Marian Brandys Koniec œwiata szwoleżerów Częœć trzecia Ujrzycie bohatery i karły, i wojenniki, i gachy, i dumne, pychš pojęte, i podłe, jako gad liche, i wyniosłe, i groŸne, i ciche, i zbrodnicze, i jako cud: œwięte. Leć! Leć! w puste, w ciemne ulice! Wołajcie, tam Ares goni, Uderzcie o dzwon błyskawice, niech trwogš przez miasto dzwoni! Krzyczcie: do broni!!... St. Wyspiański Noc Listopadowa I Trzecia częœć opowieœci o dawnych gwardzistach napoleońskich rozpoczyna się w godzinach wieczornych 29 listopada 1830 roku. Czas ten zostawił po sobie ogromnš dokumentację rękopiœmiennš i drukowanš. Niezliczone œwiadectwa pamiętnikarskie, doniesienia prasowe i rozsypujšce się ze staroœci akta urzędowe pozwalajš na wypełnienie ważkš treœciš każdego nieomal kwadransa brzemiennej w skutki Nocy listopadowej. W samš natomiast aurę ówczesnych zdarzeń wprowadza najlepiej spacer po warszawskich Łazienkach. Trzeba tylko, żeby pogoda była równie chmurna i mglista jak w relacjach o tamtym wieczorze, kiedy to "zmierzch i noc prawie bez przedziału w jeden moment przepadły". Trzeba też zaraz po przejœciu przez bramę łazienkowskš skierować się nad północny staw parku, gdzie na zapleczu białego pałacu króla Stanisława Augusta stojš brudnożółte koszary Szkoły Podchoršżych Piechoty z lat kongresowych. Widok tego gniazda spisku powstańczego wystarcza do wprowadzenia w ruch teatru wyobraŸni. ...I tejże chwili samej wpada Wysocki Piotr do korytarza, od prawej biegnšc strony. Ku drzwiom œrodkowym prosto bieży; płaszcz wielki kryje go po oczy; biegnie - drzwi pchnšł do sali; dobył szpady - i tš koło zatoczy... Dopiero w nastrojowej scenerii Łazienek - między dawnš Podchoršżówkš, pomnikiem króla Jana III i wysokš kępš zieleni osłaniajšcš pałac Belwederski - nabierajš właœciwej melodii antyczno-szopkowe strofy dramatu Wyspiańskiego i można naprawdę wczuć się w atmosferę tamtych historycznych chwil: w bohaterskš determinację podporucznika Piotra Wysockiego, zrywajšcego wezwaniem do walki wykłady w Szkole Podchoršżych; w dławišcš niecierpliwoœć cywilnych spiskowców, czekajšcych pod wodzš dziennikarza poety Ludwika Nabielaka przy pomniku Sobieskiego na hasło do uderzenia na Belweder; w panicznš bieganine zamachowców po ciemnym parku, wywołanš nieudolnym podpaleniem browaru na Solcu przez podchoršżego Tylskiego i wynikłym stšd przedwczesnym alarmem wart pożarowych cesarzewicza; w całe szaleńcze ryzyko rewolucyjnego przedsięwzięcia, podejmowanego "z odwagš mężów i rozwagš dzieci" przez garstkę młodych desperatów w jednym z najczujniej strzeżonych miejsc kongresowej Europy. Wysocki z Nocy Listopadowej - w całkowitej zresztš zgodzie z prawdš historycznš - takie zadania stawia przed oddziałkiem stu szeœćdziesięciu podchoršżych: ...Dostajecie do działania częœć lwiš: trza rozbroić trzy pułki ułanów, most zajšć, omylić straże... W ogrodzie koło mostu-posšgu, jest młodych umówionych szesnastu; wszystko z uniwersytetu studenty i literaci. Tym trza dać broń i drogę do pałacu pokazać; dwóch przydzielę i sam ich wyznaczę; oni majš pochwycić Ksišżęcia, gdyby zechciał ogrodem uciekać. Tylko paru podchoršżych (liczby podawane przez kronikarzy powstania wahajš się od dwóch do pięciu) towarzyszyło grupie redaktora Nabielaka w natarciu na Belweder. Członek i dziejopis sprzysiężenia Maurycy Mochnacki utrzymuje, iż Wysocki zlecił to najważniejsze zadanie cywilom, ponieważ nie chciał mieszać wojska w bezpoœredni zamach na naczelnego wodza. Ale to się dziwnie nie zgadza z tym, co wiemy o postawie Wysockiego w okresie spisku koronacyjnego z poprzedniego roku. Sam naczelnik powstania tłumaczył wyłšczenie podchoršżych z akcji belwederskiej w sposób bardziej przekonywujšcy: po prostu nie mógł sobie pozwolić na rozdrabnianie sił wojskowych, potrzebnych do zaatakowania koszar nieprzyjacielskiej jazdy. Za osobliwy zbieg okolicznoœci uznać wypada, że szturm na rezydencję wielkiego księcia Konstantego wyszedł spod łazienkowskiego posšgu Sobieskiego. Dziwnie układajš się niekiedy losy polskich pomników historycznych. Zwłaszcza w Warszawie. Pomnik-most na północnej granicy Łazienek powstał w roku 1788. Uczcił nim swego wielkiego poprzednika ostatni król Rzeczypospolitej Stanisław August Poniatowski. Zazwyczaj tłumaczy się tę fundację szczególnym sentymentem króla salonowca do króla wojownika. W tym jednak konkretnym wypadku decydujšcš rolę odegrały względy propagandowo-polityczne. Stanisławowi Augustowi chodziło przede wszystkim o to, aby ożywieniem pamięci o zwycięzcy spod Wiednia zmobilizować duchowo swych ziomków do bardzo wówczas w Polsce niepopularnej wojny przeciwko Turcji u boku Najjaœniejszej Gwarantki Katarzyny II. Jednym z celów wojny rosyjsko-tureckiej miało być odbudowanie cesarstwa greckiego ze stolicš w Konstantynopolu i osadzenie na starożytnym tronie bazyleusów młodszego wnuka Katarzyny - Konstantego. Ponieważ sojusznicza nadgorliwoœć Stanisława Augusta nie cieszyła się poparciem polskiego społeczeństwa, warszawskie obchody "ku czci Jana III" przebiegały w atmosferze ironicznej dezaprobaty. W tym czasie, kiedy na łazienkowskim pomniku wypisywano obraŸliwe dla króla fundatora rymowane życzenia, aby Jaœ ożył, a Staœ się położył"* (autorem tych wierszyków był podobno młodziutki ksišżę Aleksander Sapieha-Kodeński - póŸniejszy protektor pułku szwoleżerów) - ambitna caryca petersburska zmuszała swego dziewięcioletniego wnuka do obkuwania się greki, a na stałego towarzysza zabaw i honorowego adiutanta przydzieliła mu syna osiadłej w Rosji rodziny greckich emigrantów: małego Demetriusa Kurutę, który w przyszłoœci miał asystować swemu cesarskiemu rówieœnikowi w tryumfalnym wjeŸdzie do Konstantynopola. Ale Katarzynie nie udało się doprowadzić do pomyœlnego skutku swoich dalekosiężnych zamierzeń. W dwadzieœcia siedem lat póŸniej niedoszły cesarz Wschodu i jego grecki adiutant zamiast do Konstantynopola odbyli wjazd do Warszawy, gdzie - na nieszczęœcie dla Polaków - mieli się zagospodarować na czas dłuższy. Zruszczony Grek generał-adiutant Dymitr Kuruta upamiętnił się w historii kongresowej Polski jako główny filar szpiegowsko-żandarmskich rzšdów konstantynowskich. Jego kulfoniaste dopiski w języku francuskim na raportach Mackrottów i Schleya jeszcze dzisiaj można oglšdać w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie. Kres nieprawoœciom pana i sługi położył dopiero kamienny Sobieski, wkraczajšc na scenę dziejów jak molierowski Posšg Komandora. Niepomny swoich założeń Jan III z Łazienek udzielił królewskiego błogosławieństwa zamachowi belwederczyków. * Przy przeglšdaniu materiałów kronikarskich, przedstawiajšcych historyczne wydarzenia 29 listopada 1830 roku, odnosi się wrażenie, że dla przeciętnego warszawianina wybuch powstania był zupełnym zaskoczeniem. A przecież z tych samych Ÿródeł wiadomo, że już od pierwszych dni sierpnia stolica Królestwa żyła jakby na wulkanie. Ledwie ludzie zdšżyli ochłonšć z podniecenia, wywołanego doniesieniami o zwycięstwie rewolucji Lipcowej we Francji, kiedy napływać poczęły nowe poruszajšce wiadomoœci o powstaniu narodowym w Belgii. Casus belgijski wykazywał jeszcze więcej podobieństw do sytuacji polskiej, gdyż Belgowie podnieœli bunt przeciwko władzy obcego króla, narzuconej im przez kongres wiedeński. Czyż trzeba tłumaczyć, że tego rodzaju inspiracje musiały natrafiać na podatny grunt w kongresowej Polsce? W Warszawie z dnia na dzień mnożyły się oznaki rewolucyjnych nastrojów: w wojsku, na uniwersytecie i wœród pospólstwa. Prasa zręcznie przemycała w swoich publikacjach najbardziej podniecajšce wiadomoœci z krajów objętych "poruszeniami". Na murach reprezentacyjnych gmachów pojawiały się zuchwałe napisy i rysunki, godzšce w szczególnie niepopularne osobistoœci z kół rzšdowych. ("Za granicš rozruchy i tylko Polacy sš gnuœni. Żšdajcie zniesienia kwaterunku. Należy wywieszać Newachowicza, Lubeckiego, Rożnieckiego, Haukego"... itp.) Rzemieœlnicy i wyrobnicy protestowali strajkami przeciwko nieludzkim warunkom pracy i wyzyskowi. Przechodniom na ulicach wciskano do ršk buntownicze ulotki. Publicznoœć w teatrach szalała z entuzjazmu, ilekroć ze sceny padło słowo "Paryż". Znany kupiec warszawski Seydel, indagowany przez wiceprezydenta Lubowidzkiego, ostrzegał go, że "i na Warszawę przyjdzie kolej rewolucyi gminu". Tajna policja różnych maœci dwoiła się i troiła (w sensie dosłownym i przenoœnym), bijšc rekordy nadczujnoœci i nadgorliwoœci. W pałacu Brhlowskim i w pałacu Kazimierzowskim, pod zwierzchnim nadzorem generała Rożnieckiego przesłuchiwano młodzież, podejrzewanš o przynależnoœć do spisków rewolucyjnych. W połowie paŸdziernika - po uprzednim wyprzedaniu się ze wszystkich nieruchomoœci - wyniósł się nagle z Warszawy na stały pobyt do Petersburga, nękany już od dłuższego czasu obietnicami szubienicy, znienawidzony dzierżawca monopoli "żyd" Leon Newachowicz. W kilka tygodni póŸniej (dokładnie na dwa dni przed powstaniem) równie raptownie zniknšł z warszawskiego horyzontu "pan senator" Nowosilcow. Ta ucieczka szczurów z zagrożonego okrętu nie mogła pozostać nie zauważona. W salonach i kawiarniach zaręczano sobie najsolenniej, że "na dniach coœ musi wybuchnšć". A jednoczeœnie, jak to bywa w przededniu wydarzeń kataklicznych, ludzie byli najgłębiej przekonani, że wszystko jakoœ się ułoży i do żadnego wybuchu nie dojdzie. Najbardziej zaskoczony powstaniem był chyba sam wielki ksišżę Konstanty. Napad "oddziału narodowej zemsty" na Belweder wyrwał "Jego Cesarzewiczowskš Moœć" z głębokiego snu poobiedniego. Odziany tylko w szlafrok, rozdygotany ze strachu ("w godzinę jeszcze potem drżał jak liœć, a wsiadajšcemu na konia musiano nogę w strzemię zakładać") - naczelny wódz armii i wielkorzšdca Królestwa jedynie dzięki przytomnoœci umysłu zaufanego kamerdynera zdołał uniknšć œmierci czy w najlepszym razie niewoli. Odpowiedzialnoœciš za to nieprawdopodobne zaskoczenie we własnym domu nie mógł Konstanty żadnš miarš obcišżać policji. Robiła wszystko, co do niej należało, nawet znacznie więcej. Przez całš jesień roku 1830 aż po dzień wybuchu insurekcji niedoszły autokrator Bizancjum był zasypywany z różnych stron prawdziwymi i fałszywymi doniesieniami o buntowniczych knowaniach spisków wojskowo-akademickich. W chwili napadu na rezydencję leżał na jego biurku dostarczony kilka godzin wczeœniej raport naczelnika kontrpolicji Mateusza Schleya, odkrywajšcy cały plan powstania z dokładnym oznaczeniem terminu jego wybuchu. W belwederskim przedpokoju czekali na przebudzenie się zwierzchnika dwaj inni delatorzy wysokiej rangi: nadworny koniuszy i rajfur wielkiego księcia, pogardzany nawet przez swoich rosyjskich "dieńszczyków" generał-adiutant Gendre oraz zasłużony w przeœladowaniu warszawskich patriotów wiceprezydent policmajster Mateusz Lubowidzki. Ci dwaj czujni strażnicy cesarsko-królewskiego ładu przybyli do Belwederu właœnie po to, by ze swej strony potwierdzić w całej rozcišgłoœci alarmujšce rewelacje Schleya. Ale Konstanty nie zdšżył już od nich tego potwierdzenia odebrać, gdyż musiał kryć się (na strychu czy też wœród fraucymeru żony) przed garstkš uzbrojonych studentów, poetów i podchoršżych. Czujni donosiciele otrzymali za swš gorliwoœć zapłatę innš, niż oczekiwali. Gendre od razu zginšł z ršk powstańców. Lubowidzki - trzynaœcie razy przeszyty bagnetami upadł pod drzwiami cesarzewicza na pozór tak ciężko ranny, że w poœpiechu uznano go za zabitego (w wyniku tej pomyłki wiceprezydent uszedł z życiem z opałów belwederskich i wkrótce potem stał się Ÿródłem poważnych kłopotów dla niektórych bohaterów niniejszej opowieœci). Zdaniem historyka Wacława Tokarza - najlepszego chyba znawcy spraw listopadowych - rzeczywistych przyczyn zaskoczenia Konstantego trzeba by szukać w skomplikowanej kabale polityczno-osobistej, w którš uwikłała go historia w miesišcach poprzedzajšcych wybuch powstania. Cesarz Mikołaj I - nie na żarty przestraszony rewolucyjnymi wypadkami we Francji i w Belgii oraz napiętš atmosferš w Królestwie Polskim - zdecydował się po raz pierwszy wystšpić w roli "żandarma Europy" i wszczšł przygotowania do wyprawy interwencyjnej przeciwko buntownikom wyłamujšcym się ze Œwiętego Przymierza. Plan cesarza-króla przewidywał wysłanie na pacyfikację Zachodu dwustu tysięcy żołnierzy rosyjskich oraz całej armii polskiej. Odwody wojsk cesarskich miały na czas wyprawy usadowić się w ogołoconym z polskich załóg Królestwie i swojš tam obecnoœciš przyczyniać się do tłumienia w zarodku ewentualnych niepokojów. Naczelnš komendę nad majšcš udać się na zachód rosyjsko-polskš krucjatš antyrewolucyjnš cesarz-król zamierzał powierzyć Konstantemu. Ale wielki ksišżę bronił się rozpaczliwie przed tym wyróżnieniem, słusznie podejrzewajšc, że Mikołajowi zależało przede wszystkim na pozbyciu się go z Warszawy i odebraniu mu udzielonej władzy w Królestwie. Poza tym "baletmistrz z placu Saskiego" wcale nie ukrywał, że wojna nie była jego żywiołem. Polski adiutant Konstantego Władysław Zamoyski wspomina zabawnš reakcję swego szefa na pierwsze wieœci o zamierzonej wyprawie. "Raz, gdy jako służbowy siedziałem przy w. xięciu u nielicznego jak zwykle stołu, poczšł wychwalać nasze wojsko, że jest tak wyćwiczone i tak we wszystko opatrzone, czego do wojny potrzeba, że mogłoby z dnia na dzień do boju wyruszyć. Potem się zajšknšł i rzekł: >>Jednego temu wojsku brakuje... wodza, bo co do mnie, nie jestem stworzony do wojny. Padam do nóg; to nie moja rzecz<<. Xiężna Łowicka przerwała, mówišc do mnie: >>W. xišżę żartuje<<. A on na to: >>Wcale nie żartuję, nie jestem stworzony do wojny<<. Starał się tedy odwlekać jak najdłużej mobilizację podlegajšcej mu armii, a jednoczeœnie utwierdzać cesarza-króla w mniemaniu, iż w Warszawie panuje niczym nie zmšcony spokój, wobec czego sprowadzanie tam cesarskich wojsk jest najzupełniej zbędne. W tym duchu pisywał raporty do Petersburga, zamazujšc w nich prawdziwy obraz rzeczywistoœci. Poczštkowo czynił to jednak wyłšcznie na użytek brata. Sam nie ustawał w czujnym tropieniu wywrotowych spisków. Nadal powiększał siły liczebne różnych rodzajów swojej policji, nadal jednym policjantom nakazywał œledzenie i kontrolowanie innych policjantów, nadal wczytywał się pilnie w "adiustowane" przez generała Kurutę meldunki i donosy. Sytuacja uległa zasadniczej zmianie dopiero w paŸdzierniku 1830 roku, kiedy to "sekretna kontrpolicja" Schleya przyczyniła się do zdemaskowania prowokatorskiego "spisku" specjalnie zainscenizowanego przez generała Rożnieckiego dla odwrócenia uwagi władz od kompromitujšcych go afer łapowniczych w Komisji Kwaterunkowej*. (* Warszawska "Komisja Kwaternicza", zajmujšca się sprawami kwaterunku dla wojska, stała się siedliskiem wręcz niebywałych przekupstw i nadużyć od chwili, gdy prezesurę jej powierzono generałowi Rożnieckiemu, a członkami jej zostali generałowie Kuruta, Gendre i Lewiński oraz firmujšcy całš imprezę ławnik miejski Czarnecki. Jednym z drobnych przykładów gospodarki tej instytucji społecznej może być fakt, że generał Kuruta chociaż zajmował obszerne apartamenty służbowe w Belwederze i w pałacu Brhlowskim, pobierał z funduszów komisji "na kwaterę" złp. 60.000, generał Lewiński, któremu przydzielono cały pałac Kossakowskich, czerpał z kasy kwaterunkowej 50.000 złp, Gendre - 40.000 złp., Rożniecki - 60.000 złp. Kiedy wieœci o nadużyciach doszły do wiadomoœci wielkiego księcia Konstantego, rozkazał natychmiast radzie administracyjnej wyznaczyć specjalnš deputację œledczš, złożonš z ludzi "gorliwych i zdatnych". Wkrótce po wszczęciu dochodzeń zastrzelił się najłatwiejszy do zaatakowania członek Komisji Kwaterunkowej ławnik Czarnecki. Nic więc dziwnego, że pozostali członkowie komisji, a zwłaszcza jej prezes, robili wszystko, aby odwrócić uwagę Konstantego od tej sprawy.) Głęboko dotknięty oszukańczš mistyfikacjš swego głównego żandarma, najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych i porzšdkowych Królestwa w jednej chwili utracił całkowicie zaufanie do wszystkich informatorów policyjnych i w rezultacie sam uwierzył w to, o czym od dłuższego czasu starał się przekonać petersburskiego brata, że niebezpieczeństwo polskiej rewolucji istniało tylko w wyobraŸni policji. Kiedy na krótko przed powstaniem Rożniecki alarmował Belweder coraz groŸniejszymi meldunkami o przygotowaniach powstańczych, Konstanty odprawił go gniewnymi słowami (cytuję za Wacławem Tokarzem): "Tyle razy od dwóch miesięcy donosicie mi o dniach i godzinach przeznaczonych do wybuchu, że na koniec widzę się zmuszony do odmawiania wszelkiej wiary tym doniesieniom". Na osłabienie czujnoœci cesarzewicza wpływał także naczelnik innej agendy jego tajnej policji, rosyjski pułkownik Sass, nienawidzšcy Rożnieckiego i nastawiony do niego zdecydowanie nieufnie. "Pułkownik Sass - wspomina Władysław Zamoyski - narzekał na donosy Rożnieckiego, dowodzšc, że on te mniemane spiski sam tworzy, by u w.xięcia wyzyskiwać coraz więcej ufnoœci i pieniędzy. Rozwodził się nad niepodobieństwem wybuchu. Nie przypuszczał, aby Polacy, tak ojczyznę miłujšcy, mogli jš sami zabijać, kiedyby im wystarczyło tylko trwać, żeby się wszystkiego doczekać. W mniemaniu, że Polacy tylko za zgodš Rosyi mogš odzyskać zabrane prowincye, mówił w.xięciu: >>Oni wszyscy chcš niepodległoœci i dlatego właœnie terazby powstania nie chcieli; waryatami nie sš<<". Doœć dwuznaczne stanowisko zajmował w tym czasie osławiony "komisarz