KAROL MAY ŁOWCA SOBOLI TYTUŁ ORYGINAŁU: ZOBELJÄGER UND KOSAK II TŁUMACZENIE: GRAŻYNA PIETRUSZEWSKA BAŁAŁAJKA Wiele półdzikich azjatyckich plemion zamieszkujących brzegi Bajkału zostało wcielonych do carskiej armii i jako bajkalscy kozacy musieli pełnić służbę graniczną. Częściowo służyli jako konni, częściowo jako piesi strzelcy lub artylerzyści. Ich zadanie polegało na niedopuszczaniu do przemytu pomiędzy Rosją, a Chinami. Poza tym do ich obowiązków należała ochrona bogatych kopalni rud w Nerczyńsku i Czicie, jak również pilnowanie szlaku handlowego wiodącego z Pekinu przez pustynie Mongolii i przez Kiachtę na teren Rosji. Jednak szczególnie zobowiązani byli do udaremniania skazanym na zesłanie ucieczki przez chińską granicę. Właściwa granica składała się z ufortyfikowanych wiosek, pomiędzy którymi wybudowano małe szańce. Pomiędzy szańcami utrzymywano łączność przy pomocy konnych posłańców. W pobliżu każdej takiej wioski i każdego szańca znajdowała się tak zwana wiszka. Była to piramida zbudowana z trzech wysokich pni drzewnych, na którą prowadziła drabina. Na górze siedział stale wartownik obserwujący całą okolicę. Jak tylko zauważył, że jakiś uciekinier przekracza granicę, zapalał kopczyk z pakuł i smoły lub z chrustu. Blask ognia widoczny był w nocy na znaczną odległość, a w dzień na wiele wiorst wokół widać było dym unoszący się z ogniska. W podobny sposób swą służbę pełnił po drugiej stronie wartownik chiński. Jedni i drudzy byli zobowiązani do wzajemnej pomocy, dlatego też zbiegłemu zesłańcowi, któremu powiodła się nawet ucieczka z ciężkiej niewoli wewnątrz kraju, zrobienie tego ostatniego, zbawiennego kroku i ucieczka przez podwójnie obsadzoną i silnie strzeżoną granicę wydawała się czymś absolutnie niemożliwym. A nawet, jeżeli natężył wszystkie siły, użył podstępu oraz całej swej odwagi i udało mu się przedostać przez granicę, to zostawał sam, bez jakiejkolwiek pomocy, mając za sobą kraj, w którym w razie powrotu oczekiwała go straszliwa kara, a przed sobą nieskończoną pustynię, której groza porównywana była z Saharą. Niewielu było takich, którzy pokonali wszystkie te przeszkody. Ale na Syberii było wielu, którzy uciekli z niewoli, a którym nie udało się opuścić kraju. Ich jedynym ratunkiem było nieskończone pustkowie, gdzie mogli znaleźć tysiąc kryjówek. Wiedli mizerny żywot i zagnani w głębokie bagna, dręczeni przez głód i pragnienie, męczeni przez straszliwe roje komarów zazwyczaj nędznie ginęli. A jednak od czasu do czasu ktoś próbował im pomóc. Jeśli mówi się, że Rosjanin jest człowiekiem dobrodusznym, to narody Syberii posiadają tę cnotę rozwiniętą w dużo wyższym stopniu. Ludzie ci dobrze wiedzieli, że przy sposobie, w jakim zarządzano tym przeogromnym państwem na Syberię zsyłano nierzadko całkiem niewinnych. Wolny mieszkaniec Syberii współczuł tym skazańcom, wspierał ich i nie nazywał inaczej, niż „biedni ludzie”. Wprawdzie nie wolno mu było ochraniać ich otwarcie, albo w widoczny sposób zapewniać im pomoc, tym częściej jednak czynił to po kryjomu. W niezliczonych domach istniało pewne określone okienko nigdy nie przesłaniane okiennicami. Było tak skonstruowane, że dało się otworzyć zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz, a nocą zawsze paliło się w nim światełko. Na parapet kładziono jedzenie i picie, a także przedmioty przydatne uciekinierom, którzy skradali się do domów w ciemności i zabierali z oświetlonego okna, co im było potrzebne. Jeżeli rano dary znikały, mieszkańcy domu szeptali do siebie uradowani, że byli tu „biedni ludzie”, to oni wszystko zabrali. Zdarzało się także, że takiemu biedakowi przygotowywano posłanie w izdebce, do której prowadziło owo okienko, szczególnie zimą, kiedy nad równiną zawodziła śnieżna burza. Wszyscy cieszyli się niezmiernie, gdy rano odkryli, że ktoś nocował pod ich dachem. Oczywiście uciekinierzy musieli zachować ostrożność, ponieważ zdarzało się nieraz, że źli ludzie przywabiali ich oświetlonym okienkiem, po czym chwytali i przekazywali policji, jednak wszyscy pogardzali takimi zdrajcami. * * * Tam, gdzie Selenga wpływa od wschodu do Bajkału, góry graniczące z jeziorem rozsuwają się na sporą odległość tworząc dolinę, którą owe łańcuchy górskie chronią przed zgubnymi wichrami. Dlatego też ziemia w dolinie jest bardzo żyzna i rosną tam rośliny, które nie występują nawet w okolicach położonych bardziej na południe. Równina tworzy trójkąt, którego podstawa wysunięta była w głąb kraju, natomiast jego wierzchołek stanowiła wąska przełęcz pośród gór wiodąca wprost do jeziora. W odległości około pół wiorsty od brzegu, a więc niespełna dziesięć minut znajdował się okazały folwark, składający się ze sporej ilości parterowych budynków wybudowanych w przeważającej części z drewna. Dookoła rozpościerały się pola i wielkie łąki, na których pasły się konie, bydło i owce. Wszystko to sprawiało pozory rzadkiego w tych okolicach dobrobytu. Najładniejszym budynkiem był dom mieszkalny, którego okna zaopatrzone były nawet w szklane szybki. Kilka wysokich gęstych drzew liściastych górowało nad niskim dachem domu. W cieniu tych drzew parę dziewcząt obracało pilnie kołowrotki tworząc tak popularną w tych okolicach przędzę. Była to Mila Dobronicz, przyjaciółka Karpali i jej służące. Różowa twarz Mili okolona gęstymi, jasnymi włosami splecionymi w warkocze, tak jak się to często spotyka w prowincjach nadbałtyckich, wskazywała na pochodzenie zachodnioeuropejskie. Ubrana była w krótką czerwoną spódnicę, białą bluzkę, na którą narzuciła czarny gorset ze stalowymi sprzączkami. Dziewczęta pracowały bardzo pilnie, mimo to toczyły niezwykle ożywioną rozmowę i wydawało się, że ich czerwone usta poruszają się równie wytrwale co ich kołowrotki. Mila siedziała pomiędzy służącymi, ale rzadko uczestniczyła w rozmowie. Tylko od czasu do czasu odpowiadała na jakieś pytanie skierowane do niej, mimo swojej młodości wydawała się być poważniejsza od pozostałych dziewcząt. Wtem ucichł na chwilę szum kołowrotków i Mila usłyszała, jak dwie spośród dziewcząt szeptały do siebie. — Poproś ją, na pewno to zrobi! To jej ulubiona piosenka, a my zaśpiewamy razem z nią. Mila odwróciła się do szepczących. — Tak — powiedziała. — Podczas przędzenia należy śpiewać, ponieważ praca postępuje podwójnie szybko. A więc posłuchajcie! I zaśpiewała pięknym, dźwięcznym altem: Zakręć się moje kółeczko! W przędzy brakuje jeszcze jedwabnej niteczki do pełnego sukcesu. W skrzyni mateńki brakuje jeszcze lnu; dlatego ty, kółeczko musisz dzisiaj kręcić się bardzo wesoło. Pozostałe dziewczęta powtarzały na dwa głosy ostatnie cztery linijki, po czym Mila śpiewała dalej: Kręcę tobą żwawo moimi zwinnymi stopami; wraz z tobą kręcą się bez końca moje myśli. A wesołe piosneczki skracają nam czas i tak przędę moją niteczkę, moją lnianą sukieneczkę. I znowu wszystkie powtórzyły ostatnie cztery wersy. Bez ustanku niteczki przesuwają się szybko. Tak upływa czas; przesypuje się klepsydra. Życie przemija ucieka jak… i tylko pilnym przynosi jakiś zysk. Właśnie kiedy dziewczęta powinny były włączyć się w śpiew jedna z nich krzyknęła głośno pokazując w kierunku studni otoczonej z trzech stron gęstym żywopłotem z buków, w którego cieniu coś zauważyła. — Co cię tak wystraszyło? — spytała Mila. — I do tego w biały dzień! To musiał być jakiś ptak. Skończmy śpiewać naszą piosenkę! 1 zaintonowała ostatnią zwrotkę: I nawet jeśli jakaś dziewczyna robiłaby drwiącą minę i mówiła: „przy kółku nie usiądę nigdy”, niech sobie drwi a ja robię swoje: przędę i śpiewam, jestem wesoła i radosna. Jak zwykle ostatnie wersy zostały odśpiewane chórem, a kiedy przebrzmiało ostatnie słowo, zza żywopłotu rozległy się oklaski wyrażające najwyższe uznanie dla śpiewaczek. — Słyszycie? — odezwała się dziewczyna, która tak się przedtem czegoś przestraszyła. — Jednak miałam rację. Tam ktoś jest. — To niech do nas podejdzie — powiedziała Mila spokojnie. Z napięciem wpatrywała się w zarośla. Któż to mógł być? Kto je tak oklaskiwał? Ojciec wyjechał, matka znajdowała się w domu, a parobcy strzegli owiec. Jedynie ktoś obcy mógł się tutaj potajemnie zakraść. Myśl, że ktoś odważył się na podsłuchiwanie, napawała ją niezadowoleniem. Wstała i zamierzała pójść do studni, kiedy obcy mąciciel spokoju opuścił swoją kryjówkę. Ledwie na niego spojrzała, gniew zniknął z jej oblicza. Podsłuchującym był mężczyzna około dwudziestodwuletni. Ubranie jego składało się z kurtki i kamizelki uszytych z niebieskiego lnu, oraz z nieco ciemniejszych spodni włożonych w cholewy butów. Czapkę miał starą i zniszczoną, a sądząc po ubraniu należał raczej do niższych warstw społecznych. Ale jego wysoka, dumna postać i twarz z wielkimi, bystrymi, ciemnymi oczami przeczyły takiej ocenie. Kto spojrzał w tę twarz i w te oczy, zgadywał w nim raczej człowieka nawykłego do rozkazywania. Mężczyzna nie posiadał ani kija, ani żadnej innej broni, ale na jego plecach wisiał lniany pokrowiec, z którego wystawał gryf i podstawek instrumentu skrzypcowego. — Śpiewak! — zawołała jedna z dziewcząt. — Śpiewak, śpiewak! — wtórowały jej pozostałe klaszcząc z radości w dłonie. W czasach, kiedy rozgrywa się to opowiadanie, zamieszkałe rejony Syberii przemierzali wędrowni śpiewacy, niczym dawni bardowie lub późniejsi minnesingerzy w krajach Europy Północnej i Zachodniej. Wszędzie chętnie ich witano, po trosze z powodu ich pieśni, ponieważ Rosjanie bardzo chętnie śpiewają, a po trosze z powodu nowinek, które roznosili po okolicy. Dla samotnych zagród stanowili często jedyną więź ze światem, co wyjaśniało, dlaczego ich pojawienie się wszędzie wywoływało radość. — Wybaczcie, że przeszkadzam! — pozdrowił je obcy. — Wyszedłem z lasu i zarośla ponoszą winę za to, że nie zauważyłyście mnie wcześniej. A ponieważ wasza piosenka bardzo mi się podobała, nie chciałem wam przerywać. Dlatego zatrzymałem się w ukryciu, dopóki nie skończyłyście. — Nie musisz prosić nas o wybaczenie — odparła Mila. — Witamy cię serdecznie. Jak się nazywasz? — spytała podając gościowi dłoń. — Aleksy. A ty? — Mila. — A więc to ty jesteś Milą Dobronicz, o której tak wiele mi opowiadano? — Tak, jestem Mila Dobronicz. Jego oczy zmierzyły ją z podziwem, aż się zaczerwieniła. — Przychodzisz z daleka? — dopytywała się. — Z bardzo daleka. — Dlatego nigdy dotąd cię nie widziałam. Chyba nie byłeś tu nigdy przedtem? — Nie, a mimo to znam cię od dawna. Ton, jakim wypowiadał te słowa był dziwny, uprzejmy a jednocześnie ciepły i osobisty. — Jak to możliwe? — spytała. — Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Ptak, który nigdy nie był na południu, marzy o wspaniałych kwiatach, o złotym blasku słońca. On nie zna tego wszystkiego, a mimo to tęskni za tym. A kiedy nadejdzie odpowiedni czas, przygotowuje się do podróży i pędzi po bezdrożach do celu swej tęsknoty. Tak właśnie ja przybyłem do ciebie. Mila czuła się zakłopotana jak jeszcze nigdy w życiu. Pół na pół żartobliwie i gniewnie potrząsnęła głową. — To brzmi tak, jak gdybyś tęsknił za mną. — Tęskniłem, — przytaknął z powagą. — Tak wiele o tobie słyszałem, że zapragnąłem zobaczyć cię. — A co słyszałeś? — Że ty… Pochylił się nad nią i wyszeptał jej do ucha: — … że jesteś „aniołem zesłańców”. Mila zarumieniła się i szybko położyła palec na ustach odwracając się przy tym ostrożnie do dziewcząt plecami. — Mylono się — odparła głośno. — Ten, którego masz na myśli, jest kimś zupełnie innym. — Ale znasz go? — Tak. Potrzebujesz go? — Jeszcze nie teraz, ale już wkrótce. — Tym serdeczniej cię witam. Chcesz wejść do domu? Mila rozejrzała się dookoła, a na jej twarzy odzwierciedlało się zmartwienie. — Nie, nie odchodźcie! — wołała jedna ze służących. — Przynajmniej nie od razu! Najpierw musi nam zaśpiewać piosenkę! — Tak, piosenkę, piosenkę! Weź do ręki bałałajkę! — wołały pozostałe dziewczęta. Aleksy ugiął się pod naporem tych próśb, wyjął z pokrowca swój instrument i stroił struny patrząc poważnie na Milę. Dziewczyna zrozumiała to nieme pytanie i odpowiedziała na nie podchodząc do śpiewaka i szepcząc do niego ukradkiem: — Tutaj jesteś bezpieczny. Aleksy ogarnął wzrokiem dziewczęta. — A więc jakiej pieśni pragniecie posłuchać? — Twojej ulubionej — zadecydowała Mila. — Dlaczego akurat tej? — Aby cię poznać. Jeżeli zna się ulubioną pieśń człowieka, zna się także jego serce. Poprosiły śpiewaka, żeby usiadł, ale odmówił i podszedł do najbliższego drzewa, oparł się lekko plecami o pień, wziął do rąk bałałajkę, przez chwilę patrzył marzycielsko w dal, po czym zaintonował: Daleko, ach w oddali leży dolina i gaj, gdzie czuję się jak w domu i gdzie jestem szczęśliwy Tęsknie patrzę w te strony przez góry, doliny. Ojczyzno, ach żebym mógł cię ujrzeć choć jeden jedyny raz! Bałałajka obcego rozbrzmiewała jedyną w swoim rodzaju smutną, miękką melodią, do której znakomicie pasował tekst pieśni, a także głos śpiewaka. Aleksy rozpoczął drugą zwrotkę: Nie mogę odnaleźć tego miejsca w nieskończonej przestrzeni, nie mogę zgłębić tego smutku, tego tęsknego marzenia. A przecież wiem to na pewno, i nie zwiedzie mnie żadna ułuda, że kiedyś już jako chłopiec bawiłem się w tym miejscu. Ostatnie słowa śpiewał cicho i coraz ciszej, a akompaniament strun rozpływał się głębokim, bolesnym westchnieniem. Wszyscy trwali w milczeniu. Jeszcze przez kilka sekund Aleksy stał bez ruchu, po czym nagle odwrócił się do dziewcząt. — Prawda, że taka pieśń nie może się podobać? Lecz na twarzach słuchaczek wypisane było coś zupełnie przeciwnego. — Jaka piękna, jaka piękna! — powiedziała Mila. — A więc to jest twoja ulubiona piosenka — Tak. — A jaki jest jej tytuł? — ”Stracona młodość”. Mila spojrzała mu badawczo w oczy. — Czyżbyś swoją utracił? — Nie zaznałem ani młodości, ani szczęścia. — Za to dobry Bóg obdarzy cię z pewnością radosną przyszłością. — Modlę się o to. Mam nadzieję, że moje modły zostaną wysłuchane, ponieważ nie proszę o siebie, lecz… Przerwał, ponieważ przed drzwiami domu pojawiła się korpulentna postać kobieca wołająca służące, które posłusznie pośpieszyły na jej wezwanie, tak że Mila pozostała z obcym sama. — Teraz już nikt nie może nas usłyszeć — odezwała się. — A więc szukasz anioła zesłańców? — Tak. — Czy jesteś uciekinierem? — Właściwie nie. Mój ojciec został zesłany. Przez wiele lat dogorywał w Jakucku. Matka dobrowolnie poszła z nami, dziećmi za nim w tę straszliwą syberyjską zimę. Wreszcie po długich, długich latach poszczęściło mi się i uwolniłem ojca. Potrzebowaliśmy miesięcy, żeby dotrzeć z Jakucka aż tutaj. Słyszałem o „aniele zesłańców” i dowiedziałem się, że ty nim jesteś. Dlatego do ciebie przyszedłem. To, co mi powiedziano jest prawdą. Jesteś aniołem! Mila spuściła powieki. — Powiedziałam ci już, że nie jestem aniołem, którego szukasz. Nie zasłużyłam sobie na twoje pochwały. Proszę cię… och, biada! Nadjeżdża, schowaj się szybko! Usłyszeli tętent kopyt i zza bocznych zabudowań wyłonił się jeździec. Nadjechał galopem, a za nim dwaj inni. Byli to wachmistrz kozaków Jeroszkin z oddziału przygranicznego i dwaj jego ludzie. Zatrzymał się gwałtownie przed Milą i tak mocno osadził konia, że jego tylne podkowy zaryły się w ziemię. Mila prosiła wprawdzie śpiewaka, aby uciekał, ale było już za późno. Jego ucieczka wzbudziłaby jedynie podejrzenia wachmistrza, dlatego Aleksy pozostał spokojnie na swoim miejscu. Kozak obrzucił go szybkim, ponurym spojrzeniem. — Witaj, kochaneńka! — zwrócił się do pięknej dziewczyny. — Absolutnie nie mogłem przejechać tuż obok nie odwiedziwszy cię. Co słychać u ojczulka? — Pojechał do miasta. — A u mateńki? — Jest w kuchni. — A jak ty się czujesz, moja gołąbeczko? — Bardzo dobrze, a najlepiej wtedy, kiedy nikt się o mnie nie troszczy. — Ach! Czy dotyczy to także mnie? — Wszystkich. Mila zbywała krótko jego pytania. Jeroszkin nie stanowił zresztą ujmującego zjawiska. Potargana broda zakrywała jego twarz tak, że tylko oczy było mu widać, a jego niespokojne, ostre spojrzenie absolutnie nie wzbudzało zaufania. — Wszystkich? — roześmiał się. — Nie wierzę. W takim razie dlaczego rozmawiałaś z tym tu? Ach, widzę jeszcze coś, coś niezwykle dziwnego! Z tymi słowy kozak popędził swego konia pod dom i kilkoma susami znalazł się pod jedynym otwartym okienkiem, zajrzał uważnie do środka i wrócił do dziewczyny. — Wczoraj przejeżdżałem tędy, — powiedział. — Był późny wieczór i wszyscy spali. Dlatego nie mogłem do was wstąpić. Ale tam za tymi szybkami paliło się światełko, a kiedy zajrzałem do środka znalazłem chleb, ser, a także kiełbasę, zwitek tabaki i zapałki. Do kogo to wszystko należało? — Zapytaj o to ojca — odparła Mila. — Ja nie używam tabaki. — K czortu! — zaklął kozak. — Czy wy myślicie, że nie wiem, dla kogo to było przeznaczone? A gdybym tak na przykład wpisał do książki meldunkowej: U Piotra Dobronicza nie tylko karmi się „biednych ludzi”, ale także obdarowuje się ich tabaką. Co ty na to? — Nic. Czy widziałeś może tych „biednych ludzi”, których rzekomo karmimy? — Nie, jeszcze nie, ponieważ przymykałem na to oko. Robiłem to dla ciebie. Ale teraz, skoro jestem ci obojętny, będę lepiej uważał i pisał zupełnie inne raporty. I może napiszę: Mila Dobronicz jest tym osławionym aniołem zesłańców. Kozak szydził z niej najwidoczniej, ponieważ nie mógł mieć pojęcia o stosunkach, jakie łączyły Milę z Karpalą, jednak rezolutnej dziewczynie zrobiło się jakoś nieswojo, z powodu śpiewaka, który udając obojętność stał oparty o drzewo. Zmusiła się do pogodnego śmiechu. — Chciałabym być tym aniołem! A kto by nie chciał? — Aniołem tak, ale nie tym. On działa wbrew prawu. Jeżeli dostanie się w nasze ręce, będzie z nim krucho. A może także ten chłopak uważa cię za anioła, przynajmniej przedtem, zanim się do was zbliżyłem, staliście tak blisko siebie, jakbyście w połowie siedzieli w niebie. Kto to taki? — Śpiewak. Widzisz przecież, że ma bałałajkę. Przyszedł do nas dopiero przed chwilą. — Tak, tak! Muszę go sobie dokładniej obejrzeć. Znam wszystkich śpiewaków na pięćset mil dookoła, a tego nie spotkałem ani raz. Kozak obrócił się do Aleksego i obserwował go badawczo. Aleksy przyjął jego spojrzenie spokojnie i obojętnie, natomiast Mila poczuła się przygnieciona ciężką troską o tego obcego mężczyznę. Był przecież uciekinierem i przybył do „anioła zesłańców” z wołaniem o pomoc. — No więc, — odezwał się kozak obcesowo — nie słyszysz, że o tobie mowa? Nie możesz otworzyć gęby? Aleksy obrzucił go spojrzeniem pełnym obojętności i pogardy. Za całą odpowiedź wzruszył jedynie ramionami. — Ogłuchłeś? — Zazwyczaj odpowiada się na pytania, gdy się jest pytanym. Wachmistrz splunął przed nim. — Nie zadałem ci pytania? — Nie. Sam powiedziałeś wyraźnie, że mówiłeś o mnie. O mnie, ale nie ze mną! Nie leży w moim zwyczaju wypowiadanie jakichkolwiek uwag, jeżeli pierwszy lepszy człowiek mówi o mnie. — Oho, chłopaczku! Popatrz tylko na mnie, a od razu zobaczysz, kim jestem! — Widzę to oczywiście. Jesteś kozakiem. Ale czym ponadto? My śpiewacy jesteśmy wolnymi ludźmi i nikt nie może nam rozkazywać. — Jeżeli rzeczywiście jesteś śpiewakiem, mój chłopcze! Ale kto się za takiego podaje, z tym może być krucho. Skąd właściwie jesteś? — Z Krasnoje. — To leży daleko na północy. Masz paszport? — Dlaczego? Czyżbym wydał ci się podejrzany? — Nawet bardzo. Jesteś podobny do człowieka, którego gwałtownie poszukujemy. Wyglądasz tak samo jak Aleksy Boroda, słynny łowca soboli, który uwolnił już wielu więźniów! Mila o mało nie krzyknęła. Ten Aleksy Boroda był oczywiście od pewnego czasu na ustach wszystkich. Należał do tych łowców soboli, którzy z własnej woli zdecydowali się na ten awanturniczy zawód, a nie pod przymusem zesłania. Jego rewir polowań znajdował się daleko na północy. Opowiadano sobie, że uratował krewnych z Jakucka, a następnie podobno także innych więźniów z Czity i że właśnie zmierza wraz z nimi do granicy. Jeżeli pod postacią śpiewaka krył się rzeczywiście ów dzielny myśliwy, to obawy o niego były naprawdę uzasadnione, ponieważ wachmistrza znano jako bezwzględnego człowieka. Ale młody człowiek roześmiał się pogodnie. — Braciszku, to dla mnie zbyt wielki zaszczyt! Chciałbym być tak słynnym człowiekiem! My poeci i pieśniarze lubimy sławę, lecz niestety jestem jedynie biednym, nieznanym wędrowcem. Nazywam się Maksym Robanow. Kiedy Aleksy wymienił to nazwisko, zauważył, że jeden z kozaków zrobił bardzo zdziwioną minę i zaczął mu się bacznie przyglądać. Także wachmistrz zwrócił na to uwagę. — Pokaż swój paszport, a także zaświadczenie, że jako śpiewak masz zezwolenie na wędrowanie po kraju! — rozkazał. — Proszę, oto jedno i drugie. Aleksy wyjął dokumenty z kieszeni. Kozak sprawdził je dokładnie i potrząsnął głową. — Są w porządku — powiedział zawiedziony. — A więc nie mogę przeszkodzić ci w wykonywaniu twojej sztuki; ale… hm… co z tobą? Pytanie to zostało skierowane do kozaka, który najwyraźniej aż palił się do tego, żeby coś powiedzieć. — Braciszku — odezwał się kozak, — założę się, że ten człowiek nie nazywa się Maksym Robanow. Mam siostrę w Krasnoje i przed dwoma laty pozwolono mi ją odwiedzić. Widziałem wtedy ludowego śpiewaka o nazwisku Robanow. Miał rzadkie, jasne włosy, a ten tu jest ciemny. Tamten był też mniejszy, bardziej przysadzisty i miał całkiem rosyjskie rysy twarzy, a ten w ogóle nie wygląda na Rosjanina. — Hm — mruknął wachmistrz, który nagle poczuł się bardzo ważny. — To zastanawiające. Musimy tego tu… hm! Ponownie zlustrował uważnie śpiewaka, ale Aleksy roześmiał się. — Nad czym się tu zastanawiać? Sprawa jest całkiem prosta: ten kozak ma i nie ma racji. Jesteśmy bowiem braćmi, ja mam na imię Maksym, a mój brat Paweł. I to jego widział, nie mnie i pomylił imiona. — O nie! — upierał się kozak. — Wiele mówiono wtedy o Maksymie Robanowie. On nie ma brata, w ogóle nie ma żadnych krewnych. Wachmistrz skinął głową i zrobił przebiegłą minę. Złożył obydwa dokumenty i wsunął je do torby przy siodle. — Sprawa wydaje mi się podejrzana — powiedział z naciskiem. — Muszę dokładniej sprawdzić twoje papiery. Aleksy zmarszczył brwi i postąpił krok do przodu. — Nie masz do tego prawa! Moje papiery są w porządku, a więc musisz mi je zwrócić i nie wolno ci ograniczać mojej wolności! — Ale jednak muszę wziąć pod uwagę wypowiedź mojego kolegi! Poproszę oficera o sprawdzenie tego paszportu i zaświadczenia. Musisz pojechać z nami na posterunek. — Nie mam zamiaru! — Braciszku, uważaj na to, co mówisz! Zresztą to wcale nie takie straszne. Coś nam na posterunku zaśpiewasz, a za to dostaniesz wódki, a do tego jeszcze pieniędzy. — Nie piję wódki i wiem także, że wam żołnierzom nigdy nie zbywa na pieniądzach. Zostawcie mnie w spokoju! Sposób, w jaki mówił, wywarł na wachmistrzu niemałe wrażenie. Już sięgał do torby po papiery, gdy wtem przysunął się do niego ten bardziej podejrzliwy. — Panie — szeptał tak cicho, że tylko wachmistrz mógł go usłyszeć, — nie daj się zbałamucić! To nie jest żaden śpiewak. Mógłbym przysiąc, że to raczej ten łowca soboli. Wczoraj sotnik przeczytał nam, że ten myśliwy ma znak szczególny. Lewe ramię dostało mu się raz we wnyki i od tego wypadku ma teraz tuż nad dłonią ślad. Poproś go, niech zaśpiewa! Kiedy będzie grał na bałałajce, musi uchwycić gryf lewą ręką i rękaw zsunie mu się o tyle, że zobaczymy ten znak. — Jesteś bardzo przebiegły, braciszku! Wachmistrz zwrócił się więc ponownie do Aleksego. — Rozmawiałem właśnie z moim kolegą, który uparcie twierdzi, że nie jesteś Maksymem Robanowem. Właściwie powinienem cię pojmać, ale chcę się przekonać w inny sposób, czy mnie okłamałeś, czy też nie. Jeśli naprawdę jesteś śpiewakiem, musisz znać tę piękną pieśń o lutni. Zaśpiewaj ją! Aleksy nieufnie próbował wywnioskować coś z miny wachmistrza. Podejrzewał, że proszono go o śpiew z całkiem innego powodu, jednak nie potrafił odgadnąć, gdzie tkwi niebezpieczeństwo. Pozornie beztrosko oparł się znów o drzewo, ale tak, żeby nie mieć za sobą żadnego z kozaków i zachowywał się tak, jak gdyby zajmował się jedynie swoim zadaniem. Mimo tego był przygotowany do natychmiastowej obrony w razie napaści. Uniósł więc bałałajkę, uderzył w struny i podczas gdy kozacy nie spuszczali oka z jego lewej ręki, rozpoczął następującą pieśń. Moja lutnia jest moim największym dobrem; moja lutnia to moja duma, moja odwaga, i nigdy jej nie zostawią, bo jej dźwięk przemawia jak anioł z minionych lat. Moja lutnia widziała szczęście młodzieńca, moja lutnia widziała łzy w oczach, widziała go, jak śpiewał, i jak szedł dumny niczym bogowie przez życia wiosenne błonie. Moja lutnia widziała męską boleść i serce rozpierane radością, a bicie serca oddawały struny, wyśpiewując głośno ból i szczęście. Tyle zaśpiewał z tej bardzo w Rosji lubianej piosenki, kiedy poprzez ostrożnie spuszczone rzęsy zauważył, że wachmistrz skinął po kryjomu do pozostałych kozaków. Co ten człowiek zamierzał? Nie było to skinienie spowodowane zadowoleniem z pieśni, lecz wyglądało raczej na porozumienie i na rozkaz, który wachmistrz wydawał swoim podwładnym. Mimo to śpiewak udawał całkiem nieświadomego i śpiewał dalej: Moja lutnio, bądź ozdobą także starca z głową białą i drżącą! Od zgryzot życia z lutnią w ramionach poszybuję do niebieskich chórów. Podczas tej zwrotki wachmistrz sięgnął po uchwyt pejcza, wyciągnął go spod uprzęży na szyi konia i trzymał gotowy do uderzenia. Nie zważając na to Aleksy dokończył pieśń. Moją lutnię włóżcie mi do grobu; moją lutnię zakopcie wraz ze mną; kiedy pieśniarz umrze, a obcy nie potrafi na niej grać. Teraz powinna właściwie nastąpić jeszcze dogrywka, ale śpiewakowi nie pozwolono jej wykonać. Zauważył, że kozacy obserwowali tylko jego lewą rękę, ale nie domyślał się, czego ich oczy tam szukały. Ale teraz, akurat w samą porę, zobaczył, że rękaw mu się zsunął i odsłonił całkiem wyraźnie ciemno zabarwione miejsce koło nadgarstka. Był to ślad pozostawiony niegdyś przez wnyki, które zakładał na sobole. A więc został rozpoznany. Zaledwie przebrzmiały ostatnie słowa, a już wachmistrz podniósł pejcz. — Na niego! — zawołał. — To on, Aleksy Boroda! Obaj kozacy zeskoczyli z siodeł. Mila krzyknęła przerażona. Była przekonana, że śpiewak jest zgubiony — on, bezbronny, przeciwko trzem uzbrojonym po zęby kozakom. On jednak wcale nie wyglądał na człowieka, który się łatwo poddawał; jego policzki oblał rumieniec, oczy rozbłysły, a postać jakby urosła. — Tak, tak! — śmiał się. — A więc jestem Boroda! Nie będę się tego wypierał! Jedźcie do domu i przekażcie kolegom, jak ładnie umiem śpiewać! — Na niego! — rozległ się znowu ostry rozkaz. Kozacy nie zwlekali i natarli na Borodę. Ten jednak ciągle jeszcze stał oparty o drzewo, tak że plecy miał kryte, podniósł swoją bałałajkę i rąbnął pierwszego napastnika tak mocno w głowę, że aż gruchnęło, a z bałałajki posypały się drzazgi. Drugiemu przyłożył pięścią w żołądek i obaj leżeli na ziemi, zanim wachmistrz zdążył przyjść im z odsieczą. — Ty psi synu! — ryknął. — Odpłacę ci! Popędził swojego konia do drzewa i uniósł groźnie knut. Ludy Syberii potrafią jednym jedynym uderzeniem takiego pejcza zabić wilka. Boroda uskoczył i uderzenie nie dosięgło celu. Aleksy błyskawicznie złapał wachmistrza za ramię i gwałtownym szarpnięciem zrzucił go z konia. Kozak szerokim łukiem poleciał na ziemię. Myśliwy wyrwał mu jeszcze z ręki pejcz i wskoczył na siodło. — Tak! — zawołał. — Teraz już wiecie, jak Boroda działa! Przekażcie to dalej! Żegnajcie! Smagnął mocno batem pozostałe dwa konie, które rozpierzchły się w popłochu, po czym pomknął galopem za róg budynku, aby w ten sposób ukryć się przed strzałami. Wszyscy trzej kozacy ciągle jeszcze leżeli na ziemi. Wydarzenia jedno po drugim następowały tak zaskakująco szybko, że nawet nie zdążyli się pozbierać. Mila zaciskała nerwowo ręce. — Bogu dzięki! — odetchnęła z ulgą, kiedy ujrzała Aleksa znikającego za domem. — Uratowany! Jaki on mocny, jaki odważny, a jaki dumny! A więc to był on! To był Boroda! Kozacy i ich wachmistrz stanowili obraz godny pożałowania. Jedyny świadek, Mila, pobiegła jednak do domu, aby uchronić się od żądania okazania im pomocy. Teraz stała przy oknie wraz z matką i służącymi, i wszystkie zaśmiewały się z kozaków, którzy jęcząc próbowali powoli podnieść się z ziemi. SERGIUSZ POSZUKUJE NARZECZONEJ W tej samej chwili powrócił ojciec Mili, Piotr Dobronicz. Ujrzawszy kozaków powściągnął konia i spytał z najwyższym zdumieniem: — Co to znaczy? Co tu robicie? — Jesteśmy ranni — jęknął wachmistrz płaczliwie. — Ten przeklęty Aleksy Boroda był tutaj. Udawał śpiewaka, a kiedyśmy go rozpoznali i chcieli pojmać, uderzył tego tu bałałajką w głowę, aż się rozleciała, a drugiego cisnął pięścią o ziemię, a mnie zanim się spostrzegłem zrzucił z konia, że połamałem sobie wszystkie sześćdziesiąt dwa żebra. Dobronicz z trudem zachowywał powagę. — O biada! — narzekał. — To fatalnie. Gdzie on teraz jest? I gdzie są wasze konie? — Dwa przepędził pejczem, żebyśmy nie mogli go ścigać, a na moim odjechał. Czy masz może przypadkiem łyczek wódki? — Mam, ale w waszym stanie niewiele wam pomoże. — Ależ, wręcz przeciwnie. Dobra wódka pomaga na wszelkie boleści. — Najpierw trzeba was koniecznie zbadać. Wiesz przecież, że znam się nieco na leczeniu ran. A więc pokaż mi swoją głowę! Dobronicz zsiadł z konia i podszedł do tego, któremu dostało się bałałajką, aby obmacać mu głowę. Ale kozak ryknął natychmiast: — Nie dotykaj! Nie wytrzymam tego! Piotr był postawnym mężczyzną. Jego poważna, dobroduszna twarz pozostała nieporuszona. — Z tobą też oczywiście nie jest najlepiej — powiedział. — Niedługo pociągniesz. Głowę masz zupełnie rozbitą, a twój nos robi się szpiczasty i biały. Kozak chwycił się szybko za nos, obmacał go starannie i westchnął załamany. — Tak, jest już całkiem szpiczasty — powiedział płaczliwie, — niemal tak szpiczasty jak lanca. Ze mną już koniec, umieram! O Święta Matko z Kazania! Załamał ręce i skulił się na ziemi. Piotr badał w międzyczasie następnego kozaka i dotknął jego żołądka. — Odejdź! — wrzeszczał badany. — To straszliwie boli! — Mogę to sobie wyobrazić, biedaku! Masz przecież pod skórą tak dużą dziurę, że zmieści się w niej cała pięść. Dla ciebie chyba też nie ma ratunku! — Ojczulku, nie możesz mnie wyleczyć? — Podziurawionego żołądka nie da się załatać jak starego kotła. — To i mnie przyjdzie umrzeć? — Pewnie tak. Wejdź w siebie, żałuj za grzechy i przygotuj się na ostatnie godziny życia! Kozak wyciągnął się na ziemi i nie pisnął już ani słówka. — Chodź teraz do mnie! — błagał wachmistrz. — Ja chyba ujdę z życiem. Głowę mam zdrową. Żebra nie leżą przecież w głowie. — Pokaż no się! Dobronicz uklęknął obok wachmistrza, położył mu dłonie na piersi i nacisnął z całej siły. Kozak ryknął, jakby go ktoś wbijał na pal. — Do diabła! Co to za pomysł? Zadajesz mi piekielne męki! Widzisz przecież, że mam złamane wszystkie żebra! — Hm, tak. Najpierw nie mogłem w to uwierzyć, ale teraz to czuję. Masz rację: są złamane. Rozumiem się coś niecoś na tych sprawach i niestety tobie także nie mogę dać nadziei. Co to pomoże, że będę cię pocieszał? Wkrótce i ty odejdziesz z tego świata. Wachmistrz wytrzeszczył na niego wielkie, przerażone oczy. — Wkrótce, odejdę? — wykrztusił powoli. — To pewne! — potwierdził poważnie Dobronicz. — Twoje złamane żebra mają tak ostre końcówki, że niedługo przebiją ci ciało. — O wszyscy święci! Muszę umrzeć! Niech diabeł porwie tego przeklętego Borodę! Przynieś mi wódki, wódki, wódki! — Wódka ci nie pomoże. Woda jest o wiele lepsza. — Czy na łożu śmierci mam pić wodę? — Pić? Nie, nie masz jej pić. Nigdy nie żądałbym czegoś podobnego od umierającego kozaka. Zastosujemy ją zewnętrznie. — Zrób to szybko! Ale potem przynieś mi wódki! — Mnie też! — poprosił jeden z kozaków. — Ja też chciałbym dostać wódki! — skomlał drugi. — Każdy dostanie to, co mu się należy, tylko poczekajcie chwilę! Dobronicz podszedł do studni, przy której na wypadek pożaru zainstalowane było urządzenie często spotykane w południowej Syberii. Ponieważ domy buduje się tam głównie z drewna, istnieje szczególnie duże niebezpieczeństwo zaprószenia ognia i wszędzie, gdzie tylko doprowadzono wodę do jakiegoś gospodarstwa budowano przy korycie wysokie drewniane rusztowanie, po którym niemal na wysokość domu wznosiła się rura z wodą. Stamtąd woda opadała drugą rurą w dół. Dzięki temu urządzeniu osiągano wysokie ciśnienie wody, a jeszcze gdy do dolnego końca rury doczepiono munsztuk lub szlauch, woda biła mocno jak z prawdziwej strażackiej sikawki i dosięgała w razie potrzeby dachu domu. Studnia Piotra Dobronicza również posiadała podobne urządzenie. Szlauch leżał stale w wodzie, żeby się nie mógł rozeschnąć. Piotr przymocował go do rury, munsztuk skierował na kozaków i odkręcił kurek. Natychmiast wytrysnął potężny, silny strumień wody i nie pozostawił na „umierających” suchej nitki. — K czortu! — zaskrzeczał wachmistrz i poderwał się na równe nogi, podobnie jak pozostałych dwóch. — Psie, co to ma znaczyć? Przestań, ty nikczemniku! Ale Piotr ani myślał przestać, lecz spokojnie trzymał szlauch, a strumień wody bił w kozaków, że ledwie mogli ustać na nogach. Z trudem łapali powietrze, w końcu padli z powrotem na ziemię. Dopiero teraz Piotr zakręcił kurek. Kozacy poderwali się na nowo z wściekłością w oczach. — Piotrze Dobroniczu, zapłacisz mi za to! — zazgrzytał wachmistrz. — Myślisz, że nie wiemy, że od dawna ochraniasz „biednych ludzi”? Gdzie podziewa się jedzenie, picie i tabaka, które wystawiasz nocą w oknie? He? Strzeż się! Piotr ponuro zmarszczył brwi. — Słuchaj, wachmistrzu, nie pozwolę mówić do siebie tym tonem! Nazywam się Piotr Dobronicz; nikt do tej pory nie potrafił udowodnić mi działania niezgodnego z prawem. Jeżeli nie będziesz uprzejmiejszy, nie masz u mnie czego szukać. Zapamiętaj to sobie! A teraz nie mam dla was więcej czasu. Wynoście się stąd! Wachmistrz uniósł pięść i pogroził gospodarzowi. — Psie! Zmiękczymy cię jeszcze o wiele bardziej, niż ty nas teraz! Złorzecząc opuścili folwark. Piotr poszedł do domu. W drzwiach zastał żonę i córkę. — Ojczulku, czy nie postąpiłeś z nimi zbyt okrutnie? — spytała z troską korpulentna mateńka. — Będą knuć zemstę. — Pah, ci ludzie nigdy nie byli moimi przyjaciółmi! Pozwól im odejść! Niech Mila opowie mi lepiej, co tu się stało. Mila relacjonowała ostatnie wydarzenia, a rodzice słuchali jej uważnie. — A więc to był Aleksy Boroda! — powiedział Piotr na końcu. — Tak go sobie wyobrażałem, jako młodego, dzielnego, rozważnego, a przy tym silnego jak niedźwiedź! Szkoda, że sam z nim nie porozmawiałem. — Ojczulku, on tu wróci. — Z pewnością, moje dziecko. Jest przecież przywódcą zesłańców, których oczekujemy. Większość z nich uwolnił sam, a teraz chce ich oddać pod naszą opiekę, żebyśmy im pomogli przedostać się przez granicę. — Och, biada! Akurat kozacy nabrali wobec niego podejrzeń! Nie cofną się przed niczym, żeby go tylko złapać, a przy tym cała gromada uciekinierów może wpaść im w ręce. Dobronicz kiwał głową w zamyśleniu. — Tak, sytuacja jest poważna. Jednak ufam Borodzie i wierzę, że nie popełni żadnego błędu. Chciałbym, żeby Buriaci już tu byli. — Karpala wyruszy natychmiast — powiedziała Mila. — Oczywiście. Ale w dużej gromadzie nie podróżuje się tak szybko, jak samotnie. Poza tym nasz poseł dopiero dzisiaj dotrze do niej do Wierchnieudinska, a i na powrót trzeba liczyć dwa dni. Żeby tylko w międzyczasie nie przydarzyło się nic nieprzyjemnego! Wydaje mi się, że nasza tajemnica niedługo się już utrzyma. No, w każdym razie dobrze, że nie pozostaniemy tu już długo. Do tej pory mateńka nie brała udziału w rozmowie, jednak teraz żywo zareagowała na wypowiedź męża. — A więc uda się? Sprzedasz gospodarstwo? — Tak. — A kiedy? — Prędzej, niż myślicie. Popatrzcie na konia! Pokazał na zwierzę stojące przed domem. Po obu stronach siodła zwisały obiecująco wielkie skórzane torby. Dobronicz otworzył jedną z nich. Zawierała małe, prostokątne pakieciki, oraz podłużne opieczętowane rulony. — Cóż to może być? — spytał śmiejąc się. — Pieniądze! — odparła jego żona. — Tak, żoneczko, i to bardzo dużo pieniędzy. Kupiec zapłacił mi za naszą posiadłość całe sto tysięcy rubli. — Sto tysięcy rubli? — wykrzyknęły obie kobiety. — Tak, sto tysięcy rubli! — powtórzył Piotr z zadowoleniem. — Wrócimy do ojczyzny, gdzie będziemy mogli żyć bez ciężkiej pracy i trosk. Wiecie, kogo to najbardziej zdenerwuje? — Kogo? — Naszego kochanego sąsiada, Sergiusza Propowa. — Dlaczego? — Ponieważ bardzo chciał mieć nasze dobra! — Chciał je kupić? — O nie! Na to jest zbyt chciwy i o wiele za mądry. W majątek można się także wżenić. — Wże… Mateczce słowo to uwięzło w gardle. — Ojcze! — zawołała przerażona Mila. — Czyżby ten Sergiusz Propow chciał mnie za żonę? — Tak, to jego najgorętsze pragnienie. Dowiedziałem się o tym dopiero dzisiaj. — Od kogo? — Od krawca, który szyje mu nową kurtkę. Zdradził mu w ścisłej tajemnicy, że potrzebuje tej nowej kurtki, ponieważ chce cię prosić o rękę. — Święta Mario! — Kurtka miała być gotowa na dzisiaj rano i Sergiusz już ją odebrał, z czego wnoszę, że jest gotowy do oświadczyn, dziecko. — Ale co mu odpowiesz? Chyba nie… — Jakże bym mógł? Sprzedałem już przecież naszą ziemię. Wyprowadzamy się stąd. Z tego wniosek, że nie chcę znać tego człowieka. Wejdźmy do środka! Piotr Dobronicz wniósł obie torby do środka, a matka z córką zatrzymały się jeszcze na chwilę przed drzwiami. Nagle Mila pokazała ręką na prawo, na otwarte pole, gdzie powoli zbliżał się w ich kierunku jakiś jeździec. — Mateczko, nasz sąsiad Sergiusz Propow! Jedzie do nas! Ojciec miał rację! Nie sprawia mi tym oczywiście miłej niespodzianki. Nie znoszę tego obłudnika, chętniej zobaczę ropuchę niż jego! Kobiety zniknęły we wnętrzu domu, a kilka minut później jeździec zatrzymał się przed wejściem. Propow był cienki niczym wrzeciono. Jego głowa przypominała podłużnym swym kształtem melona, a nasadzony na nią wysoki, czarny, szorstkowłosy cylinder wyglądał absolutnie dziwacznie. Pod wąskim czołem wystawał spomiędzy zielonkawych oczek nos, ostry i zakrzywiony niczym sierp. Wargi miał szerokie, na twarzy ani śladu brody, a usta pełne czarnych zębów. Długie, chude ramiona zakończone były dłońmi, z których można byłoby wystrugać jeszcze cztery inne, krzywe nogi zaskakiwały szerokimi, niezgrabnymi stopami. Postać ta tkwiła w wąskiej, czarnej sukiennej kurtce, której fałdziste poły sięgały aż do kostek. Szyję oplatał mu tak wysoki, biały krawat, że mężczyzna mógł trzymać swoją brodę jedynie w pozycji poziomej. Na stopach nosił półdługie, natarte łojem buty z cholewami, do których przymocowane były potężne, żelazne ostrogi. Ten dumny jeździec zatrzymał swego konia przed drzwiami, powoli i z godnością zlazł z siodła, przywiązał ostrożnie szkapę do palika i wszedł po schodach wiodących do drzwi domu. Tam zatrzymał się. — Dziwne! — mruknął. — Nie ma żywej duszy! Przecież już z daleka było widać, że przybywam dzisiaj w moim świątecznym ubraniu! To, że ten człowiek był najbliższym sąsiadem Piotra Dobronicza, nie oznaczało nic innego, jak to, że mieszkał od niego w odległości około dwunastu wiorst. Sądził jednak, że jako sąsiad raz na zawsze ma prawo do uprzejmego powitania już w progu. I bardzo go to gniewało, że dzisiaj nic takiego nie nastąpiło. Niezadowolony wkroczył do domu i zapukał do drzwi pokoju gościnnego. Żadnej odpowiedzi. Matka i córka pobiegły do izdebki w głębi mieszkania, aby ubrać się bardziej stosownie do okoliczności, a Piotr zaszył się na poddaszu, żeby przeliczyć pieniądze i ukryć je w skrzyni. Służące pracowały w kuchni, a parobcy przy stadzie na pastwisku. Sergiusz Propow burczał coś niezadowolony. Zapukał kolejny raz, znów na próżno. Otworzył więc drzwi i wszedł do środka. — Nie ma tu nikogo! To w najwyższym stopniu niegrzecznie! Jeżeli Mila zostanie moją żoną, wprowadzę surowe rządy. W moim domu ma być dyscyplina i porządek, uwaga i staranność. Już ja ją przyzwyczaję do spełniania każdego mojego życzenia. Uważnie rozejrzał się po pokoju i w bocznej izdebce usłyszał jakieś hałasy. — Ach, pewnie tam są! Ale okna z tej izby także wychodzą na fronton domu i na pewno mnie zauważono! Sięgnął do kieszeni surduta, wyjął z niej tabakierkę z kory brzozowej i hałaśliwie zażył tabaki. W tej samej chwili matka otwarła drzwi. — Ach, Sergiusz Propow! — powiedziała. — Witamy w naszym domu! — i wyciągnęła do niego rękę. Spokojnie schował tabakierkę do kieszeni i skłonił się w milczeniu nie podawszy jednak ręki kobiecie. — Dzień dobry, sąsiedzie! — powtórzyła. Ponownie skłonił się bez słowa nie dotykając dłoni gospodyni. — W ogóle nie wiedziałam, że tu jesteś! — kontynuowała kobieta cofając rękę. Teraz nareszcie Propow zdecydował się na odpowiedź. — Mario Piotrowna, tak mnie obraziłaś, że nigdy bym ci tego nie wybaczył, gdyby mi wieczna miłość nie nakazywała spełniać uczynków miłosiernych. Nie powitałaś mnie w chwili mojego przybycia. — Byliśmy bardzo zajęci i nie zauważyliśmy, kiedy przyjechałeś. — Coś takiego nie mogło ujść waszej uwagi! — zganił ją. — Jestem wiernym przyjacielem tego domu, lecz jeśli zdarza się coś takiego, należy strząsnąć pył ze stóp i odejść. — Sergiuszu Propow, jesteś niesprawiedliwy! Skąd mamy wiedzieć, kiedy ci przyjdzie ochota na odwiedzanie nas? Jak możesz wymagać, żebyśmy stali przy oknie i czatowali na twój przyjazd? Słowa te wypowiedziała z pewną dozą niechęci, co ponownie rozgniewało Propowa. Wyjął swoją tabakierkę, zażył kolejną szczyptę tabaki i zmarszczył czoło. — Mario Piotrowna, kobiecie nie godzi się w taki sposób przemawiać do mężczyzny. Kobieta musi być zawsze skromna i uprzejma, a ty nie okazałaś ani jednego, ani drugiego przymiotu. Poskarżę się na ciebie. — Nie będę ci w tym przeszkadzać. Właśnie nadchodzi mój mąż, więc zaraz możesz złożyć zażalenie. Dobronicz wszedł do pokoju uprzejmie pozdrawiając gościa. Ale Propow skłonił się tylko nieznacznie odpowiadając chłodno i z rezerwą na uprzedzająco grzeczne powitanie gospodarza. — Piotrze Dobroniczu, znasz mnie. Wiesz, że jestem jednym z najzamożniejszych i najbardziej szanowanych mieszkańców tej okolicy, a oprócz tego twoim najbliższym sąsiadem. Mam więc pewne prawo do tego, aby traktowano mnie z należytymi względami. Dlaczego tak się nie stało? — Czyżbyś został zlekceważony? — Tak. Przybyłem tutaj konno i nikt nie wyszedł mnie powitać. Ktoś musiał mnie przecież widzieć, a jeżeli nie, to powinniście dawać pilniejsze baczenie na to, czy nie nadjeżdżam! Podczas przemowy Sergiusza wyczerpała się cierpliwość gospodarza. — Zachowujesz się tak, jakbyś był generalnym gubernatorem wschodniej Syberii. Nawet car nie mógłby od nas wymagać, żebyśmy go oczekiwali, kiedy nie zapowie swojej wizyty. Twoje zachowanie jest po prostu grubiańskie i bezwzględne. Mam nadzieję, że się to więcej nie powtórzy. Sergiusz Propow zrobił minę, jakby usłyszał coś absolutnie niepojętego i wytrzeszczył oczy na Piotra. — Mówisz po… poważnie? W takim razie nie masz pojęcia, po co właściwie przyjechałem? — Nie. — A więc sprawa, dla której tu przybyłem, stanowi dla ciebie wielkie szczęście. — To mnie cieszy. Czy mogę się dowiedzieć, co cię do nas przywiodło? Sergiusz Propow usiadł powoli i uroczyście, znów wyjął tabakierkę i z miną jak najbardziej uroczystą kręcił ją w palcach. — Wiesz, co jest napisane w pierwszej księdze Mojżesza? — Historia stworzenia. — Tak jest. Czytamy w niej, że Bóg stworzył człowieka, oczywiście najpierw mężczyznę. Potem rzekł Bóg: „Niedobrze, że człowiek jest sam”. Dlatego stworzył także kobietę, jako dodatek, z czego każda kobieta powinna wyciągnąć naukę, że mężczyzna stoi ponad nią. Mimo to nie da się zaprzeczyć, że mężczyzna potrzebuje kobiety. Nie sądzisz? — Zgadzam się! — Ja także doszedłem do tej konkluzji i postanowiłem wziąć sobie kobietę. — Dobrze czynisz. — Nie dokonałem mojego wyboru kierując się względami, jakie być może powodują innymi ludźmi na tym świecie. Chcę z moją żoną wieść życie bogobojne, z harfami, cymbałami i psałterzem. Lecz chciałbym także, aby jej widok stanowił rozkosz dla moich oczu. Dlatego postanowiłem wybrać taką, która nie jest brzydka. — Postępujesz bardzo słusznie. — Nie powinna być także biedna, żeby mogła spełniać uczynki miłosierne, kiedy zajdzie taka potrzeba. — I to także jest godne pochwały. — Dalej powinna być gospodarna, a ta, o której myślę, jest taka. — W takim razie życzę ci szczęścia. — Dziękuję. Mężczyźni potrząsnęli sobie dłonie, a następnie Propow podał rękę także gospodyni. — Kobieta nie ma wprawdzie absolutnie prawa do zabierania głosu w takiej sprawie — rzekł przy tym łaskawe, — ale lubię być uprzejmy i dlatego zapytam, czy ty także się cieszysz. — Oczywiście napawa mnie to radością, że dostaniesz taką żonę, — odparła Maria Piotrowna. — I również życzę ci szczęścia. Kiedy ogłosisz zaręczyny? — Jeszcze dzisiaj! — Ale czy to taka wielka tajemnica, kto jest twoją wybranką? Powiedz nam! — poprosił Piotr. Sergiusz Propow aż upuścił kapelusz i klasnął w ręce. — O święta naiwności, oni nie wiedzą! — Co to ma znaczyć, sąsiedzie? Jesteś jakiś dziwny. — I mam ku temu powód. Ty sam masz zostać moim teściem! Dobronicz zrobił zdziwioną minę. — Ja? Twoim teściem? O tym nie powiedziałeś jeszcze ani słowa. — Czy to było konieczne, żebym wymieniał twoje nazwisko? To przecież oczywiste, że myślałem o tobie. Sądziłeś może, że ubrałem mój nowy surdut tylko po to, żeby zaprosić cię na moje zaręczyny? — Aha, więc to tak! Chcesz moją córkę Milę? To ona ma zostać twoją żoną? — Tak. Posiada wprawdzie swoje wady, ale przy Bożej pomocy wkrótce je z niej wypędzę. Będę, tak jak napisane jest w Piśmie Świętym, traktował ją rózgą, tak że uszlachetniona cierpieniem dojdzie u mego boku do wiecznej szczęśliwości. — Czy aby wiesz na pewno, że właśnie u twego boku zechce doczekać się tej błogiej chwili? — Nawet jeżeli nie zechce, będzie musiała. Potrafię ją do tego zmusić. Daj mi tylko swoją zgodę, a resztę pozostaw mnie! — Wyrażę moją zgodę tylko pod tym warunkiem, że Mila naprawdę kocha tego, kto ją pragnie pojąć za żonę. — Piotrze Dobroniczu, co z ciebie za ojciec, co z ciebie za mężczyzna! Gospodarz wstał z sofy, założył ręce do tyłu i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem, żeby nieco zapanować nad swoją niechęcią. Natomiast jego żona nie była już w stanie opanować swojego gniewu. Twarz jej się zaczerwieniła, nie mogła złapać tchu. Piotr zauważył to i próbował ją uspokoić. — Bądź cicho, mateńko! Porozmawiam jeszcze z sąsiadem. Przyprowadź tu Milę! Niech sam jej powie, czego od niej żąda i niech mu da odpowiedź. Kobieta wyszła i zawołała córkę. Drzwi do sąsiedniej izdebki były lekko uchylone, tak że Mila wszystko słyszała, ale nie dała nic po sobie poznać. — Witam, Sergiuszu Propow — powiedziała swobodnie wchodząc do pokoju nie podając mu jednak ręki. Kilka sekund obserwował ją w milczeniu. — Mila, dzisiejszy dzień będziesz błogosławić do późnej starości, — rzekł w końcu. — To bardzo szczęśliwy dzień dla ciebie. Twarz Mili przybrała niezrozumiały dla Propowa wyraz gniewu pomieszanego z szelmostwem. — Dlaczego miałby być dla mnie szczęśliwy? — spytała uprzejmie. — Ponieważ to dzień twoich zaręczyn. — Nic jeszcze o tym nie wiem. — Bo to dla ciebie niespodzianka, mój gołąbku. Postanowiłem ożenić się z tobą! — Ach, postanowiłeś, mój dobry sąsiaduniu? Och, jakże mi ciebie żal! — Żal? Dlaczego? — Ponieważ nic nie będzie z twojego postanowienia. — Dlaczego nic? Zamiast odpowiedzieć na pytanie Mila ujęła Propowa pod ramię i popchnęła go w stronę lustra. Propow przejrzał się w nim i potrząsnął głową. — Co to ma znaczyć? — spytał. — Powiedz mi, czy podobasz się sam sobie. — Oczywiście! — W takim razie, Sergiuszu Propowie, masz bardzo zły gust. Twoja twarz wygląda, jakby przeleżała dziesięć lat w kiszonej kapuście. Twoja postać nadaje się jedynie do płoszenia wron. Twój głos brzmi jak skrzypienie kół