? Późnym popołudniem Mount Tharaka zagrzmiała tak potężnie, że fale wstrząsów poruszyły całą sawanną. W górę frunęły śmiecie, a nad południowym krańcem horyzontu wzbiło się kilka obłoków popiołu. Powietrze napełniło się kłębami kurzu, który po chwili zaczął opadać w dół niczym ś^iieg. Do naszych ciał przylgnęły płatki sadzy. / Szliśmy dalej, oblepieni lekkimi popiołami i wyglądający jak Gliniani Ludzie ze starego telewizyjnego serialu z Flashem Gordo- nem, który oglądałem w Van Luna. Opadające popioły — mówiłem sobie — są naturalną przeciwsłoneczną osłoną dla Pędraka. Oddałem ją Nicole wierząc, że przetrwanie córeczki gwarantuje mi jakaś tajemnicza moc, może nawet moja własna wola. Nie stracę jej. Była dziedzictwem przekazanym mi przez Helen, ostatnim przesłaniem z przeszłości, o której nieustannie śniłem. Tej nocy, choć grzmiało, nie spadła już ani kropla deszczu. Następny dzień zastał nas znów na szlaku ku północnemu zacho- dowi. Przedzieraliśmy się przez kolczaste zarośla i szliśmy po otwar- tym stepie. Na wąskich spłachetkach pokrytej szarym pyłem trawy pasły się gazele i kudu, a zebry rozpływały się wprost w powietrzu. Cały nasz świat przekształcił się w negatyw, wyłaniający się z che- mikaliów podczas wywoływania. Nicole karmiła Pędraka, a reszta naszej gromadki jadła, co kto znalazł — czy były to otarte z kurzu owoce, czy ogłupiała perliczka. Wszystko miało mdły smak, a uno- szący się w powietrzu pył sprawiał, że świat wyglądał jak na godzinę przed zmierzchem. Noc przyniosła więcej chmur z północnego wschodu — były to potężne burzowe obłoki, wokół których powietrze aż trzeszczało od elektryczności. Choć odpoczęliśmy przed dalszym marszem, nikt nie zmrużył oka. Wszyscy byli naładowani adrenaliną i nerwową ener- gią. Pomijając wszystko inne, hieny i lamparty były nocnymi łow- cami, a świadomość, że naszą wędrówką wkraczamy w czas ich aktywności, kazała nam zachowywać czujność. Wprawdzie pięciu dorosłych habilinów z maczugami mogło sobie poradzić z atakiem wielkich plejstoceńskich hien, ale bój byłby uciążliwy i niełatwy. Na całe szczęście błyskawice przecinały przestrzeń pomiędzy chmurami dostatecznie często, abyśmy mogli przy ich świetle obser- wować okolicę, wypatrując drapieżników — z których większość i tak musiała czuć się nieswojo, słysząc te nieustanne trzaski i grzmo- ty. Nas także niepokoiła ta burza, ale przemogliśmy strach idiotycz- ną, wrodzoną i właściwą tylko naszym gatunkom odwagą. Prawdę mówiąc, myśląc o Helen, przestałem się w ogóle przejmować tą całą kanonadą i błyskami. I nagle piorun uderzył w stojący może o sto metrów od nas baobab. Pień drzewa stanął w ogniu, a jego gałęzie zajęły się natych- miast, upodobniając drzewo do wigilijnego świecznika. Baobab płonął tak gwałtownie, że musiał być chyba do cna wyschnięty. Zamarliśmy wszyscy w miejscu. Równikowy skwar wysuszył już po deszczu ziemię i trawy tak dokładnie, że płomień szybko zbiegł po pniu na sawannę. Wiejący z północnego wschodu wiatr pognał ogień w naszą stronę. Przecinające nieboskłon nad naszymi głowami bły- skawice otrzymały teraz odbicie na ziemi — były nim pasma pło- mieni szybko przecinających nam drogę. Na przekór wiatrowi, kierowały się tam, gdzie chciały. Pożerały kępy krzewów i wysokiej trawy, kierując się ku jezioru i łykały pasma roślinności pokrywające stepy przed nami. Równikowa Afry- ka Wschodnia natychmiast przekształciła się w piekło. Minidowie zapomnieli o odwadze i zuchwałości. Ich udawana pogarda dla niebezpieczeństw rozwiała się jak dym. Alfie cofnął się ku nam, przepychając wśród kobiet i dzieci, żeby zorganizować odwrót. Pasma popiołu przylgnęły do jego brody i kudłów, a oczy wodza skrzyły się jak dwa granaty. Zapory ognia rozprzestrzeniały się spod starego baobabu z taką szybkością, że nikt nie próbował nawet oponować, choć Alfie znów pognał nas ku niebezpieczeństwu, przed którym niedawno uchodziliśmy. Chciał pewnie cofnąć nas tylko na tyle, żebyśmy mogli obejść pożar stepu bokiem. W ten sposób trafilibyśmy do celu inną nieco drogą, ale jego (i innych Minidów) strach i panika nagle ukazały mi inny kierunek. Teraz, kiedy Helen była już martwa, nie musiałem — i nie chciałem — poddawać się surowym koniecznościom kierują- cym ich życiem. Nie chciałem wracać do Shangri-la, ani do żadnego z dwu Helensburgów. Moja teraźniejszość — nawet ta w wyśnionym terytorium prehistorycznym — miała inną przeszłość niż doświad- czenia habilinów i chciałem, aby Pędrak wyrosła, korzystając z dwu- dziestowiecznych doświadczeń. / Pędrak była tymczasem w ramionach Nicole, a ta uciekała wraz z innymi. Złapałem ją za ramię i zabrałem jej dziecko. Pożerające sawannę płomienie nadal wyciągały ogniste języki, wszędzie stawia- jąc ściany dziko tańczącej pożogi. Ucieczka w inną stronę, niż grupa Minidów, była szaleństwem, ale ogarnęła mnie jedna obsesyjna myśl. Marząc o wyzwoleniu innego rodzaju i trzymając przy piersi córeczkę, szedłem korytarzami mroku wśród ognistych ścian ku starej Rozpadlinie nad jeziorem. Zamierzałem znaleźć bezpieczne przejście przez płonące trawy na południowo-wschodnie brzegi jeziora Kiboko. Zamierzałem od- naleźć to samo miejsce, z którego ruszyłem w plejstocen. Czy było możliwe, że po blisko dwu latach omnibus Kaprawa nadal stał przy jeziorze, czekając na mój powrót? Owszem, możli- we... choć nie za bardzo. Po utracie łączności ze mną (przez trans- cordion), Blair i Kaprów mogli niechętnie uznać, ze nie żyję. Co więcej, z tego co wiedziałem, do Protektoratu nad brzegiem jeziora mogli wtargnąć somalijscy partyzanci albo wszelkim ludzkim na- dziejom na szczęście i dobrobyt mógł położyć kres choćby kataklizm następnej wojny światowej. Każde z tych wydarzeń — oraz mnóstwo mniej dramatycznych — mogło odesłać „Białego Sfinksa" w mrok historii, a ze mnie zrobić bezimienną ofiarę obcięcia funduszy. Przecinające sawannę ściany ognia denerwowały i irytowały Pędraka. Wyginała plecki, wymachiwała małymi rączkami i wierz- gała. Z najwyższym trudem trzymałem ją w rękach, bo inaczej spadłaby jak mokra piłka na ziemię. Trzymając ją w ramionach, parłem przed siebie, ogarnięty idio- tycznym przekonaniem, że mój los naprawdę jest ważny dla mojego stulecia, a moi koledzy niezłomnie na mnie czekają. Musieli czekać. W przeciwnym wypadku mnie i Pędraka spotka śmierć, a uważałem, że mała nie po to przyszła na świat, aby tak szybko go opuścić. Nawet teraz szarpiąc się w moich ramionach, nie płakała. Przed nami, zahipnotyzowane otaczającymi je barykadami pło- mieni, w kręgu mroku, dysząc jak psy, zatrzymały się trzy wielkie hieny. Stały wprost na naszej drodze. Ukląkłem obok młodziutkiej akacji, wytężyłem wszystkie siły i wyrwałem krzak jedną ręką. Potem skoczyłem ku kępie płomieni niezbyt odległej od potężnej ściany ognia i podpaliwszy krzak natarłem na hieny. Ponieważ nie miały innej drogi od jeziora, powoli ruszyły na mnie, kołysząc się z boku na bok, niczym wychudłe, plamiaste niedźwiedzie. Nasze drogi wkrótce miały się przeciąć. Jedna z hien skoczyła nagle w przerwę w ognistym murze i znikła w mroku. Pozostałe dwie bestie przystanęły, nie wiedząc, co robić. Ich oczy lśniły niesamowicie, co sprawiało, że łby hien przypomina- ły teraz trójkątne latarnie. Mniejsze ze zwierząt nagle podwinęło ogon i ruszyło truchtem z powrotem ku jezioru. Trzecia nie przejęła się zdradą kompanów — zachichotała histerycznie i rozkołysanym krokiem ruszyła na mnie. Potrząsnąłem żagwią, ale bez skutku. Nie wypuściłem pochodni z dłoni, choć zaczęły mnie piec palce. Ból czy strach były już poza mną. Już raz byłem świadkiem pogromu całego stada tych plamistych rzezimieszków. Kiedy indziej pomo- głem Minidom przetrwać oblężenie hien, opowiadając im zajmującą historię i strzelając do jednego z napastników z mojej czterdziestki piątki. Przetrwałem najrozmaitsze niebezpieczeństwa, poczynając od oszołomienia zmarszczyśliwkami, po pożarcie przez lamparta. Czemuż więc miałbym się bać tej głupiej, śmierdzącej hieny? Przebiegając obok mnie i trzymając się z dala od żagwi, którą zamierzałem jej wetknąć w pysk, hiena wykręciła się i capnęła mnie za nogę. Zapierając się i szarpiąc w tył, przewróciła mnie na ziemię. Przypomniałem sobie, że tego samego sposobu użyły hieny przy sadzawce, by powalić na ziemię cielaka nosorożca. Padając, odrzu- ciłem żagiew i zdołałem się wykręcić tak, by ochronić Pędrak przed skutkami upadku. Najpierw uderzyłem w ziemię pośladkami, potem głową. Choć się przygotowałem, Pędrak wyleciała mi z rąk i potoczyła po usłanej popiołem ziemi. Ległem oszołomiony, niezdolny ani do ratowania córki, ani do stawienia czoła dzikości hieny. I wtedy stało się coś, co wielu uzna pewnie za nieprawdopodobny przypadek deus ex machina w naszym dramacie. Nie mam na to żadnego logicznego wytłumaczenia i nie umiałbym się przeciwsta- wić takiemu zarzutowi. Argument, że po prostu wyśniłem takie rozwiązanie, podałby pod wątpliwość wszystko inne, co zdarzyło mi się przeżyć w plejstoceńskiej Afryce Wschodniej. (Istnieje co pra- wda możliwość, że przewidziałem takie rozwiązanie dramatu w któ- rejś z wędrówek ducha podczas mojego dzieciństwa, takie, które wtedy uznałem za skażony lub niepełny sen.) Z drugiej strony upieranie się przy absolutnej realności tego, co się wydarzyło, ozna- czałoby pogwałcenie samodzielności świata, do którego posłano mnie w ramach operacji „Biały Sfinks". Pozwólcie mi więc podać jedyne możliwe wyjaśnienie, kiedy oświadczę, że potwierdzają je moje subiektywne doznania podczas ataku hieny. Jeśli istnieje jakie- kolwiek inne wyjaśnienie, nie zamierzam go tu przytaczać. Usłyszałem straszliwy grzmot i ujrzałem eksplozję. Miałem wra- żenie, że nastąpił kolejny wybuch Mount Tharaka. Skazani na za- gładę byliśmy zbyt daleko, aby obawiać się niszczącej siły wulka- nu. Hiena jednak nadstawiła uszu i łypnęła okiem na południowy wschód. I wtedy ku mnie, Pędrak i hienie, sfrunęła z czarnego nieba mała konstelacja świecących jasno gwiazdek. Pomiędzy tymi igiełkami blasku widać było jakiś cień — a tym cieniem była pajęczyna rur. na których umocowano niewielkie silniczki odrzutowe. W tym momencie zorientowałem się, że nie była to żadna kon- stelacja, a kosmiczny moduł, opadający z nieba, by nas uratować. Z głośnym szumem przemknął nad naszymi głowami i wylądował jakieś dwadzieścia pięć metrów dalej, pośrodku obramowanego płomieniami korytarza, z którego wypadła atakująca nas hiena. Wokół łap modułu wzbiły się chmury wulkanicznego pyłu, a odblask płomieni oświetlił wyraźnie kanciastą powierzchnię urządzenia. Na jednym z boków widać było wyraźnie wytrawioną podobiznę godła Zarakalu — ludzką czaszkę na złotym tle. Jolly Roger, pomyślałem, usiłując się podnieść. Niestety, nie mogłem wstać. Hiena rzuciła się do ucieczki, a ja podczołgałem się do miejsca, gdzie leżała moja córeczka, przetoczyłem się, usiadłem i podniosłem Pędrak z popiołów. Wymachiwała wściekle rączkami i nóżkami, a jej twarzyczka wykrzywiła się w grymasie gniewu i niezadowole- nia. Nie była zbyt ładna. Paznokciem małego palca wygrzebałem z jej noska gęsty kurz. Widząc jej przezroczystą cerę, zacząłem się obawiać, że Pędrak jest radioaktywna albo padła ofiarą jakiejś nie- znanej prehistorycznej choroby. Utuliłem córeczkę, oczyściłem jej jakoś twarzyczkę i zaśpiewałem kołysankę: Dawno temu gąska była Co z ochotą winko piła. A niegrzeczna małpka mała Na tramwaje popluwała. Linia w ziemię uderzyła I małpka się udusiła... / wszyscy poszli do nieba, W łódce czerwonej jak trzeba... W zarakalskim module próżniowym otworzył się luk, przez który zeszli dwaj wysocy szczupli astronauci w opiętych kombinezonach, hełmach i aparatach tlenowych. Ciągnęli za sobą grube węże stra- żackie. Ich paszcze skierowali na prawo i lewo od swego statku, tłumiąc płonące trawy. Polali też wodą mnie i Pędrak, gasząc ogień, zmywając z nas popioły i napełniając noc wonią mokrej spalenizny. Kiedy skończyli, tak że jedynymi widocznymi płomieniami było kilka smug ciągnących pod wiatr na wschód, ukryli węże w module i ruszyli skokami ku nam, by sprawdzić, co jeszcze mogą dla nas zrobić. Odbili się dwa czy trzy razy i pokonali dzielącą nas odległość dwudziestu pięciu metrów — tak zręcznie manewrowali nieważko- ścią w odległej przeszłości swego kraju. Z wnętrza tych smukłych hełmów spoglądały na mnie czarne twarze. Astronauci z powagą pochylili się nad Pędrak i nade mną. Pomrukując niedosłyszalne słowa pocieszenia, uważnie od stóp po czubek główki obejrzeli moją wiercącą się córkę. Jeden stuknął ją w pierś, palcem w rękawicy badając jej odruchy, po czym delikatnie uszczypnął nagą nóżkę. Moje pytające spojrzenie skwitował szero- kim, bezgłośnym uśmiechem. Był niewątpliwie medykiem z załogi, a moją wdzięczność podwoił, badając mi nogę i uśmiechając się uspokajająco. Nic nam nie będzie. W chwilę później medyk podtrzymywał mnie, gdy kulejąc brnę- liśmy przez mrok do jasno oświetlonego modułu. Dowódca niósł Pędrak, która przestała się wiercić. Znalazłszy się wewnątrz ciasnego wehikułu, rozejrzałem się po rzędach wskaźników i przełączników, czując ogromną ulgę, że nie muszę się wedle nich orientować. Całą odpowiedzialność za dostar- czenie nas na miejsce mogłem zrzucić na barki tych dziarskich astronautów. Wzbiliśmy się i polecieliśmy. Lot był gładki, krótki i odprę- żający. Przy powtórnym lądowaniu moduł przez chwilę balansował obok szczególnie płaskiego pagórka tufu leżącego na południowo- -wschodnim brzegu jeziora Kiboko. Jezioro wyglądało w ciemności niczym rozległa połać oleju, czułem jednak unoszący się nad płyci- znami zapach ryb i zrozumiałem, że jestem niemal w domu. Jeden z astronautów pomógł mi zejść w dół po drabince. Drugi, czekający wyżej, podał mi Pędrak prosto w wyciągnięte ramiona, jak nagrodę w zawodach surviwalowych. Potem wrócili obaj do wnętrza modułu, zatrzasnęli luk i na delikatnych strugach ognia ponownie wzbili się w niebo. Dwaj bogowie z machiny. Z ich odlotem ja i Pędrak znów pozostaliśmy zdani na własne siły. Wspiąłem się na pagórek tufu, szukając miejsca, gdzie Kaprów zaparkował omnibus. Był. Dokładnie tam, gdzie powinien. Wsteczny Szafot wisiał w powietrzu, jakby unoszony przez prestidigitatora. Uklęknąłem pod nim i zerknąłem do wnętrza pojaz- du, wyglądającego jak oświetlona oślepiająco jaskrawym światłem kaplica technologii. Były tu miksery Kaprowa, potężne miedziane rotory, otoczone wykładanymi ścianami i sufitem omnibusu. Dosta- wa