cesarski", upamiętniony w Dziadach Mickiewicza. "Pan Nowosilcow rozpaczał nad zaœlepieniem w. xięcia [...] i wraz z Rożnieckim i Lubowidzkim nastawali [...] na niego, aby przedsięwzišł potrzebne kroki przeciwko wybuchowi powstania - pisze zadomowiony w Belwederze Zamoyski. - Gdy w. xišżę upornie się temu przeciwił, Nowosilcow oznajmił mu, że pozostać nie chce w Warszawie i w rzeczy samej tego dnia wyjechał do Wilna". Z drugiej jednak strony ze Ÿródła równie miarodajnego wiadomo, że nieodgadniony w swoich prowokatorskich zamysłach "pan senator" aż do chwili swego nagłego wyjazdu z Warszawy naszeptywał bezustannie w pańskie ucho, że "do wybuchnienia należy dopuœcić, bo to ułatwi poznanie, kto jest przyjacielem a kto wrogiem". Radykalny zwrot w nastawieniu warszawskiego wielkorzšdcy zatrwożył tych wszystkich, którzy pragnęli oszczędzić Królestwu gwałtownych wstrzšœnień politycznych i społecznych. "Złagodnienia" Konstantego nie pochwalali nawet ludzie cieszšcy się skšdinšd opiniš nieskazitelnych patriotów polskich. "Szczególny dopust Boży - zżymał się na cesarzewicza zaprzyjaŸniony z rodzinš Łubieńskich pamiętnikarz generał Franciszek Paszkowski - przez piętnaœcie lat swoich rzšdów ufał tylko swoim szpiegom, w stanowczej chwili im właœnie nie dowierza". A pogromca "kotów"* (* Takim epitetem okreœlał w swej korespondencji zauszników wielkiego księcia Konstantego generał-poeta Franciszek Morawski.) stołecznych - "człowiek-Polska" Julian Ursyn Niemcewicz odnotowywał na goršco w swoim dzienniku: "Przebóg, co za różnica. Niedawno za to, że się zawišzywano na utrzymanie narodowoœci, że niektórzy rozmawiali ze spiskowymi Moskalami - więzienia, męczarnie, Sšdy Sejmowe i kary. Dziœ, gdy obłškani grożš powstaniem i œmierciš wszystko się na zapomnieniu i przytłumieniu kończy". Ale przerzucajšcy się z jednej ostatecznoœci w drugš despota belwederski nie był jedynym warszawskim informatorem cesarza-króla. Znakomitš przeciwwagę sztucznie łagodzonych raportów Konstantego stanowiły poufne opinie przekazywane Mikołajowi przez jednego z najlepiej zorientowanych polityków polskich. "Ze Ÿródeł rosyjskich wiemy - pisze Wacław Tokarz - że ks. Lubecki [...] cišgle w swych raportach konfidencjonalnych komunikował Cesarzowi szczere i otwarte szczegóły o stanie rzeczy, co kazało przewidywać w bliskiej przyszłoœci nieuniknionš katastrofę; miał on również podsuwać projekt przyœpieszania okupacji Królestwa przez wojsko rosyjskie". Widać z tego, że energiczny kniazik nie cofał się przed żadnym ze œrodków mogšcych zabezpieczyć niezakłócone funkcjonowanie systemu jego reform gospodarczych, poważnie zagrożonych "rewolucyš gminu". Œrodek, na który się decydował w danym wypadku, był wyjštkowo kosztowny, gdyż rzšd warszawski miał ponosić wszystkie ciężary zwišzane z pobytem wojsk cesarskich w Królestwie - co w praktyce równałoby się koniecznoœci przedterminowego zwrotu całej pożyczki uzyskanej z Petersburga na stworzenie Banku Polskiego. Ostrzeżenia Lubeckiego musiały być bardzo na rękę Mikołajowi i nie zostały przez niego zlekceważone. Skutki tego wkrótce nastšpiły. W poczštkach listopada - w wyniku dwóch niemal równoczesnych denuncjacji: podchoršżego Tomasza Zagrabińskiego (do gen. Kuruty) i akademika Franciszka Kruszelnickiego (do wiceprezydenta Lubowidzkiego) - warszawska policja wpadła na trop szeroko rozgałęzionego sprzysiężenia powstańczego, tym razem już bynajmniej niefikcyjnego. Dowiedziano się najpierw, że czterej niecierpliwi podoficerowie strzelców pieszych: Mazowiecki, Dutkiewicz, Mierosławski i Czernik, nie mogšc się doczekać ostatecznej zgody naczelnych władz zwišzkowych na rozpoczęcie akcji zbrojnej, zorganizowali spisek na własnš rękę. Zamierzali podpalić magazyny wojskowe na ulicy Szczyglej i zabić tam lub uwięzić Konstantego, przybywajšcego do pożaru (asystowanie przy pożarach było ulubionym zajęciem wielkorzšdcy); chcieli sami porozumieć się z generałami Chłopickim i "Stasiem" Potockim, upatrzonymi przez nich na wodzów powstańczej armii, a także z ewentualnymi kandydatami do rzšdu narodowego. Po aresztowaniu pierwszych spiskowców œledztwo poczęło zataczać coraz szersze kręgi i sięgać do najwyższych naczelników sprzysiężenia. W krótkim czasie aresztowano przeszło dwadzieœcia osób wojskowych i cywilnych i przekazano do dyspozycji władz œledczych (m. in. przejœciowo zatrzymany był także ppor. Piotr Wysocki). Wielki ksišżę Konstanty ze swej strony wyznaczył specjalnš komisję œledczš, powierzajšc w niej przewodnictwo (ku ogólnej radoœci) znanemu z patriotycznych przekonań generałowi "Stasiowi" Potockiemu, przewidywanemu przez niektórych spiskowców na wodza powstania. Towarzyszami Potockiego w komisji były już postacie mniej œwietlane, bo generałowie Rożniecki i Rautenstrauch oraz wiceprezes Lubowidzki, ale sam wybór przewodniczšcego wskazywał, że i tym razem Apollo Belwederski dšżył raczej do załagodzenia sprawy niż do jej zaostrzenia. Było tak w istocie. Cesarzewicz robił, co mógł, aby wyłšczyć ze œledztwa przynajmniej swych ulubieńców - podchoršżych i ich instruktorów. Poza tym wysłał do Petersburga raport, wyraŸnie bagatelizujšcy całš sprawę. Ale tym razem cesarz-król nie dał się zwieœć swemu "spolaczonemu" bratu. W drugiej połowie listopada (około 21-23 listopada, jak stwierdza Tokarz) Konstanty otrzymał odpowiedŸ cesarskš z kategorycznym rozkazem "oddania pod sšd wojenny, bez oglšdania się na konstytucyę i odwoływania się do Petersburga, tych wszystkich, których obcišżyło, na których w ogóle zwróciło uwagę œledztwo". Warszawie groził więc trzeci z kolei wielki proces polityczny. Bezzwłoczne wykonanie zarzšdzenia cesarskiego musiałoby w konsekwencji doprowadzić do całkowitej dekonspiracji spisku Wysockiego; a tym samym w ogóle udaremniłoby wybuch powstania. Ale Konstanty nie od razu zdecydował się na nadanie biegu sprawie. Niewygodny dla siebie rozkaz brata przetrzymał podobno przez cały tydzień w szufladzie biurka, dzielšc się tajemnicš tylko z najbliższymi współpracownikami. Nieostrożnoœć jednego z nich - radcy stanu generała Ksawerego Kosseckiego ("poufałego przyjaciela" Wincentego Krasińskiego) sprawiła, że wieœć przeniknęła do spiskowych. Bezpoœrednie zagrożenie zmusiło ich do natychmiastowego chwycenia za broń, chociaż zgodnie z ustalonym uprzednio planem powstanie miało wybuchnšć nie wczeœniej niż 10 grudnia. Wersję o mimowolnym przyœpieszeniu wybuchu przez rzšd cesarsko-królewski podtrzymuje w swoich Pamiętnikach nasz dobry znajomy, radca stanu w Komisji Rzšdowej Spraw Wewnętrznych i Policji, Kasztelan Kajetan KoŸmian - w danym wypadku informator szczególnie miarodajny. "29 listopada - wspomina naczelny wróg romantyków - odwiedziłem kolegę mego Radoszewskiego, mieszkajšcego na ulicy Leszno, chorego i leżšcego w łóżku. Zaczęliœmy rozmawiać o cišgle objawiajšcym się duchu (rewolucyjnym) [...] Wœród tej rozmowy wszedł generał Kossecki z odwiedzinami, a gdy się (rozmowa) dalej prowadziła, z tajemniczo uœmiechajšcš się minš rzekł: - Wszystkie te niespokojnoœci i obawy w jednym momencie się skończš; tu sš takie œrodki przedsięwzięte i gotowoœć taka czujna, że żaden najmniejszy rozruch nastšpić nie może. - Wiedział on już albowiem i czytał odpowiedŸ Cesarza na raport [...] W. Księcia [...] w której Cesarz oœwiadczył, iż w tych chwilach i w stanie Europy każda fermentacya umysłów nabiera wagi, a zatem poleca W. Księciu i Radzie Administracyjnej, aby obwinionych o sekretne zmowy natychmiast aresztować i pod sšd właœciwy oddać. Wyszły już więc sekretne rozkazy od W. Księcia, sam Kossecki był ich redaktorem, a lubo w sekrecie to trzymał, zdradzony został przez jednego z swoich sekretarzy, który ostrzegł o tym rozkazie obwinionych (uczynił to bibliotekarz Rady Stanu Nemezy Kożuchowski, zaprzyjaŸniony z członkiem władz spiskowych Ksawerym Bronikowskim - M. B.)... a ci już nie majšc czasu do ucieczki, wzięli natychmiast postanowienie uderzyć na Belweder. Kossecki nie wiedział, że w tej chwili, w której rozmawiał z nami, już się Belweder zakrwawił i już po ulicach podchoršżowie dšżšc na rozmaite punkta, jenerałów zabijali; nie domyœlał się, że to właœnie przyœpieszy wybuch, co myœlał, że go udusi..." Bardzo sugestywnie wprowadza KoŸmian w nastrój pierwszych godzin nocy listopadowej: "Zmierzchać się zaczęło, wyszedłem od Radoszewskiego [...] Wieczór był posępny i wietrzny; idšc ulicš pod domami lewej strony, dostrzegłem œrodkiem ulicy żołnierza pieszo biegnšcego w ubraniu jak na paradę, z broniš i tornistrem, w kierunku arsenałowi i pytajšcego: gdzie batalion. Usłyszałem krzyk po sieniach - zamykajcie domy! - Z jednej sieni wypadła na ulicę kobieta, łamišc ręce z krzykiem: - a moje dzieci! a moje dzieci! Przyœpieszonym krokiem mijajšc ulicę Rymarskš spostrzegłem już stojšcy batalion przy domu bankowym, a wchodzšc na Tłomackie, spotkałem kilka grup ludzi idšcych i głoœno rozmawiajšcych: - Rewolucya w mieœcie. - Wchodzšc na ulicę Bielańskš spotkałem dšżšcy do pałacu Kossowskich, kwatery jenerała Lewickiego (rosyjskiego gubernatora Warszawy - M. B.), pojazd podróżny, na którym płaszcz tylko jego leżał, za pojazdem jechał Kozak, ledwie mnie minęli, w kilka minut usłyszałem strzał, powiedziano mi póŸniej, iż spadł od niego Kozak z konia. Żywiej więc spieszyłem do Frenkla domu, gdzie mieszkałem; gdy zadzwoniłem do bramy, odŸwierny otworzył i przestraszony odezwał się: - Niech pan prędzej œpieszy, bo rewolucya na mieœcie. - Na dziedzińcu domu zastałem pojazd pani Józefowej Krasińskiej i dorożkę Sierakowskiego, Radcy Stanu. Wszedłszy do salonu pomięszany zastałem rozmawiajšcych najspokojniej wszystkich i czyniono przygotowania do herbaty; gdy się odezwałem, że rewolucya w mieœcie, kobiety, myœlšc, że je chcę straszyć, œmiać się zaczęły... W tym momencie wpada lokaj p. Józefa Krasińskiego z biletem do żony: - Natychmiast przyjeżdżaj do domu, lecz nie jedŸ Krakowskim Przedmieœciem, ale bocznš ulicš. - Przelękniona pani Krasińska wsiadła natychmiast do pojazdu i poœpieszyła [...] W kilka minut wpada mój synowiec Stanisław, uczeń uniwersytetu, i prędko w kilku słowach przestrzegł nas, że rewolucya wybuchła; chciałem go wybadać, lecz on œpieszył się i zniknšł nam z oczu. Jego opowiadanie przeraziło kobiety, uspokoiłem je, a sam zatrzymawszy Sierakowskiego, gdy się kobiety spać pokładły, siadłem w moim pokoju w krzeœle, zapaliłem lulkę i tak przesiedziałem do białego dnia, patrzšc na łunę z palšcych się koszar za domem Komisyi spraw wewnętrznych. Sierakowski zaœ najspokojniejszym snem chrapał, a rano przebudziwszy się, rzekł do mnie: - To jakieœ głupstwo, które się kozš skończy..." W chwili gdy prostoduszny radca Sierakowski składał koledze KoŸmianowi swe optymistyczne oœwiadczenie, znacznie bystrzejszy od niego obserwator zdarzeń warszawskich, znany nam doskonale Tymoteusz Lipiński zbierał pierwsze wrażenia z powstańczej ulicy. Najczujniejszego kronikarza życia stołecznego historyczne wypadki zaskoczyły przy stoliku karcianym w domu znajomych przy ulicy Trębackiej. "Wszystko było najspokojniej w mieœcie - notował nazajutrz w Zapiskach - i najmniejsza nie przebijała poszlaka jakowego zaburzenia, gdy o godz. wpół do ósmej policja kazała domy zamykać i nikogo nie wypuszczać. Wnet dowiadujemy się, że jest jakoweœ zamięszanie; rozumieliœmy zrazu, że przy poniedziałku lud i czeladŸ zwykle w ten dzień po szynkach przebywajšca, dopuœciła się bijatyki, zwłaszcza iż tegoż dnia podwyższono cenę piwa i wódki. Aliœci wnet leci przez ulicę dorożkš wojskowy, majšc w ręku szpadę z białš chustkš, i woła: >>do broni bracia, ojczyzna was wzywa!<< - Tu wszystkich nas strach ogarnšł, wyglšdajšc ostrożnie przez okna, widzimy zbierajšce się gromady, słychać krzyki i tętęt koni, strzelanina i ukazała się łuna od strony koszar artylerii. Długo zostawaliœmy w niepewnoœci, kobiety mdlały, dzieci płakały, inne padajšc na kolana modliły się, słowem okropna chwila, tysišczne każdemu nasuwały się myœli. Jadšcy oficer konno zawiadamia nas o œmierci kilku generałów. Przez całš noc słyszymy strzały w różnych stronach; dwóch z nas œmielszych poważyło się wyjœć na miasto, lecz rychło wróciwszy donoszš, że gwardia strzelców konnych œciga lud, płazuje i odbiera broń. Rozchodzi się wieœć, że arsenał zdobyty; jakoż widać mnóstwo ludzi niosšcych po kilka pałaszów lub karabinów. Tu znowu hałas: łapaj, zabijaj! Gdy się rozwidniło, ujrzeliœmy mnóstwo ludu i dzieci nawet z broniš, niektórzy poprzypinali trójkolorowe kokardy..." Dopiero o godzinie 9 rano Lipiński zdecydował się na porzucenie posterunku obserwacyjnego w oknie kamienicy i przypasawszy do boku dostarczonš mu szablę, opatrzony w błogosławieństwa partnerów od "wiska" zszedł na ulicę, aby wyniuchać sytuację własnym reporterskim nosem. Trafił właœnie na scenę bratobójczego starcia: "Zbliżajšc się Krakowskiemu Przedmieœciu, widzę stojšcš gwardię szaserów, na którš gdy uderzono, dał żołnierz ognia, poczem udali się gwardyacy ku Nowemu Œwiatu. Œcigano ich wołajšc obelżywemi słowy. Gdzie tylko był herb z orłem dwugłowym gruchotano; kamienice i sklepy wszędzie pozamykane, mnóstwo ludu najdziwaczniej poubieranego i uzbrojonego snujšc się gromadnie, przeraŸliwe wydawało okrzyki, nieustanne po ulicach wystrzały na wiwat, wszędzie motłoch pijany, szczęk broni, odgłosy: wolnoœć, Polak! Przy placu Saskim kilka leżało ubitych koni, a na rogach ulic przylepiono odezwy rady admin. w imieniu Mikołaja I, wzywajšce do zasiadania w gronie swojem: ks. Czartoryskiego, Michała Radziwiłła w-dę, Michała Kochanowskiego w-dę, Ludwika Paca kasztelana, Niemcewicza, Józefa Chłopickiego byłego generała. W mieœcie widać było radoœć i trwogę. Całowano się i œciskano, oraz lękano się, aby W. Ks. nie uderzył na Warszawę". Obraz skreœlony przez Tymoteusza Lipińskiego różni się zasadniczo od wczeœniejszych o paręnaœcie godzin obserwacji Kajetana KoŸmiana. Rankiem 30 listopada Warszawa nie jest już wystraszonym opustoszałym miastem, zatrzaskujšcym drzwi swoich domów przed odgłosami wojskowej ruchawki. Porannej ulicy warszawskiej nadajš ton gromady uzbrojonego ludu, upodabniajšc stolicę Królestwa do Paryża z pierwszych godzin po zdobyciu Bastylii. Bohaterska, lecz niestarannie przygotowana i wskutek tego zawodzšca na każdym kroku rewolta wojskowa zdšżyła się już przekształcić w szeroki ruch powstańczy. Przełom w atmosferze miasta dokonał się podczas nocnej bitwy o Arsenał. Tam właœnie doszło do pełnego zbratania między powstańczym wojskiem a tłumami staromiejskiego pospólstwa, œcišgniętymi pod Arsenał przez drugš (obok belwederczyków) grupkę cywilnych spiskowców, majšcš na czele dwóch żarliwych publicystów obozu romantycznego: Ksawerego Bronikowskiego i Maurycego Mochnackiego. Warstwy posiadajšce Królestwa nigdy nie przebaczyły Mochnackiemu zbrodni poruszenia i uzbrojenia pospólstwa. Szlacheccy pamiętnikarze ze zgrozš opisujš, jak "diabłu podobny" młody potwór w czarnej rozwianej pelerynie i czarnym płaskim cylinderku uwijał się na czarnym koniu wœród mas plebejskich Starego Miasta i Powiœla, podjudzajšc je do ataku na œródmieœcie. Jeszcze Wacław Berent - ulegajšc sugestii tych opisów - przedstawia Mochnackiego w swoim Zmierzchu wodzów jako "czarnego jeŸdŸca rewolucji", co brzmi pod piórem Berenta niemal tak samo groŸnie jak jeŸdziec Apokalipsy. Relacja Tymoteusza Lipińskiego, niezależnie od swoich wartoœci poznawczych, stanowi cenny element kompozycyjny, gdyż pozwala na przejœcie od ogólnej panoramy wydarzeń listopadowych do właœciwego tematu ksišżki. Zaobserwowane przez kronikarza antypowstańcze poczynania strzelców konnych gwardii królewsko-polskiej - to trop, prowadzšcy bezpoœrednio do jednego z protagonistów opowieœci o dawnych szwoleżerach. Wiernopoddańcza postawa strzelców konnych gwardii była z pewnoœciš dużym zaskoczeniem zarówno dla organizatorów powstania, jak i dla władz Królestwa. Któż mógł przewidzieć, że tak popularna w Warszawie "gwardya szaserów" - macierzysty pułk "zbrodniarza stanu" podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, zadręczany przez Konstantego cišgłymi szykanami i podejrzeniami, a mimo to nadal wierny pamięci wywiezionego z kraju męczennika sprawy narodowej, pułk słynšcy z patriotyzmu i liberalizmu swoich oficerów, powišzany wieloma nićmi z podziemnymi spiskami i przeznaczany przez nie do odegrania ważnej roli w zbrojnym zamachu stanu - że ten właœnie pułk w pierwszych dniach powstania œcišgnie na siebie powszechnš nienawiœć i pogardę warszawian jako jedyna polska jednostka wojskowa, która nie tylko że opowie się po stronie cesarsko-królewskiego porzšdku, ale odważy się ponadto w obronie tego porzšdku strzelać do powstańczych żołnierzy i popierajšcego ich ludu. Wszystkie Ÿródła historyczne omawiajšce ów paradoks wydarzeń listopadowych ustalajš z rzadko spotykanš zgodnoœciš, że główym sprawcš i reżyserem zaskakujšcego zachowania strzelców konnych był ich najwyższy polski przełożony - generał-wojewoda Wincenty hrabia Korwin-Krasiński, nazywany przez przyjaciół Opinogórczykiem. Dotychczas nie poœwięcałem specjalnej uwagi czysto wojskowej karierze Opinogórczyka w latach konstantynowskich. A rzecz warta jest zgłębienia, choćby z tego względu, że zupełnie wyjštkowa pozycja Krasińskiego w warszawskiej hierarchii wojskowej niejednokrotnie musiała wpływać na jego poglšdy i postępowanie w zasadniczych sprawach politycznych. Generał jazdy Wincenty hrabia Krasiński stał na czele tak zwanego "Korpusu Rezerwowego Gwardyi i Grenadyerów". Ta polsko-rosyjska formacja w swoim ostatecznym kształcie powstała z inicjatywy wielkiego księcia Konstantego, po objęciu przez niego zwierzchnictwa nad utworzonym w roku 1817 Korpusem Litewskim - potężnym zgrupowaniem wojsk rosyjskich, wyodrębnionym administracyjnie przez Aleksandra I z sił zbrojnych cesarstwa i rekrutujšcym swe szeregi głównie (przynajmniej w pierwszych latach istnienia) z mieszkańców "prowincji zachodnich", a więc ziem należšcych przed rozbiorami do Rzeczypospolitej. Wielki ksišżę-cesarzewicz, pragnšc - jak pisze jeden z pamiętnikarzy - "zdziałać amalgam Polaków z Rosyanami", wpadł na pomysł połšczenia gwardii królewsko-polskiej ze stacjonujšcymi w Warszawie cesarskimi pułkami gwardyjskimi oraz z wchodzšcš w skład Korpusu Litewskiego brygadš grenadierów. W rezultacie tej operacji powstał doborowy korpusik polsko-rosyjski w sile czterech pułków "najpiękniejszej w œwiecie" jazdy i szeœciu pułków piechoty, nie liczšc broni i służb towarzyszšcych.