od wozu, a twoje ręce są niczym łopaty. Jesteś najbrzydszym mężczyzną, jakiego znam. Jak w ogóle mogłeś pomyśleć, że zechcę cię za męża? Odejdź stąd i nie ośmieszaj się! Nikt nigdy nie powiedział czegoś takiego zacnemu Propowowi. Aż zesztywniał z przerażenia i oburzenia. Chciał coś powiedzieć, ale nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Dopiero po chwili wystękał: — Mario Piotrowna… Piotrze Dobroniczu… słyszycie… co twierdzi… wasza córka? — Słyszeliśmy — przyznał rozbawiony Piotr. — To, co powiedziała wasza córka to dla mnie straszliwa obraza! — Tak? — wybuchnęła dziewczyna. — A cóż innego zawierały twoje słowa? Masz wysokie mniemanie o swojej piękności, a jesteś brzydki. Uważasz się za pobożnego, a jesteś obłudnikiem! Zachowujesz się, jakbyś był najlepszym boskim sługą, a masz najgorsze wady, jakie tylko mogą tkwić w człowieku! Żądasz, żeby cię traktowano jak istotę wyższą, a przy tym jesteś po prostu nikczemnikiem! Oto masz moją odpowiedź. Skończyłam z tobą. Mila odwróciła się od niego, wyszła do izdebki obok i zaryglowała za sobą drzwi. Odrzucony konkurent z trudem łapał powietrze i przewracał małymi oczkami, jakby go mordowano. — Mnie coś takiego! Mnie coś takiego! — wykrztusił. — Słyszeliście? — Oczywiście — odparł Piotr. — I stoicie tak spokojnie? — A cóż innego możemy zrobić? — Ukarać ją rózgą! Biblia mówi, że ojciec kochający swoje dziecko nie powinien szczędzić rózgi. — W takim razie twojemu ojcu nie powinienem szczędzić ciężkich wyrzutów. — Jak to? Co mój ojciec ma z tą sprawą wspólnego? Był świątobliwym człowiekiem, który… — … za mało używał rózgi. Gdyby cię rzeczywiście wychowywał przy jej pomocy, to dzisiejsza gorzka lekcja zostałaby ci oszczędzona. Sergiusz ciągle jeszcze oddychał z trudem. — Co? — wrzasnął z wściekłością. — Człowieku i ty chcesz być moim sąsiadem? Do tej pory uważałem cię za pobożnego, wierzącego człowieka, ale ty jesteś antychrystem, wężem, któremu zdepczę głowę! Obraziliście mnie, jednak uzbroję się w cierpliwość i zaczekam, aż wybije moja godzina, a ona nadejdzie, nawet o wiele prędzej, niż myślicie. Teraz opuszczam na zawsze wasz dom. Jesteście dziećmi diabła! Nie chcę mieć z wami nic więcej do czynienia! Wybiegł tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to postawa pełna uroczystej godności, którą ciągle jeszcze usiłował zachować. Ostrożnie dosiadł swojej szkapy i powoli ruszył w drogę powrotną przemyśliwując, jak najlepiej zemścić się na tych, którzy go tak straszliwie obrazili. Zaskakująco szybko nadarzyła się ku temu wyśmienita okazja. Posiadłość Dobronicza pozostawił już daleko w tyle, jego koń biegł kłusem po ziemi porośniętej trawą, a po jego prawej ręce znajdowały się gęste zarośla ciągnące się aż do brzegów Komarzej Rzeki. Z tamtej strony usłyszał prychanie konia, a wkrótce po tym z zarośli wyłonił się jeździec. Był to wachmistrz kozaków, któremu w międzyczasie udało się odnaleźć swojego konia. Propow i kozak nie lubili się nawzajem. Chociaż żaden z nich nigdy ani słowem nie wspomniał o Mili, jednak zdawali sobie sprawę z tego, że jeden drugiemu stoi na przeszkodzie. Dlatego też, kiedy wachmistrz natknął się na konkurenta, nie miał absolutnie przyjaznej miny. Wręcz przeciwnie, natychmiast skorzystał z okazji, żeby mu dokuczyć. Zatrzymał więc swego konia tuż przed Propowem, co też zmusiło tego ostatniego do zatrzymania się. — Ej, wracasz chyba od swojego przyjaciela Piotra Dobronicza? Pytanie to nie bardzo pasowało odrzuconemu konkurentowi. — Kim jestem? Przyjacielem Piotra Dobronicza? — Może chcesz się tego wyprzeć? — Chciałbym zobaczyć takiego, kto mógłby stwierdzić, że jestem przyjacielem tego przeklętego człowieka! — Tak, ale jego córeczka z pewnością nie jest ci wstrętna! — Kto ci to wmówił? Wachmistrz obserwował Sergiusza Propowa nieufnie i badawczo, a po jego twarzy przemknął uśmieszek zdradzający, jak bardzo ucieszyła go porażka napotkanego. — Nikt nie musiał mi tego wmawiać. Mam przecież dwoje zdrowych oczu. Myślisz, że nie zauważyłem twoich spojrzeń, którymi pochłaniasz dziewczynę, kiedy tylko przyjdziesz tam w gości? Sergiusz roześmiał się ponuro. — Nawet gdyby jej ojciec oddawał mi ją na żonę, nie wziąłbym jej! Powiedział to tak lekceważąco, a minę miał tak oburzoną, że wachmistrz natychmiast poznał, że mężczyzna nie mówi prawdy. Pokiwał głową i obserwował go z ukosa. — Sergiuszu Propow, ty przecież masz na sobie nowy surdut! A do tego rękawiczki! Dzisiejszy dzień musiał być dla ciebie bardzo uroczysty, myślę nawet, że chodziłeś w konkury! — postukał się nagle w czoło i roześmiał złośliwie. — Ach, prosiłeś dzisiaj o rękę Mili, a ona odprawiła cię z kwitkiem? — Co cię to obchodzi? Sergiusz Propow chciał ruszyć dalej, ale kozak złapał go za ramię i przytrzymał. — Stój, stój, przyjacielu! Tak szybko nie pozbędziesz się mnie! Dokąd jedziesz? — Do domu, przez rzekę. — Pojadę z tobą kawałek. Obaj mężczyźni udali się milcząc w kierunku, w którym zmierzał uprzednio Propow. Jakiś czas wachmistrz obserwował ukradkiem swego towarzysza. — Miałem rację? — dopytywał się. — Byłeś u Piotra Dobronicza, a ten odrzucił twoją prośbę o rękę Mili? — Nie będę zaprzeczał. On i tak wszędzie to rozpowie. — A więc jednak! Jakie właściwie miał powody, żeby odrzucić konkury tak wspaniałego mężczyzny? Jesteś przecież bogaty i szanowany! Czyżby ten osioł uważał się za zbyt dobrego na twojego teścia? Stopniowo Sergiusz Propow rzeczywiście zaczynał wierzyć, że kozak szczerze z nim rozmawia. — Gdybym nie był wiernym synem Kościoła, zobowiązanym do pielęgnowania tak pięknych cnót, jak pokora i przebaczanie, to miałbym wszelkie powody ku temu, aby przysiąc zemstę temu człowiekowi! — przyznał w końcu. — Choćby mi teraz rzucał dziewczynę na szyję, i tak bym jej nie chciał! Wiem, że ty także jesteś jej przychylny i nie będę stał ci na drodze. Możesz się o nią starać. — Wolę z tego zrezygnować. — Dlaczego? — Bo, powiedziała mi, że mnie nie lubi. A więc obaj dostaliśmy kosza. Powinniśmy zjednoczyć nasze siły i obmyślić wspólną zemstę. — Zemstę? Nie, nie chcę zemsty. Dobry chrześcijanin nie jest mściwy, ale też nie będzie kładł przeszkód na drodze sprawiedliwości bożej. — To jedno i to samo. Nie kłóćmy się o puste słowa! Masz moją rękę! Od dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi i zastanowimy się, jakiego spłatać figla tej głupiej pannicy i jej zarozumiałemu ojcu. Wachmistrz podstawił Sergiuszowi dłoń, a ten przybił. — Masz rację — powiedział Propow. — Pobłażliwość byłaby w tym wypadku grzechem. A więc zjednoczmy się. Dwóch takich jak my, znajdzie odpowiednią drogę do celu. — Myślę, że znasz już tę drogę. Czy Piotr Dobronicz nie wtajemniczył cię w sprawy związane z „biednymi ludźmi”? Zawsze myślałem, że jesteś jego potajemnym wspólnikiem. — Ani mi to w głowie. Wprawdzie podejrzewam go o udzielanie pomocy uciekinierom, ale nigdy nie dowiedziałem się nic pewnego. — Tak! Tym razem nie potrwa to długo i znajdę pewne dowody. Dzisiaj na przykład był u niego ten osławiony łowca soboli, Aleksy Boroda. Kozak opowiedział Propowowi przebieg wydarzeń w obejściu Dobronicza, upiększając oczywiście rolę, jaką w nich odegrał. — Boroda — kontynuował, — nie mógł daleko uciec, ponieważ już po kwadransie odnalazłem mojego konia. Mądre zwierzę biegło po prostu tam, gdzie mnie pozostawiło. — Mam pomysł, który może nie jest taki zły: Z twojej opowieści wynika, że Boroda ukrywa się gdzieś w pobliżu. Nie chcesz go złapać? — Co za pytanie! Za jego głowę wyznaczono tysiąc rubli! — Możesz je zarobić. — Spróbuję. Mam już gotowy plan. — Możesz mi go zdradzić? — dopytywał się Propow. — Nabrałem do ciebie zaufania, dlatego nie będę przed tobą niczego ukrywał. Wiem, że Borodę można znaleźć u Piotra Dobronicza. Przybył do niego po pomoc i prawdopodobnie wróci, chociaż przyłapałem go i przepędziłem! — Nawet na pewno. I to w nocy. — Tak jest. A to stworzy nam wyśmienitą okazję, żeby pojmać także Dobronicza. Przygotuję się na przyjęcie Borody i w tym celu umieszczę w obejściu moich kozaków. Złapiemy go, jak tylko się pojawi. — Ten przebiegły Boroda na pewno to zauważy. Oprócz tego musisz wziąć pod uwagę, że Dobronicz z pewnością zawiadomi go jakoś o grożącym niebezpieczeństwie. A więc Dobronicz sam nie może wiedzieć, że jego folwark znajduje się pod nadzorem. — Oczywiście masz rację, — przyznał wachmistrz. — A widzisz. Myślę sobie, że Boroda zakradnie się w nocy. Znasz tę małą izdebkę, w której oknie zazwyczaj pali się światło? — Tak. Dobronicz stawia tam zawsze coś do jedzenia i picia. — Na pewno Boroda będzie chciał porozumieć się z Dobroniczem i przypuszczam, że wejdzie przez to okienko. A kiedy znajdzie się już we wnętrzu domu, z łatwością obudzi Dobronicza, żeby z nim porozmawiać. — Ach, na tym chciałbym go przyłapać! Ale jak się do tego zabrać? — To już moje zmartwienie. Znam ten dom. Obok tej izdebki z wiecznie zapalonym światłem znajduje się wędzarnia i tam się schowamy. — My? Ty też? — Oczywiście. Pomyśl tylko. Przecież w pojedynkę nie dasz rady Borodzie. — Wziąłbym ze sobą kilku kozaków. — Miejsca jest tylko na dwóch, a oprócz tego musiałbyś podzielić się z nimi nagrodą. Ale we dwóch mamy dość siły, żeby pokonać Borodę. Dobrze się uzbroimy, a cała suma będzie należała do ciebie. — Skoro tak, to zgadzam się. — Gdzie i kiedy się spotkamy? — Tuż po zapadnięciu zmroku, w jakimś miejscu, które nie rzuca się w oczy… Czekaj no! Znasz może tę ogromną jodłę rosnącą przy skale, tu gdzie się schodzi do jeziora? Najlepiej nadawałaby się na punkt zborny. — Oczywiście. To przecież najwyższe drzewo w promieniu stu wiorst. — Tam się spotkamy godzinę po zapadnięciu ciemności. To wypadnie około godziny dziewiątej. — Dobrze. A więc do wieczora! Oto i rzeka! Muszę się pośpieszyć, jeśli o czasie chcę być przy jodle. — Nie każ mi na siebie czekać, Propow! I nie przyprowadzaj ze sobą konia, tylko uwiąż go gdzieś po drodze! Mógłby nas zdradzić. Obaj mężczyźni dotarli na brzeg Selengi, która tutaj u ujścia do Bajkału rozlała się na znaczną szerokość i głębokość. Wprawdzie Sybirak absolutnie nie boi się przepłynąć rzeki na koniu, jednak za każdym razem jest potem mokry, a tego stara się unikać. Dlatego Piotr Dobronicz, do którego należała ta ziemia, kazał zbudować tratwę, skradającą się z mocnych, porządnie zbitych pali, przesuwających się od jednego brzegu do drugiego przy pomocy liny, która po jednej i po drugiej stronie przymocowana była do przybrzeżnych skał. Propow wjechał na tratwę i zsiadł z konia, żeby ciągnąć linę, lecz zanim osiągnął środek nurtu, ujrzał dwóch jeźdźców, którzy jak się wydawało również chcieliby skorzystać z przewozu. Kozak zatrzymał się jeszcze na lewym brzegu rzeki. Kiedy zauważył tych dwóch, postanowił, jako że podejrzliwość stała się jego drugą naturą, zaczekać na nich. Teraz Sergiusz Propow osiągnął drugi brzeg. Jednego z jeźdźców znał bardzo dobrze. — Gisa, to ty? — powitał go. — Jak się tu znalazłeś? Był to rzeczywiście Gisa, stary Buriat, którego Karpala dała swojemu ukochanemu w charakterze przewodnika. A tym drugim był Gotfryd von Adlerhorst, zbiegły kozak Numer Dziesięć. Nie nosił teraz rzecz jasna munduru, lecz ubiór buriacki, który Gisa zdobył dla niego gdzieś po drodze. — Tak, to ja, Sergiuszu. Co u ciebie słychać? — Wszystko w porządku. Ale czego tu szukasz sam, albo raczej ze swoim towarzyszem, tu nad Koniarza Rzeką? — Prowadzę tego człowieka do Piotra Dobronicza. — Tak, tak! A po co? — Braciszku, nie mamy czasu na pogawędki. Dowiesz się, jak przyjdziesz do Piotra Dobronicza. Jesteś przecież jego bliskim przyjacielem. — Byłem! — Braciszku, braciszku! Pokłóciłeś się z nim? Dlaczego? — On ci opowie. Ja też nie mam czasu na pogaduszki. Żegnaj! — Powiedz mi jeszcze, kto tam stoi na drugim brzegu! Moje oczy już nie dowidzą. Wygląda na kozaka. — I jest kozakiem. To wachmistrz Jeroszkin z górnej stanicy. Obawiasz się go? — dorzucił podejrzliwie, ponieważ Gisa nie zapanował nad swoją miną i na dźwięk tego nazwiska jakiś skurcz przebiegł mu po twarzy. — Obawiać się? — powiedział Buriat. — Dlaczego miałbym się bać tego wachmistrza? Wiesz przecież, że nie jestem wrogiem żadnego człowieka. — Tak, ale najbardziej przyjaźnie ty jesteś usposobiony chyba do „biednych ludzi”, braciszku. Strzeż się! A teraz żegnaj! Po tych słowach Propow wsiadł na swoją szkapę i odjechał, nie omieszkawszy uprzednio przyjrzeć się dokładnie Gotfrydowi von Adlerhorst. — Niebezpieczny człowiek! — szepnął Gisa Niemcowi patrząc za oddalającym się Sergiuszem. — Mimo to nie martwi mnie bardzo. Jeśli mam wątpliwości, to tylko z powodu tego kozaka po drugiej stronie rzeki. To tęgi granicznik, dzień i noc w siodle, niezmordowany, przebiegły, podstępny, a przy tym zawsze przyjazny. — Zaczekamy tu, aż odjedzie? — Jak chcesz. — Nie sądzę, byśmy dobrze zrobili. Jeżeli będziemy zwlekać, może pomyśleć, że mamy jakiś powód, żeby się go bać. I dopiero wtedy nie pozbędziemy się go. — To prawda. Będzie jednak z tobą rozmawiał i wypytywał cię. Co mu odpowiesz? — Że jestem rolnikiem z okolic Jekatierinburga i chciałbym tu nabyć ziemię. — A jeżeli zapyta o zezwolenie na podróż? — Pozostaw to mnie! Mężczyźni wprowadzili konie na tratwę i ciągnąc za linę zbliżali się powoli do drugiego brzegu. W KRYJÓWCE ZESŁAŃCÓW Wprawdzie Gisa powiedział Propowowi, że jego oczy są już słabe, jednak w rzeczywistości widział jeszcze bardzo ostro i natychmiast rozpoznał wachmistrza. Przez zasięgnięcie informacji chciał się tylko przekonać o trafności swojej obserwacji. Kiedy przywiązali wreszcie prom i ponownie dosiedli koni, aby wyruszyć wzdłuż nadbrzeżnych zarośli, zachowywał się jak najbardziej naturalnie. Także po Gotfrydzie nie było widać najmniejszego zaniepokojenia. Nawet gdyby się wydało, że jest zbiegłym więźniem, nie obawiał się, ponieważ był przygotowany na podjęcie walki ze swymi prześladowcami. Tym mniejszą trwogę wzbudzał w nim jeden wachmistrz. Twarz kozaka nie wróżyła nic dobrego. Zmierzył jeźdźców ostrym, badawczym spojrzeniem, po czym zwrócił się do Gisy: — Ty tutaj? Czego tu znowu szukasz? — Czego tu szukam? Oczywiście komarów — zażartował Gisa. — Cóż innego mógłbym znaleźć nad Komarzą Rzeką? — Milcz! — ofuknął go Jeroszkin. — Z wachmistrzem kozaków jego majestatu cara Rosji nie rozmawia się tym tonem. Pytam jeszcze raz: po co tu przyjechałeś? O ile mi wiadomo, twoi pobratymcy koczują jeszcze koło Wierchnieudinska. — Tak, moi współplemieńcy obozują tam wprawdzie, jednak ja, jak widzisz, znajduję się tutaj. Powiedz, czyżbym nie był dla ciebie wolnym człowiekiem? Nie wolno mi pojechać, dokąd mi się podoba? — Wolno ci. Ale inni nie są wolni, a kto podróżuje z podejrzanymi ludźmi, sam ściąga na siebie podejrzenia. — Nie rozumiem. Czyżby twoje słowa odnosiły się do tego pana? To on jest podejrzany? — Pan? To ma być pan? — szydził wachmistrz. Z tymi słowy tak naparł koniem na tamtych dwoje, że w razie konieczności Adlerhorst mógłby uciekać tylko do rzeki. — Czy mogę się dowiedzieć, kim jesteś? — spytał go wachmistrz niecierpliwie. — Jestem kupcem i rolnikiem z Jekatierinburga. — Twoje nazwisko? — Skobelew. — K’czortu! Masz bardzo sławne nazwisko! Ale mylisz się, jeżeli sądzisz, że cię nie znam. — Możliwe, że widziałeś mnie kiedyś w Jekatierinburgu. — Tam? O nie! Niedawno mój sotnik wysłał mnie do Wierchnieudinska z listem do rotmistrza Rapnina. I wtedy cię widziałem. Siedziałem w szynku, a ty przechodziłeś mimo. Pokazano mi ciebie i opowiedziano, że uratowałeś Karpalę, córkę, księcia Buriatów przed śmiercią przez utopienie. Jesteś kozakiem. — Ja? Kozakiem? — Gotfryd udawał zdumionego. — Czyżbym miał rysy twarzy syberyjskiego kozaka? Popatrz tylko na mnie! A Europejczycy służą jedynie w randze oficerów. Gdybym był kozakiem, musiałbym nosić mundur oficera, a wtedy nie dawałbym ci się tak cierpliwie przesłuchiwać. — Braciszku, nie gorączkuj się! Są Europejczycy, którzy służą jako kozacy bez stopnia oficerskiego. To zesłańcy. I takim właśnie zesłańcem jesteś ty. — To śmieszne. — Zaraz zniechęcę cię do śmiechu. Nawet nie masz nazwiska, jedynie numer. Jesteś nikim innym, jak Numerem Dziesiątym! Do tej pory Gotfryd zachowywał spokój, jednak teraz wybuchnął. — Sądziłem, że pozwalasz sobie względem mnie na żarty, teraz widzę wyraźnie, że mówisz poważnie. Wypraszam sobie podobne insynuacje! — Oho! Wyprasza sobie! Co ci wpadło do głowy? Skoro ty tak do mnie, porozmawiam z tobą innym tonem! Jesteś moim więźniem i pojedziesz ze mną do stanicy. A więc Gotfryd miał się udać do stanicy, a jak się już tam znajdzie, będzie to oznaczało koniec jego ucieczki. Już chciał sięgnąć po broń, kiedy Gisa zauważył jego zamiar i natychmiast podjął próbę ratowania swego podopiecznego podstępem, a nie siłą. — Braciszku, mogę cię zapewnić, że się mylisz — rzekł spokojnie do wachmistrza. — Ty? Twoje zapewnienie nie ma dla mnie żadnej wartości. — W takim razie wymienię innego człowieka, którego słowo więcej znaczy. To Piotr Dobronicz. On zna tego pana. Spytaj go sam! To była wskazówka dla Gotfryda. Zrozumiał natychmiast, że musi powołać się na Piotra Dobronicza. Ale co ten na to powie? Nie ma przecież o niczym pojęcia. Kozak uśmiechnął się drwiąco. — Milcz! Co mnie obchodzi Dobronicz? Nie mam czasu. Pojedziecie ze mną prosto do stanicy! Gotfryd wyprostował się w siodle i spojrzał na kozaka. — Znasz przepisy i regulamin służby? Skoro ci mówię, że Piotr Dobronicz może poświadczyć moją tożsamość, to masz mnie do niego zaprowadzić. Zrozumiano? — Jak mi się będzie podobało! Ale nie mam na to ochoty i nie zrobię tego. Naprzód! Tym samym próba Gotfryda nadania sprawie pożądanego kierunku spaliła na panewce. Posłał prędko pytające spojrzenie do Gisy, a ten mrugnął do niego, jakby chciał powiedzieć: pozwól, teraz moja kolej! Gisa złapał lewą rękę kozaka, którą ten trzymał cugle. — Nie tak gwałtownie, braciszku! — ostrzegł go. — Pomyśl o dobrych naukach, które w mojej obecności przekazywał wam kiedyś dowódca stanicy! — Co masz na myśli? — Chciałbym ci przypomnieć ten przypadek sprzed dwóch lat, kiedy to grupa zesłańców uciekła przez granicę. Zaniedbaliście wtedy zapewnienie sobie pomocy ze strony ludności. Dlatego otrzymaliście nakaz unikania podobnych błędów w przyszłości. Wachmistrz warknął coś w odpowiedzi i uznał się za pokonanego. — Niech ci będzie! A więc naprzód, do Dobronicza! Mężczyźni ruszyli, z przodu kozak tuż obok Gotfryda, a Buriat za nimi, rozmyślnie pozostając coraz bardziej w tyle. — Pośpiesz się! Nie mam czasu! — pokrzykiwał na niego kozak. — Nie mogę. Mój koń okulał. — W takim razie dogonisz nas później! Nie mam ochoty czekać na ciebie. Tego właśnie chciał Gisa. Jego podstęp powiódł się. Kiedy tylko obaj jadący przodem zniknęli za zaroślami, szybko zboczył z dotychczasowego kierunku. Okazało się, że jego koń wcale nie kuleje. Galopem zatoczył luk i pognał do zagrody Dobronicza. Gospodarz stał akurat przed domem i kiedy zobaczył jeźdźca, pozdrowił go serdecznie. — Gisa, to ty? Witaj! Co cię znów do mnie sprowadza? — Przyprowadzam ci uciekiniera, kozaka Numer Dziesięć z Wierchnieudinska! Posyła go Karpala. Nad rzeką zatrzymał nas wachmistrz Jeroszkin. Numer Dziesiąty podał się za kupca i rolnika z Jekatierinburga i powiedział, że go znasz. — Dobrze! Jak mam się do niego zwracać? — Nazywa się Skobelew, krewny generała. — A imię? — Nie powiedział. — Będę mu mówił Dymitr, — Dobrze. A teraz muszę jak najszybciej stąd zmykać. — Jak to się stało, że przyjechałeś sam? — Powiedziałem, że mój koń kuleje, dlatego zostałem z tyłu i niepostrzeżenie obrałem inną drogę. Teraz wracam do nich. I jeszcze jedno, o mało nie zapomniałem: Karpala go kocha. Powiedziawszy to Gisa popędził z powrotem. Kiedy Piotr chciał wejść do domu, tuż za nim pojawiła się Mila i zdążyła jeszcze usłyszeć ostatnie słowa Gisy. — Karpala go kocha? — spytała zdziwiona. — Kogo? — Zesłańca, którego Gisa zaraz tu przyprowadzi. — Mój Boże! Ojczulku, kochany ojczulku, musimy go uratować! — Oczywiście! Wejdź do środka! Chcę przygotować ciebie i matkę na jego przyjęcie. Niedługo potem przycwałował wachmistrz z Gotfrydem. Po minie kozaka widać było, że ciągle mu jeszcze nie dowierzał i trzymał się uderzająco blisko jego boku. — Heda! — zawołał Jeroszkin. — Piotrze Dobroniczu! Wychodź! Najpierw jednak ukazała się Mila. — Czego chcesz? — spytała krótko. — Czy twój ojciec jest w domu? — Tak, w swoim pokoju. — To go zawołaj! Muszę z nim porozmawiać. — Zaraz. Już miała zawołać ojca, gdy wtem zatrzymała się zdziwiona, popatrzyła na Gotfryda i jakby radośnie zaskoczona zrobiła krok w jego kierunku. — Czy ja dobrze widzę? To przecież nasz dobry Dymitr Skobelew! Chyba się nie mylę? Gotfryd zdumiał się niemało, lecz nie dał nic po sobie poznać, tylko zeskoczył z konia, podbiegi do niej i uścisnął jej obie dłonie. — To ja, kochana siostrzyczko! A więc pamiętasz mnie jeszcze? — Jakże mogłabym cię zapomnieć! I ty też od razu mnie poznałeś? — Rozumie się. Kto raz zobaczył piękną twarzyczkę Mili Dobronicz, nigdy jej nie zapomni! Adlerhorst znał jej imię, ponieważ Gisa o niej mówił. Kozak pytał ojej ojca, więc dziewczyna musiała być córką Dobronicza. Nie mógł się mylić. — Wejdź do środka! — odparła i chciała go pociągnąć za sobą. Wachmistrz Jeroszkin przypatrywał się jej ponuro. — Zatrzymaj się! — zawołał. — Nie tak szybko. Ten człowiek jest moim więźniem. To uciekinier. — Co ci przyszło do głowy? To nasz drogi Dymitr Skobelew. Chodź tu, mateczko i spójrz, kto do nas przyjechał! Maria Piotrowna wyszła przed dom. Wyciągnęła do Gotfryda obie ręce. Jej dobra twarz lśniła z radości. — Dymitr Skobelew, moje serduszko, mój synek! Ty tutaj? Co za niespodzianka! Któż mógł się czegoś takiego spodziewać! Gdzie mój ojczulek, mój mężunio? Muszę go zaraz zawołać! Pośpieszyła z powrotem do domu i po chwili wróciła z mężem. — Tam, to on! Teraz chyba mi uwierzysz, mój Piotrusiu! Twarz Piotra wyrażała radosne zdumienie. — Na Boga, to on! — wykrzyknął. — Gdy moja żoneczka przyniosła mi tę wiadomość, sądziłem, że to niemożliwe. Dymitr, mój synku, pójdź w me ramiona! Uścisnął Gotfryda, pocałował go w czoło i spytał: — Jak się czuje twój ojczulek? — Dobrze! — A mateńka? — Bardzo dobrze. Chcą doczekać końca jarmarku w Wierchnieudinsku i kupić jeszcze coś niecoś. Mnie wysłali przodem, żebym was powiadomił o ich przyjeździe. — Co ty mówisz, serdeńko! Co za radość! Jesteśmy zachwyceni! Wejdź do środka! — Nie mogę. Ten tutaj zabronił mi. — Ten? — spytał Piotr mierząc ostrym wzrokiem wachmistrza Jeroszkina. — Dlaczego? — Jestem według niego uciekinierem z Wierchnieudinska, zbiegłym kozakiem Numer Dziesięć, albo Jedenaście i jego więźniem! — Kto mu to wmówił? Czyś ty oszalał, wachmistrzu? Jeroszkin nie wiedział, co ma odpowiedzieć, ponieważ sposób, w jaki powitano tutaj rzekomego Skobelewa dowodził wyraźnie, że rzeczywiście jest tym, za którego się podawał. Najwidoczniej zaszła jakaś pomyłka. Wachmistrz zauważył, że przegrał, lecz bał się wyśmiania i gorączkowo szukał wyjścia z kłopotu. W końcu znalazł powód do aresztowania tego mężczyzny. — Nie ma mowy o szaleństwie — powiedział ponuro. — Nawet jeżeli się pomyliłem, to jemu nie wolno rzybierać w rozmowie ze mną, przedstawicielem carskiej policji takiego tonu, jakby był jednym z wielce oświeconych wielkich książąt, a ja jego stajennym. Mimo wszystko muszę go aresztować. Musi ponieść karę. W tym momencie pojawił się Gisa. Szedł piechotą, ciągnąc za sobą konia. Gospodarz skorzystał z okazji, żeby odwrócić nieco gniew wachmistrza. Podszedł więc kilka kroków do przybysza i spytał: — Czy to nie Gisa, nasz przyjaciel? Ale przecież niedawno nas opuściłeś? Jak to się stało, że znów znalazłeś się nad Komarzą Rzeką? Mówiąc to Piotr Dobronicz podał Buriatowi rękę i uścisnął go serdecznie. Żona i córka powitały go równie wylewnie, podczas gdy Jeroszkin obserwował podejrzliwie całą tę scenę. — Spytaj tego tam! — odparł Gisa i wskazał Gotfryda von Adlerhorsta. — Byłem jego przewodnikiem do was. — Ach, to tak! Cieszę się bardzo! Wejdźcie proszę, żebym was mógł nakarmić i napoić! Wszyscy udali się za nim do wnętrza domu. Na podwórzu pozostał jedynie wachmistrz Jeroszkin, który wiedział, że zaproszenie nie dotyczyło jego osoby. Rozzłoszczony wbił ostrogi w boki konia. — Przeklęty naród! Ale poczekajcie tylko! Dziś wieczór wszystkich was złapię! I do tego Borodę! — burczał oddalając się. * * * W międzyczasie Piotr Dobronicz wprowadził swoich gości do izby i poczęstował ich powitalnym napitkiem. Następnie śmiejąc się opowiedział Gotfrydowi, w jaki chytry sposób Gisa przekazał mu informacje o nim, dzięki czemu powitanie wypadło tak wspaniale. Także Gotfryd zrelacjonował, co wydarzyło się w Wierchnieudinsku aż do chwili jego ucieczki. Obecni słuchali z uwagą, a na koniec Dobronicz podał mu rękę. — Obiecuję ci, że o ile będzie to od nas zależało, przeprowadzimy cię bezpiecznie przez granicę. Znajdziesz się przy tym w licznym towarzystwie. Wasz przywódca, za którym macie podążyć, jest sławnym człowiekiem. To Aleksy Boroda, łowca soboli. — Słyszałem o nim. Kiedy się tu pojawi. — Jest już w pobliżu. Ale dzisiaj nie oczekiwałbym go u siebie. Prawdopodobnie ukryje się do jutra lub nawet do pojutrza, ponieważ przypuszcza, i nie bez racji, że wachmistrz ma otwarte oczy i pilnie mnie obserwuje. I Dobronicz przedstawił krótko zatarg jaki Aleksy Boroda i on sam mieli z wachmistrzem i jego kozakami, po czym zakończył swoją relację. — Lecz teraz wybacz mi, ale musisz udać się do twojej kryjówki. Minęły już niemal dwie godziny od odjazdu Jeroszkina. Mógł złożyć doniesienie i może pojawić się tu lada moment z kozakami, żeby cię pojmać. Kiedy Gotfryd żegnał się z obecnymi, Mila poprosiła: — Kochany ojczulku, pozwól mi go poprowadzić. — Dlaczego tobie? Wtedy wyszeptała mu do ucha: — To ukochany Karpali i chciałabym z nim o niej porozmawiać. — To idź! Wiesz dokładnie to samo, co ja. Gotfryd podziękował gospodarzowi, a także ze szczególną serdecznością wyraził swą wdzięczność przewodnikowi Gisie, wobec którego czuł się szczególnie zobowiązany i otrzymał od niego zapewnienie, że odwiedzi go w kryjówce. Mila wycofała się na chwilę, a gdy powróciła do reszty owarzystwa ubrana była w bluzę z niebieskiego materiału, oraz podobnego koloru spodnie, których nogawki wetknęła w wysokie aż po kolana cholewy butów. Wraz z Gotfrydem niezwłocznie wyruszyła w drogę. Oboje minęli studnię, a potem zniknęli w zaroślach i szli pomiędzy krzakami w stronę jeziora. Góry stawały się tu coraz wyższe i coraz ciaśniej przylegały do siebie. Mila zatrzymała się przy rozpadlinie, której ściany wznosiły się stromo w odległości najwyżej piętnaście do dwudziestu metrów od siebie. — Jesteśmy u celu. — Tak szybko? Tutaj ma być moja kryjówka? — Tak. Spróbuj ją znaleźć! Gotfryd rozejrzał się uważnie, ale nie zauważył niczego, co przypominałoby kryjówkę. Z prawej i lewej strony sterczały aż pod niebo pionowe skalne ściany, z lewej ponadto rosła jodła, jakiej Gotfryd nigdy w życiu jeszcze nie widział. Z pewnością miała ponad trzydzieści metrów wysokości i ogromny obwód. Była to tzw. jodła smołowa. Jej konary zaczynały się już około metra nad ziemią i rosły tak gęsto, że nie było widać pnia. — A teraz — uśmiechnęła się Mila, — widzisz coś? — Nie. — No to chodź! Dziewczyna rozejrzała się ostrożnie, w pobliżu nie było żadnego tajemnego obserwatora ich poczynań, podeszła do drzewa i pokazała na jego wierzchołek. — Musimy dostać się na samą górę! Jednym mocnym ruchem wspięła się na najniższy konar, a za nią Gotfryd. Po gęstwinie gałęzi można było poruszać się jak po szczeblach drabiny. Bliżej pnia konary nie miały już żadnych rozgałęzień, tak więc i pod tym względem nie było przeszkód. Jodłę można było porównać z ogromną, obitą na zielono wieżą, która w swym wnętrzu zamiast schodów kryła niezliczone, wielokrotnie krzyżujące się konary. Mila pięła się coraz wyżej i wyżej, a za nią podążał kozak. Kilka razy odpoczywali, ponieważ wspinaczka bardzo ich zmęczyła. Dotarli może do dwóch trzecich wysokości drzewa, kiedy dziewczyna zatrzymała się. — Jesteśmy prawie na miejscu. Rozejrzyj się! Gotfryd nie widział jednak niczego poza pniem jodły, z którego wystawała mieszanina gałęzi, oraz gęstego, nieprzeniknionego igliwia. — Chodź dalej! Mila kroczyła po gałęzi sterczącej pod kątem prostym do pnia. Nie było to niebezpieczne, ponieważ na wysokości pleców rosła następna gałąź, której można się było przytrzymać, a pomimo znacznej wysokości obie gałęzie były wystarczająco mocne, żeby utrzymać ciężar dwóch osób. Nagle Mila uklękła, zanurzyła obie ręce w zielonej gęstwinie igieł i rozsunęła ją. — Czy teraz widzisz? — spytała. — Nie. Gotfryd rzeczywiście nie dostrzegł niczego poza jakimś ciemnym miejscem, jednak nie mógł odgadnąć, co by to mogło być. — Dalej, ale ostrożnie! Dziewczyna wśliznęła się między gałęzie gęsto porośnięte igiełkami. Stąpając ciągle po konarze Gotfryd uczynił jeszcze trzy kroki do przodu, po czym również wcisnął się w zieloną plątaninę. Otoczyła go ciemność. Poczuł się troszkę niepewnie, ponieważ posuwając się po gałęzi coraz bardziej oddalał się od pnia i przedzierając się przez gęstą koronę drzewa, wydostawał się powoli na zewnątrz. Według jego obliczeń konar powinien się wkrótce skończyć. Wtem poczuł mocny uchwyt ręki Mili. — Stój! — powiedziała. — Jesteśmy na miejscu. Zapalę światło. Poczekaj chwilę! Gotfryd zobaczył płonącą zapałkę, potem zapaloną świecę łojową, którą Mila trzymała w dłoni. Zaróżowiona twarz dziewczyny uśmiechała się do niego. Mila zachowywała się wobec niego całkiem swobodnie, zupełnie inaczej niż w obecności Borody. Gotfryd ciągle jeszcze stał na dolnej gałęzi trzymając się mocno obiema rękami górnej. Ku swojemu zdziwieniu wokół siebie, nad i pod sobą nie zobaczył już jodłowych gałązek. Obok niego stała Mila, która zdawała się szybować w powietrzu. W każdym razie nie miała pod stopami żadnej gałęzi. — Mój Boże! Na czym ty stoisz? — spytał Gotfryd gwałtownie. — Na twardym gruncie — odparła. — Spróbuj i ty! Poszukaj stopami! Nie musisz się już trzymać tej gałęzi! Adlerhorst usłuchał jej wezwania i nagle poczuł kamienny grunt. — Co to jest? — spytał. — Gdzie jesteśmy? — W naszej kryjówce. W pionowej skalnej ścianie, do której przylega jodła u samej góry znajduje się jaskinia. Wrosły w nią dwa konary jodły, ten, po którym szedłeś i ten, którego się trzymałeś. A teraz stoisz już na skalnym podłożu. — Ach, to niezwykłe! — Nieprawdaż? A teraz powiedz mi, czy ktoś, kto szuka naszej kryjówki, ma szansę ją odkryć? — Nigdy! Ale jak wy ją znaleźliście? Z pewnością przez przypadek? — Tak. Odkrył ją pewien Buriat podczas pościgu za dzikim kotem. Zwierzę wdrapało się na jodłę i zniknęło tu, w tej jaskini. Ale chodź dalej! Mila szła przodem oświetlając drogę. Korytarz, w którym się znajdowali, stanowiła zwężająca się ku górze szpara w skale o długości około trzech i wysokości około czterech metrów. Po chwili dziewczyna zatrzymała się i usiadła na krześle. Do tej pory tak osłaniała dłonią światło, że jej towarzysz mógł wprawdzie zobaczyć drogę przed sobą, poza tym jednak nic innego. Teraz dopiero zauważył, że szpara poszerzyła się nagle i że znajdował się w skalnej komnacie ze stołem i kilkoma krzesłami. — Jak ci się tutaj podoba? — spytała Mila. — Wspaniale! Kto by to pomyślał! — Zobaczysz jeszcze więcej, lecz teraz przede wszystkim muszę dokonać małego aktu urzędowego. Uśmiechając się Mila sięgnęła do niszy i wyjęła z niej jakąś książkę, kałamarz, oraz stojaczek na pióra. — Proszę, wpisz tu swoje nazwisko! Gotfryd usiadł przy stole, otworzył książkę, przysunął sobie światło i zaczął ją wertować. Jakie nazwiska tam znalazł! Książęta, uczeni, artyści i rzemieślnicy wpisali tu w najprzeróżniejszych językach swoje nazwiska, uwagi, rymy. Pod ostatnim zapisem także Gotfryd umieścił swoje nazwisko. Mila wzięła książkę i zajrzała do niej, po czym głośno i wyraźnie przeczytała: — Gotfryd von Adlerhorst! Ten podniósł ze zdumieniem głowę. — Umiesz czytać po niemiecku? Kto cię tego nauczył? — Moja matka. Jest Niemką. Urodziła się niedaleko Królewca. Ucieszy się serdecznie, kiedy się dowie, że jesteś jej krajanem. Tutaj nie mamy już nic do roboty. Wzięła światło i poprowadziła uciekiniera dalej w głąb korytarza, który po chwili ponownie poszerzył się i utworzył obszerne pomieszczenie. — Zapalę lampę. Adlerhorst rozejrzał się, na jego twarzy odmalowało się bezgraniczne zdumienie, ponieważ znajdował się w bibliotece! Wzdłuż ścian wznosiły się aż po sufit półki wypełnione książkami, a stoły i ławy stwarzały wielu czytelnikom naraz okazję do zagłębienia się w liczne dzieła. Na środku zwisała z sufitu wielka lampa naftowa oświetlająca jasno pomieszczenie. — Ależ Mila! — zawołał Gotfryd. — Czy to dzieje się naprawdę, czy też ja śnię? — Tak, widzisz, że w miarę naszych możliwości staramy się uprzyjemnić naszym gościom pobyt w kryjówce. To wszystko zbudował ojczulek i w częściach wytaszczył na górę. Zdarza się, że jakiś „biedny człowiek” musi tu spędzić kilka miesięcy, zanim nadarzy się pewna okazja do przeprowadzenia go przez granicę. Możesz więc sobie wyobrazić, jaką wartość posiadają dla niego te książki. — A kto żywi takiego uciekiniera? — My. Odwiedzamy go codziennie. Ale jeżeli w pobliżu obozują Buriaci, to Karpala opiekuje się tą jaskinią i jej mieszkańcami. Och, jaka ona mądra! Wiele się nauczyła od tych uczonych panów, którzy tu przebywali. — Wydaje mi się, że to sen! — W takim razie od razu ci udowodnię, że nie śpisz. Chodź! Mila poprowadziła go korytarzem do pomieszczenia, którego sufit i ściany zapełnione były wiszącymi kiełbasami, szynkami i wędzonymi rybami, głównie olbrzymimi łososiami, jakie można w dużej ilości łowić w Bajkale. Oprócz tego stały tam beczki z mąką i innymi artykułami spożywczymi. — Nasi goście nie mogą cierpieć głodu — uśmiechnęła się dziewczyna. — Każdy może sobie wziąć, co chce. Ale chodźmy dalej! Weszli do ogromnej komnaty, w której na podłodze urządzono legowiska wyściełane suchym listowiem i futrami. — Ach — dziwił się Gotfryd, — to naprawdę dobrze urządzona sypialnia! — Może tu spać wielu zbiegów — potwierdziła Mila. — W lecie powietrze jest tu chłodne, a w zimie wystarczająco ciepłe. — To wszystko jest po prostu fantastyczne! Brakuje tylko kuchni. — Mamy tu także kuchnię, ale używamy jej jedynie wtedy, gdy przechowujemy dużą liczbę gości i zaopatrywanie ich w ciepłe posiłki przyrządzane w domu byłoby dla nas zbyt uciążliwe. — A jak transportujecie to wszystko do góry? — Później ci pokażę, a teraz zobaczysz jeszcze coś innego. I znów poszła przodem oświetlając drogę. Wkrótce Gotfryd zauważył odblask dziennego światła. Rozpadlina otworzyła się na dość duży plac na wolnym powietrzu. Plac ten miał lejkowaty kształt krateru. Ściany wewnętrzne, porośnięte drzewami i krzakami wznosiły się stromo, jednak nie były niedostępne. Na dole wytryskiwało z podłoża małe, przejrzyste źródełko, które kawałek dalej znikało w przepuszczalnej skale. — Co za cud! — zawołał Gotfryd. — To miejsce wygląda tak, jakby Bóg stworzył je specjalnie na schronisko dla zbiegów! — Masz rację. Żadne inne miejsce nie nadawałoby się lepiej do tego celu. Nie ma tu innego wejścia i wyjścia, niż to, przez które my dostaliśmy się tutaj, ponieważ wszystkie ściany krateru opadają pionowo w przepaść. — A poza tym nikt niepowołany nie znajdzie jaskini. — Tak. Z zewnątrz kryjówki nie widać w ogóle. Ale jej mieszkaniec może obserwować całą okolicę. Jeżeli wdrapiesz się tu na górę i schowasz w zaroślach, zobaczysz wszystko jak na dłoni. W dole, u podnóża góry stoi nasz dom, a na horyzoncie widać miasto. Z drugiej strony masz widok na jezioro, do którego dotrzesz stąd w ciągu pięciu minut. Jesteś więc w stanie wytropić każdego wroga zbliżającego się do twojego ukrycia. Mila pokazała gościowi małą kamienną budowlę. — To piec, na którym można gotować i smażyć, a za nim stoją naczynia. — Pomyśleliście naprawdę o wszystkim. Zastanawia mnie tylko jedno: Jak wnieśliście tutaj te rzeczy — Chodź, pokażę ci. Zrobiła w tył zwrot i poprowadziła Gotfryda z powrotem przez całe mieszkanie aż do wejścia przy czubku jodły. Tam pokazała mu niszę z jednej strony korytarza, w której znajdował się kosz przywiązany do mocnego sznura biegnącego wokół drewnianego walca. — Kręcąc tym walcem spuszcza się kosz na sznurze, objaśniała Mila. — Na dole ktoś inny załadowuje kosz i pociąga za sznur. To sygnał, że kosz można już wciągać do góry. Kiedy ktoś z nas chce wejść do jaskini, wdrapuje się na drzewo i pociąga za przewód dzwonka. W ten sposób uprzedzamy lokatorów o odwiedzinach i oszczędzamy im przerażenia związanego z nagłym pojawieniem się kogoś obcego. Drugi przewód dzwonka, ten z prawej strony, biegnie do naszego domu. — Siostrzyczko, jestem zdumiony, jak troskliwie urządziliście to schronienie. — W każdym razie jesteś tu bezpieczny. Na wszelki wypadek ojczulek złoży ci jeszcze dzisiaj wizytę, żeby sprawdzić, jak się czujesz. Możesz przedstawić swoje życzenia. Zostałeś nam polecony przez Karpalę, dlatego chcielibyśmy urządzić cię tak wygodnie, jak to tylko możliwe. — Czy nie postępujecie tak z każdym zbiegiem? — Nie, to już zbyt wysokie wymagania. — Dlaczego więc robicie dla mnie wyjątek? — Ponieważ wiemy od Gisy, że… że Karpala cię kocha — odparła Mila z uśmiechem. — Naprawdę? Kocha mnie? — zawołał Gotfryd wzburzony. — Kto to Gisie powiedział? — Może sama mu powiedziała, kiedy powierzała cię jego opiece. Prawda, że i ty ją kochasz? — Tak, z całej duszy! — Zasługuje na to! — powiedziała Mila. — Czy Karpala nie powiedziała ci, kiedy tu przybędzie? — Nie. Ale przyjedzie na pewno. — Bardzo się cieszę na jej odwiedziny. Teraz muszę cię już pożegnać, ale jutro znów się zobaczymy. — Niech cię Bóg strzeże! Podali sobie ręce, po czym Mila zostawiła mu światło i zniknęła w ciemnej, gęstej plątaninie gałęzi drzewa. Gotfryd wrócił do wnętrza kryjówki i powtórnie przemierzył wszystkie pomieszczenia. Znalazł jeszcze wiele rzeczy, których Mila nie zdążyła mu pokazać. Z miłością i niezwykłą starannością zapewniono w tym miejscu wszelkie możliwe wygody, jakich mógłby potrzebować zbieg wymęczony pościgiem. W bibliotece Gotfryd zgasił ciągle jeszcze palącą się lampę, wyszedł na zewnątrz, do krateru i wdrapał się po jednej z jego stromych ścian na wysokość około trzydziestu metrów. Ukryty pod krzewami zapatrzył się w dal. Z lewej strony ujrzał w dole rzekę, z prawej, hen daleko, leżało miasto, a jeszcze dalej stanice, małe umocnione wioski kozackie, między którymi znajdowały się pojedyncze posterunki z wiszkami — ogniskami służącymi do sygnalizacji. Powoli i ostrożnie obszedł dookoła grzbiet krateru. Widział góry nad Bajkałem, a pomiędzy nimi pustynię mongolską ciągnącą się w kierunku południowym. Dalej ku zachodowi rozlewało się jezioro. Jego wody lśniły w słońcu niczym płynne srebro, a wśród tej błyszczącej toni pływały zielone wyspy. Tam, na zachodzie, ale daleko, bardzo daleko, znajdowała się jego ojczyzna, ukochana niemiecka ojczyzna… Oczy mu zwilgotniały. Jak długo już pozostawał z dala od niej — wszędzie obcy, zbieg, zesłaniec! Usiadł, oparł głowę o skałę i zanurzył się w smutne wspomnienia. Myślał o nieszczęściu, które dotknęło jego rodzinę, o hrabim Wasylkowiczu, u którego znalazł drugi dom, o dzikim, pełnym niebezpieczeństw życiu żołnierza na Kaukazie i o jedynej gwiazdce, która mu się tam pojawiła: o Cykimie. Tak, czcił ją: wspaniałą Cykimę. Jednak z oddali jej obraz wyblakł nieco i dopiero w długi czas potem dowiedział się, czym jest prawdziwa miłość. Pewnie, że adorował Cykimę, a jego serce zaczynało szybciej bić na jej widok. Ale cóż to było w porównaniu z ogromną burzą, jaką wznieciła w nim Karpala? Czymże były wdzięczność i uwielbienie wobec wszechmocnej miłości! Słońce osiągnęło już szczyty gór i schowało się za nimi. Góry rzucały długie, głębokie cienie na jezioro. Gotfryd uznał, że nadeszła pora, aby skryć się w jaskini. Zszedł na dół, napił się świeżej wody ze źródełka i wstąpił do biblioteki. Zapalił lampę, wybrał sobie książkę i zaczął czytać. Zaledwie zagłębił się w lekturę, rozległ się dzwonek. Szybko podniósł się z ławki. Któż to mógł być? Chyba tylko Piotr Dobronicz? Tak jest! Przyszedł, aby jeszcze raz uspokoić gościa co do jego bezpieczeństwa, zapewnić o swojej pomocy i poprosić o trzymanie dzisiejszej nocy warty na drzewie i powiadomieniu go, w razie gdyby przechodził tędy wachmistrz ze swymi ludźmi. Należało bowiem przypuszczać, że będzie chciał złapać Borodę. Gotfryd zgodził się z radością. — Powiedz mi tylko, gdzie mam się ustawić! — Jeżeli wachmistrz i jego ludzie nadejdą od strony jeziora, to muszą przejść obok tego drzewa. Ukryjesz się wtedy na najniższych konarach, gdzie niepostrzeżenie będziesz mógł wszystko obserwować. Potem wdrapiesz się na górę i pociągniesz za przewód dzwonka do mojego domu. — Kiedy mam rozpocząć wartę? — Natychmiast. Zmrok już zapadł i przypuszczam, że wkrótce pojawią się tu kozacy. Zgasili lampę i opuścili jaskinię. Wychodząc Dobronicz jeszcze raz pokazał swemu podopiecznemu, w jaki sposób zadzwonić do jego domu, oraz gwóźdź, który wbił dla lepszego oznakowania wejścia do kryjówki. W koronie jodły było ciemno choć oko wykol i mężczyźni mogli polegać jedynie na swoim zmyśle dotyku, jednak jakoś udało im się bezpiecznie zejść na dół. — Tak — szepnął Dobronicz, — zostań na przedostatniej gałęzi. Tutaj nikt cię nie znajdzie. Po czym sam zeskoczył na ziemię i pobiegł do domu, a wartownik usadowił się wygodnie na swoim posterunku. Wkrótce zrobiło się całkiem ciemno i dookoła panowała głęboka cisza. Wtem Gotfrydowi wydało się, że słyszy ciche kroki. Zastygł w bezruchu, ponieważ nie miał pojęcia, że właśnie pod tą jodłą wachmistrz umówił się na spotkanie z Propowem. Pod drzewem kroki umilkły i Gotfryd rozpoznał wysoką, chudą postać. — K’czortu! — burknął obcy. — Nie ma go jeszcze! Żeby tylko nie kazał czekać na siebie całej wieczności! Potem mężczyzna usiadł i oparł się o drzewo. W chwilę później pojawił się drugi. — Pst! — Pst! — Ach, to ty, Sergiuszu Propow? — Tak, podejdź tu, wachmistrzu! Gotfryd wiedział dokładnie, z kim ma do czynienia. Mężczyźni stali akurat pod nim i chociaż nie rozmawiali głośno, słyszał ich całkiem dobrze. — Gdzie masz konia? — spytał Jeroszkin. — Schowałem go pomiędzy drzewami. Przyszedłeś sam, czy przyprowadziłeś swoich ludzi? — Jestem sam. Nie chcę się z nikim dzielić tym tysiącem rubli, które wyznaczono za głowę Borody. Byłeś już koło domu? — Nie. — W takim razie pójdę tam i sprawdzę, czy nie dzieje się tam coś podejrzanego. Dobronicz pewnie znów wystawił w oknie wszelkie możliwe zapasy. Wachmistrz Jeroszkin pomknął cichaczem do zagrody i upłynęło sporo czasu, zanim powrócił pod drzewo. — Okienko stoi otworem, a na parapecie jest znowu pożywienie dla uciekinierów. — A więc wszystko dobrze się składa. — Dobronicz chodzi wcześnie spać. Poczekamy, aż będzie w łóżku, wejdziemy wtedy przez to okienko i ukryjemy się w przyległej wędzarni. — Jak chcesz. Nastąpiła przerwa i Gotfryd zastanawiał się, co ma dalej robić. Z rozmowy tamtych dwóch wynikało, że są sami, ponieważ wachmistrz nie przyprowadził ze sobą kozaków i zamierzają złapać Piotra Dobronicza oraz myśliwego Borodę. Czy nie byłoby dobrze już teraz wysłać sygnał do Piotra? Gotfryd postanowił uczynić to bezzwłocznie. Rozpoczął wspinaczkę do góry, powolną i cichą, żeby ci na dole nie usłyszeli jego ruchów. Dotarł wreszcie do wejścia do jaskini, odszukał po omacku przewód dzwonka i kilkakrotnie pociągnął mocno za linkę. Tym samym sygnał został przekazany. I znów powędrował na dół, a im niżej schodził, tym cichsze i powolniejsze stawały się jego ruchy. Kiedy znalazł się na najniższej gałęzi, dobiegł go głos Propowa. — Słyszałeś to? Coś się nad nami ruszało na drzewie. — Na pewno wiewiórka. — Możliwe. Chciałbym tylko wiedzieć, co miał oznaczać przedtem ten dzwonek. — Może był to znak dla parobków, żeby kończyli pracę i kładli się spać. Odczekajmy jeszcze jakiś czas! Przekradnę się tam jeszcze raz i sprawdzę, czy wszyscy już śpią. Minął może kwadrans, podczas którego obaj mężczyźni milczeli, a potem Jeroszkin znów się oddalił. — Wszyscy śpią — relacjonował po powrocie. — Światła pogaszone z wyjątkiem lampy w izdebce, na której oknie stoi jedzenie. — Łowy chyba się powiodą. Ruszamy? — Poczekajmy jeszcze. Niech zasną mocno! Po pewnym czasie opuścili miejsce pod jodłą i przemykali się tuż pod skałą, żeby ich nikt nie zobaczył. Gotfryd zeskoczył prędko na ziemię i skulony podążył za nimi starając się nie stracić ich z oczu. Jeroszkin i Propow byli tak ostrożni, że zanim wkroczyli na otwartą przestrzeń, chowali się za każdym napotkanym po drodze krzaczkiem i pilnie obserwowali okolicę. W ten sposób dotarli w pobliże domu. Najpierw podeszli pod ścianę szczytową, żeby zobaczyć, czy w izbie Piotra świeci się światło. Gotfryd uczynił to samo, jednak trzymał się od nich tak daleko, że nie mogli odkryć jego obecności. Okno na poddaszu było ciemne. Teraz Jeroszkin i Propow przekradli się chyłkiem do oświetlonego okienka. Wachmistrz pchnął jedno skrzydło, które było tylko przymknięte i wszedł do środka, a za nim Propow. Kiedy obaj znaleźli się już w izdebce, z powrotem przymknęli okienko, co widząc Gotfryd przemknął do niego i ustawił się tak, że światło nie padało na jego postać, po czym zajrzał do wnętrza. Na małym stoliczku migotała lampka olejowa dość jasno oświetlająca całą izdebkę. Na parapecie leżało pół bochenka chleba i kawałek słoniny, a obok stała butelka wódki. Z lewej strony znajdowały się drzwi prowadzące do sieni, a naprzeciwko okna były drugie, węższe i niższe, obite mocną, żelazną blachą. Do tych właśnie drzwi podeszli obaj intruzi, otworzyli je i weszli. Aha! — pomyślał Gotfryd. — To jest ta wędzarnia, o której mówili. Ukryli się w mej, żeby pojmać Borodę, kiedy ten zacznie szukać gospodarza. To może się skończyć dla niego fatalnie. Co robić? Gotfryd nie miał wiele czasu na zastanawianie się. Musiał działać szybko. Przypomniał sobie, jak gospodarz mówił, że oczekuje ściganego Borody. Tylko gdzie? W domu, czy pod jodłą? Być może Boroda znał kryjówkę. Na pewno ją znał, w przeciwnym razie Dobronicz nie udałby się tak spokojnie na spoczynek. Prawdopodobnie liczył na to, że Boroda schroni się tymczasem w kryjówce. A więc do jodły! Trzeba ostrzec Borodę! I Gotfryd wymknął się cichcem z zagrody. Właśnie chciał się schować pod obszernym dachem studni, gdy dobiegł go czyjś szorstki głos: — Stój! Ani kroku dalej! Wprawdzie Gotfryd nie wiedział, co to strach, jednak wzdrygnął się nieco, jako że o tej porze nie spodziewał się nikogo spotkać. Podniósł nogę z zamiarem uczynienia kolejnego kroku, ale powstrzymał go trzask kurka. Dopiero teraz oczy Gotfryda przeniknęły ciemności. Tuż obok drzewa zobaczył wysoką postać mierzącą do niego z pistoletu. Przez głowę Gotfryda przemknęła pewna myśl. — Posłuchaj! — szepnął do nieznajomego. — Czy jesteś może Aleksym Boroda, tym sławnym łowcą soboli? Odpowiedziało mu niewyraźne burknięcie. — Możesz to spokojnie przyznać, bo jeżeli nim jesteś, to masz we mnie przyjaciela i towarzysza niedoli. Chcę cię ostrzec przed niebezpieczeństwem. Wachmistrz tu jest i czatuje na ciebie. — Albo ja na niego. A ty kim jesteś? — Zbiegłym kozakiem Numer Dziesięć, którego Piotr Dobronicz przyjął u siebie. — Dobrze. Wierzę ci. Ale jak mnie oszukasz, to koniec z tobą! A więc, jestem Aleksy Boroda! — Tak myślałem. Gospodarz opowiadał mi o tobie. Tylko nie wiedział, czy zdecydujesz się przyjść już dzisiejszej nocy, ponieważ wachmistrz cię ściga. — Muszę jeszcze dzisiaj porozmawiać z Dobroniczem i nie boję się żadnego wachmistrza. Nawet gdyby otoczył zagrodę kozakami, i tak przedostałbym się do środka. — To niepotrzebne. Nie ma tu kozaków. Wachmistrz pojawił się w towarzystwie tylko jednego człowieka, niejakiego Propowa, który chodził w konkury do córki Dobronicza i dostał kosza, a teraz prawdopodobnie chce się zemścić. — Wiesz, gdzie siedzą te zbiry? — Tak. W wędzarni. Z pewnością przypuszczają, że wejdziesz do domu przez okienko „biednych ludzi”. Pokażę ci je. — Znam to miejsce. Odpowiedz mi lepiej na jeszcze jedno pytanie. Jesteś Rosjaninem? — Nie. Niemcem. — Was? Co? — wyrwało się Aleksowi po niemiecku. — W takim razie możemy posługiwać się niemieckim! Mój ojciec jest Niemcem. Dopiero później, kiedy wywędrował do Rosji, przybrał nazwisko Boroda. Cóż za szczęśliwe spotkanie! Krajan i towarzysz niedoli! Teraz mogę ci już całkiem zaufać. Ziomek, a do tego zbieg nie zdradzi drugiego takiego. Daj rękę! Zostańmy przyjaciółmi i pomagajmy sobie nawzajem, żebyśmy wreszcie wydostali się z tej przeklętej Syberii. Uścisnęli sobie nawzajem serdecznie dłonie i w milczeniu zbliżali się do domu, Boroda wysoki, wyprostowany, surowy, Gotfryd bardziej sprężysty i gibki. Na placu przed budynkiem mieszkalnym młody Adlerhorst pokazał na oświetlone okienko. — Co chcesz teraz zrobić? — Chcę im spłatać świetnego figla. Zasłużyli na niego. Gdybym tylko wiedział, gdzie śpi Dobronicz! — Na poddaszu, tam z prawej strony. — Obudzę go. Gdybyśmy mieli drabinę, moglibyśmy dostać się do jego okna. — Powinna tu być jakaś drabina. Chodź, poszukamy! Przeszli po cichu na tyły domu, gdzie jak przewidywali wisiała na ścianie drabina. Prędko przenieśli ją przed fronton domu i przystawili do ściany. Drabina sięgała aż po kalenicę. Boroda wdrapał się do góry i zapukał do okna, raz, drugi raz. Dobronicz otworzył je wreszcie. Dzięki sygnałowi przesłanemu przez Gotfryda był przygotowany na gości, ale nie na pojawienie się Borody. — Jestem Boroda i chciałbym z tobą porozmawiać. — Boroda, ty tutaj? Cóż za nieostrożność! Założę się, że wachmistrz i jego kozacy już tu są. — Wachmistrz tak, ale bez kozaków. Myśliwy opowiedział Piotrowi wszystko, co widział i słyszał od Gotfryda. — Nie wyjdzie im to na zdrowie — rozgniewał się Dobronicz. — Zaraz schodzę. Czekaj na mnie na dole! Dobronicz zamknął okno i Boroda zlazł z drabiny. Po kilku minutach wyszedł z domu gospodarz i zajrzał ostrożnie przez oświetlone okienko. — Tak — rzekł po chwili. — Weszli do środka. Drzwi wędzarni są ledwie przymknięte, a chleb i słonina leżą inaczej, niż je położyłem. No to uważajcie, co zrobię z tymi hultajami! Odszedł, a w chwilę potem ujrzeli go wchodzącego do izdebki. — Do diabła! — usłyszeli jego głośne wyrzekanie. — Znów ktoś zostawił otwarte drzwi do wędzarni i wiatr wywieje na zewnątrz wszystkie sadze! Zatrzasnął drzwi i zasunął ciężki, żelazny rygiel zamykając w środku Propowa z Jeroszkinem i opuścił izdebkę. — Uwięziłem ich’ — śmiał się, — i niech tkwią w tej wędzarni do jutra. Te łajdaki chciały mi zaszkodzić, za to przynajmniej uwędzą się porządnie. A jutro, kiedy w biały dzień wypuszczę ich na oczach wszystkich ludzi, będziemy mieli pyszną zabawę. Skoro tylko gospodarz złapał swoich wrogów w ich własną pułapkę, Boroda przedstawił mu swoje życzenia odnośnie zbiegów. Opowiadał, że z grupą około pięćdziesięciu uciekinierów dotarł szczęśliwie aż nad Selengę. Poprowadził ich do gęstwiny zarośli nad Komarzą Rzeką, jednak zbyt długo nie mogli tam pozostać, ponieważ kryjówka nie była dostatecznie bezpieczna. Spytał więc Piotra, czy nie mógłby wskazać mu innego, lepszego schronienia. — O tak, znam bardzo dobrą kryjówkę! — odparł Piotr Dobronicz. — Znajduje się powyżej wysokiej smolnej jodły, pod którą spotkałeś Gotfryda. Jest tam dosyć miejsca dla twoich pięćdziesięciu podopiecznych. Później pokażę ci to miejsce. Nigdzie nie znajdziesz lepszego. — I myślisz, że przy waszej pomocy uda się nam przedostać przez granicę? — Mam nadzieję. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Oto moja ręka! — Musimy przejść na drugą stronę — powiedział Boroda zdecydowanie. — Jeżeli nie da się w inny sposób, zrealizuję mój pomysł, który od początku chodzi mi po głowie. Wyszukamy sobie jakąś stanicę, gdzie jest magazyn mundurów, napadniemy na nią, przebierzemy się, zagarniemy konie i dalej pojedziemy już najspokojniej jako oddział carskich kozaków aż do Orenburga, a stamtąd przez Turkiestan do Persji i będziemy uratowani! — W rym celu musielibyście wybrać sobie energicznego dowódcę! — Mamy już takiego. To pułkownik Sendewicz, który służył w carskiej gwardii. Umie mówić po persku, turkmeńsku i jest dzielnym, roztropnym człowiekiem. Jemu powierzylibyśmy dowództwo. — Twój zamiar wydaje mi się dość rozważny, jednak niebezpieczny i bez córki księcia Buriatów nie da się go przeprowadzić. Mam nadzieję, że wyruszy natychmiast ze swymi ludźmi z Wierchnieudinska i wkrótce tu przybędzie. Wysłałem do niej zaufanego posłańca. A teraz chodźmy obejrzeć kryjówkę! Bogato wyposażona jaskinia zdumiała Borodę nie mniej, niż przedtem Gotfryda. Brakło mu wręcz słów na wyrażenie swojego podziwu z dokonań Dobronicza. Tak, trudno byłoby o lepsze schronienie dla gromady jego ludzi. — Cieszę się, że to miejsce nadaje się do twoich celów — powiedział Piotr. — Kiedy zamierzasz przyprowadzić tu swoich podopiecznych? — Następnej nocy. Doprowadzę ich w pobliże, rozeznam sytuację i będę działał stosownie do okoliczności. — Dobrze. W takim razie możemy iść już stąd. Przypuszczam, że będziesz chciał wyruszyć jeszcze pod osłoną ciemności, żeby się na nikogo nie natknąć. — Tak, ale do tej pory zostało mi jeszcze sporo czasu. Pozwól mi pozostać tu jeszcze przez chwilę! Chciałbym porozmawiać troszkę z moim krajanem. — Jak chcesz. Żegnajcie! Dobronicz poszedł, a obaj uciekinierzy długo jeszcze siedzieli w bibliotece i Boroda opowiadał o swojej rodzinie. — Kiedy mój ojciec został zesłany, matka dobrowolnie poszła za nim zabierając nas, dzieci ze sobą. Co myśmy przy tym przeżyli! Moja siostrzyczka umarła w drodze. Już jako chłopiec zdecydowałem się, że będę polował na sobole i w ten sposób zarabiałem sporo pieniędzy. Kiedy uzbierałem już dosyć na opłacenie kosztów podróży, uwolniłem mojego ojca i uciekłem z nim i z matką. To ona jest tą jedyną kobietą w naszej grupie i dzieli z mężczyznami trudy ucieczki. Niejeden zbieg, którego spotkaliśmy po drodze przyłączył się do nas, niejednego zdołaliśmy uwolnić, a teraz jesteśmy tutaj. To pokrótce mój życiorys. Chcemy powrócić do Niemiec, ale tylko Bóg wie, czy nam się to uda. W końcu Boroda ruszył w drogę. Gotfryd odprowadził go do wyjścia. Ku swemu zdziwieniu zauważyli, że nastał świt. Pożegnali się serdecznie i Aleksy zszedł z drzewa na ziemię. Kiedy tylko wyszedł spod osłony drzewa, rozejrzał się ostrożnie dookoła, ale tego poranka nie było tam żywej duszy. Boroda raz jeszcze przekradł się do zagrody Dobronicza, aby sprawdzić, czy nie zaszły tam jakieś zmiany. Oba skrzydła okna, przez które przedostali się do wewnątrz Jeroszkin z Propowem były uchylone. Chleb i słonina leżały na swoim miejscu, a obok stała butelka wódki. Wszyscy jeszcze spali, a więźniowie znajdowali się najwidoczniej w wędzarni. Gdzie mógł się podziać gospodarz? Boroda przemknął przed fronton budynku i spojrzał w górę na okno jego izby. Było zamknięte. Gospodarz udał się do swojej izby i chociaż wcale nie miał takiego zamiaru, zasnął głęboko. Wtem Boroda usłyszał pięknie brzmiący kobiecy głos. Za domem ktoś śpiewał piosenkę i Aleksy wyraźnie odróżniał jej słowa, smutne, przepełnione dziewczęcą tęsknotą za ukochanym. Boroda znał ten głos. Słyszał go wczoraj, kiedy stał ukryty za krzewami obok studni. Ostrożnie wyjrzał zza rogu. Tak, to była Mila Dobronicz. W ogródku za domem zrywała kwiaty na poranny bukiet i śpiewała piosenkę. Właśnie opuściła rękę trzymającą kwiaty, oparła się o drzewo i zapatrzyła na wschód, gdzie blada jutrzenka zwiastowała wschodzące słońce. Kogo tam szukała? Kogo pozdrawiała tym tęsknym śpiewem? Szybkim krokiem Boroda wyszedł zza rogu i stanął przed Milą. Jej policzki pokryły się nagłym rumieńcem. — Przestraszyłem cię, siostrzyczko? — spytał. — Czy jestem aż tak złym człowiekiem, że trzeba się mnie bać? — O nie! Jestem tylko… tylko zdumiona twoją zuchwałością. Czyżbyś nie przeczuwał niebezpieczeństwa czyhającego tutaj na ciebie? — Wiem, że nie muszę się niczego obawiać. — Nie znasz ich. Wachmistrz jest straszny! Boroda roześmiał się wesoło. — Mila, masz rację, on naprawdę jest straszny. Kiedy go później zobaczysz, stwierdzisz, że jest jeszcze straszniejszy, niż ci się wydawało. Poproś ojca, to ci go pokaże! — To brzmi jak jakaś tajemnica. — Bo to jest tajemnica, siostrzyczko, i to wspaniała. — Czy rozmawiałeś z moim ojczulkiem? — Tak, dzisiaj w nocy. Ale nie powiesz o tym nikomu. Prawda? W tym momencie zza rogu domu wyszedł Piotr Dobronicz. Kiedy ujrzał tych dwoje, pogroził im palcem. — Na miłość boską, co wy wyprawiacie! Myślałem, Boroda, że już dawno cię tu nie ma! Zrobiło się całkiem jasno i teraz boję się, że ktoś cię może zobaczyć. — Nie martw się o mnie! — Niech cię Bóg ma w swojej opiece! — Gdzie zastanę cię dziś o północy? — spytał Aleksy podając Piotrowi rękę. — Obok jodły. — Dobrze. Do zobaczenia, ojczulku. Do zobaczenia, siostrzyczko! Boroda zniknął za żywopłotem okalającym ogródek. — Długo tu był? — spytał Piotr córkę. — Nie, dopiero co przyszedł. — To zuchwałość gawędzić tak z tobą w biały dzień. Gdyby słyszał to jakiś kozak, byłby koniec z Boroda. — Podobno jest tu wachmistrz? — On ci to powiedział? A wiesz gdzie? — Kiedy go o to zapytałam, wysłał mnie do ciebie. — Słusznie uczynił. Posłuchaj, dziecko, nie wolno ci o niczym wiedzieć, ani teraz, ani potem. Zobaczysz wachmistrza i tego drugiego, ale musisz udawać, że nie masz pojęcia, kto spowodował… ach, słyszysz? To tętent koni. Zobaczmy, kto to jest! OBRONA ZAGRODY Piotr Dobronicz pośpieszył przed dom i ujrzał trzynastu jeźdźców, oraz kilka porządnie obładowanych koni jucznych. Jeden z przybyłych zeskoczył z siodła i podbiegł do gospodarza. — Czyj to dom? — Mój. — Jak się nazywasz? — Piotr Dobronicz. — W takim razie jesteśmy u celu. Polecono cię nam. Pozwolisz, że wypoczniemy u ciebie. Spędziliśmy na koniach całą noc. — W imię Boże. Powiedzcie, co chcecie pić i jeść, a zaraz dostaniecie! — Mięso i chleb dla nas, owies dla naszych koni. To wszystko. — A kim ty jesteś? — Kupiec Fedor Łomonow z Orenburga. Jadę polować na sobole. W tym celu zwerbowałem służących, którzy mi towarzyszą. Gospodarz przebiegł wzrokiem pozostałych przybyszów. — Zwerbowałeś służących? — spytał z uśmiechem. — Chyba się przejęzyczyłeś. Przynajmniej tego człowieka znam tak dobrze, iż wiem, że nigdy nie dałby się zwerbować na służbę, ani też określać mianem służącego. — Tak? A o kim to wyrażasz się z takim szacunkiem? — O tym tam! To słynny łowca soboli Numer Osiemdziesiąt Cztery. Obraziłeś go słowem „służący” . Numer Osiemdziesiąty Czwarty, o którym rozmawiali, na pierwszy rzut oka nie różnił się niczym od swoich towarzyszy. Przy bliższym poznaniu okazywało się jednak, że ma się do czynienia z człowiekiem wykształconym. Jego odzież ucierpiała wprawdzie na skutek długotrwałego używania, jednak jej właściciel potrafił zadbać ojej estetyczny wygląd. Jego twarz pokrywała siwiejąca już tu i ówdzie broda. Także sposób, w jaki ją przycinał — jego towarzysze nie pielęgnowali raczej swoich bród — nadawał jego postaci cień wytworności. Sprawiał wrażenie, że pomimo swego niskiego stanu chce podkreślić, kim był kiedyś. Trudno było określić, ile miał lat. Najprawdopodobniej zbliżał się do sześćdziesiątki. Siedział cicho na swoim koniu i ani drgnął, nawet przy słowie „służący”, tylko oczy mu rozbłysły. Nic jednak nie powiedział, jak gdyby go to wszystko nie dotyczyło. — Pah! — roześmiał się kupiec Łomonow. — Płacę im, z tego wynika, że są moimi służącymi! Niech się tutaj rozłożą. Wynieś im, co masz do jedzenia, a do tego wódki! A dla mnie przygotuj pokój, żebym mógł wypocząć. Dobronicz zrobił zdziwioną minę. — Przygotować pokój? — zapytał. — Mój dom to nie gospoda, Fedorze Łomonow. I nie pozwolę sobie rozkazywać. Jeśli chcesz odpocząć, to na trawie obok twoich towarzyszy znajdziesz dosyć miejsca. Z tymi słowy poszedł do domu, ale kiedy stanął już pod drzwiami, przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. — Jeżeli koniecznie potrzebujesz pokoju — zawołał, — to mam małą izdebkę, którą mogę ci dać, o ile ci się spodoba. Chodź, obejrzyj ją sobie! Były derwisz poszedł za gospodarzem, a jego ludzie rozsiedli się na trawie. Ładunek koni jucznych składał się w przeważającej części z pułapek na sobole i inne łowne zwierzęta futerkowe, do których się nie strzela, by nie uszkodzić ich skórek. Zdjęto ten ciężar z końskich grzbietów — widomy znak, że kupiec zamierzał popasać tutaj nieco dłużej. Było to nieco dziwne, ponieważ Piotr nie prowadził otwartego zajazdu, a poza tym absolutnie nie zapraszał obcego na dłuższy pobyt. Łomonow wszedł z Dobroniczem do domu. Na parterze gospodarz otworzył izdebkę, do której przylegała wędzarnia. — Tu mam pozostać? — spytał kupiec mrukliwie. — Kto mówi o pozostaniu? — odparł Dobronicz obserwując Łomonowa, a jego oczy mówiły wyraźnie, że ten gość nie przypadł mu do gustu. — Nie prowadzę tu schroniska. Wystarczy pojechać kilka wiorst dalej, a dojedziesz do miasta, gdzie wybierzesz sobie gospodę według swojego uznania. — Nie chcę jechać do miasta, dlatego pozwól mi przynajmniej odpocząć tu jakiś czas! Hm! Stół i dwa drewniane stołki. Rzeczywiście bardzo tu skromnie. A co jest tam w środku? Wskazał małe, obite żelazem drzwi. — Wędzarnia. — Mogę zajrzeć do środka? — Dlaczego nie? Łomonow odsunął rygiel, otworzył drzwi i spojrzał do środka. Jednak natychmiast cofnął się gwałtownie i przerażony trzykrotnie zrobił znak krzyża. — Na wszystkie dobre duchy! Dwa upiory! Piotr Dobronicz roześmiał się głośno. — Sprawiasz wrażenie bardzo strachliwego! — Nie wierzysz mi? — zawołał kupiec. — W takim razie zobacz sam! — Ani mi się śni. — Przysięgam! Obaj przykucnęli na drągu jak małpy! Wachmistrz Jeroszkin i Sergiusz Propow nie spędzili przyjemnie ostatniej nocy. Drzwi oparły się wszelkim próbom otwarcia, poza tym nie mieli odwagi wszczynać hałasu, ponieważ chcieli uniknąć wstydu, którego doświadczyliby niechybnie w razie odkrycia. Z tego powodu tuż przed nadejściem świtu usadowili się na jednym z drągów umocowanych w poprzek pomieszczenia i służącego do wieszania na nim produktów przeznaczonych do wędzenia. Drągi znajdowały się na wysokości ramion, dlatego mieli nadzieję, że nawet jeżeli drzwi zostaną otwarte, nikt ich od razu nie zauważy i uciekną przy pierwszej nadarzającej się okazji. Podczas poznawania po omacku mrocznej wędzarni, a jeszcze więcej podczas wspinania się na drąg dotykali okopconych ścian, przez co do ich twarzy, rąk, ubrań przylgnął czarny osad, tak że przerażenie kupca Łomonowa na widok „duchów” był całkiem uzasadniony. Tym większy był strach rzekomych duchów, kiedy zostali wykryci. Nie mogli przecież przypuszczać, że gospodarz wiedział o ich wtargnięciu i spłatał im takiego figla. Co mieli robić? Zeskoczyć z drąga i otwarcie, na oczach gawiedzi pojawić się w drzwiach? Nie mogli się na to zdecydować, więc nie ruszali się z kryjówki. Łomonow ponownie otworzył drzwi. Tym razem Dobronicz także zajrzał do środka. I rzeczywiście! Obaj intruzi umorusani czarną sadzą tkwili wysoko na drągu i sprawiali straszliwe wrażenie. Wyglądali, jak gdyby co dopiero wydostali się z piekła, a przy tym przerażająco wykrzywiali twarze. Czy był to strach, czy może wściekłość? Piotr Dobronicz udał strach i krzyczał na całe gardło: — Duchy! Tak, to dwa duchy! Po czym zatrzasnął drzwi, ponownie zasunął rygiel i wybiegł z izby, a za nim popędził Łomonow, który nie czuł się dobrze w towarzystwie tych dwóch dziwnych, czarnych osobników. — Tak, tak! — wtórował Piotrowi — Żywe duchy! Myśliwi poderwali się. W tym momencie ponownie usłyszeli tętent koni. Od strony rzeki zbliżały się dwa wozy eskortowane przez około trzydziestu kozaków pod dowództwem porucznika. — Kto tu mieszka? — spytał podróżny w cywilnym ubraniu siedzący w pierwszym powozie. — Piotr Dobronicz — odparł gospodarz. — Jestem hrabia Mikołaj Polikow. Szukamy kozaka, zesłańca zbiegłego z Wierchnieudinska. Czy ten człowiek nie przechodził tędy? — Nie. Kiedy hrabia podał swoje nazwisko, jeden z obecnych wzdrygnął się zaskoczony, siwobrody myśliwy Numer Osiemdziesiąty Czwarty, który dotąd siedział spokojnie na ziemi. Odwrócił się i rzucił na mówiącego ostre spojrzenie, po czym wrócił do poprzedniej pozycji, jak gdyby chciał uniknąć rozpoznania swojej twarzy. — Naprawdę nie? — spytał hrabia. — Jeżeli, chłopie, przemilczasz prawdę, dostaniesz baty! Przeszukamy twój dom! — Kto? Może ty? — spytał Dobronicz marszcząc brwi. — Spróbuj, jeżeli zależy ci na tym, żebym cię wyrzucił. Hrabia wysiadł z powozu i twardo podszedł do gospodarza. — Łajdak! Co ty sobie myślisz? Piotr Dobronicz nie był uległym Azjatą. Podniósł groźnie pięść zmuszając tym hrabiego do odwrotu. — Jak mnie nazwałeś? Łajdakiem? Wyrzeknij jeszcze jedno słowo, a nauczę cię dobrych manier! Wynoś się stąd! Pchnął hrabiego, aż ten zatoczył się do tyłu. — Psie! Odpokutujesz za to! Bierzcie go! — wrzeszczał Polikow. Wezwanie to skierowane było do kozaków, którzy co prawda zsiedli teraz z koni, ale nie śpieszyli się z wykonaniem rozkazu, lecz patrzyli pytająco na porucznika. Dobronicz skoczył do drzwi domu i krzyknął: — Parobcy, do mnie! Chwytać za broń! Mila, strzelby! — Słyszycie to? — podburzał hrabia kozaków. — Ten chłop chce się nam opierać zbrojnie! Pojmijcie go i zwiążcie! Knut go nauczy, że ma słuchać! Porucznik nie miał ochoty podporządkować się żądaniu hrabiego, wyciągnął tylko szablę, a jego kozacy odwrócili się do drzwi, przy których stał Dobronicz z dwururką gotową do strzału, a za nim jego parobcy, niemal wszyscy uzbrojeni. Hrabia nie przestawał podjudzać kozaków. — Zastrzelcie tego człowieka, jak się nie podda! — wrzeszczał. Gospodarz roześmiał się. — Nie tak szybko, przyjacielu! Jestem właścicielem tego domu i w razie potrzeby mam prawo bronić się przed każdym intruzem. A ty nie masz mi nic do rozkazywania! Precz stąd! Teraz wmieszał się także kupiec Łomonow. — Potnijcie go na kawałki! — zawołał. — To wichrzyciel. Wobec mnie także zachował się hardo. Hrabia spojrzał ze zdumieniem na mówiącego. — Wobec ciebie? A kimże ty jesteś? — Kupiec Fedor Łomonow z Orenburga. Proszę o ochronę przed tym buntownikiem. Ach, przemknęło hrabiemu przez myśl, Fedor Łomonow! To był przecież ten człowiek, u którego służył poszukiwany przez niego kozak Numer Osiemdziesiąty Czwarty! W takim razie musi mu okazać swoją przychylność. — Będę pana ochraniać — odparł Polikow protekcjonalnie. — Później porozmawiamy jeszcze. A teraz precz od drzwi, chłopie! Ale Dobronicz złożył się do strzału. — Ani kroku dalej, bo zastrzelę cię jak rabusia! Wynoś się stąd! Raz, dwa…! Wobec zdecydowanej postawy chłopa hrabia poczuł się niepewnie i skrył się za plecami kozaków. — Człowieku, czyś ty oszalał? — wtrącił się porucznik. — Nie widzisz, kim jesteśmy? Odsuń się! — Do tej pory nie było o was mowy! Miałem do czynienia jedynie z tym człowiekiem, który podaje się za hrabiego, a zachowuje jak gbur — odparł Piotr Dobronicz. — Jemu nie ustąpię. — A ja mówię ci zupełnie poważnie, to wytworny pan! — Jego zachowanie świadczy o czymś przeciwnym! — Ale uwierzysz, że jestem oficerem? — Przecież widzę. — W takim razie przynajmniej mnie i moim ludziom nie broń wstępu do swojego domu. — Oczywiście, że nie, to byłoby niezgodne z prawem. Jednak przedtem chciałbym cię poprosić o wyjaśnienie, dlaczego chcesz wejść do mojego domu. — Hrabia już ci to powiedział. — A cóż mnie obchodzi ten zuchwalec? Jest tak samo poddanym cara, jak ja. Mów ty! Tylko ty posiadasz tu władzę. — A jeżeli uczynię użytek z mej władzy nie wdając się w długie wyjaśnienia? — Musiałbyś ponosić konsekwencje tego kroku. Będę bronił mego domu przed każdym nieuzasadnionym atakiem. Jestem wprawdzie tylko chłopem, ale znam swoje prawa! Porucznik zwrócił się do hrabiego. — Ten człowiek ma niestety rację — szepnął do niego. — Łatwiej osiągnęlibyśmy cel, gdyby pan uprzejmiej z nim rozmawiał. — Ja miałbym schlebiać komuś takiemu? Przecież całe jego zachowanie dowodzi, że ukrywa zbiega! — A ja myślę, że skoro tak broni swojej godności, nie ma nic wspólnego z tym uciekinierem. Przeszukam jego dom. Niech pan uważa! I porucznik podszedł do Dobronicza. — Jako oficer carskiej armii oświadczam ci, że szukamy tu zbiega. Jestem przekonany, że ukrywasz go w swoim domu. — Mylisz się. — Tym lepiej dla ciebie! W takim razie możesz spokojnie wpuścić moich ludzi. — Przyjmuję twoje wyjaśnienie i pozwalam wam przeszukać mój dom. Dobronicz rozkazał swoim ludziom: — Wpuśćcie żołnierzy! Niech matka i Mila oprowadzą wszędzie pana porucznika. Ja pozostanę tutaj i dopilnuję, żeby żadne robactwo nie dostało się do mojego domu. Ale ostrzegam: jeżeli przeszukanie spowoduje choćby najmniejsze szkody w moim mieniu, ukarzę winnego, bez względu na to, kim jest. Nazywam się Piotr Dobronicz i w tych sprawach nie znam żartów. Oficer nie dowierzał chyba karności swych żołnierzy. — Wejdę tylko z podoficerem — oświadczył. — Reszta kozaków ustawi się przed domem w półkole i będzie pilnowała drzwi i placu, żeby się nikt nie wymknął. I tak się stało. Kozacy otoczyli wszystkich obecnych, po czym porucznik i podoficer weszli do domu. Hrabia, który zmuszony był odstąpić od wejścia pienił się z wściekłości. — Panie — odezwał się do niego Łomonow, — czy to nie hańba dać się w ten sposób potraktować jakiemuś chłopu? — Zamilcz pan! — ofuknął go hrabia. — Nie mam ochoty na zbędną gadaninę. Polikow oddalił się, a Łomonow ścigał go wzrokiem, w którym nie było ani odrobiny przychylności. W międzyczasie porucznik rozejrzał się po sieni i wskazał na drzwi po lewej ręce. — Co tam jest? — spytał. — Pokój gościnny i przyległa izba — odparła Mila. — Możemy wejść do środka? Zamiast odpowiedzi dziewczyna otworzyła drzwi i wpuściła żołnierzy do środka, którzy starannie przeszukali obydwa pomieszczenia, jednak niczego nie znaleźli. — Dalej! — rozkazał oficer, skoro tylko znalazł się już z powrotem w sieni i wypytał o przeciwległe pomieszczenie. — Izdebka, a obok wędzarnia, — wyjaśniła Mila. — Wędzarnia, nieźle! Takie miejsce świetnie nadaje się na kryjówkę! Żołnierze, wraz z Milą i jej matką, weszli prędko do izdebki, gdzie zainteresowały ich żelazne drzwi. — To tam w środku się wędzi? — zwrócił się do kobiet. — Tak. Odsunął rygiel i otwarł drzwi na oścież, żeby wpuścić nieco dziennego światła do tego zakopconego pomieszczenia. Początkowo nie widział nic podejrzanego, ale kiedy spojrzał w górę, zobaczył dwie skulone, małpie postacie, przycupnięte na drągach do wędzenia. — Na wszystkich świętych! — zawołał. — Wędzicie nawet ludzi? — Ludzi? — spytała zdumiona Mila. — Popatrz do góry, siostrzyczko! Kobiety zajrzały ostrożnie do wędzarni i ku swemu przerażeniu zobaczyły dwie postacie, które nic nie mówiły i tylko ich drżące ręce i nogi zdradzały, że to istoty żyjące. Z lękiem wycofały się do przyległej izdebki i widać było wyraźnie, że nic nie wiedziały o obecności tych ludzi w tym miejscu. — Kim jesteście? — spytał oficer tych dwóch na drągach. Cisza. — Niech to diabli! Nie umiecie mówić, łotry? — O tak, umiemy mówić — odezwał się płaczliwie sąsiad Sergiusz. — To odpowiadaj! Kim jesteś? — Nazywam się Sergiusz Propow. Moje gospodarstwo znajduje się w pobliżu. — Wydajesz mi się w najwyższym stopniu podejrzany! Kim jest ten drugi? Obaj uwędzeni znajdowali się w okropnym stanie, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Chcieli się zemścić, lecz zemsta, którą zaplanowali dotknęła ich samych. Zamierzali pojmać Borodę, a w zamian wędzili się całą długą, niezwykle ciężką noc! A teraz zostali wykryci. I to przez oficera. Wachmistrz najchętniej spoliczkowałby sam siebie. Nawet jeżeli nie spotka go kara, to musiał liczyć się z poważnym, upokarzającym upomnieniem i ze śmiechem rozbrzmiewającym wzdłuż całej granicy. Tej porażki nigdy mu nie zapomną. Dlatego początkowo nie odpowiadał na pytania oficera. Nawet wtedy, gdy porucznik pytał bezpośrednio o niego i jego obowiązkiem było zameldować się, złość i wstyd dusiły każde słowo w wyschniętej krtani. — To mój przyjaciel, wachmistrz kozacki Jeroszkin z najbliższej stanicy — odrzekł Sergiusz Propow zamiast niego. — Co? Kozak? A do tego wachmistrz? Do stu tysięcy diabłów! Usmolone ubranie nieszczęsnego wachmistrza w niczym nie przypominało munduru. Wyglądało po prostu strasznie. — Jak się tu dostaliście, wy osły? — próbował dociec prawdy oficer. — Chcieliśmy złapać myśliwego Borodę, a Dobronicz nas tu zamknął. — K czortu! Czyżby Boroda był w tej okolicy? — Tak. Widziałem go na podwórzu — odzyskał wreszcie mowę Jeroszkin. — Ach! A więc ten Piotr Dobronicz jest jednak kłamcą! Ale zamiast złapać Borodę, sami daliście się zamknąć? Pięknie. Będzie cię to drogo kosztowało, wachmistrzu. To niepojęte! Później wyjaśnisz mi to dokładniej. A teraz złaźcie! Mówiąc to trzasnął biczem w nogi Jeroszkina, aż ten krzyknął z bólu i przerażony, błyskawicznie znalazł się na podłodze. W ten sam sposób oficer dopomógł Sergiuszowi stanąć na nogach. — A teraz wychodzić! — rozkazał i popędził ich pejczem, aż znaleźli się przed domem. Z najwyższym zdumieniem wszyscy obecni gapili się na dwie czarne postacie. — Piotrze Dobroniczu — zwrócił się oficer do gospodarza, — znasz tych dwóch? Zagadnięty podszedł bliżej i długo wpatrywał się w oblepione sadzą twarze, po czym ze zdziwieniem potrząsnął głową. — Nie, nie znam ich. — Byli przecież w twoim domu. — Pewnie tam byli, skoro ich wyprowadzasz. Ale nie znam ich i nie wiem, jak się dostali do mojego domu. — Ale przecież zamknąłeś ich w wędzarni! — Ja miałbym ich zamykać? Nic mi o tym nie wiadomo. A czego tam szukali? — Sam wiesz najlepiej. — Hm! Na pewno zakradli się, żeby coś ukraść. Ale na szczęście w wędzarni nie było dużo rzeczy. Twarz Dobronicza wyrażała taką uczciwość, że nie można mu było nie ufać. — Oni jednak twierdzą, że ich zamknąłeś — drążył uporczywie porucznik. — Bezczelni kłamcy! — Nie, my nie kłamiemy! To prawda! — zawołał wachmistrz ochryple. — Czy nie przyszedłeś wczoraj do izdebki obok wędzarni, gdzie paliło się światło? — Tak. Mam taki zwyczaj, że przed położeniem się do łóżka sprawdzam dokładnie, czy w domu jest wszystko w porządku. — I czy nie zaryglowałeś drzwi do wędzarni? — Drzwi? Ach tak, teraz sobie przypomniałem! Zaryglowałem je, ponieważ były otwarte. Ktoś z moich łudzi musiał ich nie zamknąć przez niedopatrzenie, a tego nie lubię, dlatego sam je zaryglowałem. — A przy tym nas uwięziłeś! — Was? A czego szukaliście bez mojej wiedzy i bez mojego pozwolenia w mojej wędzarni? Wachmistrz milczał oszołomiony, po czym warknął: — Nie musisz wiedzieć. — Oho! Nie muszę wiedzieć, po co dwóch zuchwalców wkrada się nocą do mojego domu? Chyba zwariowałeś! Cała ta historia wydaje mi się mocno podejrzana! Powiedzcie, dlaczego nie protestowaliście, kiedy ryglowałem drzwi? He? Powiem wam: ponieważ nie mieliście czystego sumienia i nie chcieliście się dać złapać! Jesteście szubrawcami! Chcieliście mnie okraść! — Ja? Okraść cię? Ja, wachmistrz Jeroszkin? — Jak? Co? Ty jesteś wachmistrzem? — Tak. — To rzeczywiście głos wachmistrza. Poznaję. A kim jest ten drugi? — To twój sąsiad Sergiusz Propow. — Ten? Pytam po raz kolejny: czego szukaliście po nocy w moim domu? — Chcieliśmy pojmać Borodę! — U mnie? — Tak. Sądziliśmy, że wróci. — Ach tak! Dzieci, popełniliście duży błąd. Jeżeli chce się kogoś złapać, nie wolno dać się samemu uwięzić. Mam w końcu prawo do ryglowania moich własnych drzwi. Skąd miałem wiedzieć, że ktoś się do mnie zakradł! Nie, przyjacielu, ta sprawa z Borodą to tylko wymówka! A jeżeli nie mieliście zamiaru kraść, to knuliście coś jeszcze gorszego! Obaj upatrzyliście sobie Milę, moją córkę, a kiedy dała wam kosza, groziliście zemstą. Pokumaliście się, żeby wspólnie załatwiać wasze mętne interesy. Kto wie, co by się stało, gdybym nie zaryglował tych drzwi! Wniosę tę sprawę do sądu. To ostre oskarżenie odniosło na lejtnancie zamierzone wrażenie. — Człowieku — wrzasnął do Jeroszkina, — zasłużyłeś na chłostę! Masz szczęście, że nie jestem twoim przełożonym. Nie będę badał tej sprawy, niech się tym zajmie twój sotnik. Żołnierz, a do tego jeszcze wachmistrz, który dał się przydybać w takim stroju, do diabła, drogo cię to będzie kosztowało! Wynoś się do studni i umyj się! Potem zameldujesz się u mnie! A ty nędzniku, zmiataj stąd jak najszybciej! — krzyknął na Propowa trzaskając go pejczem po łydkach. Sergiusz Propow ryknął głośno i chciał zwiewać, gdy wtem Dobronicz złapał go za ramię. — Stój, sąsiedzie! Pan oficer kazał ci wprawdzie stąd zmykać, ale ja nie mogę ci jeszcze na to nie pozwolić. Złapałem cię w moim mieszkaniu, do którego zakradłeś się nocą. Zostaniesz tutaj! Oddam cię pod sąd, a tymczasem zamknę cię w tym samym pomieszczeniu, które sam sobie wczoraj wybrałeś! Propow wystraszył się nie na żarty. Czegoś takiego nie spodziewał się. Chciał się opierać i dopiero, kiedy oficer poczęstował go jeszcze jednym batem dał się odprowadzić i zamknąć w wędzarni. Całe to zdarzenie było dla oficera okropnie nieprzyjemne. Zrozumiał, że wachmistrz, który odegrał w nim tak żałosną rolę, mocno nadszarpnął dobre imię wojska. Dlatego zrezygnował już z dalszego dochodzenia, chociaż nie dowierzał w pełni Dobroniczowi. Jednak popychany przez nieufność obstawał przy dokładnym przeszukaniu zagrody, a także poddasza, strychu i piwnicy. Towarzyszył mu w tym podoficer, a prowadził ich sam gospodarz. Na koniec twierdzenie Dobronicza o niesłusznym podejrzewaniu go o ukrywanie zbiega okazało się prawdą. Porucznik nie znalazł nawet śladu uciekiniera ani w domu, ani w budynkach gospodarczych. WYZNANIA ŁOTRÓW Podczas rozprawy pomiędzy Dobroniczem, porucznikiem i „duchami” z wędzarni, hrabia Polikow wziął byłego derwisza, a obecnego kupca Łomonowa na stronę. W czasie dwudniowej podróży miał dosyć czasu na przemyślenie następnych kroków. Nie ukrywał przed sobą, że ucieczka kozaka Numer Dziesięć znacznie pogorszyła jego położenie. Wprawdzie mógł iść o zakład sto do jednego, że młody Orłowski zostanie ujęty, ale kto mu to zaręczy? A co będzie, jeżeli zaginiony i uznany za zmarłego pojawi się nagle w Moskwie i zacznie domagać się swoich praw do spadku? Za wszelką cenę musiał temu zapobiec, ponieważ oznaczałoby to jego ruinę finansową, a może coś jeszcze gorszego. Po długim namyśle zdecydował się wreszcie. Pierwotnie zamierzał uciszyć na zawsze obu, ojca i syna, aby już nigdy nie stanęli mu na drodze i nie przeszkadzali mu cieszyć się w spokoju majątkiem. Tymczasem ucieczka Numeru Dziesiątego zmieniła sytuację i zmuszała go do podjęcia całkiem innych kroków. A może dałoby się doprowadzić do polubownej ugody z hrabią Wasylkowiczem, obecnie Numerem Osiemdziesiątym Czwartym? Nawet jeżeli myśliwy znał miejsce pobytu swojego przybranego syna, nie mógł jeszcze wiedzieć o jego ucieczce. Polikow był przekonany, że nieszczęście, które dotknęło starego hrabiego złamało go i przygnębiło, i że hrabia nie odepchnie ręki ofiarującej mu pomoc i ratunek. Wasylkowicz na pewno przystanie na propozycję swego krewnego, a nawet, chociaż może się to wydać dziwne, uzna go za wybawcę z rozpaczliwego położenia. Jeżeli Polikow miałby słowo honoru starego Wasylkowicza, że ten nie będzie próbował wydrzeć mu spadku, wtedy dopiero zastanawiałby się, co dalej. Szybka kula, lub zręczny cios nożem i obrotny Polikow uwolniłby się od wszelkich obaw na przyszłość. Także Florin, derwisz — obecny kupiec Łomonow — nie był wolny od trosk. Już widok trójki przyjaciół z Ameryki napędził mu tyle strachu, że na łeb, na szyję rzucił się do ucieczki z Wierchnieudinska, a później jeszcze nie dawał mu spokoju ten dziwny fakt, że tamten kozak przy drzwiach kancelarii naczelnika powiatu nie tylko znał jego nazwisko, lecz nawet wiedział, w jakim stosunku pozostawał do rodziny Adlerhorst. Jak to było możliwe? Kozak był jeszcze młody, a więc w tamtych czasach musiał być małym chłopcem. Gdzie i w jakich okolicznościach widział Florina? Jak to wyjaśnić, że zapamiętał rysy twarzy byłego służącego? Przez chwilę Florin pomyślał nawet, że chodzi tu o jednego z członków rodziny Adlerhorst, a mianowicie o Gotfryda, ale w następnej sekundzie śmiał się sam z siebie. Chyba widział duchy w biały dzień! Adlerhorsta, tak przynajmniej mniemał Łomonow, rozpoznałby na pierwszy rzut oka: wyraziste rysy Adlerhorstów wyłowiłby, tak sądził, spośród setek ludzi. No i w jaki sposób Gotfryd miałby się dostać na Syberię? Wprawdzie los przedziwnie zabawiał się z niektórymi członkami rozproszonej rodziny, jednak z targu niewolników w Suakin do Wierchnieudinska na Syberii wiodła zbyt długa droga. Myślał i zastanawiał się, gdzie Numer Dziesiąty mógł go poznać, jednak nie mógł znaleźć żadnego sensownego wyjaśnienia. Niepokoiło go to jednak bardziej, niż miał odwagę przyznać to sam przed sobą. Oczywiście, człowiek ten był kozakiem, a ponadto zesłańcem, ale mimo to mógł stanowić dla niego niebezpieczeństwo. Łomonow był absolutnie przekonany o tym, że zatarł za sobą wszelkie ślady. Na widok małego trapera w Wierchnieudinsku przekonanie to doznało gwałtownego wstrząsu. Co będzie, jeśli przez jakiś splot okoliczności kozak i Sam Hawkens wpadną na siebie? Myśl wprawdzie fantastyczna i nieprawdopodobna, ale cóż nie może się zdarzyć, kiedy diabeł wmiesza się w ludzkie sprawy! Florin–Łomonow nie przypuszczał, że możliwość, której się tak obawiał stała się faktem. Nie rozpoznał Gotfryda von Adlerhorst, ponieważ ten podczas trzech lat zesłania dość znacznie zmienił swą powierzchowność. Ciężkie wyrzeczenia nie minęły bez śladu, a także gęsta broda okalająca jego twarz nie pozwoliła na uwydatnienie się jego podobieństwa do braci: Hermana i Martina. Poza tym Florinowi bardzo się śpieszyło i nie miał czasu na dokładniejsze przyjrzenie się twarzy kozaka. Poiikow badawczo zmierzył Łomonowa. Zastanawiał się, jak najlepiej podejść tego człowieka, którego przecież zupełnie nie znał. Florin natomiast czekał w napięciu, co hrabia ma mu do powiedzenia. — Fedorze Łomonow — zaczął hrabia ostrożnie, — słyszałem, że wybrałeś się na polowanie na sobole. — Tak, ojczulku. W tym celu zwerbowałem w Wierchnieudinsku kilku myśliwych. — Życzę ci udanego polowania. Jedź szczęśliwie, a przede wszystkim nie zapomnij od razu wyruszyć z twoimi ludźmi! Łomonow spojrzał na niego zdumiony. — Co mam zrobić? Natychmiast wyruszyć? To niemożliwe. Byliśmy w drodze dwa dni bez przerwy i koniecznie muszę dać moim ludziom odpocząć. — Jak długo zamierzasz tu popasać, przyjacielu? — Do jutra rana, ojczulku. — To absolutnie nie wchodzi w grę. Musicie wyruszyć natychmiast. Żądam tego! Zdumienie Łomonowa przeobraziło się w osłupienie. — Żądasz tego? A kimże ty jesteś, żeby mi w ten sposób rozkazywać? — Znasz moje nazwisko. Jestem hrabia Polikow. — Ale dlaczego mielibyśmy opuścić to piękne miejsce? — To moja sprawa, a tobie nic do tego! — Wspaniale! Moje sprawy też cię nic nie powinny obchodzić. — Co ja słyszę! Chcesz mi się sprzeciwić? — Jaśnie wielmożny pan raczy żartować — powiedział drwiąco Łomonow. — Sprzeciwiać mógłbym się tylko wtedy, gdybym prawnie był ci podległy, a tak nie jest. Pokaż mi pełnomocnictwo upoważniające cię do wydawania mi rozkazów! Polikow był mocno przekonany o tym, że wystarczy jedno jego słowo, żeby narzucić Łomonowowi swą wolę. Nie mógł wszak wiedzieć, że kupiec nie jest uległym Rosjaninem, lecz Francuzem. Poczuł się więc zmuszony nadać rozmowie inny ton, ponieważ ogromnie zależało mu na usunięciu z tej okolicy Numeru Osiemdziesiątego Czwartego. Hrabia podejrzewał, że kozak Numer Dziesięć ukrywa się gdzieś w pobliżu i ewentualne spotkanie syna z ojcem całkowicie przekreśliłoby jego plany. — Rzecz jasna nie posiadam żadnego pełnomocnictwa — opamiętał się Polikow. — Nie rozważajmy tak każdego słowa! Nie mam prawa rozkazywać ci. Przedkładam ci tylko moje życzenie. Łomonow uśmiechnął się z zadowoleniem. — Życzenie? To co innego. Chętnie spełnię twoje życzenie, pod pewnymi warunkami. — Jakimi warunkami, przyjacielu? — Powiedz mi najpierw, dlaczego mielibyśmy stąd odejść. — Mam swoje powody, które nie powinny cię obchodzić. — Nie, ojczulku. Upieram się przy moim żądaniu. — Ale to przecież nieważne, dlaczego… Łomonow roześmiał się. — Zdumiewasz mnie! Od dwóch dni jesteśmy w drodze i koniecznie potrzebujemy odpoczynku. Chcesz nas go pozbawić i jeszcze się dziwisz, że chcę znać powód. — No dobrze! Zależy mi na tym, żeby was stąd usunąć, ponieważ nie chcę, żeby zbiegły zesłaniec, którego tu poszukujemy, zetknął się przypadkiem z jednym z twoich ludzi. Łomonow gwizdnął przez zęby. — Ach, a więc tak się sprawy mają! Myślę, że niepotrzebnie się martwisz. Jeżeli zbieg rzeczywiście zatrzymał się w tej okolicy, w co jednak nie wierzę, będzie się bał opuszczać swoją kryjówkę i wystrzegał się ludzi. — Nic nie rozumiesz. Mówię ci: jeżeli zbieg zorientuje się, kto znajduje się wśród twoich ludzi, nie powstrzyma go żaden wzgląd na własne bezpieczeństwo, lecz będzie próbował się z nim skontaktować. Łomonow oniemiał. Już sam fakt, że hrabia uczestniczył w pościgu za biednym kozakiem, zdziwił go niepomiernie, a teraz uderzyła go gorliwość, z jaką usiłował pozbyć się jego i reszty myśliwych. Coś tu się nie zgadzało. Gdyby chodziło o zwykłych zesłańców, na pewno hrabiemu nie przyszłoby do głowy zajmować się nimi. Wyczuwał tu jakąś tajemnicę i Łomonow postanowił ją odkryć. Może uda mu się wycisnąć z tego jakąś korzyść dla siebie. — Który to z moich ludzi nie może zobaczyć zbiega? Jeżeli chcesz temu zapobiec, żeby się zetknęli, to wcale nie musimy odejść stąd wszyscy. Wystarczy, że wyślę przodem tego jednego. — Masz rację. Tak będzie najprościej. Chodzi o Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — O tego? A cóż on może mieć wspólnego z tym uciekinierem? — Mogliby się porozumieć i zaplanować wspólną ucieczkę. — Nie sądzę. Nikt nie darzy swoich bliźnich mniejszym zaufaniem niż zesłaniec. Strach przed zdradą nie pozwala im na przyłączenie się do kogoś obcego. — Ale nie w tym przypadku. Ci dwaj znają się bardzo dobrze. To ojciec i syn. Polikow nie miał zamiaru aż tak daleko zapędzić się w swoich wyznaniach, ale poniosło go na widok drwiąco wyniosłej miny Łomonowa. — Och! — rzekł były derwisz ze zdumieniem. — To oczywiście zupełnie inna sprawa. A tobie zagraża coś z ich strony, czy tak? — Skąd to przypuszczenie? — No, musisz przecież mieć jakiś powód, żeby zajmować się dwoma zwykłymi zesłańcami! — Mylisz się. Jeżeli oddam przestępcę w ręce sprawiedliwości, spełnię jedynie obowiązek każdego posłusznego poddanego cara. — O jakie zbrodnie chodzi? — To rabusie i mordercy. — A jak się nazywają? — Sałtykow. Łomonow nie uwierzył hrabiemu ani w jedno jego słowo. Wprawdzie nie znał bliżej zbiegłego kozaka, ale mógłby przysiąc, że Numer Osiemdziesiąty Czwarty nie był mordercą. Po prostu absolutnie nie wyglądał na zbrodniarza. — Nie wmawiaj mi bzdur! — żachnął się. — Numer Osiemdziesiąty Czwarty nie jest rabusiem, albo całkowicie opuściła mnie moja znajomość ludzi. A poza tym nie mogę z niego zrezygnować. To najlepszy myśliwy w mojej grupie. — Nie musisz się z nim rozstawać. Chcę tylko, żebyś go stąd usunął jak najszybciej. — Nie trudź się! Nie byłeś wobec mnie szczery, dlatego ani mi się śni stosować się do twoich życzeń. — Do diabła! Wystawiasz moją cierpliwość na ciężką próbę, przyjacielu! Czego ty właściwie ode mnie żądasz? — Tylko prawdy, braciszku! Kim jest kozak, na którego aresztowaniu tak ci zależy? Hrabia Polikow rozważał w myślach dalszą strategię. W żadnym przypadku jego krewni nie mogą się tutaj spotkać. Ale też nie był skłonny do powiedzenia całej prawdy swemu niewygodnemu rozmówcy. W ten sposób zdałby siebie i swoją tajemnicę na łaskę i niełaskę tego zupełnie obcego człowieka. Zdecydował się więc na nieujawnianie stosunków łączących Wasylkowicza ze zbiegłym kozakiem i z nim samym. — Chcesz znać nazwisko tego kozaka? Dobrze, powiem ci. Nazywa się Orłowski i był dawniej kapitanem kozaków kaukaskich. — Orłow… Łomonow był tak zdumiony, że nie był w stanie wypowiedzieć w całości tego nazwiska. A więc jednak Adlerhorst! Ale który? Nie istniała rosyjska gałąź rodziny Adlerhorst. Był tego pewien. Istniała więc tylko ta jedna możliwość, że kozak był drugim z braci Adlerhorst, czyli Gotfrydem. Znowu przypomniało mu się spotkanie w Wierchnieudinsku. Wartownik w budynku rządowym znał go z jego wcześniejszej służby, a więc nie było wątpliwości: zbiegły kozak był Gotfrydem von Adlerhorst. Hrabia Polikow nie omieszkał zauważyć, jakie wrażenie wywarła na kupcu jego informacja. — Znasz tego człowieka? — Nie znam go, tylko jego rodzinę, pod warunkiem, że pochodzi z Niemiec — odparł Florin powściągliwie. — Zgadza się. Orłowski jest tylko rosyjskim tłumaczeniem niemieckiego słowa Adlerhorst. — W takim razie nie powiedziałeś prawdy, kiedy wyjaśniałeś, że Numer Osiemdziesiąty Czwarty jest ojcem zbiega. Wiem na pewno, że ojciec Adlerhorsta nie żyje, i to już od wielu lat. Polikow gryzł dolną wargę. Ten człowiek zmuszał go do obszerniejszych wyjaśnień, niż chciał. — Nie okłamałem cię. Numer Osiemdziesiąty Czwarty jest jego przybranym ojcem. Wiem tak samo jak i ty, że jego ojciec zginął na skutek straszliwego zrządzenia losu i że wszyscy pozostali członkowie rodziny, oprócz Gotfryda, zaginęli. Łomonow zamyślił się. Ten hrabia Polikow zaskakująco dobrze znał historię rodziny Adlerhorst, musiał więc pozostawać w bliższym związku z kozakiem, niż się do tego przyznawał. Chciał pojmać Numer Dziesiąty, z czego wniosek, że był wrogo do niego nastawiony. On, Florin — Łomonow nie musiał się więc niczego obawiać, jeżeli wtajemniczy hrabiego w wydarzenia, które rozegrały się w ostatnich miesiącach. Przeciwnie, być może znajdzie w nim nawet sprzymierzeńca, co wydało mu się bardzo cenne, jako że jemu samemu groziło niebezpieczeństwo. Gotfryd von Adlerhorst znajdował się na wolności i jeżeli ścigający go mieli rację, przebywał gdzieś w pobliżu. Wystarczający powód, żeby zachować ostrożność, tym bardziej, że pojawienie się tu, w Rosji groźnej amerykańskiej trójki na pewno ma jakiś związek z ucieczką kozaka. Rozważania te błyskawicznie przelatywały mu przez głowę. — Musisz raczej powiedzieć — odparł, — członkowie rodziny Adlerhorst byli uznani za zaginionych. Polikow drgnął. — Nie rozumiem. Co chciałeś przez to powiedzieć? — Dokładnie to, co powiedziałem: rodzeństwo Adlerhorsta nie znajduje się już w niewoli, lecz wszyscy są wolni i odnaleźli się. Wiadomość ta spadła na hrabiego tak niespodziewanie, że przez chwilę zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć i patrzył ciągle jeszcze nierozumiejącym wzrokiem na Łomonowa. — Ale… to… to przecież niemożliwe! — wykrztusił wreszcie z trudem. — Dlaczego nie? Wiem nawet jeszcze więcej. Siostra i bracia, którzy się już odnaleźli dowiedzieli się, że Gotfryd przebywa w Rosji. Tak, prawdopodobnie wiedzą nawet, że jest zesłańcem. — Skąd ci to przyszło do głowy? — Ponieważ go tu szukają! — Oni., szukają go? — Jestem o tym przekonany. Czy w Wierchnieudinsku nie zwróciłeś uwagi na trzech dziwacznie odzianych mężczyzn? Dwóch chudych dryblasów i jednego małego? — Ależ tak. Zauważyłem ich w pobliżu budynku rządowego. Wyglądali jak myśliwi z amerykańskich prerii. — Nie tylko tak wyglądają, ale rzeczywiście nimi są. A ja jestem pewien, że maczali palce w ucieczce Numeru Dziesiątego. — Jak ci ludzie… — Całkiem prosto! — przerwał mu Florin–Łomonow. — Byli w Ameryce, gdzie uwolnili Martina von Adlerhorst. A później przybyli tutaj, aby odszukać ostatniego z rodzeństwa, czyli Gotfryda. Hrabia oddychał ciężko. Był całkowicie nieprzygotowany na te hiobowe wieści. — Skąd dowiedziałeś się tego wszystkiego? — Opowiem ci. Nie wiem wprawdzie, co masz przeciwko rodzinie Adlerhorst, ale ze wszystkiego, co mi powiedziałeś wnoszę, że jesteś jej wrogiem. A ponieważ i ja mam wszelkie powody ku temu, żeby ich posłać do diabla, więc nie muszę być względem ciebie powściągliwy. Za moją szczerość oczekuję jednak od ciebie tego samego! — Możesz na mnie polegać. Opowiadaj! I były derwisz rozpoczął swą opowieść, a hrabia Polikow słuchał go w napięciu. Obaj byli tak zatopieni w rozmowie, że nie zważali na nic. Tak więc nie zauważyli, jak Numer Osiemdziesiąty Czwarty podniósł się ze swojego miejsca, obszedł dom dookoła i przystanął na rogu, gdzie mógł ich spokojnie obserwować. Tam oparł się niby obojętnie o ścianę, jakby całkowicie zatopiony w myślach i stał się świadkiem dziwnej rozmowy, która poruszyła jego duszę do głębi. Z całej siły mocował się sam ze sobą, żeby zachować zewnętrzny spokój i nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Jego pierś ciężko wznosiła się i opadała, pięści zaciskały się, a paznokcie wbijały w ciało. Jakże tęsknił podczas tych trzech lat zesłania za jakąś wiadomością od swego przybranego syna, od którego został oderwany natychmiast po zagadkowym aresztowaniu! Nadzór w tamtych okolicach jest tak ostry, że zesłańcy absolutnie nie mogą kontaktować się ze sobą. Hrabia Wasylkowicz uznał już swojego syna Bogumira za bezpowrotnie straconego, a dzisiaj dzięki czemuś, co ludzie nazywają przypadkiem, otrzymał wiadomość, jakiej nie odważyłby się oczekiwać nawet w najśmielszych marzeniach. Jego syn żył jeszcze i udało mu się zbiec! Starego opanowała natychmiast nowa troska. Wiedział aż za dobrze, jak trudno, wręcz niemożliwie jest ujść badawczym oczom straży granicznej. A tych zbiegów, których nie pojmano czekał także straszliwy los, zazwyczaj śmierć z głodu lub zimna. W grze o życie i wolność wyciągali pusty los. Obecność Polikowa, którego rozpoznał na pierwszy rzut oka, nie stanowiła już dla niego zagadki. Podejrzewał, że to właśnie jemu zawdzięcza swoje nieszczęście i że ten łotr przybył tu z jego powodu, chociaż nie odgadł jeszcze prawdziwej przyczyny. Na początku zesłania setki razy zadawał sobie pytanie, kto mógł mu zadać taki cios. Wielokrotnie żądał przebadania tej sprawy, ale za każdym razem częstowano go jedynie szyderstwem i uderzeniami bata. Później uspokoił się i zaczął rozmyślać. Kto, pytał siebie, odniósł z jego nieszczęścia jakąś korzyść? Komu mogło zależeć na wpędzeniu jego i syna w tak beznadziejne położenie? Odpowiedź na te pytania sama się narzucała. Tylko jedna osoba wchodziła w grę: hrabia Polikow. Wasylkowicz znał go na tyle, aby uznać go za zdolnego do podobnej niegodziwości, szczególnie jeśli chodziło o zdobycie bogactwa. Jakże często przez wszystkie te lata zesłaniec próbował przerwać ten łańcuch i wysłać jakąś wiadomość do świata zewnętrznego lub otrzymać stamtąd jakąś informację! Wszystko na próżno. Wydawało mu się, jak gdyby pierścień wokół jego osoby zacisnął się ciaśniej, niż wokół każdego innego zesłańca i jakby jego przełożeni ze szczególną gorliwością starali się trzymać go w nieświadomości pewnych rzeczy. Wiele razy usiłował dowiedzieć się czegoś od kupców, którzy najmowali go na polowania, daremnie. Dla komunikowania się osób prywatnych z zesłańcami istniały niezwykle surowe przepisy i na pewne pytania tych nieszczęśliwców nie wolno było odpowiadać. Przekroczenie tego zakazu traktowano jak pomoc w ucieczce. Prawdopodobnie ludzie, dla których Wasylkowicz pracował, otrzymywali nawet specjalne wskazówki. W każdym razie nie mógł się od nich dowiedzieć niczego, co w jakikolwiek sposób byłoby związane z jego losem. Trudno byłoby rozstrzygnąć, kto z większą uwagą przysłuchiwał się opowiadaniu derwisza: Wasylkowicz, czy ten, który spowodował jego zgubę. To, czego Polikow dowiedział się właśnie wzbudziło w nim najgorsze obawy. Orłowski był wolny i poszukiwany przez swoje