na miejsce. — Wracamy do domu, maleńka. Do domu. Pchnąłem Pędrak w górę i przez krawędź Szafotu, znajdującą się może o stopę powyżej poziomu oczu, a potem podciągnąłem się i usadowiłem na platformie, trzymając córeczkę lewym ramieniem. Znalezienie przełącznika powrotnego zajęło mi tylko chwilę, a kiedy go wdusiłem, ruszyły rotory i przeszłość uciekła wstecz, niczym niezbyt dobrze zapamiętany sen. Moje dziecko i ja wracaliśmy do domu. Do domu. ROZDZIAŁ 29 Baza lotnicza Russel-Tharaka, Zarakal Wrzesień 1987 — Winszuję powrotu, Johnny. Zaczynałam już sądzić, że resztę życia zamierza pan przespać. W pierwszej chwili nie poznał twarzy, za którą było okno koloru jajka gila. Była łagodną karykaturą twarzy, którą pamiętał z innego czasu. Najbardziej zbijała go z tropu jej blada skóra ze śladami barwnika na policzkach i fiołkowymi półksiężycami powiek. Nie mógł poruszyć językiem. — Nie próbuj na razie mówić, Johnny. Byłeś uśpiony i trwało to kilka dni. Ja... no, patrzyłam, jak śpisz przez ostatnie trzy. Z prze- rwami, oczywiście. Dali mi pokój w kwaterach oficerskich. Pierwszy raz w życiu miałam kwaterę oficerską. Hugo robiłby mi wymówki za to, że się na nią zgodziłam, ale wdowy po rezerwistach nie mogą wybierać sobie miejsc hotelowych w bazie, a to lepsze niż codzienny dojazd tutaj z Marakoi. Mój Boże, Johnny, zrobili wszystko, żeby mnie utrzymać z dala od tego kraju. Wszystko, oprócz oskarżenia mnie o zdradę stanu i zamknięcia w Leavenworth. I nagle, kilka dni temu przeszkody znikły, jakby ich nigdy nie było. I oto jestem. Wiesz, chyba nigdj"przedtem nie zdarzyło się, żebym widziała, jak śpisz kilka godzin bez wywracania oczami. Może już z tego wyro- słeś. Może to usprawiedliwia, co oni ci zrobili. Może to ich rozgrze- szy z tego, że zrobili z ciebie morską świnkę w jakimś temporalnym Bóg-wie-co. Woody Kaprów próbował mi wyjaśnić. To on nalegał, by mnie wpuszczono do tego kraju, jak tylko wróciłeś z tego piekła, w którym pewnie byłeś. Wiem, że powinnam mu być wdzięczna, ale to wszystko... Tajemnice, oszustwa, groźby, wykręty — Bóg jeden wie, kiedy będę mogła im to wybaczyć. Jeden Bóg wie. Twarz zarysowała się wyraźniej i przybrała rozpoznawalny kształt ludzki. Była starsza niż ta, którą pamiętał, ale w końcu nie widział jej od — ile to już lat? Osiem? Dziesięć? Dwa miliony? Była to twarz kobiety, która go wychowała, starzejącej się kobiety, której wyrządził straszną krzywdę, uwierzywszy, że sam padł ofiarą jej niewybaczalnej zdrady. Wszystkim przyszłym zdradom zapobiegł, przecinając wszelkie łączące go z nią więzy. I oto była tutaj i teraz — gdziekolwiek było to tutaj i teraz. Nie czuł się dotknięty jej przemową ani nawet ukrytymi w nich niedomó- wieniami, z których wynikało, że mogliby kontynuować życie bez bolesnego roztrząsania, czy nawet wzmianek o przyczynach zerwa- nia. Był to jednak fałszywy wniosek. Miał jej wiele do powiedzenia. Wiedział o tym i podjął bezowocną próbę zmuszenia języka do posłuszeństwa. — Nie, doprawdy, Johnny, nie musisz niczego mówić. Powie- dzieli, że możesz mieć z tym kłopoty. Najwyraźniej już się budziłeś na krótko, dwa razy. Był przy tobie Kaprów i kilku doktorów z personelu bazy, ale nie mogłeś mówić. Ani słówka. Myślę, że chcieli, żebyś złożył jakieś oświadczenie. Opowiedział, co się z tobą działo. Nie byłeś na to przygotowany. Co, jak się obawiam, mocno zdenerwowało Kaprowa — choć na dnie duszy jest chyba dość porządnym człowiekiem. Jednym z niewielu, jakich spotkałam, któ- rzy nie uchylają się od odpowiedzialności za to niepowodzenie. Przyznaje na przykład, że miał swój udział w twoim werbunku. Wini się za utratę kontaktu z tobą po tym, jak dotarłeś na miejsce i za obrażenia jakich doznałeś. Wszyscy inni — sztabowcy z lotnictwa, tutejsze ministerstwo spraw zagranicznych, szychy z Departamentu Obrony w Stanach — działają wedle zasady R.W.D. Potrzebne im świadectwo czy dowód, że projekt zakończył się wspaniałym sukce- sem. Nawet nie pamiętasz, że był tu Kaprów i inni prawda? Powi- nieneś zobaczyć własną twarz — mógłbyś pozować do rzeźby kom- pletnie zaskoczonego człowieka. Matka zaśmiała się nerwowo, otarła twarz wilgotną chusteczką i przechyliła nieco w bok, tak że ostry błękit afrykańskiego nieba ugodził go i niemal oślepił. Za oknem przeleciał myśliwiec, który wzbił się widać z pobliskiego pasa startowego, ale ryk jego silników stłumiły niemal zupełnie grube ściany podobnej do pieczary sali szpitalnej. R.W.D. znaczyło „ratuj własną dupę". Był to stary i cieszący się zasłużoną sławą skrót wojskowy. Nie skwitował go uśmiechem, ponieważ to, co usłyszał, nieco go zaniepokoiło. Ostatni widok, jaki wrył mu się w pamięć — zanim zobaczył twarz matki — to zamazany lekko wizerunek obracających się miedzianych rotorów. Ich migo- tanie jakby go pochłaniało i unicestwiało. Kiedyż u licha Kaprów albo ktokolwiek inny, mógł próbować z nim rozmowy po tym śnie 0 powrocie? — Połóż się, Johnny, i leż spokojnie. Przepadłeś na miesiąc 1 zaczęli już myśleć, że w ogóle nie zdołają cię z tego wyciągnąć. Myślę, że Kaprów dopiero wtedy zaczął naciskać na władze, by pozwolono mi tu przyjechać, kiedy się przekonał, że nie odpowiesz ani jemu, ani doktorom. Mówił, że byłeś jak zombi. Pomyślał, że widok znajomej twarzy może cię przywrócić rzeczywistości. No i jestem. To ja, twoja stara, Johnny. Czy podziałało? Myślę, że tak, widzę to w twoich oczach. To mi przypomina czasy, kiedy byfeś mały. Nie mówiłeś... dopóki nie skończyłeś dwu latek. Powiedziałeś „kowa" na pastwisku Richardsona, na przedmieściach tej nowej dzielnicy w Van Luna. Miałeś tak wymowne spojrzenie. Mogłeś wyrazić wzrokiem równie wiele jak inni słowami. I nie straciłeś wcale tej umiejętności. Widzę w twoich oczach, że widok starej uderzył ci do głowy. — Pewnie — odparł z uśmiechem. — Przysięgam Bogu, że to najmilsze słowo, John-John, jakie usłyszałam z twoich ust, od kiedy po raz pierwszy z uczuciem powiedziałeś „kowa". — Odwróciła głowę, by ukryć twarz. — Wczoraj były moje urodziny. Powiedziałam im, że na pewno obu- dzisz się na moje urodziny. Spóźniłeś się tylko o dzień, ale to nic, już wszystko dobrze. — Znów nań spojrzała. — Mam już pięćdzie- siąt lat, możesz w to uwierzyć? Pół cholernego wieku. Czuję się jak mamusia Matuzalema. — No to ja jestem Matuzalem — powiedział nie bez trudu. — Wszystko w porządku? — Chyba tak. — Nic nie mów. I nie próbuj wstawać. Jak tylko tamci się iowiedzą, że się obudziłeś i możesz mówić, zwali się tu huk gości. Leżąc w sztywnej pościeli odkrył, że jest odziany w szpitalną pidżamę szarej niczym bibuła barwy. Czuł lekki, ćmiący ból w no- dze, a unoszący się w powietrzu zapach szpitalnych antyseptyków drażnił mu nozdrza i drapał go w krtani. Kiedy był mały Jeanette raz dała mu powąchać amoniaku z butelki. Rozdarł się wtedy, jakby go obdzierano ze skóry. Zapach w tym pomieszczeniu był niemal równie agresywny. Oczy zaszły mu łzami, wywołanymi ostrym zapachem antyseptyków, alkoholu do przecierania skóry i tajemni- czych leków. — Helen — odezwał się. — Helen. Siedząca obok kobieta spojrzała nań dziwnie, ale nie powiedziała ani słowa. Poczuł przypływ sympatii do niej za to tylko, że miała dość rozumu, by milczeć. — Nie mogę tego nosić. Boli. Zanim zdążyła wezwać pomoc, zsunął stopy na przeciwległą stronę łóżka, zdarł z grzbietu szpitalny szlafrok i zrobił kilka chwiej- nych kroków w stronę korytarza. Linoleum pod jego stopami miało kolor pokrywy niebieskiego sera ze szczypiorkiem. Porównanie to nasunęło mu się samo, gdy człapał ku drzwiom, za którymi stał uzbrojony wartownik. Wyglądał jak Rick. Żandarm lotnictwa, który został przydzielony do operacji „Biały Sfinks" wkrótce potem, jak on sam wziął w niej udział. Tamten smarkacz powinien jednak już odsłużyć swoje i być w domu. Dlaczego wciąż bawi się w żołnierzy- ka dla Kaprowa? On sam zawsze uważał, że powtórny zaciąg jest idiotyzmem. — Johnny! — zawołała matka. Podłoga w błękitny serek była zdradliwa. Nie bardzo mógł prze- konać swe nogi, że powinny go słuchać. — Gdzie moja córka? — wrzasnął. — Gdzie Pędrak? Matka i żandarm podnieśli go z podłogi. Nie bardzo nawet pamiętał upadek i ich pomoc. Kłujący zapach w nozdrzach, słabość nóg, słone łzy w oczach — wszystko to pogłębiało jego depresję i poczucie krzywdy. — Coście, do cholery, zrobili z moim dzieckiem? Był prawdopodobnie więźniem w szpitalu i chyba jedynym pa- cjentem na skądinąd opustoszałym oddziale drugiego piętra. Znów go uśpiono, matka wróciła do kwater dla gości, a on na jakieś sześć do ośmiu godzin pogrążył się we śnie. Kiedy się ocknął, siedział przy nim Woody Kaprów. Błękit nieba w oknie zastąpiły przeplatające się barwy rozmaitych odcieni zmierzchu. Widać było też kilka odległych gwiazd. Choć było mu zimno, dotyk szpitalnej piżamy podobał mu się nie bardziej, niż ciepło szorstkiego kaftana więziennego. Jak przedtem jego matka, tak teraz Kaprów wyrzucił z siebie długi monolog. Sponad łóżka spoglądał na drzwi, starannie unikając wzroku Joshuy. Choć nie poruszył nawet głową, jego jasne oczy błyskały z podniecenia, kiedy wyjaśniał, że niewiele brakowało, a uznano by Joshuę za zmarłego. Niemożność wyśledzenia wysłan- nika w przeszłości rzuciła cień na cały projekt „Biały Sfinks". Blair oczekiwał, że otrzyma serię szczegółowych raportów, gdy tylko Joshua poczuje się na tyle dobrze, że będzie mógł stawić mu czoła, a Kaprów zgodził się na wizytę Jeanette Monegal, aby ułatwić Joshui powrót na burzliwe wody dwudziestego stulecia. — Wie pan, Joshua, w pewnym sensie narodził się pan na nowo. Będzie pan musiał ponownie dorosnąć do naszych czasów. Zrobię co w mej mocy, żeby panu pomóc. — Chcę zobaczyć moją córkę. — Joshua, to nic jest pańska córka. — Chcę wiec zobaczyć dziecko, klóre z sobą przywiozłem. — Joshua podciągnął się do pozycji siedzącej i wbił przenikliwe spoj- rzenie w fizyka. Kaprów przeniósł wzrok na fotografię prezydenta Tharaki, którą jakiś dowcipniś powiesił na drzwiach do klozetu. Staruch miał na głowie swoją czaszkę hominida i lamparcią skórę na ramionach. — Doktorze Kaprów, proszę mi tylko powiedzieć, czy przywiozłem ze sobą jakieś dziecko. A może tylko mi się śniło? — Na oddziale położniczym, piętro niżej, jest niemowlę. Nie- mowlę, które pan trzymał w ramionach, kiedy zdejmowaliśmy pana z Szafotu. Jest dziwnym stworzeniem, ale całkowicie zdrowym. Gdy tylko was tu sprowadziliśmy zaszczepiono ją przeciwko żółtaczce i umieszczono pod lampami słonecznymi, zakrywając jej oczka ban- dażem. Teraz czuje się całkiem dobrze. — Jestem jej ojcem, doktorze Kaprów. — Joshua, nie było pana nieco ponad miesiąc. To naturalne, że jest pan trochę zdezorientowany. Nie ma powodów do zmartwień. Wszystko się wkrótce wyjaśni. — Nieco ponad miesiąc? — Dokładnie trzydzieści trzy dni. Nalegałem, byśmy opuszczali szafot przynajmniej cztery razy dziennie na dwie, trzy godziny — ale nasze transcordiony najwyraźniej się rozsynchronizowały i gdy- by pan teraz nie wrócił... No cóż... Wkrótce musiałbym rozładować Machinę i zredukować straty. — To znaczy mnie. — Pana i znaczną sumę pieniędzy, nie mówiąc o czasie. — Nie było mnie przynajmniej dwa lata. Pokochałem tam pew- ną habilinkę i spłodziłem z nią dziecko. Moja żona umarła przy porodzie. To, co mi pan powiedział, w ogóle się nie zgadza z tym, co ja wiem o minionych wydarzeniach. A to ja tam byłem. Doktorze Kaprów, ja wiem, co mi się przydarzyło! — Niechże pan spojrzy. Na stoliku obok jest kalendarz. — Guzik mnie obchodzą wszystkie cholerne kalendarze — po- wiedział spokojnie Joshua. — Przywiozłem ze sobą dziecko i jestem jej ojcem. Kaprów spojrzał mu w końcu w oczy. Jego bezbarwne niczym szkło tęczówki, rozpływały się w białkach. — No dobrze. Może odległość, na jaką zapuścił się pan w prze- szłość, spowodowała swoiste spowolnienie upływu czasu — w prze- ciwieństwie do tego, czego by subiektywnie doświadczyli pasażero- wie statku szybszego od światła, którym wydawało się, że upłynął rok czy dwa, kiedy pozostali na Ziemi twierdzili, że minęło przynaj- mniej kilkanaście lat. Spowolnienie czasu byłoby zatem... — Chcę zobaczyć Pędrak! — Pędrak? — Moje dziecko. Spojrzenie Kaprowa znów powędrowało ku drzwiom. — Do- brze, Joshua, pójdę z panem. Może zechciałby pan spodnie od piżamy? — Niech się pan nie krępuje. — Ja się nie będę krępował — uśmiechnął się fizyk.