* (* Korpus Rezerwowy dzielił się na dwie dywizje. Do dywizji jazdy, dowodzonej od roku 1830 przez polskiego generała Zygmunta Kurnatowskiego, należały trzy pułki gwardii rosyjskiej; ułani im. cesarzewicza [albo "konnopolcy"], kirasjerzy podolscy i huzarzy grodzieńscy oraz pułk strzelców konnych gwardii polskiej [pozostajšcy pod bezpoœredniš komendš generała Kurnatowskiego]. Dywizja piechoty również pod rozkazami Polaka generała Franciszka Żymirskiego, składała się z pułku grenadierów gwardii polskiej, dwóch pułków gwardii rosyjskiej: wołyńskiego i litewskiego oraz z trzech pułków grenadierów litewskich - łuckiego, żmudzkiego i nieœwieskiego. Ponadto Korpus Rezerwowy obejmował polski batalion saperów, pięć baterii artylerii [dwa polskie i trzy rosyjskie] oraz dwie półbaterie najnowszej polskiej broni: rakietników pieszych i konnych. [Wszystkie te informacje o "Korpusie Rezerwowym Gwardyi i Grenadyerów" zawdzięczam znakomitemu znawcy dawnych militariów panu doktorowi Mieczysławowi Chojnackiemu].) Powierzenie Krasińskiemu dowództwa nad tak znacznymi siłami polsko-rosyjskimi (stanowiły one lwiš częœć garnizonu warszawskiego) wywyższyło go ponad całš generalicję Królestwa, wykazujšc jednoczeœnie, jak nieograniczonym zaufaniem cieszył się w Belwederze dawny komendant polskiej gwardii Napoleona. Dumny, niesłychanie próżny i obdarzony optymistycznš wyobraŸniš dowódca Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów miał prawo po tej nominacji uznać się za trzeci - obok cesarza i wielkiego księcia - żywy symbol unii osobowej między Królestwem a cesarstwem. Mogło mu się od tego tak samo zawrócić w głowie jak ongiœ w roku 1814, kiedy to mianowany przez Napoleona wodzem powracajšcych do kraju Polaków, kazał sobie na własnš czeœć medale pochwalne wybijać. Dowcipny generał-poeta Franciszek Morawski pisał w jednym z listów do KoŸmiana, że "w Fontainebleau roiło się we łbie Opinogórczykowi, że go królem obiorš". Teraz, kiedy pan na Opinogórze dokonywał przeglšdu swoich polsko-rosyjskich oddziałów, kiedy przejeżdżał przed frontem zawadiackich "konnopolców" bogato uszamerowanych huzarów grodzieńskich i połyskujšcych złotymi blachami kirasjerów podolskich, kiedy prężyły się przed nim liczne roty grenadierów litewskich, żmudzkich i wołyńskich - mogło mu się roić, że on, wnuk naczelników Barskich, realizuje wiekopomnš misję dziejowš: ponowne złšczenie ziem litewsko-ruskich z Koronš, tylekroć obiecywane w pokrętnych aluzjach "cesarza anioła" Aleksandra. Niewykluczone, że rojenia dowódcy Korpusu Rezerwowego rozkwitały jeszcze bujniej. Może oczami niepohamowanej fantazji widział już swego ukochanego Napoleona-Zygmuntka, niesfornego ucznia uniwersytetu, w roli założyciela nowej dynastii królów polsko-litewsko-ruskich. Dla Korwinów Krasińskich, majšcych kruka w herbie, nie było przecież celów nieosišgalnych ani aspiracji zbyt wysokich. Tak czy inaczej, budzšca powszechny respekt funkcja wojskowa jeszcze mocniej przykuwała "gwardzistę z powołania" do tronu cesarsko-królewskiego i wytyczała mu z góry kierunek postępowania we wszelkich konfliktach o charakterze narodowym. Z różnych ówczesnych Ÿródeł wiadomo, że Opinogórczyk przywišzywał ogromnš wagę do stanowiska dowódcy Korpusu Rezerwowego. As tajnej policji Konstantego - Henryk Mackrott - rozpisywał się szeroko~w swoich raportach o ucztach wydawanych w Ciechanowie i Opinogórze dla "rosyjskich generałów z litewskiego wojska". Franciszek Morawski w listach do KoŸmianów lubił okreœlać dawnego przyjaciela ironicznym kryptonimem "korpuœnego". Nawet cesarz Mikołaj był oficjalnie informowany o zadowoleniu Krasińskiego z dowodzenia Korpusem Rezerwowym. W zbiorach rękopisów krakowskiego oddziału PAM zachował się ciekawy wypis z archiwów wojskowych w Petersburgu pt. Uwagi o generałach wszystkich rang, służšcych w polsko-królewskiej armii, według listy porzšdkowo-służbowej. Sš to zwięzłe charakterystyki generalicji Królestwa, skreœlone w roku 1826 przez wielkiego księcia-wodza naczelnego na użytek cesarza-króla. O Krasińskim pisał Konstanty z wyraŸnš sympatiš: "Krasiński Wincenty, hrabia, generał dywizji, generał-adiutant Jego Ces. Król. Mci, dowódca korpusu rezerwowego. Rozumny, œwiatły, nader gorliwy, doskonały w czasie wojennym; z jego usług bardzo często korzystał Napoleon; bardzo zdolny na manewrach; w lot pojmuje cel i plan ogólny. Zresztš utracyusz, czasami nawet bardzo niedorzeczny, pysznił się ze stanowiska dowódcy korpusu; potrafił pozyskać życzliwoœć podkomendnych. Lepszego od niego nie życzyłbym mieć generała". Widać z tej charakterystyki, że wielki ksišżę-cesarzewicz osšdzał rozrzutnoœć Wincentego Krasińskiego równie surowo jak despotyczna staroœcina opinogórska z Dunajowiec. Ale poza tym jedynym zastrzeżeniem był z dowódcy Korpusu Rezerwowego najzupełniej zadowolony. Opinogórczyk - ze swej strony - dokładał wszelkich starań, aby nie zawieœć zaufania wielkorzšdcy i pilnie zważał, kogo na rozkaz zwierzchnoœci należy "brać na piki". Tak było podczas Sšdu Sejmowego w latach 1827-1829, tak stało się w przełomowym roku 1830. Już w drugiej połowie wrzeœnia tego roku, w czasie największej paniki spowodowanej rewolucyjnymi wydarzeniami na Zachodzie, Wincenty Krasiński i Aleksander Rożniecki, jako dwaj "najzdatniejsi" generałowie w otoczeniu wielkiego księcia-wodza naczelnego, otrzymali od niego poufne polecenie opracowania "tajnego rozkazu alarmowego" na wypadek rozruchów w mieœcie. Rozkaz taki został sporzšdzony, i w końcu wrzeœnia Konstanty - pod rygorem zachowania najœciœlejszej tajemnicy - zapoznał z jego treœciš jeszcze dwóch generałów polskich, zajmujšcych szczególnie odpowiedzialne stanowiska: generała brygady Zygmunta Kurnatowskiego, dowódcę polsko-rosyjskiej dywizji kawalerii gwardii, wchodzšcej w skład Korpusu Rezerwowego, oraz generała broni Stanisława ("Stasia") Potockiego - dowódcę całej piechoty Królestwa. Współautor rozkazu mobilizacyjnego Wincenty Krasiński musiał oczywiœcie orientować się w jego arkanach szczególnie dobrze, nic więc dziwnego, że wieczorem 29 listopada, wczeœniej od innych dowódców, znalazł się na posterunku w najbardziej zagrożonym punkcie powierzonej mu komendy. Za punkt taki uznał koszary Mirowskie, w których kwaterował pułk strzelców konnych gwardii. O wyborze tych właœnie koszar na miejsce startu operacyjnego dowódcy wielopułkowego korpusu mogły zadecydować różne względy. Przede wszystkim generał musiał zdawać sobie sprawę z tego, że dawna jednostka Krzyżanowskiego może się okazać specjalnie podatna na wpływy "wywrotowców". Brał pewnie także pod uwagę, że w pierwszych godzinach "ruchawki" szaserzy będš pozbawieni swego bezpoœredniego dowódcy, gdyż generałowi Kurnatowskiemu, mieszkajšcemu w okolicy Łazienek, znacznie było bliżej do kwaterujšcych w bezpoœrednim sšsiedztwie rosyjskich pułków podległej mu dywizji. Na korzyœć koszar Mirowskich mógł też przemawiać zadawniony sentyment szwoleżerski generała-wojewody. Bo przecież nie gdzie indziej, tylko właœnie w koszarach Mirowskich w roku 1807 młodziutki, œwieżo upieczony pułkownik "Gwardyi Polsko-Cesarskiey" formował swój słynny regiment lekkokonny. Historia lubuje się w tego rodzaju fatalizmie miejsc: w koszarach Mirowskich rozpoczęła się bohatersko-patriotyczna legenda Opinogórczyka - w koszarach Mirowskich miała się ostatecznie zakończyć. O pobycie generała Krasińskiego w koszarach strzelców konnych gwardii wieczorem 29 listopada 1830 roku i o skutkach tego pobytu dowiadujemy się z pamiętnika ówczesnego porucznika-adiutanta "gwardyi szaserów" Ignacego Habdank-Kruszewskiego. Młodego oficera powstanie zastało na wizycie u znajomych przy ulicy Senatorskiej. Kruszewski nie wštpišc, że patriotycznie nastawieni gwardiacy opowiedzš się po stronie powstańców, postanawia natychmiast połšczyć się z macierzystym pułkiem. Ale po przybyciu na miejsce spotyka go przykra niespodzianka. "Jadę do koszar Mirowskich. Tam zastaję już generała Wincentego Krasińskiego, podpułkownika Kazimierza Trębickiego (brat generała Stanisława Trębickiego, zabitego póŸniej przez powstańców - M. B.), adiutanta Cezarewicza i generała rosyjskiego Pęcherzewskiego, który był naszym generałem brygadnym. Generał Krasiński kazał zamknšć natychmiast rogatki koszar i dał rozkaz szyldwachowi wpuszczać przybywajšcych, ale nikogo z nich nie wypuszczać. Pod pretekstem udania się do generała Kurnatowskiego, przy którym byłem adjutantem, a który daleko za miastem koło Łazienek królewskich mieszkał chciałem się oddalić, miasto przebiec i oœwiecić się, lecz generał Krasiński nie wypuœcił mnie, kazał przy sobie zostać". W pełnej zgodzie z charakterystykš wystawionš mu przez Konstantego dowódca Korpusu Rezerwowego "w lot pojšł cel i plan ogólny". Postanowił metodš "kotła" odcišć całkowicie pułk od miasta i odebrać oficerom możliwoœć jakichkolwiek kontaktów z "buntownikami". Czy prócz tego używał jeszcze œrodków psychologicznych, czy przemawiał do żołnierzy, czy usiłował wyjaœnić im sytuację i uzasadnić koniecznoœć takiego, a nie innego wyboru - nie wiadomo. Z dalszych kart pamiętnika Kruszewskiego i ze wspomnień innych oficerów pułku zdaje się wynikać, że nieco póŸniej - już w obozie cesarzewicza - generał starał się przekonywać "szaserów" za pomocš dokładnie takich samych argumentów, jakimi przed dwoma laty, w okresie zajœć na uniwersytecie, kruszył wolę swego syna. Apelował do uczuć oficerów i żołnierzy, wspominajšc własne zasługi dla ojczyzny, żšdał pełnego zaufania dla siebie, zapewniał, że tylko on jeden potrafi poprowadzić ich drogš honoru i rozsšdku. Owego pierwszego wieczora w koszarach Mirowskich miałby dla takich argumentów atmosferę wcale nie najgorszš. Podczas ostatniej rewii na placu Saskim (28 lub 29 listopada) wielki ksišżę-wódz naczelny przekazał pułkowi szaserów pochwałę cesarza-króla za dobrš postawę i wzorowe manerwy ubiegłego lata. W dowód cesarskiego ukontentowania wręczono strzelcom konnym gwardii specjalny dar przysłany z Petersburga: srebrne tršbki dla ich kapeli pułkowej. Dawni podwładni Krzyżanowskiego nie byli w ostatnich latach zbytnio rozpieszczani przez władze; można więc przypuszczać, że czuli się darem cesarskim wysoce zaszczyceni i ujęci. Poza tym strzelcy lubili swego generała "korpuœnego", który był wesoły, ludzki, œwietnie prezentował się na koniu, a w mitycznej przeszłoœci zdobywał ponoć dla Napoleona sławny wšwóz Somosierry. Przyjmowali więc jego rozkazy z najlepszš wiarš i pełnym zaufaniem. Oficerowie majšcy kontakty z patriotycznym podziemiem nie oœmielili się wystšpić przeciwko Krasińskiemu. Autorytet wojskowy dowódcy korpusu i jego bohaterska legenda jeszcze zbyt silnie działały na umysły. A przecież musiały się tego wieczora rozgrywać w koszarach Mirowskich nie byle jakie dramaty osobiste. Ze Ÿródeł historycznych wiadomo, że młodsi oficerowie pułku mieli bliskie kontakty z czołowymi działaczami spisku patriotycznego. Seweryn Goszczyński opowiada w Nocy belwederskiej o swojej wizycie u Maurycego Mochnackiego rankiem 29 listopada. Zastał go zagłębionego w pracy nad ksišżkš o literaturze polskiej. "Kiedy mu zapowiedziałem, że dziœ wieczór zaczynamy nieodmiennie - przyjšł tę wieœć z oznakš radoœci, przekreœlił natychmiast wielkimi pocišgami pióra na krzyż kilka stronic już zapisanych. - Zostawmy to na póŸniej - zawołał - a teraz natychmiast biegnę do szaserów. Mówił to o strzelcach konnych gwardyi, z których kilku oficerami był w stosunku i liczył na ich współdziałanie w w powstaniu ..." O innym powišzaniu szaserów ze spiskowcami dowiadujemy się z relacji Ksawerego Bronikowskiego. W tygodniach poprzedzajšcych wybuch powstania w kierownictwie sprzysiężenia toczono żywe dysputy i spory na temat ewentualnych kandydatur na stanowisko wodza naczelnego armii powstańczej. Wojskowi kierownicy spisku Piotr Wysocki i Józef Zaliwski pragnęli widzieć na tym stanowisku któregoœ ze słynnych generałów napoleońskich, uchodzšcych jednoczeœnie za goršcych patriotów: byłego generała dywizji Józefa Chłopickiego lub też generała piechoty Stanisława Potockiego. Były to jednak projekty na wodzie pisane, gdyż obaj ci kandydaci wcale nie ukrywali swego zdecydowanego obrzydzenia do wszelkich planów powstańczych. W tej sytuacji jeden z cywilnych działaczy sprzysiężenia, prawnik i publicysta Ksawery Bronikowski (ten sam, który póŸniej odebrał ostrzeżenie od Nemezego Kożuchowskiego i uchronił spisek przed katastrofš) wpadł na wcale niegłupi pomysł, aby stanowisko naczelnego wodza powstania zaproponować eks-majorowi Kazimierzowi Machnickiemu, najbliższemu niegdyœ współpracownikowi Waleriana Łukasińskiego - cenionemu powszechnie za wybitne walory umysłu i charakteru, a zwłaszcza za wspaniałš postawę w pierwszym procesie Towarzystwa Patriotycznego. Przewidujšc opory ze strony ostrożnego Wysockiego i ambitnego Zaliwskiego, Bronikowski na własnš rękę zwrócił się do Machnickiego, mieszkajšcego wówczas stale w Warszawie. Niezłomny patriota nie odżegnywał się od udziału w sprzysiężeniu, lecz podobnie jak większoœć ofiar pierwszych procesów politycznych, uważał pomysł powstania za przedwczesny i nie zaliczał się do jego zwolenników. W końcu uległ jednak zaklęciom i argumentom Bronikowskiego, wszelako ostatecznš zgodę na objęcie naczelnego dowództwa uzależnił od spełnienia kategorycznego warunku: w chwili wybuchu powstania miano mu dostarczyć pod dom, w którym mieszkał, zbrojnš eskortę w sile szwadronu jazdy ze zdolnym oficerem na czele. Bronikowski warunek przyjšł i osobiœcie poczynił starania, aby przyrzeczony Machnickiemu szwadron został wyłoniony z doborowego, a zarazem znanego z patriotyzmu pułku strzelców konnych Gwardii Królewsko-Polskiej. Według przypuszczeń Wacława Tokarza oficerem, który zobowišzał się wobec Bronikowskiego przyjechać ze swoim szwadronem pod dom Machnickiego, był należšcy do spisku Wysockiego porucznik "szaserów" Stempkowski. Można sobie wyobrazić, przez jakie tortury moralne musiał przechodzić ów nieszczęsny młody człowiek, kiedy generał Krasiński zablokował przed nim rogatki koszar, uniemożliwiajšc mu tym samym dostarczenie powstaniu naczelnego wodza. Z pamiętników Napoelona Sierawskiego i Franciszka Paszkowskiego wiadomo, że Stempkowskiego bojkotowali póŸniej koledzy oficerowie, nie mogšc mu darować, że nie wtajemniczył ich na czas w szczegóły całego przedsięwzięcia, chciano go nawet zmusić do opuszczenia szeregów pułku. Możliwe, że gdyby generał Krasiński przyjechał do koszar Mirowskich o godzinę póŸniej, a porucznik Stempkowski zdšżył jeszcze doprowadzić swój szwadron pod dom majora Machnickiego, losy powstania potoczyłyby się zupełnie inaczej. Opinogórczyk z niezawodnš precyzjš wypełniał instrukcję opracowanego przez siebie Rozkazu alarmowego. "Pułk wsiadł na koń i uszykował się - cišgnie swojš relację Ignacy Kruszewski. - Wspomniani generałowie z podpułkownikiem Trębickim stanšwszy na czele kazali maszerować, prowadzili nas małymi uliczkami przez Grzybów ku ulicy Marszałkowskiej. Tam spotkaliœmy konno generała Stasia Potockiego, który wracał do Łazienek, a na zapytanie generała Krasińskiego, co się tam dzieje, odpowiedział: >>To dzieci ze szkoły podchoršżych zbuntowały się, ja jadę do miasta, by to uspokoić<< - i pojechał dalej ku Warszawie". Spotkanie z Potockim nastšpiło prawdopodobnie około godziny dziewištej wieczorem, gdyż jeden z kronikarzy wydarzeń powstańczych o tej właœnie porze widział szaserów przy zbiegu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Potężny ładunek dramatyzmu ma w sobie ta wieczorna rozmowa dwóch słynnych generałów napoleońskich na ciemnej, wylękłej, rozdudnionej końskimi kopytami, ulicy kongresowej Warszawy. Zwłaszcza jeżeli się wie, że jeden z tych generałów w niedługi czas potem padnie od kul własnych żołnierzy, a drugi w chłopskim przebraniu będzie uciekał za granicę. Potocki spotkał szaserów Krasińskiego wracajšc ze swej wyprawy do wielkiego księcia Konstantego. Godzinę wczeœniej, kiedy jechał dopiero do kwatery cesarzewicza, przydarzyło mu się spotkanie jeszcze efektowniejsze: na placu Trzech Krzyży zetknšł się oko w oko ze Szkołš Podchoršżych, prowadzonš z Łazienek do Arsenału przez podporuczników Wysockiego i Szlegla. Podchoršżowie wracali ze swego pierwszego placu boju w humorach nie najlepszych. Dotychczasowy bilans "rewolucyi" zawiódł ich nadzieje. Nie osišgnšł zamierzonego celu desperacki zamach na Belweder, nie udało się również rozbrojenie jazdy nieprzyjacielskiej. Południowe dzielnice miasta, zamieszkane przez urzędników, oficerów rosyjskich i ludzi bogatych, witały "rebeliantów" poœpiesznie zatrzaskiwanymi bramami. Nawoływania: "Do broni! Kto kocha Ojczyznę!" rozpływały się w nieprzyjaznej pustce. "Wówczas robak zwštpienia znalazł drogę do tych serc młodych i zapalonych - pisze kronikarz powstania. - Pomyœleli, że może sš sami, że może nikt w tym mieœcie nie poda im dłoni pomocnej, nawet koledzy z innych oddziałów". Nagłe spotkanie z popularnym generałem, którego wielu z nich wymarzyło sobie na naczelnego wodza, przyjęli podchoršżowie jako dobroczynne zrzšdzenie opatrznoœci, mogšce spowodować radykalny zwrot w niewesołej sytuacji. Tym większe musiało być potem ich rozczarowanie. Wacław Tokarz na podstawie relacji naocznych œwiadków daje szczegółowy opis tego osobliwego epizodu Nocy listopadowej: "Między koœciołem œw. Aleksandra i Instytutem Głuchoniemych Podchoršżówka spotkała gen. Stanisława Potockiego. Jechał na pięknym gniadoszu w płaszczu, przy szpadzie i szarfie, w stronę Belwederu, aby być radš i pomocš Konstantemu... Szlegel, Wysocki, następnie poszczególni podchoršżowie poczęli go prosić, aby stanšł na czele Szkoły i objšł buławę hetmańskš powstania. Prosili długo, uparcie, natarczywie. >>Zaklinam Cię, miał podobno mówić do niego Wysocki, na miłoœć ojczyzny, na więzy Igelstrma, w których tak długo jęczałeœ, żebyœ stanšł na naszym czele. Nie sšdŸ, że sama Szkoła powstała. Całe wojsko zmierza do swoich stanowisk i jest za nami<<. >>Generale! ProwadŸ nas dalej!