rodzeństwo, oraz przez trzech kutych na cztery nogi sprzymierzeńców, którzy na pewno pomogą mu przedrzeć się przez granicę. A on, hrabia Polikow? Nie zdążył nawet na dobre zagarnąć owoców swego nikczemnego czynu i znów znajdował się na początku. Bardziej niż kiedykolwiek drążyło go przekonanie, że jedyna droga do rozwiązania jego problemów leży w pokojowym porozumieniu z Wasylkowiczem. Jeżeli otrzyma od niego pożądaną zgodę wtedy, no, wtedy nadrobi to, czego zaniedbał przed trzema laty… Kiedy derwisz zakończył swoją relację, Polikow milczał bardzo długo. Potrzebował czasu na oswojenie się z tym, co usłyszał, oraz na powzięcie jakiegoś postanowienia. W końcu zdecydował. — Twoje opowiadanie brzmi jak bajka Kryłowa — odezwał się, — ale jestem przekonany, że sprawy przedstawiaj ą się dokładnie tak, jak mówisz. Zostaw mnie teraz samego i przyślij mi Numer Osiemdziesiąty Czwarty! Muszę z nim porozmawiać. — Czego od niego chcesz, ojczulku? — Powiem ci później. — A dlaczego nie teraz? Byłem z tobą szczery, a ty obiecałeś mi to samo. Mam prawo dowiedzieć się od ciebie prawdy. Kim jest Numer Osiemdziesiąty Czwarty i czego od niego chcesz? — Miejże trochę cierpliwości, braciszku! Nie ma czasu do stracenia. Numer Osiemdziesiąty Czwarty musi stąd zniknąć i to szybko! Wezmę sprawy w swoje ręce, a później, kiedy osiągnę już cel, wszystko ci wytłumaczę. Na razie poprzestań na tym! Pierwszym celem Polikowa było zyskać na czasie. Ani przez moment nie myślał o wtajemniczeniu Łomonowa w swoje sprawki. I tak zdradził mu więcej, niż chciał. Florin spojrzał na hrabiego z powątpiewaniem i poszedł po sobolnika. Numer Osiemdziesiąty Czwarty natychmiast opuścił swój punkt obserwacyjny, kiedy tylko uznał, że ktoś mógłby zauważyć jego zniknięcie. Usiadł pomiędzy innymi i zatopił się w myślach, z których wyrwał go głos Łomonowa. — Tam przy studni stoi hrabia i chce z tobą rozmawiać, a ja życzę sobie, żebyś do niego poszedł. — Rozkaz, panie! Myśliwy wstał i poszedł do Polikowa, który skrył się wraz z nim w zaroślach. Łomonow natychmiast podążył ukradkiem za nimi i w ten sposób stał się świadkiem rozmowy tamtych dwóch. Polikow oczekiwał myśliwego z jakimś dziwnym uczuciem. Pozbawił Wasylkowicza wszystkiego: ojczyzny, syna, majątku i wolności i od tamtej pory nigdy go nie spotkał. Teraz miał go ujrzeć ponownie. Jak ten nieszczęśnik zachowa się względem niego? Czy w ogóle podejrzewa coś? Wszystko to wielkim ciężarem kładło się na jego piersi. Zbliżały się powolne kroki. Nadchodził Numer Osiemdziesiąty Czwarty, pozornie opanowany i obojętny, z twarzą spokojną, nieporuszoną. Nie widać było po nim burz kłębiących się w jego duszy. — Kazałeś mnie, panie zawołać — zaczął. — Tak. Chciałbym z tobą porozmawiać. To, co mam ci do powiedzenia, nie jest niczym zwyczajnym. — Zwyczajne albo niezwyczajne, mnie to obojętne. Zesłańcowi nic nie może być miłe. — Nawet ojczyzna? — Nawet ona. Zesłaniec nie ma ojczyzny, nazwiska, praw, duszy. Jest tylko cyfrą, zerem. Myśliwy powiedział to tak obojętnym tonem, jak gdyby go to wcale nie dotyczyło. Wtem hrabia niespodziewanie przeszedł do ataku. — A więc nie znasz mnie? Numer Osiemdziesiąty Czwarty ze zdumieniem obserwował mówiącego. — Jeszcze nigdy cię nie widziałem — odparł ze spokojem. — Mylisz się. Jestem hrabia Mikołaj Polikow. Mówiąc to nie spuszczał wzroku z zesłańca. Oczekiwał po nim przynajmniej zaskoczenia, jednak zawiódł się. — Tak! — powiedział Numer Osiemdziesiąty Czwarty z dobrze udaną obojętnością. — Możliwe, że już kiedyś słyszałem to nazwisko, ale chyba go znów zapomniałem. — Moje nazwisko związane jest z najważniejszymi wydarzeniami twojego życia. Kim dawniej byłeś? — Jestem zesłańcem. To, kim kiedyś byłem, nie ma już dla mnie żadnej wartości. — Jak się nazywałeś? — Nazywam się Numer Osiemdziesiąt Cztery. Moje dawne nazwisko przeminęło jak zwiędły liść. — Ależ człowieku, czy twoje serce całkiem skamieniało? Miałeś dzieci? — Co by mi to teraz pomogło, gdybym rzeczywiście miał dzieci? Nic. — Myślałem, że miałeś syna, nie rodzonego, lecz przybranego. — Kiedy tak mówisz, wydaje mi się, że śnię. — To nie sen. Byłeś wielkim, wytwornym panem. Wasylkowicz oparł się plecami o pień olchy, skrzyżował ramiona na piersi i stał tak z zastygłą, nieruchomą twarzą. Odezwał się bezbarwnym głosem: — To musiało być bardzo dawno temu. Nie pamiętam już tego. — Nie przypominasz sobie nawet swojego nazwiska? — O tak, wiem, że nazwano mnie Sałtykow, Wasyl Sałtykow. Polikow stracił pewność siebie. Zrozumiał, że Numer Osiemdziesiąty Czwarty bawił się z nim, i że jego pozorna obojętność była jedynie maską, za którą skrywał swoje prawdziwe uczucia. Zesłaniec natomiast był wystarczająco przebiegły, żeby odgadnąć, że hrabiego coś dręczy, lecz nie miał zamiaru ani o włos ułatwiać mu tej rozmowy. Polikow musiał samodzielnie to rozegrać. — Nie bawmy się w chowanego — rzekł Polikow z irytacją. — Obaj dokładnie wiemy, jakie stosunki nas łączą. Będę mówił otwarcie. Jesteś hrabią Wasylkowiczem i adoptowałeś Bogumira Orłowskiego. To on dziedziczyłby twoje bogactwa, a ja nie dostałbym nic. Lecz los dopomógł mi. Skierowałem na ciebie i Bogumira fałszywe podejrzenie. Zostaliście uznani za przestępców i zesłani, a później uznani za zmarłych. I w ten sposób stałem się posiadaczem twojego majątku i nie oddam go. Nie jestem głupcem. Jestem jednak skłonny do ustępstw, ponieważ boleję na widok mojego krewnego w nędzy. Dlatego chcę Ci uczynić pewną propozycję. — Słucham — odparł Wasylkowicz obojętnym tonem. — Uratuję cię od zesłania i dam ci milion rubli. Słyszysz, cały milion! — Dziękuję. Co dalej? — Chyba rozumiesz, że postawię jakiś warunek? — Tak. — Dasz mi słowo honoru, że na wolności będziesz żył pod przybranym nazwiskiem, a przede wszystkim nie podejmiesz żadnych kroków, żeby mnie pozbawić praw, które sobie wywalczyłem. Zapamiętaj sobie, Wasylkowicz umarł, ty jednak żyjesz jako zamożny obywatel. Znam cię i wiem, że na twoim słowie mogę polegać. Co powiesz na moją propozycję? — W swoich rachubach nie uwzględniłeś jednego ważnego punktu: co na to wszystko powie mój syn? — Twój syn? On nie ma z tą sprawą nic wspólnego — rzekł Polikow szorstko. — Mylisz się. On tak samo cierpi nędzę jak ja. Poza tym nawet ty sam nie jesteś przekonany o prawdziwości swoich słów. Dobrze wiem, że właśnie teraz mój syn nie daje ci spokoju. — Nie rozumiem cię. — Rozumiesz bardzo dobrze. Myślisz, iż nie wiem, że kozak Numer Dziesięć, za którym uganiasz się jak diabeł za duszą to Bogumir? Hrabia zmieszał się. — Co ty wiesz? — Tak, wiem — przytaknął spokojnie Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — Kto ci o tym powiedział? — To bez znaczenia. — No, jeżeli się już o tym dowiedziałeś, to nie zamierzam zaprzeczać. Ale nie nacieszy się długo swoją wolnością. — Lepiej poczekajmy! A do tego czasu ani myślę zgadzać się na jakiekolwiek ustępstwa. Polikow był całkowicie zbity z tropu. Wierzył, że Wasylkowicz obiema rękami chwyci za linę ratunkową, którą mu rzucił. W wypadku, gdyby urzeczywistniły się obawy hrabiego i kozakowi powiodłaby się ucieczka, wszystko zależałoby od wyniku rozmowy z Wasylkowiczem. Gdyby udało mu się porozumieć jakoś z hrabią, nie musiałby zawracać sobie głowy synem. A teraz stary niweczył jego rachuby. Jednak Polikow nie poddawał się tak łatwo. — Nie odrzucisz tak lekkomyślnie mojej oferty — powiedział wymuszenie beztroskim tonem. — Nie trudź się! Jestem Wasyl Sałtykow i słowo zesłańca na nic ci się nie przyda. — Nie oszukujmy się nawzajem! — zniecierpliwił się Polikow. — Po prostu stawiam cię przed wyborem: albo przystaniesz na moje warunki, albo do końca pozostaniesz tym, którego nazwiska używasz. A więc zapamiętaj sobie! Na jednej szali masz wolność i spokojną starość, na drugiej zesłanie aż do śmierci. — Dobrze. Przyjmijmy, że nie istnieje żadna inna możliwość! — głos starego ciągle jeszcze brzmiał tak samo niewzruszenie jak na początku. — Jaką mam pewność, że dawszy ci moje słowo honoru naprawdę będę wolny i otrzymam ten milion? Spokój, z jakim Numer Osiemdziesiąty Czwarty prowadził rozmowę, działał hrabiemu na nerwy. Rozdrażniło go to bardziej, niż gdyby Wasylkowicz złorzeczył i szalał. Przez ten nienaturalną odrętwiałość swego rozmówcy poczuł się nieswojo. — Jakiego zapewnienia żądasz ode mnie? W tej chwili mogę ci służyć jedynie tą samą monetą, to znaczy daję ci moje słowo honoru, słowo szlachcica. — Słowo nikczemnego szubrawca! Kto wypowiedział tę straszliwą obrazę? Numer Osiemdziesiąty Czwarty? Nie wyglądało na to, ponieważ stary ciągle jeszcze stał wsparty o drzewo z rękami skrzyżowanymi na piersi, a jego twarz nie zdradzała najmniejszego poruszenia. Przypominał raczej mówiącą figurę z wosku, a nie człowieka z krwi i kości. Początkowo Polikow zamilkł i szeroko otwartymi oczami gapił się na mówiącego, po czym nagle wyrwał pejcz zza pasa. — Człowieku, na co sobie pozwalasz? Nie wiesz, że jesteś tylko zesłańcem, więźniem bez praw, numerem? Na kolana i czołgaj się przede mną, bo każę cię wychłostać! Wasylkowicz nie uczynił ani jednego ruchu w swojej obronie. Nawet ton jego głosu nie zmienił się, w dalszym ciągu pozostał spokojny i beznamiętny. — Schowaj ten pejcz! Jeżeli mnie tkniesz, zapłacisz za to życiem. A poza tym nie wrzeszcz. Myślisz, że nasza rozmowa nadaje się także dla innych ludzi, i że sobolnik Numer Osiemdziesiąty Czwarty nie ma oczu i uszu? Już dawno zauważyłem człowieka, który nas podsłuchuje. Z tymi słowy wykonał nieoczekiwany skok w zarośla i wyprowadził stamtąd kupca Łomonowa, byłego derwisza. — Ty? — zawołał hrabia. — Ty nas podsłuchiwałeś? — Nie! — Nie kłam! — nakazał sobolnik, który znienacka zmienił się nie do poznania. — Stoisz tu od dłuższego czasu! Cieszę się, że nasza rozmowa odbywała się przy świadku. Teraz jest ktoś trzeci, kto wie, kim jestem. Zostawiam was samych. Bawcie się dobrze i niech czas wam się nie dłuży! Co powiedziawszy odszedł. Pozostali przez kilka sekund patrzyli na siebie bez słowa. Wreszcie derwisz roześmiał się drwiąco. — Diabelnie zabawnie zostać przyłapanym na podsłuchiwaniu! Ale najważniejsze, że wiem, po co przybyłeś nad Selengę. Polikow pienił się z wściekłości, ale nic nie mógł poradzić na to, że Łomonow poznał jego tajemnicę i musiał się z tym pogodzić. Postanowił nawet prędko wykorzystać ten fakt. Jeżeli osiągnie swój cel, znajdzie środki, żeby pozbyć się niewygodnego świadka. — Mogłeś sobie oszczędzić wstydu zdemaskowania — odezwał się świadomie lekkim tonem, — ponieważ tak jak cię zapewniłem, byłem zdecydowany, wtajemniczyć cię we wszystko. — Wydaje mi się, że twoje przyjazne zamiary nie spotkały się ze szczególnym uznaniem sobolnika — szydził Łomonow. — No, za jednym ciosem dąb się nie zwali. Teraz ja zajmę się Numerem Osiemdziesiątym Czwartym. I jestem w stanie nie dopuścić do spotkania Numeru Dziesiątego z ojcem. Muszę tylko wyruszyć szybko w odległe rejony tajgi. Wiesz, że mam swoje powody, żeby trzymać się z dala od Numeru Dziesiątego. — Nareszcie nasze życzenia pokrywają się. Posłuchaj, mam dla ciebie opłacalną propozycję: pomóż mi skłonić Numer Osiemdziesiąty Czwarty do przyjęcia moich warunków, a nie pożałujesz! — Zgoda! — W tym celu Orłowski koniecznie musi zniknąć. — Pomogę ci w tym z radością. — Jeżeli o mnie chodzi, to ci trzej Amerykanie także mogą pożegnać się z tym światem. — Ucieszyłoby mnie, gdybym mógł tego dokonać. Mam z nimi do wyrównania dość wysoki rachunek. — Też tak myślę. — Do tego miejsca jesteśmy zgodni i działamy wspólnie. Ale co dalej? Co dostanę za moje starania? — Jeżeli uda ci się zmienić przekonania Numeru Osiemdziesiątego Czwartego, dam ci sto tysięcy rubli. — Ach! Nie wiedziałem, że ten człowiek posiada dla ciebie taką wartość. A więc nie byłoby ci przyjemnie — dodał chytrze Łomonow, — gdyby w najbliższym czasie przydarzył mu się jakiś wypadek? Hrabia zmierzył go badawczo. Równie dobrze mógł mu obiecać trzy miliony, ponieważ nie miał zamiaru wypłacić ani rubla człowiekowi, który przemocą wdarł się w jego tajemnicę. Ale odkrył w nim bratnią duszę, jakiej akurat potrzebował. Bardzo dobrze zrozumiał aluzję Łomonowa, ale potrząsnął przecząco głową. — Nie wiem, dlaczego miałoby się mu coś przytrafić, jednak przyznaję, że przekreśliłoby to moje plany chyba, że równocześnie zniknąłby na zawsze kozak Numer Dziesięć. Rozumiesz mnie? Ale za długo już tkwimy tutaj razem. Masz coś jeszcze na sercu? Przy tym pytaniu od zarośli oderwała się smukła sylwetka sobolnika. Kiedy zostawił tamtych dwóch samych, nie odszedł daleko, lecz przykucnął za krzakiem w pobliżu miejsca, gdzie stali, aby posłuchać dalszego ciągu rozmowy. Teraz oddalił się pośpiesznie, a kiedy Polikow i kupiec znaleźli się przed domem, siedział już znowu spokojnie i pozornie obojętnie obok innych myśliwych. „BIEDNI LUDZIE” Właśnie kiedy porucznik po bezskutecznym przeszukiwaniu wszystkich budynków ponownie znalazł się przed domem, hrabia Polikow i Łomonow powrócili od studni. — Gotowe! — zawołał oficer. — Nie ma tu Numeru Dziesiątego i chyba w ogóle nie było go w tej okolicy. Musimy poszukać w innych miejscach. Wachmistrz Jeroszkin zakończył w międzyczasie czyszczenie swojej garderoby, o ile w tych warunkach było to w ogóle możliwe i stał przy drzwiach, aby zgodnie z rozkazem zameldować się porucznikowi. Przy okazji usłyszał, że jest mowa o kozaku Numer Dziesięć i to go zastanowiło. Wyprostowany jak struna stał przed przełożonym i zdobył się na odwagę, żeby go zagadnąć. — Słyszałem, że poszukujesz Numeru Dziesiątego, ojczulku. Czy on naprawdę zbiegł? — Dlaczego pytasz? — Ponieważ go widziałem. — Kiedy? — Wczoraj po południu. — Pojmałeś go chyba? — Tak. — K’czortu! A ja czołgam się tu po wszystkich dziurach i kątach i szukam go! Człowieku, dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu? Gdzie on jest? — Nie wiem. Musiałem go wypuścić. — Dlaczego? — Ponieważ później okazało się, że to nie był poszukiwany uciekinier, lecz przyjaciel Piotra Dobronicza z Jekatierinburga. — Ach tak! Z tego wynika, że aresztowałeś całkiem niewinnego człowieka. Wydaje mi się, że robisz same głupstwa. Idź do diabła! Jedź do domu i następnym razem bądź mądrzejszy! Wachmistrz oddalił się jak najszybciej, a oficer udał się do hrabiego, aby przedyskutować z nim dalszy pościg za zbiegiem. W chwilę później ujrzano Sergisza Propowa opuszczającego dom. Dobronicz wypuścił go wreszcie z wędzarni i ten zazwyczaj tak wyniosły mężczyzna przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Tak szybko, jak tylko pozwalały na to nogi sztywne od wielogodzinnego kucania, czmychnął za dom i wyniósł się cichaczem. Otrzymał naukę, której nie zapomni chyba do końca życia. Zaledwie zniknął, a już z drugiej strony pojawili się nowi przybysze: porucznik z oddziałem około piętnastu kozaków. Zobaczywszy porucznika z Wierchnieudinska, podjechał do niego zaskoczony. — Ty tutaj, kolego? — spytał. — Co cię przywiodło w te strony? — Ścigam zbiega, kozaka Numer Dziesięć! Słyszałeś może o nim, przyjacielu? — Nie. — A poza tym nikogo nie złapaliście? — Nikogo. Już od wielu dni był spokój na granicy. Dzisiaj nareszcie mamy pracę. Z pewnością słyszałeś już o Borodzie? — Tym zbiegłym sobolniku? Tak. — Mamy zamiar go złapać i zarobić te tysiąc rubli wyznaczone za jego głowę. — Życzę wam szczęścia! Wiecie, gdzie go można znaleźć? — Tak, bardzo dokładnie. Jego i jego bandę. — Co? Znaleźliście kryjówkę jego towarzyszy? — Nie my, lecz pewien człowiek ze stanicy. Poszedł w nocy nad rzekę łowić raki. Wtem zauważył blask ognia i poszedł w tamtym kierunku. Trafił wprost do obozu „biednych ludzi”. Koczuje ich tam około pięćdziesięciu. Zakradł się możliwie blisko i podsłuchał rozmowę dwóch mężczyzn, z której wynikało, że Boroda jest dowódcą tej grupy i tylko na chwilę gdzieś odszedł. — Co za odkrycie! Gdzie obozują? — Tylko kilka wiorst stąd, w gęstwinie, w zakolu rzeki. Rybak wrócił niedawno, ponieważ nie mógł się prześliznąć przez rozstawione później straże. Dopiero o świcie zlikwidowano posterunki i udało mu się wymknąć niepostrzeżenie. — A wy chcecie pojmać to całe towarzystwo? — My sami? Piętnastu żołnierzy? Nie wolno nam aż tak ryzykować. Ci ludzie będą rozpaczliwie bronić swojej skóry. Nie, jest nas wszystkich pięćdziesięciu piechurów i trzydziestu jeźdźców pod dowództwem majora. Piechurzy maszerują już do tego miejsca. Jazda została podzielona, po piętnastu żołnierzy na skrzydło, tak że kawaleria tworzy punkty końcowe półkola zamykającego „biednych ludzi”. Jeżeli uda nam się podejść ich niepostrzeżenie, żaden nam nie umknie. — Pozwolisz mnie i moim ludziom uczestniczyć w tej akcji? Nas także jest trzydziestu. — Bardzo chętnie, braciszku! — Czyja też mogę się przyłączyć? — spytał hrabia. — Jestem hrabia Mikołaj Polikow, a to mój przyjaciel Łomonow z Orenburga. Pomoc w ujęciu tych łotrów na pewno sprawi mu radość. — Wszyscy są mile widziani — odparł uprzejmie porucznik, — oczywiście pod warunkiem, że nikt nie będzie sobie rościł prawa do wynagrodzenia. Tak wzmocniony oddział opuścił wkrótce zagrodę Dobronicza. Piotr Dobronicz i Mila wyszli z domu akurat w chwili przybycia kozaków i z przerażeniem słuchali relacji porucznika. Niepostrzeżenie Mila odciągnęła ojca na bok. — Na miłość boską, ojcze! — wyszeptała. — Musimy ich uratować! Musimy uprzedzić Borodę! — To bardzo niebezpieczne! Nie będzie mi łatwo znaleźć kogoś, kto zechce do niego pójść. Będę musiał sam to zrobić. Może uda mi się do nich przedostać, zanim kozacy ich okrążą. — Ale nie wydostaniesz się potem! — To właśnie budzi moje wątpliwości. Popatrz, już odjeżdżają! Jeszcze zanim ostatni żołnierz opuścił podwórze, do Dobronicza podszedł Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — Chcesz ratować tych biedaków? — spytał szeptem. — Tak. — Masz kogo do nich wysłać? — Nie. Pojadę sam. — Pozwól mnie to zrobić. Tak będzie lepiej. Co mam przekazać Borodzie? — Dziękuję ci, przyjacielu. Opowiedz mu, co tu widziałeś i słyszałeś! To wystarczy. Nie przyjąłbym od ciebie tej przysługi, gdybym nie musiał się obawiać, że mogę być potrzebny tutaj. Wiem także, kim jesteś i nikt inny nie byłby lepszym posłańcem. Numer Osiemdziesiąty Czwarty wsiadł na konia, położył dwururkę na kolanach i już chciał spiąć wierzchowca, gdy nagle coś mu się przypomniało i zwrócił się do swoich towarzyszy. — Bracia, czy pomoglibyście ewentualnie „biednym ludziom” w walce z kozakami? — Oczywiście, jak najbardziej! — Dobrze! Polegam na was. Śpieszcie do rzeki i poczekajcie przy promie! Może będziecie potrzebni. Numer Osiemdziesiąty Czwarty odjechał, najpierw powoli, a kiedy pozostawił już zagrodę za sobą, puścił się galopem. Przed sobą z prawej strony widział kozaków zmierzających na wschód. Nie rozproszyli się jeszcze, lecz tworzyli zwartą grupę. Ucieszyło go to, ponieważ w ten sposób mógł przemknąć niepostrzeżenie pomiędzy nimi i rzeką. Spiął konia, położył się płasko na jego karku i popędził jak strzała. Wkrótce pozostawił kozaków daleko w tyle. Po pół godzinie jazdy stwierdził, że rzeka skręca na północ, po czym znowu płynie na południe. Utworzył się dzięki temu półwysep porośnięty gęstymi zaroślami i gdzieniegdzie pojedynczymi drzewami. W tym właśnie miejscu ukrywali się „biedni ludzie” . Jeździec skoczył w środek zarośli, aż rozpierzchło się przed nim kilka męskich postaci. — Gdzie Boroda? — krzyknął i ściągnął konia. — Boroda? Nie znamy żadnego Borody — odpowiedział jeden z nich. — Wiem, wiem. Ale mylicie się. Musicie mi koniecznie zaufać! Jesteście „biedni ludzie” i zatrzymaliście się tutaj na odpoczynek. Kozacy odkryli waszą kryjówkę i są już w drodze, żeby was pojmać. Jeżeli nie zaprowadzicie mnie szybko do Borody, będziecie zgubieni! — O święta Matko z Kazania! Widzisz ten gęsty jesion tam w lewo? Tam go znajdziesz! Sobolnik poszedł we wskazanym kierunku, a po drodze gromko ostrzegał każdego napotkanego o grożącym niebezpieczeństwie. Zapanowało gorączkowe podniecenie i zanim dotarł pod jesion cały obóz był postawiony na nogi. Pod drzewem stało pięciu uzbrojonych mężczyzn. — Który z was jest Borodą? Jeden z nich wystąpił i podniósł rękę. — To ja. Czego chcesz? — Przychodzę od Piotra Dobronicza, od którego co dopiero wyruszyło na was czterdziestu pięciu kozaków. Z drugiej strony zbliża się dalszych piętnastu, a od frontu chce was zaatakować kolejnych pięćdziesięciu. — Litościwy Boże! Jesteśmy zdradzeni! — Odkrył was jakiś rybak. — Pozostaje nam tylko jedna droga ratunku. Będziemy walczyć. Musimy przebić się do zagrody Dobronicza i zniknąć w schronieniu, które mi już pokazał. Albo macie może jakiś lepszy plan? — Wybacz, braciszku! — odezwał się Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — Chcesz dotrzeć do zagrody Dobronicza. Czy to się uda? — Musi. — Drogę do Dobronicza zagradza ci czterdziestu pięciu dobrze uzbrojonych kozaków. Czy chcesz się przebijać przez ich szeregi? Z lewej strony masz pięćdziesięciu liniowych, a z tyłu następnych piętnastu jeźdźców. — Sytuacja jest rozpaczliwa, ale prędzej umrzemy, niż się poddamy! — Mam inny pomysł, braciszku. Spróbuj zatrzymać żołnierzy przez parlamentariuszy! Ja w tym czasie zawrócę i powiadomię Dobronicza, że udało mi się was ostrzec. Obok przeprawy zostawiłem jedenastu dzielnych towarzyszy, którzy chcą wam pomóc. Jeżeli sprowadzę tych jedenastu na tyły czterdziestu pięciu jeźdźców, żołnierze dostaną się w dwa ognie i prawdopodobnie rozpierzchną się. Wtedy będziecie mieli do Dobronicza wolną drogę. A reszta zależna jest od chwili. — Wspaniały pomysł! Kiedy należy spodziewać się kozaków? — Zaraz! Ale bądźcie rozsądni i oszczędzajcie ludzkie życie! To ważne na przyszłość. Strzelajcie do koni! Sprawi to większe zamieszanie, niż gdyby padali jeźdźcy. — Dobrze, okażemy się ludzcy, ale żaden z nas się nie podda. Kiedy ty i twoi przyjaciele przyjdziecie nam na odsiecz? — Najpóźniej za pół godziny. A teraz żegnaj, braciszku! — Bywaj zdrów, braciszku! Myśliwy odwrócił się na koniu i pognał z powrotem. Najwyższy czas, jeśli chciał przecisnąć się przez okrążenie. Zaledwie ujechał wiorstę, kiedy po swojej lewej ręce zauważył grupę czterdziestu pięciu kozaków, ustawiających się właśnie w szereg mający sięgać aż do rzeki. Przywarł do końskiego karku, dzięki czemu jeżeli ktoś by go zobaczył, przynajmniej nie mógłby go rozpoznać. Postąpił mądrze, bo nagle od grupy oddzieliło się kilku kozaków i rzucili się za nim w pościg. Ale Numer Osiemdziesiąty Czwarty zmusił swego wierzchowca do największego pośpiechu i wkrótce kozacy nabrawszy przekonania, że go nie dogonią, zawrócili. Kiedy myśliwy ujechał kolejne dwie wiorsty, ujrzał amazonkę cwałującą wprost na niego. Była to Mila, córka Piotra Dobronicza. Lęk i troska nie daty jej spokoju i wyjechała mu na przeciw. — Co słychać? Spotkałeś Borodę? — Tak, ostrzegłem go. — Będzie walczyć? — Tak. Wracaj prędko do domu i przekaż ojcu, żeby trzymał schronienie w pogotowiu! Boroda chce się wycofać ze swoimi ludźmi do zagrody i zniknąć w kryjówce. — Tak będzie najmądrzej i najlepiej. Już pędzę. Czy masz jeszcze jakąś wiadomość? — Powiedz ojcu, że ja i moi towarzysze także będziemy walczyli. Pożegnali się. Mila pogalopowała do domu, a Numer Osiemdziesiąty Czwarty do swoich towarzyszy. Znalazł ich w pogotowiu. Ich uwaga skoncentrowała się na drugim brzegu, gdzie właśnie trzech jeźdźców wsiadło na tratwę i przeprawiało się przez rzekę. Było ich trzech, dwóch chudych i niezwykle wysokich i jeden mały. Wszyscy trzej nosili ubranie niespotykane w tych okolicach i przedstawiali sobą taki widok, że Numer Osiemdziesiąty Czwarty zapomniał na chwilę o pośpiechu, stał obok swoich ludzi i czekał, aż przedostaną się na ich stronę. Jeźdźcy powoli opuścili tratwę. Przez chwilę obserwowali wnikliwie dwunastu myśliwych, po czym mały przyłożył dłoń do ronda kapelusza i odezwał się: — Dzień dobry! Znacie te strony, jeśli się nie mylę? — Dosyć — odpowiedział Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — To udzielcie nam, proszę, informacji. Szukamy człowieka, który nazywa się Piotr Dobronicz. — Mieszka tu niedaleko. — Znacie go? — Tak. Jesteśmy jego przyjaciółmi. — Cieszę się. My też chcemy się z nim zaprzyjaźnić, jeśli się nie mylę. — Czy ktoś was posłał? — Tak. Bula, książę Buriatów i Karpala, jego córka. — W takim razie serdecznie witamy. Jedźcie prosto przed siebie, a wkrótce znajdziecie się na miejscu! — Dziękuję! Numer Osiemdziesiąty Czwarty przysunął swego konia do Sama Hawkensa i zmierzył wzrokiem małego trapera, który ze zrozumiałą niecierpliwością wyprzedził wolno podróżujących Buriatów. — Źle wybraliście porę odwiedzin. — Dlaczego, braciszku? — Bo jest… bo będzie… no, wkrótce przy zagrodzie Piotra Dobronicza dojdzie być może do krwawej walki. — Behold! Lepiej nie mogliśmy trafić! — Czyżbyś się z tego cieszył? — No, nie wypłakuję sobie oczu, gdy od czasu do czasu dostanę się pomiędzy ludzi, którzy śmiało sobie poczynają, hihihihi! — Jesteś niezgorszym dziwakiem. — Hm! Dla tego człowieka wszystko, co obce, jest dziwne. — Jesteście tu obcy? Tak myślałem. Skąd przybywacie? — Z Ameryki. Jak błyskawica przez głowę sobolnika przemknęło wspomnienie podsłuchanej rozmowy między hrabią i Łomonowem. — Z Ameryki? — spytał prędko. — Czy to wy jesteście owymi myśliwymi z prerii? W takim razie znacie zapewne mężczyznę o nazwisku Adlerhorst? — Dlaczego pytasz akurat o niego? — Słyszałem, jak mówił o nim pewien człowiek, hrabia Polikow. — Polikow? Egad! Ten nicpoń też tu jest? Czekaj no, chłopcze, już my się do ciebie dobierzemy! — Wiem, że go szukacie i dostaniecie go, jeszcze dzisiaj! — Gdzie on jest? — Tam, w górze rzeki! Pomaga kozakom przeciwko, mój Boże, stoję tu i gawędzę, zamiast… I już zamierzał spiąć konia, ale Sam Hawkens chwycił go za cugle. — Jeszcze tylko chwilkę! Wspomniałeś o jakiejś walce i o hrabim, który pomaga kozakom. Kogo chcą zaatakować? — Gromadę „biednych ludzi”, którzy chcą przedostać się przez granicę. — Ilu jest kozaków? Numer Osiemdziesiąty Czwarty zapoznał pokrótce obcych z sytuacją. — Tak! — powiedział traper. — A więc hrabia pomaga kozakom. A komu wy pomagacie, braciszkowie? — Uciekinierom. — To mnie cieszy. My też wam pomożemy. — Wy? Jesteście przecież tutaj obcy! Co was obchodzą ci „biedni ludzie” ? — Egad! Co w ogóle dobrego człowieka obchodzą jego bliźni? Co? To przypisałbyś mi tak niewiele przyzwoitych uczuć? Coś ci powiem. Kozacy dostaną cięgi, porządne cięgi, jeśli się nie mylę! Zabierzecie nas z sobą! A jeżeli nie zechcecie, poprowadzimy walkę na własną rękę. Sam Hawkens był w swoim życiu zawsze tam, gdzie mógł coś zdziałać dla „biednych ludzi”. Jestem ciekaw, jakie miny zrobią panowie kozacy, kiedy usłyszą, jak strzelają amerykańskie flinty, hihihihi! Chcesz nas, czy nie? Numer Osiemdziesiąty Czwarty nie mógł się od razu zdecydować. — Spróbujemy — odpowiedział wymijająco. — Tak braciszku, spróbuj! — roześmiał się traper. — Jestem przekonany, że nie pożałujecie tej próby. Kim właściwie jesteś? — Jestem łowcą soboli i nazywam się Numer Osiemdziesiąty Czwarty. Zaskoczony Sam Hawkens aż podrapał się w swoją starą perukę. — Behold! To ty jesteś Numer Osiemdziesiąty Czwarty? — Tak. — Well, znów potknęliśmy się niemalże o człowieka, którego szukamy! Tak, trzeba mieć szczęście! — Co powiedziałeś? Szukacie mnie? — Tak jest! Mam dla ciebie całe mnóstwo nowości! Ale się zdziwisz, hihihihi! Lecz o tym później! Teraz nie ma na to czasu, jeśli się nie mylę! Mężczyźni podali sobie dłonie, po czym pogalopowali w górę rzeki. Zachowanie Sama wywarło korzystne wrażenie na sobolniku. Jechał obok niego objaśniając mu po drodze plan kozaków i i zamiary zbiegów. — Tak — odezwał się Sam. — Czy to w tym miejscu dzielni ludzie Borody chcą się przedzierać? W takim razie musimy im to ułatwić, w przeciwnym razie ugrzęzną i będą musieli gryźć trawę, albo się poddać. Powystrzelamy konie kozaków i będziemy mieli pyszną zabawę. Dopadli brzegu; na czele Numer Osiemdziesiąty Czwarty, Sam, Dick i Will. Rozglądnęli się uważnie i stopniowo zauważyli coraz liczniejsze postacie wystające spoza niskich zarośli ustawione w długą linię. — To jeźdźcy — powiedział Sam. — Konie zakrywają krzaki. W każdym razie przed sobą mamy wrogą kawalerię. Cieszę się, ponieważ wreszcie zacznie się taniec. — Well! — zaśmiał się Will Parker. — Bitwa z kozakami! Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem! — Byłoby oczywiście lepiej, gdyby nie widzieli nas tak dokładnie, żeby później nie wiedzieli, że to my pokrzyżowaliśmy im plany. Na szczęście nie spodziewają się wroga na tyłach. Przepełnieni pogardą i nieuprzejmością odwrócili się nawet do nas plecami, hihihihi! Posuwajcie się wszyscy za mną gęsiego i pochylcie się nisko nad końskimi karkami, żeby żaden z tych gentlemanów was nie rozpoznał, kiedy się przypadkiem odwróci! Wszyscy wykonali polecenie i pod osłoną krzaków podążyli dalej brzegiem rzeki, przy czym udało im się podejść wroga na około trzysta kroków, czego nigdy nie dokonaliby w przypadku Czerwonoskórych na Dzikim Zachodzie. Sam Hawkens podniósł prawą dłoń. — Stop! Zsiąść z koni i przywiązać je! Podejdziemy jeszcze bliżej, żeby nam było łatwiej celować do kozackich szkap. I ten rozkaz został natychmiast wypełniony, ponieważ dziwnym trafem myśliwi bez wahania uznali trapera za swego przywódcę. Był to zapewne rezultat powściągliwości, zdecydowania, a równocześnie rozwagi tego ostatniego. Przekradali się więc gęsiego przez zarośla, dopóki Sam nie nakazał im zatrzymać się. Od kozaków dzieliło ich jeszcze tylko około dwustu kroków. Zarośla w tym miejscu były o wiele niższe, tak że konie stanowiły świetny cel. Kozacy nieporuszenie tkwili w siodłach. — Boroda posłuchał mojej rady — oznajmił Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — Ciągle jeszcze pertraktuje, żeby zyskać na czasie. — To już niepotrzebne — rzeki Sam, — ponieważ jest tu już nasza trójka. Jak gdyby uciekinierzy usłyszeli słowa Sama, bo w tym momencie padł jeden pojedynczy ostry strzał, a zaraz potem następne. — Zaczyna się! — uśmiechnął się Sam pod wąsem. — Poczekamy jeszcze. Ale kiedy się już przyłączymy do tej zabawy, wypraszam sobie marnowanie ołowiu! Nie wolno wszystkim celować do tego samego konia. Jest nas piętnastu i będziemy strzelać dwoma grupami, raz ośmiu, a raz siedmiu. Kiedy jedna grupa ładuje broń, druga strzela odliczając siedem lub osiem koni. W ten sposób wiadomo, kto gdzie celuje. Ale oszczędźcie jeźdźców! Oni sami pouciekają. Strzały z kierunku, gdzie znajdowali się zbiedzy stawały się coraz bardziej ożywione. Zdawało się, że przegrywają, ponieważ kozacy nasadzili na strzelby bagnety i zaczęli przygotowywać się do szturmu. — Czas na nas, jeśli się nie mylę! — zawołał Sam. — Moja grupa, ośmiu strzelców; ognia! Niemal równocześnie gruchnęło osiem strzałów i w chwilę potem osiem koni nieprzyjaciela stanęło dęba, z których kilka padło pod swoimi jeźdźcami, a pozostałe zostały tylko zranione. Kozacy byli całkowicie zaskoczeni tym niespodziewanym atakiem i odwrócili się szybko w stronę ukrytego nieprzyjaciela. — Druga grupa: ognia! — zabrzmiał rozkaz Sama. Tym razem wystrzeliło siedem karabinów z podobnie dobrym skutkiem jak poprzednio. Kozacy ryknęli głośno, a ich przywódca klął i złościł się. Próbował utrzymać w ryzach swoich ludzi, ale kiedy w ich stronę oddano kolejne piętnaście salw, reszta jeźdźców zbita w bezładną, wyjącą kupę uciekła w środek pozycji zajętych przez pięćdziesięciu piechurów. — Naprzód! — zawołał Sam. — Powoli i pochyleni! Luka, którą chcieliśmy wybić, jest gotowa. Teraz nie możemy dopuścić do jej zamknięcia. Przeciwnik nie może się zorientować, że jest nas tak niewielu, tym bardziej będzie się nas bał. Ach, patrzcie tam! Kiedy sotnik ujrzał załamujące się prawe skrzydło jazdy, wsparł je żołnierzami z lewego skrzydła. Nadjechali w szyku bojowym, a ponieważ nie widzieli ukrytego nieprzyjaciela, znaleźli się wprost na linii strzału. Sam Hawkens nie omieszkał oczywiście wykorzystać okazji. — Oszczędzać jeźdźców, zabijać konie! — powtórzył rozkaz. — Ognia! Huknęły strzały, najpierw osiem, potem siedem i niemal żadna z piętnastu kul nie chybiła celu. Padło dwanaście koni zrzucając jeźdźców, którzy wrzeszcząc dziko rzucili się do ucieczki. W oddziale zapanował chaos, kto żyw usiłował ujść przed niebezpiecznym, niewidzialnym wrogiem. — Wspaniale! — śmiał się Sam. — Pomogliśmy tym chłopcom skutecznie nabawić się strachu! Z pewnością zapomną o powrocie! Teraz muszą się także wycofać piechurzy. Pytanie tylko, czy nie mają w dalszym ciągu przewagi nad „biednymi ludźmi” . — Są mniej liczebni, za to lepiej uzbrojeni! — oświadczył Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — Egad! W takim razie byłoby rozsądnie, gdyby uciekinierzy pomyśleli o swoim bezpieczeństwie! — Bezpieczni będą jedynie u Piotra Dobronicza. — Jak daleko stąd do jego zagrody? — Tylko kilka wiorst. — Dobrze. Wycofujemy się więc do domu Dobronicza. Z jednej strony osłania nas rzeka, z drugiej będziemy się sami bronić, ponieważ jesteśmy najlepszymi strzelcami. Zawiadomię o tym przywódcę zbiegłych zesłańców, a przy tej okazji rozejrzę się nieco. Sam Hawkens dosiadł konia, jednak nie usiadł prosto, tylko indiańskim sposobem uczepił się prawą nogą siodła, a prawą ręką uprzęży konia, tak że całkowicie zasłonięty był końskim korpusem. W ten sposób stał się zupełnie niewidoczny dla nieprzyjaciela, podczas gdy sam mógł swobodnie wszystko obserwować. Spokojnym truchtem udał się w stronę zakrętu rzeki, gdzie znajdował się obóz uciekinierów, aby odszukać Borodę. Wkrótce na drodze stanął mu młody człowiek. Przyjrzał się Samowi bacznie i spytał: — Szukasz kogoś? — Aleksego Borodę. — To ja. Sam Hawkens obrzucił go zdumionym spojrzeniem. — Inaczej wyobrażałem sobie takiego słynnego sobolnika. — Kim jesteś? Nie znam cię. Kim są strzelcy, którzy nas tak skutecznie wsparli? Przybyłeś z kierunku, z którego strzelano i na pewno coś wiesz. — Tak, wiem. Strzelali sobolnicy prowadzeni przez Numer Osiemdziesiąty Czwarty. — Aha. Tak myślałem. Ale kim ty jesteś? — Jestem obcym podróżnym i właśnie przejeżdżałem tędy z moimi dwoma towarzyszami. Usłyszeliśmy, że „biednym ludziom” zagraża niebezpieczeństwo i postanowiliśmy pomóc im naszymi dobrymi strzelbami. To wszystko. Teraz odszukałem cię, aby powiedzieć, że byłoby najlepiej, gdybyście ukryli się gdzieś w bezpiecznym miejscu. Powiedziano mi, że Piotr Dobronicz… — Wiem, wiem! — przerwał mu Boroda. — Tak, wycofamy się do zagrody Dobronicza. Jest tam kryjówka, w której wszyscy się zmieścimy i której nikt nie znajdzie. Najważniejsze, żeby droga była wolna. — To już nasze zmartwienie. Jest nas piętnastu i już wydałem rozkaz osłaniania waszego lewego skrzydła. Możesz więc spokojnie wyprowadzić stąd ludzi. Ruszaj! A my zatrzymamy kozaków z dala od ciebie. Boroda skoczył do swoich ludzi. Plan został zrealizowany i wszystko powiodło się bez niespodzianek. Kozacy nie wdawali się już w żadne walki, lecz powoli i ostrożnie postępowali za zbiegami, przekonani o tym, że już ich mają w swych rękach, ponieważ „biedni ludzie” nie mogli tak po prostu przeprawić się przez rzekę, a przed nimi leżał Bajkał. Trzeba ich było tylko zepchnąć na brzeg jeziora, a potem spokojnie pojmać. Tak więc odwrót kształtował się następująco: na czele szli uciekinierzy prowadzeni przez Borodę, za nimi piętnastu myśliwych pod rozkazami Sama Hawkensa, a z tyłu kozacy w pełnej szacunku odległości, jako że nie zapomnieli jeszcze nauczki udzielonej im przez tajemniczych i wyśmienitych strzelców. Przebiegły traper marudził w marszu i nie śpieszył się zbytnio ze swoimi ludźmi, żeby jego podopieczni mieli dosyć czasu na znalezienie się w bezpiecznym miejscu. Uważał także, aby ani on, ani jego towarzysze nie rzucali się kozakom w oczy. Boroda i jego ludzie już dawno dotarli do zagrody Dobronicza, a Sam jeszcze co najmniej kwadrans zatrzymywał kozaków i pojedynczymi celnymi strzałami zmuszał ich do jeszcze wolniejszego pościgu. W międzyczasie przewidujący Piotr Dobronicz kazał parobkom, którym nie w pełni dowierzał, zebrać się w izbie, ponieważ uznał roztropnie, że w takim wypadku lepiej nie mieć naocznych świadków. Siedział więc razem z parobkami w domu i zachowywał się tak, jak gdyby to, co się dzieje na zewnątrz, wcale go nie obchodziło. Również służące zajęte były w domu. Podczas gdy gospodarz tak mądrze zadbał o to, żeby nie można go było oskarżyć później o współudział, jego córka Mila i kilku zaufanych parobków zajęci byli ratowaniem zbiegów. Przejmowali konie, rozkulbaczali je i pędzili na pastwisko, gdzie kozacy nie mogli ich rozpoznać jako koni zbiegów. Mila prędko przygotowała jaskinię na przyjęcie tak wielu gości, którzy teraz właśnie, jeden za drugim wspinali się do niej po sośnie. Dziewczyna pokazała pierwszemu, a potem radzili sobie już sami. Jeźdźcy taszczyli ze sobą siodła i uprząż swoich wierzchowców. Na końcu szedł Boroda. Jak kapitan, który nie opuszcza swego statku, zanim nie uratują się wszyscy ludzie, chciał by jego towarzysze byli bezpieczni, sam tymczasem pilnie zacierał wszystkie ślady stóp. Kiedy wreszcie ostatni zniknął na drzewie, Boroda chciał wrócić do Sama Hawkensa, aby pomóc jemu i jego towarzyszom w razie, gdyby wpadli w jakieś tarapaty, ale Mila nie zgodziła się. — To niepotrzebne. Sama zaopiekuję się tym człowiekiem, a ty się ukryj! Najważniejsze, żebyście zniknęli bez śladu, kiedy pojawią się tutaj kozacy. Kiedy Mila wracała do domu, piętnastu myśliwych ciągle jeszcze trzymało kozaków w szachu. Sam Hawkens obserwował z uśmiechem energiczną dziewczynę i był gotów ze swoją gromadką pośpieszyć za nią do zagrody jej ojca. — Chodźcie, braciszkowie! — zwrócił się do myśliwych. — Zobaczymy, czy panowie kozacy odważą się nam dokuczać! Po czym puścili się galopem w stronę zagrody. Numer Osiemdziesiąty Czwarty i jego towarzysze usiedli dokładnie w tym miejscu, które zajmowali przedtem, a obok nich z najniewinniejszymi minami pod słońcem przykucnęli także Sam, Dick i Will. Kozacy odważyli się znowu poruszyć, dopiero kiedy zauważyli, że celne flinty ich nieznanych przeciwników ostatecznie umilkły i już przez nikogo nie niepokojeni dobrnęli do gospodarstwa Piotra Dobronicza. Siedzieli tam myśliwi z rozradowanymi twarzami, witający przednią straż kozaków ciekawymi, a zarazem zdumionymi spojrzeniami, ponieważ zanim stąd wyruszyli, wszyscy byli konno, a teraz tylko mała gromadka dysponowała wierzchowcami. Oddział straży przedniej prowadził ten sam porucznik, który był tu rano, a u jego boku jechał porucznik z Wierchnieudinska. Zatrzymali się przed myśliwymi i spytali szorstko o zbiegów, jednak wkrótce oficer zrozumiał, że niewiele się od nich dowie, wysłał więc kilku kozaków przodem, aby sprawdzili, czy wrogowie nie zajęli przypadkiem przesmyku przebiegającego obok czarnej jodły, a wiodącego do jeziora. Jakież było ich zdziwienie, kiedy usłyszeli, że nie ma tam ani jednego nieprzyjaciela, wobec czego wkroczyli do przesmyku. Sam Hawkens zachichotał po cichutku i cieszył się udanym figlem. „Biedni ludzie” byli bezpieczni, a on znów mógł myśleć o wykonaniu swojego zadania. Niezwłocznie spytał więc sobolnika: — Poprzednio mówiłeś o hrabim Polikowie. Jesteś pewien, że znajduje się tutaj? — Tak. Przyłączył się do kozaków, aby ścigać z nimi zesłańców. — W takim razie powinien powrócić tutaj z nimi. Heda, Dick, Will, wejdźmy do domu! Przedstawimy się temu dzielnemu Piotrowi Dobroniczowi. A poza tym będzie lepiej, jeżeli pan hrabia nie zauważy nas od razu. Dryblasy skinęli potakująco i udali się za traperem do izby mieszkalnej, gdzie zastali Milę i jej ojca, który powitał ich przyjaźnie. — Witam was serdecznie, moi kochani bracia — powiedział. — Przysiądźcie się do nas! — Przyszliśmy zameldować — odparł Sam, — że Karpala jest już w drodze i prawdopodobnie wraz ze swoimi rodzicami i całym plemieniem dotrze tu jeszcze dzisiaj. Chciałbym ci jednak zadać pytanie o człowieka, którego szukamy. Nazywa się Fedor Łomonow i podaje się za kupca z Orenburga. Wiesz coś o nim? — Pociągnął z kozakami przeciw „biednym ludziom”. Żądał ode mnie pokoju, ale żaden mu nie odpowiadał. — Hm! Znajdziemy dla niego takie miejsce pobytu, które mu się spodoba, obojętne, czy będzie tego chciał, czy nie, hihihihi! Jesteśmy tutaj, aby wziąć go pod naszą opiekę. Ale patrzcie, właśnie nadciąga główny zastęp kozaków! Podszedł do okna, akurat kiedy na podwórze wkraczał silny oddział kozacki, sami piechurzy i tylko kilku jeźdźców. — Behold! — powiedział Sam, kiedy wśród nadjeżdżających odkrył Łomonowa. — To on. Dick, Will chodźcie tu i obejrzyjcie go sobie! Obaj natychmiast rozpoznali byłego derwisza i późniejszego Billa Newtona. — Well! — roześmiał się Will Parker. — Niespodziewane spotkanie z nami sprawi mu z pewnością niewypowiedzianą radość! — Tak, będzie zachwycony, kiedy mu przypomnimy, co się stało wtedy w Ameryce, a szczególnie w Dolinie Śmierci. Chciałbym, żeby wszedł do środka. Major zatrzymał się przed domem i uważnie obserwował całe obejście. On także nie przypuszczał, żeby myśliwi mogli mieć coś wspólnego z jego sprawą, dlatego nie zwracał na nich uwagi. W chwilę później przygalopował porucznik dowodzący przednią strażą. — Panie majorze, nie znaleźliśmy ani jednego zbiega! — Bzdura! Przecież stąd nie wyfrunęli! Muszą tu gdzieś być! — Ale naprawdę nie ma tu ani żywej duszy. — Nie do wiary! To niemożliwe, żeby uciekli przez jezioro na tych kilku łódkach Piotra Dobronicza. Są tak małe, że nie zmieściłaby się w nich ani połowa uciekinierów. Co wy na to, panowie? — zwrócił się do swoich oficerów. Za jedyną odpowiedź otrzymał ogólne wzruszenie ramion. — Ależ, do diabła, ci ludzie nie mają przecież skrzydeł! — zawołał rozwścieczony. — Pah! — wtrącił się hrabia. — Moim zdaniem istnieje tylko jedna możliwość: wszyscy siedzą w jakiejś kryjówce. W tym momencie w drzwiach ukazał się gospodarz. — Dobronicz, do mnie! — rozkazał major i spytał pokazując z wysokości swojego konia na ziemię: — Czy wiesz, co się tu działo? — Nie. — Nie? Twierdzisz więc, że nie rozmawiałeś z żadnym ze zbiegów? Wiem, że jesteś przyjacielem „biednych ludzi”! Jedno okno w twoim domu jest w nocy stale otwarte. Ochraniasz ich i tym razem także dopomogłeś im w ucieczce! — Nie rozmawiałem z żadnym z nich! — Zameldowano mi, że wczoraj był u ciebie Boroda. Zaprzeczysz temu? — Nie. Był na moim podwórzu, kiedy mnie nie było w domu. Nikt nie wiedział, kim był, dopóki nie został rozpoznany przez wachmistrza i jego ludzi. Wtedy uciekł. — Na pewno później wrócił i umówiliście się, co macie robić. Ukryłeś zbiegów przed nami. Gospodarz zrobił zdziwioną minę. — Ukryłem? Święty Iwanie? A gdzie? — Sam wiesz. Tak wielu ludzi nie może tak po prostu zniknąć. Musieli znaleźć tutaj jakieś miejsce, którego jeszcze nie odkryliśmy. Dobronicz wzruszył ramionami. — Już raz zostałem dzisiaj niesłusznie oskarżony o ukrywanie w moim domu jakiegoś zbiega, po czym przeszukanie domu dowiodło mojej niewinności. A teraz miałbym całą gromadę zesłańców tutaj… — Stop! — przerwał mu major i przywołał porucznika. — Czy rzeczywiście dokładnie przeprowadził pan oględziny obejścia Piotra Dobronicza? Wszystko pan przetrząsnął? — Rozkaz, panie majorze! Każdy kąt w domu i okolicę. — Hm! — major przytłumił głos, żeby słyszał go tylko oficer. — Co pan sądzi o Piotrze Dobroniczu? — Trudno powiedzieć, panie majorze, Z pewnością jest przyjacielem „biednych ludzi”… — A więc jest podejrzany. — Tak, ale wobec mnie i porucznika z Wierchnieudinska zachował się bez zarzutu. — Sztuczka! Wszystko ze strachu* — O nie, panie majorze! Strach jest dla tego Dobronicza uczuciem całkowicie nieznanym. Przeciwnie, ten człowiek ma kręgosłup. Od razu widać, że pochodzi z zachodnich rubieży. Tu na Syberii nie rodzą się tacy. Jeżeli mogę sobie pozwolić na jakąś radę…? — Proszę! — Spróbowałbym z nim po dobroci. Siłą nic pan nie wskóra. Najwyżej można byłoby uciec się do podstępu. — Podstęp, aby zmusić go do mówienia? Ma pan jakiś pomysł? — Nie, panie majorze. — W takim razie jesteśmy tak samo mądrzy, jak na początku. Dziękuję. Zarówno Dobronicz jak i osoby towarzyszące majorowi milcząc czekali na koniec tajemniczego dialogu. W końcu dowódca kozaków zwrócił się do Dobronicza. — Piotrze Dobroniczu, radzę ci, abyś dobrowolnie złożył zeznanie. My już znamy kryjówkę zbiegów. Była to pułapka, którą major wymyślił w ostatniej chwili. Oczekiwał, że chłop odpowie: „w takim razie nie muszę wam jej pokazywać.” I tym sposobem zdradziłby się. Ale po słowach majora nastąpiła pauza. Piotr w ogóle nic nie powiedział. Czekał, co dalej, a z jego miny nic nie dało się wyczytać. To wyprowadziło oficera z równowagi. Rozzłoszczony wyrwał szpicrutę zza cholewy buta i zaczął wywijać nią groźnie. — Chłopie — wrzeszczał, — złamię twój upór! Jak się nie przyznasz, dostaniesz baty! Wtem od drzwi zabrzmiało głośne „stój!” i wszystkie oczy skierowały się w tamtą stronę. Sam, Dick i Will wyszli przed dom trzymając w dłoniach strzelby gotowe do strzału. — Przeklęci! — szepnął były derwisz do hrabiego. — To są ci trzej Amerykanie! A nie mówiłem? Są na moim tropie. Polikow machnął przecząco ręką. Teraz interesował go jedynie Sam Hawkens, który najspokojniej w świecie podszedł do rozdrażnionego oficera i stanął pomiędzy nim, a gospodarzem. — Piotrze Dobroniczu — powiedział Sam głośno, — pan major tylko żartował. Piotr ciągle jeszcze milczał, natomiast major, całkiem zbity z tropu, gapił się na trapera. — Człowieku, na co sobie pozwalasz? — spytał opryskliwie. — Och, na nic szczególnego! — roześmiał się Sam Hawkens. — Żartujesz sobie dość ryzykownie, a ja pragnę ustrzec niedoświadczonych przed zbyt poważnym traktowaniem twoich żartów. To wszystko, hihihihi! — To bezczelność! Kim ty w ogóle jesteś? — Zapytaj tego tam! Pokazał na Łomonowa, a major spojrzał zaskoczony na rzekomego kupca. — Zna pan tego człowieka? — Nie — Łomonow potrząsnął przecząco głową. — Nie? — roześmiał się Sam Hawkens. — Tak myślałem, bo jak tylko przyznasz, że nas znasz, będziesz zgubiony, jeśli się nie mylę! Jesteś największym szubrawcem, jakiego nosi ziemia. Teraz jesteś kupcem Fedorem Łomonowem z Orenburga, nieprawdaż? — Jestem nim w samej rzeczy. — A kim byłeś przedtem? Nie przebywałeś przypadkiem w Ameryce, gdzie nazywałeś się Bill Newton? — Nie. — A czy jeszcze wcześniej nie podawałeś się w Konstantynopolu za derwisza Osmana? — Coś podobnego! — A czy twoje prawdziwe imię nie brzmi Florin? W każdym razie używałeś go jako kamerdyner. — Mówisz jak szalony! Zostaw mnie w spokoju! — Proszę bardzo. Już niedługo zaznasz dużo spokoju. Major ze zdumienia zapomniał o właściwej przyczynie tej awantury, czyli sporze z Piotrem Dobroniczem. — Jak śmiesz mieszać się w moje sprawy? — ofuknął trapera. — Jak się nazywasz? — Sam Hawkens. Proszę, oto moje dokumenty! Wyjął z kieszeni dokumenty, swoje, Dicka, Willa i podał je majorowi. Ten przeczytał je i zmarszczywszy czoło spojrzał ze zdziwieniem na trapera i jego towarzyszy. — No i co dalej? — powiedział w końcu. — Nazywasz się Sam Hawkens, a ci dwaj to Stone i Parker. Władze są proszone o udzielanie wam wszelkiej pomocy. — Tak jest. Widzisz więc, że mogę zażądać od ciebie pomocy! — To prawda. Ale w papierach nie ma nic na ten temat, że wolno ci władzom stwarzać trudności. Będzie, jak postanowiłem. Piotr Dobronicz dostanie chłostę! — Nie, nie dostanie! — sprzeciwił się Sam zdecydowanie. — Człowieku, ty chyba oszalałeś! Każę cię aresztować. Wystarczy jedno moje skinienie. — Nie trudź się! Jeżeli ktoś tutaj ma prawo do aresztowania, to tym kimś jestem ja. Zaraz ci to pokażę. To powiedziawszy Sam podszedł do konia, którego dosiadał Lomonow. — Billu Newton — powiedział tak głośno, że wszyscy dookoła mogli go usłyszeć, — oskarżam cię o zabójstwo, rabunek, oszustwo, fałszerstwo i cały szereg innych zbrodni! Jesteś moim