__Ale pan... — Posłał szybko po spodnie od piżamy i parę pantofli. Kiedy je przyniesiono, okazało się, że Joshua musi podwinąć nogawki spodni o dziesięć do piętnastu centymetrów, choć pantofle pasowały niemal idealnie. Bez słowa zjechali z fizykiem windą na wykładany dywanami oddział położniczy, gdzie przy wejściu minęli mały inkubator. Pie- lęgniarka pchała basenik na kółkach do drugiej sali, ale w baseniku nie było żadnego dziecka. Joshua rozejrzał się za Pędrak Była. Główka dziecka pozostała taka sama — nieproporcjonalnie duża, z twarzyczką składającą się niemal z samych grymasów, ale skórę miała już znacznie ciemniejszą, beżową, co było pewnie rezultatem naświetlań, o których wspominał Kaprów. — No cóż, przynajmniej nie odesłaliście jej do kliniki wetery- \ naryjnej. \ — Joshua, nikt nie wątpi, że ona jest człowiekiem! — No to jak pan wyjaśni fakt, że wróciłem z nią z czasów, w których ludzkie istoty nie powinny wyglądać tak jak ona? — A dlaczego pan sam tego nie wyjaśni, Joshua? — odparował Kaprów. — Chcę ją potrzymać. — Potrzymać? — pytanie zdradziło mimowolną niechęć Kapro- wa do tego pomysłu i powiedziało Joshui, że fizyk, nawet gdyby chciał, prawdopodobnie nie zdołałby namówić pielęgniarki do speł- nienia jego żądania. — Jestem jej ojcem. Chcę ją potrzymać. Joshua nie czekał na pozwolenie. Podreptawszy za róg przecho- walni, wszedł w wąski korytarz za nim i pchnąwszy wahadłowe drzwi, wkroczył do wewnętrznego sanktuarium. Pielęgniarka, która właśnie wyjmowała wanienkę z akwarium, podniosła nań zdumione spojrzenie znad stołu z instrumentami, zaskoczona tak, jakby Joshua przyłapał ją na kradzieży czopków z penicyliną. Z jej otwartych ust nie wydostał się żaden dźwięk. Zanim zdążyła choćby wystękać słowo sprzeciwu, Joshua porwał Pędrak w objęcia. Zaraz potem do pomieszczenia wpadł Kaprów i zderzył się z pielęgniarką we wspól- nej chęci dopadnięcia Joshuy. — Rozwija się — powiedział ojciec, uśmiechając się do pielęg- niarki, kiedy wreszcie stanęła przed nim z Kaprowem u boku, przed rzędem wanienek. — Oczywiście, że się rozwija — odpowiedziała gniewnie. — To właśnie robią dzieci w jej wieku, a potem jeszcze przez wiele lat. — Poprawiła uniform. — A przy okazji, co wy tu robicie? — Nic, do licha. Rozwija się! Pielęgniarka, na której niewysoki czarny człowieczek w piżamie o podwiniętych nogawkach nie zrobił dobrego wrażenia, spojrzała nań nie bez zdziwienia. Skąd się tu wziął ten mały wariat? — On mówi, że ona się wywołuje, jak fotografia— odezwał się Kaprów. — A owszem. Ciemnieje. Trzeba ją tylko było przenieść z ka- sety do ciemni. Joshua kołysał Pędrak. Córka uśmiechała się do niego, a on myślał o tym, jak ładny i coraz ciemniejszy odcień przybiera jej skóra. Jego córka. Coraz wyraźniej było widać podobieństwo. ROZDZIAŁ 30 Marakoi, Zarakal Wrzesień 1987 Siedzieli pod ozdobioną frędzlami markizą Bahadura Karsanji'ego na bulwarze Tharaki, w oślepiająco jasnym centrum stolicy. Kawiar- nia Karsanji'ego była jedną z niewielu hinduskich pozostałości po kompleksowej „afrykanizacji" gospodarki przeprowadzonej w 1972 roku. Lokal zostawiono w spokoju, ponieważ kawiarnia miała mię- dzynarodową i kosmopolityczną klientelę oraz reputację zdobytą podczas trzech dekad politycznej niezależności Zarakalu, a sam wła- ściciel wykazywał iście makiaweliczną przebiegłość w interesach. Prawie każdy stolik pod czerwono-białą markizą był zajęty, a tłum skupionych wokół nich klientów wzniecał szum niemal dwa- kroć głośniejszy i bardziej drażniący nerwy niż uliczny ruch. Od obudzenia się Joshuy w szpitalu bazy minęły trzy dni i oto siedział z matką, zajadając naleśniki nadziewane szpinakiem (zamówiła je Jeanette) i popijając to dobrym kalifornijskim chablis (pomysł Jos- huy). O drugiej po południu Jeanette miała odlecieć do domu z mię- dzynarodowego portu lotniczego Marakoi i oboje nie wiedzieli, kiedy się znowu zobaczą. Sytuację Joshuy komplikował fakt, że nie minął okres, na który się zaciągnął — i jego pretensje do ojcostwa Pędrak, jakie zgłosił w szpitalu. Ani Kaprów, ani Blair nie powitali tych pretensji przychylnie — paleontolog widział w Pędrak łup zdobyty podczas wykonywania misji, a Kaprów traktował ją jak uciążliwą i natrętną anomalię czasową. Jeanette nie miała pojęcia o istnieniu dziewczynki — ponieważ Joshua powstrzymał się od dalszych wzmianek o niej po zemdleniu na oczach matki, ta doszła więc do wniosku, że jego majaczenia o córce były wynikiem dez- orientacji i osłabienia. W tej chwili dziewczynka była pod opieką personelu bazy — trzymano ją pod dwudziestoczterogodzinną strażą w izolatce na drugim piętrze szpitala. Choć Joshua błagał i prosił, członkowie małego zespołu położnych i lekarzy przeznaczonego do opieki nad jego córką nie pozwalali mu jej karmić, kąpać lub choćby potrzymać. Podczas ostatnich trzech dni widział ją tylko raz. Łyknął chablis, zakrztusił się i łzy napłynęły mu do oczu. — No, już — Jeanette walnęła go w plecy. — Jeszcze się nie przyzwyczaiłeś do przyjemności płynącej z dobrych potraw i napo- jów. Czym cię tam karmili w szpitalu? — Ryżem. — A czymże by innym? — spytała retorycznie. — Napisałam do ciebie list, Johnny. — List? Po co? — Na wypadek, gdyby nie pozwolili mi się z tobą zobaczyć. — Jednak pozwolili. — Zaskakujące, co? Dzięki dobrym układom doktora Kaprowa. Alistair Blair i oficjele z lotnictwa nie chcieli mnie wpuścić. Moja książka o Hiszpanii — właśnie wyszła — wyrobiła mi opinię zjad- liwego międzynarodowego rozrabiaki. Musiałam podpisać oświad- czenie, że do Zarakalu przyjeżdżam wyłącznie jako turystka. Myślę, że podpisawszy ten dokument, nie będę mogła nawet opublikować artykułu z podróży, bez uprzedniego zatwierdzenia go w ambasadzie amerykańskiej i u dwu lub trzech miejscowych ministrów. — Zgodziłaś się na to? — Żeby się z tobą zobaczyć. — Z dużej plecionej torby wyjęła kopertę. — Oto ten list. Proszę, nie czytaj go, dopóki nie odejdę. Jeśli będziesz miał jakieś pytania, możesz mi je przesłać przez Annę, do Newport News w Wirginii. Ona i Dennis Junior odwiedzają krew- nych matki. Oto adres. Mam numer twojej skrytki pocztowej. Bę- dziemy w kontakcie, prawda? John-John... Jeśli znikniesz z mojego życia na następne osiem lat, to kiedy znów się spotkamy, będę starą babą. Nie zrywaj kontaktu, dobrze? — Tak, mamo. Podsunęła mu przez stół banknot o sporym nominale i wstała. Sam też wstał, ale ona nalegała, żeby nie odprowadzał jej na lotnisko, bo tego rodzaju pożegnanie „zupełnie ją wykończy" — według terminologii, jakiej nigdy wcześniej u niej nie słyszał. Podczas minionych ośmiu lat oboje się zmienili — bieg rzeki czasu w jednych miejscach ich wyszczerbił, w innych lekko wygładził. Brzęk szkieł i sreber stołowych, pomruk prowadzonych po angielsku i w suahili rozmów... Joshua nagle poczuł się samotny i zagubiony. Pragnął, aby matka odeszła szybko, bo w ogóle nie chciał się z nią rozstawać. Pocałowała go w czoło macierzyńskim pocałunkiem, zarezerwowa- nym dla najmłodszych i najbardziej kochanych. — Ciao, Johnny. — Kowa — odpowiedział odruchowo. — Mam nadzieję, że to nie jest skutek oszołomienia winem — zaśmiała się Jeanette. — Żegnaj, kochanie. Bądź grzeczny. — Po- słała mu pocałunek i z torebką w dłoni wsunęła się na tylne siedzenie małej taksówki zaparkowanej o ćwierć bloku od Karsanji 'ego. Kiedy wóz mijał kawiarnię, uśmiechnęła się lekko do syna i bohatersko odwróciła wzrok. Zjadł resztę naleśników, dopił wino i ośmielony banknotem, jaki mu zostawiła, zamówił krem i kolejną butelkę chablis. Był już lekko podchmielony i wielu siedzących obok niewątpliwie właśnie temu przypisywało podejrzliwe spojrzenia, jakie rzucał na ulicę. A może byl zamieszany w jakąś nielegalną aferę i zarówno pijaństwo, jak i nerwowa czujność były wynikiem poczucia winy. Może obawiał się zdradzonego męża, który właśnie się zorientował, że wychowuje nie swoje dziecko. Tymczasem Joshua wspominał Helen i zastanawiał się, co by sobie pomyślała, ujrzawszy go w tak niezwykłym otoczeniu. Pier- wotna sawanna ustąpiła trzydziestu kwadratowym blokom z betonu, tynków i szkła. Samce w nienagannie skrojonych marynarkach i skórzanych sandałach przynoszą ci żarcie do stołu. Ulice pełne niewyobrażalnego zgiełku, a przechodzące wzdłuż wystaw sklepo- wych kobiety nosiły odzienie równie barwne, a nawet barwniejsze niż noszone przez samców. Joshua byl rad, że Helen nie mogła zobaczyć tego cywilizacyjnego horroru, choć cieszył się z tego, że przetrwał, aby ponownie ich doświadczyć. Aby przestać myśleć 0 Helen otworzył list matki — napisany przez nią odręcznie ponad półtora roku wcześniej w Madrycie. Mniej więcej połowę pierwszej strony stanowiły przeprosiny 1 prośby o wybaczenie, dopiero potem pojawiły się nowiny dotyczą- ce Anny i jej ślicznego, niedawno urodzonego synka. Johnny, jak się okazywało, był wujem, a Jeanelte babcią. Kiedy Dennis Whitcomb wróci z Afryki wschodniej znów staną się rodziną — Anna zignoro- wała prośbę Joshuy i napomknęła matce o jego wyjeździe do bazy lotniczej Russel-Tharaka. Oczywiście. Joshua dopiero teraz zrozumiał, że kierowała się uczuciami rodzinnymi i poszanowaniem podstawowych wartości. W porządku. Wybaczył jej to wykroczenie, skierowane nie tyle przeciw niemu, co przeciwko lotnictwu USA i państwu Zarakal. W tym momencie list znów zmienił tematykę, przechodząc od ... związków rodzinnych do więzów krwi. Subtelna, a nawet nieco niepokojąca zmiana. Dłonie Joshuy zaczęły drżeć — i nie był to wpływ upału czy wina — gdy czytał dalej: Po napisaniu mojej pierwszej i jedynej powieści (co oczywi- ście nie uczyniło ze mnie Barbary Cartland ani Agaty Christie — szybko więc zrezygnowałam z pomysłu tworzenia fikcji) podpi- sałam umową z Vireo na książkę Królestwo Hiszpanii: życie i polityka Iberów po upadku Franco. Następnie zabrałam się do zbierania materiałów do tego dzieła. Albo inaczej — książka stała się pretekstem do wyjazdu do Hiszpanii. W rzeczywistości sądziłam, że mogę cię tu znaleźć — szukającego własnej prze- szłości, której nie miałeś szansy wcześniej poznać. Czy pamiętasz, że kiedy byłeś nastolatkiem, posługiwałeś się szumnym nom de guerre Juan Ocampo? Zwykle podawałeś się za latynoamerykańskiego gracza jakiegoś zawodowego zespołu baseballowego, lubiłeś jednak również podpisywać tym nazwi- skiem poematy, tajne pakty z przyjaciółmi i poufne deklaracje niepodległości od tyranii taty i mamy Monegalów. Te ostatnie często przemycałeś do wiadomości tyranów, zostawiając je w tak nie rzucających się w oczy miejscach, jak mój American Herita- ge Dictionary lub zagracona szuflada w roboczym stoliku Hugo- na w jego warsztacie. Tak czy owak, to zachowanie nasunęło mi myśl, że hołubisz w duszy pomysł o oderwaniu się od burżujstwa, które ci narzu- ciliśmy i któregoś dnia może pójdziesz własną drogą. Może — w istocie — ta ukryta osobowość mogłaby ci pomóc w uwolnie- niu się od twoich snów, które tak często czyniły cię obcym nie tylko wobec nas, ale i samego siebie. „Jeżeli — myślałam — on sądzi, że stając się Juanem Ocampo, uzyska wolność, pewnie pojedzie do Hiszpanii, aby odszukać prawdziwego Juana Ocam- po, uśpionego w jego duszy''. Pomysł książki, nad którą obecnie pracuję, był pretekstem — literackim pretekstem — do wyjazdu do Hiszpanii. I wtedy Anna napisała do mnie, że pojechałeś do Zarakalu. Rozwiała tym samym nadzieję na odnalezienie cię tutaj i skazała mnie na sześć miesięcy ciężkiej harówki nad moją wspaniałą książką. Królestwo w Hiszpanii* (autorstwa Elizy Doolittle). Tak czy owak, postanowiłam odnaleźć twoją matkę. O ile oczywiście jeszcze żyje. Poszukiwania i zbieranie materiałów, tak czy owak, musiały mnie zawieść do Andaluzji i Sewilli, mogłam więc połączyć przyjemne z pożytecznym i zobaczyć, dokąd mnie zaprowadzi „niemal" macierzyńska ciekawość. Czy nazwisko Carl Hollis coś ci mówi? Pewnie nie. Był agentem wywiadu, który podczas naszego spotkania w biurze pułkownika Ungera w bazie Moron, prawie ćwierć wieku temu oświadczył, że Encarnacion Ocampo prawdopodobnie zaginęła na zawsze. Nigdy się nie dowiedziałam, czy chciał przez to powiedzieć, że po prostu umarła, czy może znikła jak partyzant w rozległych i dostarczających mnóstwa kryjówek okolicach. Ponieważ pierwsza możliwość niewiele pozostawiała mi nadziei, postanowiłam trzymać się drugiej. I dobrze, John-Johnie, ponieważ odnalazłam twoją matkę. Sam Spade i Phillip Marlowe nie umywają się do mnie, synku, przynajmniej w dziedzinie odszukiwania zaginionych matek. (W odszukiwaniu zaginionych synów nie jestem równie dobra, choćby kryli się o rzut kamieniem od ostatniego miejsca służby ich ojca. Natomiast jestem cholernie dobra, jeśli chodzi o odczuwanie bólu wywołanego twoją nieobecnością). Nie będę się zagłębiała w szczegóły. Wystarczy powiedzieć, że trafiłam do mieszkania, gdzie Encarnacion mieszkała z tobą w latach 1962-1963. Ponieważ w niczym nie przypominałam policjanta ani dealera narkotyków, zaskakująco wielu ludzi chętnie ze mną * Nieprzetłumaczalna gra słów — autor odwołuje się tu do sztuki PigMalion GB. Shawa, w której profesor językoznawca Higgins uczy poprawnej wymowy kwiaciarkę, Elizę Doolittle, każąc jej na przykład powtarzać wierszyk The ruin m Spain, Ifain would claim. is not mainly on thewane. Co przez Juliana Tuwi ma zostało przełożone jako: W Hiszpanii dzdży, gdy dżdżyste przyjdą dni. (Słowa reign — królestwo i rain — deszcz, Amerykanie i Anglicy wymawiają prawie lak samo.) rozmawiało. Mimo wszystko Encarnacion była—i jest — osobą, którą się pamięta. Zapamiętano ją jako postać złowrogą albo zuchwałą — w zależności od punktu widzenia. Ja zawsze będę skłaniała się ku drugiemu określeniu, bo choć mogła cię złożyć na ołtarzu rozpaczy i beznadziei, postarała się umieścić cię w Santa Clara. Tak czy owak, moi informatorzy — a właściwie troje z nich — dobrze pamiętali twoją matkę i dali mi pewne wartos'ciowe wskazówki. Podążając za nimi, odnalazłam ją w andaluzyjskiej wiosce zwanej Espejo. Żyje tam po dziś dzień — i nie jest już prosty- tutką, nie zajmuje się też przemytem. Odmieniła swoje życie w osobliwie staromodny sposób — przynajmniej jak na współ- czesną kobietę — i powstrzymam się od wszelkich komentarzy. Przynajmniej w tym liście. Wyszła za mąż za krzepkiego, rudo- włosego właściciela oberży i hoteliku, niejakiego Antonio Mon- taraza, który na swój hałaśliwy sposób chyba ją uwielbia. Musia- ła być gotowa na zmianę w swoim życiu, ma jednak z tym człowiekiem przynajmniej dziewięcioro dzieci (z których ostat- nie jest zaledwie oseskiem, które matka karmi piersią, kiedy nie podaje do stołu w maleńkiej, zadymionej, ale przytulnej restau- racyjce seniora Montaraza). Dzieci pomagają rodzicom i choć stale wybuchają między nimi swary i kłótnie, oberżysta trzyma je krótko, co chyba nawet podoba się starszemu rodzeństwu. Jest to rodzina o silnych więzach, a Antonio i Encarnacion z zadowo- leniem ogrywają tradycyjne role. Atmosfera wydała mi się nieco duszna — wybacz, zdradziłam się — ale twoja matka jest chyba bardziej niż zadowolona ze swego losu. Zapytujesz w tej chwili sam siebie, czy z nią mówiłam i czy powiedziałam jej o tobie? Czy przeciwstawiłabym swoje własne doświadczenia macierzyńskie doświadczeniom twojej matki? Odpowiedź brzmi: Nie, oczywiście, że nie. Widzisz, Johnny w oczach twojej zaambarasowanej radośnie matki byłam jeszcze jedną nadzianą amerykańską, przedsiębiorczą wdową, z gębą pełną książkowych cytatów i opinii o Hiszpanach, która przez pomyłkę wysiadła z autobusu jadącego do Kordoby. Nie podję- łam próby zmiany tego wrażenia. Załóżmy, że opowiedziłabym Encarnacion tę historię. Czy nie uznałaby mnie za posłańca nienawistnych wieści, który chce zniszczyć całe jej obecne, szczęśliwe życie, zarzucając jej bujną przeszłość? Zupełnie możliwe. A może, opowiadając o tobie (tak, aby nie usłyszał tego jej małżonek), rozbudziłabym w niej niepokój i zapragnęłaby dowiedzieć się, gdzie jesteś i czy ci się powiodło w życiu. Ponieważ sama tego jeszcze nie wiedziałam, nie mogłabym zaspokoić jej ciekawości. Udałam więc nie znają- cą języka turystkę i nie mówiłam za wiele. Czy tkwiąc w egzotycznym Zarakalu nie zapomniałeś jeszcze hiszpańskiego? Choćby trochę? No cóz... Nazwisko Montaraz znaczy „dziki, prymitywny, nie ucywilizowany". Do pewnego stopnia doskonale charakteryzuje to twoich przyrodnich braci i siostry. Żadne z nich nie jest ciemnoskóre tak jak ty, John-Joh- nie. Wątpię też, aby któreś z nich kiedykolwiek śniło o prehisto- rycznej Afryce Wschodniej, ale pod pewnymi względami spra- wiają niesamowite