<< - wołali podchoršżowie. Jeden z nich, Nereusz Różański, miał przypaœć podobno do jego ręki. Potocki odpowiadał łagodnš, wymijajšcš trochę odmowš; nie groził, nie oburzał się. >>Dzieci - mówił - uspokójcie się<<. W końcu na rozkaz Wysockiego szeregi rozstšpiły się i przepuœciły Potockiego. Nie podniosła się jeszcze przeciw niemu żadna ręka, choć wiedziano dobrze, że jedzie do Belwederu". I niedoszły naczelny wódz powstania, nie zatrzymywany przez nikogo, pojechał do wielkiego księcia-cesarzewicza, aby go błagać o "zgniecenie rebelii" huraganowš szarżš zmasowanej kawalerii rosyjskiej. Konstanty na razie nie skorzystał z tej dobrej rady doœwiadczonego żołnierza napoleońskiego, natomiast polecił mu œcišgnšć z miasta możliwie jak najwięcej polskiej piechoty. Strzelcy konni gwardii spotkali Potockiego właœnie w chwili, kiedy jechał wypełnić rozkaz wielkorzšdcy. Z różnych wiarygodnych relacji kronikarskich można sobie doœć dokładnie odtworzyć dalsze poczynania generała, którego powstańcy tak bardzo pragnęli widzieć na swoim czele. Ze wszystkich Ÿródeł jasno wynika, że Staœ Potocki po prostu wychodził z siebie, żeby jak najwięcej podległych mu oddziałów przecišgnšć na stronę cesarzewicza. Przed godzinš dziesištš (22) widziano generała na Królewskiej, gdzie gromadził przeciwko powstańcom rozrzucone po różnych kwaterach kompanie 2. pułku piechoty liniowej. Z Królewskiej popędził na Chmielnš do koszar 6. pułku p. l. Trafił tam na ważny moment. Delegat oblegajšcych Arsenał oddziałów powstańczych podporucznik 1. pułku strzelców pieszych Józef Przyborowski nawoływał właœnie oficerów i żołnierzy 6. pułku, aby œpieszyli na plac Bankowy z pomocš insurgentom. Potocki natychmiast kazał Przyborowskiego aresztować i odprowadzić pod eskortš do komendy placu. Kompanię wyborczš 6. p. p.l., gotowš już do marszu pod Arsenał powiódł osobiœcie wraz z furš amunicji do obozu cesarzewicza. Sam jednak przy Konstantym nie pozostał. Nie należał do tych, którzy w ciężkich sytuacjach rozglšdajš się za bezpiecznym miejscem dla siebie. Chciał do końca wypełnić otrzymany rozkaz, ponieważ był najgłębiej przekonany, że przeciwstawiajšc się powstaniu, postępuje słusznie jako Polak i jako żołnierz. Wrócił tedy do miasta, na posterunek najtrudniejszy i najbardziej ryzykowny: na plac Bankowy, gdzie toczyła się bitwa o Arsenał. Około godziny jedenastej wieczorem odnalazł go tam młody podporucznik Władysław Zamoyski (wspomniany już parokrotnie adiutant Konstantego), który kršżył jako łšcznik między kwaterš cesarzewicza a miastem. Potocki miał już wtedy za sobš gwałtowne starcie z żołnierzami 4. pułku piechoty liniowej (dawnego pułku Waleriana Łukasińskiego), który próbował, narażajšc się na utratę życia, odcišgnšć od powstania. Najwyższym wysiłkiem utrzymywał jeszcze pod swymi rozkazami kilka kompanii grenadierskich. Zmęczony i zrozpaczony, po raz ostatni powtórzył Zamoyskiemu swojš radę dla Konstantego: "Powiedz w. xięciu, żeby nie liczył na naszš piechotę do tłumienia powstania. Swoi do swoich strzelać nie będš. Ale w. xišżę ma dosyć jazdy, może bez strzału prostem pędzeniem szwadronami kłusem raz po raz po ulicach ludnoœć rozproszyć, choć ta już arsenał zdobyła. Jedyny to dla niego ratunek, ale niech czasu nie traci, od trzech godzin powinien był to zrobić; nie przestaję domagać się tego..." Wkrótce potem następuje scena obcišżajšca Potockiego najbardziej. Na rogu Leszna i Tłomackiego, jadšc w asyœcie żandarma i kozaka, generał rozpoznaje œwieżo wyzwolonego z więzienia Karmelitów akademika Napoleona Szymańskiego, którego na krótko przed powstaniem przesłuchiwał był jako przewodniczšcy komisji œledczej. Wskazuje go palcem żandarmowi ze słowami: "Łap mi tego łajdaka!" Żandarm szamoczšc się z zatrzymanym, rani go ciężko w ramię. Tego postępku Warszawa nie może już darować swemu ulubieńcowi. Wracajšcego na plac Bankowy generała "przy Arsenale obalono [...] płaszcz i kapelusz z niego zdarto. Zaczęto go szarpać i bić"*. (* Trudno się zorientować, kiedy dokładnie zdarzyła się ta scena. Z zestawienia różnych relacji pamiętnikarskich zdaje się wynikać, iż Potocki dwukrotnie był atakowany i w obu razach cudem tylko uszedł œmierci.) Uratował go nadbiegły z odsieczš pluton wiernych mu jeszcze grenadierów. Pozbawiony konia, pobity i poszarpany, bez kapelusza i szpady schronił się do mieszkania ministra Lubeckiego. Ale mógł jeszcze wszystko odrobić. W Ÿródłach historycznych zachowała się wiadomoœć o fakcie wręcz nieprawdopodobnym. Właœnie wtedy, kiedy pobity i znieważony generał "Staœ" przebywał w mieszkaniu Lubeckich, zgłosił się tam do niego podchoršży Apolinary Nyko, aby w imieniu powstańców powtórnie błagać go o przyjęcie stanowiska naczelnego wodza insurekcji. Potocki nie tylko że nie przyjšł tej propozycji, ale postanowił nadal czynnie zwalczać powstanie. Około godziny pierwszej w nocy, nie baczšc na perswazje otoczenia, znowu dosiadł konia i z placu Bankowego podšżył ulicš Senatorskš ku wylotowi Bielańskiej, gdzie ustawiły się œwieżo przybyłe dwie kompanie wyborcze 3. pułku piechoty liniowej. Dowódca piechoty Królestwa postanowił przeszkodzić swoim podwładnym w połšczeniu się z powstańcami. Ledwie jednak zaczšł przemawiać do żołnierzy, z szeregów padły strzały. "Wystraszony koń popędził z powrotem na plac Bankowy. Przed pałacem Błękitnym Zamoyskich generał zsunšł się z siodła ciężko ranny..." Poczštkowo złożono go w portierni pałacu, następnie - prawdopodobnie na własne życzenie rannego - przeniesiono do pobliskiego mieszkania jego przyjaciela, dyrektora Jana Łubieńskiego (młodszego brata generała Tomasza), gdzie w ciężkich męczarniach zmarł następnego wieczora. "Zgon Potockiego był okropny - pisze Maurycy Mochnacki. - Starzec ten sprowadziwszy z drogi powinnoœci względem ojczyzny szeœć kompanii wyborczych, które nadcišgały [...] w pomoc Szkole Podchoršżych nie przestawał i potem demoralizować wojska i rozbrajać ludu. Jakaœ fatalna namiętnoœć zaœlepiała go w tych szkodliwych zabiegach; jakieœ złe opaczne widzenie rzeczy musiało opanować jego duszę w tych wielkich chwilach, że się z takš zaciętoœciš miotał na wszystkie strony przeciwko powstaniu. Potocki nigdy nie był złym Polakiem". Ostatnie słowa Mochnackiego skłaniajš do refleksji, zwłaszcza że pochodzš od zaciekłego rewolucjonisty, który nienawidził arystokratów, a już najbardziej - arystokratycznych generałów, sprzeciwiajšcych się powstaniu. Ale Mochnacki wyrażał tylko sšd ogółu. W stolicy Królestwa Kongresowego naprawdę kochano generała "Stasia". Wszyscy - poczynajšc od prostych żołnierzy i ludzi z gminu, a kończšc na najwyższych dygnitarzach państwowych, mówišc o nim okreœlali go zawsze tym poufałym, pieszczotliwym zdrobnieniem. Jego siwe włosy, otwarta uczciwa twarz, życzliwy uœmiech i szczere spojrzenie niebieskich oczu wzbudzały żywiołowš sympatię. Ale powszechny sentyment do starego generała piechoty miał także przyczyny głębsze. Przez blisko czterdzieœci lat Stanisław Potocki na oczach Warszawy czynnie uczestniczył we wszystkich ważnych wydarzeniach narodowych. Pod koniec roku 1793 - jako chłopiec niespełna szesnastoletni - uczestniczył w przygotowaniach do powstania koœciuszkowskiego. Policja carska wpadła na trop sprzysiężenia i młodziutkiego arystokratę-spiskowca uwięziono. Przez kilka miesięcy znosił wyszukane udręki œledztwa, prowadzonego osobiœcie przez osławionego generała-gubernatora Igelstrma. (Wacław Tokarz sugeruje, że Potocki "nie wytrzymał próby" tego œledztwa. Jeżeli tak było istotnie, to - jakkolwiek do wiadomoœci publicznej nigdy ten fakt nie doszedł - już wtedy mógł się w nim wytworzyć kompleks niechęci do wszelkich spisków i przewrotów.) Wyzwolony z więzienia przez wybuch powstania, został adiutantem Koœciuszki i dzielnie się sprawiał na polach bitew. W okresie Księstwa Warszawskiego zapisał się chlubnie jako dowódca w kampaniach napoleońskich. Dowodził pułkami, brygadami, dywizjami, wreszcie w roku 1812, w tragicznym odwrocie spod Moskwy - kiedy naczelny wódz ksišżę Józef Poniatowski padł ciężko ranny, a póŸniej ten sam los podzielili trzej jego kolejni następcy - awansował na dowódcę sławnego Pištego Korpusu Wielkiej Armii i jemu przypadł w udziale smutny zaszczyt doprowadzania do Warszawy żałosnych szczštków wojsk napoelońskiej Polski. Niezrównanemu męstwu generała, jego niestrudzonej energii i bezgranicznemu poœwięceniu przypisywano fakt, że czterystu niedobitkom trzydziestotysięcznego korpusu Poniatowskiego udało się dowlec do stolicy czterdzieœci armat, cišgnšc je często w braku koni własnymi rękami. Wielu warszawiaków doskonale jeszcze pamiętało pięknš i wzruszajšcš scenę na dziedzińcu pałacu Pod Blachš, kiedy to - w asyœcie rozszlochanych tłumów - Staœ Potocki, tak samo zmęczony, pokiereszowany i obdarty jak garstka przyprowadzonych przez niego żołnierzy, zdawał uroczysty raport rannemu księciu Józefowi, który "zalał się łzami i słowa przemówić nie mógł". Być może, iż właœnie od tej chwili generał "Staœ" stał się ulubieńcem stolicy. W latach Królestwa Kongresowego popularnoœci nie utracił. Zajmował wprawdzie najwyższe stanowiska w hierarchii wojskowej i cywilnej (w senacie zasiadał jako wojewoda), lecz nie należał do tych, których Niemcewicz okreœlał mianem "wolontariuszów podłoœci". Nie zarzucano mu nigdy karierowiczostwa, zachłannoœci na bogactwa i zaszczyty ani zbyt daleko posuniętego posłuszeństwa wobec cesarza-króla i jego prokonsulów. Politykš się nie zajmował, był natomiast znakomitym fachowcem wojskowym, sprawiedliwym przełożonym, kolegš bez zawiœci, œwietnym kompanem w towarzystwie. Podwładni go uwielbiali, w salonach za nim przepadano. Nawet do jego niezbyt popularnych poczynań przykładano miarę wyjštkowš. Z Wincentego Krasińskiego podkpiwano bezlitoœnie, gdy w roku 1829 objeżdżał miasto na czele "herodów królewskich", lecz nikomu nie przyszłoby na myœl żartować ze Stasia Potockiego, który w tym samym czasie występował w charakterze "wielkiego mistrza obrzędów koronacyjnych". Prezesowi senatu Stanisławowi Zamoyskiemu zatruwano życie, kiedy zgodził się przewodniczyć komitetowi œledczemu, poprzedzajšcemu Sšd Sejmowy - do Potockiego nikt nie miał urazy o to, że przewodniczył komisji œledczej w roku 1830. Bo zacnoœć i patriotyzm generała "Stasia" tak powszechnie znano, że nie można było podawać ich w żadnš wštpliwoœć. Na krótko przed powstaniem opowiadano sobie z rozrzewnieniem, że na obiedzie u Maksymiliana Fredry, kiedy generał-poeta Franciszek Morawski odczytał po raz pierwszy swój patriotyczny wiersz o Wiœle, "zacny Staœ jakby dziecię zapłakał". W tym samym mniej więcej czasie paru kronikarzy odnotowało, że dowódca piechoty Królestwa zapytany przez wielkiego księcia-wodza naczelnego, czy w Warszawie rzeczywiœcie przygotowuje się powstanie, miał spontanicznie odpowiedzieć: "Gdyby było powstanie istotne, tożbym do niego należał!" Kto wie, czy w tej ostatniej anegdocie, powtórzonej w pamiętniku Władysława Zamoyskiego, nie kryje się najważniejszy klucz do zrozumienia postępowania generała "Stasia" w czasie Nocy listopadowej. Można się domyœlać, że po swoich przeżyciach z roku 1794, a następnie z roku 1812, były koœciuszkowiec i napoleończyk w ogóle przestał wierzyć w celowoœć jakichkolwiek powstań narodowych w Europie, rzšdzonej przez Œwięte Przymierze trzech czarnych orłów, które rozdarły dawnš Rzeczpospolitš. Potocki z pewnoœciš należał do tych Polaków, o których rosyjski pułkownik Sass mówił Konstantemu: "Oni wszyscy chcš niepodległoœci i dlatego właœnie teraz by powstania nie chcieli; waryatami nie sš". Mimo to, będšc szczerym patriotš, generał "Staœ" nie potrafiłby odmówić swego udziału w powstaniu istotnym: w zrywie wyzwoleńczym całego narodu we wszystkich trzech zaborach, majšcym na czele ludzi poważnych o powszechnie uznanym autorytecie moralnym, obywatelskim i wojskowym. Tak chyba należałoby rozumieć sens jego odpowiedzi udzielonej wielkiemu księciu-wodzowi naczelnemu. Otóż jesieniš 1830 roku mógł z czystym sumieniem zapewnić cesarzewicza, że na istotne (w jego rozumieniu) powstanie nie zanosiło się. Znał doskonale poglšdy najpoważniejszych ludzi w kraju, tych właœnie "o uznanym autorytecie": dawnych walecznych generałów napoleońskich, powszechnie szanowanych senatorów o historycznych nazwiskach, czcigodnych pisarzy, artystów i myœlicieli, uznawanych za największe powagi w dziedzinie sztuki i nauki. Wiedział, że wszyscy ci ludzie, których nikt przecież nie oœmieliłby się pomówić o brak patriotyzmu, byli zdecydowanie przeciwni wszelkim narodowym "poruszeniom" o charakterze politycznym czy społecznym. Z drugiej strony, jako przewodniczšcy komisji œledczej, badajšcej sprawę spisku wojskowo-akademickiego, wykrytego w poczštkach listopada, miał stosunkowo szeroki wglšd w działalnoœć warszawskiego podziemia politycznego. Nie! tego nieszczęœcia, w jakie pragnęli wtršcić Królestwo młodzi romantycy, "mierzšcy siły na zamiary", stary generał nie mógł uważać za istotne powstanie. Jak wszyscy zasłużeni frontowcy napoelońscy, odnosił się lekceważšco do młodych oficerków ze szkoły konstantynowskiej, którzy swe stopnie oficerskie wysługiwali sobie "nie dzielnoœciš w boju ale zręcznymi obrotami na placu Saskim". Tymczasem zeznania przepytywanych przez komisję donosicieli, podejrzanych i œwiadków, wykazywały niedwuznacznie, że właœnie owi "sascy oficerkowie" stali na czele przygotowań do zbrojnego zamachu. Już to samo wystarczyłoby w zupełnoœci do zdyskwalifikowania w oczach generała wszelkich działań spiskowych. Ale przebieg dochodzeń ujawnił poza tym rzeczy o wiele gorsze. Wytrawny sztabowiec był przerażony brawurš i nieostrożnoœciš podchoršżych i akademików przy rozbudowywaniu ich konspiracji, a przede wszystkim łatwoœciš, z jakš przenikały do tej konspiracji elementy szpiegowskie i prowokatorskie. W zdumienie wprawiać go musiała "bezczelna bufonada" młodych spiskowców. Z pewnoœciš trzšsł się z tłumionej pasji, słuchajšc, jak doprowadzeni przez policję "smarkacze" beztrosko wplštywali w swoje plany ludzi najbardziej szanowanych w społeczeństwie - oczywiœcie bez uprzedniego pytania ich o zgodę. Czyż mógł odnosić się na serio do tych wariackich zamysłów, jeżeli wœród osób przewidywanych na członków najwyższego kierownictwa "rewolucyi" wymieniano z całš powagš także jego - przewodniczšcego komisji œledczej, powołanej do tropienia wywrotowców. Nie, Staœ Potocki nie starał się wprowadzać w błšd wielkiego księcia Konstantego, rozbrajajšc jego lęk przed niebezpieczeństwem powstania; stary generał rzeczywiœcie nie dostrzegł w spiskach warszawskich niczego więcej poza lekkomyœlnš dziecinadš, nieodpowiedzialnym buntem dzieciuchów. Niemniej jako przyjaciel młodzieży i opiekun z urzędu podchoršżych piechoty, postanowił użyć wszelkich œrodków, aby temu szaleństwu zapobiec. Przed swoim podwładnym, majorem Karolem Żywultem zwierzał się nawet, iż "myœli uczynić przedstawienie o rozwišzanie Szkoły". Jeszcze w dniu wybuchu powstania Staœ Potocki zajęty był czynnoœciami œledczymi, zmierzajšcymi do przeszkodzenia "zbuntowaniu się dzieci". Dopiero kiedy jego adiutant porucznik Winterstein zameldował mu wieczorem o niepokojach w Łazienkach i Belwederze, zrozumiał, że na działania zapobiegawcze jest już za póŸno. Pozostawało jedno: stłumić pożar w zarodku, aby nie zdšżył roznieœć się po mieœcie i kraju. Natychmiastowe energiczne przeciwuderzenie wydawało się generałowi konieczne zarówno ze względu na interesy Królestwa, jak i dla dobra "zbuntowanych dzieci". Zdaniem dowódcy piechoty szybkie zwycięstwo najłatwiej można było osišgnšć impetem kawalerii. Pojechał więc z odpowiednimi propozycjami do wielkiego księcia. Z szeœciu polskich generałów, którzy padli z ršk rodaków w czasie Nocy listopadowej, tylko Staœ Potocki naprawdę walczył z powstaniem. Pozostałych zmiótł