więźniem! — Twoim? To mnie złap! — zaśmiał się Bill Newton, spiął konia i uczynił ostry zwrot w zamiarze ucieczki. Ale nie docenił trapera. Ten błyskawicznie złapał jeźdźca za nogę i wyrwał mu stopę ze strzemienia, jedno szarpnięcie, a Bill Newton wyleciał z siodła i padł na ziemię, a jego koń pomknął w dal, ale już bez jeźdźca. — Podnieście go i zaprowadźcie do tej małej izby z prawej strony sieni! — polecił Sam swoim towarzyszom. Właściwie mógł sobie oszczędzić wydawania tego rozkazu, ponieważ jeszcze zanim Bill Newton dotknął ziemi, już pochwycili go obaj myśliwi i podnieśli do góry. Łomonow ryczał głośno. Major był niemal tak samo rozgniewany jak on. — Stop! — krzyczał. — Tego nie ścierpię! — Jednak będziesz musiał — rzekł Sam Hawkens zimno. — Zwracam ci uwagę na dodatkowe postanowienia zawarte w moim paszporcie. Odprowadźcie go! Gospodarz obserwował cicho przebieg tego zdarzenia. Teraz zwrócił się do Dicka i Willa. — Izba to niepewne schronienie. Zamknijcie go lepiej w wędzarni! Pokażę wam, gdzie to jest. Poszedł przodem, a za nim Dick i Will prowadzący Billa Newtona, który na próżno opierał się ich mocnym pięściom. Major przeklinał i złorzeczył. Groził traperowi aresztowaniem i więzieniem. Powtarzał bez przerwy, że zamykanie rosyjskiego poddanego przez jakiegoś obcego to bezczelność. Ale Sam nie dał się zbić z tropu. Tak więc majorowi nie pozostało nic innego, jak uciec się do użycia siły, ale nie zdobył się na to. Sam stał przed nim tak pewny siebie i spokojny, że nie miał odwagi targnąć się na niego. Wtedy także hrabia uznał za stosowne wtrącić swoje uwagi. Po tym, co opowiedział mu Łomonow, Sam Hawkens był również i jego przeciwnikiem. Gdyby unieszkodliwił tego trapera, gra byłaby prawie wygrana. — Panie majorze — odezwał się, — pozwoli sobie pan na coś takiego? I to ze strony człowieka niskiego stanu, bez dystynkcji? — Ma pan rację. Odpokutuje za to. Poruczniku, przyprowadzić kozaków! Porucznik z Wierchnieudinska, którego dotyczyły ostatnie słowa, zasalutował. — Panie majorze, proszę uniżenie o pozwolenie na złożenie służbowego meldunku. — O co chodzi? Niech pan mówi! Porucznik pochylił się w siodle do swojego przełożonego i złożył mu szeptem dość długą relację. Opowiadał, co usłyszał w Wierchnieudinsku o Samie Hawkensie. Wszystkie te informacje były bardzo zaskakujące. W opowieści znalazło się także oświadczenie Sama, że pił kawę u cara w Carskim Siole i grał z nim w karty. Major aż wytrzeszczył oczy ze zdumienia. — Myśli pan, że nie można wyzwać tego człowieka? — Lepiej tego unikać, panie majorze. — Dziękuję. Sprawa rozwiązała się więc sama. Sam Hawkens obserwował to wszystko tając rozbawienie. Przypuszczał, jaka jest treść szeptów porucznika i mrugał do Willa i Dicka, którzy właśnie wraz z Piotrem wyszli przed dom. — Panie majorze — naciskał niecierpliwie Polikow, — jeszcze raz proszę o aresztowanie tego człowieka! Biorę za to odpowiedzialność. Traper roześmiał się wesoło. — Panie majorze, proszę nakazać temu człowiekowi spokój! Oprócz tego muszę pana prosić o aresztowanie go, ponieważ jest wspólnikiem rzekomego Łomonowa. — Idźcie do diabła! Będę się wystrzegał mieszania się w wasze sprawy. Jeżeli macie coś przeciwko sobie, załatwcie to z łaski swojej sami! Ale z tobą, Dobronicz jeszcze pogadam. Zrozumiano? Nie będziesz mnie więcej oszukiwać. To pewne, że to ty ukryłeś zbiegów. Rozkazuję ci po raz ostatni: pokaż mi tę kryjówkę! — Nie wiem o żadnej kryjówce — upierał się gospodarz. — Szukaj, a nuż coś znajdziesz! — Nie uda ci się wywieść mnie w pole! — zgrzytnął major. — Każę obstawić twoje obejście, że ani mysz się nie przemknie. Wtedy okaże się, gdzie się podziali ci, którzy wystrzelali mi konie. Zawrócił konia i odjechał, a za nim kozacy. Polikow rzucił badawcze spojrzenie na Numer Osiemdziesiąty Czwarty, który ciągle jeszcze siedział na ziemi, po czym przyłączył się do kozaków. Kiedy w jakiś czas potem Piotr wysłał swoich parobków na zwiady, zameldowali mu, że cała posiadłość zamknięta jest przez kordon kozaków. Żołnierze ustawili się od siebie w zasięgu głosu okrążając ziemie Dobronicza aż do jeziora. Silna straż stała także na brzegu, aby uniemożliwić ewentualną ucieczkę wodą. — To niedobrze — skonstatował Piotr Dobronicz. — Uciekinierzy nie mogą teraz odejść stąd. — Pah! — śmiał się traper. — Znajdziemy jakiś sposób, żeby wszystkich kozaków wysłać do diabła. Zajęto wprawdzie okolicę, ale tutaj nikt nas nie obserwuje i bez przeszkód możemy kontaktować się z naszymi podopiecznymi. Pokażesz mi, gdzie się ukryli? — Tak. Ale ja nie mogę pójść z tobą. Tak długo, jak kozacy znajdują się w pobliżu, nie chcę opuszczać obejścia. Poproszę moją córkę Milę, żeby cię tam zaprowadziła. Podczas gdy Dick i Will pełnili straż przy Florinie–Łomonowie, Mila poprowadziła trapera do czarnej sosny. Byli na tyle ostrożni, że najpierw upewnili się, czy nie obserwuje ich ktoś niepowołany. Mały traper zdziwił się niepomiernie, kiedy Mila poprosiła go, aby wdrapał się na to ogromne drzewo. — Wspinanie się po drzewach jak małpa nie należy do moich ulubionych zajęć! Jego zaskoczenie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy dotarli do jaskini. Była oświetlona i we wszystkich pomieszczeniach panowała ożywiona krzątanina. Na piecu stały już garnki, w których warzył się posiłek dla głodnych. Tutaj ktoś chłodził sobie i opatrywał stopę skaleczoną podczas ucieczki, tam ktoś inny latał ubranie, na którym przedzieranie się przez krzaki i ciernie pozostawiło liczne ślady. Zesłańcy radośnie powitali Sama i Milę, którą uważali za anioła zesłańców. A kiedy usłyszeli, że to właśnie energicznej interwencji obcych myśliwych mają do zawdzięczenia szczęśliwe zakończenie napadu, wszyscy chcieli przekazać traperowi kilka serdecznych słów. Większość ludzi znajdowała się na wolnym powietrzu, na dnie krateru, gdzie tryskało źródełko. Tam traper zastał także kozaka Numer Dziesięć, który powitał go z otwartymi ramionami. — Bogu dzięki! Nareszcie jesteś, braciszku! — zawołał. — Słyszałem już o twoim przybyciu i o tym, co mamy ci do zawdzięczenia! Chodź tu i usiądź z nami! Mamy sobie tyle do powiedzenia! KIEDY MYSZ JEST SPRYTNIEJSZA OD KOTA Na skalnej płycie, dokąd kozak Numer Dziesięć zaprowadził Sama, siedziało dwoje starych, siwych, czcigodnie wyglądających ludzi, kobieta i mężczyzna. Byli to rodzice Borody. Syn siedział obok nich. Podniósł się też natychmiast i przywitał się z traperem. Najpierw omówiono dokładnie wydarzenia dzisiejszego dnia. Później rozmowa zeszła na plany na przyszłość i każdy miał nadzieję, że teraz po przełamaniu największych trudności ucieczka powiedzie się. Byli przecież tak blisko granicy. — Trzeba się zastanowić, w którą stronę mamy się zwrócić, kiedy już przekroczymy granicę — powiedział stary ojciec Boroda. — Jest tam wiele dróg, jednak wszystkie mają tę wadę, że są nieskończenie długie. Przez Chiny, do Indii, Persji, Afganistanu, przez stepy Kirgizji. — Nie można jeszcze dzisiaj decydować o wyborze kierunku, — zaoponował Sam. — Poczekajmy na przybycie mojego mocodawcy. Niech on wybiera. — Mocodawca? Czyżbyś miał jakiegoś pana? Jesteś sługą? Nie wyglądasz na takiego. — Stosunki między nami są oczywiście inne, niż między panem i jego sługą. Jesteśmy towarzyszami. Ja i moi koledzy pomagamy mu osiągnąć pewien cel. — To co innego. A jak się nazywa? — pytał dalej stary. — Adlerhorst. — To przecież niemieckie nazwisko! — Zgadza się. — I spotkamy go tutaj? — Tak, przyjedzie tutaj. Możliwe nawet, że już dzisiaj. — Cieszę się na to spotkanie, ponieważ to szczęście móc porozmawiać z jakimś Niemcem, krajanem, który przybywa z ojczyzny. Po minie Sama Hawkensa widać było konsternację. — Oho! — wykrzyknął. — Krajan? Czyżbyście i wy byli Niemcami? — Tak. — Heavens! — Dlaczego tak cię to przeraziło? — Dlaczego? Ponieważ także moja babka była Niemką. Sam skoczył na równe nogi, a za nim poderwali się pozostali. Jedynie kozak Numer Dziesięć nie ruszał się z miejsca i śmiał się rozbawiony. — Możemy więc rozmawiać w naszym ojczystym języku! — wykrzyknął stary Boroda. — Jeżeli chodzi o mnie, to jest to język mojej babki, jeśli się nie mylę! — powiedział traper po niemiecku i radośnie podniecony przesuwał swój stary kapelusz wraz ze skalpem od jednego ucha do drugiego. — Tak po prostu natknąć się na niemieckiego ziomka, hihihihi! I to na jakiego! Ale proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że pan dostał się z Niemiec na tę przeklętą Syberię, gdzie zimą można co najwyżej zamarznąć, a latem posłużyć za żer dla komarów? Proszę na mnie spojrzeć! Siedzę tutaj i nie ruszę się z miejsca, dopóki nie poznam pańskiego losu, jeśli się nie mylę! Sam usiadł na ziemi i pokazał palcem na miejsce przed sobą. Aleksy Boroda i jego rodzice poszli za jego przykładem. Starzec patrzył jakiś czas ponuro w dal, po czym uniósł głowę i zaczął wspominać przeszłość. — Moja historia jest krótka i rychło dobiegnie końca. Byłem Niemcem, byłem nim z całej duszy i jestem nim jeszcze dzisiaj. Ale nie dawała mi spokoju tęsknota za rozległą przestrzenią. Chciałem się osiedlić gdzieś daleko, znaleźć się wśród pionierów, tam, gdzie ludzie nie żyją jeszcze tak ścieśnieni jak w naszej ojczyźnie. Sprzedałem wszystko, co miałem i wyruszyłem do Rosji, a po krótkim czasie, kiedy się już jakoś zagospodarowałem, dołączyła do mnie moja żona. Mieliśmy szczęście. Kupiliśmy tanią, dobrą ziemię i dzięki moim umiejętnościom rolniczym mogliśmy się wznieść wysoko nad poziom rosyjskiego chłopa — gdyby nie mój gorący temperament, który nam wszystko zepsuł. Nie należę do ludzi, którzy wszystko upiększają. Już w ojczyźnie często nie podobały mi się panujące tam stosunki, a kiedy przybyłem do Rosji, wpadłem z deszczu pod rynnę. Moje serce oburzało się na niesprawiedliwość, z jaką traktowano ten naród. Nie minęło wiele czasu, a już znajdowałem się w środku tajnych politycznych działań. Co mam jeszcze dodać? Sprzysiężenie zostało odkryte, a odwet przewalił się przeze mnie jak niszcząca wichura. Zostałem skazany na dożywotnie zesłanie na Syberię. Moja żona, która z miłości do mnie chciała dzielić mój los, towarzyszyła mi wraz z dziećmi… — Z dziećmi? — spytał Sam Hawkens. — To Aleksy nie jest waszym jedynym dzieckiem? — Nie. Mieliśmy jeszcze dziewczynkę. Kiedy musieliśmy wyruszyć na Syberię, była jeszcze mała, prawie niemowlę. Umarła podczas podróży i została pogrzebana w śniegach syberyjskiej tundry. Uspokój się, matko, i nie denerwuj się tak! — dodał, kiedy zobaczył, jak jego żona na wspomnienie tamtego zdarzenia ukryła twarz w dłoniach. — Hm! — mruknął Sam Hawkens. — Na co zmarło to niemowlę? — Mała nie wytrzymała tego zimna. Nasz konwój przypadł na najostrzejszą zimę, a na Syberii nie ma z nią żartów. Oprócz tego podczas podróży nie zezwalano nam na żadne udogodnienia i musieliśmy tę straszliwą drogę przejść na piechotę. Może pan sobie wyobrazić, co to oznaczało? — Tak — potwierdził Sam z głębokim zrozumieniem. — Nasz konwój składający się z sześćdziesięciu więźniów był z zimna… — Było was sześćdziesięciu, czy tak? — Tak. Dlaczego? — Hm! Tak sobie tylko rozmyślam. Proszę spokojnie kontynuować! — Byliśmy na wpół żywi z zimna i wyczerpania, kiedy zatrzymaliśmy się koło obozu Nomadów. Nie mogę dzisiaj powiedzieć, czy to byli Tunguzi, Buriaci, czy Jakuci, stałem się tak otępiały i nieczuły na wszelkie zewnętrzne wrażenia. Wiem tylko jedno, że ich naczelnik współczuł mojej żonie, która z bólu nad dzieckiem o mało nie oszalała i przygarnął ją do swego namiotu. Starzec milczał przez chwilę przytłoczony tym wspomnieniem, a jego żona patrzyła w dal pustym, nieruchomym wzrokiem. — Niestety pomoc naczelnika nadeszła zbyt późno — kontynuował starzec swoją opowieść. — Kiedy moja żona odjęła dziecko od piersi, gdzie próbowała je ogrzać, było martwe. Zamarzło. Było całkiem sztywne. To, co potem nastąpiło, było okropne i nie chcę o tym mówić. Moja żona długo przychodziła do siebie po tym psychicznym wstrząsie jakim była śmierć ukochanego dziecka. A ja… Mogę powiedzieć tylko tyle, że od tego czasu zmieniłem się. Śmierć naszej córeczki otworzyła mi oczy. Zrozumiałem, że zgrzeszyłem przeciwko mojej rodzinie i postanowiłem naprawić wszystkie winy, jeżeli tylko dobry Bóg da mi do tego sposobność. Cicho, cichutko jego dłoń powędrowała ku dłoni żony. Potem siedzieli milcząc, z bolesnym, ale spokojnym uśmiechem na przedwcześnie postarzałych twarzach. Sam Hawkens wiercił się już od dłuższego czasu na swoim miejscu, jak gdyby mrówki odkryły drogę do jego indiańskich spodni. Jego brodata twarz drgała dziwnie, a dłonie obmacywały na zmianę to jego wielki, błyszczący nos, to znów karby na Liddy, której nawet teraz, w tej bezpiecznej jaskini nie wypuszczał z rąk. Mały traper był niezwykle podniecony. Myślał o opowieści księcia Buriatów, Buli, której wysłuchał wraz z Hermanem. Był pewien, że ma przed sobą rodziców Karpali. Stary Boroda przerwał milczenie. — Podróżowaliśmy z niewypowiedzianym trudem… — Stop! — przerwał mu Sam Hawkens. — Proszę najpierw określić bliżej miejsce, gdzie musieliście pochować niemowlę! Starzec spojrzał na niego ze zdumieniem. — Na co panu ta informacja? — Mam swoje powody, jeśli się nie mylę. — No więc, pomimo ciężkich przeżyć w tamtych dniach zapamiętałem coś niecoś z rozmowy kozaków. Znajdowaliśmy się wtedy w tundrze… — …w tundrze płożących się brzóz, — uzupełnił Sam z dumą. Cała trójka patrzyła na niego z otwartymi ustami. — Ale was zaskoczyłem, prawda! — śmiał się traper rozbawiony. — Zgadza się? Stary Boroda potrząsnął ze zdumieniem głową. — Tak, to prawda, ale skąd pan wie… — Wiem, ponieważ niedawno spotkałem wasze zamarznięte niemowlę! Wiadomość ta odniosła podobny skutek co bomba, dosłownie oszołomiła słuchaczy. — To… jest… przecież… niemożliwe! — wyjąkał stary Boroda. — Dlaczego nie? — Ponieważ sam przy tym byłem, jak grzebano to małe ciałko w śniegu! — Och, to jeszcze nic nie znaczy, hihihihi! Niemowlęta uparcie trzymają się życia i potrafią wiele znieść, czasami nawet zagrzebanie w śniegu, jeśli się nie mylę! Kobieta zbladła. Prawą dłoń przycisnęła do piersi. Aleksy patrzył wielkimi oczami na człowieka, który mówił coś tak niepojętego, a stary Boroda znieruchomiał z przerażenia. — Człowieku! — zawołał w końcu Aleksy. — Wszyscy mamy panu wiele do zawdzięczenia, lecz teraz muszę powiedzieć, że nie rozumiem jak pan może tak okrutnie żartować sobie z moich rodziców! — Żartować? — Sam Hawkens udawał zaskoczenie. — Zapewniam was, że akurat teraz absolutnie nie mam ochoty do żartów, jeśli się nie mylę. — Ale proszę pana! — wtrącił się starzec. — Mogę tylko powtórzyć, że przebadaliśmy małą i stwierdziliśmy, że nastąpiła u niej sztywność pośmiertna. Dziecko zostało pochowane na moich oczach. — Tak, przyjacielu, w śniegu. To, co uznaliście za pośmiertne zesztywnienie, było niczym innym, jak tylko zesztywnieniem z zimna. Kiedy później małe ciałko leżało w śniegu, ogrzało się i wkrótce ożyło, a cienki głosik przyczynił się do uratowania tej bezbronnej istotki. — Nie możemy w to uwierzyć! — zawołał starzec ochryple, a kobieta zaczęła płakać. — Wierzcie lub nie, ale ja widziałem wasze niemowlę i rozmawiałem z nim! I mogę powiedzieć, że wyrosło na wspaniałego niemowlaka, hihihihi! — Ale skąd ta pewność, że chodzi o nasze dziecko? Nie było pana przecież przy tym, a nasza córeczka była jeszcze taka mała, że absolutnie nie może pamiętać tamtego dnia. — To prawda! A jednak mam najlepszych świadków w owej litościwej parze małżeńskiej, która zajęła się dzieckiem. Ciągle jeszcze Borodowie nie mogli przyjść do siebie. Potem jednak rzucili się na Sama z licznymi pytaniami: gdzie jest ich córka i jak jej się wiedzie? Czy wie coś o swoim losie? — Stop! — bronił się traper przed naporem tej trójki. — Nie czas teraz na dokładne wyjaśnienia. Waszej dziewczynie wiedzie się dobrze — uspokajał rodziców. — Uzbrójcie się w cierpliwość do jutra, a wtedy wszystkiego się dowiecie! Myślę — kontynuował zwrócony do Aleksego, — że zrezygnuje pan z wyruszenia już jutro w dalszą drogę, lecz poczeka pan tutaj na swoją siostrę. Niech pułkownik Sendewicz obejmie dowództwo nad pańskimi podopiecznymi! Kilka minut później Sam odszedł pozostawiając tych troje w radosnym podnieceniu. * * * Mały traper długo rozpytywał w jaskini o Milę Dobronicz, która w natłoku zdarzeń po prostu gdzieś mu się zagubiła. Każdy ją widział, jednak nikt nie wiedział, gdzie była obecnie. Wreszcie Sam znalazł ją i przez chwilę obserwował z uśmiechem, jak starała się każdemu pomóc. Kiedy go ujrzała, skinęła wesoło w jego kierunku nie przerywając swojego dzieła miłosierdzia. W końcu także i ona była gotowa i razem powrócili do zagrody jej ojca. Gospodarza nie było w domu. Poszedł na pastwisko poobserwować kozaków. Traper skorzystał więc z okazji, żeby odwiedzić byłego derwisza. Poszedł więc do wędzarni, przed którą siedzieli Dick Stone i Will Parker. — Jak się zachowywał? — Bardzo spokojnie — odpowiedział Will. — To podejrzane. Wolałbym, żeby hałasował i dokazywał. Kto się w ciszy poddaje takiemu losowi, snuje różne plany. Jeszcze raz, tym razem dokładniej, obejrzę sobie tę wędzarnię. Prędko odsunął rygiel i otworzył drzwi. Florin–Łomonow siedział na czarnej podłodze oparty plecami o mur. Obrzucił trapera nienawistnym spojrzeniem. — Ach, usadowiłeś się wygodnie! — uśmiechnął się Sam filuternie. — Szkoda, że nie mogę ci zaoferować aksamitnego krzesła. — Ty psie! — Co powiedziałeś? Mógłbyś zachowywać się nieco uprzejmiej. W przeciwnym razie mogłoby mi przyjść na myśl, aby dać ci odpowiedź przy pomocy knuta. — Spróbuj tylko! — Nie przyjdzie mi to z trudnością! — odparł Sam. Jednym ruchem wyrwał knut zza pasa i wymierzył łajdakowi mocny cios. — Widzisz — kontynuował, — że bicie ciebie to nic takiego! Kim ty właściwie jesteś? Podłym nic, które nosi wiele imion! Zbrodniarzem, któremu kłania się stryczek! A kim byłeś przedtem? Nędzną służalczą duszą, która wpędziła w nieszczęście rodzinę swojego pana! Do takiego kogoś można przemówić tylko pejczem. — Oszczerco! — ryknął skarcony. — Dostarcz mi dowody! — Wszystko w swoim czasie! Teraz chcę się jedynie przekonać, czy ptaszek może wyfrunąć z tej klatki. Starannie sprawdził wędzarnię i przekonał się, że Łomonow nie posiadał żadnych możliwości ucieczki. Potem więzień ponownie został zamknięty — Czy mamy go pilnować bez przerwy? — spytał Will Parker. — Rozumie się. Ten człowiek jest zbyt ważny, aby pozostawić go bez dozoru. Wielokrotnie miał szczęście uciec, lecz tym razem nie uda mu się. Możemy się przecież wymieniać. A teraz muszę porozmawiać z gospodarzem. Piotr Dobronicz wrócił w międzyczasie do domu i Sam znalazł go w izbie. — No i jak spodobała ci się kryjówka zesłańców, braciszku? — przywitał go Dobronicz. — Jest wspaniała. Nie mogłeś wymyślić lepszego miejsca dla uciekinierów. Ale jak wyobrażasz sobie dalszy ciąg tego przedsięwzięcia? — Musimy uspokoić kozaków, a potem przeprowadzę „biednych ludzi” przez posterunki graniczne. — A potem? — Znajdą się na terytorium Chin. — Gdzie być może zostaną pojmani i odstawieni z powrotem do Rosji, hihihihi! — Poradzą sobie, obronią swoją skórę. Powiedziałem Karpali, żeby zorganizowała broń i mam nadzieję, że tak się stało. — Stało się. Moi przyjaciele i ja sam odebraliśmy w tym celu naczelnikowi Wierchnieudinska cały zapas broni, który ten chciał zresztą sprzeniewierzyć, hihihihi! — Chwała Bogu! Ta ucieczka musi się udać! — I ja tak myślę. Potrafimy działać skutecznie. Udowodniliśmy to zresztą dzisiaj. Ale jak to wygląda, kiedy uciekinierzy znajdą się już po drugiej stronie granicy? Jak na tych niezmierzonych przestrzeniach Mongolii zaopatrzą się w żywność? — To jest pytanie, nad którym najbardziej łamię sobie głowę, kiedy mi przychodzi przeprowadzić przez granicę większą grupę zbiegów. Tym razem sytuacja jest szczególnie trudna. Nasze zapasy nie wystarczą, aby ich wszystkich dostatecznie zaopatrzyć, a stanice, w których mogliby uzupełnić zapasy, muszą omijać z daleka. — W takim razie byłoby chyba najlepiej — odezwał się Sam po namyśle, — zastanowić się głębiej nad pierwotnym planem Aleksego Borody, który zakładał zdobycie mundurów i podróżowanie przez Syberię w charakterze kozaków. — Pomysł jest dobry, ale jego realizacja napotyka na rozliczne trudności. — Sam Hawkens nie wzdraga się przed żadnymi trudnościami, jeśli się nie mylę! Gdzie jest najbliższa stanica z magazynem mundurów tutejszych kozaków? Chciałbym ją sobie obejrzeć. — Jakąś godzinę drogi stąd. Magazyn urządzono obok domu majora w nieco mniejszym budynku. Stale pilnuje go dwóch wartowników. — Tych się nie boimy. Sądzę, że opróżnienie tego magazynu w ciągu jednej nocy jest możliwe. — Ale przecież w stanicy stacjonuje osiemdziesięciu kozaków. — Zapominasz, że ich tam teraz nie ma, braciszku. Obstawiają przecież twoją posiadłość. — To prawda, lecz to nie potrwa długo. — W takim razie musimy jak najszybciej spłatać im tego figla. — Nawet, jeżeli ci się to uda, to i tak brakuje najważniejszej rzeczy, a mianowicie koni. Zesłańcy posiadają niewiele wierzchowców, a i te są bardzo zgonione. — Musimy im więc pomóc także w tej kwestii. Sam Hawkens przemierzał w zamyśleniu izbę tam i z powrotem. W końcu stanął przed Dobroniczem. — Mam. Dostaniemy konie, i to od kozaków. — Jak? Od kozaków? Nie rozumiem. — Najpierw pojadę na zwiady. Przypuszczam, że wojsko oblegało twoje ziemie na piechotę. Jeżeli moje przypuszczenie potwierdzi się, to wszystkie zwierzęta zostały gdzieś razem spędzone, gdzie strzeże ich tylko niewielu ludzi. Pojadę do stanicy i zorientuję się, jak to wygląda. Będziesz mi towarzyszył? — Lepiej nie. Ale dam ci zaufanego parobka. Kilka minut później Sam Hawkens i parobek Dobronicza dosiedli koni i pocwałowali do stanicy. Nie ujechali jeszcze daleko od zagrody, kiedy natknęli się na patrol kozacki, który miał rozkaz nie przepuszczać nikogo podejrzanego. Zaprowadzono ich więc do dowódcy, którym na szczęście okazał się porucznik z Wierchnieudinska. Znał już Sama i zaraz dał swoim żołnierzom do zrozumienia, że nie powinni go zatrzymywać. Obaj puścili więc konie cwałem i po upływie pół godziny dotarli do stanicy. * * * W tamtych czasach przygraniczny obóz kozacki nie sprawiał wielkiego wrażenia. Umocnienia składały się jedynie z wału usypanego wokół miejscowości, oraz z okalającego go rowu. Czasami wał wieńczyła prosta palisada. Domy były małe i budowane zazwyczaj z drewna. Nie mogło oczywiście zabraknąć gospody, jak również sklepiku, gdzie kozacy zaopatrywali się w skromne przedmioty codziennego użytku. Wąskie uliczki były obskurne i puste, tym bardziej, że garnizon wymaszerował z miasteczka. Sam i jego towarzysz uwiązali konie przed gospodą i udali się do jej pustego wnętrza, gdzie kazali sobie podać chińskiej herbaty, którą mieszali z wódką. Przysiadł się zaraz do nich karczmarz, który znał dobrze parobka od Dobronicza. Był to dobroduszny człowiek, poza tym ciekawski i nie obdarzony nadmierną mądrością. — Można przy tym brodatym ojczulku z ogromnym nosem mówić otwarcie? — spytał pokazując na Sama. — Oczywiście — skinął potakująco parobek. — To dobry znajomy mojego pana. — Przyjechaliście z domu? Co tam słychać? Przecież są u was żołnierze szukający „biednych ludzi”. Podobno ojczulek Dobronicz ukrył całą gromadę zbiegów. — Bzdura! Niech szukają! Nie znajdą nic, nawet gdyby całymi miesiącami nie zsiadali z koni i nie opuszczali obejścia Piotra Dobronicza. Wyrazu „konie” parobek użył specjalnie na wyraźny znak dany mu przez Sama, który chciał się dowiedzieć, gdzie znajdują się kozackie konie i osiągnął swój cel. — Konie? Ani im to w głowie. Główny oddział trzyma straż na piechotę. — I zostawili swoje konie? — Tak. Znajdują się po stronie wschodniej, za wałem. Strzeże ich trzech kozaków. Ci trzej i dwóch wartowników przy arsenale to jedyni żołnierze przebywający obecnie w stanicy. — To w nocy także trzymają straż? — Oczywiście. I to jak czujnie! — Co za głupota! Podejrzewa się nas całkiem niesłusznie. Podczas gdy żołnierze nas pilnują, „biedni ludzie” będą mieli dosyć czasu, żeby się stąd ulotnić. — Nie będzie nieszczęścia. Wszyscy życzymy im tego. Sam i parobek opuścili gospodę, żeby przejść się po mieście. Traper chciał zobaczyć budynek, który został zaszczycony mianem „arsenału” i parobek pokazał mu go. Podłużny budynek składał się jedynie z parteru z wysokim, przestronnym poddaszem. Przednia ściana zaopatrzona była w wiele drzwi i otworów okiennych. — Do czego służy parter? — Znajdują się tam stajnie na zimę i pomieszczenia do przechowywania siodeł i uprzęży. U góry na strychu składuje się karmę dla koni. Tu z lewej strony są pomieszczenia na mundury i inne elementy ekwipunku. Tam na końcu widać otwartą szopę z kibitkami i saniami dla oficerów. — Ach, to wyśmienicie! A teraz chciałbym jeszcze poznać to miejsce, gdzie stoją konie. Wspięli się na wał i w oddali ujrzeli pasące się konie. Do wału przylegał dom, który zamieszkiwał major. Jego tylna ściana oddalona była zaledwie trzy metry od wznoszącego się niemal pionowo nasypu. Między domem a wałem powstała więc w ten sposób długa, wąska przestrzeń, gdzie składowano wszelkie możliwe sprzęty potrzebne w gospodarstwie. Stała tam nawet drabina. — Lepiej nie dałoby się tego urządzić — uśmiechnął się Sam Hawkens. — Z tego wału bardzo łatwo dostać się do domu. Trzeba tylko przerzucić drabinę z wału na dach, w tym miejscu, gdzie znajduje się duży, otwarty luk. W ten sposób powstanie wygodny most. Chodź, pójdziemy już. Dłuższe przebywanie w tym miejscu mogłoby za bardzo rzucać się w oczy. Wrócili do gospody, napili się wódki, po czym dosiedli koni i pojechali do domu. To znaczy, Sam pozostawił parobkowi swojego konia jeszcze zanim znaleźli się w zagrodzie Dobronicza i udał się do jaskini. Tam odszukał przywódców zesłańców, Aleksego Borodę i byłego pułkownika Sendewicza, starszego mężczyznę o energicznych rysach twarzy. Usiedli w misie krateru, skąd mogli obserwować całą okolicę aż po horyzont i mały traper przedstawił im swój plan ucieczki. — Starannie rozważyłem wszystkie możliwości — zakończył, — i doszedłem do przekonania, że najlepiej będzie, kiedy wcielicie się w kozaków, ponieważ po drugiej stronie granicy, na pustkowiach Mongolii i stepach Kirgizji będzie wam jeszcze ciężej. — Jestem tego samego zdania — zgodził się z nim Boroda. — A ponieważ czekam na moją siostrę, i nie mogę jeszcze stąd odejść, dowodzenie nad grupą obejmie pułkownik Sendewicz jako rotmistrz. W każdej miejscowości otrzymacie wtedy świeże konie i dosyć żywności. — Na Boga, co za śmiała myśl! — zawołał Sendewicz z entuzjazmem. — Bez namysłu możemy przystać na ten plan. Jeżeli wbrew oczekiwaniom wykryje się, kim jesteśmy, to będziemy mieli przecież dobre konie i wystarczającą ilość broni. Walczymy o wolność i życie, więc będzie trudno nas pokonać. — Cóż za rozkosz, wywieść w pole tych wszystkich zbirów! — śmiał się Boroda. — A jaki szacunek, jeżeli wszystko się powiedzie! Tego jeszcze nie było, żeby gromada zbiegłych zesłańców podróżowała sobie przez terytorium cara! — Cieszę się już na informacje w gazetach! — zachichotał Sam, a pamiętając jednak o powadze sytuacji, dorzucił rzeczowo: — Porozumienie zawarte. Ale co z pieniędzmi, Boroda? — Mamy wystarczające środki. Sendewicz działał zawczasu i dzięki dobrym stosunkom otrzymał pieniądze od przyjaciół, na cel dobroczynny. Taka gromada nie mogłaby przecież przemierzać Syberii, Mongolii, Chin i Persji żebrząc. Pod tym względem jesteśmy więc zabezpieczeni. Pozostaje mi tylko prosić ciebie, żebyś nam pomógł dzisiejszej nocy. Potem poradzimy sobie już sami. — Zgoda! To oczywiste, że nie opuszczę was dzisiejszej nocy. Zacząłem zajmować się tą sprawą i pomogę wam, jak tylko będę mógł. — Kiedy opuszczamy jaskinię? — O północy. To najlepsza pora. — Dobrze. Sendewicz i ja powiadomimy teraz towarzyszy o naszych zamiarach. — A ja pójdę poczynić pewne przygotowania. Wy pośpieszcie się, żeby o północy wszyscy byli gotowi! Sam Hawkens wrócił do Dobronicza. — Załatwione! — roześmiał się. — Jeszcze dzisiaj pozbędziesz się swoich gości. — Dzisiaj? Jak to, braciszku? — Nie powiem ci. — Nie będę cię pytał. Lepiej nie wiedzieć. — Masz rację. Powinieneś nawet móc udowodnić, że nie brałeś w tym udziału. Czy wiesz, gdzie znajduje się major kozaków? — Nie. Rozglądałem się za nim, ale nie mogłem się zorientować, skąd kieruje obławą. — Poszukaj go! Idź do niego i zaproś go na kolację, może nawet z oficerami, których zwolni na ten czas ze służby! Nie będziesz miał trudności z zatrzymaniem ich aż do północy. A wtedy będzie już po wszystkim. Jedź zaraz, ponieważ za pół godziny zrobi się ciemno! Gospodarz natychmiast spełnił żądanie Sama. Szybko uwinął się z powierzonym mu zadaniem, ponieważ szukanie majora nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Major był wprawdzie nieco zaskoczony jego propozycją, jednak przyjął zaproszenie. Sam odszukał Buriata Gisę, który na rozkaz Karpali opiekował się kozakiem Numer Dziesięć i spytał go, czy byłby gotów pomóc przy ucieczce zesłańców. Gisa zgodził się i traper wtajemniczył go w swoje plany. Ich następne zadanie polegało na potajemnych odwiedzinach u majora. Ostrożnie przekradali się przez ciemną równinę. W pobliżu miejsca, w którym spodziewali się patrolu podwoili swoją czujność i czołgając się po ziemi posuwali się zwolna ku przodowi. Wreszcie kilka kroków przed sobą zobaczyli w ciemnościach jakąś nieokreśloną masę. Był to rodzaj szałasu, który kozacy wybudowali z gałęzi, aby ich dowódca nie musiał nocować pod gołym niebem. — Znaleźliśmy gniazdo, a w nim ptaszka — szepnął Sam do Buriata. — Musimy teraz mieć się na baczności. Major z pewnością zrobi obchód posterunków. Potem pójdziemy za nim i udamy, że spotkaliśmy się przypadkowo. Zamienimy ze sobą parę słów, przy czym major musi wierzyć, że nie domyślamy się, iż nas podsłuchuje i wygramy tę grę. Czekali dość długo. W szałasie paliło się światło, którego blask migotał poprzez gałęzie. Wreszcie major z porucznikiem wyszli na zewnątrz. Pomimo panujących ciemności widać ich było całkiem wyraźnie. — A więc — mówił major. — sprawdzi pan wszystkie posterunki! Ja sam przemknę się ukradkiem do zagrody Dobronicza. Jego zaproszenie wydaje mi się podejrzane. Może jest całkiem niewinne, a może chce nas stąd odciągnąć, aby zaprowadzić zesłańców w bezpieczne miejsce. Niech sobie nie wyobraża, że potrafi nas oszukać. Zależnie od okoliczności wrócę tutaj wcześniej lub później. Po tej rozmowie oficerowie rozstali się. — Ominiemy go łukiem — pouczył Sam swojego towarzysza, — i pobiegniemy prędko do Dobronicza, ponieważ musimy się tam znaleźć wcześniej od majora. Pobiegli więc w kierunku zagrody i rzeczywiście dopadli jej wcześniej niż major. Sam nakazał Buriatowi zaczekać, a sam przemknął do studni, gdzie ukrył się w zaroślach. Po chwili usłyszał ciche, skradające się kroki. To nadszedł major, który nie zauważywszy trapera schował się w krzakach. Sam bezszelestnie czmychnął z powrotem do Gisy. — Gisa, teraz ty pójdziesz do studni i udasz, że masz tam coś do roboty! Ja zaraz przyjdę do ciebie i będziemy rozmawiali tak głośno, żeby nas mógł usłyszeć. Gisa odszedł, a po chwili Sam ruszył za nim. — Kto tu jest? — spytał traper na cały głos. — Ja — odparł Buriat nie wymieniając jednak swego imienia. — Ach to ty! Daj mi się napić! Sam udawał, że pije, po czym powiedział: — Dobronicz jest dzisiaj wieczór bardzo zajęty. Zaprosił oficerów na kolację. Mógł to sobie dzisiaj darować. — Dlaczego? — Z powodu zesłańców. — Tym to chyba wszystko jedno, czy panowie przyszli w gości, czy też nie. Są już dawno daleko stąd. — Też tak myślałem, ale to nieprawda. Posłuchaj, co ci powiem. Kiedy byłem dzisiaj nad jeziorem, z tamtej strony skał, tuż przy ujściu rzeki i zamierzałem zawrócić w stronę domu, nagle w ciemności usłyszałem przed sobą głosy. Myślałem, że to kozacy wałęsają się nad wodą i cichutko podszedłem bliżej. Pod drzewem zobaczyłem dwóch mężczyzn. Rozmawiali ze sobą. Ku mojemu zdumieniu rozpoznałem w nich „biednych ludzi”. — Może tych dwóch oddzieliło się od grupy? — O nie! Ci dwaj mówili, że wszyscy tu jeszcze są. Wiesz, w jaki sposób udało im się ujść przed kozakami? Poszli prosto do jeziora i tak długo płynęli wzdłuż przybrzeżnych skal, aż znaleźli miejsce, gdzie mogli wyjść na brzeg. Na to oczywiście kozacy nie wpadli. Ci, którzy nie umieli pływać dosiadali swoich koni i w ten sposób wszystkim udało się umknąć. — Ale tylko na razie. Jutro, skoro tylko nastanie dzień kozacy z pewnością przeszukają brzeg za skałami i znajdą uciekinierów. — Chyba nie myślisz, że im się to uda? Wtedy już dawno nie będzie ich tam. Wyruszają o północy. Jeden z tych zbiegów tak mówił. I nie pójdą w stronę granicy, ani też do stanicy, lecz w kierunku przeprawy na rzece. — Ach! Mądrze to wymyślili! Wprawdzie oddalą się przez to od granicy, ale tym pewniej przedostaną się przez nią w innym miejscu. — Tak jest! Przeprawią się tratwą przez wodę, na tamtym brzegu pojadą w górę rzeki, a później przepłyną z powrotem na tę stronę. I tak przejdą szybko przez granicę, podczas gdy kozacy będą pilnować obejścia Dobronicza i będzie im się wydawało, że ptaszek ciągle jeszcze siedzi w klatce. — Bardzo sprytnie! Ale jak chcą się dostać na tratwę? Przecież na drodze stoją posterunki kozackie? — To nic łatwiejszego! Kilku silniejszych przekradnie się do rzeki i obezwładni wartowników. To żadna sztuka napaść nie przeczuwającego nic żołnierza i przydusić go nieco, żeby nie mógł krzyczeć. — Rozmawiałeś z tamtymi dwoma? — Nie. Nie chcę mieć z nimi nic do czynienia. To, co robią jest wbrew prawu. — Powinieneś był powiadomić o tym majora. — Po co? I tak by mi nie uwierzył. Najlepiej nie mieszać się w cudze sprawy. Nie chcę poparzyć sobie palców przy obcym ogniu. Jeżeli kozacy wypełnią swą powinność, nie przepuszczą zbiegów; Mnie to nic nie obchodzi. Idziesz ze mną do domu? Jeszcze nic nie jadłem. Po tej rozmowie Sam i Buriat oddalili się. Major wyraźnie słyszał każde słowo wypowiedziane przez tamtych dwóch i ucieszył się ogromnie. To przecież bajeczne odkrycie! Jak najprędzej pobiegł do swojego szałasu i wydał natychmiast stosowne rozkazy. Wysyłając żołnierzy nad rzekę, do miejsca, gdzie znajdowała się przeprawa zlikwidował linię przedniej straży, przez co ogołocił z kozaków drogę do stanicy, a tym samym do granicy. I o to właśnie sprytnemu Samowi chodziło. Traper odczekał jeszcze chwilkę, po czym pośpieszył do rzeki. W pobliżu promu przekonał się, że jego plan się powiódł. Kozacy stali w dwóch zwartych szeregach po obu stronach przeprawy i czekali na nadejście zesłańców, którzy ich zdaniem nie mieli pojęcia o zastawionej na nich pułapce. Zadowolony z rozwoju wypadków Sam, zawrócił. W międzyczasie major i dwaj spośród jego oficerów przybyli do Dobronicza. Panowie żwawo zasiedli do jedzenia, a przede wszystkim do picia. Wino smakowało im nadzwyczajnie, lecz pamiętając o zamierzeniach na tę noc nie nadużywali trunku. Kiedy minęła jedenasta, major podniósł się od stołu. — Piotrze Dobroniczu, dziękujemy ci za gościnę. Kolacja smakowała nam wybornie. — Cieszę się. Ale chyba nie chcecie jeszcze nas opuścić? — Niestety tak. Planujemy coś, co sprawi ci przyjemność. Odprowadzisz nas kawałek? — Chętnie! — odparł gospodarz, chociaż poczuł się bardzo nieswojo. Jakiś czas szli obok siebie w milczeniu. Nagle major zaczął szorstko: — Piotrze Dobroniczu, — powiedz mi prawdę! Jesteś przyjacielem tak zwanych „biednych ludzi”, czy nie? — Jestem przyjacielem wszystkich ludzi. — To mi nie wystarcza. Żądam jednoznacznej odpowiedzi na moje pytanie. — W takim razie powiem ci, że jestem przyjacielem wszystkich poddanych, którzy wypełniają swoje obowiązki. — Dobrze! Jeżeli to prawda, nie udzielisz „biednym ludziom” pomocy. A mimo to ukrywasz ich u siebie! — U mnie? Nie. — I naprawdę nie wiesz, gdzie są? — Nie, ojczulku. — W takim razie wiem więcej od ciebie. Oni są tu jeszcze. Znam nawet miejsce, gdzie się ukrywają i gdzie chcą się przedrzeć przez moje posterunki. Ale podjąłem odpowiednie środki, żeby mi nie uszli. — Będę się bardzo cieszył, jeżeli ci się to uda — powiedział Dobronicz pomimo strachu. — Jestem o tym przekonany — roześmiał się major drwiąco. — I żeby podwoić jeszcze twoją radość, zabiorę cię teraz ze sobą. Będziesz obecny przy tym, jak zwabię te myszki do mojej pułapki. — Panie, nie chciałbym mieć z tym nic wspólnego! Wyłącz mnie z tej gry! — To niemożliwe! Jeżeli pozwoliłbym ci odejść to ostrzegłbyś tych łajdaków. A więc naprzód! Chcąc nie chcąc Dobronicz musiał ulec żądaniu majora. * * * Mili i matce wydało się to podejrzane, że major zabrał ze sobą ojca. Kiedy nie wracał, zatroskane spytały Sama o radę. Mały traper nie był zmartwiony ani trochę. — Spodziewałem się czegoś takiego. Ale nie bójcie się! Nic mu się nie stanie. Musi tylko być przy tym jak będą łapali „biednych ludzi”, którzy nas wkrótce opuszczą. — Co? — zawołała Mila z przerażeniem. — Chcą teraz odejść? — Tak jest, o północy. — Mój Boże! To już za kwadrans! — W samej rzeczy — odparł Sam z całym spokojem. Mila była bliska płaczu. Już chciała wypaść z izby, kiedy Sam chwycił ją za rękę. — Nie tak gwałtownie, moje dziecko! Wszystko jest w jak najlepszym porządku — i z szelmowskim uśmiechem dodał: — poza tym nie wszyscy odchodzą. Niektórzy pozostają, na przykład Numer Dziesiąty. — A rodzina Borodów? — wyrwało się jej. — Także zostaje — uśmiechnął się traper życzliwie. Mila zmieszała się. Czuła, że zdradziła się tym nagłym pytaniem. — Muszę pójść do zesłańców — powiedziała odzyskawszy swoje zwykłe zdecydowanie. — Chcę się przynajmniej pożegnać, zanim wyruszą. Ale mówiłeś przecież, że major chce ich pojmać. — Chce, ale nigdy ich nie dostanie. Zatroszczyłem się o to, że będzie ich szukał w niewłaściwym miejscu. Idź do jaskini i powiedz naszym przyjaciołom, że na nich czekam! Mila wybiegła w ciemność. * * * Roztropny Sam zarządził już, aby zaufani parobcy potajemnie przyprowadzili z pastwiska konie należące do zesłańców. Kilka minut po północy uciekinierzy opuścili jaskinię i osiodłali konie. Rozpoczął się marsz. Na czele jechali Sam Hawkens, Dick Stone, pułkownik Sendewicz, Aleksy Boroda i Gotfryd von Adlerhorst, dotąd kozak Numer Dziesięć. Will Parker pozostał jako strażnik przy derwiszu. Numer Osiemdziesiąty Czwarty chciał także przyłączyć się do nich wraz ze swoimi myśliwymi, ale Samowi udało się odwieść go od tego zamiaru. Konieczność nie wymagała tego, aby tak wielu ludzi wystawiało się na niebezpieczeństwo wykrycia. Z tego też powodu było mu nawet na rękę, że tylko część zesłańców posiadała konie i tych zabrał właśnie ze sobą. Pozostali mieli dołączyć do nich piechotą i to pod dowództwem jakiegoś pewnego człowieka wybranego z własnego grona. W drodze do stanicy grupa Sama nie napotkała ani jednego kozaka. Przed stanicą jeźdźcy zsiedli z koni. Starsi pozostali pilnować zwierząt, pozostali wtargnęli przez niestrzeżony wał do stanicy. Wszędzie było ciemno. Mieszkańcy miasteczka dawno już spali. Sam wyszukał sobie kilku rozważniejszych mężczyzn, między innymi Aleksego, Sendewicza, Gotfryda von Adlerhorst i Dicka, zdjął wierzchnie okrycie i od jednego z zesłańców pożyczył sobie płaszcz, po czym wyjął mały pojemnik. — To jest sadza z komina Piotra Dobronicza — powiedział zaaferowany. — Pomażcie tym twarze! Najpierw musimy dostać się do mieszkania majora, ponieważ tam z pewnością znajdziemy klucze do arsenału i inne rzeczy, których pilnie potrzebujemy, jeśli się nie mylę. Nikt nie może nas rozpoznać. Mała grupka udała się do domu stojącego tuż obok wału. Okiennice były zamknięte. Przez szpary jednej z okiennic wydobywały się nikłe smugi światła. A więc tutaj jeszcze nie spano. Sam zajrzał ostrożnie do izby przez tę szparę. Przed sobą miał dostatnio urządzony pokój. Przy stole siedziała kobieta i czytała. Najprawdopodobniej była sama. Gotfryd także zajrzał do środka. — To chyba żona majora — rzekł traper. — Zapukamy? — Nie. Zanim nam otworzy, wypyta, kim jesteśmy i być może sprawi nam dodatkowe kłopoty. — No to w jaki sposób wejdziemy do domu? — Przez okno na strychu. Przyniosę tylko drabinę. Poczekajcie trochę! Pobiegł za dom i po chwili powrócił z drabiną. Ponownie wspiął się na wał i przerzucił drabinę z jego brzegu na dach domu. — Najpierw ja przejdę po tym moście — szepnął. — Jak tylko zobaczycie światło po drugiej stronie, dołączycie do mnie. Prędko przełazi na dach i przez otwarte okienko wśliznął się do środka. Wyciągnął łojówkę i zapalił ją. Znajdował się w małej komórce nie zawierającej niczego poza rupieciami. Drzwi komórki zaopatrzone były jedynie w prostą klamkę. Teraz nadeszli pozostali. — Zdjąć buty! — nakazał cicho Sam. Otworzyli drzwi. Parę kroków dalej odkryli schody wiodące na dół, a naprzeciwko znajdowały się jeszcze jedne drzwi, spoza których dochodziło głośne chrapanie. Sam postawił przy nich wartownika, aby zabezpieczyć się na wypadek nieoczekiwanego zakłócenia w przeprowadzaniu planu, po czym bezgłośnie zeszli na dół. Z lewej strony znajdował się pokój dzienny, do którego przedtem zaglądali przez szpary w okiennicy. Drzwi z prawej strony były zamknięte. Przypuszczalnie znajdowało się za nimi pomieszczenie gospodarcze, w którym o tej porze nie należało się raczej spodziewać mieszkańców domu. Sam zgasił światło. — Wchodzimy? — spytał Dick. — Nie — odparł Sam. — Kobieta mogłaby umrzeć ze strachu. Najpierw zapukamy. Jednak pukanie pozostało bez odpowiedzi. Kobieta wydawała się być tak przerażona, że nie mogła mówić. Sam otwarł więc drzwi na taką szerokość, że mógł wprawdzie zajrzeć do środka, jednak kobieta nie mogła dostrzec jego czarnej twarzy i przemówił do niej uprzejmie całkowicie zmienionym głosem: — Nie bój się, mateńko! Nie przychodzimy do ciebie jako wrogowie. Kobieta porwała się z krzesła i stała bez ruchu na środku pokoju. Kiedy zobaczyła mężczyzn wkraczających do pokoju, a zwłaszcza ich czarne twarze, chciała krzyczeć, ale przez jej usta nie przedostał się żaden dźwięk, tylko obiema rękami złapała się za serce. — Dzisiaj jesteśmy wprawdzie Murzynami, lecz poza tym całkiem dobrymi ludźmi, hihihihi! — śmiał się Sam. — Nic ci nie zrobimy. Chcieliśmy cię tylko prosić o odpowiedź na kilka pytań, moja dobra mateńko. — Kim jesteście? — wyjąkała. — Jesteśmy „biedni ludzie”. — Ale chyba nie ci, których szuka mój mąż? — Akurat ci sami. Twój mąż nie ma wobec nas dobrych zamiarów. Mimo to nie odpłacimy mu się pięknym za nadobne. A teraz posłuchaj! Jak wynika z twoich słów, jesteś żoną majora. — Tak. — Kto oprócz ciebie jest jeszcze w domu? — Tylko Katinka, moja stara służąca. Śpi na górze w swojej izbie. — Zgadza się. Widzę, że mówisz prawdę. To dobrze. A czy wiesz może, gdzie znajdują się klucze do arsenału? Kobieta zawahała się, jednak strach zniweczył prędko jej wątpliwości. — Tam, w szafce na klucze. Sam otworzył szafkę i znalazł w niej pęk kluczy, a obok jeszcze jeden pojedynczy klucz, który porównał z innymi. — Ach — powiedział, — to na pewno klucz główny? — Tak. Otwiera wszystkie drzwi w budynku arsenału. — Pięknie. Pożyczę go sobie i ten pęk także. Sam podał klucze Dickowi i rozejrzał się uważnie po pokoju. W rogu pod oknem stało biurko. — To tutaj pracuje twój mąż? — Tak. — Popatrzmy, co ma w szufladach! Sam wydawał się być zadowolony z przeszukania biurka, ponieważ kiwnął głową, po czym przywołał do siebie pułkownika Sendewicza. — Popatrz — szepnął, — są tutaj pieczęcie i stemple regimentu, druki i wszystko, czego nam potrzeba! Reszta należy do ciebie. — Rozumiem! Mogę sporządzić kilka rozkazów wystarczających nam do wylegitymowania się, a równocześnie zapewniających nam pomoc i ochronę władz. Żebym tylko znał nazwiska tutejszych oficerów! Zresztą mam tu stempel z nazwiskiem majora. — A w drugiej szufladzie widziałem listę zawierającą pożądane nazwiska. Sendewicz przyciągnął sobie krzesło, a Sam przyniósł mu lampę, po czym pułkownik zaczął przeglądać listę. Kobieta zdawała się zauważyć wreszcie, że jej osobie nie grozi żadne niebezpieczeństwo i zwróciła się do Sama. — Czy ty aby wiesz, co robisz? — Tak, mateńko i to dokładnie — roześmiał się. — Nie jest to nic, co wyrządziłoby komuś krzywdę. Poradziłem jedynie temu ojczulkowi, żeby sporządził parę notatek. Przecież nie może pisać na zewnątrz, gdzie jest całkiem ciemno. Nie masz przypadkiem szklaneczki wódki? — Tutaj nie, w drugiej izbie. — To chodźmy tam! Zapal światło! Chce nam się pić. W ten sposób Sam wywabił kobietę z pokoju, aby nie zobaczyła, co robi Sendewicz, a przede wszystkim, że używa stempla i pieczęci. Kiedy wrócili parę minut później, Sendewicz podnosił się akurat z krzesła i chował kilka złożonych arkuszy. — Gotowe? — spytał Sam. Sendewicz skinął tylko potakująco. — No to znikajmy stąd i chodźmy do arsenału! Ty zostaniesz przy mateńce i dopilnujesz, żeby zachowywała się spokojnie. Ostatnie słowa skierowane były do Gotfryda von Adlerhorst, który nie potrzebował zdobywać munduru, jako że nie odjeżdżał razem z zesłańcami. Wartownik przy drzwiach, za którymi chrapała służąca otrzymał rozkaz zejścia na dół, po czym wszyscy oprócz Gotfryda opuścili dom i chyłkiem udali się z pozostałymi towarzyszami do arsenału. — Znalazłem nawet plan pomieszczeń magazynu — rzekł pułkownik Sendewicz do trapera, — a także spis wszystkich przechowywanych w nich przedmiotów. Zdaje się, że major bardzo dba o porządek i nawet w ostatnich dniach zrobił inwentaryzację. Wiem na przykład, gdzie możemy znaleźć latarnie. — To wspaniale! Najpierw musimy jednak unieszkodliwić wartowników. Jeden stoi z przodu, drugi z tyłu. Ja zajmę się tym pierwszym, a ty Dick tym drugim. My dwaj jesteśmy najbardziej doświadczeni w takich sprawach. Daj mu małego klapsa, żeby stracił przytomność i przytaszcz go do mnie! Zwiążemy chłoptasiów i schowamy gdzieś, gdzie nam nie zaszkodzą. W pobliżu budynku Sam i Dick skradali się już samotnie. Po krótkiej chwili traper gwizdnął cicho i wnet stanęli przy nim pozostali towarzysze. Zastali go pochylonego nad wartownikiem, który ogłuszony i związany leżał na ziemi. Wkrótce pojawił się długi Dick niosący swojego kozaka na plecach niczym worek. — A teraz po latarnie! — zachichotał Sam z zadowoleniem. — Tutaj, przez środkowe drzwi! — pouczył Sendewicz trapera. Sam wypróbował główny klucz. Pasował. Znaleźli się w przestronnym składzie. W świetle łojówki ujrzeli wiszące dookoła na ścianach siodła, oraz przynależną do nich uprząż. Znaleziono także latarnie i zapalono je, po czym pułkownik Sendewicz poprowadził swoich ludzi do pomieszczeń, w których przechowywane były mundury. Nie było przy nich nocnego strażnika, ponieważ cały budynek znajdował się pod opieką kozackich wartowników. Tak więc bez obawy można było oświetlić po kolei wszystkie pomieszczenia magazynu. Gorączkowa działalność trwała daleko ponad godzinę. Wreszcie wszyscy opuścili budynek. Światła pogasły, drzwi zostały pozamykane i wszędzie zrobiło się tak cicho i ciemno, jak przedtem. Uciekinierzy’, którzy weszli do magazynu w ubraniach cywilnych, wyszli z niego odziani w mundury kozaków. Każdy niósł poza tym siodło i uprząż, niektórzy nawet dwa lub trzy. Inni natomiast szli obładowani częściami mundurów przeznaczonymi dla tych, którzy podążali za nimi piechotą i dopiero tutaj mieli otrzymać swoje konie. Niektórzy zaopatrzyli się nawet w broń. Stanicę opuścili przez tę samą bramę, przez którą do niej weszli i skierowali się na prawo, gdzie niedaleko pasły się kozackie konie. Sam wysforował się naprzód, aby wyśledzić, ilu kozaków pilnuje koni i gdzie ich szukać. Było ich tylko czterech. Leżeli na ziemi i spali. Traper przyprowadził pozostałych i zanim wartownicy obudzili się na dobre, już byli związani i zakneblowani. Spokojnie osiodłano konie, na inne załadowano zapasy żywności i amunicji znalezione w magazynie, po