wrażenie. Matka dyryguje nimi przy pomocy szybkich gestów, które — choć wszyscy potrafią mówić — przekazują sobie wzajemnie ze zdumiewającą zręcznością, mru- żąc oczy. Pomiędzy sobą porozumiewają się tymi gestami równie łatwo, jak za pomocą słów, których używają ze względu na Antonia. Ten jest gawędziarzem i leniuchem, nie potrafiącym utrzymać języka za zębami. Nie sądzę, abyś dobrze czuł się w tym środowisku, ale pew- nego dnia może zechcesz sam odwiedzić i ocenić Montarazów. Mieszkają w Espejo na Avenida de Franco 17. Ostrzegam cię jednak, abyś przemyślał możliwe konsekwencje takiego czynu. Może się okazać, że uczyniłeś daleko więcej, poza zaspokoje- niem synowskiej ciekawości. To, że Encarnacion żyje i jest szczęśliwa w świecie takim jak nasz, jest dla mnie cudem, ale cuda mają swoje własne powody do zaistnienia. Co prawda nadzieja, wiara, optymizm i potęga tego, co doktor Peale ostatnio zaczął nazywać „pozytywnym myśleniem" są w oczywisty sposób bardzo ważne dla rozwoju i postępu naszych społeczeństw — (ku czemu? ku czemu?) — i tylko dureń mógłby ignorować potencjalny wpływ warunków środowiskowych i ludzkich uczuć. Potraktowałam moje poszu- kiwania twojej biologicznej matki jak misję skazaną z góry na niepowodzenie i od początku oczekiwałam, iż się dowiem, że powiesiła się w jakimś opuszczonym budynku, śmiertelnie po- bił ją jakiś klient sadysta, padła ofiarą choroby wenerycznej, a w najlepszym razie przeszła pod jakimś rusztowaniem, z któ- rego spadła jej na głowę cegła. Nie wierzyłam oczywiście, że coś takiego jej się musiało przytrafić, lecz do zakończenia poszuki- wań uważałam każdą taka ewentualność za równie prawdopo- dobną jak to, co zdarzyło się w istocie. Właściwie uważałam je za bardziej prawdopodobne, ponieważ brałam pod uwagę fakt, że twoja matka miała nie najlepsze pochodzenie społeczne i prze- mawiały przeciwko niej uprzedzenia do bruja morisca. Doceń to i traktuj jak cud, Johnny. Nie myśl źle o obecnym szczęściu twej biologicznej matki. Wiem także, co się stało z twoim biologicznym ojcem, Lu- ckym Jamesem Bledsoe. Tu nie było żadnych cudów. Z przykro- ścią muszę ci donieść, że walcząc w szeregach Dwudziestej Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej, został dwadzieścia jeden lat temu zabity w dolinie la Drang w Południowym Wiet- namie. Miał zaledwie osiemnaście lat. Wieści o jego losie zdo- byłam, czytając w Lackland jego kartę służby. Rodzina Bledsoe żyje w Little Rock, w Arkansas. Jeśli zde- cydujesz się ich odwiedzić, pewnie powitają cię z otwartymi ramionami. Ściany ichbawialni są udekorowane fotografiami ich syna — w barwach drużyny baseballowej Wyższej Szkoły Sevil- le. Inne fotografie przedstawiają L.J.B. odzianego w skórzaną kurtkę albo czapkę absolwencką i togę z podzielonej (na klasy dla białych i czarnych) szkoły średniej w Montgomery, w Ala- bamie. Byłam u nich jakieś pięć lat temu, kiedy jeszcze nie miałam pojęcia, gdzie cię szukać. Liczyłam na to, że zdołałeś ich jakoś odnaleźć przede mną. LaVoy, ojciec Lucky Jamesa, pamiętał Hugona ze wspólnej pracy na lotnisku w Morón, wobec czego Bledsoe'owie zaprosili mnie do domu. Ani LaVoy, ani jego żona Pauline nie uwierzyli, że odszukałam ich jedynie po to, aby odnowić znajomość, bo nigdy nie byliśmy aż tak dobrymi przyjaciółmi. Kiedy opowie- działam im o śmierci Hugona, okazali mi współczucie we wzru- szający sposób — i gdy Pauline poiła mnie koktailem z whisky i 7-Up, LaVoy zaczął mnie osaczać coraz bardziej szczegółowy- mi pytaniami, dotyczącymi powodu trudu, jaki sobie zadałam, aby ich odnaleźć. W końcu przyznałam się, że mają żyjącego potomka. Wiadomość ani ich nie wyprowadziła z równowagi, ani nie zaskoczyła. Myślę, że byli prawie wdzięczni. Dlatego wierzę, iż możesz wkroczyć w ich życie, nikogo nie raniąc i nikomu nie sprawiając kłopotów. Są twoimi dziadkami, Johnny, i tamtej nocy, kiedy mnie zapytali gdzie jesteś, musiałam im się przyznać do ignorancji, winy i smutku. Płakałam bezwstydnie przez dzie- sięć czy piętnaście minut, a Pauline — Boże jej błogosław — płakała wraz ze mną. Od tamlego czasu pisujemy do siebie albo dzwonimy przynajmniej raz w miesiącu, ale jeszcze ich nie powiadomiłam, że żyjesz i jesteś pewnie bezpieczny — tyle że w innym kraju. (Anna w końcu miała mi niczego nie mówić). Zostawiam to tobie i myślę, że zasłużyli na tę małą pociechę. Jeżeli o mnie chodzi, z pewnością zasłużyli. Boże, zobacz jak ten list się ciągnie. Piszę go już od trzech godzin, podczas których madryckie ulice spłukuje solidna kwiet- niowa ulewa. Desputes de Juan Carlos, el diluvio. W Hiszpanii mży, gdy dżdżyste przyjdą dni. Ale zaczyna mnie już męczyć pisanie i przychodzą mi do głowy głupie myśli, więc lepiej będzie, jak skończę. Wykreśl ten cały akapit. „Raj Jego Marzeń". Popatrz z jakim uporem opierałam się tym słowom... jak starannie unikałam nieuniknionego. Pomiędzy napisaniem „Wy- kreśl ten cały akapit", a następnymi trzema, upłynęła cała godzi- na. Niebo się przeciera i deszcz przestaje padać. A ja wreszcie napisałam zdanie kluczowe dla całego listu, choć trudno byłoby się tego domyśleć, popatrzywszy na te trzy słowa. Wybacz mi, Johnny. Nigdy się nie domyślisz, jak bardzo żałuję tego, co zrobiłam, ani jak drogo kazałeś mi zapłacić za tę omyłkę. Żałuję, że przysporzyłam ci tyle cierpień i tyle bólu zadałam sama sobie. Jeśli jeszcze kiedykolwiek się zobaczymy, pewnie nie będę ci tego mogła powiedzieć. Dlatego napisałam tak długi, głupi i ogłupiający list. Masz ogromnie rozrzuconą ro- dzinę, ale choć bardzo cię skrzywdziłam nierozważnym działa- niem i zaskoczyłam przepoczwarzając się z jednej osoby w drugą (a musiałam to zrobić) mam nadzieję, że nie odmówisz mi miejsca w tej rodzinie. Należę do niej i ja. Pomimo wszystko należę, Johnny. Z miłością Mama Joshua przeczytał list dwa razy, wsunął go z powrotem do koperty, po czym wetknął ją w wewnętrzną kieszeń marynarki. Miał na sobie cywilne ubranie, ponieważ na mocy traktatu, po służbie, członkom amerykańskiego personelu bazy nie wolno było ani w Bravanumbi, ani w Marakoi pojawiać się w mundurach. Żadnej ze stron nie zależało na stworzeniu wrażenia, że Amerykanie są okupantami. Z tego też powodu Joshua obecnie upodobnił się do młodego, ambitnego poli- tyka, nowicjusza z klanu WaBenzi. Nerwowość wprawdzie wyróż- niała go spośród innych sprytnych łowców okazji, popijających lunch u Karsanji'ego, nie zwracał jednak na siebie niepożądanej uwagi. Choć jego myśli niczym karuzela wirowały wokół tematów poruszonych w liście przez matkę, opróżnił kieliszek, zamówił ko- lejny trunek i wypił jeszcze raz. Ostatni autobus z kursujących stale pomiędzy ambasadą i bazą odjeżdżał koło północy, więc Joshua mógł tu siedzieć przez najbliższe dziesięć godzin. Na kolację zamó- wi zapiekankę z nereczkami i solidną irlandzką gorzałę, a potem wróci do wina. Jeśli nie potrafi zdecydować, którą z daw.no plano- wanych rzeczy zająć się teraz, kiedy skończył się już projekt „Biały Sfinks" — a na decyzję czekało tysiące przeciwstawnych możliwo- ści — zdoła przynajmniej zabić czas do końca dnia. Skutecznie i bez wysiłku. — Mogę się dosiąść? Podniósł wzrok i ujrzał Alistaira Patricka Blaira opadającego na krzesło opuszczone niedawno przez matkę. Bez entuzjazmu kiwnął głową. — Gdzie pani Monegal? — Właśnie opuszcza kraj. — Tak szybko? — Czeka ją promocja nowej książki. Z powodu wizyty w Zara- kalu musiała odwołać cztery kolejne spotkania i wydawcy zgrzytają zębami. — Powinna posłać wydawców do diabła — powiedział uprzej- mie Blair. — Ja nigdy nie promowałem moich książek. — Ale jeździł pan z odczytami, by zebrać fundusze na dalsze wykopaliska. — Aaa... to prawda. — Moja matka pisaniem zarabia na życie. Ojciec nie zadbał o to, aby zostawić jakieś środki utrzymania pozostałym przy życiu człon- kom rodziny i umarł zanim osiągnął wiek emerytalny. — Przykro mi to słyszeć, Joshua. Przez chwilę obaj patrzyli na siebie bez słowa. Wczoraj Joshua uwolnił się od dwu minionych lat subiektywnych doświadczeń w od- ległej przeszłości. Kaprów i Blair piłowali go przez dziesięć godzin, nieustannie na przemian zadając pytania dotyczące kwestii tempo- ralnych i paleoantropologicznych — zaspokajając własną nienasy- coną ciekawość i karmiąc wiadomościami dwa cicho pracujące magnetofony. Joshua opowiedział o wszystkim i nie zachował dla siebie nawet szczegółów dotyczących swojego długiego intymnego związku z habilińską kobietą, której nadał imię Helen. Wyjaśnił w ten sposób istnienie i obecność Pędrak, ale nie zamierzał wydawać swej córki na pastwę nielegalnych, nieetycz- nych i niemoralnych biologicznych eksperymentów. Była—jak już przyznał Kaprów — istotą ludzką. Każdy żyjący potomek ludzkich rodziców był z definicji — tak, jego własnej definicji, a bo co? — istota ludzką i odmawiając mu praw rodzicielskich do dziecka Siły Lotnicze Stanów Zjednoczonych i rząd Zarakalu gwałciły jedno z najbardziej podstawowych praw człowieka. Pod koniec dziesię- ciogodzinnej sesji Joshua załamał się całkowicie i obrzucił obu prze- kleństwami — choć jego rozpacz wyraziła się gniewem, nie łzami. — Myślę, że za dużo pan wypił. Miałby pan coś przeciwko temu, żebym pana stąd zabrał? — Dokąd? — Na pewną uroczystość. — Z powodu tego, że rozpieprzyłem pańską teorię dotyczącą Homo zarakalensisl — Jeśli pan tak uważa. Ja jednak nie jestem pewien, czy w isto- cie się to panu udało. — A może z powodu paskudnego numeru, jaki wycięliście mnie i mojej córce? — Joshua, pańska córka urodziła się na terenie Zarakalu i w związ- ku z tym korzysta z wszystkich praw i przywilejów, jakimi dyspo- nują obywatele naszego kraju. Może i znaleźlibyśmy jakiś powód, aby ograniczyć pańską wolność, ale nie ograniczymy jej. — No to co świętujemy? — Amerykanom skończyły się cygara. Ja jeszcze nie dostałem moich. Cóż... musimy się zadowolić tym doskonałym winem. Joshua ze zdziwieniem spojrzał na wielkiego człowieka. — Wypijmy za pańską pierwszą wyprawę na niezmierzone oce- any ojcostwa. — Blair podniósł kielich, który przed chwilą podał mu jeden ze specjalnych kelnerów Karsanji'ego zajmujących się wina- mi. — Za Joshuę Kampę, Nowego Adama, Ojca Przyszłości. — Gówno! — Bardzo dobre i aromatyczne gówno. — Tak czy owak gówno. — Dziś rano Mzee Tharaka powiedział mi, że niezależnie od życzeń moich czy amerykańskich władz, pańska córka musi natych- miast wrócić pod pańską opiekę. Jeśli będziemy się upierać, wyleje mnie ze swego gabinetu, a Amerykanów pozbawi ich nowych, drogich wojskowych zabawek. — Powiedzieliście mu o Pędrak? — On już wiedział, Joshua. — Skąd? — Wygląda na to, że przynajmniej dwu z naszych przyszłych narodowych astronautów to także tajni agenci wywiadu. Podczas całego trwania projektu „Biały Sfinks" wozili się po jeziorze Kiboko w małej rybackiej łódeczce i zarejestrowali wasz powrót ręczną kamerą i teleobiektywem. Nie sposób było zdjąć z Szafotu pana i dziecko i przewieźć was do ambulatorium, nie wynosząc choć na krótko na otwartą przestrzeń. Joshua w istocie niejasno przypomniał sobie, że widział z daleka na jeziorze małą łódkę. — Jest coś jeszcze. Ci sambusajscy natręci, którzy pojawiali się od czasu do czasu w protektoracie. Wygląda na to, że kilku z nich pracowało również dla Mzee Tharaki. Nasz wieczny prezydent ma wiele oczu i uszu. Kiedy odwiedził Nieważką Pochyłość, zrobił pan na nim korzystne wrażenie. Uważa pana za dzielnego człowieka. Zanim pan wróci do Stanów Zjednoczonych, na prywatnej uroczy- stości w pałacu prezydenckim zostanie panu nadane honorowe oby- watelstwo Zarakalu. Czy zaczyna pan pojmować, że ma pan jednak powody do świętowania, Joshua? — Pędrak jest moja! — Myślę, że powinien pan nadać jej bardziej dostojne imię. Mzee Tharaka jest pewien, że choć tyle może od pana żądać. — Jak pan sądzi, czy prezydentowi spodobałoby się imię Monika? — Monika? — Prawdziwie monistyczne, nie sądzi pan? O takim właśnie myślałem. Porządne, zarakalsko-amerykańskie imię. — Blair nie odpowiedział i Joshua zadał następne pytanie: —Czego jeszcze żąda prezydent? Blair łyknął chablis, zostawiając na wąsiskach kropelki trunku. WytarłszyjAsiicJmsteczkąłsp°Jrzał na przechodniów. — Joshua, chyba się przejęzyczyłem. Prezydent ma nadzieję, że zawsze będzie pan uważał nasz kraj za swoją drugą ojczyznę i że kiedy porzuci pan służbę w armii amerykańskiej, zechce pan zamie- szkać z pańską córeczką u nas albo spędzać tu przynajmniej część każdego roku. Aby ułatwić panu podjęcie tej decyzji, postanowił przyznać panu stałe niewielkie roczne stypendium, za odegranie poważnej roli w umocnieniu więzów pomiędzy naszymi krajami. Dostanie pan także luksusowy apartament w Marakoi. Nasz prezy- dent wierzy, że byłoby niedobrze, gdyby Monika została wychowana wyłącznie jako Amerykanka, na hamburgerach i odżywkach bana- nowych, a najej wychowanie miałyby wpływ programy telewizyjne i odtwarzacze kasetowe. Nie chce, żeby pozbawiono ją jej korzeni, by oddzielono ją od gleby, ludu i kultury jej ojczyzny. Idea pozba- wienia tożsamości rasowej budzi sprzeciw naszego prezydenta i jest pewien, że pan jako inteligentny czarnoskóry człowiek zechce spoj- rzeć na sprawę podobnie, jak on sam. — Luksusowy apartament w Marakoi ma załatwić sprawę? — Niezupełnie. Mzee Tharaka chciałby, aby widział pan siebie jako swego rodzaju pomost pomiędzy dwoma światami. Marakoi ma być tylko jedną l kotwic. Drugą będzie Pensacola na Florydzie, Cheyenne w Wyomingu lub Wichita w Kansas. Cokolwiek pan zechce. Ale jeśli wyrzeknie się pan tego apartamentu w Marakoi, ten most się zawali i łączność pomiędzy krajem rodzinnym pańskiej cói ki a krajem, który ją adoptował zerwie się, przynajmniej dla pana i córeczki. Hasłem prezydenta zawsze było „Utrzymujmy połącze- nia..." Wino, które Joshua pił w południe, nie zmiękczyło go wcale na sylogistyczne argumenty. I tak czuł się jak ktoś, kto wpadł w jakąś skomplikowaną sieć. Teraz posuwał się wzdłuż nitki, która — jak czuł — prowadzi do jej środka. Jakiż wielooki łowca czaił się z sercu tej pajęczyny? — Persefona — mruknął zdezorientowany. — Nie rozumiem. — On chce, aby Monika spędzała część każdego roku pod ziemią i część w świecie żywych —jak Persefona. — A, rozumiem — zaśmiał się Blair. — Ale kto nam powie, który świat jest którym? — Doktorze Blair, ja ją wywiodłem ze świata umarłych. — Skinieniem dłoni pokazał tłum gości w restauracji i pasmo nieba widoczne przez szczelinę w markizie. — Wszystko inne