kataklizm. Generałowie Hauke i Blumer zapłacili życiem za swoje dawne grzechy (o Blumerze mówiono póŸniej że "tyle strzałów trafiło go w głowę i piersi, ile niesprawiedliwych wyroków podpisał z rozkazu carewicza"), generałowie Siemištkowski i Trębicki (Stanisław) zginęli za samš odmowę przystšpienia do powstania, poczciwego grubasa, generała Nowickiego, zastrzelono przez pomyłkę, bioršc go za kogo innego. W wypadku generała Stanisława Potockiego nie było pomyłki. Przez kilka godzin faworyt stolicy rozmyœlnie i dotkliwie dawał się we znaki powstańcom. W zwalczanie tego, co uważał za szaleńczy wybryk zbuntowanych dzieci, stary generał kładł wszystkie wartoœci, które wyniosły go tak wysoko w opinii publicznej, a więc swojš wspaniałš odwagę wojskowš i cywilnš, swojš niezłomnš konsekwencję, nie znajšce granic poœwięcenie i swój autorytet u podwładnych. Historycy Nocy listopadowej uznali, że generał Stanisław Potocki u schyłku swego zasłużonego życia zajšł postawę niezgodnš z obowišzkami polskiego patrioty. Ale ludzie mu współczeœni - nie wyłšczajšc zdecydowanych przeciwników politycznych - docenili czystoœć jego intencji i wiernoœć samemu sobie. Przez mieszkanie Janostwa Łubieńskich na Senatorskiej, gdzie na stylowej kanapce zmienionej w łóżko polowego lazaretu umierał najodważniejszy i najbardziej konsekwentny przeciwnik powstania, przesuwał się długi korowód współczujšcych. Generał konał przez kilkanaœcie godzin - półprzytomny z bólu i goršczki. Opowiadano, że w chwilach, gdy odzyskiwał pełnię œwiadomoœci, rozpaczał i płakał rzewnymi łzami. Nie dlatego, że musiał umrzeć, ale że umierał od polskiej kuli. Cała Warszawa żałowała swego ulubieńca, choć wielu dzieliło poglšd Mochnackiego, że duszę Potockiego musiało opanować jakieœ złe, opaczne widzenie rzeczy. Chowano go bez honorów wojskowych, ale pogrzeb miał okazały i tłumny, a nad grobem przemawiali dwaj szanowani patrioci, otoczeni nimbem narodowego męczeństwa: pułkownik Ignacy Pršdzyński i Wojciech (Albert) Grzymała, więŸniowie stanu z lat 1826-1829. Przeciwnicy powstania uczynili ze œmierci popularnego generała sztandar i tarczę dla siebie. Bywalec salonu literackiego Wincentego Krasińskiego Andrzej Edward KoŸmian zapisał w pamiętniku "Przedsięwzięcie, w którym nie mógł, nie chciał przyjšć udziału tak zacny Polak, jakim był Staœ Potocki i któremu opór stawiajšc zginšł, musiało być albo niezupełnie narodowe, albo zupełnie szalone"*. (* W kilka lat po stłumieniu powstania, na rozkaz cesarza Mikołaja I wzniesiono na placu Saskim w Warszawie pomnik ku czci polskich generałów poległych z ršk powstańców w nocy 29 listopada 1830 r. Wœród nazwisk wyrytych na tym pomniku znalazło się również nazwisko Stanisława Potockiego. W roku 1894 powszechnie znienawidzony w Warszawie pomnik - wobec rozpoczęcia na placu Saskim budowy wielkiego soboru prawosławnego - przeniesiono na plac Zielony (obecnie plac Dšbrowskiego), gdzie przetrwał jeszcze przez lat dwadzieœcia trzy, pilnie strzeżony przez carskš policję. Rozebrano go dopiero pod koniec roku 1917, ku radoœci całej stolicy. O unicestwienie œwiadectwa niesławy generała "Stasia", pogromcy "zbuntowanych dzieci", postarały się inne "zbuntowane dzieci", którym znowu zamarzyła się wolna ojczyzna. * Generał Wincenty Krasiński nie dorównywał generałowi Stanisławowi Potockiemu ani odwagš, ani konsekwencjš. Dał tego dowody w kilka dni póŸniej podczas słynnego tumultu na placu Bankowym. Ale w pierwszy wieczór powstania - przy owym krótkim spotkaniu na Marszałkowskiej - wypełniała go z pewnoœciš rozkoszna œwiadomoœć wielu przewag nad kolegš z piechoty. Generał Staœ wracał od naczelnego wodza zmartwiony i rozczarowany odrzuceniem koncepcji ofensywnej. Poza tym był zupełnie sam: nie towarzyszył mu ani jeden pluton żołnierzy, jechał dopiero zbierać rozrzucone po całym mieœcie oddziały swego wojska. Tymczasem Opinogórczyk czuł za sobš miarowe stšpanie przeszło siedmiuset rosłych wierzchowców, idealnie dobranych wzrostem i kasztanowatš maœciš (sam corocznie czuwał nad ich doborem) oraz siłę przeszło siedmiuset szabel. Rozpierała go duma i satysfakcja z dobrze spełnionego obowišzku. Raz jeszcze udowodnił współczesnym i potomnym, iż rację miał Konstanty, piszšc w swej charakterystyce, że "lepszego od niego nie życzyłby mieć generała". Strzelcy konni dosięgli wielkiego księcia i jego sztab w Alejach Ujazdowskich, nie opodal Belwederu. "Baletmistrz z placu Saskiego" był jeszcze "struchlały i blady jak chusta". Niektórym z otaczajšcych go generałów wyzierały spod płaszczy i szub szlafroki bšdŸ nocna bielizna. Przybycie reprezentacyjnego pułku polskiego zostało powitane z nie ukrywanš radoœciš. "Z przybycia ich (strzelców konnych gwardii - M. B.) W. Ks. Konstanty był nadzwyczajnie uradowany, uważał to bowiem nie tylko za dowód wiernoœci, ale zarazem i za protestacyš przeciwko poczynaniu spiskowych - pisze uczestnik i historyk powstania Stanisław Barzykowski. - Powstanie przez to traciło charakter narodowy, stawało się tylko buntem, burdš nielicznych wichrzycieli*. (* Podobnie ocenia ważnoœć akcesu szaserów do cesarzewicza drugi naczelny historyk powstania Maurycy Mochnacki: "Pułk ten obrócony przeciwko powstaniu dawał sprawie pozór kłótni domowej między Polakami".) Wyjechał tedy naprzeciw i nie miał doœć wyrazów do pochwał i zapewnień o swej wdzięcznoœci, a w końcu dodał, że >>się im oddaje w opiekę, że na ich honorze i wiernoœci polega, że przez całe życie będzie im wdzięczny i że Cesarzowi doniesie o tem szlachetnem znalezieniu się, będšc już pewnym z góry jego najwyższego zadowolenia<<. Wyrazy te od szeregu do szeregu przez jenerała Wincentego Krasińskiego i podobnie jemu myœlšcych Polaków obniesione, sprawiły, iż pułk, w którym najdawniejsi znajdowali się spiskowi, wœród których byli nawet towarzysze Krzyżanowskiego, pod wpływem wojskowego honoru gotów był w tej chwili wypełniać wszelkie rozkazy W. Ks. Konstantego". Nie od razu pułk Krasińskiego te rozkazy otrzymał. Wielki ksišżę cesarzewicz nadal się wzbraniał przed jakimikolwiek ruchami zaczepnymi wobec powstańców. Miał œwieżo w pamięci doœwiadczenia walk w Paryżu i Brukseli, zakończone zwycięstwem rewolucyjnych tłumów nad wojskami regularnymi. Szalę jego wahań przeważyła dopiero ostatnia rozpaczliwa próba generała Stasia Potockiego, przywieziona z placu Bankowego przez Władysława Zamoyskiego. Pisze o tym sam Zamoyski: "Gdym dojechał do alei Ujazdowskich, zastałem w.xięcia zawsze na tem samem miejscu pieszo. Opowiedziałem mu wprost co mi polecił jenerał Potocki, a gdym kończył mówišc: - Jenerał Potocki myœli, że W. K. Moœć może jeszcze opanować, używajšc do tego kawaleryi i niš ulice zmiatajšc - w.xišżę przerwał mi: - Kawaleryi? nie mam jej, a widzšc, że spojrzałem w prawo na tuż stojšcych kirasyerów: - To sš Rosyanie, a żaden Rosyanin, o ile do tego we własnej obronie nie będzie zmuszony, nie wystrzeli, nie użyje pałasza w całej tej sprawie. Zbrodnia po waszej stronie, ja do niej ręki przyłożyć nie chcę; przyszli mnie zamordować w moim domu, zaršbali mego pierwszego adiutanta. To wojsko tu stoi, by mnie zasłonić od nowego napadu, lecz jeżeli się kto zbliży, no to stšd ustšpimy. Żaden Rosyanin nie wmiesza się w tš sprawę. Polacy jš zaczęli, niech się sami między sobš rozprawiš. Teraz się pokaże, czy zasłużyli na tyle dobrodziejstw. - Wspomniał wtedy o cesarzu Aleksandrze i o wszystkiem, co on dla kraju zrobił; opowiadał, jak widział od dawna, że się gotuje rewolucya, jak postanowił w każdym razie unikać zbrojnego starcia i stosowne rozkazy dał wszystkim dowódcom oddziałów rosyjskich... Długo tak jeszcze mówił, wcišż powtarzajšc: - Ja się do niczego nie mieszam, niech sobie Polacy sami radzš, to ich rzecz; widzšc, że wcišż jeszcze czekam, dodał: - Oto sš strzelcy konni - to sš Polacy, bierz ich, prowadŸ do Stasia, niech z nimi robi co zechce albo... - nie skończył i po chwili zawołał: - Kurnatowski, Krasiński! weŸcie strzelców, wejdŸcie do miasta, obaczcie, co tam zrobić można..." Dramatycznš relację Zamoyskiego trzeba uzupełnić pewnym doœć istotnym szczegółem: wielki ksišżę Konstanty wysłał z Krasińskim na Warszawę nie tylko polskich szaserów, ale również jeden z rosyjskich pułków jazdy, wchodzšcych w skład Korpusu Rezerwowego Gwardyi Grenadyerów: huzarów grodzieńskich. "Wkrótce wielki ksišżę - wspomina adiutant pułku strzelców konnych Ignacy Kruszewski - dał rozkaz generałowi Krasinskiemu, aby poszedł naprzód do miasta z pułkiem strzelców konnych gwardyi polskiej i z pułkiem huzarów gwardyi rosyjskiej, aby uderzył na wszystko, co spotka. - Chargez! chargez! sur tout ce que Vous rencontrerez! - słowa wielkiego księcia..." Było chyba tak, jak pisze Kruszewski, gdyż œwiadectwo jego dokładnie się zgadza z zeznaniami innych oficerów Korpusu Rezerwowego, składanymi już po upadku powstania przed Najwyższym Sšdem Kryminalnym. Z zeznań tych, drobiazgowo zanalizowanych przez historyka Wacława Tokarza i prawnika Juliusza Harbuta, można jednak wywnioskować, że Konstanty - wierny swej zasadzie niemieszania Rosjan w starcia zbrojne z powstańcami - wyznaczył huzarom grodzieńskim znacznie skromniejszy zakres działania niż strzelcom konnym: "Huzarzy zatrzymali się na placu Trzech Krzyży, a ich patrole zapuszczały nie dalej jak w Brackš, Aleje Jerozolimskie i Marszałkowskš, zabierajšc pojedynczych oficerów i szeregowych naszych i odstawiajšc ich w Aleje Ujazdowskie". Szaserzy byli bardziej czynni. "Rzeczywisty i dokładny opis całego działania pułku strzelców konnych gwardyi polskiej przeciwko powstańcom, warszawskim" - przekazuje w swoich wspomnieniach Ignacy Kruszewski. Dopiero przy czytaniu tych wspomnień naocznego œwiadka rozumie się, że nie przesadzali Barzykowski i Mochnacki, podkreœlajšc olbrzymie znaczenie akcesu polskich gwardzistów do cesarzewicza. Po godzinie jedenastej - to znaczy w czasie, kiedy pułk Krasińskiego wyruszał spod Belwederu w stronę Warszawy - główne działania powstańcze skupiały się w północnej częœci miasta. Tam zwyciężała "rewolucya" - zdobywano Arsenał, wojsko bratało się z ludem, cywilów uzbrajano w szable i karabiny, a jeden z czterech najwyższych generałów Królestwa, ulubieniec Warszawy "Staœ" Potocki "leżał powalony na bruk uliczny, i ogromny drab w kożuchu siedział mu okrakiem na piersiach" (œwiadectwo W. Zamoyskiego). Zupełnie inna sytuacja panowała w południowych dzielnicach miasta. I tu pojedyncze oddziały powstańcze zajmowały kolejno punkty terenowe, wyznaczone im przez plan organizacyjny powstania, ale wœród oficerów i szeregowych dominowały nastroje dezorientacji i niepewnoœci. Brakowało im łšcznoœci ze sztabem powstańczym, więc nie byli na czas informowani o powodzeniu poszczególnych akcji w œródmieœciu i rozszerzaniu się ruchu powstańczego. W nerwowy niepokój wprawiała ich bliskoœć kwatery wielkiego księcia - wodza naczelnego. Nie wiedzieli jeszcze dobrze, za kogo mieli się uważać: za zwycięskich żołnierzy "rewolucyj" czy za dezerterów i zbrodniarzy stanu. Niemniej jednak gdyby cesarzewicz wysłał przeciwko nim żołnierzy w obcych mundurach, najprawdopodobniej stawiliby im zbrojny opór. Natomiast ukazanie się od strony Belwederu najœwietniejszego pułku polskiego, znanego z patriotycznych tradycji, wprawiło ich w zupełne oszołomienie. Nie rozumieli, co się dzieje, i potracili głowy. "Maszerujemy przeto aleami ku Warszawie - wspomina Kruszewski - generałowie Wincenty Krasiński i Kurnatowski jako dowódcy; inni jako to Redel, Izydor Krasiński i wielka częœć sztabu Cesarzewicza do nich się przyłšczyli. W œrodku alei naprzeciwko głównego lazaretu Ujazdowskiego stał batalion 3-go pułku strzelców pieszych, w którym oficerowie należeli do zwišzku i punkt ten już byli zajęli dla powstańców, stosownie do ich ogólnych rozporzšdzeń. Brakło im jednak determinacyi i spokojnie przepuœcili kawaleryę nie tylko polskš, ale i rosyjskš". W ówczesnej sytuacji oznaczało to zagarnięcie przez Krasińskiego sporego zgrupowania żołnierzy powstańczych i oddanie go do dyspozycji cesarzewicza. Kronikarz pułku kreœli swoje wspomnienia skrótowo i beznamiętnie, ale dla biednych powstańców musiało to być nie lada tragediš. Wkrótce potem szaserzy odnieœli drugie tego rodzaju "bezkrwawe zwycięstwo". "Na placu przed koœciołem S-go Aleksandra pułki obydwa stanęły w kolumnie, generałowie i cały sztab przed frontem. Ztamtšd wysyłam patrole do miasta, które powróciwszy doniosły, że powstańcy opanowali arsenał i tam zostajš. Za jednym z tych patrolów, wracajšcych pod komendš porucznika Orłowskiego (Ignacego), przyszła baterya artyleryi porucznika Nieszokocia, należšca do powstańców, i która także podług ich ogólnego planu miała rozkaz plac S-go Aleksandra zajšć..." Z innych Ÿródeł* (* Najobszerniejszy wybór tekstów Ÿródłowych, odnoszšcych się do działań zbrojnych w czasie powstania listopadowego można odnaleŸć w cennej ksišżce Stanisława Szenica Ani tryumf, ani zgon. Warszawa MON 1969.) dowiadujemy się, że porucznik Wincenty Nieszokoć, który przyczynił się w poważnym stopniu do zdobycia przez powstańców Arsenału, maszerował na plac Trzech Krzyży ze swš bateriš Szkoły Bombardierów, wzmocnionš przez grupę studentów-ochotników, aby zgodnie z planem organizacyjnym powstania stworzyć tam zaporę artyleryjskš przeciwko kawalerii cesarzewicza. Spotkawszy w drodze patrol strzelców konnych, wzišł ich za oddział powstańczy, a porucznik Orłowski podstępnie nie wyprowadził go z błędu i ofiarował mu się ze swymi szaserami jako eskorta ochronna. I oto znowu następuje scena tak charakterystyczna dla pierwszej fazy powstania. Zbliżajšc się do placu Trzech Krzyży, dowódca powstańczej baterii zaczyna się już orientować, że porucznik Orłowski wcišga go w zasadzkę, lecz wykazuje taki sam "brak determinacyi" jak oficerowie 3-go pułku strzelców pieszych przy szpitalu Ujazdowskim, chociaż kartaczownice przygotowane ma do strzelania, a kanonierzy trzymajš w rękach zapalone lonty (œwiadectwo W. Zamoyskiego). Moment niezdecydowania wykorzystuje Krasiński. Łaskawie uœmiechnięty, w pełnym blasku swego "korpuœnego" dostojeństwa, podjeżdża do nieszczęsnego artylerzysty i z wysokiego konia wszczyna z nim rozmowę: - A to ty, Nieszokoć, przybywasz tu z twojš bateryš? - Ja, panie generale - pręży się mimo woli zwiedziony poruczniczyna, choć wie, że ma do czynienia ze zdecydowanym stronnikiem Konstantego. Czar haftów i "szluf" generalskich nie zdšżył jeszcze osłabnšć. - A to dobrze, stań tam za kolumnami i czekaj. I to wszystko. Zacny, odważny porucznik Nieszokoć jak zahipnotyzowany słowami generała posłusznie przechodzi za linię frontu nieprzyjacielskiej jazdy, prowadzšc za sobš do obozu cesarzewicza kilkudziesięciu uczniów Szkoły Bombardierów i cywilnych ochotników, całym sercem zwišzanych z powstaniem, oraz cztery działa, tak bardzo potrzebne powstańcom. (Po ochłonięciu z "generalskiego duru" biedny Nieszokoć chciał sobie podobno w łeb strzelać.) Dla Wincentego Krasińskiego był to z pewnoœciš jeden z tych "pysznych figlów", w jakich lubował się od wczesnej młodoœci. Miałby co do opowiadania w swojej loży szyderców na Krakowskim Przedmieœciu. Ale okazja po temu już się nie nadarzyła. "W nocy około 12 ciż sami generałowie poprowadzili pułk strzelców konnych przez Nowy Œwiat aż na Saski plac - pisze Kruszewski. - Nikogo nie było widać i żadne nieprzyjacielskie kroki miejsca nie miały w tym czasie. Przyjeżdża pułkownik Turno (Kralo), adiutant wielkiego księcia; a gdy jenerałowie naradzali się, co robić, i raporta przyszły od patrolów, że powstańcy wcale się nie posuwajš, powiada do nich Turno: >>Ja tam byłem i widziałem ich, wszyscy pijani, dajcie im najlepiej pokój, jak wytrzeŸwiejš przez noc, to się rozejdš do domów<< (podobnie pocieszano się w domu KoŸmianów - M. B.). Usłuchano rady pułkownika Turny i poprowadzono na powrót pułk strzelców konnych gwardyi na plac S-go Aleksandra. Resztę nocy przebyliœmy spokojnie, słychać było kilka strzałów armatnich; rozeszła się zaraz wieœć, że powstańcy między sobš się bijš - umyœlnie zapewne puszczona, aby chęciom połšczenia się zapobiec". Pamiętnik Kruszewskiego pisany jest niewštpliwie w dobrej wierze. Tylko że pamiętnikarz-adiutant ogranicza się do opisu działań pułku jako całoœci, natomiast pomija milczeniem wyczyny stale wysyłanych w głšb miasta patroli, które używały niekiedy metod tak samo dokuczliwych i niebezpiecznych dla powstańców jak "fortel wojenny" porucznika Ignacego Orłowskiego. W działalnoœci patrolowej odznaczył się szczególnie kapitan Florian Gotartowski, dawny szwoleżer i uczestnik wszystkich kampanii napoleońskich. Był to ten sam "Florek" Gotartowski, który wzruszał nas jako bohater Huraganu Gšsiorowskiego, ten sam, dla którego dzielna markietanka Joanna Żubrowa wykradła z klasztoru pannę Dziewanowskš. Bezlitosne dokumenty historyczne z pedantycznš dokładnoœciš odsłaniajš działalnoœć romantycznego szwoleżera podczas Nocy listopadowej. "Dwa plutony pod kapitanem Gotartowskim - pisze Wacław Tokarz - natrafiły na duże gromadki ludu i poczęły je rozbrajać. Wkrótce każdy z szeregowców miał po 2 szable i 2 lance odebrane; broń tę składano za kratami koœcioła Wizytek, a ludzi aresztowano i oddawano w ręce żandarmów, stojšcych na Czystej. Po pewnym czasie lud poczšł stawiać opór i gromadził się coraz liczniej. Szaserów ostrzeżono, że gromadka powstańców chce im zajœć na tyły przez Dziekankę. Wówczas cofnęli się ku Œw. Krzyżowi..." (Główne