czym „biedni ludzie” wrócili do miejsca, w którym zostawili swoje własne zwierzęta i gdzie czekali już ich towarzysze. Wkrótce ci również przebrali się i wszyscy byli gotowi do ruszenia w dalszą drogę. Ludzie tłoczyli się wokół sprytnego Sama, aby mu podziękować, lecz ten chichotał tylko w swoją brodę. — Nie ma o czym mówić! — śmiał się. — Nie takie figle zdarzało mi się płatać, jeśli się nie mylę. Wyświadczcie mi tylko jedną przysługę i nie zdradźcie, że brałem w tym udział! W przeciwnym razie rosyjskie prawo mogłoby się do mnie dobrać i Apaczom i Komanczom za oceanem zrobiłoby się przykro, gdyby nie zobaczyli już swojego starego Sama Hawkensa, hihihihi! — Nikt się o tym nie dowie — zapewnił go pułkownik Sendewicz. — Mam nadzieję, że dalszy ciąg ucieczki powiedzie się równie dobrze, co jej początek! Macie wszystko, co wam potrzebne: konie, broń, żywność i dokumenty. — Właściwie broni mamy nieco za mało. Z amunicją też nie jest najlepiej. — Na ten brak mogę łatwo zaradzić. Jedziecie przecież najpierw w kierunku Wierchnieudinska. Jeżeli będziecie uważać, powinniście napotkać Buriatów, którzy wraz ze swoim księciem Bula znajdują się właśnie w drodze do Dobronicza. Wiozą dla was strzelby, proch i naboje. Powiedzcie księciu, że jesteście tymi, dla których przeznaczone są te rzeczy i na pewno dostaniecie je. — O ile nam uwierzy. — O to się nie martwcie! Byłem z Buriatami, kiedy opuszczali Wierchnieudinsk, później jednak wyprzedziłem ich, ponieważ posuwali się zbyt wolno. Powiem ci coś, co uwiarygodni cię w oczach księcia. Podróżuje z nim bowiem mój przyjaciel. Nazywa się Herman von Adlerhorst. Zwróć się do niego i powiedz mu, że ja cię przysyłam! Zamelduj mu, żeby się pośpieszył, ponieważ złapałem derwisza! — Kogo? — Derwisza. To wystarczy. A teraz nie traćcie już czasu! Przed nastaniem poranka musicie być daleko stąd, jeżeli chcecie, aby ucieczka się udała. Niech was Bóg ma w swojej opiece! Ostatni uścisk dłoni i ostatnie ustalenia, dokąd Sendewicz ma wysłać wiadomość o przebiegu ucieczki i „biedni ludzie” zniknęli cicho w nocnych ciemnościach. Traper, Dick i Boroda wrócili do domu majora, ponieważ mieli tam jeszcze to i owo do zrobienia. Na ich ostrożne pukanie Gotfryd otwarł drzwi. Pani majorowa siedziała z przybitą miną przy stole. Przez cały czas nie ruszyła się z tego miejsca. — No, mateńko, przyszliśmy się z tobą pożegnać — powiedział Sam Hawkens. — Popatrz, wieszam klucze z powrotem do szafki! Nasza wizyta nie kosztowała cię wiele, tylko jedną butelkę wódki, którą chyba przebolejesz. — O Wszyscy Święci! — westchnęła kobieta i chciała się podnieść. — Nie, nie, mateńko! — kontynuował Sam Hawkens. — Nie wstawaj! Tobie nic się nie stanie. — Kto podczas włamania do domu może spokojnie usiedzieć! — oburzyła się. Sam Hawkens spojrzał na nią przyjaźnie. — Widzisz, mateńko, to właśnie chciałem od ciebie usłyszeć. Jesteś zdenerwowana, a ja życzyłbym sobie, abyście ty i twoja służąca zachowywały się bardzo cicho, dopóki nie wróci twój mąż. Dlatego będę cię musiał troszkę związać. Sprowadź na dół służącą! — polecił Dickowi Stone. — Mnie wiązać? — zawołała majorowa. — Czy wiesz, że jestem żoną wysokiego rangą oficera? — Proszę się nie denerwować, mateńko! Masz całkowitą rację. Właśnie z uwagi na twoją godność potraktowaliśmy cię tak nadzwyczaj taktownie. I zwiążemy cię również bardzo delikatnie, hihihihi! Dick Stone wprowadził służącą wyrwaną z głębokiego, spokojnego snu. Sam Hawkens związał dwa krzesła zwrócone do siebie oparciami, po czym poprosił obie kobiety, aby usiadły plecami do siebie i w tej pozycji skrępował je sznurem. — Tak! — powiedział Sam z zadowoleniem. — Otworzę jeszcze okiennice, bo kiedy nastanie dzień, a okna będą zamknięte, dobrzy mieszkańcy stanicy pomyślą, że przydarzyło się wam jakieś nieszczęście. Ale żebyście nie krzyczały! Bo źle się to dla was skończy! Na zewnątrz zostawiam wartownika, który będzie na was uważał. Rozsunął okiennice, następnie pogasił światła, zaryglował dom od środka i już wkrótce cała czwórka opuszczała budynek tą samą drogą, jaką się do niego dostała. Sam zamienił płaszcz zesłańca na swoją własną kurtkę i wszyscy wrócili do zagrody Dobronicza. * * * Przy studni uwolnili się najpierw od sadzy, a potem Sam i Dick udali się do domu, podczas gdy Gotfryd i Aleksy Boroda poszli do swojej kryjówki, gdzie z niepokojem wyczekiwali na nich zmartwieni rodzice tego ostatniego. W izbie mieszkalnej gospodarza paliło się światło. Obie kobiety wciąż jeszcze czuwały. Troska o ojca nie dała im ani na chwilę zmrużyć oka. Sam uspokoił je i przekazał, że zesłańcy uciekli i że nie muszą się więcej obawiać o Dobronicza. Następnie odwiedził Willa Parkera, do którego przyłączył się właśnie Dick Stone. Zamknięty w wędzarni Florin–Bill Newton, a obecnie kupiec Fedor Łomonow zachowywał się zupełnie spokojnie. Żona Dobronicza częściowo uspokojona słowami Sama poszła do sypialni, żeby spróbować, czy nie uda jej się choćby na chwilę zasnąć. Mila jednak nadal czuwała. Tak wiele myśli tłoczyło się w jej głowie, że nie było mowy o spaniu. Wzięła do ręki jakąś robótkę, ale i na niej nie mogła się skupić. Wyszła więc z domu mając nadzieję, że spacer w chłodnym powietrzu poranka ukoi nieco niepokój. Bezwiednie skierowała swe kroki do jodły i wspięła się na nią nie przyznawszy się sama przed sobą, po co to robi. W jaskini było cicho. Mila wędrowała cicho po pomieszczeniach, aby nie przeszkadzać śpiącym, w końcu znalazła się w kraterze, do którego głębi wdarły się właśnie pierwsze promyki porannego słońca. Wyszła aż na brzeg krateru i spojrzała na rozległy w dole kraj. Brzegi rzeki spowijała gęsta mgła. Dziewczyna usiadła, objęła ramionami kolana i patrzyła marzycielsko w szarą dal. Siedziała tak nieruchomo czekając na wschód słońca. Nagle tuż za sobą usłyszała kroki. Spostrzegła zbliżającego się do niej Aleksego Borodę. — Szczęść Boże, Mila Dobronicz! — powiedział. — Czy wolno popatrzeć trochę? — Kto miałby ci tego zabronić? — spytała rumieniąc się. — Ale może nie jest ci przyjemnie, że przeszkadzam? — Ależ nie, skądże! Ja… ja wyszłam tutaj, żeby spróbować, czy o świtaniu nie dojrzę gdzieś mojego ojca. — Martwisz się o niego? — Tak. — Nie ma ku temu żadnego powodu. Wręcz przeciwnie. Fakt, że przez całą noc znajdował się z majorem, jest dla niego bardzo korzystny. W przeciwnym wypadku mógłby wzbudzić podejrzenie, że uczestniczył w tym figlu, który zesłańcy spłatali kozakom. Atak zostało dowiedzione, że go przy tym nie było. Ten obcy myśliwy bardzo sprytnie to wszystko zorganizował. Podziwiam go. — Czy „biedni ludzie” rzeczywiście uciekli? — Tak. — Bogu dzięki! Życzę im tego z całego serca. Ale dlaczego nie odszedłeś razem z nimi? Byłbyś już dawno bezpieczny. — Na razie ich położenie nie jest jeszcze tak bardzo bezpieczne. Czeka ich jeszcze wiele niebezpieczeństw, ponieważ droga jest potwornie długa — odrzekł Aleksy w zamyśleniu. — Ale prowadzi na wolność — powiedziała z naciskiem Mila. — Moja droga także zaprowadzi mnie na wolność — oświadczył młody Boroda stanowczo. — Razem z rodzicami na zawsze opuszczę Rosję. — I nie będzie ci żal? — Na pewno nie. Nie jest dobrze żyć w państwie cara, gdzie ciągle ktoś wywija knutem nad wolnymi ludźmi. Czy twój ojciec nie ma tego dość? ‘ — Nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że nie czuje się już dobrze na Syberii. Dlatego chce się przenieść w pobliże Warszawy. Natomiast moja matka, która jest rodowitą Niemką, najchętniej pojechałaby dalej na zachód. Kocha Niemcy i wiele opowiada o swojej ojczyźnie. — Posłuchaj, Mila — przerwał jej Aleksy żarliwie, — powinnaś spytać ojca, czy nie zechciałby pojechać z nami! — Do Niemiec? Jak ty to sobie wyobrażasz? Ojciec jest wolnym rosyjskim chłopem i nie ma powoda, żeby na zawsze opuszczał ten kraj. — To prawda, ale może znalazłby się ku temu jakiś ważny powód. Aleksy spojrzał z uśmiechem na Milę, która popatrzyła na niego pytająco, po czym znacząco mówił dalej: — Powinnaś wziąć sobie na męża jakiegoś Niemca. To byłby dobry powód! Mila zarumieniła się gwałtownie i spuściła głowę. — Nie myślałam jeszcze o zamążpójściu. Jej wzrok omijał Aleksego, a policzki wyglądały jak oblane krwią. — Mila Dobronicz, czy to prawda? — zapytał. — Czyżby jeszcze żaden mężczyzna nie przyszedł prosić o twoją rękę? — Był taki jeden. Ale go nie chciałam. Wróciła nieco do równowagi i roześmiała się. Wtedy Aleksy zdecydował się wreszcie na wypowiedzenie tych słów: — Mila — powiedział, — pozostawiam to do rozstrzygnięcia twojemu sumieniu. Mam nadzieję, że twoje serce jest jeszcze wolne, a ja, ja bardzo cię kocham. Chcę wrócić do mojej ojczyzny i stać się tam tym, czym jest twój ojciec: rolnikiem. Mila Dobronicz, powiedz mi, czy nie chciałabyś zostać moją żoną? Mila nie odpowiadała. Objął ją, a ona nie protestowała. — Mila — prosił, — mów! Czy jesteś mi przychylna i wyjdziesz za mnie? Pochylił się nad nią i spojrzał w jej płonącą twarz. — Tak — odparła cicho. Zabrzmiało to jak tchnienie, ale miłość ma dobry słuch. Przytulił Milę do siebie i pocałował. Bojaźliwie oddała mu jego pocałunek, ale zaraz przestraszona odskoczyła. Za ich plecami rozległ się chichot. — Patrzcie, patrzcie! Poczekajcie jeszcze chwilę, bo ja też chcę wziąć w tym udział, hihihihi! Sam Hawkens wspiął się do nich pośpiesznie. — Przyjacielu! — zawołał Aleksy. — Widziałeś, co tu się stało? — Wydaje mi się, że właśnie przypieczętowano umowę państwową — uśmiechnął się mały traper. — Życzę wam szczęścia! Czy wolno spytać, czy ktoś już o tym wie? — Nie — objaśnił Aleksy, podczas gdy Mila stała obok usiłując ukryć zmieszanie. — Ty jesteś pierwszym i jedynym świadkiem. — W takim razie muszę sprawić, żeby dowiedział się o tym przynajmniej szczęśliwy ojciec panny młodej, Piotr Dobronicz. — Pójdziesz do niego? — Tak. Kozacy ciągle jeszcze stoją jak dołki nad rzeką i już czas uwolnić z ich rąk naszego dobrego Dobronicza. A poza tym myślę, że macie dużo rzeczy do omówienia, hihihihi! * * * Opuściwszy jaskinię Sam Hawkens skierował się do rzeki. Przyjął pozę niewinnego wędrowca, który zatopiony w myślach, ze wzrokiem utkwionym w ziemi nie rozgląda się ani na prawo, ani na lewo. Nagle usłyszawszy wołanie ocknął się ze swojego rzekomego zamyślenia. — Stój! Podniósł wzrok. Przed nim stał kozak z lufą strzelby skierowaną wprost na niego. — K’czortu! Zabierz to żelastwo! — powiedział Sam. — Uważaj, żebyś nieopatrznie nie wystrzelił, bo kula mogłaby pomylić sobie kierunek, przelecieć przez kolbę i jeszcze ciebie trafić, hihihihi! — Ktoś ty? — Sam Hawkens. Jestem gościem Piotra Dobronicza. — Powiesz to majorowi. Kozak gwizdnął i w kilka sekund później pojawił się podoficer, który przejął Sama i poprowadził do dowódcy. Major był w złym humorze. Siedział przed szałasem na kupie chrustu. Obok niego stali oficerowie, a wśród nich Piotr Dobronicz. — Przyprowadziłem zbiegłego zesłańca — zameldował podoficer. — Zesłańca? Człowieku, co ci strzeliło do głowy? To nie jest żaden zesłaniec. Odmaszerować! Poszoł! Żołnierz podreptał z powrotem. Major napadł na Sama dokładnie tak samo, jak przedtem na kozaka. — Jak śmiesz się tutaj pokazywać? Czego tu szukasz? — Oho! — odparł myśliwy. — Nie jestem przyzwyczajony do takiego tonu. W moim paszporcie nie ma ani słowa o tym, że spacerowanie nad Selengą jest zabronione. — Ale ja ci tego zabraniam! — Jakim prawem? Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki, z którymi Rosja pozostaje w jak najlepszych stosunkach i nie mam ochoty dać się aresztować pierwszemu lepszemu kozakowi, który wychyli się zza drzewa, jeśli się nie mylę! Sam Hawkens mówił bardzo głośno. Na dźwięk jego głosu z szałasu wyszedł Polikow. — Jak można w ten sposób przemawiać do rosyjskiego oficera sztabowego! — zawołał zdumiony. — Bzdura! Nic mnie to nie obchodzi! — odburknął Sam. — Mam zwyczaj odpowiadać tak samo, jak mnie zagadnięto. — Ale jaki zamiar przywiódł cię akurat do miejsca, w którym przebywam ja i moi kozacy? — Nie miałem pojęcia, że cię tu spotkam! Spaceruję sobie, to wszystko. — W takim razie proszę cię, żebyś spacerował gdzieś indziej. Ten teren nie dla każdego jest dostępny. — Do tak spokojnego i rozsądnego żądania zastosuję się, rzecz jasna. Wiem, że w ćwiczeniach polowych nie należy przeszkadzać. — Ćwiczenia polowe, chciałbym, żeby tak było! — Ach, to macie jakiś inny cel! Ach, coś mi się właśnie przypomniało. Może czatujesz tu na zesłańców? — A gdyby tak było naprawdę? — spytał major nieufnie. — Hm! Byłoby mi przykro. Wtedy prawdopodobnie wpadłbyś w pułapkę. — Pułapkę? Jak to? — Zaraz ci powiem. Wczoraj wieczorem podsłuchałem coś ważnego. Musisz wiedzieć, że wolę sypiać na wolnym powietrzu zamiast w ciasnej izbie. Dlatego wyszukałem sobie wygodne miejsce koło domu, a mianowicie przy studni, ponieważ lubię plusk wody. Czy wiesz, że jednostajny szum wody usypia jak kołysanka? — Co mnie obchodzi twój sen? — warknął major niecierpliwie. — Mój sen? Nic! Ale za to z pewnością moje czuwanie! Uważaj! Ledwie się położyłem, usłyszałem kroki jakiegoś człowieka, który stanął tuż obok mnie. Zaraz potem pojawił się drugi i rozpoczął rozmowę: — Poszedł sobie? — spytał jeden z nich. — Tak — odparł ten drugi. — Pobiegłem za nim kawałek. To rzeczywiście był major! Potem śmiali się, a kiedy mówili dalej, zorientowałem się, że to był sam Boroda. — Niech go diabli wezmą! — wybuchnął major. — O czym jeszcze mówili? — O jakimś figlu, który ci podobno splatali. — O jakim figlu? — Podobno wmówili ci coś. Tak przynajmniej wywnioskowałem z ich rozmowy. Musieli się natknąć na ciebie w ciemności i wszcząć rozmowę, w wyniku której wysłałeś swoich kozaków w złym kierunku. A oni tymczasem planowali dojść do granicy od całkiem innej strony. — Święty Mikołaju! I ja rzeczywiście dałem się na to nabrać! Ale dlaczego nie zameldowałeś mi od razu, że podsłuchałeś ich rozmowę? — Nie jestem ani kozakiem, ani Rosjaninem i nie mam obowiązku zajmować się waszymi sprawami! Ale mimo to postanowiłem cię odnaleźć i powiadomić o wszystkim. — Ale nie uczyniłeś tego! — Wręcz przeciwnie! Jednak nigdzie nie mogłem cię znaleźć. Nawet w stanicy. Jakiś stary grubianin, którego spotkałem, powiedział mi, że nikt nie wie, gdzie się podziewasz. Dlatego zawróciłem. Po drodze widziałem dużą grupę jeźdźców i pieszych… — To byli oni, to byli oni! — wrzasnął oficer. — Kiedy to było? — Chyba około północy. — Zgadza się, zgadza się! A my czekaliśmy na nich tutaj! Każdego jednego obedrę ze skóry! — Jak ich dostaniesz, ojczulku! — Jaki kierunek obrali? — pytał major wyraźnie zbity z tropu, pominąwszy milczeniem drwiącą uwagę Sama. — Do stanicy. — K’czortu! Ominęli stanicę i poszli prosto do granicy! — Jeżeli to byli oni, to najprawdopodobniej tak się stało! — Muszę ich gonić! Szybko, szybko! — Mogę iść z tobą? — Jak chcesz. — Dobronicz też? — Sam uśmiechnął się beztrosko do Piotra. — On nawet musi z nami pojechać! Będzie świadkiem, że jeszcze dopadnę te psy! Naprzód! Kto ma jeszcze konia, jazda! Forpoczta do mnie! Do stanicy biegiem marsz! W chwilę później oddziały wymaszerowały. Hrabia, ciekaw dalszego przebiegu sprawy, jechał obok majora, natomiast Piotr Dobronicz trzymał się w pobliżu Sama Hawkensa. W stosunkowo krótkim czasie dotarli do stanicy. Przed bramą skręcili w lewo i wzdłuż wału podążyli do miejsca, gdzie zwykle pasły się konie. Ale zwierząt nie było, a powiązani wartownicy leżeli pokotem na ziemi. Nie da się opisać wściekłości majora na ten widok. Nie wydal nawet rozkazu, aby rozluźnić choćby więzy tym biedakom, kazał im jedynie wyjąć kneble, żeby mogli złożyć meldunek. Rzecz jasna wartownicy przemilczeli fakt, że spali i opowiadali, jakoby po północy przybyło około stu kozaków, których uznali za swoich, aż wreszcie okazało się, że byli to obcy, którzy chcieli ukraść konie. Wprawdzie wartownicy bronili się dzielnie, lecz nie zdołali sprostać zbyt silnej przewadze wroga. — Wy psy! — wrzeszczał major. — Jak mówicie? Co to byli za ludzie? — Kozacy. — Łżecie! — Nie, ojczulku. To byli kozacy, prawdziwi kozacy! Możemy przysiąc! To właśnie wprowadziło nas w taki błąd, że pozwoliliśmy podejść im bliżej! — Całkiem poszaleliście! Jeśli mnie okłamujecie, dostaniecie tyle batów, że ciało wam odpadnie od kości! Przetnijcie więzy tym psom! A teraz galopem do stanicy! Przeczuwam wszystko, co najgorsze! Major a za nim pozostali popędził prosto do arsenału. Sam Hawkens zwolnił nieco kroku i przytrzymał Dobronicza. — Nie tak szybko — odezwał się. — Major zaraz tu wróci. Najpierw musi odwiedzić swoją żonę, ponieważ to ona ma klucze od arsenału. Zostali więc z tyłu i wkrótce okazało się, że przypuszczenie Sama było słuszne, chociaż to nie major osobiście przybiegł pędem, lecz jeden z jego kozaków. — Dokąd się tak spieszysz, braciszku? — spytał go Sam. — Do żony majora. Biegnę po klucze ! — Uważaj teraz, Dobronicz — uśmiechnął się Sam, — zaraz przybiegnie z powrotem, ale bez kluczy! I rzeczywiście. Nie minęła nawet minuta, a już kozak gnał z powrotem, jak gdyby ktoś go popędzał batem. — Masz te klucze? — zawołał do niego Sam. — Nie! — odkrzyknął kozak i śmignął obok Sama. Po chwili przybiegł sam major, a za nim kilku oficerów. Sam i Dobronicz dołączyli do nich, jak gdyby mieli do tego całkowite prawo. Major daremnie potrząsał klamką zamkniętych drzwi. Pukał, ale kiedy i to nic nie pomogło, podszedł do okna i zajrzał do środka. — Otwórz okno, Katinka! — zawołał ochryple. W mdłym świetle poranka widział starą służącą. Siedziała na krześle plecami do okna, a ponieważ była przywiązana do oparcia, nie mogła wykonać rozkazu majora. — Dlaczego nie otwieracie, wy przeklęte nicponie?! — wrzasnął major z wściekłością. — Bo nie możemy, ojczulku! Jesteśmy przecież skrępowane! — Skręp…! Nie dokończył, słowo uwięzło mu w gardle. Przyjrzał się dokładnie temu, co działo się w pokoju i zauważył dwa krzesła odwrócone do siebie oparciami. Jedno z nich zajmowała służąca, a na drugim również ktoś siedział. — Kto tam jest z tobą? — Twoja żona, panie! — Co? Moja żona? — Tak, Gregor, to ja — odpowiedziała majorowa płaczliwie odwracając głowę do okna tak daleko, jak to tylko było możliwe. Major szarpał dziko okiennicą, aż jedno jej skrzydło odskoczyło. — Do pioruna, co to wszystko ma znaczyć? — wrzeszczał. — Kto to zrobił? — ”Biedni ludzie” — odparła majorowa. — Wdarli się tu, a twarze mieli wysmarowane sadzą. — Niech to diabli! Czego tu szukali? — Wszystko ci opowiem, tylko nas rozwiąż! Jednym skokiem major znalazł się w środku pokoju, a pozostali poszli za jego przykładem, także Sam, jak gdyby i on należał do tego towarzystwa. Zanim oficer zdecydował się, co ma robić w pierwszej kolejności, już traper podszedł do obu kobiet i porozcinał krępujące je więzy. — Tak, mateńko! — rzekł do niej swoim naturalnym głosem, aby nie mogła go rozpoznać. — Powiedz nam teraz, co tu się działo! Majorowa relacjonowała bezładnie wydarzenia ostatniej nocy, a raczej tylko to, co sama słyszała i widziała. Dopiero po dłuższym wypytywaniu major dowiedział się tego, co chciał wiedzieć, a wkrótce potem w arsenale upewnił się, że skradziono wiele mundurów, broń i inne przedmioty. Ta zła wiadomość przechodziła z ust do ust z prędkością błyskawicy. Major nie posiadał się z wściekłości. Zarządził zebranie wszystkich mieszkańców miasteczka i przesłuchał ich, jednak nie wydobył z nich nic ponadto, że spali głęboko i niczego nie zauważyli. Komendantowi groziła potężna kara ze strony przełożonych, może nawet przeniesienie. Nie wiedział, co robić. Jego oficerowie wykazali większe opanowanie i zarządzili pościg za uciekinierami. Kazali rozpalić ogniska sygnalizacyjne, zarekwirowali konie mieszkańcom miasta uzupełniając w ten sposób brak skradzionych wierzchowców i wysłali posłańców do posterunków wzdłuż granicy. Zbiedzy nie mogli być przecież daleko. Być może zauważyły ich chińskie posterunki wojskowe, kiedy posuwali się wzdłuż granicy. Nosili przecież mundury kozackie. W każdym razie wszystkie zarządzenia oficerów dotyczyły wyłącznie terenów przygranicznych i żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że zbiedzy mogli wpaść na tak niezwykle śmiały pomysł, aby uciekać w głąb kraju. Sam Hawkens dosyć już usłyszał i zobaczył, dlatego postanowił wrócić do domu, a Piotr Dobronicz zmęczony po bezsennej nocy umacniał go w tej decyzji. Tak więc opuścili stanicę i spokojnie powędrowali do domu. Po drodze traper opowiedział wyczerpująco, co zdarzyło się ostatniej nocy w stanicy i dlaczego droga, którą obrali ich podopieczni była najbezpieczniejsza. Następnie skierował rozmowę na Aleksego Borodę i Milę. Spytał Dobronicza, czy chętnie powitałby młodego sobolnika jako swojego zięcia. Gospodarz jakiś czas kroczył w milczeniu. — Zdaje się, że masz jakieś wątpliwości — rzekł Sam. — W stosunku do osoby Borody nie, ale on jest Niemcem, a ja Rosjaninem. Kiedy Boroda ożeni się z moją córką, będzie chciał oczywiście zabrać ją do Niemiec. A wtedy ja i moja żona musielibyśmy rozstać się z nią na zawsze. Nie chciałbym tego za żadne skarby, moja żona także broniłaby się przeciw temu. A poza tym z głębi serca mógłbym przytaknąć takiej decyzji. — Wspaniale! Myślę, że nie będziesz tego żałował, gdyż oni sprawią ci dużo radości. Ale teraz powinniśmy się szybko dostać do domu. Oczekuję człowieka, w którego imieniu tutaj występuję i sądzę, że wkrótce przybędzie. Całkiem możliwe, że już tu jest i będzie ciekaw ostatnich nowości. Chodź przyjacielu! Kiedy sobie wyobrażę, jakie zrobi oczy, staję się niecierpliwy, a moje stare nogi nie mogą ustać w miejscu. NIEOGRANICZONE PEŁNOMOCNICTWA Tak jak Sam przewidywał, Herman von Adlerhorst, tejsz Bula i jego Buriaci nie byli daleko od posiadłości Piotra Dobronicza. Mężczyźni jechali na dobrych wierzchowcach, natomiast dla kobiet przeznaczono wozy o dość topornej konstrukcji, jakich używały te ludy. Bardziej wykwintna była jedynie kibitka, w której siedziały księżna Kalyna i Karpala. Książę Bula trzymał się zwykle w pobliżu Hermana, ponieważ z ogromną przyjemnością słuchał jego opowieści o obcych krajach. Niektóre drobiazgi wprawiały go w takie zdumienie, że rozdziawiał usta i zapominał je zamknąć. Tego dnia również jechali obok siebie, tuż przed kibitką kobiet. Nagle Herman wyciągnął rękę pokazując na coś przed sobą. — Widzisz tam daleko ten ciemny punkt? Porusza się. Książę wyprostował się nieco w siodle, osłonił oczy dłonią i spojrzał we wskazanym kierunku. — Tak — powiedział. — To muszą być jeźdźcy. Punkt powiększa i rozszerza się prędko. Moim zdaniem będzie ich około pięćdziesięciu. — Może to kozacy. Nadjeżdżają z kierunku, w którym my zmierzamy. Dziwne! Obie grupy szybko zbliżały się do siebie. Wkrótce można było rozpoznać, że byli to rzeczywiście kozacy. Jechali ostrym kłusem. Dowodził nimi żołnierz w mundurze rotmistrza. Wydał swoim głośny rozkaz, na który stanęli, podczas gdy on sam skierował swojego konia ku Hermanowi i Buli, podążającym na czele grupy, zatrzymał się przed nimi i zasalutował. — Czy moje przypuszczenie, że jesteście Buriatami, jest słuszne? — Tak, braciszku — odparł tejsz. — Skąd przybywacie? — Z Wierchnieudinska. — Ach, to bardzo dobrze! Czy waszym przywódcą jest może książę Bula z księżną Kalyną? — Tak właśnie jest, mój kochany — skinął potakująco tejsz uśmiechając się dobrodusznie. — To ja jestem księciem. — Wspaniale! — spojrzenie rotmistrza prześlizgnęło się badawczo z Buli na Hermana von Adlerhorsta. — Szukam pewnego pana, który miał się przy nim znajdować. I jeśli się nie mylę, to mam go przed sobą. — Co powiedziawszy, jeszcze raz skłonił się uprzejmie przed Hermanem. — Wybacz, panie! Czy nazywasz się Adlerhorst? — Tak jest, panie rotmistrzu. — W takim razie przekazuję pozdrowienia. — Od kogo? — Od Sama Hawkensa. — Dziękuję! Właśnie do niego jedziemy. A więc pan go spotkał? — Tak. Kazał panu powiedzieć, żeby się pan pospieszył, ponieważ złapał już derwisza. — To się nazywa wspaniała wiadomość! Gdzie pan spotkał mojego przyjaciela? — Nad Bajkałem, gdzie wyświadczył nam wszystkim ogromną przysługę. Uratował nas od śmierci i niewoli. Kozacy byli już tuż tuż. — Kozacy? Przecież to wy sami! Człowiek w mundurze rotmistrza uśmiechnął się. — Tylko pozornie. W rzeczywistości jesteśmy „biednymi ludźmi”! Chyba nie muszę panu wyjaśniać, co to oznacza. — Wiem to aż nadto dobrze. Ale skąd wy, uciekinierzy, macie takie wyposażenie? — To mistrzowska sztuczka pańskiego przyjaciela. Sama Hawkensa, który wraz z nami spustoszył arsenał w strażnicy i zdobył dla nas wszystko, czego potrzebowaliśmy — śmiał się zapytany. — To do niego podobne! Po tym zawsze rozpoznam starego westmana, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych! — Tak. Tylko z bronią u nas krucho, ponieważ nie znaleźliśmy jej wiele w stanicy. Ale Sam Hawkens powiedział mi, że z tym zmartwieniem z pełnym zaufaniem mogę się zwrócić do księcia Buli. Aby jednak był pan pewny, że nie zamierzamy pana oszukać, opowiem pokrótce, co zaszło. Zobaczy pan, że wszystko, co mówię, jest prawdą. Tejsz dał znak do małego odpoczynku i w tej samej chwili rozkwitło kolorowe życie obozu, w które wmieszali się uciekinierzy. Bula z żoną i córką, Herman i Sendewicz usiedli nieco z boku. — Nazywam się Sendewicz — rozpoczął przywódca zbiegów. — Dawniej byłem pułkownikiem w regimencie kirasjerów. Adlerhorst podniósł zdumiony głowę. — Sendewicz? — powtórzył. — Czy to prawda, że pan poróżnił się z Wielkim Księciem, na skutek czego posłano pana na Syberię? — Tak było! — przytaknął pułkownik, po czym zaczął opowiadać jak zdołali ujść kozakom. — Cóż za zuchwałe przedsięwzięcie! — zdumiał się Herman. — Ale teraz nie wolno wam zwlekać, jeżeli nie chcecie niepotrzebnie narazić na szwank powodzenia waszej ucieczki. Tejsz nie miał już żadnych wątpliwości co do prawdziwości słów Sendewicza i wydał mu broń. Po serdecznym pożegnaniu „biedni ludzie” podążyli dalej na niepewny wschód, natomiast Buriaci pospieszyli ku włościom Piotra Dobrowicza. Po około dwóch godzinach stanęli przy promie, przeprawili się na drugi brzeg i rozbili namioty na ziemi Piotra. Herman von Adlerhorst i rodzina księcia udali się do zagrody. Przez nikogo niezauważeni weszli do domu, a potem do izby mieszkalnej, gdzie zastali gospodarza, jego żonę i córkę, oraz Sama Hawkensa. Kiedy Mila ujrzała swoją przyjaciółkę, aż podskoczyła z radości. — Karpala! Nareszcie! I obie dziewczyny rzuciły się sobie w ramiona. Również gospodyni uścisnęła piękną dziewczynę i przycisnęła do serca grubą Kalynę. Nowoprzybyli usiedli. Na powitanie Dobrowicz poczęstował ich wódką. Jednak Herman podniósł się wkrótce i dał znak Samowi, żeby szedł za nim. — Well! — zaczął Sam, kiedy znaleźli się sami. — Wiem, że uwielbia pan zwięzłość, dlatego nie będę pana wystawiał dłużej na mękę oczekiwania. Mamy wszystkich czterech, jeśli się nie mylę, a mianowicie pańskiego brata, starego hrabiego Wasylkowicza, derwisza, a także hrabiego Polikowa. To znaczy, tego ostatniego właściwie jeszcze nie mamy, ale jest w pobliżu. Wystarczy położyć na nim rękę. Nie ucieknie panu na pewno. Pytania i odpowiedzi uzupełniły relację pułkownika Sendewicza. — A teraz — zakończył Sam, — skoro znajduje się pan w posiadaniu stosownych pełnomocnictw, nie będzie panu trudno doprowadzić tę rosyjską przygodę do szczęśliwego końca. Tak samo jak w powieści, gdzie cnota zwycięża, a występek zostaje ukarany, hihihihi! Wprawdzie w moim życiu nie czytałem jeszcze nic podobnego, ale słyszałem od pewnego dzielnego westmana, że książki tak się właśnie kończą. A ten musiał to wiedzieć, ponieważ sam pisał książki i nazywał się Old Shatterhand. Jeżeli o mnie chodzi, to wolę przeżywać te historie, jeśli się nie mylę. Herman przytaknął w zamyśleniu. Jego wzrok szukał skały, gdzie znajdowało się schronienie brata. Najchętniej pobiegłby tam zaraz i uściskał tego, którego tak długo poszukiwał, jednak najpierw musiał załatwić kilka ważnych spraw. — Gdzie jest hrabia Wasylkowicz? — spytał i wyjrzał przez okno na podwórze, gdzie obozowała grupa sobolników. — Siedzi tam po drugiej stronie, jeśli się nie mylę! To tamten czcigodny starzec z siwą głową! Herman von Adlerhorst przyjrzał się dokładniej mężczyźnie wskazanemu przez Sama. A więc to był ojczym i dobroczyńca jego brata! Jakich cierpień musiał doświadczyć ten stary człowiek, który całe życie korzystał z niemal nieograniczonej swobody, a później stał się ofiarą podłej intrygi i niesłusznie uznany za pospolitego przestępcę został zesłany na Syberię. Hermanem owładnęło wzruszenie. Ale czas próby dla Wasylkowicza już minął. Herman znajdował się w posiadaniu dokumentów, które za jednym zamachem położą kres wszystkim cierpieniom biednego zesłańca. Następnie razem z Samem Herman udał się do izdebki przylegającej do wędzarni, gdzie straż pełnili Dick Stone i Will Parker. Z radością powitali przybyłego i na znak trapera otworzyli drzwi do więzienia Łomonowa. — Wychodź! — zawołał Sam Hawkens. — Ktoś chce z tobą rozmawiać. Dawny derwisz spełnił żądanie z ociąganiem. Kiedy ujrzał przed sobą syna swojego byłego pana, wszystkimi jego członkami wstrząsnął potężny strach. Herman obserwował więźnia z widocznym obrzydzeniem. — Zdaje się, że nie oczekiwałeś mnie tutaj? — spytał go po niemiecku. Derwisz nie odpowiadał. — Już ty odzyskasz mowę! Znam na to wyśmienity sposób. Zamknijcie tego łajdaka! Herman wyszedł przed dom. — Porozmawiam teraz z Wasylkowiczem — zakomunikował Samowi, — najlepiej gdzieś, gdzie nie podsłucha nas ani Polikow, ani nikt inny. Co mi pan doradzi? — Idźcie za dom do ogródka! A ja postaram się o to, żeby wam nikt nie przeszkodził. Herman zbliżył się do grupy sobolników. — Czy to ciebie zwą Numerem Osiemdziesiątym Czwartym? — zagadnął Wasylkowicza. — Tak, panie — odparł myśliwy’ mierząc pytającego uważnym spojrzeniem. Trwało to zaledwie sekundę, bo wnet przez jego twarz przebiegł silny skurcz. Skoczył na równe nogi i oszołomiony wpatrywał się w Hermana, którego rysy tak bardzo przypominały mu jego przybranego syna. Jak błyskawica przemknęła mu przez myśl rozmowa, jaką hrabia Polikow prowadził z jego obecnym panem, kupcem Łomonowem, a której niedawno był świadkiem. Ten obcy, tak zdecydowanie podobny do jego syna nie mógł być nikim innym, jak tylko Hermanem von Adlerhorst, który dotarł tutaj w poszukiwaniu brata. — Kim jesteś? — wykrztusił wreszcie. — Dowiesz się. Chodź ze mną. Chciałbym ci coś powiedzieć! — Chętnie. Herman zaprowadził myśliwego do ogródka. Tam poprosił go, aby usiadł na ławce, a sam stanął przed nim. — Przynoszę ci pozdrowienia od dalekich krewnych. — Od… dalekich… krewnych? Nie rozumiem cię. Albo… tak, wiem już, co masz na myśli. Jednak nie mogę w to uwierzyć. Wypowiedz najpierw moje nazwisko! Tak, powiedz je głośno, żebym mógł usłyszeć je z obcych ust i ponownie nauczył się wierzyć w siebie! — Jesteś hrabią Wasylkowiczem. — Hrabia Wasylkowicz! — powtórzył sobolnik powoli, w zamyśleniu. — Litościwe Niebo, dziękuję ci! Teraz już wiem na pewno, że nie śniłem, że naprawdę jestem hrabią Wasylkowiczem! — Hrabio Wasylkowiczu, powtarzam jeszcze raz: przynoszę panu pozdrowienia od dalekich krewnych, od członków rodziny pańskiego syna! — A więc to prawda? — odparł starzec łamiącym się głosem. — Rodzeństwo mojego przybranego syna Orłowskiego odnalazło się! Teraz przyszła kolej na zdziwienie Hermana. — Co? Pan wie… — Tak, wiem. Znam też pańskie nazwisko: Jest pan Hermanem von Orłowski, starszym bratem mojego Bogumira! Zdumienie Hermana wzrosło jeszcze bardziej. — Skąd pan wie… ach, już się domyślam! To Sam Hawkens zdradził panu naszą tajemnicę! — Myli się pan! — zaoponował Wasylkowicz z zapałem. — Traper nic mi nie powiedział. Zamieniłem z nim tylko kilka słów na temat hrabiego Polikowa, a moje wiadomości pochodzą z całkiem innego źródła. Ale proszę odpowiedzieć na moje pytanie: rzeczywiście jest pan Hermanem Orłowski? — Tak, jestem nim. — A czy to prawda, że Martin i Liza także się odnaleźli? — Tak, to prawda. — Mój Boże! I w dzisiejszych czasach zdarzają się jeszcze cuda! Jakże ucieszy się z tego Bogumir, mój syn, kiedy się dowie… — Od kilku dni wie już o wszystkim. — To pan już z nim rozmawiał? Pierś Hermana wezbrała ciężkim westchnieniem. — Nie, nie widziałem go jeszcze, ponieważ nie było mnie wtedy w Wierchnieudinsku, kiedy to Gotfiydowi udało się zbiec z pomocą trzech amerykańskich myśliwych. — Co pan mówi? Ci trzej dopomogli mu w ucieczce? Tego… tego nie wiedziałem! — A więc Sam był jednak bardziej tajemniczy, niż się tego po nim spodziewałem! A teraz jeszcze jedno. Herman zamilkł i spojrzał z wahaniem na sobolnika, który odpowiedział mu pytającym wzrokiem. — Począwszy od dnia dzisiejszego — zaczął Herman stłumionym głosem, — nie istnieje już ani Numer Dziesiąty, ani Numer Osiemdziesiąty Czwarty. Wasylkowicz oniemiał z wrażenia. Porwał się z ławki i długo, bez ruchu wpatrywał się w mówiącego. — To… jest… niemożliwe! — wreszcie wykrztusił z trudem. — Dlaczego nie? Znajduję się w posiadaniu niezbędnych pełnomocnictw. Od dzisiaj jest pan wolny, pan i Bogumir Orłowski, mój brat. — Wolny? Wolny? Z piersi zesłańca wydobył się jęk. Zatoczył się, a jego ręce błądziły dookoła usiłując zdobyć jakieś oparcie dla ciała. Herman podtrzymał go. Siwa głowa starca oparła się o jego ramię. Trwali tak przez chwilę, głęboko wstrząśnięci, niemi. Wreszcie Wasylkowicz wyprostował się z wolna i ujął dłoń Hermana. — Czy pan zdaje sobie z tego sprawę, jakie poselstwo mi pan przynosi? Poselstwo wybawienia i szczęścia! Mam tylko jedną prośbę: proszę mi szybko powiedzieć, co powinienem wiedzieć! Prostymi słowami, bez upiększeń Herman opowiedział mu o zadziwiających losach rodziny Adlerhorst — o Konstantynopolu i Tunisie, o Wilkinsfield i o Dolinie Śmierci i opisał, jak z pomocą trzech amerykańskich przyjaciół udało mu się wpaść na trop brata w Rosji, a później odnaleźć go. Relacjonował właśnie przebieg wydarzeń w Wierchnieudinsku, kiedy mu przerwano. Sam Hawkens pojawił się z meldunkiem, że na podwórze przybył konno Polikow. Wiadomość ta przywołała ich do rzeczywistości. Herman poprosił Sama, żeby zaprowadził hrabiego do kryjówki Gotfryda, po czym sam wrócił do domu Dobronicza. Zamierzał ukryć się w przyległej izbie, ponieważ nie chciał, aby Polikow zobaczył go od razu. W odpowiednim czasie miał zamiar ujawnić się. Dick Stone i Will Parker mieli za zadanie pilnować drzwi, aby w razie czego uniemożliwić hrabiemu ucieczkę. Na dany przez Hermana znak Sam miał wprowadzić kozaka Numer Dziesięć, a następnie łowcę soboli Numer Osiemdziesiąty Czwarty. Herman wśliznął się do domu tylnymi drzwiami, a Sam poszedł z hrabią do kryjówki jego syna. Akurat Polikow zsiadł z konia i przywiązawszy wierzchowca na zewnątrz wszedł do domu. To, że w obliczu braku koni w stanicy jeszcze nie odebrano mu własnego zwierzęcia musiało mieć jakąś szczególną przyczynę. — Piotrze Dobroniczu! — rozpoczął hrabia Polikow jak zwykle wyniośle przekroczywszy próg izby, w której siedzieli razem gospodarz z rodziną i jego goście — buriacka para książęca z córką. — Ile koni masz na pastwisku? — Dlaczego chcesz to wiedzieć? — Pies! — warknął hrabia. — Odpowiadaj! — Nie złorzecz w moim domu! — ostrzegł go Piotr. — Grubiaństwem niczego u mnie nie osiągniesz. Kto chce czegoś ode mnie, musi rozmawiać ze mną uprzejmie. Jako wolny człowiek mam prawo tego żądać. Hrabia Polikow zacisnął pięści i uczynił krok w kierunku Dobronicza. Jednak opamiętał się w samą porę. Znajdował się przecież sam pośród mieszkańców tych włości, więc w razie sprzeczki nie mógł liczyć na żadną pomoc. Dlatego zmusił się do zachowania spokoju, ale głos drżał mu z hamowanej wściekłości. — Zaprowadzisz mnie teraz na pastwisko, żebym policzył konie i zadecydował, które z nich zostaną zabrane do stanicy! — Nie masz prawa tu decydować. Te konie należą do mnie. Poza tym jesteś obcy i nie masz nade mną władzy! — Stoję przed tobą jako pełnomocnik majora! — Nawet, gdyby tak było, nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia. Jestem wolnym chłopem, a nie kozakiem i nie jestem zobowiązany ani do świadczeń w przypadku wojny, ani do zezwalania na rekwirowanie mojej własności. Kozacy otrzymują swoją ziemię w zamian za obowiązek służby wojskowej i dostawy dla armii, a ja kupiłem moją ziemię i nie muszę wam oddać ani jednego konia. Jeśli to wszystko, czego ode mnie chcesz, to jesteśmy kwita i możesz odejść! — Nie, nie jesteśmy kwita! Natychmiast wracam do stanicy i sprowadzę na pomoc żołnierzy. Rozzłoszczony Polikow ruszył do drzwi. — Proszę poczekać! — rozległo się za jego plecami. Do izby wszedł cicho Herman von Adlerhorst. — Kim pan jest? I czego pan ode mnie chce? — spytał Polikow gwałtownie. — Kim jestem? Wyjaśnię to panu później, o ile w międzyczasie nie odgadnie pan tego sam. A czego od pana chcę? Można to ująć kilkoma słowami. Czy zna pan może człowieka o nazwisku Sałtykow? Z twarzy Polikowa odpłynęła cała krew. — Nie — wyjąkał. — nie znam żadnego Sałtykowa. — W takim razie pozwolę sobie pomóc nieco pańskiej pamięci. Ten Sałtykow był przestępcą, a pan pozostawał z nim w bardzo bliskich stosunkach. Mówi się, że posłużył się pan nim w celu zniszczenia hrabiego Wasylkowicza. To znaczy, że pan podobno zatroszczył się o to, żeby hrabia został uznany za Sałtykowa. — Głupia gadanina! — Hrabiego zesłano w syberyjską tajgę jako sobolnika Numer Osiemdziesiąty Czwarty, a pan podobno wszedł w posiadanie jego majątku. — To jest oszczerstwo! — Uważam, że to nie do pomyślenia, aby ktoś oczerniał sam siebie. Mówił pan mianowicie, że sam pan wpadł na ten pomysł i sam pan go zrealizował. — Ośmiesza się pan tylko! Ja? Kiedy? Gdzie? Do kogo tak mówiłem? — Do Sałtykowa, o którym właśnie była mowa, a kiedy? Przed kilkoma dniami w Wierchnieudinsku. — Rzeczywiście byłem tam. Ale wtedy i Sałtykow musiałby tam być. — I był. Nawet się pan u niego zatrzymał! W budynku rządowym. — Odwiedziłem w nim jedynie naczelnika powiatu Rapnina. — Którego prawdziwe nazwisko brzmi Sałtykow. — Pan oszalał! — Sam pan to przyznał w rozmowie z Rapninem! — Kto to potwierdzi? — Mój towarzysz. Przekazał mi każde słowo z rozmowy, jaką przeprowadził pan z Rapninem i jego synem. Podsłuchał was w piwnicy, gdzie ukrył się za półkami. Wypieranie się nic tu nie pomoże. A teraz niech pan mówi! Jak to było z hrabią Wasylkowiczem? Jego też pan może nie zna? — Co za bzdura! Oczywiście, że go znam. To przecież mój krewny, ale od trzech lat nie ma go już wśród żyjących. — Jest pan tego pewny? A co będzie, jeśli udowodnię panu coś przeciwnego? Teraz Polikow stracił pewność siebie. Nie wiedział, co sądzić o całej tej sprawie. Ten człowiek odgadł jakoś jego tajemnicę, ale czy tylko jej część, czy też całą, tego nie potrafił wyjaśnić. Ten obcy mógł znać jedynie kilka szczegółów, a ta napaść miała na celu wyciśnięcie z niego pozostałych informacji. Dla hrabiego gra toczyła się teraz o być, albo nie być i dlatego miał tylko jedno wyjście: Zaprzeczać! Wypierać się wszystkiego! Udzielił więc Hermanowi odpowiedzi zgodnej z tym postanowieniem. — Dowieść czegoś przeciwnego? — roześmiał się. — Pah! Czy chce pan być mądrzejszy od sądu, który zorganizował niezwykle staranne poszukiwania zaginionych zakończone jednak niepowodzeniem, po czym zmuszony był uznać ich za zmarłych? A kim pan w ogóle jest, że ośmiela się pan przesłuchiwać mnie w taki sposób? Nie jestem zobowiązany do udzielania panu jakichkolwiek, nawet najmniejszych informacji! — To się jeszcze okaże — odparł Herman zimno i bez cienia uprzejmości w głosie. — A więc obstaje pan przy tym, że hrabia Wasylkowicz nie żyje? — Nie ja, lecz władze. Śledztwo dowiodło niezbicie tego faktu, a ja nie mam powodu, aby się z tym nie zgodzić. Herman bez słowa otworzył drzwi i do pokoju wszedł Numer Osiemdziesiąty Czwarty. Tak, jak to było ustalone Sam Hawkens zaprowadził go najpierw do kryjówki, gdzie po wielu latach wypełnionych troską i zgryzotą nareszcie ujrzał swojego przybranego syna. Popatrzyli sobie w oczy i uścisnęli się w milczeniu. Nie mieli zbyt wiele czasu na opowiadanie o swoich przeżyciach, ponieważ szybko musieli znaleźć się w domu Dobronicza. Herman mógł ich lada moment zawołać. Nie czekali zbyt długo na wezwanie, kiedy Herman otworzył drzwi i zaprosił Wasylkowicza do środka. Hrabia przekroczył próg i stanął naprzeciwko swojego śmiertelnego wroga. Polikowa ogarnął gwałtowny lęk. Przez głowę przelatywały mu jedna za drugą gorączkowe myśli, aż nagle odgadł, kim był mężczyzna, który ośmielił się przesłuchiwać go. Już na początku rozmowy zauważył podobieństwo Hermana do Bogumira i przypomniał sobie wczorajsze spotkanie z Łomonowem. Wiedział już, że ma przed sobą brata Bogumira. Jak miał się teraz zachować? Ciągle jeszcze nie przyszło mu do głowy żadne rozsądne wyjście z sytuacji, dalej więc musiał zaprzeczać! — Czy zna pan tego człowieka? — spytał go Herman wskazując na myśliwego. — Oczywiście. To jeden z myśliwych zwerbowanych przez kupca Łomonowa na polowanie na sobole. — I nie znał go pan nigdy przedtem? — Nie! Niech mnie pan wreszcie zostawi w spokoju! Co mnie obchodzi ten człowiek? Wasylkowicz zbliżył się do niego. Jego oczy pałały. — Hrabio Polikow, twierdzisz, że mnie nie znasz i że wczoraj nie powiedziałeś mi, że jestem hrabią Wasylkowiczem? — Nie wspomniałem o tym ani słowem. — Kłamca! Polikow zacisnął pięści. Najchętniej rzuciłby się na hrabiego, ale nie starczyło mu odwagi. — Wszyscy poszaleliście! — krzyczał. — Ale już ja się o to postaram, żebyście zostali odpowiednio ukarani! — Byłoby lepiej, gdybyśmy rzeczywiście zwariowali — odparł Wasylkowicz z przekąsem. — Słabiej odczuwalibyśmy wtedy cierpienia, których nam przysporzyłeś! — Hrabio Polikow — powiedział Herman ostrzegawczo, — jedynie przyznanie się do winy może poprawić pańską sytuację. — Do diabła, nie mam się do czego przyznawać! — Jest pan niepoprawny. Ale dysponuję jeszcze innymi dowodami przeciwko panu. Samie Hawkens, proszę wprowadzić Numer Dziesiąty! Jego głos zadrżał, kiedy wypowiadał głośno te słowa. Z napięciem wpatrywał się w drzwi, w których za chwilę miał się ukazać jego brat. I oto jest. Jego wzrok prześliznął się po obecnych, przez chwilę zatrzymał na Karpali, która radośnie zdumiona nie spuszczała z niego oka, po czym spojrzenie szeroko rozwartych oczu utkwił w Hermanie. Przez wiele lat bracia żyli z dala od siebie, ale rozpoznali się od razu. Nie wyrzekłszy ani słowa podeszli do siebie, ich ręce spotkały się i zwarły w mocnym uścisku. Wszyscy obecni przy tej scenie powitania patrzyli na nich głęboko poruszeni. Wasylkowicz, jak również książęca para, oraz Karpala wiedzieli przecież, o co tu chodzi, a rodzina Dobronicza domyśliła się tego. Polikow poczuł, że ogarnia go drżenie. Pojawienie się Numeru Dziesiątego stanowiło dla niego dotkliwy cios. Bogumir tutaj i to w towarzystwie hrabiego Wasylkowicza! To oznaczało największe niebezpieczeństwo! Mogły go uratować jedynie zimna krew i pewność siebie. Błyskawicznie rozważył sytuację i kiedy oskarżyciel Herman ponownie zwrócił się w jego stronę, patrzył już w całkowicie odmienioną, spokojną twarz hrabiego. — No, panie hrabio, i co pan teraz powie? Twierdzi pan, że i tego człowieka pan nie zna? — Tego? — w głosie hrabiego zabrzmiało dobrze udane, szczere zdumienie. — Staje się pan dla mnie coraz bardziej niezrozumiały i z całą powagą muszę pana prosić o zakończenie tej farsy. — Zakończenie? — Herman wyprostował się groźnie. — Dobrze! Jak pan sobie życzy! Samie Hawkens, proszę do nas! Traper pojawił się natychmiast. — Zamkniemy hrabiego w wędzarni razem z derwiszem! — oświadczył Herman. — Oho! — zawołał Polikow. — Wnoszę sprzeciw! Nie ma pan prawa pozbawiać mnie wolności! — Do diabła z pańskim pojmowaniem prawa! — Jest pan… — Niech pan zamilknie! — Odpowie mi pan za to! Ach, Bogu dzięki! W samą porę nadchodzi pomoc! Wzrok hrabiego padł przez okno na podwórze, gdzie major zeskakiwał właśnie z konia. Hrabia Polikow podbiegł do okna i otworzył je na oścież. — Panie majorze! Proszę tutaj! Potrzebuję pomocy! Zostałem napadnięty i uwięziony! — Bzdury! — odkrzyknął major pobrzękując w biegu ostrogami. — Nie, to nie bzdury! Ten człowiek — tu Polikow wskazał na Hermana — uknuł z tymi tutaj spisek przeciwko mnie! Ten zesłaniec podaje się za hrabiego Wasylkowicza! — Numer Osiemdziesiąty Czwarty? Toż to brednie! — I twierdzi, że to ja doprowadziłem do jego zesłania! — Dostanie za to chłostę! — A ten jest zbiegłym kozakiem Numer Dziesięć i utrzymuje… — Numer Dziesięć! — zawołał major bezgranicznie zdumiony. — Co pan mówi? To ma być Numer Dziesiąty? — Niech pan go sam o to zapyta! Potwierdzi moje słowa, pod warunkiem, że ma odwagę wyznać prawdę. — Pies! — napadł major na Gotfryda. — Każę rozerwać cię na strzępy, jeśli kłamiesz. Czy naprawdę jesteś Numerem Dziesiątym? — Tak — odparł Gotfryd z całym spokojem i bez cienia lęku, — byłem nim niegdyś, ale już nie jestem. — Bydlę! Ciągle jeszcze nim jesteś! A może myślisz, że mi uciekniesz? Wpadłeś w pułapkę bez wyjścia. Jesteś dezerterem i jako taki zostaniesz rozstrzelany! Gotfryd chciał mu coś odpowiedzieć. Czuł się bezpieczny, ponieważ był pewien, że Herman nie kazałby mu opuszczać kryjówki w biały dzień, gdyby groziło mu jakieś niebezpieczeństwo. Ale brat wyprzedził go. Zdecydowanym krokiem podszedł do majora i odezwał się do niego uprzejmie: — Pozwoli pan, panie majorze, że się wtrącę! Zaszło tu pewne nieporozumienie. Ten zbieg znajduje się pod moją ochroną. Proszę! Sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej jakiś papier. Rozpostarł go prędko i podał majorowi. Ten rzucił tylko okiem na podpis i nieomal padł na kolana. — Wasza ekscelencjo, błagam o wybaczenie! — wyjąkał oficer. — Jestem najuniżeńszym z pańskich sług! Ten nagły zwrot sytuacji da się wyjaśnić następująco: Władca Wszechrosji zaopatrywał swoich przedstawicieli w tych odległych stronach w nadzwyczajne pełnomocnictwa. Przede wszystkim dostawali oni formularze in blanco, taki rodzaj glejtu z własnoręcznym podpisem cara. Taki pusty glejt wypełniał treścią dopiero jego właściciel, i to według własnych życzeń i potrzeb. Taki właśnie glejt z podpisem cara pokazał Herman majorowi. To cenne pismo wręczył mu komisarz z Wierchnieudinska, któremu przedłożył swoją sprawę. Ponadto urzędnik wyposażył Hermana w inne pełnomocnictwa, aby bez przeszkód doprowadził do końca swoją misję. — Nie mógł pan oczywiście wiedzieć jak sprawa wygląda — rzeki do majora z uprzejmym uśmiechem. — Dlatego niewiele brakowało, a dalibyśmy się nabrać na podstęp oszusta i przestępcy. — Oszust? Przestępca? — pytał osłupiały major. — Kto miałby nim być? — To ten człowiek! — wskazał na Polikowa. Major patrzył bezradnie to na jednego, to na drugiego. Polikow zrobił się biały jak kreda i z wściekłością zaczął tłumaczyć coś oficerowi. Ten jednak zdawał się w ogóle go nie słuchać. — Przestępca? — powtórzył major. — Nie do wiary! Ale skoro pan tak mówi, ekscelencjo, to musi to być prawda. — I tak jest! Zaraz przeżyje pan jeszcze więcej niespodzianek. Herman wyjął z kieszeni kolejne dwa duże pisma podpisane i zaopatrzone w pieczęcie namiestnika Syberii, po czym powiedział głośno i dobitnie: — Najpierw pana, panie majorze, jako tutejszego dowódcę muszę poinformować o tym, że były kapitan Bogumir Orłowski, który stoi tu przed panem jako Numer Dziesiąty ma być natychmiast uwolniony. Oto rozkaz! Podał dokument majorowi. Ten przeczytał go i podał niedawnemu kozakowi Numer Dziesięć. — Proszę, oto nakaz uwolnienia pana! — powiedział. — Od tej chwili jest pan wolnym człowiekiem. Gotfryd von Adlerhorst przebiegi błyszczącymi z podniecenia oczami linijki tekstu i już chciał podbiec do brata, kiedy Karpala zastąpiła mu drogę. — Jesteś wolny? — zawołała. — Całkiem wolny? Cóż to za szczęście! A więc nie musisz już uciekać stąd! Możesz z nami zostać! — Porozmawiamy o tym później — uśmiechnął