tam, jest jednym i drugim jednocześnie. Nie tylko tu, w Marakoi. Wszędzie. Tam też. Nawet w świecie podziemi. — Jest pan lekko wstawiony. — To pan namówił prezydenta Tharakę na to wszystko. Chce pan mieć Monikę w Zarakalu co pół roku, aby ją mierzyć, badać, dźgać i nakłuwać. Mam rację? — No, to ułatwiłoby nam zadanie. I z pewnością nie zaszkodzi- łoby Pędrak bardziej niż zwykłe, coroczne badanie lekarskie. — Ona nie jest jedną z pańskich cholernych skamielin! — Joshua zdał sobie sprawę z tego, że jego wybuch zwrócił na nich uwagę gości. Ściszył głos. — Nie jest jedną z pańskich skamienia- łości. To ludzka istota, córka Helen. Blair odstawił kielich, odsunął krzesło i wstał. — Oczywiście. Jest też pańską córką. Potwierdzili to medycy z bazy. Należy do pana i Mzee Tharaka podjął kroki, by się upew- nić, że nikt nie zakwestionuje pańskich praw do dziecka. Nie sądzi pan, że należy mu się za to choć odrobina wdzięczności? Niechże pan o tym pomyśli, Joshua, kiedy przyjdzie pora na podejmowanie decyzji. Zapłaciwszy za swoje wino kilkoma banknotami ozdobionymi portretami prezydenta w płaszczu z lamparciej skóry i nakryciu głowy ozdobionym ludzką czaszką, wielki człowiek klepnął Joshuę po ramieniu i ruszył bulwarem ku Muzeum Narodowemu, skąd najwidoczniej przyszedł podczas przerwy obiadowej. Joshua nagrodził afrykańskiego stewarda od win i hinduskiego kelnera szczodrymi napiwkami. Potem niepewnym krokiem ruszył prosto w objęcia słońca. Oślepiająca biel budynków i płyt bruku kłuła go w oczy. Po niewielkim szmaragdowym placyku za naj- bliższym skrzyżowaniem spacerowały pawie. Łaził bez celu niemal godzinę. Huk silników^amolotu^sprawił, że popatrzył w górę. Wy- soko nad miastem, ku niezmierzonym a pustym połaciom nieba na północnym zachodzie, wzbijał się liniowy odrzutowiec. Matka od- latywała do Rzymu — pierwszej przesiadki na drodze do Stanów. — Ciao — zasalutował samolotowi. — Ciao. — Nie powtórzył tego słowa, odbiło się echem w jego pamięci. Oto zamykał się pewien rozdział jego życia—a właściwie pewna epoka. Pokaz przezroczy dobiegł końca. Wczesny plejstocen prze- stał już być dostępny jego snom, a program „Biały Sfinks" prawdo- podobnie zostanie zamknięty. I oto on sam, nie ukończywszy nawet dwudziestu pięciu lat, miał podjąć decyzję, co ze sobą zrobić na resztę życia. Miał oczywiście spore możliwości wyboru, ale w tej chwili, oszołomiony winem i słońcem, czuł tylko smutek i pustkę. Wszystkie ścieżki do jego poprzedniej osobowości — tej, którą próbował zachować, żyjąc jako samotnik w Fort Walton Beach — zostały zamknięte i nie wiedział, którą z nowych ścieżek wybrać. — Ciao — odezwał się po raz ostatni, tym razem jednak nie zwracał się do matki. CODA Córka Czasu Lipiec 2002 Za zgodą i błogosławieństwem mojej matki, książkę o moich przygodach w prehistorycznej Afryce wschodniej zatytułowałem Raj moich marzeń. W Stanach opublikowano ją w 1994, siedem lat po moim powrocie z odległej przeszłości, kiedy rząd Stanów Zjed- noczonych niechętnie uchylił rąbka tajemnicy otaczającej projekt „Biały Sfinks" i przyznał, że moje ckliwe historyjki o tym, jak to odwiedziłem plejstocen jako chrononauta na żołdzie lotnictwa nie były wcale wymysłami. Tymczasem zostałem obywatelem Zarakalu i ministrem. Raj moich marzeń w istocie po raz pierwszy został opublikowany po angielsku i suahili przez wydawnictwo Gatheru & Sons w Marakoi. Amerykańska prasa natychmiast otrąbira publika- cje mojej książki, oskarżając rząd i Pentagon o pohańbienie mojego nazwiska i przywłaszczenie sobie niezliczonych milionów dolarów podatników bez aprobaty Kongresu, co żywo przypominało hałas, jaki towarzyszył mojemu wyjazdowi ze Stanów w 1990. W tym czasie byłem jednak zbyt zajęty troską o córkę i obowiązkami zarakalskiego ministra turystyki i spraw kontaktów międzykulturowych, aby przej- mować się wrzawą, jaka wybuchła w stołecznym Waszyngtonie. Czas, jak zwykle, płynął i niczym się nie przejmował. W piętnastą rocznicę mojego powrotu z pobytu u habilinów (tę datę Monika, czyli Pędrak, w dojrzałym wieku sześciu lat wybrała jako dzień, w którym będzie świętować swe urodziny), zabrałem córkę na rozległe tereny Sambusajskiego Centrum Obchodów i Re- kreacji, na brzegach malowniczego jeziora Kiboko. Miał to być mój prezent urodzinowy dla niej. Wkrótce miała wyjechać do Stanów, aby kontynuować naukę w prywatnej szkole w Kent, Connecticut, i liczyłem na to, że kilka dni pływania i wiosłowania, gry w ping- -ponga, rzucania krążkami do celu, pływania, podglądania krokodyli i zabaw w kasyno poprawi nieco jej melancholijny nastrój. Choć „Biały Sfinks" dawno wyzwolił mnie od wędrówek we śnie i czasie, wiedziałem o cierpieniach Moniki. Śniła, jak ja kiedyś. Nie o trawiastej ojczyźnie swojej matki, gdzie żyły wzajemnie się zja- dające koty i chalikotery, ale o utopijnym świecie jutra, którego niedostępność niekiedy nieznośnie ją irytowała. Ja śniłem o prze- szłości, ona o przyszłości. Z natury była żywym, wesołym dziec- kiem, więc Jeanette z Anną bardzo ją polubiły, ale w przededniu socjopolitycznych katastrof (których Zarakal przynajmniej częścio- wo uniknął dzięki przyjaźni z państwami Ligi Arabskiej i swej wiodącej roli w Ruchu Konfederacji Wschodnioafrykańskiej) sny Moniki nasiliły swą intensywność, czas trwania i częstotliwość. Moja córka była udręczoną młodą kobietą. Jeśli te wakacje nie zetrą rdzy z róży, nie będę mógł ze spokojnym sumieniem posłać jej do szkoły w Connecticut. W rządzie Zarakalu pracowałem niemal od dziesięciu lat. W wie- ku lat trzydziestu dwu byłem najmłodszym członkiem Zgromadze- nia Narodowego oddelegowanym do rządu i jednym z moich nie- dawnych obowiązków miał być udział w uroczystości Wielkiego Otwarcia Sambusajskiego Sand Hotelu i Kabaretu. Nie było przy- padkiem, że to wydarzenie przypadło w rocznicę mojego powrotu z plejstocenu i urodzin Moniki. Moje stanowisko miało i swoje niedogodności. Kiedy Monika i ja przybyliśmy na niedawno ukończone i oddane do użytku lotni- sko Alistaira Patricka Blaira, nasz prywatny odrzutowiec został oto- czony przez grupkę sambusajskich ilmoranów, wojowników. Od- prowadzili nas do terminalu, gdzie dwaj z nich — najwidoczniej zwycięzcy wskazani przez los — dołączyli do nas jako straż przy- boczna. Mimo że mieli na sobie te swoje ceremonialne płaszcze i ozdobione paciorkami taśmy wokół głów, obaj byli łagodnymi i cicho mówiącymi facetami, którzy uczęszczali do katolickiej szko- ły przy pobliskim posterunku granicznym. Przy mojej córce i przy mnie wyglądali jak dwie wieże. Monika — wbrew moim protestom w Marakoi — ogoliła głowę i wdziała elegancką afrykańską szatę (co miało być, wedle jej włas- nych — przysięgam! — słów, „środkiem zapobiegawczym przeciw- ko zgubnemu wpływowi wizyty")- Wyszło tak, że w Kent School będzie musiała nosić perukę. Naszym sambusajskim przybocznym wcale to nie przeszkadzało. Tymi swoimi głęboko brązowymi ocza- mi gapili się na Monikę z pełnym szacunku podziwem. No i dobrze. Zacząłem już żywić obawy, że moje plany dotyczące jej przyszłości spełzną na niczym przez jej niechętne nastawienie. Może nonszalan- cka obecność dwu niewinnie dorodnych samców poprawi jej humor? Posłałem ją z tymi sambusajczykami na łódkę w towarzystwie jednego z moich dobrze uzbrojonych agentów bezpieczeństwa, a sam wpisałem się do księgi hotelowej i pojechałem na górę, żeby obejrzeć nasz apartament dla VIP-ów. — Bardzo WaBenzi. — Tak, sir — zgodził się Timothy Njeri, pięćdziesięcioletni Kikembu, którego oddelegowano do pracy ze mną wkrótce potem, jak zdobyłem fotel z Zgromadzeniu Narodowym. W swojej wali- zeczce miał skomplikowane wyposażenie elektroniczne, za pomocą którego natychmiast zabrał się do sprawdzania, czy w apartamencie nie zainstalowano podsłuchu. — Wygląda na to, że jest czysto — stwierdził w końcu, starannie zamykając walizeczkę. Powiedziałem Tomowi, żeby zrobił sobie drinka w dobrze wy- posażonym barku apartamentu. Sam włożyłem luźny pulower Ago- sto Caizzi, modnie skrojone szorty i zszedłem do holu Sands, by zając się moimi obowiązkami wynikającymi z tej wielorakiej misji. W sali gier na prawo brzęczeli i zgrzytali jednoręcy bandyci, po lewej zaś, w sali kasyna, na tuzinie stołów wirowały koła ruletki. Obecnie w Zarakalu przebywało więcej obywateli amerykańskich, niż kiedykolwiek przedtem i aby spełnić wymagania aneksu do traktatu, dowództwo wojsk lotniczych dla wszystkich chętnych roz- rywek, zainaugurowało niedawno wahadłowy ruch darmowych au- tobusów pomiędzy Russel-Tharaka i portem Bravanumbi. Ponad- to amerykański koncern kawowy zbudował miasteczko finnowe na centralnej wyżynie, na przedmieściach stolicy powstała fabry- ka słonecznych samochodów Forda, w której zarakalscy robotni- cy zarabiali cztery razy tyle, co ich pracujący u krajowych przed- siębiorców koledzy — choć trzecią część tego, co wypłacano ich odpowiednikom w Detroit i Dearborn. Pomimo ciągłej suszy w Północno-Zachodnim Rejonie Przygranicznym, nasza gospodar- ka rozkwitała. Marakojski „East African Ledger" od czasu do czasu umieszczał wzmianki o moim udziale w kreowaniu powszechnego dobrobytu. Moją uwagę zwrócił jakiś odziany w zachodnioeuropejski garni- tur, czarnoskóry mężczyzna, przepychający się przez mleczne obro- towe drzwi na wychodzący na jezioro taras. Po szpilce do krawata zorientowałem się, że to mój kontakt, łącznik między opiekunami dogorywającego projektu „Biały Sfinks" a władzami Zarakalu. Mat- thew Gicoru, nasz wiceprezydent, z dość oczywistych powodów wybrał mnie na reprezentanta naszych interesów w tych rozmowach, ja jednak nie bardzo rozumiałem, po co w ogóle mieliśmy się spotykać ani dlaczego wszystko miało się odbyć w atmosferze tajemniczości, charakterystycznej dla filmów z Bondem. Po dziesię- ciu minutach przebywania na tym morderczym upale, emaliowany skarabeusz zdobiący szpilkę roztopi mu się na krawacie. Wyszedłem za nim na zewnątrz. Mój kontakt sprawdził, czy nikt mnie nie śledzi, i poprowadził mnie długą obsadzoną palmami promenadą. Była trzecia po południu — stanowczo zbyt gorąca pora na takie idiotyzmy. Siedząca pomiędzy swoimi dwoma sąmbusajski- mi galernikami pod wielkim parasolem w nieco mniejsze grochy Monika była pasażerką jedynej łódki, która przecinała turkusowe wody jeziora. Tuż przy brzegu czaiła się mała motorówka ratowni- cza, która miała iść w sukurs ofiarom upału na wodzie. Na północ od hotelu powstawało dziewięciodołkowe pole golfo- we, z zielonymi trawnikami i polankami z astro-torfu, niełatwo jednak można było sobie wyobrazić, żeby używał go ktoś inny oprócz jakiegoś bogatego Beduina. Oprócz odwodnienia i udarów słonecznych, groziły mu również inne niebezpieczeństwa. Mój łącz- nik zeskoczył z murku promenady, kompletnie ignorując kamienny obelisk ostrzegawczy. GOŚCIE IDĄCY DALEJ CZYNIĄ TO NA WŁASNE RYZYKO * * * * * * Uwaga na lwy i inne dzikie okazy fauny. Osoby nie upoważnione do noszenia broni palnej w rejonie wydzielonym będą karane rocznym aresztem ze skutkiem natychmiastowym Ten napis powtarzał się w językach suahili, francuskim, arabskim oraz angielskim i był opatrzony moim podpisem. Minister Turystyki i Kontaktów Międzykulturowych Podpisał go również minister spraw wewnętrznych. Odszedłszy kilkadziesiąt metrów za obelisk, mój łącznik zatrzy- mał się na niewysokim grzbiecie górującym nad miejscem wykopa- lisk, gdzie Alistair Patrick Blair zdobył sobie sławę paleoantropolo- ga. Minęły już radosne czasy entuzjastów z lat siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Płot z drutu kolczastego oddzielał miejsce, gdzie pracowali spadkobiercy wielkiego człowieka kontynuujący jego dzieło —jak na ironię — w cieniu Sambusai Sands Hotel. Nie chciałem zapuszczać się aż tutaj, bo opadały mnie natych- miast wspomnienia. Jedno z nich przywoływał z niebytu widok brązowej rzeźby ludzkiej czaszki, obracającej się na trzpieniu z nie- rdzewnej stali, wystającym ze stosu związanych zaprawą kamieni. Pomnik ten stał przed trzcinowym barakiem, który był kwaterą Blaira nad jeziorem Kiboko. Turyści mogli wkraczać na teren Pro- tektoratu (który po śmierci wielkiego człowieka ograniczono z trzy- stu kilometrów kwadratowych do kilkuset metrów kwadratowych) jedynie w niedziele, a i wtedy towarzyszyli im uzbrojeni strażnicy, nie pozwalający zboczyć z wyznaczonej trasy. Pistolety strażników miały mitygować odkrywcze zapędy turystów w równej mierze, co bronić ich przed lwami. Napis na plakietce głosił: ALISTAIR PATRICK BLAIR MĄŻ STANU I NAUKOWIEC 1914-1991 Pod podstawą pomnika pochowano popioły Blaira. — Dirk Akuj — powitał mnie nieznajomy, gdy podszedłem bliżej. Był szczupły, czarny jak węgiel i wyglądał na ascetę. —Miło mi pana poznać, panie Kampa. — Jeszcze milej byłoby w klimatyzowanym apartamencie hote- lowym. — Ale tam byłoby mniej dyskretnie. Z tego miejsca możemy też przyglądać się przejażdżce pańskiej córki po jeziorze. — A cóż moja córka ma wspólnego z tym wszystkim? — rzuciłem gniewnie, — Urocza młoda dama. Zaskakuje mnie tylko, sir, że ktoś tak sławny jak pan, pozwala osobie tak znanej jak ona na samotne wyprawy. Świat jest pełen ludzi pozbawionych skrupułów. — Czyżbym rozmawiał z jednym z nich? — Sir, proszę nie myśleć o mnie źle. Nie ma takiej drugiej jak Monika. Jej bezpieczeństwo powinno być przedmiotem troski nas wszystkich. — Tego roku, kiedy się urodziła, prezydent Tharaka ogłosił ją skarbem narodowym. Ci Sambusajczycy wiedzą o tym doskonale, wie o tym i mój człowiek w łódce. Gdyby coś się jej tam przytrafiło, ponieśliby surowe konsekwencje. — Owszem, sir, ale czy fakt, że zostaliby ukarani, choćby śmier- cią, byłby dla pana dostateczną zapłatą za utratę córki? — Nic nie jest w stanie zrównoważyć rodzicom straty dziecka. — Wyjąłem z kieszeni świeżo wypraną różowiutką chusteczkę i wytarłem nią czoło. — Ale dlaczego pan o tym mówi, panie Akuj? Nie bardzo mi się podobają pańskie pytania. — Jestem z „Białego Sfinksa". — To akurat wiem, panie Akuj. Ale jest pan również Zarakal- czykiem, jak sądzę, a operacja „Biały Sfinks" została zakończona piętnaście lat temu. — Właściwie, panie Kampa, to jestem Ugandyjczykiem z ple- mienia Karamojong. To niedaleko stąd i traktuję ten kraj jak mój własny. — Powiódł wzrokiem po jeziorze, pustyni i zachodniej połaci horyzontu. Potem spojrzał na jeszcze jeden nagi pagórek za płotem z drutu kolczastego. — To tam umarł wielki człowiek, prawda? — Tak. Wszystko zapisał na taśmie