wyczyny bohatera Huraganu rozgrywały się w okolicy Trębackiej, nie ulega więc wštpliwoœci, że pierwsza wzmianka Tymoteusza Lipińskiego o szaserach odnosiła się właœnie do plutonów kapitana Gotartowskiego.) Podobnych akcji było z pewnoœciš więcej, bo gdyby strzelcy konni podczas pierwszej nocy powstania zachowywali się rzeczywiœcie tak biernie i spokojnie, jak próbuje to sugerować ich kronikarz, to w żadnym razie nie œcišgnęliby na siebie jednogłoœnie potępienia ze strony historyków różnych epok i różnych œwiatopoglšdów. Maurycy Mochnacki w swoim Powstaniu narodu... osšdza ich bezlitoœnie: "Szaserzy najbardziej dokazywali; oni zdaje się bardziej niżeli sami Moskale pragnęli stłumić powstanie..." Wacław Tokarz, oceniajšcy zdarzenia z większego dystansu i bogatszy od Mochnackiego o znajomoœć akt procesu wytoczonego uczestnikom powstania, nie neguje wprawdzie samego faktu "pacyfikatorskich" działań szaserów, ale jest wobec podwładnych Krasińskiego sprawiedliwszy, czynišc œcisłe rozróżnienie między "œlepym mieczem" a władajšcš nim "rękš": "Strzelcy konni działali nieustannie do końca tej nocy przeciwko powstaniu. Ich oficerowie odcięci od miasta i jego nastroju, utrzymywani przez swych przełożonych w przekonaniu, że wybuch jest czymœ chwilowym, co wypali się do ranka, po otrzeŸwieniu, że sš to anarchistyczne wybryki ludu, zwalczali powstanie z całš siłš przekonania". Podawane przez Kruszewskiego powody, dla których szaserzy wycofali się z powrotem na plac Trzech Krzyży, nie brzmiš przekonywujšco. Zwłaszcza, że w roli gołšbka pokoju występuje adiutant cesarzewicza pułkownik Karol Turno, który nieco wczeœniej - jak dowiemy się o tym od samego Kruszewskiego - przyczynił się najbardziej do zohydzenia szaserów w opinii publicznej. Znacznie prawdopodobniejsze wydaje się, że przyczynš wycofania się strzelców konnych do punktu wyjœciowego były wiadomoœci o sytuacji w œródmieœciu przywiezione przez Turnę. Cała północ miasta była już wtedy ogarnięta przez powstanie, więc przedsiębranie w tych warunkach jakiejkolwiek większej akcji zbrojnej mogło się skończyć dla pułku Krasińskiego bardzo smutnie. "Z rana 30-go listopada - wspomina w dalszym cišgu Kruszewski - posłano znowu dwa szwadrony pułkownika Zielonki na Krakowskie Przedmieœcie, które aż po Saski plac posunęły się. Flankierzy tego dywizyonu ucierali się z powstańcami i rozbrajali lud, niosšcy broń od arsenału". Jeszcze jedno historyczne nazwisko zasłużonego szwoleżera. Dzielny somosierczyk Benedykt Zielonka w ostatniej kampanii napoleońskiej był zastępcš pułkownika Kozietulskiego w pułku zwiadowców gwardii i on przyprowadził ten pułk do Warszawy. W okresie procesu Łukasińskiego i towarzyszy Zielonka, bliski przyjaciel podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego, poœredniczył w staraniach o uzyskanie łagodnego wyroku dla pierwszego naczelnika Towarzystwa Patriotycznego. W poczštkach listopada 1830 r. w domu Zielonki podchoršży Onufry Mazowiecki przygotowywał zamach na wielkiego księcia Konstantego. Zielonka był w Warszawie znany i lubiany. Od czasu ożenku z bogatš wdowš Mokronowskš (z domu księżniczkš Sanguszko) prowadził jeden z bardziej uczęszczanych salonów stołecznych. Tymoteusz Lipiński, obserwujšc rankiem 30 listopada "œcieranie się" szaserów z tłumem, ani przypuszczał, że akcji przewodzi człowiek, u którego często bywał goœciem. "Około 10-tej, gdy piechota należšca do powstania zaczęła postępować naprzód, pułkownik Zielonka rejterował powoli - pisze Kruszewski - powrócił ze swymi szwadronami przed koœciół S-go Aleksandra, gdzie generałowie i sztaby cišgle stały. Koło południa dano nam rozkaz opuœcić plac S-go Aleksandra, pozostawiono pułk strzelców konnych na łšce między alejami przed Belwederem, gdzie aż do nocy we froncie stał nieruchomy na koniu tak, że oficerowie nigdy z sobš rozmawiać ani porozumieć się nie mogli". Wieczorem 30 listopada pułk odebrał rozkaz wycofania się za południowe rogatki miasta i rozłożenia się obozem na polu Mokotowskim, między trzema pułkami jazdy rosyjskiej. Kończšc opis działań przeciwpowstańczych swego pułku, Kruszewski pisze, co następuje: "Pułk strzelców konnych gwardyi polskiej, który zawsze uchodził za bardzo patryotyczny, gdzie zwišzek Krzyżanowskiego się zaczšł i rozszerzył, który za to cišgle był przeœladowany przez wielkiego księcia a oficerowie krzywdzeni w awansie, pułk ten przez nieszczęœliwe wprowadzenie go w kroki nieprzyjacielskie z powstańcami Warszawskimi zupełnie upadł w opinii publicznej... Przyczynił się do tego szczególniej pluton podporucznika Męcińskiego, który będšc na służbie w dn. 29 listopada na placu Saskim, opatrzony podług zwyczaju ostrymi ładunkami, na rozkaz pułkownika Turny, adiutanta wielkiego księcia, szarżował na lud i strzelał..." Jednoczeœnie Kruszewski usprawiedliwia się, dlaczego widzšc, że szaserzy sš wcišgani w działalnoœć sprzecznš z jego przekonaniami, nie opuœcił pułku, aby przyłšczyć się do powstańców: "Pókiœmy nie byli wprowadzeni za rogatki Mokotowskie, mógłbym był pojedynczo przejœć do swoich, lecz oprócz wstrętu, jaki każdy wojskowy czuje do przechodzenia na stronę przeciwnš - wstrętu nad który jednak œwięty obowišzek Polaka powinien być wyższym, nie zrobiłem tego, wiedzšc ile dobrze myœlšcych kolegów i goršcych serc pułk nasz zawierał. Boju nie było żadnego, sšdziłem przeto, że lepiej czekać okazyi, w której z użytkiem dla ojczyzny wykonać to samo znajdę sposobnoœć, a przez wpływ, jaki miałem w pułku strzelców konnych gwardyi, może zdecyduję złšczenie się z narodem całego pułku..." Nie były to puste słowa, gdyż jak się okaże, Kruszewski rzeczywiœcie odegrał poważnš rolę w odcišgnięciu szaserów od wielkiego księcia i przejœciu ich na stronę powstańców. Rzecz oczywista, że jego skompromitowani zwierzchnicy generał Krasiński i generał Kurnatowski dobrze na tym nie wyszli. Co czynił, myœlał i czuł Wincenty Krasiński podczas historycznej Nocy listopadowej, tego można się tylko domyœlać. Biografowie Zygmunta Krasińskiego przypuszczajš, że właœnie podczas parogodzinnego postoju pułku na placu Trzech Krzyży generał przesłał pierwszš pisemnš wiadomoœć przebywajšcemu za granicš synowi. Z przekazu rodzinnego znany jest urywek tego listu, krótki i znieważajšcy jak pogardliwe parsknięcie: "Rewolucja wybuchła w Warszawie przez pięciu akademików, czterech podchoršżych zaczęta i trzech poetów, jakoż oficerów tyluż". Do swego pobytu na placu Trzech Krzyży powrócił generał jeszcze raz w następnym, wigilijnym, liœcie do Zygmunta, pisanym już z Królewca. Zachowały się jego fragmenty w monografii Józefa Kallenbacha. Jest tam taki ustęp: "Teraz chcę, żebyœ wiedział, że przysłali do mnie, gdym bronił przy koœciele Aleksandra, że rano w pištek przysłali mnie propozycję, bym zwalił Chłopickiego i wydał Księcia, a wtenczas uznajš mnie naczelnikiem. Odpowiedziałem, że nigdy jeszcze żaden Krasinski nie był zdrajcš i ja nim nie będę..." List brzmi dumnie, nie wiadomo tylko, czy fakt w nim opisany zgadza się z prawdš. Można w to wštpić, gdyż radykalne skrzydło spisku powstańczego (a tylko stamtšd mogły wychodzić projekty obalenia Chłopickiego) jeszcze przed powstaniem ułożyło listę osób przeznaczonych na szubienicę i na liœcie tej - na miejscu doœć poczesnym - figurował generał Wincenty Krasiński. Działalnoœć generała w pierwszych dniach powstania z pewnoœciš nie poprawiła mu opinii. Z drugiej strony jest rzeczš powszechnie znanš, że o powoływaniu na wysokie stanowiska przeważnie decydujš nie względy moralne, lecz polityczne. Opinogórczyk był dowódcš nie tylko pułku strzelców konnych gwardii, lecz także trzech najœwietniejszych pułków jazdy rosyjskiej. W kołach spiskowców polskich pamiętano jeszcze o propolskich sympatiach okazywanych przez oficerów pułku kirasjerów podolskich w czasie pierwszego procesu Towarzystwa Patriotycznego (œlady tych sympatii przetrwały w raportach Henryka Mackrotta i Mateusza Schleya); pamiętano także, że oficerem pułku huzarów grodzieńskich był słynny dekabrysta podpułkownik Michał Łunin. Mogły więc jakieœ romantyczne głowy uroić sobie, że Krasiński, przyjšwszy naczelnictwo powstania, bez trudu przecišgnie na stronę powstanców wszystkie oddziały wchodzšce w skład Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów. Pomysł taki - jeżeli istniał rzeczywiœcie - pozbawiony był jednak realnych podstaw. Władze carskie zdšżyły w odpowiednim czasie zauważyć (przy pomocy Mackrotta i Schleya) nieprawomyœlne sympatie do "buntowników" polskich w niektórych pułkach gwardii rosyjskiej i postarały się o gruntowne oczyszczenie składów osobowych tych pułków. Uważnych czytelników może zadziwić fakt, że - jak wynika z listu - generał Krasiński znajdował się na placu Trzech Krzyży jeszcze w pištek, to znaczy 3 grudnia, chociaż szaserzy zostali wyprowadzeni poza rogatki miejskie już 30 listopada (we wtorek). Ale znowu muszę przypomnieć, że Krasiński był dowódcš wielopułkowego korpusu. Po wyjœciu kawalerii z miasta założył sobie głównš kwaterę w domku straży celnej przy rogatkach Mokotowskich i stamtšd przeprowadzał inspekcje swego korpusu, kršżšc między pułkami kawalerii, stojšcymi na polu Mokotowskim, a pułkiem grenadierów gwardii (œcišgniętym do obozu wielkiego księcia przez swego dowódcę generała Żymirskiego), który zajmował pozycje najbardziej wysunięte ku miastu, właœnie w okolicy placu Trzech Krzyży. O dalszych losach szaserów w obozie wielkiego księcia dowiadujemy się z pamiętnika Kruszewskiego. Przytaczam jego opowieœć w obszernych fragmentach, gdyż doprowadzi ona znowu do generała Krasińskiego. A poza tym ciekawe jest obserwowanie stopniowych przemian w nastrojach żołnierzy polskich, przebywajšcych w obozie antypowstańczym. "Z rana 1-go grudnia - wspomina Kruszewski - wielki ksišżę Konstanty otoczony swym sztabem i generałami rosyjskimi i polskimi objechał obóz; wojsko nie siadało na koń, tylko w ponurym milczeniu staliœmy na swoich miejscach. Na twarzach wszystkich Polaków malował się smutek bliski rozpaczy, znajdować się wœród nieprzyjaciół ojczyzny, jakby we wspólnictwie z nimi, każdego przejmowało zgrozš. Lecz już natenczas łatwiej było porozumieć się między sobš i wszyscy tylko pierwszej przychylnej chwili czekaliœmy, by choć z niebezpieczeństwem życia ztamtšd się wyłamać. Tegoż samego dnia z rana przysłano do naszego obozu drukowanš proklamacyę rzšdu narodowego tymczasowego, wydanš w Warszawie (była to proklamacja poszerzonej rady administracyjnej - którš oglšdał rankiem 30 listopada Tymoteusz Lipiński - M. B.). Proklamacya ta napisana w imieniu cesarza Mikołaja, w której były takie słowa: >>Niech ciemnoœci nocy pokrywajš wypadki nieszczęœliwe zaszłe w stolicy, niech wszystko powróci do porzšdku<< - zdziwiła każdego (w mieœcie oficerowie powstańczy po przeczytaniu proklamacji darli jš na strzępy i wdeptywali w błoto - M. B.); nie widzieliœmy, co to ma znaczyć i co robić. Wszelki przystęp do obozu był wzbroniony; wiadomoœć, że miasto ma przysłać deputacyę do traktowania z wielkim księciem o kapitulacyę, rozgłoszono podstępnie. W takiej niepewnoœci zszedł ten smutny dzień 1-go grudnia. Dnia 2-go po południu jedzie bryczkš pocztowš od Błonia generał Szembek, zatrzymuje się przy rogatce Mokotowskiej i wchodzi z generałem Krasińskim i Kurnatowskim, którzy go otoczyli, do domku strażników celnych. Wszedłem ja także za moim generałem, spodziewajšc się, że to ważna będzie rozmowa. >>Panowie, ja jadę do wielkiego księcia - rzekł Szembek - to nie żarty, nie myœlcie, że to tylko w Warszawie rewolucya, już szlachta na wszystkie strony kraju rwie się do powstania. Ja jadę proponować wielkiemu księciu, aby stanšł na naszym czele, aby przyłšczył dawne prowincye polskie, nad którymi ma już zwierzchnictwo, to go zrobimy królem Polskim, a jeżeli nie zechce, to będziemy się bić, rękawica rzucona, trzeba jš podnieœć<<. Na takš mowę Szembeka moje serce rozweseliło się; Krasiński i Kurnatowski nic nie odpowiedzieli; było to dla nich dictum acerbum. Szembek pojechał do wielkiego księcia. Postanowiłem natychmiast z nim się porozumieć. W tym celu wyszedłem za obóz na drogę, o ile tylko straże mi pozwoliły, i czekałem jego powrotu. Nadjeżdża po niejakim czasie tš samš bryczkš generał Szembek, zatrzymuję go i pytam, jak odpowiedŸ wielkiego księcia? - >>Nie chce o niczem słyszeć, niepodobna nic z nim zrobić. Kiedy tak - rzekłem - oœwiadczam generałowi, że wojsko nasze stojšce tu w obozie pała chęciš połšczenia się z narodem, do wykonania tego natychmiast ich przywiodę, na to daję generałowi moje słowo honoru<<. Generał Szembek odpowiedział mi: >>Zaczekaj na mnie, pułk mój (1. pułk strzelców pieszych - M. B.) jest pod Błoniem, ja cię uwiadomię, jak będę przechodził do swoich, natenczas to samo wykonaj<<. >>Dobrze, z pewnoœciš dotrzymam mego przyrzeczenia!<< >>Rachuję na ciebie<< - rzekł Szembek i pojechał dalej, a ja wróciłem do obozu. Tam dowiaduję się, że deputacya z Warszawy ma przyjechać do wielkiego księcia z propozycyami; czekam na niš znowu przy rogatce, lecz gdy się kareta jej zbliżała, wyszedł generał Krasiński z domku celnego, w którym mieszkał, chwilę rozmawiał, a ja musiałem się oddalić, bo na samo podejrzenie zamysłu mego byłbym aresztowany. Czekam przeto ich (członków deputacyi) powrotu w alei opodal przed rogatkš i powiodło mi się; zatrzymuję ich karetę, powtarzam deputowanym od narodu księciu Czartoryskiemu, księciu Lubeckiemu, panu Lelewelowi to, co powiedziałem generałowi Szembekowi, stosujšc mojš mowę do Władysława Ostrowskiego (póŸniejszy marszałek sejmu powstańczego - M. B.), którego najlepiej znałem. Wszyscy ci panowie mile przyjęli oœwiadczenia moje; odpowiedzieli mi przez Ostrowskiego: >>Kiedyœ się już w tym względzie umówił z generałem Szembekiem, więc stosownie do waszego układu działaj<<. Wtem przybiegł kapitan Stokowski z pułku grenadyerów gwardyi, który odjeżdżajšcej już deputacyi podobneż zapewnienie w imieniu swego pułku oœwiadczył." Generał Szembek, o którym mówiono w wojsku "wierz jak Szembekowi", nie zawiódł Kruszewskiego. 3 grudnia, nad ranem, idšc ze swoim pułkiem do Warszawy, generał napotkał w Ołtarzewie patrol strzelców konnych gwardii pod dowództwem porucznika Gerhardta i za jego poœrednictwem przesłał list z przyrzeczonym rozkazem. "List ten - wspomina Kruszewski - oddano mi około godziny 7-ej (3 grudnia - M. B.) w baraku generała Kurnatowskiego i w jego przytomnoœci. Generał Szembek donosił mi, że wchodzi do Warszawy, że już czas nadszedł, abyœmy to samo wykonali. Przypomniał moje przyrzeczenie i w imię ojczyzny wzywał do czynu... Pobiegłem natychmiast między oficerów młodszych pułku strzelców konnych gwardyi, których znałem sposób myœlenia, pokazałem im list Szembeka, wszystkich znalazłem gotowymi, choćby na przebój opuœcić ten obóz i łšczyć się z narodem. Posłali czemprędzej zwracać oddziały, które wyprawione były na pobliskie wioski po drzewo, żywnoœć lub na patrole. Ja tymczasem zatknšwszy pistolety za pas, udałem się... do batalionu grenadyerów gwardyi, posuniętych na pozycyš ku miastu, w œrodku wielkiej alei Ujazdowskiej, naprzeciwko Lazaretu. Zbliżywszy się zastałem batalion w kolumnie, przemówiłem do nich z konia: >>Rodacy! bšdŸcie gotowi do łšczenia się z narodem, sapery (wyraŸna pomyłka wydawcy pamiętnika - powinno być: szasery - M. B.) zaraz nadejdš i pójdziemy razem do Warszawy<< Jak najlepiej byłem od grenadyerów przyjęty, oficerowie i żołnierze okazywali zupełnš gotowoœć uskutecznienia mej propozycyi. Wtem Żymirski generał, który w przyległym domu był założył swój biwak, uwiadomiony o poruszeniu, jakie w jego batalionie sprawiłem, wychodzi do mnie i odzywa się w te słowa: >>Co mi tu wasan będziesz ludzi buntował, i ja jestem dobrym Polakiem, i ja zrobię co będzie potrzeba, ja waćpana pod sšd wojenny oddam<< (ten sam generał Żymirski przejdzie niedługo potem do historii jako bohater bitwy grochowskiej - M. B.). Nie zważałem na jego mowę, bo widziałem, że moje słowa już skutek zrobiły w batalionie, a groŸby się nie lękałem, majšc pistolety za pasem, byłem gotów broniš sobie otworzyć drogę". Tymczasem w Alejach Ujazdowskich pojawił się sam dowódca Korpusu Rezerwowego i poœpieszył wesprzeć swym autorytetem dowódcę grenadierów. "W tym momencie nadjeżdża generał Wincenty Krasiński - relacjonuje Kruszewski - widzi to poruszenie, a generał Żymirski mówi do niego: >>Panie generale, oto adiutant przyjechał i buntuje mi batalion<<. Generał Krasiński zsiada spiesznie z konia, chcšc uspokoić umysły, wchodzi pomiędzy oficerów i żołnierzy, przemawia do nich: >>Co wy robicie dzieci, nie dajcie się uwodzić, wszak wiecie, że ja zawsze z wami, ja was drogš honoru poprowadzę, ufajcie mi!<<" Ale z grenadierami gwardii nie poszło generałowi Krasińskiemu tak łatwo, jak z synem Napoleonem Zygmuntkiem, którego w roku 1829 podobnymi argumentami usiłował odwieœć od wzięcia udziału w pogrzebie prezesa Bielińskiego. Tym razem Opinogórczyk poniósł sromotnš porażkę. "Patrzałem z konia o kilkanaœcie kroków na tę scenę - wspomina Ignacy Kruszewski - słyszałem, jak mu odpowiedziano: >>Kiedy pan generał zawsze chce być z nami, to dobrze, my idziemy do Warszawy, to niech pan generał z nami idzie<<. Wtem zaczęli dobywać z kieszeni papieru, zakładać sobie białe kokardy (kolor biały był barwš państwowš dawnej Rzeczypospolitej - M. B.) i bez ceremonii hurmem generałowi Krasińskiemu takšż kokardę za kapelusz zatknęli. Tak musiał między nimi zostać, bo gdyby się był chciał oddalić, byłby zapewne bagnetem wstrzymany lub pchnięty. Ucieszony tem, co widziałem, wracam galopem po szaserów; zastałem ich już w pogotowiu przy koniach - krzyknšłem: >>Na koń!