się Herman nie dając Gotfrydowi dojść do słowa. — Mam jeszcze drugi dokument i proszę o zapoznanie się z jego treścią! Co powiedziawszy przekazał majorowi następne pismo, które ten czytał z rosnącym zdumieniem, po czym ogłosił jego treść wszystkim obecnym. — Sobolnik Numer Osiemdziesiąty Czwarty skazany na dożywotnie zesłanie do syberyjskich lasów ma zostać natychmiast uwolniony. Okazało się, że zesłańcem tym jest hrabia Wasylkowicz niewinnie posądzonym o zarzucane mu przestępstwa. Wszystkie urzędy, jak również wszystkie władze lokalne zobowiązuje się do udzielenia mu bezpłatnej pomocy w powrocie do domu. Odczytane postanowienie wywołało burzę radosnego podniecenia. — Ojciec, mój ojciec wolny! — wołał Gotfryd przypadłszy do piersi niedawnego łowcy soboli. Również wszyscy pozostali rzucili się do niego, aby pogratulować mu uwolnienia, ale powstrzymał ich ruchem dłoni. Ta niespodziewana wiadomość spowodowała, że nagle poczuł się mocno osłabiony. Hrabia Polikow uczestniczył w tych wydarzeniach jakby nieobecny duchem. Kiedy Herman przedstawił dokumenty przywracające jego krewnym wolność, zdawało mu się, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Minęło kilka minut, zanim przyszedł do siebie i mógł jasno myśleć. Dla niego ta gra była już przegrana. Zrozumiał, że nie pomoże mu już nic, nawet najbardziej uporczywe zaprzeczanie, ponieważ jego świadectwo wobec zeznań takich świadków nie posiadało żadnego znaczenia. Pozostało mu tylko jedno wyjście: ucieczka, i to jak najszybsza, najlepiej w zachodnie rejony Rosji, gdzie leżały jego dobra. Musiał spróbować zgromadzić jak najwięcej pieniędzy, a potem zniknąć. Najważniejsze, żeby prędko działać. Na zewnątrz stały dwa osiodłane konie należące do niego i majora. A więc na koń i w drogę! Widział, że uwaga wszystkich skupiona była na Wasylkowiczu i Bogumirze i wydawało mu się, że o nim zapomniano. Ten właśnie moment postanowił wykorzystać i jednym susem znalazł się przy drzwiach. Nawet tak zazwyczaj przebiegły i ostrożny Sam Hawkens myślał teraz o wszystkim innym, ale nie o hrabim. Na szczęście znalazł się jednak ktoś, kto miał oczy otwarte i miał się na baczności. Zaledwie Polikow zdążył otworzyć drzwi, a już patrzył w lufy dwóch rewolwerów. — Stop, my boy! — powiedział Dick Stone uprzejmie. — Where do you go? Dokąd idziesz? — Away! Go back! Precz stąd! Z powrotem! — ofuknął go Will Parker znacznie mniej przyjaźnie i złapał go za ramię. Polikow nie bacząc nawet na niebezpieczeństwo oberwania kuli albo i dwóch uniósł do góry pięść, aby zdzielić nią Parkera. Nie doszło jednak do tego, ponieważ Sam Hawkens przybiegł młokosom w sukurs i obezwładnił hrabiego. Walka była krótka. Hrabia bronił się zaciekle, ale na próżno. Błyskawicznie został powalony na podłogę i skrępowany. Ucieczka nie powiodła się. Hrabiego ze związanymi rękami i nogami posadzono na krześle. Drżał na całym ciele, z trudem łapał oddech. Przepełniony nienawiścią i złością zamknął oczy. Wolał nie widzieć tego, co działo się wokół niego. Herman niedługo pozostawił go w nieświadomości. Wyjął z kieszeni jeszcze jedno pismo i podał je oficerowi. — Proszę czytać, panie majorze! — Posiadacz tego dokumentu jest uprawniony do aresztowania hrabiego Polikowa, gdziekolwiek go znajdzie. Nakaz aresztowania był podpisany przez samego namiestnika. — Ach, jaką pan ma władzę! — zdumiał się major. Poza tym cała ta sprawa była dla niego bardzo nieprzyjemna i skoro tylko pogratulował Wasylkowiczowi i Gotfrydowi ich uwolnienia i uprzejmie pożegnał się z Hermanem von Adlerhorst, pośpiesznie opuścił dom Dobronicza. * * * Wszyscy odetchnęli z ulgą. W domostwie Dobronicza znów zapanował spokój. Wszystkie twarze rozpogodziły się i jak tylko zaprowadzono Polikowa do wędzarni i zamknięto w niej razem z Florinem, na znak radości rozpalono ogromne ognisko. Książę Bula przywołał swoich ludzi i kazał ubić wołu i kilka owiec, które następnie upieczono buriackim sposobem. Wkrótce po całej okolicy rozszedł się zapach pieczeni, a ludzie ucztowali w wesołej gromadzie. Jedynie Herman i jego brat Gotfryd trzymali się nieco na uboczu i zdawało się, że zatopieni w rozmowie zapomnieli o bożym świecie. A może jednak nie… Bystre oczy Sama zauważyły, że Gotfryd posyłał w stronę Karpali ukradkowe spojrzenia, a ona zamiast uważać na słowa rodziców również patrzyła w jego kierunku. Mały traper uśmiechał się rozbawiony. Sprawy miały się dobrze, nawet bardzo dobrze i jeśli swój korzystny obrót w dużej mierze zawdzięczały szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, to jednak Sam z głębokim wewnętrznym zadowoleniem przyznawał, że on i jego przyjaciele także przyczynili się do powodzenia całości przedsięwzięcia. Cała trójka mogła więc z honorem opuścić syberyjską scenę. Przedtem jednak należało załatwić jeszcze jedną sprawę: musiał doprowadzić do spotkania rodziny Borodów z ich odnalezionym, jakże wspaniałym niemowlęciem! Akurat w tej chwili Karpala ponownie spojrzała na Gotfryda. Sam Hawkens zachichotał i dal jej znak, żeby poszła za nim do domu. Rozmowę rozpoczął już w sieni. — Książę — rzekł, — opowiadał w Wierchnieudinsku master Adlerhorstowi i mnie, że tak naprawdę nie jest twoim ojcem. Czy wiesz o tym? — Tak — odparła. — Jestem dzieckiem biednych zesłańców. I odkąd o tym wiem, robię wszystko, aby jak tylko potrafię pomóc „biednym ludziom”. — Czy nigdy nie chciałaś poznać swoich prawdziwych rodziców? — Och, i to jak często! — Ale nigdy ich nie szukałaś, siostrzyczko? — Jak miałam ich odnaleźć? Chyba od dawna już nie żyją, może zginęli już wtedy, podczas burzy śnieżnej! — spuściła głowę. — Widzisz, mój przyjacielu, teraz już rozumiesz, dlaczego Karpala poświęci wszystko, nawet życie, aby pomóc zesłańcom w wydostaniu się na wolność. Nie chciałabym, żeby inni przeżywali to, co ja. — Ale przecież tobie nie wiedzie się tak źle! Tejsz Bula i matka Kalyna kochają cię i odczytują ci z oczu każde twoje życzenie. — To prawda i kocham moich przybranych rodziców — powiedziała cicho, a do jej oczu napłynęły łzy. — Jednak w moim sercu zakorzeniona jest głęboko tęsknota za własnymi rodzicami, która nie daję mi spokoju. — Hm! — mruknął Sam Hawkens ochrypłym ze wzruszenia głosem ocierając swoje oczka, z których pociekły dwie grube krople i wsiąkły w gęstwinę brody. — Hm. Może to nie jest wykluczone, może twoi rodzice jeszcze żyją? — Nie! Minęło wiele lat, a my nigdy nie dowiedzieliśmy się niczego, co mogłoby nas zaprowadzić na ślad moich rodziców. — To jeszcze niczego nie przesądza, jeśli się nie mylę. Sam Hawkens jest starym wesmanem i potrafi odnaleźć nawet zatarte ślady. Pozwól sobie powiedzieć, że ten Sam nie tylko znalazł pewne niemowlę, lecz także rodziców przynależnych do tego niemowlęcia! Słowa Sama wywarły na Karpali mocne wrażenie i tak nią wstrząsnęły, że dziewczyna nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. — A poza tym owa dziewczyna ma brata; brata, mówię ci, który… — Sam! — krzyknęła Karpala łapiąc go obiema rękami za ramię. — Proszę cię, nie żartuj w tak poważnej, świętej sprawie! — Kto tu mówi o żartach? Ja przedstawiam jedynie fakty! — Naprawdę? Boże! Moi rodzice żyją? — Tak, moje dziecko. Przynajmniej wczorajszego wieczora byli żywi, zdrowi i weseli, hihihihi! — Gdzie… gdzie? — Całkiem niedaleko. Należą do „biednych ludzi”, ale nie przeszli wraz z nimi przez granicę. Poprosiłem ich, aby zostali, ponieważ tutaj odnajdą swoją córkę. No i posłuchali mojej mądrej rady. — Gdzie oni są? Prędko! Zaprowadź mnie do nich! — Nie tak gwałtownie! Zdajesz sobie chyba sprawę z tego, że nie poruszają się swobodnie po okolicy, lecz pozostają w ukryciu. Pójdę teraz do nich, a ty w międzyczasie przygotuj swoich przybranych rodziców na tę nowinę, żeby nie byli zanadto zaskoczeni. Sam oddalił się szybkim krokiem, ponieważ obawiał się, że znów kilka słonych kropel zechce udać się przez gęstą brodę w kierunku jego starej myśliwskiej kurtki z koźlej skóry. Opowieść Karpali o rodzicach znajdujących się gdzieś całkiem blisko wprawiła książęcą parę w tak wielkie osłupienie, że przez dłuższy czas nie mogli wyrzec ani słowa. W końcu Kalyna objęła dziewczynę. — Moje dziecko! Moje kochane dziecko! Nie możesz od nas odejść, to złamie mi serce! Karpala nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Kochała czule swoich przybranych rodziców, przyzwyczaiła się już do myśli, że była sierotą, a teraz… Na przemian to bladła, to rumieniła się, a oczy miała pełne łez. Ale sama nie wiedziała, czy to były łzy radości, czy bólu. — Matko! — wykrzyknęła. — Tak bardzo was kocham! Ale czyż chcecie zabronić mi zobaczenia się z moimi biednymi rodzicami? — Ależ skądże, absolutnie nie — odparła księżna. — Ale nie wolno im zabierać nam ciebie! Musisz pozostać z nami! — Kalyna, o Kalyna! — zawodził tejsz. — Doczekaliśmy najnieszczęśliwszego dnia w naszym życiu! Karpala zarzuciła ramiona na szyję księcia. Łzy dławiły jej głos. — Ojcze, matko, nie płaczcie, proszę! Przecież wy także jesteście moimi rodzicami, moimi drogimi, kochanymi, przybranymi rodzicami i pozostaniecie nimi na zawsze! Karpala spotkała się ze swoimi rodzicami w skalnej kryjówce. Udali się do nich wszyscy i wszyscy uczestniczyli w szczęściu rodziny Borodów. Najbardziej uradowany był jednak Gotfryd, ponieważ oto dla jego miłości pojawiła się nowa nadzieja. Skoro Karpala nie była Buriatką, lecz Niemką, to zniknęła istotna przeszkoda stojąca na drodze do ich związku. Natomiast Mila cieszyła się z tego, że jako wybranka Borody stanie się członkiem rodziny tej, którą zawsze uważała za swoją najlepszą przyjaciółkę. W swojej skrótowej relacji z wydarzeń w gospodarstwie Dobronicza, jaką Sam niedawno składał Hermanowi nie było ani słowa o odnalezieniu rodziców Karpali. Tak więc wiadomość ta była dla Hermana absolutnym zaskoczeniem. Sytuacja Karpali i Gotfryda nie mogła już ułożyć się bardziej sprzyjająco dla jego najskrytszych marzeń, niż się to właśnie stało. Jedynie Bula i Kalyna dotknięci nieszczęściem nie radowali się wraz z innymi. Ale ich dobroduszne usposobienie pozwoliło i im zapomnieć wkrótce o doznanym bólu. Za bardzo kochali Karpalę, aby przedkładać własne dobre samopoczucie nad szczęście i dobro dziecka. W kryjówce panował radosny harmider. Troje amerykańskich przyjaciół wdrapało się na krawędź krateru, skąd rozciągał się rozległy widok na Bajkał. Siedzieli tak obok siebie nic nie mówiąc, wtem z piersi Dicka wyrwało się potężne westchnienie. Will jakby na to czekał, bo i on westchnął głęboko. Potem znów zapadła cisza. I znów Dick był tym, który przerwał milczenie. — Akurat nadszedł czas wędrówki bizonów — zauważył. — Yes! I mustangów! — dodał sucho Will. — A nas przy tym nie ma! — rozżalił się Dick. Obaj pogrążyli się w ponurym milczeniu. Tęsknili za domem, sawannami i preriami Dzikiego Zachodu, radościami i niebezpieczeństwami, jakie niesie z sobą życie na dark and bloody grounds. — Will! — rozpoczął po chwili tak zazwyczaj oszczędny w słowach Dick. — Czy natknąłeś się tu choćby raz na bizona? — No. — Albo na grissly? — No. — Albo przynajmniej na nędznego skunksa? — Nie. Ponura okolica! I ponownie zapadli w głęboką zadumę patrząc nieprzerwanie w dal, jak gdyby czegoś w niej szukali. Wreszcie Dick powziął jakieś postanowienie. — Sam! — zwrócił się do małego trapera, który do tej pory ani słowem nie wtrącił się do ich rozmowy. — Czego chcesz, stary szopie? — Czy rozmawiałeś z nim już? — Ze skunksem? No. — Nonsens! — zdenerwował się Dick. — Chodzi mi rzecz jasna o mister Adlerhorsta. — Ach tak! — odparł Sam z niewinną miną. — A o czym miałbym z nim rozmawiać? — O naszym wyjeździe stąd. — Myślałem, że to nie takie pilne, jeśli się nie mylę. — Jak mogłeś tak myśleć?! — obruszył się Dick. — Przecież wykonaliśmy nasze zadanie i w każdej chwili możemy odejść! — Yes! — dodał Will. — Po co siedzimy jeszcze w tej zapadłej okolicy, gdzie nie można nawet zrozumieć ani słowa z tutejszej paplaniny? Mister Adlerhorst odnalazł swojego brata i jakoś sobie dalej poradzą. — Nie, dzieciaki — powstrzymał Sam zniecierpliwionych przyjaciół. — Nikt mi później nie będzie wypominał, że wykonaliśmy tylko połowę roboty. Herman von Adlerhorst nie może sam ponosić odpowiedzialności za wszystko, co zostało jeszcze do zrobienia. Poza tym chodzi także o rodzinę Boroda, którą musimy bezpiecznie przeprowadzić przez granicę. A do tego mister Adlerhorst nie nadaje się za bardzo, jeśli się nie mylę. — Masz rację. Ale za to młody Boroda jest odpowiednim człowiekiem do tego zadania — powiedział Will. — Przestań już! — przerwał mu Sam. — Zapominasz, że on sam jest ścigany, wyjęty spod prawa i uparcie poszukiwany przez wszystkich graniczników. — To prawda, ale przez to coraz bardziej odwleka się nasz powrót do Stanów. — Nie martw się, stary Willu! — pocieszał go Sam. — Nawet jeżeli wyruszylibyśmy natychmiast, to i tak przybylibyśmy za późno na jesienne polowanie na bizony. Dzieci, pomyślcie tylko o tej ogromnej odległości! Zostawcie tym razem bizony w spokoju, nie uciekną wam, jeśli się nie mylę. IBRAHIM BEJ I JEGO KISMET Lekki wiatr od wschodu marszczył błękitną powierzchnię Morza Czarnego. Z Eregli, wziąwszy kurs na Odessę żeglował tekne, jedną z tych przyciężkich łodzi — tekne oznacza raczej nieckę, balię — które najczęściej znajdują zastosowanie w komunikacji pomiędzy przybrzeżnymi miejscowościami. Tym bardziej dziwnym wydawał się fakt, że taki stateczek, absolutnie nie nadający się do poruszania się po otwartym morzu, odważył się popłynąć tak daleko. Przy relingu tego niezgrabnego stateczku stał czarnobrody, dostatnio ubrany Turek, a obok niego mężczyzna, którego ktoś niewtajemniczony mógłby uznać za posługacza w ubraniu roboczym. Jednak człowiek ten odziany w brudną kurtkę i znoszoną czapkę nie był służącym, lecz panem, decydującym na tym pokładzie o życiu i śmierci: kapitanem. Załoga statku w niczym nie ustępowała swojemu panu pod względem brudu i zaniedbania, a dokładniejsza obserwacja łajby mogła jedynie potwierdzić wrażenie opuszczenia i nieładu, jakie rzucało się w oczy już przy pierwszym, bardziej pobieżnym oglądzie. — I jak myślisz, kiedy — czarnobrody kontynuował swoją rozmowę z kapitanem, — ten stary garnek zawinie do portu w Odessie? Kapitan rzucił na Turka niechętne spojrzenie. — To wie tylko Allach Ale jeżeli nie stanie się nic nieprzewidzianego, a bryza utrzyma się, to za pięć dni zdrowy i cały postawisz swoją stopę na wybrzeżu. — Pięć dni! Turek tupnął niecierpliwie o pokład. Jego osobliwie zatroskany wzrok spoczywał na linii oddalającego się i powoli znikającego wybrzeża Małej Azji, po czym spojrzenie prześliznęło się po wydętych żaglach i wreszcie zatrzymało na brudnej, lecz uczciwej twarzy kapitana. — Czy nie mógłbyś podnieść więcej żagli i w ten sposób zwiększyć prędkość statku? — Cicho bądź! Nie masz o tym pojęcia! Powtarzam ci, zastosowałem każdy skrawek płótna, jaki mi tylko był potrzebny. Nie ma mowy o umocowaniu choćby jeszcze jednego żagla, choćby był tak maleńki jak moja dłoń. Czarnobrody milczał. — Dlaczego wynająłeś moją „Kaczkę”? — mówił kapitan dalej. — Tłumaczyłem ci przecież wczoraj, czego się możesz po niej spodziewać. Imieniem „Kaczka” ochrzczono tę łajbę i rzeczywiście jak kaczka, leżała na wodzie szeroko i spokojnie sunąc do przodu z prędkością, która każdego, komu byłoby spieszno, musiałaby doprowadzić do rozpaczy. — A ja ci powtarzam, co ci już wczoraj mówiłem — odparł podróżny, — że moja sprawa jest bardzo pilna i nie cierpiąca zwłoki. Wiesz przecież, że padyszach, niech mu Allach da tysiąc lat, wysłał mnie w ważnej sprawie do Odessy. — Tak, wiem, że łaska naszego władcy świeci nad tobą. Tylko swoim szczególnym ulubieńcom daruje taką wyspę jak ta należąca do ciebie, o beju! Południowe, azjatyckie wybrzeże Morza Czarnego jest w przeciwieństwie do wybrzeża północnego słabo zróżnicowane. Niewiele jest tam półwyspów, a wysp na próżno szukałoby się nawet w największych i najdokładniejszych atlasach. A mimo to jest ich parę w tych stronach, ale tak małych, że naniesiono je jedynie na mapach morskich. Z daleka przypominają raczej rafy niż wysepki nadające się do zamieszkania. Ale nieprzystępna otoczka zawiera zazwyczaj bardzo łakome ziarenko, dlatego wielcy tego państwa dosłownie biją się o posiadanie tych wysepek, na których spędzają zazwyczaj letnie miesiące. Uwaga kapitana odnosiła się właśnie do takiej wysepki. — Dziwię się tylko, że nie chciałeś z wyjazdem zaczekać do jutra — mówił właściciel „Kaczki”. — Mógłbyś popłynąć innym statkiem i byłbyś w Odessie o dwa dni wcześniej. Zamiast tego zdecydowałeś się na moją „Kaczkę”. Bej zmieszał się nieco. — Znów mnie nie rozumiesz — bronił się gwałtownie. — Moje zlecenie nakazuje mi udanie się do miejsca przeznaczenia pierwszym statkiem, jaki będę miał do dyspozycji. Okazała się nim twoja „Kaczka” i dlatego ją wziąłem. Wiesz przecież, że padyszach, niech Allach podaruje mu długie życie, lubi, żeby jego rozkazy wykonywać punktualnie i dosłownie. — W takim razie musisz zadowolić się tym, co może dać z siebie moja „Kaczka”, — odparł ten drugi. Denerwowało go, że Bej tak pogardliwie wyrażał się o jego statku. — Pociesz się tym, że wszystko zapisane jest w kismecie! Bej nie odpowiadał. Cóż miałby powiedzieć? Kapitan nie miał przecież pojęcia o kismecie, który spowodował, że musiał uciekać ze swojej rajskiej wyspy! To tajne poselstwo do Odessy było jedynie wymysłem mającym zamaskować prawdziwy powód jego nagłego wyjazdu. W ostatnim okresie szczęście opuściło Ibrahima Beja. Od czasu swojej misji w Tunisie, zakończonej mizernym rezultatem, znacznie stracił w łaskach padyszacha. Słońce łaskawości nie świeciło już tak jasno na jego drogę życia, której zawsze dotąd sprzyjało szczęście. Jego miejsce przy bramie stawało się z dnia na dzień odleglejsze, aż wreszcie Ibrahim uznał za wskazane zmienić miejsce pobytu. Przeprowadził się na wyspę podarowaną mu w lepszych czasach przez padyszacha. Kiedy zejdzie z oczu swoim wrogom i wszystkim, którzy mu zazdrościli, to będą — taką przynajmniej miał nadzieję — poświęcali mu mniej uwagi. Wtedy będzie mógł spędzić resztę życia na spokojnym korzystaniu ze swojego majątku zgromadzonemu dzięki różnym matactwom. O wyborze miejsca pobytu zadecydowała jeszcze inna okoliczność. Nagłe pojawienie się w Stambule dzieci Anny von Adlerhorst napędziło mu potężnego strachu. Musiał też przyznać, że zegarek kieszonkowy, herb i nazwisko ich ojca, Bruna von Adlerhorst, znajdowały się w jego posiadaniu. Czy domyślali się udziału, jaki miał w losach ich rodziny? Jakkolwiek często zadawał sobie to pytanie, nie znajdował na nie odpowiedzi. A co będzie, jeśli pewnego dnia pojawi się tych dwoje i zażądają od niego zdania rachunku? Rachunku z popełnionej na nich zbrodni i ojcowskiego majątku, który sobie przywłaszczył? Wprawdzie próbował strząsnąć z siebie te myśli wywołane strachem, ale nie opuszczały go ani na chwilę. Posiadał przecież wspólnika, derwisza Osmana i nie miał pojęcia, co się z nim stało. W Tunisie Ibrahim był świadkiem jego aresztowania, co skłoniło go do jak najszybszego opuszczenia miasta. Dotąd nie mógł się niczego dowiedzieć o losie więźnia. Ani „Agence Havas”, ani żadna inna gazeta nic nie napisały o zamachu na Mohammeda es Sadok Paszę. Najwidoczniej ze względów politycznych chciano uniknąć przeniknięcia tej sprawy do ogółu. Co się mogło stać z derwiszem? I, co dla Ibrahima było jeszcze ważniejsze, czy Osman rozpowiedział o jego, Ibrahima, związkach z rodziną Adlerhorst? Bej sądził, że na to pytanie może odpowiedzieć przecząco, ponieważ od tego zajścia upłynęło sporo czasu i nic się nie wydarzyło. Miał więc nadzieję, że jego intrygi nie zostały odkryte. Ale czyż mógł być tego pewny? Tak więc jego obmywana przez morze posiadłość wydała mu się o wiele bardziej bezpieczna, niż Stambuł, gdzie ziemia chwiała mu się pod stopami i gdzie zachodnioeuropejscy konsulowie posiadali wpływy, które potrafił docenić. Ibrahim przeniósł się więc na swoją wyspę na Morzu Czarnym. Ale nie odszedł nie zadbawszy uprzednio o zabezpieczenie tyłów. Ostrożność zawsze stanowiła jego mocną stronę. Tak więc i teraz pozostawił w Stambule dobrze opłaconych popleczników donoszących mu o najważniejszych postanowieniach Rady Ministrów. Większą część majątku upłynnił i zdeponował w Banku Moskiewskim, tak więc mógł bez większych obaw patrzeć w przyszłość. Swoim towarzyszom w Stambule zawdzięczał i to, że w samą porę zwietrzył niebezpieczeństwo zagrażające jego majątkowi, a nawet jego życiu. Wczoraj otrzymał wiadomość, że na skutek wykrycia jego licznych intryg całkowicie popadł w niełaskę padyszacha. Postanowiono konfiskatę jego majątku, a za jego głowę wyznaczono nagrodę. Ibrahim nie tracił ani chwili. Natychmiast spakował się i łodzią przeprawił się do Eregli, skąd zamierzał uciekać dalej, do Odessy. Ale nie miał szczęścia. Jedynym statkiem w porcie była „Kaczka”, której użycie wchodziło w grę jedynie w komunikacji przybrzeżnej, a nie do wyprawy na pełne morze. Co miał robić? Już jutro mogli tu być wysłańcy padyszacha, a wtedy wszystko stracone. Większe szansę na wydostanie się z tej pułapki miałby na pełnym morzu. Być może natknąłby się na jakiś rosyjski statek i przesiadł się na jego pokład. Wtedy byłby uratowany. Tak więc nie zastanawiał się długo. Bajeczka o tajnej misji i obietnica sowitej zapłaty uciszyły wątpliwości kapitana co do sensowności tego rejsu. Kapitan znal tego wielkiego pana i opowiadanie Ibrahima nie wzbudziło w nim cienia wątpliwości. Podniósł więc szybko kotwicę i „Kaczka” opuściła port w Eregli. Bej nie miał przesadnie wysokiego mniemania o prędkości statku, któremu powierzył właśnie swoje życie i najcenniejszy dobytek umieszczony w torbie podróżnej. Ale rzeczywistość przeszła jego najgorsze oczekiwania, ponieważ w pierwszych godzinach podróży wydawało mu się, że odległość statku od brzegu w ogóle się nie zmniejsza. To był powód, dla którego wypytywał kapitana, czy z jego „Kaczki” nie dałoby się wycisnąć kilku dodatkowych węzłów. Właściciel statku wytłumaczył mu, że to niemożliwe, a zwykłe w takiej chwili odwołanie się do kismetu nie stanowiło dla Ibrahima najmniejszej pociechy. Gdyby kapitan wiedział, jaka suma była wyznaczona za ujęcie jego pasażera, z pewnością nie oparłby się pokusie wydania rozkazu zawrócenia łajby i obrania prostego kursu do Stambułu. Ostatnie słowa o kismecie kapitan wypowiedział tonem, który odebrał Ibrahimowi ochotę do kontynuowania rozmowy. Kapitan wykazał jeszcze mniej chęci w tym kierunku i oddalił się do swojej kajuty, żeby się nieco zdrzemnąć. Po raz pierwszy w swoim życiu Ibrahim zastanawiał się poważnie nad tym, co usłyszał od kapitana, że wszystko z góry zapisane jest w kismecie, w księdze życia. Kismet! Czyjego kismet każe mu za pomocą jedwabnego sznura pożegnać się z życiem, czy też pozwoli mu w jakimś mieście za granicą korzystać w spokoju z dobrobytu? Co mu pomoże w pierwszym przypadku ucieczka na „Kaczce”? Kismet dopadnie go i z zimnym uśmiechem poda mu sznur, którego się tak obawia. A jeśli jego przeznaczeniem jest dotarcie do jakiegoś zbawiennego schronienia, dlaczego, do diabła, wsiadł na tę przeklętą przez Allacha łajbę? Żaden padyszach i żadna rada ministrów nie mogłaby zrobić mu nic złego, strzegłby go kismet. Tak, czy owak od kismetu, swego przeznaczenia, nie ucieknie. Ale w takim razie mógł przecież pozostać na swojej cudownej, rajskiej wyspie i tam czekać na nadejście przeznaczenia. Albo jeszcze lepiej: w ogóle nie musiał opuszczać Stambułu, lecz spokojnie przyjąć swój los. To było niemądre z jego strony, że uciekał; bzdura, największa głupota w jego życiu! Hm. Czy rzeczywiście było to takie głupie? W końcu jego sposób działania dał się łatwo wytłumaczyć. Nawet pies uchyla się przed ręką, która chce go uderzyć. A on, cóż, on nie uczynił nic innego. Los a może kismet? Pokazał mu bat, a on spróbował zrobić unik. Przecież to było całkiem naturalne! I to, że w końcu teraz znajdował się na statku, który najchętniej posłałby do diabła, było tak samo naturalne i odpowiadało biegowi wydarzeń. Ibrahim potrząsnął głową. Do czorta z rozmyślaniem i całą tą filozofią, która mu tylko mąci w głowie! Filozofia była dla niego niczym, a z kismetem w ogóle sobie nie radził. Niech się kto inny z tym męczy! Nie chciał już więcej o tym słyszeć. Odwrócił się na pięcie i pomaszerował przez pokład do swojej kabiny, naprzeciw swemu kismetowi. Wschodni wiatr utrzymywał się cały dzień. Aczkolwiek powoli, to jednak wyraźnie „Kaczka” zbliżała się do celu. Ale wieczorem wiatr od wschodu zmienił kierunek na północny i wiał z taką siłą, że niezgrabna łajba stawała się chwilami bezradna. A w nocy zdarzyło się nieszczęście. Wiatr nasilił się jeszcze bardziej i jeśli nawet nie przekształcił się w sztorm, to i tak wiał zbyt mocno, żeby „Kaczka” mogła to wytrzymać. Krótko po północy złamał się ster i statek już całkowicie znalazł się na pastwie wiatru, który spychał go w kierunku, południowym, ku brzegom Azji, skąd Ibrahimowi ledwo co udało się uciec. Załoga z iście orientalnym spokojem poddała się swojemu kismetowi. Kapitan zadowolił się tym, że wydał najpotrzebniejsze zarządzenia, aby „Kaczka” nie żeglowała zbyt ostro pod wiatr. O naprawie steru podczas rejsu nie mogło być nawet mowy, zresztą połowa tego urządzenia zniknęła w morzu, tak więc naprawę musiał przesunąć do momentu przybicia do jakiegoś portu. Skoro tak się stało, to wiatr od północy był mu nawet bardzo na rękę, ponieważ pchał statek w kierunku bardziej uczęszczanych szlaków przybrzeżnych. Tutaj prędzej można było liczyć na to, że zostanie się zauważonym przez jakiś statek, który na linie holowniczej odtransportuje bezradną kaczkę do jakiegoś portu, niekoniecznie do Eregli. Kiedy wydarzyło się to nieszczęście, które znienacka zniweczyło wszelkie nadzieje Ibrahima, sam zainteresowany spał w swojej kabinie snem sprawiedliwego. Kapitan nie zadał sobie nawet trudu budzenia go. Bo i po co? Przecież i tak nic by mu nie pomógł, a najwyżej przeszkadzał. Tak więc Ibrahim dowiedział się wszystkiego dopiero nazajutrz rano, kiedy wyszedł na pokład. Początkowo biegał po pokładzie jak oszalały, wymachując niebu zaciśniętymi pięściami w bezradnym gniewie. Później, tak jak to zwykle czynią ludzie jego pokroju, całą winą obarczył kapitana, którego obrzucał obelżywymi wyzwiskami. Żądał przedsięwzięcia najbardziej niemożliwych kroków, natychmiastowego naprawienia steru i kontynuowania żeglugi na północ, a w razie sprzeciwu groził najstraszliwszymi karami Allacha i padyszacha. Przez dłuższy czas kapitan zachowywał spokój. Dla niego wszystko było kismetem, a więc także wyzwiska tego człowieka, które przyjął nie tracąc przy tym cierpliwości. Nie odezwał się ani słowem, ale swoje pomyślał. Turcy mają niezwykle trafne przysłowie nadające się świetnie do tej sytuacji: „Pies szczeka, karawana ciągnie dalej”. Tym właśnie przysłowiem kapitan zasłonił się jak tarczą przeciwko naszpikowanemu obelgami potokowi wymowy szalejącego Beja. Kiedy jednak obrażaniu nie widać było końca, uznał za stosowne stanąć w obronie swojej godności. — Zamilcz! — ofuknął Ibrahima, kiedy ten uczynił przerwę dla zaczerpnięcia powietrza. — Nie ośmieszaj się! Zachowujesz się, jakbyś był szalony! Zapamiętaj sobie jedno! Panem na statku jestem ja i jeśli natychmiast nie zmienisz tonu, wrzucę cię do morza, albo każę zakuć w kajdany i umieścić pod pokładem. Mam do tego prawo. Kto na statku zachowuje się gwałtownie, tego mogę potraktować jak buntownika. To podziałało. Ibrahim spojrzał z osłupieniem na kapitana. Był jak ktoś, kogo zimny prysznic prędko doprowadził do przytomności. Zaczął rozumieć, że zachował się jak głupiec. Miotająca nim szaleńcza wściekłość osłabła, a na jej miejscu pojawił się dławiący strach. Tam na południu, na brzegu, do którego „Kaczka” zbliżała się nieubłaganie czekali ludzie padyszacha. Przybicie do tego brzegu oznaczało dla niego uwięzienie i pewny koniec. Musiał temu absolutnie zapobiec. Wiedział, że kapitan o niczym innym nie marzy, jak tylko o spotkaniu jakiegoś statku, który mógłby odholować go do najbliższego tureckiego portu. Powinien więc koniecznie odwieść go od tej myśli. Ale w tej sprawie nie znalazł zrozumienia u kapitana, który nie domyślał się przecież prawdziwego powodu jego zatroskania i w pierwszej kolejności musiał dbać o swój statek, a dopiero później o spełnianie życzeń pasażera. Wszystko, co Ibrahim mógł u niego osiągnąć, było to przyrzeczenie kapitana, że dostarczy go na pokład jakiegoś statku zmierzającego na północ, o ile natknie się na takowy. Poza tym dowódca „Kaczki” nie był skłonny do jakichkolwiek ustępstw. Chcąc nie chcąc Ibrahim musiał zadowolić się tym przyrzeczeniem. Było mocno nieprawdopodobne, że natkną się na statek płynący akurat na północ, ale Ibrahim uczepił się tej słabej nadziei. Zaopatrzony w lunetę wsparł się o reling i przeszukiwał horyzont we wszystkich kierunkach róży wiatrów, a tymczasem „Kaczka” powoli, ale nieuchronnie spychana była na południe ku groźnemu tureckiemu brzegowi. Nigdzie nie widać było tego wytęsknionego żagla. Natomiast coś innego natchnęło Ibrahima nową otuchą. Wiatr, który od wczorajszego wieczora wiał nieustannie od północy zmienił nagle kierunek na zachodni i statek przesuwał się teraz ku wschodowi. Ibrahim odetchnął z ulgą. Bezpośrednie niebezpieczeństwo przybicia do azjatyckiego brzegu minęło na jakiś czas. Zbieg posunął się w swojej śmiałości nawet tak daleko, że na nowo uwierzył w swój dobry kismet. Żeby tylko wiatr zmienił kierunek na bardziej południowy, wtedy statek zacząłby dryfować na północ i Ibrahim miałby już świetne widoki na ratunek. Jednak wiatr nie uczynił mu tej łaski i nie zmienił się. Wiał niezmiennie od zachodu, jak gdyby uparł się, żeby denerwować Ibrahima. Minęło całe popołudnie i wieczór. Żadnej poprawy. Na horyzoncie nie pokazał się ani skrawek żagla. I tak trwało to cały wieczór i całą noc. W ostatnich godzinach, kiedy Ibrahim zauważył, że statek nie zbliża się już do brzegu, przestał się wprawdzie tak bardzo martwić, jednak jego tęskne myśli uporczywie wędrowały ku północy, gdzie czekała na niego złota wolność. Następnego przedpołudnia „Kaczka” znalazła się na wysokości mniej więcej Amasry. Wtem Ibrahim, który swoje miejsce przy relingu opuszczał jedynie w nocy, wypatrzył przez swoją lunetę daleko na wschodzie jakiś punkt na powierzchni wody. Punkt powiększał się szybko i wkrótce dało się go dojrzeć gołym okiem, bez wątpienia był to statek utrzymujący kurs na zachód i to, jak się wydawało, zmierzający prosto na dryfującą „Kaczkę”. Ibrahima owładnęło potężne podniecenie. Pod jaką banderą płynął ten statek? Jeżeli pochodził z Europy Zachodniej, mógł spokojnie przesiąść się na jego pokład. Ale co zrobi, jeśli statek pokaże flagę turecką? Także i w tym przypadku podjął decyzję, nikt obcy nie może dowiedzieć się o jego obecności na „Kaczce”. Kapitan zbliżającego się statku nie musiał koniecznie wchodzić na pokład „Kaczki”, nawet jeżeli podjąłby się holowania uszkodzonej łajby. Ibrahim miał więc możliwość pozostania nie odkrytym, chodziło tylko o to, aby mógł przedostać się na ląd i nie został przy tej okazji złapany. Z napiętą uwagą Ibrahim obserwował stale rosnący punkt. Wkrótce widać już było maszt, a następnie z fal wypłynął kadłub, aż w końcu okazało się, że był to jeden z tych jachtów, jakie kazali sobie budować bogaci Europejczycy, aby pływać na nich dookoła świata. Kiedy kapitan mógł już dokładnie rozpoznać sylwetkę podpływającego statku, zmarszczył nos. Jak wszystkiego, co wykraczało poza jego horyzont myślowy, nie cenił tego rodzaju statków, które jego zdaniem były absolutnie do niczego nieprzydatne, a tylko bezprawnie zagęszczały ruch na morzu. Ale w tym wypadku nie należało gardzić zbliżającym się jachtem. Pomimo przeciwnego wiatru stateczek posuwał się z taką szybkością i lekkością, która wskazywała na jego dużą siłę pary. W każdym razie była absolutnie wystarczająca do odholowania jego bezradnej „Kaczki” w bezpieczne miejsce. Podczas gdy kapitan z nadzieją oczekiwał jachtu, Ibrahima opanował dręczący niepokój. Wydawało mu się, że widział już gdzieś ten stateczek, który obserwował właśnie przez lunetę, a który sunął z tak cudowną lekkością, i to chyba w Tunisie. Należał do pewnego zwariowanego Anglika, który wtedy w Stambule stał się dla niego tak bardzo niewygodny i który prawdopodobnie miał coś wspólnego z marnym zakończeniem jego tunezyjskiej misji. A może to jednak nie on? Ibrahim pamiętał, że dawniej jacht miał umocowany na dziobie ogromny obraz przedstawiający postać lorda Lindsaya. Na zbliżającym się statku nie widać było nic takiego. Ale mogło się zdarzyć, że obraz został usunięty, a wtedy na pewno był to ten jacht. Ibrahim wycofał się ostrożnie. Najbliższe chwile musiały przynieść rozstrzygnięcie, więc wolał nie rzucać się w oczy załodze jachtu. Sylwetka statku stawała się coraz wyraźniejsza, najpierw dla Ibrahima, który jako jedyny posiadał lunetę, potem dopiero dla kapitana, którego nie zachwycały nowomodne europejskie wynalazki tego rodzaju. Nareszcie można było rozpoznać osoby stojące na przednim pokładzie i spoglądające od czasu do czasu w stronę „Kaczki”. Wtem Ibrahim wzdrygnął się — nie ma wątpliwości, na jachcie znajduje się tamten długi Anglik, dokładnie w takim samym zwariowanym ubraniu, jakie nosił, kiedy Ibrahim go poznał. A obok niego — na Mohameta, proroka Allacha — czy to nie stoi ten przeklęty Niemiec, który w Stambule ciągle wchodził mu w paradę? Który twierdził, że jest synem tego przeklętego Adlerhorsta? Doprawdy, to on! Właśnie odwrócił swoją twarz do sąsiada, tak że Ibrahim mógł dokładnie przypatrzyć się profilowi jego twarzy. Bej nie miał już czasu na zwrócenie uwagi na innych ludzi znajdujących się na pokładzie jachtu, chociaż zazwyczaj był bardzo ciekawy. Przywołał kapitana „Kaczki”. Musiał działać szybko. Tamci ludzie za żadną cenę nie mogli się dowiedzieć, że jest pasażerem tej łajby. — Spójrz tutaj! — rozpoczął ochrypłym głosem, kiedy kapitan pojawił się na jego żądanie. — Znam tych mężczyzn, którzy znajdują się na jachcie. Wśród nich są moi śmiertelni wrogowie. — Naprawdę? — spytał kapitan z niedowierzaniem. — Skąd to wiesz? Statek jest jeszcze tak daleko, że nie można rozróżnić twarzy. — Rozpoznałem ich przez lunetę. Musi ci to wystarczyć. O czym chcesz rozmawiać z tymi ludźmi? — To oczywiste! Poproszę ich, żeby odholowali mój statek do jakiegoś portu. — Oczekiwałem takiej odpowiedzi. Co byś na to powiedział, gdybym cię poprosił, abyś zrezygnował z tego zamiaru? — Co ci w ogóle przyszło do głowy? Jak wpadłeś na ten pomysł? Mówisz bez sensu, a ja musiałbym chyba zwariować, żeby przystać na twoją propozycję. — Wiedziałem, że to powiesz i zgadzam się z twoim punktem widzenia. Ale czy nie mógłbyś się jednak wczuć także w moje położenie? — Oczywiście, że mogę, ale to nie może wpłynąć na moją decyzję. Na pierwszym miejscu jest „Kaczka”. A właściwie dlaczego obawiasz się tak bardzo tych ludzi? Przecież nie muszą wiedzieć, że tu jesteś. Ibrahim skinął zadowolony. — O to właśnie chodzi. Moi wrogowie w żadnym wypadku nie mogą mnie tu zobaczyć, w przeciwnym razie uniemożliwią mi wykonanie rozkazu padyszacha. Kapitan pokiwał w zamyśleniu głową. — Będę musiał odpowiednio pouczyć moich ludzi, żeby wiedzieli, jak się mają zachować. — Jesteś pewien swojej załogi? — Myślę, że tak. Jeśli obiecasz im hojny bakszysz, chętnie wyświadczą ci tę lub inną przysługę. — Zostaną sowicie wynagrodzeni. A ty zrób, co w twojej mocy! — Już dobrze. A ty co zamierzasz? — Jak tylko nadarzy się sposobność, opuszczę potajemnie „Kaczkę” i spróbuję na łódce dotrzeć do brzegu. — Maszallach! — zdziwił się kapitan — Nie rozumiem cię. Dlaczego nie chcesz pozostać na statku do chwili, kiedy dopłyniemy do jakiegoś portu? Ibrahim szukał stosownej odpowiedzi. Nie mógł przecież wyznać kapitanowi, że był poszukiwany i nie mógł się pokazać w tak ruchliwym miejscu, jak port. — Muszę obrać najpewniejszą drogę — powiedział w końcu. — Nie mogę narazić na niebezpieczeństwo celu mojej podróży. A to uda mi się najpewniej, jeżeli oddalę się stąd potajemnie. — Chyba masz rację. Jestem gotów oddać ci moją szalupę, pod warunkiem, że zapłacisz za szkody, jakie poniósł mój statek. — Będziesz zadowolony z mojej zapłaty. — W takim razie wszystko w porządku. Przypuszczam, że chcesz opuścić „Kaczkę” nocą? — Tak. Oczywiście byłoby najlepiej, żeby odległość do brzegu nie była wtedy zbyt duża. — Jak mogę dokonać tego już teraz? — Próbując przekonać tych panów na jachcie, żeby obrali kurs blisko brzegu. Chyba nie będzie ci trudno podać jakiś wiarygodny powód. — Już coś wymyślę we właściwym momencie. — Przede wszystkim uważaj, żeby nikt nie wpadł na mój ślad! — Nie martw się! Ci Europejczycy są jak ślepe szczenięta. Ibrahim potrząsnął z dezaprobatą głową. — Nie wiesz, co mówisz. Nie doceniasz tych cudzoziemców. Ja ich dobrze poznałem i wiem, że należy się ich strzec. Kapitan uśmiechnął się z wyższością. — Wkrótce się okaże, co mam o nich sądzić. — Od tej chwili nie będę się już pokazywał na pokładzie. Ukryję się w mojej kajucie. Mam do ciebie tylko jedną prośbę. Może się tak zdarzyć, że właściciel jachtu zechce wejść na pokład „Kaczki”, aby omówić z tobą szczegóły. Wyświadcz mi tę przysługę i wprowadź go do twojej kabiny, która bezpośrednio przylega do mojej. Wtedy będę mógł wszystko usłyszeć i być może dowiem się, co przywiodło tutaj tych obcych. — Zrobię, jak zechcesz. — Idę już, bo czas nagli. Bądź ostrożny, żeby z tej całej sprawy nie wyniknęła jakaś szkoda, ani dla mnie, ani dla ciebie! Spójrz, jacht jest już całkiem blisko! Za pięć minut stanie z „Kaczką” burta przy burcie. Ibrahim wśliznął się do swojej kabiny, a kapitan udał się do swojej załogi, aby wydać jej stosowne polecenia. W międzyczasie parowiec podpłynął tak blisko, że na jego dziobie widać było wyraźnie wielkie, złote litery układające się w błyszczący napis „Lindsay”, oczywiście w alfabecie łacińskim. A całkiem z przodu przy relingu stał on sam, w pełnej okazałości, słynny mister Fowling–bull. Prowadził ożywioną rozmowę z dwoma mężczyznami. Jednego z nich Ibrahim słusznie rozpoznał jako Hermana Wallerta Efendi, który później okazał się być Adlerhorstem. Drugim mężczyzną, niezwykle do niego podobnym, był Gotfryd Orłowski. Wielkie zdziwienie załogi „Kaczki” wywołał ekscentrycznie ubrany lord. Nie był jednak jedynym mężczyzną na pokładzie jachtu, którego oglądano ze zdumieniem. Były tam dwie grupy, o których wyrażano najprzeróżniejsze, sprzeczne z sobą opinie. Jedna z nich składała się z trzech osób, z których dwie, podobnie ubrane były tak grube, że szerokie, sięgające aż do ziemi futra ciasno opinały ich członki. Futrzane czapki dokładnie opatulały głowy, tak że widać było jedynie policzki tryskające zdrowiem i dobrodusznością. Trzecią osobę w tej grupie stanowiła postawna dziewczyna ubrana w strój, jakiego turecka załoga nie widziała jeszcze nigdy w życiu, chociaż w Stambule marynarze spotykali się z przedstawicielami wszystkich możliwych narodowości. — Z jakiego kraju mogą pochodzić? — dziwił się jeden z nich. — Nie wiesz? — pouczył go drugi z ważną miną. — Od razu po nich widać, że mogą to być jedynie Eskimosi. — Po czym to poznałeś? — Po ich futrach. W kraju Eskimosów jest tak zimno, że słońce zamarza wschodząc i nie jest w stanie wydzielać ciepła. Dopiero, kiedy dojdzie do granic tego kraju, powoli wraca do siebie. Dlatego wszyscy mieszkańcy tego kraju muszą nosić grube futra. — Maszallach! Ależ tam musi być zimno! — Tak, przeraźliwie zimno. Nie może też być inaczej, skoro cały kraj składa się jedynie z lodu. Padyszach Eskimosów posiada nawet pałac, który został zbudowany z przeźroczystego lodu. Wszystkie sprzęty są w nim z lodu, nawet poduszki. Po tych słowach marynarz rozejrzał się wokół siebie z miną, jak gdyby właśnie wzbogacił ludzkość wstrząsającym odkryciem. — Głupiec! — odezwał się inny. — Niemożliwe, aby ci ludzie pochodzili z kraju, który opisywałeś. — Czyżbyś może wiedział lepiej ode mnie, który znam na pamięć geografię wszystkich krajów na ziemi? — Inni też się czegoś nauczyli. Gdyby ci ludzie pochodzili z takiego zimnego kraju jak mówisz, nie wytrzymaliby u nas gorąca. A tym bardziej nie nosiliby takich ciepłych futer. Różnica temperatur jest zbyt wielka. Nie, myślę, że jest akurat przeciwnie. Oni pochodzą z kraju, gdzie panują takie upały, że u nas musieliby z miejsca zamarznąć, gdyby się nie otulili w futra. — Taki kraj nie istnieje — zaoponował znawca Eskimosów rozdrażniony sceptycznymi uwagami kolegi. — Ależ ty jesteś przemądrzały! Czy nigdy nie słyszałeś o Ognistym Kraju, którego mieszkańcy czczą szatana i pochłaniają ogień? — Słyszałem o tym — przyznał pierwszy, znający się na etnografii całego świata, który absolutnie nie mógł przyznać się do niewiedzy w tym punkcie. — Widzisz? — ucieszył się jego oponent. — To sąsiedzi Chin, żyją nad rzeką Polską i od lat walczą z cesarzem Australii. Ich jedyne pożywienie składa się z ognia wydobywającego się w wielu miejscach z ziemi, i który dla nich jest tak samo smaczną potrawą, jak dla Osmanów mięso z jagnięcia. — Maszallach! — zabrzmiały zdumione okrzyki zgromadzonych. — Czy to prawda? — Jak możecie w ogóle o to pytać? A może jest wśród was ktoś, kto wie lepiej? Nie, żaden nie wiedział lepiej, nawet znawca etnografii. Stanęło więc na tym, że mają do czynienia z mieszkańcami Ognistego Kraju. W przypadku drugiej grupy na pokładzie obcego jachtu nie pogodzono się tak szybko. Ciekawość Turków była zrozumiała, ponieważ sposób, w jaki prezentowała się ta grupa, także w innym miejscu wzbudziłaby niechybnie ogólne zainteresowanie. Dwoje z nich było nieskończenie długich i chudych, odzianych w obcisłe ubrania ze skóry, natomiast trzeci był mały, ubrany w workowatą skórzaną kurtkę. W odróżnieniu od swoich towarzyszy całkowicie pozbawionych zarostu, jego twarz pokryta była gęstą, zmierzwioną brodą, z której wyzierały jedynie małe, bystre oczka. Zjawisko to uzupełniał przedpotopowy kapelusz ze smętnie zwisającym rondem. Na ramieniu mężczyzny wisiała nieforemna pałka o niełatwym do odgadnięcia przeznaczeniu. Także dryblasy posiadały podobne drągi, w których jedynie znawca, a i to po dokładniejszych badaniach, domyśliłby się strzelb. * * * Rankiem po wydarzeniach w domu Dobronicza odbyła się narada nad sposobem powrotu do domu. Jeszcze zanim jej uczestnicy doszli do porozumienia zdarzył się godny zauważenia wypadek. Kiedy otwarto wędzarnię, aby sprawdzić, co porabiają więźniowie, okazało się, że hrabiego Polikowa nie dosięgnie już ludzka sprawiedliwość. Znaleziono go powieszonego na belce. Jego śmierć przyczyniła się do szybkiego rozwiązania sprawy powrotu. Hrabia Wasylkowicz musiał oczywiście upomnieć się w Moskwie o zwrot zrabowanego majątku. W tym celu obecność jego przybranego syna była wprawdzie pożądana, ale niekonieczna i stary hrabia zezwolił Gotfrydowi udać się w towarzystwie brata w drogę powrotną do Niemiec. Brano pod uwagę dwie drogi: jedna prowadziła przez granicę na teren Chin i zapewniała wprawdzie większe bezpieczeństwo rodzinie Borody, jednak związana była z niezmiernymi trudnościami, których ani ojciec, ani matka Borody z pewnością nie przetrzymaliby. Druga droga wiodła przez stepy Rosji. W tym wypadku uciekinierzy narażali się na niebezpieczeństwo rozpoznania i ponownego aresztowania, ale temu można było jakoś zapobiec. Herman von Adlerhorst znajdował się w posiadaniu znakomitych paszportów, w których była mowa także o towarzyszących mu osobach, stąd też wszyscy jego przyjaciele mogli korzystać z ułatwień, jakie przysługiwały mu w podróży. Poza tym Bula i Kalyna również zdecydowali się pojechać za córką Karpalą na jakiś czas do Niemiec. Książęcej parze miało towarzyszyć czterech Buriatów. Co by było, gdyby starzy Borodowie udawali dwóch z nich? Przebranie ich za Buriatów i przeszmuglowanie przez kraj nie wydawało się znów takie niemożliwe. Tak samo plan nie mógł załamać się przez to, że zamierzano transportować również spętanego kupca Łomonowa, dawnego derwisza. Zgolono mu brodę, włosy ukryto pod opatrunkiem, założono mu kobiecą suknię i umieszczono w zamkniętym powozie księżnej. Tak więc uchodził za ciężko chorą kobietę. Na pustkowiu wystarczyły więzy, którymi go krępowano, ale kiedy zbliżano się do jakiegoś miasta podawano mu środek nasenny, który działał szybko i przez dłuższy czas, a który tejsz Bula kazał sporządzić zielarzowi ze swojego plemienia. W ten sposób Łomonow podróżował nie naprzykrzając się nikomu. Cały ten plan ułożył mały traper, którego spryt i przebiegłość pokonały w ogóle wszelkie trudności. Z Krasnowodska nad Morzem Kaspijskim Herman wysłał depeszę do Niemiec, do swojego brata Martina. Donosił w niej o powodzeniu przedsięwzięcia i jednocześnie podawał termin ewentualnego przybycia całego towarzystwa do Trapezunt. A potem pewnego dnia zobaczyli przed sobą wybrzeże Morza Czarnego i Trapezunt. Ku niezmiernemu zaskoczeniu wszystkich Herman rozpoznał w porcie zakotwiczony parowiec „Lindsay” należący do jego wuja. Martin natychmiast wysłał wiadomość do lorda, a ten ani myślał zrezygnować z osobistego odstawienia do ojczyzny Hermana i świeżo odnalezionego, trzeciego bratanka. Kazał rozpalić pod kotłem i wyruszył w rejs. Po pierwszym burzliwym powitaniu odbyła się narada wojenna. Postanowiono popłynąć do Stambułu. Ibrahim bej, zły demon rodziny Adlerhorst niedługo miał się już cieszyć swoimi niegodziwościami. Tak więc następnego ranka po ich przybyciu do Trapezunt jacht pruł fale Morza Czarnego w kierunku zachodnim, a po dwudniowej żegludze natrafiono na dryfującą „Kaczkę”. To kismet spowodował, że drogi starego zbrodniarza Ibrahima beja i załogi „Lindsaya” skrzyżowały się. Jacht od początku wziął kurs na „Kaczkę”. Tak więc jej kapitan mógł oszczędzić sobie wysyłania sygnału SOS. Dopiero gdy obcy statek znalazł się w bezpośredniej bliskości, kapitan „Kaczki” kazał wywiesić flagę sygnalizacyjną. „Lindsay” natychmiast odpowiedział sygnałem „Zrozumiano” i zatoczył łuk, aby możliwie blisko podpłynąć do „Kaczki”. Ponieważ ani kapitan jachtu, ani lord Lindsay nie rozumieli tureckiego, Herman zaofiarował się służyć za tłumacza. — Tu „Lindsay”, jacht jego dostojności lorda Lindsaya! — zawołał w stronę o wiele wyżej położonego pokładu „Kaczki”. Kapitan turecki podał nazwę swojego statku i kontynuował. — Płyniemy do Odessy. Odholujecie nas? — Do Odessy? To niemożliwe! — odparł Herman ze śmiechem przetłumaczywszy lordowi pytanie kapitana. — Mamy złamane wiosło. Nie możemy dalej płynąć. — Niech was holuje statek płynący tym samym kursem, co wy. — A jaki jest wasz cel? — Stambuł. Kapitan nie zastanawiał się długo. Zanim doczekałby się na jakiś statek płynący do Odessy, mogły minąć dni i tygodnie. Powinien się cieszyć, że w ogóle jakiś kapitan zgodził się wziąć go na hol, obojętnie dokąd. — Doprowadzicie nas do Stambułu? — spytał szybko. — Czego żądacie w zamian? Herman przetłumaczył lordowi tę prośbę. Lindsay omiótł wzrokiem „Kaczkę”. — Jak pan sądzi, możemy się na to poważyć? — spytał własnego kapitana. — Dlaczego nie, mylord? Turek jest wprawdzie większy od naszego jachtu, ale mimo to „Lindsay” poradzi sobie. Oczywiście popłyniemy bardzo powoli. — Hm, mogę to sobie wyobrazić. Ale nie jesteśmy barbarzyńcami. To, czy będziemy w Stambule jutro, czy, pojutrze, nie gra większej roli. Ibrahim, ten łotr i tak nam nie ucieknie. Czy też jesteś innego zdania, Hermanie? — Nie, wuju. Jeden lub dwa dni nie mają żądnego znaczenia. — Well, w takim razie wszystko jest all right. Holujemy, ale tylko do momentu, kiedy spotkamy inny statek. — A zapłata? Na morzu nic nie dzieje się za darmo. Nawet za ratowanie rozbitków musi zapłacić właściwy armator. Ale lord Lindsay myślał