filmowej przestraszony kamerzysta z Amerykańskiej Fundacji Geograficznej. Potknął się podczas spaceru po wysokim brzegu, upadł i skręcił sobie kark. — Dążąc do nieosiągalnego. Rzuciłem Akujowi zaskoczone spojrzenie. — Dążył do nieosiągalnego, nie sądzi pan? Umarł na swojej prywatnej Nieważkiej Pochyłości. — Któż może powiedzieć, co w istocie jest nieosiągalne — powiedziałem ostrożnie. — Istotnie. Z pewnością nie ja, panie Kampa. Powinien pan wiedzieć, że „Biały Sfinks" odrodził się z popiołów Woody^ego Kaprowa. Nowina ta boleśnie mnie zaskoczyła, ponieważ nie wiedziałem, iż Kaprów nie żyje. Nie miałem od niego wieści od ośmiu czy dziewięciu lat — ostatni raz widzieliśmy się na pogrzebie Blaira__ i zawsze składałem jego milczenie na karb względów bezpieczeń- stwa prac, które prowadził. Rząd USA skierował go do innych badań temporalnych i fizyk, szczęśliwy jak świnia w błocie, rzucił się w wir pracy. Tak przynajmniej myślałem. — Jego popiołów? To znaczy, że on nie żyje? — Użyłem metafory panie Kampa, ale mamy niemal pewność, że doktor Kaprów nie żyje. Osiem lat temu nie wrócił z misji, która zawiodła go do Dachau w Zachodnich Niemczech. Ta misja miała być sprawdzianem dla pewnych ulepszeń w aparaturze transferu czasowego, teraz jednak wygląda na to, że doktor Kaprów nalegał na to, aby wysłać go w tamto miejsce i czas z... Nazwijmy to „poczuciem winy rasowej". Dołączył do męczenników. — I nie wrócił? — Nie, sir. Sądzimy, że celowo odrzucił możliwość powrotu. Spojrzałem nań badawczo. — My? — Podobnie jak pan, panie Kampa, mam podwójne obywatel- stwo. Jestem zastępcą szefa projektu, będącego nowym wcieleniem „Białego Sfinksa". Moje związki z doktorem Kaprowem zaczęły się w trzy lata po tym, jak pańskie się skończyły. — Pan jest śnicielem — powiedziałem cicho. — Wędruje pan w snach. — To są halucynacje, proszę pana. Zaczęły się, kiedy jako siedmioletni chłopiec w karamojskim centrum pomocy powoli zdy- chałem z głodu. — Przerwał na chwilę. — Czy moja historia w ogóle pana interesuje? Chętnie ją panu opowiem. — Zejdźmy tylko ze słońca. Poprowadziłem Akuja wzdłuż grzbietu i brzegu jeziora do płotu otaczającego Protektorat. Wyjąwszy klucze, wybrałem jeden z nich, otworzyłem bramkę i odszukałem kolejny klucz od zbudowanego z trzciny oblepionej błotem baraczku Blaira, przekształconego teraz w coś na kształt prowizorycznego muzeum. Znalazłszy się we- wnątrz, usiedliśmy przy długim, rozklekotanym drewnianym stole przed oszkloną szafą, w której przechowywano ciosy mastodonta, kły dzika, a także czaszki i rogi kilku średniej wielkości bawołów Homioceias nilssoni. Każdy przedmiot opatrzono tabliczką, a jednak próżno byłoby tu szukać jakiejś skamieniałości pochodzącej od hominida — poza kilkoma odłamkami czaszki. Przy kasie można było kupić kartki pocztowe, na których Homo zarakalensis prezen- tował swój szeroki uśmiech. Chciałem włączyć klimatyzację, bo panujące w chatce gorąco i unoszące się przy każdym ruchu kłęby kurzu były wprost nieznośne, lecz Ugandyjczyk powstrzymał mnie. — Panie Kampa, nie będę mówił długo. Dirk Akuj wyjaśnił mi, że pewnej nocy w zatłoczonym ośrodku dla uchodźców, po miesiącu przyglądania się temu, jak wychudzone niczym szkielety dzieci umierają z wycieńczenia, chorób i niekiedy braku miłości, noc przekształciła się przed jego oczami w plasty- kową — tu jakby dla ilustracji poklepał się po szpilce do krawata — bańkę, z której wyłonił się subtelny zbawiciel o migdałowych oczach. Ten niezwykły byt roześmiał się i połknął Akuj a. Bezcieles- ny chłopiec przepłynął przez błękitne rurki przełyku, żołądka i jelit. Potem te organy wywróciły się jakby na zewnątrz i rozwinęły w wielką membranę czy błonę nieba nad pustynią. Chłopiec niczym chmura został przesączony przez tę membranę do miejsca, gdzie rozpuścił się w deszczu. Były to nieskończone strugi nieistnienia — tak określił to mój łącznik. Nie ocknął się z tego stanu i wcale tego nie pragnął, aż bezlitosny świt nad Karamoja zbudził go do wrzawy, brudu i mizerii życia ośrodka dla uchodźców. Po trzech dniach do obozu przybył szczupły Azjata, bardzo przy- pominający „zbawcę" ze snu czy halucynacji Akuja. Ten niezwykle wyglądający osobnik, będący prawdziwą osobliwością wśród bro- datych fotoreporterów europejskich, zakonnic z twarzami skrytymi w cieniu czepków i niesympatycznych czarnych żołnierzy z Kampa- li, wybrał pozornie przypadkowo pięcioro dzieci i wywiózł je z obo- zu, Ugandy i Afryki. — Do Stanów Zjednoczonych — zakończył Akuj. — Jakim sposobem? — Niełatwo teraz to sobie przypomnieć. Miał wiele oficjalnie wyglądających dokumentów i władczy sposób bycia. Mówił nie- głos'no, ale potrafił być bardzo bezpośredni i natarczywy. Nie po- zwolił sobą pomiatać. — Ale co było jego celem? Wbrew treści plakietki „Nie dotykać eksponatów", Akuj wyjął z szafki kieł dawno wymarłego guźca i obrócił go kilkakrotnie w palcach niczym klejnot. Jedyną odpowiedzią na moje pytanie był uśmieszek — na poły drwiący, na poły świętoszkowaty. — Wybrał was tylko pięcioro? — spytałem Ugandyjczyka. — Zrobił, co się dało. Zostałem wychowany w rodzinie majęt- nego handlarza nieruchomościami w Południowej Kalifornii. I nadal miałem halucynacje dotyczące mojej przyszłości. Jedna z nich prze- powiedziała mi spotkanie z doktorem Kaprowem na wycieczce, jaką zorganizowała moja średnia szkoła R.O.T.C. z San Bernardino, gdzie mieszkaliśmy do bazy lotniczej Edwards. I... — zamilkł. — I co? — I tak się stało. — Włożył kieł dzika do szafki. — Gorąco tu, nieprawdaż? — Panie Akuj, o czym chciał pan ze mną mówić? — Dlaczego nie dokończyć naszej rozmowy w wygodniejszych warunkach? To było tylko rozpoznanie wstępne. Będę przedstawi- cielem Ugandy na otwarciu Sambusai Sands. Wieczorem zoba- czymy się w kabarecie. — Zanim zdążyłem zaprotestować, otworzył drzwi i dał nura w skwar. — Niech pan zaczeka kilka minut po moim wyjściu i dopiero wtedy ruszy za mną, panie Kampa. Ja dam sobie radę. Zaskoczony, zbity z tropu i zaintrygowany patrzyłem, jak mój tajemniczy rozmówca miękko jak lampart wraca do metalowej bramki. Dotarłszy do niej, obrócił się i machnął mi dłonią, a jego skarabeusz błysnął prawie oślepiająco. — Nie mogę się doczekać chwili, w której poznam pańską córkę — zawołał. Przeszedłszy przez furtę, ruszył sprężyście ku stromej tylnej ścianie podestu, na którym wzniesiono promenadę wiodącą Z powrotem do hotelu. Życzyłem mu, żeby z wody wyłonił się krokodyl albo żeby zaatakował go lew. Moniki i jej galery z królewskimi niewolnikami nie było już widać. Dlaczego Dirk Akuj tak często wspominał o niej podczas naszej pogawędki? To pytanie budziło lęk, ponieważ chyba znałem już odpowiedź. W kabarecie — a ściśle mówiąc, w wielkiej sali rozrywkowej Sambusai Sands, wielokondygnacyjnej sali restauracyjnej z niszą dla orkiestry i rozległą sceną zasłoniętą foliową kurtyną we wzorzyste paski — na wielką galę otwarcia naszego, wartego miliard dolarów Centrum Rekreacyjno-Konferencyjnego, zebrało się prawie tysiąc osób. Część kompleksu uruchomiono przed trzema miesiącami, ale dzisiejsza noc miała być kulminacyjnym punktem naszych prac i otworzyć nową drogę do niezależności ekonomicznej. Przy jasno oświetlonych stołach, rozrzuconych niczym wysepki pośród mro- ku, siedziało wielu afrykańskich dygnitarzy, stale tu mieszkających arabskich bogaczy, Amerykanów pracujących dla naszego rządu i europejskich bywalców kasyn gry. Po otaczającym salę balkonie spacerowały lamparty, w żywej dioramie plejstocenu. W pobliżu niszy dla orkiestry (z której od blisko dwudziestu minut płynęły dźwięki „Bom Free", stały stoliki zarezerwowane dla zarakalskich ministrów, przedstawicieli dowództwa baz w Brava- numbi i Russel-Tharaka oraz delegatów krajów należących do Kon- federacji Wschodnio-Afrykańskiej. Monikę i mnie posadzono przy jednym stoliku z wiceadmirałem Cuomo i przedstawicielką Tanza- nii, przystojną damą w plemienia Arusha, z której miny wynikało jasno, że nie pochwala podobnych uroczystości. Przy sąsiednim stoliku siedział Dirk Akuj, wyglądający nieco złowieszczo w swoim zielonym fosforyzującym smokingu. Jego imię i nazwisko, co sprawdziłem zaraz po powrocie do swojego apartamentu, w istocie było na liście oficjalnych gości. Nigdy bym nie przypuścił, że ktoś z zaproszonych na galę Afrykanów może się okazać naganiaczem dla „Białego Sfinksa". Usiłowałem unikać jego wzroku, on jednak enigmatycznie uśmiechał się do mnie i do Moniki, więc niełatwo było go zignorować. Trochę pomógł mi w tym admirał Cuomo, ponieważ wciągnął mnie i damę z Tanzanii w ożywioną dyskusję o swoim ulubionym sporcie — hokeju na lodzie. Oczywiście uważał, że jesteśmy tej gry ogromnie ciekawi, ponieważ nie uprawiano jej w Zarakalu. Monika milczała przez cały czas, do czego chyba zachęcił ją lodowaty chłód wionący od Tanzanijki, madame Rochelle Mutasingwa. Nie zdawała sobie sprawy z zainteresowania, jakie wzbudziła w Dirku Akuju, a ja dziękowałem losowi, że go nie zauważyła. Gdy admirał Cuomo skrupulatnie wyliczał rekordzistów z ubiegłorocznych rozgrywek finałów Pucharu Stanleya, pomyślałem, że wieczór będzie się ciąg- nął, jak zmęczonemu majtkowi psia wachta. Ostatnie akordy „Born Free" utknęły wreszcie w pogłębiają- cej się ciszy — i Marakoi Pops poczęstowali nas fanfarą. Gderli- we szemranie oczekującego tłumu ucichło, scenę zalały strumienie światła i zza kulis, obok samobieżnego fotela inwalidzkiego prezy- denta Mutesy Tharaki wyłonił się amerykański śpiewak i kompozy- tor, Manny Barrelo. Wszyscy obecni jak jeden mąż porwali się na nogi i powitali naszego wiekowego prezydenta owacją na stojąco. Nikt wprawdzie nie gwizdał, nie tupał i nie wył z wdzięczności czy zachwytu, ale i tak grzmot oklasków był niemal ogłuszający. Nawet Monika się wzru- szyła, ponieważ było to pierwsze od niemal trzech lat publiczne wystąpienie Mzee Tharaki. Podczas uroczystości państwowych i ofi- cjalnych wizyt zastępował go ostatnio wiceprezydent Gicoru, nikt też nie spodziewał się odstępstwa od tej zasady, nawet dla od dawna oczekiwanego otwarcia Sands. Owacja trwała niemal pełne pięć minut. Barrelo uśmiechał się i kiwał głową, aż wreszcie uspokoił wi- dzów, podnosząc dłonie i zwracając się do nas jako do „naocznych świadków historii". Tymczasem prezydent siedział w swoim fotelu, podobny do mechanicznego stracha na wróble, a ozdobiona złotem czaszka nad jego nakryciem głowy gapiła się w mrok z groźbą, której implikacje wszyscy pojmowali, każdy jednak nerwowo starał się o nich nie myśleć. Spacerujący za kuloodpornymi szybami dioramy z lewej lampart, ryknął ogłuszająco i Barrelo skwitował ten ryk gestem, nie przerywając wystąpienia. — ...mnóstwo doskonałej zabawy na żywo dla was, rodacy, i możliwość spróbownia szczęścia w hazardzie w kasynie obok. — Wbił wzrok w ciemność otulającą stoliki za plamą światła w niszy dla orkiestry. — Czy jest tu dziś Joshua Kampa? Oczywiście, że jest, co za pytanie. Josh, niechże pan wstanie i pokaże się. Prezydent Tharaka chciałby, aby przyjął pan jego ukłony za uczynienie z zara- kalskiego jeziora Kiboko pięknego ośrodka rozrywki, mogącego współzawodniczyć z Vegas czy Monte Carlo. Proszę wstać, proszę wstać. Panie i panowie! Oto człowiek, który wymyślił i stworzył Centrum Rekreacyjno-Konferencyjne Sambusai Sands! Uśmiechając się głupawo i mrugając w oślepiającym świetle punktowców wstałem, ukłoniłem się i usiadłem przy aplauzie setek moich towarzyszy Homo sapiens. Chciałbym im powiedzieć, że przy budowie Centrum zawiniłem nie tylko ja. — Prezydent Tharaka pragnie, aby wszyscy tu obecni usłyszeli, że dochody z tego kompleksu będą finansowały rozwój szkół, pro- gramów rozwoju rolnictwa, wymianę kulturalną i postęp techniczny w całej Afryce Wschodniej. Ożywiono już działalność ZAPPA — Zarakalskiej Administracji Pokoju i Prosperity przez Astronautykę — i możecie założyć się o wszystkie strusie pióra, że jeszcze przed końcem tej dekady Afrykanin postawi swą stopę na księżycu. To właśnie chcieli osiągnąć prezydent Tharaka i minister Kampa, kiedy sześć czy siedem lat temu nadali tej budowie rangę narodowego priorytetu. Pan Kampa zrezygnował z wygłoszenia cyklu dochodo- wych odczytów po Ameryce, na rzecz powrotu do Afryki i ubiegania się o fotel w Zgromadzeniu Narodowym. Przynosi zaszczyt swej ojczyźnie — jednej i drugiej — i myślę, że należy mu się jeszcze jedna owacja. Wraz z Manny Barrelo dostaliśmy jeszcze głośniejsze i dłuższe oklaski niż przedtem, choć Barrelo okropnie pochachmęcił, mówiąc o mojej „rezygnacji z wygłoszenia cyklu dochodowych odczytów". Admirał Cuomo poklepał mnie po plecach, a siedzący obok Akuj obdarzył enigmatycznym uśmieszkiem. — Dość słów. Czas zacząć uroczystości, a naszym hołdem dla pana Kampy, jego córki i wejścia Zarakalu do kręgu potencjalnych zdobywców Kosmosu będzie wstęp, uwertura i otwarcie programu. Panie i panowie! Dla was i tylko dla was... Lisa Chagula i jej Gombe StreamChimps! Manny Barrelo skinienął ręką w prawo, a potem wykręcił fotel prezydenta i obaj opuścili scenę. Marakoi Pops rozdarli powietrze niezbyt trzymającą się rytmu oryginału wersją Tako rzecze Zaratu- stra i salę znów napełniła wrzawa entuzjastycznego powitania. Pasiaste kurtyny rozstąpiły się, ukazując przekonująco dwuwy- miarową replikę wulkanu, wybuchającego na tle zamglonego, paste- lowego krajobrazu. Na ekranie w głębi ukazała się krzaczasta bły- skawica, a po pniach tekturowych baobabów, naśladując płomienie popełzły pęki pomarańczowego i purpurowego karbowanego papie- ru. W to wszystko wkroczyła Lisa Chagula, odziana w narodowy strój plemion skupionych wokół jeziora Tanganika i ustawiła się na proscenium. A potem gwizdnęła. Z prawej strony chwiejnym krokiem przyczłapało pięć szympan- sów, z których jednego ogolono, aby wyglądem symulował człowie- ka. Natychmiast przejrzałem —jak chyba każdy, kto znał szczegóły mojej legendarnej wycieczki w odległą przeszłość, a więc każdy z obecnych na sali — cel tej charakteryzacji. Małpa miała przedsta- wiać mnie. Kolejnym szczegółem naprowadzającym była różowa plastykowa laleczka, którą szympans hołubił w ramionach — podo- bizna Moniki, czyli Pędrak w jej pierwotnym wcieleniu. Szympansy jak mogły unikały otaczających je „płomieni". — O Boże — mruknęła Monika, a moje serce ścisnęło złe przeczucie. Przez dwa lata po moim bolesnym doświadczeniu z „Białym Sfinksem", żyłem sobie nieźle w Stanach, odtwarzając moje przygody i opowiadając o nich