<< - młodsi oficerowie powtórzyli: >>Na koń<< - a starsi radzi nieradzi poszli za wolš ogółu. Myœlałem, że generał Kurnatowski, który zawsze szczególne przywišzanie do wielkiego księcia okazywał, pozostanie przy jego osobie oraz przy trzech pułkach rosyjskich, którymi komenderował, gdy widzę, że i on się bierze do konia. Będšc uwiadomiony przez pułkownika Kickiego; który przysłał chłopca z karteczkš do mnie, że akademicy i 4-ty pułk dali sobie słowo zabić generała Kurnatowskiego, czułem obowišzkiem moim przestrzec go... W momencie przeto, gdy siadał na konia, rzekłem do niego po francusku: "General, je sens de mon devoir de Vous prevenir; que si Vous entrez en ville, Vous etes expose a y perdre la vie car les academiciens et le 4-te Regiment se sont donne le mot, de Vous tuer*. (* Generale, poczuwam się do obowišzku ostrzec pana, że jeœli wejdzie pan do miasta, będzie pan narażony na utratę życia, bo akademicy i 4. pułk dali sobie słowo, że pana zabijš.) Na to generał Kurnatowski szlachetnie mi odpowiedział: "Je suis pourtant Polonais, je ne quitte pas ma trouppe"*. (* Jestem jednak Polakiem, nie opuszczę mego oddziału.) Wielki ksišżę, powiadomiony o sytuacji w oddziałach polskich, przysłał dwóch generałów ze swego sztabu: Dannenberga i Gerstenzweiga, którzy perswazjami i pogróżkami próbowali nakłonić szaserów do pozostania w obozie. Ale nie dano im nawet dokończyć przemówienia. Pułk z radosnymi okrzykami ruszył ku rogatkom. "W tej chwili widzę - pisze Kruszewski - że w artylerii rosyjskiej konnej, która przed nami na prawo stała, niejako przecinajšc nam drogę, kanonierzy biegnš do armat i szykujš się do boju. Poskoczyłem galopem do pułkownika Issakow czy Essakoff i pytam: >>Co to znaczy, pułkowniku? czy nas będziesz kartaczował?<< - >>Nie - odpowiedział ten szlachetny Rosyanin - nie mam rozkazu, a choćbym go odebrał, tego nie uczynię<< - dosłownie. Pomaszerowaliœmy do Warszawy w kolumnie trójkami, generał Kurnatowski na czele, ja przy nim jako adiutant, oficerowie każdy na swojem miejscu, wszystko w największym porzšdku. Już blisko rogatki przybywa Władysław Zamoyski, adiutant wielkiego księcia, który cišgle negocyował między Cesarzewiczem a miastem Warszawš... Zaklinał, aby się zatrzymać, przedstawiał, że lepiej to przejœcie zrobić prawnie, że on pozwolenie od wielkiego księcia przywiezie. Nikt go ani słuchać, ani czekać nie chciał - może to było dyplomatycznie, ale nie podług naszego serca; i pułk strzelców konnych gwardyi, za nim 4 działa porucznika Nieszokocia, szkoła podchoršżych jazdy i oddział piechoty, przeszli rogatki Mokotowskie i złšczyliœmy się w alejach z batalionem grenadyerów gwardyi, o którym mówiłem wyżej. Gdyœmy opuszczali obóz, wielu oficerów rosyjskich płakało i żegnało się z nami... To wszystko dowodzi, że gdyby ten korpus gwardyi był został rozbrojony, nim przeszedł Wisłę, większa częœć byłaby chętnie pod naszymi choršgwiami służyła. W alejach naprzeciwko pałacu Ujazdowskiego przybyła do nas w czerwonych czapkach krakowskich młodzież znajoma, którzy na koniach naprzeciwko nas wyjechali. Wkrótce wojsko maszerujšce zatrzymane zostało z rozkazu generała Chłopickiego, by oczekiwać na jego przybycie. Wtenczas to dopiero przyjechał powtórnie do nas Władysław Zamoyski z pozwoleniem wielkiego księcia powrotu do Warszawy, którego już nikomu nie czytał, nie komunikował, bo nikt o tem ani słuchać by nie chciał, cała rzecz była skończona. Za przybyciem generała Chłopickiego przed front wojska w alei Ujazdowskiej przyjęliœmy go okrzykami radoœci; przemówił do nas w sposób pochlebny, lecz zimno i stanšwszy na czele, poprowadził całš kolumnę do miasta. Ten dzień 3-go grudnia był jednym z najpiękniejszych dni powstania polskiego... Dwóch tylko ludzi było w bardzo przykrem i niebezpiecznem położeniu, to jest generałowie Wincenty Krasiński i Kurnatowski; co moment, jakeœmy weszli w ulice, całe szeregi karabinów to wojska, to ludu zmierzały się na nich. Jeden strzał byłby pocišgnšł za sobš sto strzałów - i oni, i przy nich jadšcy bylibyœmy padli ofiarš. Generał Chłopicki jechał obok gen. Krasińskiego na czele grenadyerów, by go od œmierci uchronić. Generał Szembek jechał obok gen. Kurnatowskiego na czele pułku strzelców konnych gwardyi - ja z drugiej strony dzieliłem niebezpieczeństwo mego generała, chociaż zwykle nie podzielałem jego opinii. Majšc wielu znajomych między akademikami i młodzieżš, posyłałem ich naprzód, aby uspokajali najzawziętszych swych kolegów i od zamysłu zabicia generałów odwracali. Tak przebyliœmy całš drogę od koœcioła Œw. Aleksandra aż do placu Bankowego, gdzie największe niebezpieczeństwo generała czekało. Gdy się kolumna zatrzymała przed pałacem Bankowym, w którym rzšd tymczasowy zasiadał, tłum ludzi rzucił się na Krasińskiego - już go z konia œcišgnęli i zakładali mu stryczek na szyję, lecz generał Chłopicki obronił go i pod eskortš do pałacu wprowadził. Generał Kurnatowski również wœród obelg pod strażš tamże zaprowadzony został. Wkrótce potem pokazał się na balkonie generał Krasiński, przemawiał do ludu, przyrzekał wiernoœć narodowi i poœwięcenie się dla ojczyzny. Kilka głosów przypominało mu jego niecne postępowanie w sšdzie sejmowym; kilkadziesišt broni od ludu i wojska zmierzyło się ku niemu, lecz przytomnoœć tuż obok Chłopickiego wstrzymała ich od dania ognia. Nie dalej jak nazajutrz po przysiędze narodowi ten lekkomyœlny dworak czy uciekł, czy był wypuszczony, tego nie wiem - to tylko pewne, że do Petersburga się udał ponieœć swe usługi carowi. Generał Kurnatowski także przysięgę ludowi wykonał i lubo sprawie ojczystej nie służył, przynajmniej z nieprzyjaciółmi się nie złšczył, cały swój czas wojny w Warszawie, a potem u wód w Maryenbadzie przepędził". Scenę na placu Bankowym opisujš wszyscy kronikarze powstania listopadowego. Najplastyczniej wypada ona u nieocenionego Tymoteusza Lipińskiego, który oglšdał jš na własne oczy i zaraz potem, tego samego dnia, odtworzył na goršco w swoich Zapiskach. "Nastała chwila nie do opisania - słowa sš Lipińskiego - tłumy publicznoœci rzuciły się na Wincentego Krasińskiego i Zygmunta Kurnatowskiego, dowódcę szaserów. Œcišgnięto ich z koni, wołajšc: wieszać, zamordować zdrajców! Wojsko, stojšc nieporuszenie, patrzało z obojętnoœciš. Nadcišgnšwszy akademicy, lubo sami zagorzalcy zaledwie obronić ich zdołali, wołajšc: niech się wytłomaczš. Na próżno przemawiał Chłopicki i inni z okien pałacu kom. skarbu, nie ustawała wrzawa, domagano się koniecznie œmierci obu generałów. Nareszcie zdołali akademicy otoczyć ich i wraz z swš choršgwiš wprowadzili na ganek. Zgiełk, krzyki tysišczne zemsty nie dozwalały przywrócenia porzšdku, uproszono na koniec o spokojnoœć, a akademicy, trzymajšc pałasze nad głowš Krasińskiego, zaręczali, iż się poprawi i będzie dobrym Polakiem. Jednomyœlnie ozwano się, że jest szelma, wierzyć mu nie można. Uciszono się na chwilę, gdy gener. Szembek prosił, aby dozwolono Krasińskiemu przemówić; poczšł on wyliczać swoje zasługi, gdy zaœ wyrzekł, że na obronie ojczyzny stracił majštek, przerwano mu jednogłoœnie: >>łżesz, przepiłeœ go<<. Mówił dalej: >>któż utrzymał sławę oręża polskiego, jeœli nie ja? Kto z chlubš przyprowadził szczštki walecznych i drogie zwłoki bohatyra, jeœli nie ja? Niech kto stanie więcej okryty ranami ode mnie. Czyliżem skrzywdził kogokolwiek na sławie i honorze? Zawsze byłem i jestem dobrym Polakiem<<. Tu znowu runęły tysišczne głosy: >>a sšd sejmowy? łajdakiem jesteœ, nie wierzymy ci<<. Akademicy dyktowali mu rotę przysięgi; trzymajšc rękę do góry, słowo w słowo jš powtórzył, że przyrzeka poprawę i odtšd będzie jak najlepszym rodakiem*. (* Warto tu dodać interesujšcš informację: Krasiński przysięgał na choršgiew Gwardii Akademickiej. Była to dawna choršgiew 113. półbrygady francuskiej, sformowanej z dawnych legionistów Dšbrowskiego i wywiezionej na San Domingo. Choršgiew przywiózł do kraju pułkownik Kazimierz Małachowski i oddał generałowi Dšbrowskiemu, który przekazał jš do zbiorów Towarzystwa Przyjaciół Nauk, stamtšd po wybuchu powstania zabrali jš akademicy.) Szkalowano, wołajšc cišgle: nie wierzymy. Gdy przyszła kolej na Kurnatowskiego, zaledwie ozwał się drżšcym i jękliwym głosem, przerwano mu, okładajšc najobelżywszymi słowy... Oba srodze pognębieni dowódcy całowali się z młodzieżš uniwer., kłaniali się publicznoœci, która nieustannie tysišczne na nich miotała przekleństwa... Na to wszystko niemy œwiadek patrzałem z boleœciš serca - kończy swój opis Tymoteusz Lipiński. - Obu generałom dano natychmiast dymisje i nie przyjęto ich chęci służenia za prostych żołnierzy". A teraz, dla dopełnienia obrazu, œwiadectwo człowieka ustosunkowanego do generała Krasińskiego najżyczliwiej: Andrzeja Edwarda KoŸmiana. Młody KoŸmian spotkał się z powracajšcymi pułkami w okolicy placu Saskiego. "Smutna była postać tych szeregów, zdawało się, że wracali ci wojownicy nie jako bracia i zbawcy, lecz jako jeńcy - pisał póŸniej w swoich Wspomnieniach. - Jenerał Krasiński, acz słyszał te nieprzyjazne okrzyki i wiedział, jakie przeciw niemu panowały uprzedzenia, z szlachetnš odwagš, z uœmiechem na ustach, bez zmienienia twarzy jechał przy boku Chłopickiego. Na Wierzbowej ulicy nacisk ludu stał się tak wielki, że z trudnoœciš wojsko postępowało. Przed hotelem angielskim znalazłem się obok konia jenerała Krasińskiego. Wtem obok mnie idšcy jakiœ rewolucyjny obywatel z sumiastym wšsem z minš zamaszystš, dobywajšc pałasza, zawołał: - Jak to? My temu zdrajcy przebaczymy? - Uchwyciwszy go za rękę rzekłem: - Bracie, oddaje się w nasze ręce, nie zdradzajmy jego ufnoœci! - a wycišgnšwszy drugš rękę do jenerała, zawołałem: - Z nami, z nami jenerale! - Z wami zawsze, gdzie honor i ojczyzna - donoœnym głosem odpowiedział Krasiński, poznawszy mnie i dłoń mojš œcisnšwszy. Choć ojciec mój złšczony był od dawna przyjaŸniš z jenerałem, choć i ja jego życzliwoœci doznawałem i często przyjemnie w domu jego goœciłem, od czasu sšdu sejmowego przestałem go odwiedzać, usunęli się bowiem od niego w tym czasie wszyscy ludzie prawi, chcšc tš oznakš zobojętnienia wstrzymać go wœród błędnej drogi, na którš próżnoœciš swojš pocišgnięty został. W tej jednak chwili, w której tak pięknej odwagi i krwi zimnej dawał dowód, w której zdawał się z dawnem sercem odżyć dla sprawy ojczystej, z radoœciš i z serdecznym uczuciem dłoń powitania wycišgnšłem do niego. Lecz w miarę jak orszak postępował, a tłum wzrastał, groŸby i głosy nienawiœci coraz groŸniejszemi się stawały. - Precz ze zdrajcami! Ukarać zdrajców! - wołano zapalczywie. Chłopicki zatrzymawszy się, zawołał: - Chyba mnie macie za zdrajcę, kiedy tych braci, którzy wracajš do nas, zdrajcami nazywacie... W miarę wzrostu tłumu rosły groŸby i obelgi. Przed samym gmachem bankowym... zawyły głosy zemsty, błysły dobyte pałasze, rozkazano Krasińskiemu zsišœć z konia i już ręka nienawistna zarzucała stryczek na jego szyję, gdy pułkownik Wšsowicz go uchwycił i zdołał wraz z innymi ocalić jenerała, wprowadzajšc go do gmachu bankowego... Jenerał Krasiński odepchnięty przez rodaków, do nocy ukryty pozostał. W nocy za upoważnieniem rzšdu wyjechał z Warszawy i z kraju. Że wyjechał, widzšc się znieważonym, odrzuconym, widzšc życie swoje zagrożone za winę poczytać mu nie można; że z balkonu bankowego udał się do Petersburga, usprawiedliwiać go nie będę. Mam jednak to głębokie przekonanie, że gdy na czele gwardyi wracał do Warszawy, wracał z szczerem uczuciem polskiem, bez obłudy i myœli zdrady. Wracał z pięknš odwagš, z ufnoœciš w szlachetnoœć rodaków, z pamięciš dawnej swojej przeszłoœci; w tej chwili serce przemogło w nim rozsšdek i szlachetna miłoœć własna zwyciężyła próżnoœć. Gdyby był znalazł pobłażanie i niepamięć popełnionych błędów, byłby całem sercem przylgnšł do sprawy narodowej, byłby nawet wbrew przekonaniu swemu poœwięcił cały swój byt, krew swojš rosnšcemu powstaniu, bo serce polskie tak łatwo zwycięża rozsšdek polski, bo niczego więcej się nie obawiamy, jak być nazwanymi złymi Polakami, a w Wincentym Krasińskim, acz rozwodniona próżnoœciš i dworskoœciš, kršży zawsze i dotšd jeszcze czysta krew polska. Wyznaję, iż dla chwały jego byłbym wolał, aby wróciwszy na czele wojska do stolicy, zachował był godnoœć swojš nawet wobec ryczšcej zemsty, żeby nie był ugišł czoła przed rewolucyš a innym sposobem objawił swoje narodowe uczucia...". Nie tylko młodych konserwatystów: Tymoteusza Lipińskiego i Andrzeja Edwarda KoŸmiana poruszyło do głębi srogie pognębienie słynnego generała napoleońskiego. Następnego dnia, redagowany przez Ksawerego Bronikowskiego dziennik powstańczy "Patryota", dajšc opis wypadków na placu Bankowym, zakończył go żarliwš apostrofš, skierowanš do Krasińskiego: "Wincenty! Imię twoje było nam niegdyœ drogie! Czy przypominasz sobie, ile to łez uroniliœmy, gdyœ bohaterów naszych na ziemię ojczystš przyprowadzał? Czy przypominasz sobie, z jakiem witaliœmy cię wtenczas uniesieniem? Dlaczegóżeœ wzgardził wieńcem, którym cię uczcił naród, zawsze sprawiedliwy i którego kwiaty do dziœ dnia nie byłyby zwiędły, gdybyœ nie był chciał szukać w sromocie, wyższe nad niego nagrody..." Jednoczeœnie "Patryota" pocieszał swoich czytelników, że "zacny jenerał Szembek zaręczył, iż były kolega jego zmaże hańbę swojš przy pierwszej sposobnoœci". Ale Wincenty Krasiński oszukał wszystkich: i "zacnego jenerała Szembeka", który zaręczył za jego poprawę, i redaktorów "Patryoty", przywišzanych do jego napoleońskiej przeszłoœci, i tysišce prostodusznych mieszkańców Warszawy, którzy odnieœli się na serio do jego udanej skruchy i uwierzyli w jego przysięgę lojalnoœci. Oszukał także swego syna - jedynaka Zygmunta, przedstawiajšc mu w liœcie wigilijnym, wysłanym z Królewca, wypadki na placu Bankowym w sposób daleko odbiegajšcy od prawdy. "Klub, wiedziony przez Mochnackiego, Bronikowskiego, Machnickiego, przysišgł mš œmierć - pisał w tym liœcie. - Przed Bankiem otoczony, tysišcem broni okolony, a krzykiem ogłuszony, odwróciwszy konia, zaczšłem mówić: >>iż chcš wolnoœci, a wolnoœci nadużywajš. Któż większe przysługi krajowi zrobił jak ja? nareszcie będš mieli prawo zabić, jeżeli jeden człowiek się znajdzie, w całej Warszawie lub kraju, któren powie, żem mu krzywdę zrobił, lub żem nie służył mu, gdym mógł pomódz<<. Rozruch się zrobił; zaczęto krzyczeć, że prawda, żem cnotliwy i mogłem póyœć z Generałem do Pałacu Banku, gdzie Rzšd siedział. Wszedłszy spytałem się Xięcia Czartoryskiego, bladego jak trupa: >>Co to za rzšd? czy króla uznaje?<< Powiedział mi, że nie wie; na to odpowiedziałem, że cnota, co memi krokami zawsze wiodła, nie pozwoliła mi zdradzić ufnoœci we mnie położonej, ni przysišg łamać, ani bratobójczego nie pozwoli jšć się oręża i że dymisyę daję. Na to powiedziano mi, że trzeba, żebym napisał. Wzišłem sprzed Xięcia arkusz papieru i napisałem dymisyę. Odgłos się rozszedł, żem dał dymisyę. Zaraz kluby jakobińskie, które się poformowały, deputacyę poprzysyłały, żeby mnie wydano lub żebym służył i objšł komendę. Rzšd słaby obwieœcił mnie, żebym sam o sobie myœlał". Gdyby stosować do tego fragmentu wyłšcznie kryteria sztuki epistolarnej, trzeba by go uznać za arcydzieło. Za pomocš kilku upiększeń stylistycznych, kilku przemilczeń i kilku wyraŸnych zafałszowań (choćby to, że w liœcie generał przemawia z konia, a nie z balkonu) - udało się Krasińskiemu całkowicie odwrócić sens sceny na placu Bankowym. Nie ma w liœcie znienawidzonego odstępcy sprawy narodowej, którego tłum œcišga z konia, obrzuca najbrutalniejszymi obelgami, a nawet usiłuje powiesić; w miejsce jego pojawia się nieustraszony obrońca cnoty i rycerskiego honoru; osaczony przez wrogów politycznych, lecz niezłomny; miotajšcy oskarżenia przeciwko jakobińskim klubom i słabemu rzšdowi; wystawiajšcy w dobrym œwietle jedynie siebie samego. Wigilijny list z Królewca do syna od dawna już nie istnieje i znany jest tylko z fragmentów przytoczonych w dziele biograficznym Józefa Kallenbacha. Natomiast w zbiorach rękopisów Biblioteki Narodowej w Warszawie przetrwało w oryginale inne arcydzieło epistolarne Opinogórczyka, nadesłane z Królewca w dwa tygodnie póŸniej. Jest to dotychczas nie publikowany francuski list do Amelii Załuskiej. Odpowiadajšc kuzynce i wychowanicy, usiłujšcej widocznie nakłonić go do powrotu do kraju i do armii, "dymisjonowany" generał formułuje swe zasadnicze credo ideologiczne. Bardzo trudne do odczytania pismo pozwala się domyœlać, iż list pisany był w stanie silnego podniecenia. Przytaczam go w całoœci w dosłownym przekładzie polskim: "Kenigsberg 7 stycznia 1831 Twój list, droga Kuzynko, podyktowany przez Twoje serce, jest dla mnie bardzo cennš pociechš w moim położeniu. Nowa armia! Namawiasz mnie do odejœcia od moich zasad. Zwišzany przysięgš adiutanta przybocznego Króla, miałbym - dezerter wojskowy - dobyć powierzonej mi przez niego szpady, aby go zwalczać i - raz to pajac, raz to ofiara fakcyj, miałbym im służyć dla wyniesienia nowych Maratów albo Robespierrów. Nie pozwól się wprowadzić w błšd. Twój pozorny spokój opiera się na życiu jednego tylko człowieka (Chłopickiego - M. B.). Fakcje podnoszš głowy, kluby pozwalajš na rzezie i zbrodnie. I znowu zobaczysz