inaczej. — Nie jestem kramarzem — mruknął. — Jestem lordem Dawidem Lindsay i nie potrzebuję jego piastrów. Powiedz to temu Turkowi! Herman spełnił polecenie, a ponadto wyraził życzenie wejścia wraz z lordem na pokład „Kaczki” w celu omówienia szczegółów. Nie przypuszczał, że w ten sposób wychodzi na przeciw zamiarom Turka, który bardzo chciał mieć tego obcego w swojej kajucie, tak jak sobie tego życzył Ibrahim. W chwilę potem czterej mężczyźni: Lindsay, Herman, kapitan „Kaczki” i jego rozczochrany sternik, siedzieli naprzeciw siebie w ciasnej kajucie, palili fajki i popijali mokkę z maleńkich filiżanek. Uzgodnienie warunków nastąpiło bardzo szybko. Kapitan „Kaczki” zgodził się na to, aby holowanie odbywało się blisko brzegu, bo skoro Lindsay chce go ciągnąć tylko tak długo, jak to będzie niezbędnie konieczne i chciałby przekazać ten niewygodny „wisiorek” innemu napotkanemu statkowi, to jedynie na wodach przybrzeżnych, gdzie panuje większy ruch, ma na to jakieś szansę. Skoro pasażerowie jachtu mieli być na dzień lub dwa przywiązani do „Kaczki”, chcieli dowiedzieć się czegoś bliższego o tej starej łajbie. — A więc wziąłeś kurs na Odessę? — odezwał się Herman. — Tak, jak powiedziałeś. — Co załadowałeś? — Nic. Herman zdumiony podniósł głowę. — Nic? Nie rozumiem cię. — Nie znalazłem odpowiedniego ładunku — usprawiedliwiał się kapitan z zakłopotaniem, jak się Hermanowi zdawało. — Dopiero w Odessie chciałem wziąć cukier. Herman potrząsnął głową. Nie podobała mu się ta wymówka. Jaki kapitan wyruszy w morze bez ładunku? Jeżeli nie znajdzie odpowiedniego ładunku, to bierze co jest, nawet jeżeli byłby to ładunek złożony z kości, które mógłby sprzedać zyskując po piastrze za cetnar. Tu się coś nie zgadzało. Herman spojrzał badawczo na kapitana. Czy miał może do czynienia z przemytnikiem? Ale nie, ten człowiek nie sprawiał takiego wrażenia, raczej nie zajmował się paserstwem. Poza tym chyba nie można by znaleźć do takiego interesu bardziej nieodpowiedniego statku, niż ta „Kaczka”. Nie, ten turecki kapitan na pewno nie parał się przemytem. A mimo to Herman odnosił takie wrażenie, jakby ten człowiek nie mówił mu prawdy. Oczywiście nie mógł odgadnąć, jakie tajemnice ma przed nim ten Turek. A zresztą nic go to nie obchodziło. „Lindsay” wziął „Kaczkę” po prostu na hol, wkrótce odczepi ją ponownie, a poza tym mogą nawet ukraść tę starą łajbę. — Byłeś już kiedyś w Stambule? — pytał dalej Herman. — Nawet kilka razy. — Czy nie poznałeś przypadkiem niejakiego Ibrahima beja? Aha! Pomyślał kapitan. Teraz trzeba uważać! Ibrahim nastawił uszu w swojej kabinie, aby nie uronić ani słowa z tej rozmowy. — Nie znam go, ale wiele o nim słyszałem — odpowiedział Turek, wierny umowie z Ibrahimem. — Jest bardzo bogaty, a łaska padyszacha, niech Allach podaruje mu tysiąc lat, świeci nad nim. — Niedługo już tej łaski — odparł Herman mimowolnie drwiącym tonem. — Wyjaśnij mi to! — poprosił kapitan, którego korciło, żeby poznać bliżej stosunki łączące tych obcych z Ibrahimem. — Tak jak powiedziałem, Ibrahim przestanie już wkrótce odgrywać jakąkolwiek rolę. Mam go teraz w garści. — Jesteś jego wrogiem? — Tylko wrogiem? Powiedz lepiej, jego śmiertelnym wrogiem! — odparł Herman gwałtownie. — Cóż on takiego zrobił? — wypytywał kapitan „Kaczki” z powątpiewaniem. — Ibrahim bej uchodzi za pobożnego człowieka, który stosuje się wiernie do nauk Koranu. Herman dał się ponieść oburzeniu. — Pobożny? Mowę ci, to najgorszy łajdak, jakiego nosi ziemia. — Mówisz bardzo zagadkowo. Ibrahim bej łajdakiem? Nie mogę sobie tego wyobrazić. — Udowodnię to w Stambule. Marynarz pokręcił głową. — Cóż ty możesz wskórać przeciwko Ibrahimowi? Ty, Europejczyk przeciwko potężnemu bejowi? — Cała jego potęga runie jeszcze tego samego dnia, którego wniosę przeciwko niemu oskarżenie. Czy też sądzisz, że podejmowałbym się czegoś nie przygotowawszy się starannie. Spadnie na niego cios niczym piorun z jasnego nieba. — Jaki cios? — wypytywał chciwie kapitan. — Wpadł wreszcie w moje ręce wspólnik i towarzysz jego diabelskich machinacji. Skonfrontuję go z Ibrahimem, a wtedy zobaczymy, czy ten szatan… Herman przerwał, uświadomił sobie, że postępuje całkowicie bezsensownie. Dał się ponieść emocjom i zwierzył się zupełnie obcemu człowiekowi, którego ta sprawa nic nie mogła obchodzić. Wstydził się przed samym sobą. Jak mógł być takim głupcem! Łajał się po cichu za to, że jest taki bezmyślny i nie potrafi zapanować nad językiem. — No, co chciałeś powiedzieć? — naciskał Turek. Herman wstał, a lord Lindsay, który nie zrozumiał ani słowa z rozmowy tamtych dwóch, poszedł za jego przykładem. — Zapomniałem, że opowiadam o sprawach, które muszą ci być absolutnie obojętne. Wprawdzie kapitan wycisnąłby najchętniej z obcego jeszcze więcej informacji, ale jeżeli nie chciał wzbudzić jego podejrzeń, musiał się na razie zadowolić tym, co usłyszał. Razem ze sternikiem odprowadził swoich gości do drabinki sznurowej. Wisiała tam mała jolka, która przywiozła ich na pokład „Kaczki”. Ostatnie słowa Hermana obudziły w Ibrahimie żywy niepokój. Kogo miał na myśli mówiąc o „wspólniku” znajdującym się w jego rękach? Tylko jeden jedyny wchodził w grę, czyli derwisz. Ale ten wpadł przecież w Tunisie w ręce wartowników! Jak to się stało, że znalazł się tutaj po tak długim czasie i to do tego na jachcie jego wrogów? Ibrahim poczuł sieć coraz mocniej zaciskającą się wokół jego osoby. Musiały się wydarzyć rzeczy, o których nie miał najmniejszego pojęcia, a które przez to stawały się dla niego tym bardziej niebezpieczne. Coraz mocniej utwierdzał się w postanowieniu, aby jeszcze dzisiejszej nocy opuścić „Kaczkę” i spróbować dostać się na brzeg, gdzie znajdzie sobie jakąś bezpieczną kryjówkę i poczeka na korzystniejszą sposobność ucieczki za granicę. Podczas gdy bej zastanawiał się gorączkowo w swojej kajucie, jak mógłby ujść kismetowi, na górze, na pokładzie, jego przeznaczenie kroczyło nieubłaganie własną drogą. Kiedy mężczyźni przechodzili obok głównego masztu, Herman poczuł skubanie w rękaw. Odwrócił się prędko i zobaczył sternika, który przytknąwszy palec do ust i obrzucając kapitana znaczącym spojrzeniem nakazywał mu ostrożność. Czego chciał ten człowiek? Najwidoczniej porozmawiać z nim i to bez wiedzy kapitana. Na pokładzie „Kaczki” było to niemożliwe, a więc trzeba było go jakoś przeprowadzić na jacht. Zanim jako pierwszy postawił stopę na drabince, zwrócił się do kapitana: — O mało o czymś nie zapomniałem. Który z was pójdzie z nami na jacht? Pośród załogi nie mamy nikogo, kto rozumie wasz język, a ja sam nie znam się wystarczająco dobrze na żegludze, aby przekazywać załodze twoje rozkazy. Kapitan natychmiast dał się nabrać. — Masz rację. Ja sam muszę pozostać na „Kaczce”, ale sternik może pójść z wami, dopóki nie ściągniemy holu. Wyślę potem po niego łódkę, żeby mógł wrócić. Herman wsiadł zadowolony do jolki. Lord Lindsay wydawał się mniej zbudowany poczynaniami bratanka. Kiedy usiedli obok siebie, ofuknął go: — Co to za pomysł, żeby taszczyć ze sobą tego brudasa? Przeniesie na nasz czysty statek wszystkie wszy i pchły tej hołoty! — Mam ku temu swoje powody, kochany wuju. — Piękne powody! — burknął lord. — Chciałbym wiedzieć, jakie. — Później, wuju, później! Teraz nie ma na to czasu. Lindsay mruczał pod nosem: — Wspaniały porządek na tym statku! Niemożliwy bałagan! Fuj! — Masz na myśli chyba robactwo? — Yes. Zauważyłeś, jak wygląda kajuta kapitana? — Tak, roiło się od pająków i karaluchów. — Obrzydliwość! To po prostu straszne! Podczas waszej rozmowy dwukrotnie przebiegła mi mysz po bucie. I my mamy holować to brudne pudło! Pfuj, do diabła! — Nie możemy opuścić ich w potrzebie, jeśli nie chcemy się im wydać całkiem bezdusznymi. — Well! Go on! Już ja bym wiedział, co zrobić, gdyby ta nędzna łajba była moją własnością. — Tak? — Wyborowałbym dziurę i zatopił razem z tym robactwem. Yes. Jolka przybiła do jachtu. Na pokładzie Herman natychmiast odciągnął sternika na bok, ale tak, żeby na „Kaczce” nikt nie zauważył tego manewru. — Przypuszczam, że chcesz mi coś powiedzieć. — Tak, efendi. — No to mów! Ale sternikowi najwyraźniej nie spieszyło się tak bardzo. Spojrzał na Niemca badawczo, jak gdyby po wyglądzie właściciela chciał ocenić zasobność jego sakiewki. — Czy zapłacisz mi dobrze za moje informacje? — spytał w końcu. Herman popatrzył na niego ze zdumieniem. — Ach! Chcesz pieniędzy? To my pomagamy wydostać się wam z poważnych tarapatów, a ty każesz sobie płacić za tak małą przysługę? To nieuczciwe. — Mylisz się, efendi, jeżeli sądzisz, że chodzi tylko o małą przysługę. To, co ci mam do powiedzenia, ma dla ciebie ogromne znaczenie. — A ile żądasz za swoją informację? — Niewiele. Sto piastrów. — Jesteś po stokroć szalony. — W takim razie zachowam dla siebie moją cenną wiadomość, ale będziesz tego żałował, efendi! — Zobaczymy. — No dobrze. Skoro nie chcesz, odchodzę. Nie odszedł jednak, lecz po pierwszym kroku odwrócił się ponownie do Hermana. — Efendi, gdybyś wiedział to, co ja wiem, dobrowolnie dałbyś mi hojny bakszysz. — Ach, bakszysz! To co innego! Jestem skłonny wypłacić ci bakszysz, o ile twoje rewelacje są rzeczywiście warte moich pieniędzy. — Na pewno są. Przysięgam na brodę Proroka. — No to mów wreszcie! Nie mam więcej czasu. — A jak duży będzie twój bakszysz? — dowiadywał się sternik na wszelki wypadek. — Teraz nie mogę jeszcze tego powiedzieć. To zależy od wartości tego, co mi chcesz przekazać. Ale daję ci słowo, że nie okażę się skąpcem, jeśli sprawy mają się tak, jak mówisz. — Jestem o to spokojny, ponieważ wiem, że ze zdumienia odejmie ci mowę. — Ty też się zdziwisz, co się stanie, jeżeli zaraz nie zaczniesz mówić, — wybuchnął Herman, któremu nie starczało już cierpliwości. — Słuchaj więc! Płyniesz do Stambułu w poszukiwaniu pewnego człowieka, aby pociągnąć go do odpowiedzialności. Nie znajdziesz go jednak w Stambule, lecz… na naszym statku. Wiadomość ta na kilka chwil wytrąciła Hermana z równowagi. Jego śmiertelny wróg znajduje się tak blisko, a on nie miał o tym nawet bladego pojęcia! — Czy dobrze cię zrozumiałem? — wykrztusił wreszcie. — Masz na myśli Ibrahima beja? — Tak, efendi. — Ulubieńca padyszacha? — Żadnego innego. — I nie mylisz się? Może jest to ktoś inny, kto przypadkowo nosi takie samo nazwisko. — Nie, to musi być ten, którego poszukujesz. — Skąd wiesz? — Ponieważ bej obiecał nam duży bakszysz, jeżeli wam nie zdradzimy, że znajduje się na pokładzie „Kaczki”. — Skąd wiedział, kto jest na jachcie? — Obserwował was długo przez lunetę, a potem przywołał kapitana i układał się z nim. W imieniu Ibrahima kapitan przyrzekł każdemu z nas bakszysz, jeśli będziemy milczeć. — W takim razie to on! To naprawdę on! — zawołał Herman głośno. — Człowieku, twoja informacja jest rzeczywiście warta złota i dostaniesz te sto piastrów, których żądałeś, nie, dostaniesz nawet dwieście, o ile ta wiadomość nie okaże się kaczką, jeszcze większą niż wasz nędzny statek! — Efendi, co pan sobie o mnie myśli? — Już dobrze! Jak tylko się przekonam, czy mówiłeś prawdę, dostaniesz swoje pieniądze co do grosza. — Co teraz zrobisz? — Hm, dopiero w Stambule będę mógł go pojmać. Przedtem nie mam do tego prawa. — A jeśli uda mu się zbiec? — To stanie się to jedynie z naszej winy, a ty i tak dostaniesz swoje pieniądze. Co Ibrahim robi właściwie na waszym statku? — Nie wiem. Wtajemniczył jedynie kapitana. — A dlaczego go zdradziłeś? — Ponieważ jest człowiekiem wybuchowym, który nas lżył i obrzucał wyzwiskami. Cieszyłbym się, gdyby go ktoś upokorzył. Niech Allach sprowadzi na niego nieszczęście! Informacja sternika napełniła Hermana taką radością, że najchętniej od razu podzieliłby się nią ze swoimi krewnymi i przyjaciółmi, gdyby nie inne, w rym momencie pilniejsze sprawy. Należało jak najszybciej umocować hol, jeśli nie chciano wzbudzić podejrzeń kapitana „Kaczki” i Ibrahima. W ciągu pół godziny wszystko było gotowe i niezgrabna „Kaczka” przyczepiona została do maleńkiego jachtu. W końcu kapitan „Kaczki” wysłał szalupę po swojego sternika, który na odchodnym dawał Hermanowi błagalne znaki, aby nie zdradził go przed kapitanem, że nie dochował tajemnicy o obecności Ibrahima na statku. Herman skinął potakująco głową i szalupa odbiła od jachtu. Oba statki łączyła teraz tylko stalowa lina. Jacht wznowił swoją żeglugę na południe. Herman mógł wreszcie podzielić się z bratem, lordem i przyjaciółmi wiadomością na temat pasażera „Kaczki”. Najchętniej od razu spuściliby szalupę, aby wyciągnąć tego złego ducha rodziny Adlerhorst z jego kryjówki i odbyć nad nim sąd. Z różnych powodów było to jednak niemożliwe. Herman przyrzekł sternikowi milczenie. Skąd w takim razie dowiedzieli się o pobycie beja na „Kaczce”? Podejrzenie padłoby natychmiast na sternika. Poza tym nie mogli ot tak po prostu wejść bez pozwolenia kapitana na statek, aby aresztować jego pasażera. Kapitan broniłby się pewnie, co w tym przypadku było więcej niż prawdopodobne. A w końcu na pokładzie „Lindsaya” nie było miejsca dla więźnia. Jacht był mały, a razem z rodziną Borody i derwiszem pomieścił aż trzynaście osób, które zajmowały niemal każdy jego kąt. Już dosyć trudu kosztowało znalezienie odpowiedniego miejsca dla derwisza. Po tym, jak pokonując ogromne trudności przetransportowano go niemal przez całą Rosję, nie można mu było jeszcze w ostatniej chwili stwarzać okazji do ucieczki. Zamknięto go więc w osobnej kajucie, a wszyscy inni zmuszeni byli do ograniczenia swych potrzeb. Tak więc zgodzono się z tym, że z ujęciem Ibrahima należy zaczekać do chwili zawinięcia do portu w Złotym Rogu. Takie rozwiązanie miało i tę zaletę, że dawało możliwość zapewnienia sobie pomocy angielskiego i niemieckiego konsula. Do tej pory Sam Hawkens nie brał udziału w naradzie, teraz jednak uznał za stosowne wyrażenie swoich wątpliwości. — Zanim dopłyniemy do Stambułu, będzie już za późno. — Jak to? — spytał Herman. — Ponieważ ptaszek już dawno wyfrunie z klatki. — Nie może tego zrobić. — Dlaczego nie? Myślę, że to nawet bardzo proste, jeśli się nie mylę. — Proszę mówić jaśniej! — Well, a więc będę mówić jaśniej. Ten sławetny Ibrahim i kapitan działają w zmowie, a pan, mister Adlerhorst, był tak nieostrożny, że zwierzył się kapitanowi ze swoich zamiarów. To przecież oczywiste, że Ibrahim już o tym wie. Nie sądzi pan? — Ma pan rację — zgodził się Herman. — Co teraz pocznie? Poczeka, aż dotrzemy do Stambułu i tam spokojnie pozwoli się nam aresztować? — Ale przecież nie ma o tym pojęcia, że jego obecność na „Kaczce” nie jest już dla nas tajemnicą. Będzie liczył na to, że w porcie uda mu się po kryjomu opuścić statek. I wtedy go złapiemy. — Albo i nie, jeśli się nie mylę. Coś czuję moim nosem, że już go wtedy tam nie będzie, a nie możecie powiedzieć, że mojemu nosowi nie należy wierzyć, hihihihi! — Oczywiście, że nie! — roześmiał się Herman. — To pewne, że Ibrahim będzie chciał uciec. Sam Hawkens uczyniłby na jego miejscu to samo, jeśli się nie mylę. Słowa te wypowiedział z taką pewnością siebie, że Hermana zaczęły dręczyć wątpliwości. — Jak i kiedy miałby tego dokonać? — Kiedy? Dzisiaj w nocy, kiedy zrobi się całkiem ciemno. A jak? Oczywiście na łódce! Zanim noc zapadnie przybliżymy się do brzegu spory kawałek, więc powiosłuje trochę i bez specjalnego trudu dostanie się na ląd. — A mimo to do pańskiego rachunku zakradł się błąd. Ibrahim wcale nie musi opuszczać statku, ponieważ uzgodniliśmy z kapitanem „Kaczki”, że przekażemy jego statek innej jednostce, gdy tylko na jakąś natrafimy. Wtedy Ibrahim pozbędzie się nas i może spokojnie pozostać na statku aż do najbliższego portu. — A my tymczasem wyprzedzimy go i powitamy na lądzie z wszelkimi honorami! Przecież taki pan ma zamiar, czyż nie? Czy naprawdę pan myśli, że Ibrahim do tego dopuści? — Chyba ma pan rację. Nie wiem tylko, co mamy robić. Jeżeli zechce w nocy opuścić statek, nie będziemy mogli mu w tym przeszkodzić. Noce są teraz ciemne choć oko wykol i nie zobaczymy, kiedy jakaś łódka odbije od „Kaczki”. — Niech pan pozostawi to mnie! — powiedział mały traper. — Sam Hawkens świetnie nadaje się do rozwiązywania takich spraw. A te dwa dryblasy są wprawdzie niemal książkowymi żółtodziobami, ale mają oczy, z którymi pańskie nie mogą się nawet równać. To trzeba im przyznać. — Well, wszystko pięknie, ale co zrobimy, jeżeli pańska przepowiednia się sprawdzi?. — Czy możecie jeszcze w to wątpić? Oczywiście natychmiast puścimy się za nim w pościg i złapiemy go, jeśli się nie mylę. — Heigh day! Ależ byłaby to uciecha! — odezwał się lord Lindsay. — Mister, chciałbym, żeby pańskie podejrzenia sprawdziły się. Nareszcie przeżyłbym przygodę, za którą mógłbym od razu zapłacić sto funtów. Yes! — To zbyteczne, sir — zauważył Sam oschle. — Może pan mieć tę przygodę za darmo. — Ale nawet wyjąwszy ten przypadek — zgłosił swoje zastrzeżenia Gotfryd, — że pościg nam się powiedzie, gdzie umieścimy więźnia? Na pokładzie nie ma dla niego odpowiedniego miejsca, a zamykanie go razem z derwiszem także nie byłoby wskazane, ponieważ wspólnie mogliby coś knuć. — Mogę to sobie wyobrazić — zaśmiał się Sam. — Na ich miejscu uczyniłbym to samo, hihihihi! Ale nie musimy stwarzać im okazji do podobnych głupot. Trzeba tylko mister Florina alias derwisza Osmana alias Billa Newtona alias Fedora Łomonowa umieścić na „Kaczce” i oddać pod opiekę jej kapitanowi. Dzięki temu na jachcie zrobi się miejsce dla Ibrahima. — Co panu przyszło do głowy! — zaoponował Herman. — Przecież właśnie tego musimy uniknąć. Kapitan „Kaczki” trzyma stronę naszego przeciwnika i nie wyda nam później więźnia. — Nie radziłbym mu tego — odrzekł Sam. — W podobny sposób wolno mu postąpić jedynie w przypadku jego pasażera Ibrahima, który na pokładzie znajduje się pod jego opieką. Ale derwisz stanowi dla niego tylko powierzony towar, którego zwrotu mamy prawo domagać się. A nasz wartownik zadba już o to, żeby mu nie pozwolił uciec po kryjomu. — Doprawdy, Sam, — śmiał się Herman, — na wszystko ma pan gotowe rozwiązanie. Jeśli się słucha, co pan mówi, można pomyśleć, że dla pana nie istnieją żadne przeszkody. — No bo nie istnieją, czcigodny panie. A przynajmniej nie w tym bardzo prostym przypadku. Tym samym dla trapera sprawa była zamknięta. Postanowiono pójść za jego radą. Jacht miał żeglować oświetlony tylko w połowie, co wprawdzie było wbrew przepisom, ale za to korzystne dla planowanej akcji. Dzięki temu statek Lindsaya znajdował się w porównaniu z „Kaczką” w większych ciemnościach, co bardzo było na rękę trójce myśliwych, ponieważ jak wiadomo z ciemności obserwuje się o wiele wygodniej niż z miejsca oświetlonego. Dla podejrzanej „wycieczki” Turka wchodziły w grę tylko późne godziny nocne. Ponieważ kurs i tak był południowy, a więc w kierunku brzegu, uciekinier postąpiłby niemądrze opuszczając statek wcześniej, niż to było absolutnie konieczne. Z drugiej strony o świcie musiał znaleźć się poza zasięgiem widoczności z obu statków. Sam Hawkens nie mylił się więc twierdząc, że Ibrahim podejmie swoją próbę ucieczki najwcześniej dopiero w pierwszych godzinach wschodzącego dnia. Mały traper był tak pewny swoich prognoz, że wraz z zapadnięciem nocy wyciągnął się na pokładzie i zasnął. Dick i Will mieli do północy na zmianę trzymać straż, a potem obudzić go. Sam wydał to polecenie tak spokojnie, a tamtych dwóch przyjęło je z takim opanowaniem, jak gdyby nie czekała ich emocjonująca przygoda. ŁOTRY POKUTUJĄ ZA SWOJE WINY Na obu statkach od dawna zapadła cisza. Zdawało się, że wszyscy śpią, oprócz tych kilku marynarzy, którzy byli na wachcie. Nikt nie zwrócił uwagi na pięcioro ludzi, którzy przycupnęli na rufie jachtu w cieniu kajuty kapitana. A jeżeli na pokładzie „Kaczki” również nie było tak spokojnie, jakby się tego należało spodziewać po pierwszych godzinach świtu, to na jachcie nic z tego nie było widać. Obaj bracia Adlerhorst nie zmrużyli nawet oka tej nocy. Zdenerwowanie nie pozwoliło im zasnąć. Tam niedaleko przebywał śmiertelny wróg ich rodziny, który może w tej chwili czynił przygotowania, aby ujść ich pogoni. I jeżeli Sam Hawkens miał rację, za kilka godzin staną naprzeciw niego. Tak więc obaj młodzi mężczyźni mieli wystarczającą ilość powodów, aby nie myśleć teraz o wypoczynku. Także i lord w swojej kajucie w każdej chwili był gotów do skoku. Kiedy Sam po północy objął wartę, przyłączyli się do niego obaj bracia Adlerhorst. Z miejsca, gdzie stali, widzieli dobrze dłuższe boki „Kaczki” płynącej za jachtem w odległości ponad stu metrów. Światła łajby rzucały na morze słaby, migotliwy blask, natomiast bezpośrednio przy kadłubie panował głęboki cień. Łódka odbijająca w tym miejscu od statku była właściwie niewidoczna, ale bystre oczy musiały ją wypatrzyć, skoro tylko przesunęła się w krąg światła rzucanego przez „Kaczkꔑ. Płynęła minuta za minutą, a po drugiej stronie nic się nie poruszyło. Napięcie obu braci wzrosło do tego stopnia, że wytrzymanie na miejscu kosztowało ich wiele trudu. Wtem naraz — było chyba wpół do drugiej — na bakburcie holowanego statku zgasło kilka świateł. Nie było to mądre posunięcie ze strony kapitana „Kaczki”, ponieważ musiało wzbudzić podejrzenie wartowników na jachcie. Prawdopodobnie powiedział sobie, że nikt nie będzie specjalnie zważał na jego łajbę i zniknięcie paru światełek. Wszyscy z natężeniem wpatrywali się w ciemność. Mały traper jako pierwszy dokonał kolejnego odkrycia. — Tam, widzieliście? Wydawało mi się, że jakiś cień oddzielił się od kadłuba „Kaczki”, jeśli się nie mylę. Nie, inni niczego nie zauważyli. Ale teraz wszystkich pięciu wyciągnęło ręce i pokazało na czarne „coś”. Owo „coś” bardzo słabo widzialne wkraczało właśnie w krąg światła. — Cała załoga na pokład! — rozległ się donośny głos Sama. To, co nastąpiło potem, rozegrało się z nadzwyczajną szybkością. W jednej chwili wszyscy byli na nogach. Maszyna przestała pracować. Dziesięć rąk odczepiało hol od jachtu, który z pluskiem wpadł do wody. W tym samym momencie jacht ruszył ponownie i zatoczył mały łuk w stronę „Kaczki”. Nie minęły nawet dwie minuty odkąd Sam wydał swój rozkaz, a już „Lindsay” stał burta w burtę obok łajby. Załoga jachtu mogła natychmiast podjąć pościg, jednak zwlekano z tym jeszcze. Ten wybieg trwający zaledwie kilka minut był konieczny ze względu na sternika. Trzeba było zachować pozory i udawać, że pasażer uciekającej łodzi jest nieznany. Na pokładzie „Kaczki” znajdował się kapitan i kilku ludzi z załogi, którzy byli potrzebni do spuszczenia szalupy. Przerażeni wytrzeszczyli oczy na jacht, który tak nagle ukazał się ich oczom. — Co to była za łódka, która przed chwilą odbiła od burty waszego statku? — spytał krótko Herman. — Łódka? — kapitan „Kaczki” udawał zdziwionego. — Nie wiem nic o żadnej łódce. — Opuściła wasz statek przed niespełna trzema minutami. — Chyba ci się śniło. — A ty uważasz nas za głupców. Załatwmy to krótko, bo nie mamy czasu. Nie chcesz nam wyjaśnić, co ma znaczyć ta odpływająca łódka, co czyni tę sprawę jeszcze bardziej podejrzaną. Kapitan „Lindsaya” jest odpowiedzialny za wszystko, co dzieje się na obu statkach. Ponieważ go oszukujesz, podejmie za nią pościg. Odpływamy! Jacht zdawał się tylko czekać na ten rozkaz i natychmiast oddalił się od „Kaczki”. Twarz Lindsaya promieniała radością. Jak dziecko cieszył się z tego, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Włączono reflektory, aby obszukać morze. Wszyscy stali przy relingu i z napięciem wpatrywali się w stożek świetlny przesuwający się po wodzie. Wtem pojawiła się czarna plama! Ludzie na „Kaczce” przyglądali się z mieszanymi uczuciami poczynaniom obcych. Już sam fakt, że zauważyli odpływającą łódkę stanowił dla nich wystarczającą zagadkę, lecz dopiero niewiarygodna szybkość, z jaką następowały wydarzenia, wprawiła ich w absolutne osłupienie. Nie tyle zaskoczony, co zdruzgotany był przede wszystkim Ibrahim, kiedy zauważył, że jego ucieczka została odkryta. Jak to było możliwe? Czy kapitan go zdradził? Poza nim nikomu nie mówił o swoich zamiarach. Ten łotr! Na myśl, że ktoś inny mógłby wobec niego postąpić wiarołomnie i przyczynić się do jego nieszczęścia, Ibrahimem owładnęła straszliwa wściekłość. A teraz ten stożek świetlny, który zdradza położenie jego łódki i którego w żaden sposób nie może ominąć! Ani najstraszliwsze obelgi, ani najgorętsze obietnice, jakimi próbował zachęcić swoich dwóch wioślarzy do większego wysiłku nie mogły już zmienić faktu, że jacht wkrótce go dopędzi. W duszę Ibrahima powoli wkradło się zwątpienie. Na jachcie lorda Lindsaya panował natomiast ogromny entuzjazm. Statek posuwał się szybko do przodu i coraz bardziej zbliżał się do zbiega. Już dało się rozpoznać na łódce trzy postacie: dwóch wioślarzy, których tułowia zginały się miarowo ku przodowi, po czym odchylały do tyłu i Ibrahima, który zachowywał się jak szaleniec; popędzając wioślarzy wymachiwał ramionami, jakby to były skrzydła wiatraka. Pogoń była coraz bliżej. Wioślarze widzieli daremność swoich wysiłków i przestali wiosłować. Po co przeciwstawiać się nieuchronnemu zrządzeniu losu? Przecież to kismet sprawił, że obcy ich dogonili. Na jachcie maszyny przestały pracować i statek zatrzymał się w odległości około dziesięciu długości łódek od upragnionego celu. Ludzie na „Lindsayu” widzieli, jak Ibrahim schylił się i z dna szalupy podniósł jakiś przedmiot, po czym z przeraźliwie szyderczym śmiechem pokazał go ludziom na jachcie. Była to torba podróżna. Zamachnął się silnie z zamiarem wyrzucenia jej w morze, ale nie wziął pod uwagę przytomności umysłu Sama Hawkensa. Traper domyślał się zawartości owej torby: z pewnością kryła ładną sumkę pieniędzy i różne wartościowe przedmioty zbiega. Czy morze miało to wszystko pochłonąć? Przecież rodzina Adlerhorst, której Ibrahim zaszkodził najbardziej, miała prawo do tych rzeczy. Nie namyślając się długo Sam podniósł swoją Liddy i strzelił. Ibrahim upuścił torbę, która potoczyła się na dno łodzi. Ibrahim zachwiał się. Kula trafiła go w lewy łokieć. Ale jego oszołomienie trwało zaledwie jedną chwilę. Jego zdrowa, prawa ręka błyskawicznie sięgnęła do kieszeni, wysunęła się z niej — znów szyderczy śmiech — lekki trzask i śmiertelny wróg rodziny Adlerhorst padł martwy z przestrzeloną głową… * * * Nikt oczywiście nie przewidywał, a tym bardziej życzył sobie takiego zakończenia przygody. Ale nic już nie można było zmienić. Badanie wykazało, że kula Sama trafiła Ibrahima w skroń i spowodowała natychmiastową śmierć. Obaj bracia z nieopisanym uczuciem w sercach podpłynęli do łódki zbiega i stanęli nad ciałem człowieka, który przysporzył ich rodzinie tyle cierpienia, który miał na sumieniu zamordowanie ich ojca i przedwczesną śmierć matki i wraz z derwiszem ponosił odpowiedzialność za wszelki ból, jakiego doznali. Wydawało się, że szyderczy śmiech, z jakim opuścił ten świat zastygł na jego twarzy i wykrzywił ją diabelsko. Herman i Gotfryd z obrzydzeniem odwrócili się od tego widoku. W milczeniu powrócili do „Kaczki”, której załoga nie mogła obserwować zajścia na morzu i z napięciem oczekiwała na rezultat pościgu. Kiedy jacht wreszcie się pojawił i ludzie na „Kaczce” dowiedzieli się o śmierci swojego pasażera, wysłuchali wszystkiego spokojnie, wzruszyli ramionami i rozeszli się do swoich zajęć. Nikt nie żałował zmarłego. — Nie musimy już przenosić derwisza na „Kaczkę”, — odezwał się Herman do Sama. Mały traper potrząsnął w zamyśleniu głową. — Zrobiłbym to mimo wszystko i to od razu, dopóki ciało Ibrahima leży jeszcze, na pokładzie. Po pierwsze zyskamy na jachcie więcej miejsca, bo jest na nim diabelnie ciasno, a po drugie… hm, niech pan tylko pomyśli, jakie to wywrze wrażenie na starym grzeszniku, kiedy przechodząc tędy ujrzy swojego wspólnika martwego! Nie pozbawiałbym łotra tej przyjemności. — Ma pan rację — zgodził się Herman, — ale… — Niech pan nie mówi ale, lecz niech pan idzie do kapitana i załatwi to z nim! I niech pan nie zapomni postraszyć go trochę! Na wszelki wypadek nie zaszkodzi. Kapitan „Kaczki” stał na uboczu, przy relingu. Wolał udawać niemego obserwatora. Herman podszedł do niego i powiedział: — Zachowałeś się wobec nas nieuczciwie. Nie chcemy mieć z tobą nic więcej do czynienia — po czym oddalił się. Kapitana opanował strach. Przerażony zawołał: — To niemożliwe, efendi! Co się teraz z nami stanie? — Mogłeś to sobie wcześniej rozważyć. — Ależ efendi, przecież nie będziesz tak okrutny i nie zostawisz nas, bezradnych na pełnym morzu? Nie dopłynęliśmy jeszcze wystarczająco blisko do brzegu i mogą przeminąć całe dnie, zanim natkniemy się na inny statek. — Nic nie mogę na to poradzić. Kapitan spróbował uciec się do prośby. — Efendi, mylisz się, jeśli sądzisz, że cię oszukałem. Nie mogłem postąpić inaczej. Ten człowiek, który teraz leży martwy był ulubieńcem padyszacha i groził mi gniewem władcy wiernych, jeżeli nie zastosuję się do jego życzeń. — Ale także obiecał sowicie cię wynagrodzić, nieprawda? — śmiał się Herman, który swoich gróźb nie traktował tak bardzo poważnie. Kapitan speszył się. — Nie żądałem tego. Sam mi to zaproponował. — No, dobrze. Przyznaję, że w pewnym sensie działałeś pod przymusem i nie zrealizuję mojej groźby. Tak, doholujemy cię nawet do Stambułu, pod warunkiem, że zgodzisz się na jedną naszą małą prośbę. — Czego ode mnie żądasz? — Na naszym jachcie jest bardzo mało miejsca i nie możemy przechować ciała Ibrahima. Czy nie mógłbyś zatrzymać go na pokładzie do rana? Nie dłużej! Potem możecie oddać je falom. — Chętnie to zrobię. — Oprócz tego mamy więźnia, który bardzo nam przeszkadza. Czy masz może na pokładzie kabinę, lub jakieś pomieszczenie, gdzie byłby bezpieczny? — Pod podkładem jest wystarczająco dużo miejsca. Ale kto go będzie pilnował? — To już nasza sprawa. Wy absolutnie nie musicie zajmować się tym człowiekiem. Spuśćcie jeszcze raz drabinkę, żebyśmy mogli przetransportować naszego więźnia! Podczas gdy kapitan spełniał żądanie Hermana, wyprowadzono derwisza z jego dotychczasowego więzienia. Długa niewola najwyraźniej ani trochę go nie skruszyła, ponieważ kiedy prowadzono go przez pokład, rozglądał się wokół siebie butnie i wyzywająco. Tylko przechodząc obok ciała swojego dawnego kompana zatrzymał się zmieszany. Rozpoznał Ibrahima. — Czy zna pan tego zmarłego? — spytał Herman, który zauważył jak tamten się wzdrygnął. Pytany jakby musiał sobie coś przypomnieć. Najwidoczniej zbił go z tropu pozornie uprzejmy ton Hermana. Wtem krew uderzyła mu do głowy. W słowach Hermana wyczuł przewagę zwycięzcy. — Zabity! — wykrztusił nie odpowiadając na zadane mu pytanie, po czym zaśmiał się jak obłąkany. — Znam to! Bydlę poluje na bydlę! Mocniejsze dusi słabsze! — To wy tak postępujecie! — krzyknął na niego Herman. — Nie my! Ten tutaj sam siebie tak urządził! I znów rozległ się dziki śmiech. — Czy to ma być lekcja poglądowa dla mnie? — Niech pan to rozumie, jak pan chce! W każdym razie koniec z panem! — Gwiżdżę na ten koniec! — wrzasnął zbrodniarz. — Słyszy pan? Gwiżdżę na wszystko, na życie i śmierć, niebo i piekło! To wszystko, wszystko szwindel! Herman odwrócił się od więźnia z dreszczem obrzydzenia i gestem nakazał odprowadzić go. Minutę później dawny derwisz zniknął w luku prowadzącym do ładowni. Na samym dole, pośród przeróżnych skrzyń i rupieci został ponownie skrępowany, położony i przywiązany do ściany, żeby nie mógł się przemieszczać, na przykład tarzając się. Następnie Sam i jego towarzysze, którzy przyprowadzili tu derwisza opuścili ładownię. Luk został zamknięty, a Dick, który przejął wartę, usiadł na zwoju lin. Miał uważać nie tak bardzo na samego derwisza, który bez obcej pomocy absolutnie nie mógłby uciec, co raczej na załogę „Kaczki”, aby się z nim nie próbowała kontaktować. * * * W międzyczasie od wschodu zaczęło świtać i z głębin wyciągnięto linę holowniczą, aby wznowić przerwane połączenie „Kaczki” z jachtem. Gdy nad morzem wzeszło rozżarzone do czerwoności słońce, „Lindsay” ponowił swoją żeglugę, ale wziął kurs już nie na południe, lecz na zachód, w kierunku Bosforu. Wkrótce potem załoga „Kaczki” powierzyła falom ciało swojego pasażera. Odbyło się to w sposób jak najbardziej prozaiczny, odarty z wszelkich cech uroczystości. Nikt z załogi jachtu nie miał ochoty uczestniczyć w tym i tylko niektórzy przypatrywali się z daleka, jak ciało Ibrahima znika wśród fal. Kolejny raz żeglugę przerwało zdarzenie, które wzburzyło wszystkich ogromnie. Zaledwie minęło południe Will Parker przeprawił się na „Kaczkę”, aby zastąpić na warcie swojego przyjaciela Dicka Stone. Łódź, która miała zabrać Dicka z powrotem unosiła się na falach tuż obok łajby, przymocowana do liny holowniczej. Wtem Herman, który stał na rufie zobaczył, jak jego przyjaciele pojawili się na dziobie statku z wszelkimi oznakami zakłopotania. Machali rękami wykrzykując przy tym nazwisko Adlerhorsta. Co się stało? Chcąc nie chcąc musiał udać się na „Kaczkę”. Poprosił brata, aby mu towarzyszył. Przyłączył się do nich także lord Lindsay, ponieważ zwietrzył coś niezwykłego, przy czym nie mogło go zabraknąć. Podpłynęła jolka, ale bez Dicka Stone i wszyscy trzej wsiedli do niej. — Co się stało? — spytał Herman wioślarzy. — Nie wiemy — odparł jeden z nich. — Mister Dick zawołał tylko do nas z góry, że mamy pana przywieźć, ponieważ zdarzyło się coś bardzo ważnego. Dick i Will oczekiwali ich przy relingu. Załoga statku trzymała się nieco z boku i Hermanowi wydawało się, że się czegoś boi. — Mister Adlerhorst — zaczął Dick, — nie może pan być na mnie zły. To nie moja wina. — Co się stało? — Herman próbował się czegoś dowiedzieć. — Kto mógłby się spodziewać czegoś takiego! — mówił dalej Dick, jakby w ogóle nie usłyszał pytania. — Mówcie już! — zniecierpliwił się Herman. — Czy więzień uciekł? — No, — odezwał się Dick, któremu nagle odebrało mowę. — Bogu dzięki! Ale dlaczego jesteście tacy przerażeni? — Nie żyje. Herman von Adlerhorst bez słowa popatrzył na swoich krewnych. Dziś rano Ibrahim, a kilka godzin później derwisz!… Kismet, przeznaczenie? — Jak to się stało? Czy sam…? — No. Został pożarty. — Pożarty? — Yes. Pożarty przez szczury! Herman gapił się z osłupieniem na myśliwego, jakby wątpił w swoje zdrowe zmysły. — Zaprowadźcie nas do ładowni! — rzekł krótko. To, co ujrzał na dole przedstawiało straszliwy widok. Kiedy krępowano tego niebezpiecznego zbrodniarza i przywiązywano do ściany, nikt nie pomyślał o szczurach. Obrzydliwe zwierzęta napadły na bezbronnego i natychmiast pożarły go niemal w całości. Derwisz musiał znieść tortury, jakich nie byłby w stanie wymyślić nawet krwiożerczy wódz Indian. Dick nie mógł usłyszeć jego rozpaczliwego krzyku, ponieważ ładownię od pokładu oddzielały dwa poziomy. Tak więc Florin, późniejszy derwisz Osman, przestępca Bill Newton i rzekomy kupiec Fedor Łomonow zmarł straszliwą śmiercią. Kismet, przeznaczenie? Żaden ziemski sąd nie mógłby wydać okrutniejszego i bardziej sprawiedliwego wyroku, niż ten, który dokonał się sam z siebie w ciszy ładowni. Herman myślał z drżeniem o słowach zbrodniarza, które ten ciskał przed kilkoma godzinami. Ten człowiek, który obchodził się z ludźmi jak z marionetkami, przepełniony nienawiścią i egoizmem, haniebnie przegrał tę ostatnią grę… * * * Młody mężczyzna około trzydziestki siedział przy biurku i pracował. Zapisywał kartkę po kartce i odkładał je. W ten sposób mijały godziny Wreszcie skończył. Howgh brzmiało ostatnie słowo rękopisu zaopatrzone w wytworny zawijas i howgh powiedział także on sam z ulgą odkładając pióro. Następnie odwrócił się i zastygł niczym posąg. Tuż przed nim przycupnęli na sofie trzej mężczyźni, którzy mogli być wytworem jedynie jego wybujałej wyobraźni. Czyżby postacie, którymi zajmował się przez ostatnie tygodnie stały się nagle postaciami z krwi i kości? Ależ nie, to niemożliwe, ponieważ ci trzej w ogóle nie występowali w opowiadaniu, nad którym dopiero co zakończył pracę. Zaskoczony przetarł oczy, ale gromki śmiech dobiegający z sofy przekonał go o tym, że jego zmysły nie mylą go. — Dick Stone, stary szopie, popatrz no na tego żółtodzioba! I coś takiego nazywa siebie westmanem, każe tytułować się Old Shatterhand, jeśli się nie mylę, a nawet nie zauważa, kiedy ktoś podkradnie się do niego w biały dzień, hihihihi! — Sam Hawkens, to naprawdę pan! — zawołał zagadnięty, który powoli przychodził do siebie po przeżytym zaskoczeniu. — A także Dick Stone i Will Parker! To się nazywa radość! Witam serdecznie w niemieckiej ojczyźnie! Podszedł do swoich gości i mocno uścisnął ich dłonie. — Nie w ojczyźnie, sir, lecz w kraju babki, jeśli mogę prosić! Proszę nie zapominać o tym, że jestem Niemcem tylko od strony babki. — Ależ Sam, ciągle jeszcze nie wiem, czy to sen, czy jawa! Jak się tu dostaliście? — Przecież nie przez dziurkę od klucza! — zachichotał traper. — Od jak dawna jesteście tutaj? — Przynajmniej od kwadransa! I mogę panu powiedzieć, że gniewało nas już to długie siedzenie w milczeniu. — Ale dlaczego nie… — Już dobrze! Nie chcieliśmy przeszkadzać w pracy. A poza tym z wielką ciekawością pooglądaliśmy sobie wigwam Old Shatterhanda, hihihihi! Tego lwa, który tak szeroko otwiera swoją paszczę zastrzelił pan chyba w Algierii, jeśli się nie mylę? — Tak. Przecież opowiedziałem wam tę historię o karawanie rabusiów. — A to tygrysie futro pochodzi oczywiście z Cejlonu. Miłe kociątko, to trzeba przyznać! — Zostawcie teraz te rzeczy! Zajmiemy się nimi później. Możecie sobie chyba wyobrazić, jaki jestem ciekawy, co u was słychać. — Nie będę już pana wystawiał na większe tortury oczekiwania. Te dwa dryblasy, żółtodzioby, które z takim zachwytem gapią się na pana, są temu winne, że jesteśmy tutaj. Tak się za panem stęskniły, jak myśliwy za fajeczką i tytoniem więc poddałem się ich prośbie i przyszedłem z nimi do pana, jeśli się nie mylę. Przynosimy pozdrowienia od Winnetou, wodza Apaczów, dalej od Old Firehanda, wielkiego myśliwego, wreszcie od Dawida Lindsaya, angielskiego lorda… — Co? Spotkaliście Lindsaya? To zdumiewające! Gdzie i kiedy widzieliście go? — Już dość dawno. Gdzie? Nad Colorado! A całkiem niedawno nad Morzem Czarnym zaraz po naszym powrocie z Syberii, jeśli się nie mylę. — Sybe… — Nieprawdaż, to się nazywa cała dynia pełna nowości, hihihihi! — Wy na Syberii! Nie do wiary! — A mimo to prawdziwe — uzupełnił Sam z uśmiechem. — Wy na Syberii! — powtórzył Old Shatterhand cicho. — Nigdy nie sądziłem, że to będzie możliwe. — Dlaczego? Nie spodziewałby się pan po nas, że poradzimy sobie w tym kraju? — Nie rozumiecie przecież po rosyjsku. — Kto panu to powiedział? — No, chyba nie twierdzi pan… — Oczywiście, że twierdzę! Powiedz no, Will, czy nie mówiłem wyśmienitą ruszczyzną? — Hm, skąd mam to wiedzieć? Przecież nie rozumiałem twojego szwargotania. — Zaniknij dziób, jeśli nie masz nic mądrzejszego do powiedzenia! — Skoro tak ci na tym zależy, to przyznam, że zawsze wyglądało na to, jak gdyby wszyscy dobrze cię rozumieli. W każdym razie zawsze osiągnąłeś to, co chciałeś. — Czy pan słyszy, mister Shatterhand? — chełpił się Sam. — Sam Hawkens i rosyjski! Jednak zdarzają się cuda na tym świecie! Chyba nie opowiadacie mi kłamstw wielkich jak niedźwiedzie, mister Sam? — Ani mi to w głowie. Niedźwiedzia zatrzymałbym dla siebie, gdyby się taki znajdował gdzieś blisko, hihihihi! — I podróżowaliście cały czas jako amerykańscy myśliwi? — Rozumie się. — Także tutaj, w Niemczech? — Dlaczego nie? Kiedy ludzie zatrzymywali się na ulicy, a chłopcy biegli za nami, to dla syna mojej matki było to śmieszne. — Sam, proszę pozwolić, że usiądę! Już wasza Syberia stanowiła dla mnie ogromne zaskoczenie, a cóż dopiero pańska znajomość rosyjskiego! — Egad! Jeżeli ta odrobina, którą panu opowiedzieliśmy tak na pana podziałała, co będzie, kiedy dowie się pan reszty? Ale niech pan pokaże, co pan tam napisał! Nie czekając na pozwolenie Sam wziął z biurka stertę zapisanych arkuszy i rzucił okiem na pierwszą kartkę. — Kapitan Kajman. Hm, to przecież stara historia i niemal zupełnie nieprawdziwa. Żeby przynajmniej nasza trójka tam występowała! Niech pan to wyrzuci do kosza, mister Shatterhand! — Co pan wyprawia! Całe tygodnie poświęciłem na to opowiadanie. — Powtarzam panu, proszę to wyrzucić do kosza! Opowiem panu inną historię, która jest całkiem do rzeczy, hihihihi! Czy chce pan tę rzecz wydrukować? — Oczywiście. — Ile to będzie stron? — Liczę, że około trzysta. — Pshaw! Nie więcej? — Sam udawał pogardę. — Dam panu lasso, które będzie przynajmniej cztery razy dłuższe i będzie pan potrzebował miesięcy, nie tygodni, aby je zwinąć, jeśli się nie mylę. Mówiąc to Sam przekartkował rękopis i jego wzrok spoczął na ostatnich linijkach ostatniej strony. — Ach, tu mamy koniec. „Syn prerii kocha swobodę i światło gwiazd. Apacz ułoży się pośród traw i nakryje chmurami z nieba, tak jak od najmłodszych lat czynią to dzieci jego ludu. Howgh!” Kto to mówi? Ach tak, przecież jest tu napisane! Oczywiście Winnetou. Hm! Wyrażone całkiem nieźle. Elegancko i tak poetycznie! Will Parker nie mógł już dłużej wytrzymać i wtrącił się znienacka. — Co ty wiesz o poezji? Tyle, ile grizzly o robótkach ręcznych — filetach! — Filety? — twarz Sama stanowiła jeden wielki znak zapytania. — Niech mnie pożre grizzly, i to na miejscu, jeśli potrafię powiedzieć, co to jest. Znam filety wołowe i wieprzowe. Ale to się je, jeśli się nie mylę. — Widzisz, że nie wiesz? I ten człowiek chce się wypowiadać na temat poezji! — Co ma do tego twój filet? Atak przy okazji, mister Shatterhand, nie miałbym nic przeciwko porządnemu filetowi. Ale pieczeń musiałaby ważyć te swoje sześć do ośmiu funtów, hihihihi! — Zobaczę, co da się zrobić w tym względzie, — roześmiał się jego przyjaciel. — Rozgośćcie się, a ja wydam tymczasem stosowne polecenia! W chwilę później wszyscy czterej siedzieli dookoła stołu i zajadali z dużym apetytem. Goście nie usiedli jednak wygodnie. Tak samo jak na prerii nie zdejmowali swoich skórzanych kurtek, a między kolanami trzymali nieodłączne strzelby. A potem przy piwie i cygarach rozpoczęły się opowieści. Niemiecki pisarz słuchał z najwyższą uwagą, a godziny mijały jak błyskawica. Minęła północ, kiedy Sam podniósł się z miejsca. — Stop, mister Shatterhand! Na tym dzisiaj zakończymy. Jutro też jest dzień. — Ma pan rację, drogi Samie. Na dzisiaj wystarczy. Zaprowadzę was pod „Białe jagnię”, ponieważ moje małe mieszkanie nie jest przygotowane na przyjęcie gości. — Phi! — mały traper patrzył z otwartymi ustami na gospodarza. — Pan na pewno chce nas upchnąć w jakimś kamiennym pudle, któremu nadaje pan piękne miano hotelu. Nic z tego nie będzie, jeśli się nie mylę. — Ale gdzie ja was mogę umieścić? — Człowieku, przyjacielu, żółtodziobie, jeszcze pan pyta? Jak już zauważyłem, ma pan przecież obok domu ogród. Nie jest wprawdzie duży, ale wystarczy na jedną, lub dwie noce, jeśli się nie mylę. Rzucił szelmowskie spojrzenie na swojego młodego przyjaciela i mówił dalej: — Syn prerii kocha swobodę i światło gwiazd. Apacz ułoży się pośród traw i nakryje chmurami z nieba, tak jak od najmłodszych lat czynią to dzieci jego ludu. Howgh! Co powiedziawszy sztywno pomaszerował na swoich sierpowatych nóżkach do drzwi, a za nim Dick i Will. Old Shatterhand patrzył za nimi śmiejąc się, a w jego oczach tliła się tęsknota. * * * Na południowym krańcu Laramie–Plains w stanie Wyoming, oddzielone od koryta Medicine Bow River jedynie gęstym pasem zarośli, płonęło niewielkie ognisko. Był łagodny wieczór późnego lata. Ognisko podsycane było sposobem indiańskim, tak że nie dawało płomienia widocznego z daleka, który mógłby zdradzić obecność trzech myśliwych. Myśliwi wypoczywali sobie spokojnie w zielonej kryjówce. Spożyli właśnie swój wieczorny posiłek, sarni udziec pieczony na rożnie i wyciągnęli się na kocach. Dookoła panowała głęboka cisza. Tylko dwa konie i muł przywiązane nieopodal jeźdźców stuknęły czasem kopytami lub z szelestem skubały liście z krzaków. Jeden z myśliwych podniósł się na posłaniu. — Dick, pamiętasz, jak przed prawie rokiem siedzieliśmy na skałach obok kryjówki „biednych ludzi”? Tam, w tym dalekim kraju zwanym Syberią? — Wydaje mi się, że nie zapomniałem o tym — mruknął pytany. — Wtedy martwiliśmy się tym, że nie mogliśmy zapolować na bizony i musieliśmy opuścić łowy mustangów. — Tak było, tak było — przyznał drugi w zamyśleniu i z szelmowskim spojrzeniem rzuconym na trzeciego w tym towarzystwie dodał: — Gdybym nazywał się Sam Hawkens, powiedziałbym:… jeśli się nie mylę! Wtem wyśmiewany, który milczał do tej pory, porwał się ze swojej derki. Jego małe oczka rzucały gniewne błyskawice na obu żółtodziobów. — Wy przeklęte hycle! Odkąd wysunęliście swoje nosy poza granice tego błogosławionego kraju, całkiem zdziczeliście! Nie szanujecie nawet osoby starego Sama Hawkensa i wszystkiego, z czym się ona wiąże. Poczekajcie, już ja was oduczę drwin! Komu to zawdzięczacie, że cali i zdrowi dotarliście z powrotem do domu, do bizonów i mustangów, do Indian, którzy, mam nadzieję, wkrótce zedrą z was skórę, jak to już raz próbowali uczynić z dzielnym Samem Hawkensem, jeśli się nie… Przerwał i przełknął ostatnie słowo. Ten jeden jedyny raz było mu nieprzyjemnie, że dał się złapać na swoim stałym powiedzonku, z powodu którego właśnie został wyśmiany. Ale zorientował się zbyt późno. Pozostali śmiali się już, a kiedy przerwał potok swojej wymowy, śmiali się jeszcze bardziej. To wzmogło jego gniew. — Do kroćset! Natychmiast uspokójcie się, wy dzieciuchy, nic niewarte żartownisie! Co to za pomysł, żeby robić tyle hałasu? Czy chcecie tym wrzaskiem przywabić tu Indian, żeby jeszcze dzisiaj złapali was za czupryny? Śmiech umilkł. Sam westchnął. — Wy dwaj stanowicie prawdziwą plagę! Szkoda, że nie zostawiłem was na Syberii, albo nie podrzuciłem w Niemczech Adlerhorstom. Pozbyłbym się was. Milczał, jak gdyby wyczerpała go ta długa przemowa i tylko patrzył wyzywająco na złajanych towarzyszy. — Hm! — mruknął Dick Stone. — Nie byłoby tak źle — powiedział Will Parker. — Nie byłoby? Co? — zdziwił się Sam. — Nie tak źle? Na zawsze na Syberii? — No — objaśnił Will. — U Adlerhorstów w Niemczech. Nie pamiętasz, stary Samie, co było napisane w liście, który Herman przysłał ci do Rawlins i który dopiero niedawno odebrałeś ze stacji? Ten młody Adle — rhorst odkupił ojcowskie dobra i gospodaruje na nich wraz ze swoją żoną o dziwnym imieniu Cykima. Czy nie myślisz, że znalazłaby się u nich odrobina miejsca, gdzie moglibyśmy się podziać, ja i Dick? — Nie wyobrażaj sobie za dużo, drogi Willu! — burknął Sam Hawkens. — Tych dwoje na pewno was nie potrzebuje. — No to może ten drugi — wtrącił się Dick. — Tak — dodał Will. — Martin von Adlerhorst! On także nabył dobra w Niemczech i mieszka tam ze swoją Almy, „Gołąbkiem z puszczy”. A gdyby i tych dwoje nas nie zechciało, na pewno znaleźlibyśmy schronienie u trzeciego Adlerhorsta, dawnego kozaka Numer Dziesięć, który jest nam naprawdę wdzięczny, nie mniej, niż jego żona Karpala. Herman pisze, że posiadają ładny dom na wsi. — Tak? — wybuchnął Sam, który dotąd spokojnie przysłuchiwał się paplaniu Willa Parkera. — A może popróbowalibyście także u starego Wasylkowicza, który znów siedzi w Petersburgu w swoim pałacu, albo u tego malarza Normana, o którym Herman nam opowiadał, lub u jego przyjaciela Paula, który ożenił się z Lizą von Adlerhorst? A może u Borodów i Dobroniczów, którzy spokrewnieni mieszkają gdzieś tam na wschodzie odkąd Aleksy Boroda, człowiek z rosyjską lutnią i ładna Mila pobrali się? O wy lekkoduchy! Bóg i cały świat mogliby was przyjąć, a stary Sam Hawkens? Co stałoby się z nim? Musiałby sam polować na bizony, sam łapać grizzly, świerszcze i komary. Co? — Nie unoś się tak, Sam! — powiedział Will pojednawczo. — Jesteśmy przecież razem — dodał Dick. — I pozostaniemy razem — dokończył Sam, — jak przystało na nierozłącznych przyjaciół… jeśli się nie mylę, hihihihi!