moim kolegom studentom, gospodarzom pro- gramów telewizyjnych i czytelnikom niedzielnych dodatków do roz- maitych dzienników. Ponieważ rząd Stanów Zjednoczonych i Do- wództwo Sił Powietrznych regularnie kpiły z moich oświadczeń, i ponieważ nie dopuszczałem do tego, aby Monikę zbadał ktoś mający jakąkolwiek wiedzę antropologiczną, zaczęto mnie wszę- dzie uważać za zabawnego dziwaka. Przez jakiś czas moja popular- ność rosła, przynosząc mi coraz większe pieniądze — i zwracając na mnie niepożądaną uwagę wszelkiego rodzaju natrętów i naciągaczy, aż doszło do tego, że byłem rozpoznawany na każdej ulicy, lub poboczu drogi w mojej drugiej ojczyźnie. A potem wszystko się skończyło i powędrowałem na półkę zapomnianych gwiazd do śle- pego zaułka mediów — nie bardzo świadom tego, że dni mojej mołojeckiej sławy już minęły. Świadectwa mojej matki i siostry odrzucono jako bezwartościo- we i stronnicze, moja zdolność zabawiania publiczności pękła ni- czym mydlana bańka i z podejrzanego statusu osobnika lekko stuk- niętego, jaki mają gazetowi astrologowie, spadłem do żałosnego poziomu wróżbity lub maniaka latających spodków. Byłem zbyt dumny, aby korzystać z pieniężnej pomocy matki i całkiem serio rozważałem możliwość przeproszenia się z Gulf Coast Coating na florydzkim naleśniku — i wtedy to właśnie, przez swego waszyng- tońskiego konsula, prezydent Tharaka publicznie potwierdził praw- dziwość mojej historii, a także oskarżył Dowództwo Sił Powietrz- nych USA o zrobienie ze mnie łgarza — a potem zaprosił mnie do Zarakalu. — „Mam dla pana ważne zajęcie" — napisał w komuni- kacie skierowanym bezpośrednio do mnie — ..proszę, niechże pan wróci do domu". Wdzięczny za niespodziewaną pomoc (Tharaka i Blair milczeli uparcie przez dwa lata) natychmiast niemal wyjecha- łem ze Stanów, zostawiając za sobą totalnie zaskoczoną amerykań- ska opinię publiczną i zaciekłą debatę w Kongresie, dotyczącą nadużyć władzy w Pentagonie i w organach rządowych. W Marakoi dopadły mnie wezwania do przesłuchań przez komi- sją senacką, ale zignorowałem je spokojnie za radą Mutesy Thara- ki i zacząłem się przygotowywać do kampanii wyborczej o fotel w Zgromadzeniu Narodowym. Na moją cześć odbyła się w stolicy parada, wschodnioafrykańska prasa okrzyknęła mnie bohaterem i przeszedłem niemal jednogłośnie. W dwa tygodnie później zosta- łem powołany do objęcia teki ministra. Od tamtego czasu dzięki nieustannej pracy i unikaniu zachowań typowych dla WaBenzi zdo- łałem sobie zaskarbić szacunek wyborców i zaufanie amerykańskich przedstawicieli w Zarakalu. Chociaż już dawno doszedłem do wniosku, że prezydent Thara- ka rozgrywał kartę Kampy, aby zdobyć amerykańskie koncesje (o których wciąż niczego nie wiedziałem), to podejrzenie wcale nie zmniejszało mojej wdzięczności. Monika i ja znaleźliśmy wreszcie nasze miejsce pod słońcem. Ja byłem człowiekiem podróżującym po przeszłości, ona maleńką afrykańską Ewą, oboje zaś —jak zauważył tego popołudnia Dirk Akuj — staliśmy się świętościami, których losy wzbudzały narodowe kontrowersje. W rzeczy samej ze śmiercią Alistaira Patricka Blaira przekazał on mnie i Monice swoją buńczu- czną i zawadiacką pelerynę. I oto, w kawiarnianej sali Sambusai Sands, zespół Gombe Stream Shimps odtwarzał jeden z ostatnich epizodów historii Joshuy Kam- py. Ponieważ ten „hołd" utrzymano w tajemnicy przede mną i Mo- niką, nie miałem okazji, aby go wcześniej autoryzować. Okazało się to złym pomysłem. Wypity przeze mnie szampan i irytacja sprawiły, że występ szympansów Lisy Chagula uznałem za natręctwo i po- gwałcenie świętości. Zacisnąłem dłonie na krawędzi stołu i zmilcza- łem. Cała rzecz szybko dobiegnie końca i zostanie zapomniana, w miarę pokazywania kolejnych punktów programu. Nie chciałem zepsuć innym wieczoru nagłym sprzeciwem. Na widoku pozostała jedynie małpa, która miała odgrywać mnie — chroniąca swoją lalkę przed milionami wirujących w powietrzu płatków karbowanej bibułki. Pozostałe szympansy cofnęły się na lewą stronę sceny, a projektory rzuciły pomiędzy nie holograficzne wizerunki kilku plamistych hien. Audytorium skwitowało to jękami przestrachu i westchnieniami, a wyglądające niczym wytwory halu- cynacji bestie natarły z płonącymi diabelsko ślepiami na mojego człekokształtnego odtwórcę. Stojąca na proscenium Lisa Chagula wyrażała gestami swoje skrajne przerażenie, zakrywając dłońmi oczy i miotając się z jednego krańca desek w drugi. I w tym momencie pojawiła się paradnie przesadna podobizna księżycowe- go modułu, która opadła z góry — opuszczona na żyłkach — by uratować mnie i Monikę. Rola ratowników przypadła w udziale dwu szympansom w cyrkowych kosmicznych kombinezonach, które wy- skoczyły z pojazdu i zaczęły wyciągać z jego luku jasnożółte węże przeciwpożarowe. — Dość tego! — zawołała nagle Monika wystarczająco głośno, aby ją usłyszano przez hałaśliwą muzykę. — Czy czujesz, że urażono twoją godność? — spytała Rochel- le Mutasingwa tonem wskazującym, że trochę już za późno na oburzenie. — Nie moją! Szympansów! — Lisa Chagula i Gombe Stream Chimps są od lat tanzanijski- mi ambasadorami dobrej woli. Nikt nigdy nie kwestionował ich godności. — Może i nie — odparła Monika. — Ale to ordynarny wyzysk tych biedaków. — Wyzysk?! — Dobrze pani słyszała. Te szympansy to wasze czarnuchy, pani Mutasingwa, i wasz niedawny prezydent Nyerere nigdy by się nie zgodził na coś tak podłego i odrażającego. — Drogie panie. — odezwał się admirał Cuomo. — Zechciejcie się opanować. — Uwagi pańskiej córki daleko wykraczają poza ramy tego, co się wybacza młodym ze względu na ich wiek! — syknęła gniewnie Rochelle Mutasingwa w moją stronę. — Zastanawia mnie tylko, czy pan je aprobuje? — Ależ nie, oczywiście że nie. Monika nie zamierzała. — Na miłość boską, tatku! Tymczasem na scenie Pędrak i ja wspinaliśmy się w towarzy- stwie szympansów w obsypanych cekinami kosmicznych kombine- zonach do księżycowego modułu. Bezlitośnie zgaszone papierowe ogniska leżały już płasko na podłodze sceny, a w tle Mount Tharaka nadal pluła i parskała ogniem. Obok mnie to samo robiła Monika, używając barwnych amerykańskich słów i wyrażeń, o których sądzi- łem, że są obce jej kolegom i koleżankom z klasy. Księżycowy moduł podtrzymywany papierowymi płomieniami — i żyłkami — dziarsko wzbijał się w płócienne niebiosa. Kiedy Lisa Chagula i jej siedem szympansów wyszli zza kulis, by nasycić się swoim tryumfem scenicznym, Monika nagle wstała i z rozmachem cisnęła swą lampką szampana o podłogę. Wyglądało na to, że małpy mają w zanadrzu jeszcze kilka numerów, a ona nie miała zamiaru na to patrzeć. Na szczęście, mrok otulający widownię ukrył jej wybuch gniewu przed wszystkimi, oprócz naszych najbliż- szych sąsiadów. — Nie czuję się dobrze, tatku. Muszę stąd wyjść. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Opuszczając gości postąpiłbym nieuprzejmie i niemal naruszyłbym dyplomatyczną etykietę. Z dru- giej strony, jeśli Monika naprawdę poczuła się niedobrze, powi- nienem ją odprowadzić do naszego apartamentu. Doszedłem do wniosku, że gapiąca się na kolejne numery programu publika, nie zauważy nawet mojej nieobecności. Gombe Stream Chimps zaczęły kolejne wygłupy z potykaniem się i przewracaniem, a tymczasem Dirk Akuj odepchnął w tył krzesło i grzecznie się ukłonił. — Do usług, panie Kampa. Proszę uczynić mi ten zaszczyt... Zaniepokojony, usiłowałem zaprotestować. — On jest dobry, tatku. Świetnie skrojona marynarka, wypu- cowane buty. Przynosi zaszczyt swemu plemieniu, jakiekolwiek ono jest. — Karamojong, panno Kampa. — No właśnie. Ocalały. Będzie w porządku. No, pa. Zobaczymy się, kiedy się stąd wyrwiesz. Ramię w ramię znikli w wielokondygnacyjnym mroku. Tom Njeri i inni chłopcy z ochrony mieli ich przejąć przy drzwiach, wciąż jednak nie podobał mi się kierunek, w jakim niespodzianie potoczyły się sprawy. Dirk Akuj był obcym człowiekiem, który skrywał swe pobudki, a zainteresowanie okazywane przez niego mojej córce — która zaledwie skończyła piętnaście lat — wcale mi się nie spodo- bało. Było niepokojąco złowieszcze, jakże odmienne od trzepotu serca młodzieńczej pasji. W końcu Ugandyjczyk nie był dużo młod- szy ode mnie. Trzymając w dłoniach gratulacyjne telegramy od Jeanette Mone- gal i Withcombów, wydostałem się z windy na czternastym piętrze. Była druga trzydzieści nad ranem, a przed drzwiami mojego aparta- mentu warowali Tim Njeri i Daniel Eunoto. Daniel drzemał na stojąco, a Timothy skulił się za potężną donicą z eukaliptusem. Równie dobrze mogli być parą ilmorani w buszu, co dwoma ochro- niarzami w korytarzu szykownego hotelu. — Sądzę, że ona czuje się już lepiej — powiedział mi Timothy. — A ten pan Akuj z Ugandy? Tim skinieniem głowy wskazał drzwi. — Ciągle siedzi u niej? — spytałem z niedowierzaniem. — Chyba że wyskoczył z balkonu, sir. Nie ma stamtąd innego wyjścia. — Tim bezbłędnie odczytał znaczenie mojego pełnego dezaprobaty spojrzenia. — Panie Kampa, panna Monika nalegała, a dziś są jej urodziny. — Jej urodziny były wczoraj. Wkroczyłem do środka i nie bez ulgi odkryłem, że Dirk Akuj gotuje wodę w małym ceramicznym dzbanku na elektrycznej płycie. Były to dwa luksusowe urządzenia WaBenzi, z powodu nabycia których nigdy nie miałem wyrzutów sumienia — nawet w pomiesz- czeniach, gdzie regulamin zabraniał ich użycia. Ugandyjczyk zdjął swój lśniący smoking, poza tym był jednak całkowicie ubrany. Co prawda po pięciu godzinach, jakie upłynęły od chwili, kiedy widzia- łem oboje po raz ostatni nic to nie znaczyło, ale udałem, że jest inaczej. Monika leżała na kolorowym płaszczu, jaki nosiła wieczorem na ramionach. Położyła się spać, nie zdejmując swego panieńskiego stroju. Odsłaniał jej niewielkie piersi, a ogolona główka mojej córki lśniła niczym obsydianowe jajo. Jej snu strzegła fotografia dwudzie- stoletniego prezydenta Tharaki, która w ozdobnej ramce królowała nad wezgłowiem łoża. Włożyłem telegramy w wyciągniętą na bok dłoń mojej córki i odwróciłem się do intruza. Dirk Akuj częstował się kawą z małego kubka i zwrócił się do mnie z zapytaniem, czy nie zechciałbym się do niego przyłączyć. Nie zechciałem. — Dlaczego pan tu został? — W pokoju wisiał nieuchwytny zapach jakichś medykamentów, którego źródłem była może kawa Akuja. — Chciałem porozmawiać w nieco bardziej sprzyjających wa- runkach, niż te, jakie panowały w protektoracie, proszę pana. Zdjąłem płaszcz, buty i opadłem na jednym z foteli. Liczyłem na to, iż moja postawa zdradzi przybyszowi, że jestem potwornie zmęczony. — Już pan nie wędruje we śnie, prawda? — spytał Akuj. — Ciało jest chętne, ale duch słaby. — A czy kiedykolwiek się pan zastanawiał nad przyczyną? — Słabości ducha? — Nad tym, dlaczego został pan „wyleczony" ze snów, które w dzieciństwie skazały pana na samotność i nie pozwoliły panu zbratać się z innymi dzieciakami? — Ponieważ Woody Kaprów i „Biały Sfinks" wykorzystali moje nastawienie do tego, abym przeżył te sny na jawie, oto dlacze- go. Wydobyłem je z siebie i przez ostatnie czternaście lat byłem zwykłym, przeciętnym człowiekiem. — Świętującym zwykłe, przeciętne urodziny córki, prawda? Ta uwaga mnie trochę zabolała, co skryłem skrzywieniem ust. — A czy kiedykolwiek przyszło panu na myśl, że pańskie wę- drówki ducha, pańskie sny, miały charakter przepowiedni? — Przepowiedni czego? — Tego, co się panu przytrafiło podczas jednego długiego mie- siąca późnym latem 1987 roku. Pańskie sny były proroctwem podró- ży w czasie, którą w końcu zrealizował pan za pośrednictwem „Białego Sfinksa". Widział pan przyszłość jako przeszłość. Rozumie pan? — Panie Akuj, jest trochę za późno na tego rodzaju rozważania. — Czy nigdy coś takiego nie przyszło panu do głowy, sir? — Nie, nigdy. Moje wędrówki we śnie nie bardzo odpowiadały temu, co przeżyłem, kiedy fizycznie przeniesiono mnie w przeszłość. Więc, jak pan widzi, nie były prorocze. Akuj łyknął to, co tam miał w kubku i przeszedł obok wielkiego na całą ścianę okna, przez które można było podziwiać jezioro. Moja niechęć i irytacja wcale go nie speszyła. Zachowywał się tak, jakby zaspokojenie ciekawości było dlań dużo ważniejsze niż moja satys- fakcja. Czego chciał? Ku czemu zmierzał? Miałem ochotę wykrzy- czeć mu te pytania w twarz, ale nie zamierzałem zdradzać, że aż tak bardzo zależy mi na odpowiedziach. Monika poruszyła się we śnie. — Co pan myśli o tym wszystkim, co pana spotkało po powro- cie? — spytał machnąwszy lekko kubkiem w stronę okna. — To znaczy, co pan dziś myśli o tej osobliwej przerwie w pańskim życiu? — Próbuję o tym nie myśleć, panie Akuj. — Dlaczego, sir? — Ponieważ wszystko to z każdym mijającym rokiem staje się coraz bardziej odległe. Prawie zaczynam się obawiać, że nie wyda- rzyło się naprawdę. — Raj utracony? Uniosłem brwi. A to co znowu miało znaczyć? — Przecież istnienie pańskiej córki nie ulega wątpliwości, panie Kampa — Akuj skinieniem głowy wskazał łóżko. — Wątpić w jej istnienie, znaczyłoby wątpić w realność świata. — Pozwoli pan, że go zapewnię, iż pierwej zwątpiłbym w cały świat. -— Ciekawe, że tak to pan odbiera. Doktor Kaprów często wy- ruszał na krótko w przeszłość. Nie zostawał tam długo, bo nie chciał, by jego zdolność przenoszenia się zużyła. Ale kiedy wracał, słysza- łem wielokrotnie, jak mówił o powrocie do „imitacji" teraźniej- szości. Tak właśnie to określał: „imitacja". Ostrożnie przyłożył wargi do krawędzi kubka i szybko je cofnął. — Pewności nie dawała mu nawet ciągła łączność transcordio- nowa. Kiedy wychodził z wehikułu, odczuwał strach, że zdaje się na łaskę społeczności duchów lub sobowtórów. Kiedyś powiedział mi, że każda kolejna wycieczka coraz bardziej oddala go od rzeczywi- stości. W końcu jedynym prawdziwym stał się dlań przerażający świat obozów koncentracyjnych... w którym pozostał. Wszystko to nieco mnie przestraszyło. Jeśli położę się spać obok Moniki, mogę się obudzić po to, by odkryć, że Sambusai Sands gdzieś' przepadł we mgle i cały świat znikł. Gdzie wtedy trafię? Do otchłani, w której przez to, iż jestem duchem, nie będę mógł spotkać żadnego z ludzi, którzy odgrywali jakąkolwiek rolę w moim życiu. Późna pora, wypity przeze mnie szampan i irytująca obecność Akuja sprawiły, że zacząłem się trząść. — Uważa się pan za ducha? — spytałem zwiastuna mojego przeznaczenia. — Bez wątpienia, panie Kampa, bez wątpienia. Choć może nie w tym sensie, jaki implikował doktor Kaprów. Myślę, że każdy z nas jest duchem wszystkich innych. Każdy jest opętany duchami przod- ków, żywych i martwych. Gdyby tak nie było, jakże moglibyśmy śnić? W tym sensie niewiara w to, iż jesteśmy duchami, byłaby równoznaczna z odcinaniem się od naszych początków. Za późno na to wszystko, pomyślałem, nie pojmując, ku czemu on zmierza. — Czego pan chce, panie Akuj? — spytałem głośno. — O co w tym wszystkim chodzi? Odstawił swój kubek na rzeźbiony stolik obok okna. Odblask neonów na uszku kubka parodiował migotanie gwiazd nad górami zachodnich stoków Rozpadliny. — „Biały Sfinks" został ożywiony, panie Kampa, ale z innym nastawieniem. Potrzebni nam są chrononauci, którzy wędrują po snach wzdłuż linii czasu biegnących w przyszłość. Zdezorientowany tym całym wywodem, spojrzałem na córkę. — Rozmawiałem już o tym z Moniką, panie Kampa. Gotowa jest wziąć w tym udział. Możemy to wynagrodzić na różne sposoby. — Cukierki WaBenzi! — wypaliłem podrywając się z fotela i kierując ku jej łóżku. — Nie pozwolę! — Usiadłszy obok, ująłem ją za dłoń, ciepłą i bardzo delikatną. Jakże mogłem zostawić ją Dirkowi Akujowi, którego zainteresowanie było pewnie równie cielesnej, co opiekuńczej natury? Monika nagle otworzyła oczy... Przejrzyste, błyszczące i bezdenne, jak oczy Pędrak przed naszym powrotem. — Nagrody duchowe — sprostował Akuj, opierając się o szafkę i krzyżując nogi. — Nie tylko dla niej, ale dla tych wszystkich, którzy żyli marzeniami o przyszłości. Monika podciągnęła kolana i odsunęła się od mojej dłoni. Na jej twarzy pojawił się osobliwy wyraz. Zawsze bardziej przypominała człowieka, niż habilina — moje geny przeważyły — lecz teraz wyglądała jak Helen. Dziwny błysk w jej oczach oczarował mnie i przestraszył. — Nie zrobi pan tego bez pozwolenia ojca — zwróciłem się do Akuja. — Monika wciąż jest niepełnoletnia i będzie pan potrzebował mojej zgody. — Nie odmówi nam jej pan. — Prędzej zobaczy mnie pan w piekle. Ugandyjczyk umilkł na chwilę. — Od dwóch tygodni pościłem. Kiedy poszczę, pijam jedynie odrobinę herbaty z sizalu i mam halucynacje. Moje halucynacje sięgają w przyszłość i niedawno w tym pomieszczeniu, w obecnos'ci Moniki, widziałem, jak pan wyraził zgodę na jej udział w naszym przedsięwzięciu. — Dlaczego miałbym się zgodzić na to szaleństwo? — W moim głosie pojawiły się drżące nutki. — Aby odzyskać dobrą opinię w jej oczach. Monika zwróciła się przeciwko panu z tych samych, jak sądzę, powodów, dla jakich pan zwrócił się kiedyś przeciwko swojej matce, pisarce, która próbowała wykorzystać pana do pewnych niegodnych, doraźnych celów. — Moniko, czy to właśnie mi zarzucasz? Córka patrzyła na mnie, ale chyba mnie nie widziała. — Jest w transie, panie Kampa. Chce ją pan obudzić zanim miną efekty? — Odurzył ją pan czymś! — Za jej zgodą, sir. W tym stanie ona komunikuje się ponad wiekami z duchem swojej matki. Monika mówiła, że nigdy pan z nią nie rozmawiał o jej matce. Pomogłem jej na chwilę zjednoczyć się ze swoją matką. — Niech ją pan sprowadzi z powrotem! — zażądałem. — Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy poszli za nią, panie Kampa? Odrzuci pan możliwość nawiązania duchowego kontaktu z pańską habilińską żoną? Niemal spopieliłem go wzrokiem. Podczas zimy, która nastąpiła po moim powrocie ze Stanów do Zarakalu, Thomas Babington Mubia wprowadził mnie w świat ngoma drogą zaklęć i s'piewów Wanderobo. Tam formalnie zaślubił mnie duchowi jego zmarłej żony Kikembu, Helen Mitaga — którą uznał za dwudziestowieczne wcielenie mojej plejstoceńskiej towarzyszki. Umarł tej samej zimy, jeśli o mnie jednak chodzi, uważałem, że Helen i ja zostaliśmy połączeni na wieczność, prawnie i emocjonalnie, a obmyślony na poczekaniu obrzęd, jakiego dokonał mój mentor, sformalizował tylko więź istniejącą tu i teraz. — Naprawdę kochał pan Helen, panie Kampa, czy związał się z nią dlatego, że czuł pan żądzę, a ona była pod ręką? — Niech pan przywoła moją córkę i wynosi się precz! — Najmocniej przepraszam, panie Kampa — zaczął się sumito- wać Akuj. — Oczywiście kochał pan Helen i chce pan się z nią jakoś skontaktować. — Posłuchaj no! — warknąłem. — Posłuchaj, ty nędzny... — Ależ chce pan, oczywiście że pan chce! A ja mogę panu w tym pomóc. Moje zdecydowanie i gniew zelżały, a on — intuicyjnie wyczu- wszy swoje zwycięstwo — ruszył do drzwi. Dirk Akuj, fizyk z ple- mienia Karamojong, z inklinacjami do animizmu. Zaprosił do środka Tima i Daniela, argumentując, że współudział jednego z nich ułatwi mi harmonijne porozumienie z duchem, który nawiedził ciało mojej córki. Drugi z agentów miał się trzymać od ceremonii z daleka, pozostając biernym obserwatorem. Ten układ miał mi też zapewnić poczucie bezpieczeństwa i pomóc pozbyć się obaw, że całkowicie i bez reszty zdaję się na łaskę Ugandyjczyka. Jakkolwiek miało być, Timothy i Daniel nie wyglądali na chętnych do wzięcia udziału w jego eksperymencie. Czekali, aż się odezwę, ja jednak mogłem tylko gapić się na leżącą na łóżku dziewczynę Tymczasem Akuj podszedł do swojej marynarki i wyjął z we- wnętrznej kieszeni parę plastykowych woreczków napełnionych czymś, co przypominało skrawki jakichś liści i korzeni. Rozwiąza- wszy woreczki, wytrząsł ich zawartość do dzbanka na płycie, dolał do niego wody z kranu w łazience, włączył podgrzewanie i warzył swą miksturę przez dobre pięć minut, cały czas podśpiewując jakąś monotonną melodię. W powietrzu, wraz z buchającą z kociołka parą zaczął się rozchodzić ostry, cierpki zapach, jakby mięty zmieszanej z amoniakiem. Timothy i Daniel rzucili monetę by zdecydować, który z nich zostanie obserwatorem. Wypadł orzełek (prezydent Tharaka) i Da- niel cofnął się aż pod drzwi. Dirk Akuj rozebrał się do szortów i podkoszulka, po czym poprosił mnie i Tima, abyśmy zrobili to samo. Następnie pokazał nam, jak opróżnić płuca, by głęboko odetchnąć oparami, wydobywa- jącymi się z kociołka. Obaj poszliśmy za jego radą. Potem wszyscy trzej usiedliśmy na środku pokoju i zaczęliśmy uderzać dłońmi o kolana. Naszą uwagę przykuły kłęby pary z kociołka i wkrótce ściany pokoju zaczęły migotać w rytmie naszego bębnienia, poja- wiając się i niknąc. Wszystko to obserwowała jakby z wielkiej wysokości Monika. Wydało mi się, że też miga w rytm naszych uderzeń. Zamknąłem oczy i czas oraz przestrzeń przestały dla mnie ist- nieć. Kiedy otworzyłem oczy. zobaczyłem, że otacza mnie szarość pulsująca w takt obietnicy światła. Byłem sam, w miejscu pozbawio- nym wymiarów i substancji. Moje ciało nie miało rąk, moje ręce nie miały ciała. Potem otworzyły się jakieś drzwi i stanęła w nich moja Helen, świetlista i promieniejąca, w krótkiej białej sukience i fartu- szku. Miała nawet buty. Jej stopy wyglądały w nich osobliwie, jak piedestały pomnika. Po policzkach pociekły mi łzy i rzuciłem się, by ją wyciągnąć z bladego prostokąta drzwi. — Nie powinnaś tego nosić — powiedziałem, klękając przed nią. — To niegodne ciebie. Miała na nogach tanie tenisówki z grubymi, gumowymi pode- szwami. Zacząłem rozwiązywać sznurówki. Niełatwo mi było wi- dzieć je przez łzy, ale jakoś je rozwiązałem i kolejno zdjąłem obuwie z jej nóg. Wstałem i na nieskończenie długą chwilę przytuliłem ją do siebie, by poczuć jej ciało przy moim, a potem zacząłem ją kołysać w ramionach, jak ojciec dziecko. Nieco mnie irytowało jej nakro- chmalone ubranie, więc rozwiązałem taśmy fartuszka, zręcznie roz- piąłem guziczki i zsunąłem sukienkę na podłogę, gdzie zaraz też opadł mój podkoszulek i bokserki firmy Fruit of the loom. Patrzyła na mnie z czułością i zdziwieniem, ale nie zganiła za to, że przywró- ciłem nam obojgu niewinną nagość zwierząt i Minidów. Zamiast tego koniuszkami palców zamknęła mi oczy i jedną żylastą piąstkę przyłożyła do mojego serca. Otworzyłem oczy. Wokół mnie z nicości zmaterializował się hotelowy apartament i łóżko, w którym leżałem z Helen. Wieczne dzięki niech będą Ngai i tajemniczemu wywarowi Dirka Akuja! — Panie Kampa... Panie Kampa... Czy mogę już odejść? Twarz, która gapiła się na mnie, należała do jakiejś sambusajskiej kobiety o niezwykle jasnych oczach i pełnych wargach. Zaskoczo- ny i zdezorientowany cofnąłem się odprowadzany jej spojrzeniem i zsunąłem z łóżka. Kobieta była odziana w biały uniform noszony przez hotelową służbę. Usiłowałem zebrać myśli i odgadnąć, co może oznaczać jej obecność. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczyłem leżącego na podłodze obok mojego kociołka Tima Njeri — był w gatkach, choć ja leżałem goły, jak mnie Bóg stworzył — a Daniel Eunoto leżał w kącie i spał snem kogoś, kogo uśpiono kowalskim młotem. Nigdzie natomiast nie było Moniki i Akuja. Niebo za oknem raziło błękitem. — Co pani tu robi? — Nikt nie odpowiedział, kiedy zapukałam, panie Kampa — uśmiechnęła się przepraszająco. — Przyszłam posprzątać. — Przed świtem? — Och, nie, proszę pana. Jest znacznie później. Już prawie południe. Kilka następnych pytań ujawniło mi, że tkwiła już w naszym apartamencie od dwu godzin i bała się, że jest mocno spóźniona. Jeśli jej nie puszczę, szef wyleje ją z pracy i będzie musiała wrócić do opuszczonej misji na południe od Centrum Rekreacji, gdzie życie było niełatwe i przeraźliwie nudne. Owinąwszy się w prześcieradło dałem jej równowartość niemal pięćdziesięciu dolców i powiedzia- łem, by zajęła się swoją robotą, wykonując tyle, ile się da. Obiecałem też, iż obronię ją przed gniewem dyrektora Sands. Odeszła rozpły- wając się w podziękowaniach. Ubrawszy się zacząłem spacerować po apartamencie, usiłując zebrać myśli. Dirk Akuj nabrał nas jak dzieci. Jego ceremonia ngoma okazała się zręcznie zaaranżowanym oszustwem. A może nie? Wsłu- chawszy się w oddechy Tima i Dana zorientowałem się, że wkrótce dojdą do siebie, ale chciałem wszystko sobie poukładać w głowie bez ich pomocy. Czy było możliwe — choćby na krótko — że ngoma mojej Helen wcieliła się w chętne ciało hotelowej sprzątaczki? Mimo wszystko czułem się bardzo dobrze. Monika zostawiła mi krótki list. Napisała go na odwrocie urodzi- nowego telegramu od mojej matki. Kochany Tatku! Może wyrazisz swoją zgodę, nie próbując mnie ściągnąć z powrotem, dobrze? Zamierzamy przepłynąć jezioro Kiboko w motorówce. Udajemy się do Ugandy i gdybyś zechciał, mógł- byś nas prawdopodobnie zatrzymać. Mam nadzieję, naprawdę mam nadzieję, że tego nie zrobisz. Miałeś swoje pięć minut w historii, a teraz nadeszła moja kolej. Być może razem z Dir- kiem zdołamy wskazać wszystkim ich przyszłość, wracając z niej do dnia dzisiejszego. Powiedz babci Jeanette i cioci Annie, że je kocham. I ciebie kocham tatku. Ściskam cię gorąco Twoja córka PĘDRAK Zjechałem windą do holu i wyszedłem do przystani, na wysysa- jące wszystkie siły upał. Pomimo niego, na jeziorze kręciło się kilka wiosłowych łódeczek z urlopowiczami. Lekka bryza targała brzega- mi kolorowych parasoli, pod którymi trudzili się ci dobrzy ludzie. Choć moja córka wyraziła w liście przekonanie, że gdybym chciał, mógłbym ją zatrzymać, o tej porze pewnie już dotarła z Dirkiem Akujem na zachodni brzeg jeziora. Może i dałoby się ich złapać na zdradzieckich pustkowiach pomiędzy Zarakalem i Ugandą, nie za- mierzałem jednak w tej sprawie nawet kiwnąć palcem. Podjąwszy tę decyzję, przeszedłem obok długiego mola przysta- ni do spacerowej dróżki biegnącej na południowy wschód wzdłuż brzegu jeziora. Potem skręciłem na północ i skierowałem się do instalacji oczyszczania wody, obsługującej cały kompleks. Klucze dały mi dostęp do zamkniętego płotem rejonu, a mój status w rządzie Zarakalu uciął sprzeciwy dwóch umundurowanych strażników, któ- rzy nadbiegli, zastanawiając się, co, u licha, robię w ich małym królestwie. Powędrowałem dalej, przedzierając się przez labirynt rur, za- worów ciśnieniowych i pokręteł do rejonu czystego piasku, gdzie w górę, ku pustemu niebu, wypiętrzała się potężna wieża ciśnień. Wspiąłem się po metalowej drabinie przy spawanej do jednej z kolo- salnych podpór wieży i z wysoko umieszczonej kładki spojrzałem na jezioro Kiboko, wypatrując na nim mojej córki. Strażnicy — i kilkunastu członków obsługi wieży — obserwowali moje wejście, oszołomieni moją brawurą. I wtedy skoczyłem, łapiąc w obie dłonie jeden z podtrzymują- cych konstrukcje kątowników. Wszyscy jęknęli ze zdumienia. Kiedy zacząłem zjazd, długim ślizgiem w dół, wymachując nogami w po- wietrzu, w górę wzbiły się wrzaski: „Panie Kampa! Niech pan uważa! Proszę uważać, sir!" — Ich okrzyki brzmiały mi w uszach jak dziękczynne śpiewy. Zsunąłem się do skrzyżowania kątowników pod zbiornikiem i zawisłem tam, napawając się podmuchami wiatru znad wody i patrząc na zachód za Moniką. Przynajmniej na czas trwania mojego wyczynu poczułem się bardzo szczęśliwym człowie- kiem. SPIS TREŚCI Od Autora............................... 7 Prolog. „Proszę następne przezrocze!"................ 9 Rozdział 1. Park Narodowy Lolitabu, Zarakal........... 13 Rozdział 2. W sen........................... 25 Rozdział 3. Sewilla, Hiszpania................... 33 Rozdział 4. Ekologia cudu..................... 38 Rozdział 5. Sewilla, Hiszpania................... 45 Rozdział 6. Helen.......................... 51 Rozdział 7. Morón de la Frontera.................. 64 Rozdział 8. Hymn o świcie..................... 70 Rozdział 9. Van Luna, Kansas................... 79 Rozdział 10. Fruit of the Looms................... 88 Rozdział 11. Cheyenne, Wyoming.................. 104 Rozdział 12. Pośród Minidów.................... 114 Rozdział 13. Van Luna, Kansas................... 128 Rozdział 14. Śmierć......................... 134 Rozdział 15. Baza Sił Powietrznych w Eglin, Floryda ....... 142 Rozdział 16. Habiliańskie refleksje ................. 150 Rozdział 17. Pensacola, Floryda................... 164 Rozdział 18. Pora sucha....................... 176 Rozdział 19. Nowy Jork, Bronks................... 185 Rozdział 20. Zniknięcie....................... 190 Rozdział 21. Blackwater Springs, Floryda.............. 202 Rozdział 22. Mary.......................... 214 Rozdział 23. Panama City, Floryda................. 231 Rozdział 24. Posiew snu....................... 247 Rozdział 25. Od Fort Walton Beach, Floryda, do Van Luna, Kansas 254 Rozdział 26. Życie w Shangri-la................... 280 Rozdział 27. Rejon Północno-Zachodni, pogranicze Zarakalu . . . 297 Rozdział 28. Dar z popiołów..........*¦•*•''¦'.......... 321 Rozdział 29. Baza lotnicza Russel-Thanaka, Zarakal........ 333 Rozdział 30. Marakoi, Zarakal ...'...-.............. 340 Coda. Córka Czasu................'.......... 356