ohydnš rewolucję francuskš 92 roku. Zobaczycie matki rodzin i dziewice wcišgane na szafot jako podejrzane. Mówisz, że narodziła się wolnoœć, a będziecie zmuszeni powrócić do dyktatora, a on podporzšdkowany jest Machnickiemu i wspólnikom. Rewolucja Koœciuszki była przeciwko Rosjanom. Ona była dla całej Polski, wasza jest przeciwko Królowi Polski, któremu niedawno przysięgaliœcie wiernoœć i wdzięcznoœć. Mało nadziei na to, że zwyciężycie, nawet jeœli wam się powiedzie. Jeżeli wam się nie powiedzie - niezgody wewnętrzne, rzšd demagogiczny, nie liczšc ruin całego kraju - ileż klęsk pocišgnie za sobš ten moment egzaltacji. Nawet nasz kredyt moralny ulegnie zniszczeniu, bo zniknie zaufanie, które zrodziła nasza wiernoœć Napoleonowi. Któż nam będzie wierzył? I powiedzš, że Napoloeon miał rację piszšc w swoim pamiętniku, że Polacy majš serce w głowie. Robi się zbrodnię z mojej wiernoœci danemu słowu. Tak samo postępowałem wobec Napoleona, moje stanowisko jest to samo. Strzeż was Bóg od waszych własnych ršk i od tych wszystkich Mochnackich i Machnickich, bo obawiam się bardzo, aby (Polska) nie stała się krwawš arenš. Lud upija się krwiš jak wódkš i wystarczy tylko dać sygnał. Nie będę zwalczał ani mego króla, ani moich rodaków, przekonasz się z własnego doœwiadczenia, że najbardziej egzaltowani krzykacze sš najgorszymi żołnierzami. Wybacz, droga Kuzynko, że list, który winien być dziękczynnym, zmieniłem w list polityczny. Zechciej mi wierzyć, że pragnę docenić Twoje serce i Twój postępek i że moja wdzięcznoœć, jak i moje przywišzanie będš wieczne. Uœciskaj najserdeczniej Twego męża i pociesz mojš biednš Matkę. Moje serce jest dla ojczyzny, mój honor dla mnie. Krasiński". I znowu podziwiać trzeba talent epistolarny Wincentego Krasińskiego. Z poglšdami wyrażonymi w jego liœcie można się nie zgadzać, można z nimi polemizować, ale trudno ich nie uszanować. Tylko że ten imaginacyjny portret idealnego, można by rzec "chemicznie czystego" patrioty konserwatysty, powodujšcego się w swoich poczynaniach wyłšcznie umiłowaniem ojczyzny, cnotš i honorem - niezupełnie przystaje do biografii Opinogórczyka. Co innego, gdyby taki list napisał ktoœ w rodzaju generała Stasia Potockiego. * Wypada jeszcze wyjaœnić, w jaki sposób udało się Wincentemu Krasińskiemu wykpić z przysišg, złożonych narodowi oraz władzom powstańczym - i zbiec za granicę. Tu wychodzi na jaw rzecz doprawdy sensacyjna. Dotychczasowe wiadomoœci na ten temat były doœć mętne i niepełne. Józef Kallenbach, który miał jeszcze dostęp do pełnego archiwum rodzinnego Krasińskich, podaje w swej monografii informację następujšcš: "Zostawiony samemu sobie jenerał Krasiński wobec tego, że Franciszek Grzymała na czele rewolucyonistów wtargnšł do Banku i szukał go*, (* Warto tu wspomnieć, że działacz powstańczy Franciszek Grzymała, redaktor "Astrel", przezywany Dziobatym dla odróżnienia od Wojciecha Grzymały, więŸnia stanu z lat 1827-1829 - należał niegdyœ do stałych bywalców zebrań literackich, urzšdzanych przez Wincentego Krasińskiego.) uszedł bocznymi schodami na Elektoralnš, przedostał się za rogatki, a spotkawszy tam znajomego, dostał się w okolice Skierniewic, gdzie oœm dni w przebraniu jako ekonom przebywał. Dał o sobie znać zaufanym w Warszawie". Następnie Kallenbach przytacza urywek nie istniejšcego już listu generała, pisanego z Królewca do syna: "Jeden dawny oficer mego pułku przywiózł mi propozycye, rzucone do Pałacu, różnych klubów wywyższenia mnie, bylem dał słowo, że będę im przewodniczył. Odpowiedziałem, że... jako adjutant Króla, nie mogę być dezerterem i za pomocš tego oficera nocš przebrałem się nie bez niebezpieczeństwa i blisko Mławy granicę po chłopsku ubrany przeszedłem, pocztę wzišłem i tu jestem..." Stanisław Pigoń, w swoich obszernych komentarzach do wydanej przed kilku laty korespondencji Zygmunta Krasińskiego z ojcem, przedrukował przytoczony przez Kallenbacha fragment listu, dodajšc od siebie wyjaœnienie, iż oficerem, który przeprowadził generała Krasińskiego przez granicę był January Suchodolski. Otóż to wyjaœnienie znakomitego badacza, podane w tonie doœć kategorycznym, musiało wyniknšć z jakiegoœ nieporozumienia, ponieważ jest oczywiœcie błędne*. (* Stanisław Pigoń zaczerpnšł tę mylšcš informację z pamiętnika Leona Dembowskiego - Ÿródła na ogół bardzo wiarygodnego.) Gdyby w danym wypadku istotnie chodziło o Januarego Suchodolskiego, Krasiński nie pisałby o dawnym oficerze swego pułku, gdyż Suchodolski nigdy nie służył w pułku bezpoœrednio przez niego dowodzonym, natomiast pełnił przy generale - i to aż do ostatniej chwili (tzn. do 3 grudnia 1830 r) obowišzki adiutanta przybocznego. Istnieje ponadto dodatkowy wzglšd, zdajšcy się wykluczać udział malarza-adiutanta w ucieczce Krasińskiego. Suchodolski należał do goršcych zwolenników powstania i bezpoœrednio po powrocie gwardii polskiej do Warszawy uzyskał przydział do sztabu Chłopickiego. Nie mógł więc pomagać człowiekowi, który sprzeniewierzył się przysiędze złożonej władzom powstańczym. Wszystko przemawia za tym, że Opinogórczyka przemycał przez granicę któryœ z dawnych oficerów pułku lekkokonnego gwardii napoleońskiej. Na pierwszy œlad szwoleżerski naprowadza zagadkowa wzmianka w cytowanym wyżej tekœcie Kallenbacha. Biograf Krasińskich, opierajšc się najprawdopodobniej na ich korespondencji rodzinnej, pisze, że generał po opuszczeniu stolicy dostał się w okolice Skierniewic. Dziwnie się to nie zgadza z nieco wczeœniejszš informacjš tegoż Kallenbacha, że: "Krasiński... prosił rzšdu, aby dla bezpieczeństwa osobistego wolno mu było na wieœ, do dóbr swoich w województwo Płockie się oddalić!" W obrębie ówczesnego województwa płockiego leżała Opinogóra. Ale nie jechało się do niej przez Skierniewice. I nie przez Skierniewice wiodła najbliższa droga z Warszawy do przejœcia granicznego pod Mławš. Po cóż więc uciekajšcy generał jechał w okolice Skierniewic? Otóż znajdowały się tam dwie dobrze mu znane posiadłoœci magnackie, w których mógł liczyć na kilkudniowy bezpieczny azyl. Pierwszš z tych posiadłoœci były Radziejowice, własnoœć kuzyna generała-wojewody Józefa Krasińskiego, dawnego członka założyciela Towarzystwa Przyjaciół Ojczyzny i "prawie-szwoleżera". Ale dobroduszny OboŸnica Krasiński pozostawił po sobie pamiętniki, w których skrzętnie odnotował co pikantniejsze szczególiki z życia krewniaka z Opinogóry. Wprawdzie karygodny redaktor ksišżkowego wydania tych pamiętników (wspomniany w I tomie dr Reuttowicz) okroił je bezlitoœnie, niemniej zachował się tam opis sceny na placu Bankowym z 3 grudnia 1830 r., kiedy to "Wicuœ na klęczkach się kajał przed narodem". Należy więc przypuszczać, że obroniłaby się także przed nożycami wydawcy œciœle z powyższš scenš zwišzana informacja o sekretnym pobycie kuzyna "Wicusia" w Radziejowicach. Tymczasem nic takiego w pamiętniku nie ma. Ale w okolicy Skierniewic leżał także Guzów, główna rezydencja rodu Łubieńskich. I ten trop już nie zawodzi. W opublikowanym przez Rogera Łubieńskiego zbiorze korespondencji rodzinnej dziedziców guzowskich przetrwał list całkowicie wyjaœniajšcy zagadkę ucieczki generała Krasińskiego. Mniej więcej w dziesięć dni po wyjeŸdzie Opinogórczyka z Warszawy najmłodszy z dawnych szwoleżerów Łubieńskich, ksišdz prałat Tadeusz pisał do rezydujšcego w Guzowie patriarchy klanu: "Warszawa, 15 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Posyłam do Guzowa Pana Byłego Pomocnika Gwardyi Kazimierza Koch, który się podjšł przywieœć Pana (w tym miejscu w liœcie kropki - przypisek Rogera Łubińskiego)... za granicę, ma wszystkie stosowne papiery i we wszystko jest opatrzony. Przenocuje w Guzowie, a jutro rano puœci się w drogę (w) imię Boskie..." Po przeczytaniu tego listu i skonfrontowaniu dat (Krasiński opuœcił Warszawę po 3 grudnia, a pierwszy list z Królewca do syna wysłał 24 grudnia), nie można już mieć żadnych wštpliwoœci, czyje nazwisko wykropkował ostrożny autor listu. Dowiadujemy się także, kim był tajemniczy oficer, który przeprowadzał generała Krasińskiego przez granicę. Był to dawny szwoleżer Kazimierz Koch, syn znanego księgarza stołecznego, zaufany człowiek generała, zatrudniony w latach kongresowych w zarzšdzie dóbr opinogórskich. Zastanawiajšcy jest tylko tytuł: "Pan Były Pomocnik Gwardyi", pod którym Koch występuje w liœcie. Ale i to daje się wyjaœnić. Wydawca i tłumacz korespondencji Łubieńskich, pisanej w oryginale przeważnie po francusku, nie orientował się zbyt dobrze w terminologii wojskowej czasów napoleońskich ani w personaliach niektórych osób wymienianych w listach, wskutek czego wybierał niekiedy dla słów francuskich zupełnie niewłaœciwe odpowiedniki polskie. W danym wypadku wieloznaczne słowo francuskie adjoint przełożył na "pomocnik" zamiast na "adiutant". A Kazimierz Koch był w pułku szwoleżerów właœnie kapitanem adiutantem. Zgadza się więc wszystko co do joty. Ale były kapitan Koch był w tej sprawie narzędziem. Właœciwa rewolucja polegała na tym, że ucieczce skompromitowanego generała za granicę patronowali Łubieńscy - ci sami Łubieńscy, którzy odgrywali już wtedy dominujšcš rolę w warszawskich władzach powstańczych. Czyżby stara szwoleżerska solidarnoœć okazała się wyższa ponad wszystkie inne względy? Chyba nie to było najważniejsze, zadecydowały raczej powišzania natury towarzysko-politycznej. Najbliższa przyszłoœć miała wykazać, że klan Łubieńskich równie dobrze potrafił organizować ucieczki za granicę dla skompromitowanych osobistoœci spoza kręgu dawnych szwoleżerów. Królewiec nie był oczywiœcie ostatecznym celem wędrówki Wincentego Krasińskiego. W liœcie wigilijnym do syna zbiegły generał pisał: "Posłałem cesarzowi raport, a drugi list napisałem, mówišc że pierwszy był cnotliwego żołnierza, ten zaœ człowieka, żem przysišgł wiernoœć, zachowałem, ale przeciwko krajowi w niczem służyć nie będę ani broniš, ani radš. Ciekawym odpowiedzi". OdpowiedŸ nadeszła. I generał pojechał do Petersburga. II W czwartym dniu powstania senator kasztelan Tomasz hrabia Łubieński, dymisjonowany generał brygady Królestwa Polskiego i naczelny dyrektor Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", zawiadomił seniora rodu, starego "pana ministra" z Guzowa o swoim przystšpieniu do władz powstańczych. "Warszawa 2 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Piszę do Ojca z Ratusza, gdzie się zupełnie przeniosłem, mianowany będšc Vice-Prezydentem Miasta Warszawy, zaczšłem od przywołania obywateli do Rady Municypalnej, którš wczorajszego dnia jeszcze instalowałem, wszelkiego dokładajšc starania, żeby wraz z Piotrem zaprowadzić porzšdek w mieœcie. Nie piszę do Kochanego Ojca o stanie rzeczy, bo go wcale nie rozumiem, teraz tylko powiedzieć mogę, że powinnoœciš każdego jest zaprowadzić nazad przewrócony porzšdek, żeby się stać Panem Siły Zbrojnej i postawić się w stanie zachowania Godnoœci Narodowej, żeby w każdym przypadku, który nie od nas zawisł, być w możnoœci działania i zasłużenia na konsyderacyę tych, z którymi mieć będziemy do czynienia." Ten pierwszy list powstańczy otwiera nowy rozdział w biografii Tomasza Łubieńskiego, a także w historii całej jego rodziny. Dawny szef pierwszego szwadronu szwoleżerów objawia się w swoim kolejnym wcieleniu. Razem z bratem Piotrem, prezesem mazowieckiej dyrekcji Towarzystwa Kredytowego, powołanym na komendanta pierwszej milicji powstańczej (Straży Bezpieczeństwa Publicznego) przywraca ład w zbuntowanej stolicy Królestwa, starajšc się zabezpieczyć miasto i kraj przed dalszymi zamachami ze strony radykalnych przywódców powstańczego spisku i sprzymierzonych z nimi mas plebejskich. Do pracy nad "zaprowadzeniem nazad przewróconego porzšdku" zmobilizowany zostaje cały klan rodzinny. Hrabiowie Łubieńscy ruszajš ławš na kierownicze stanowiska we władzach powstańczych. Sędziwy "pan minister" z Guzowa otrzyma jeszcze wiele zawiadomień o nominacjach i awansach swoich bliskich. Tomasz Łubieński w kilkanaœcie dni po wysłaniu pierwszego listu do ojca zamieni stołecznš wiceprezydenturę na tekę ministra spraw wewnętrznych i policji. Piotr Łubieński rozbuduje Straż Bezpieczeństwa w silnš Gwardię Narodowš, zorganizowanš na wzór dawnej formacji o tej nazwie, którš dowodził w epoce Księstwa Warszawskiego. Najobrotniejszy z rodziny Henryk Łubieński, dyrektor wydziału przemysłu i handlu w Banku Polskim, podporzšdkuje sobie przemysł i finanse kraju, a także sprawy zwišzane z zaopatrzeniem ludnoœci. Czwartemu bratu: "generałowi ruchawkowemu" z roku 1812, Janowi Łubieńskiemu (gospodarzowi mieszkania, w którym umierał generał Staœ Potocki), przypadnie urzšd głównego intendenta armii. Nawet szwoleżer-prałat, ksišdz Tadeusz Łubieński, "zostanie zaprzšgnięty w rydwan wypadków" jako oficjalny przedstawiciel duchowieństwa w rzšdzie i generalny nadzorca krajowego szpitalnictwa. Gwałtowna szarża arystokratyczno-kapitalistycznego klanu na powstańcze urzędy obudzi niepokój w kołach radykalnych zwolenników powstania. "Polski Robespierre" Maurycy Mochnacki przestrzegać będzie opinię publicznš przed "nowym rozbiorem Polski między braci Łubieńskich". A poczštkowo wcale nie zanosiło się na to, że bracia Łubieńscy zasiadać będš we władzach powstańczych. Pierwszš wiadomoœć o wybuchu powstania przyjęli z rozpaczš. Przyznaje to nawet ich apologetyczny biograf - syn Henryka Łubieńskiego, hrabia Tomasz Wentworth-Łubieński*. (* W latach 1820-1822 przebywał w Warszawie przemysłowiec angielski Wentworth zwišzany interesami handlowymi z Henrykiem Łubieńskim. Zaproszony na ojca chrzestnego drugiego syna Łubieńskiego - Tomasza Wentworth, nadał chrzeœniakowi przywilej przybrania sobie jego nazwiska i pisania się Tomasz Wentworth-łubieński [Informacja ta pochodzi z wiarygodnych Ÿródeł rodzinnych].) ("Pamiętam ten okrzyk: >>Jakie to nieszczęœcie!<< - który się wyrwał z piersi moich rodziców i moich stryjów w sam dzień wybuchu rewolucyi".) Rozpacz Łubieńskich można zrozumieć bez potrzeby odwoływania się do argumentów natury ideologicznej. Przewrót rozwalajšcy starš strukturę ustrojowš godził w podstawy potęgi klanu "pobożnych spekulatorów": zagrażał ruinš dorobkowi materialnemu ich piętnastoletniej działalnoœci, zapowiadał unieruchomienie ich fabryk, zrywał szeroko rozbudowanš sieć ich kredytów zagranicznych, naruszał misternš kombinację współzależnoœci między Bankiem Polskim a ich prywatnymi przedsiębiorstwami, stawiał pod znakiem zapytania najpoważniejszš wierzytelnoœć Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" - owe wspomniane już "sumy sapieżyńskie" na Litwie, których wyegzekwowanie zależało od zgody rzšdu petersburskiego. Krótko mówišc: "wybuch rewolucyi" był dla Łubieńskich jednoznaczny z katastrofš elementarnš. Ale synowie "pana ministra" z Guzowa nie mieli w zwyczaju marnować czasu na bezpłodnš rozpacz. Od razu zajęli wobec zachodzšcych przemian postawę czynnš. Podobnie jak większoœć ludzi z pokolenia napoleończyków nawet przez chwilę nie wierzyli w powodzenie powstania, "zdziałanego przez 160 dzieci". Ale wycišgnęli z tego wnioski zupełnie inne niż ich dawni przyjaciele i towarzysze broni: generałowie Wincenty Krasiński i Staœ Potocki. Ofensywno-defensywny plan operacyjny klanu Łubieńskich narodził się w ogólnych zarysach już w historycznych godzinach wieczornych 29 listopada. ródła rodzinne sugerujš, że jego właœciwym autorem - podobnie jak w większoœci innych familijnych przedsięwzięć - był "duch poruszajšcy" klanu Henryk Łubieński. Ale tym razem za plecami przedsiębiorczego Henryka stał jeszcze ktoœ potężniejszy. "Wiadomoœć o wybuchu rewolucyi zastała Henryka Łubieńskiego w Banku - wspomina jego syn hrabia Tomasz Wentworth. - Prezesa ani Dyrektorów nie było. Poszedł przeto Henryk Łubieński korytarzami łšczšcymi gmach Bankowy z Pałacem Ministra Skarbu do Księcia Lubeckiego po rozkazy. Ksišżę stracił był tego samego właœnie dnia jedynego jeszcze wówczas syna swego i tš boleœciš ojcowskš był przygnębiony. Gdy się w dodatku od Henryka Łubieńskiego dowiedział o wybuchu rewolucyi, (inni kronikarze utrzymujš, iż pierwszš wiadomoœć o powstaniu przyniósł Lubeckiemu Gustaw Małachowski) dostał ataku nerwowego, oczywiœcie nie ze strachu, bo temu uczuciu nie był przystępny, ale pod naciskiem gwałtownych wrażeń. Ksišżę odpowiedział Łubieńskiemu: >>zrób sobie Waćpan, co chcesz<<. Wrócił tedy Henryk Łubieński do Banku. Posłał w ten moment rekwizycyš... o przysłanie natychmiast batalionu wojska dla strzeżenia kasy Banku. Urzędnika dyżurnego Michała Łuszczewskiego posłał do najbliższych piekarń dla zakupienia całego zapasu gotowego chleba i do najbliższych folwarków za Wolskie rogatki dla zakupienia wołów; tak ażeby to wojsko było czem przez dni kilka przekarmić. Sam zaœ pojechał do Prezesa Rady Administracyjnej Sobolewskiego po rozkazy. Sobolewski nie bardzo wiedział zrazu, co zrobić. Jako naczelnik Rzšdu miał się z kolegami swoimi naradzić. Dowiedziawszy się zaœ od Łubieńskiego, że Bank już jest wojskiem otoczony, zwołał natychmiast posiedzenie Rady Administracyjnej nie w zwykłym jej lokalu*, (* Normalnie rada zbierała się w pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieœciu.) ale w Banku Polskim, dokšd też sam koczykiem Łubieńskiego pojechał. JeŸdził potem Łubieński po wszystkich członków Rady Administracyjnej i zwoził ich wszystkich kolejno swoim koczykiem. Jeden tylko Ksišżę Adam Czartoryski, członek Rady, nigdy na jej posiedzenia nie przychodzšcy, nie chciał korzystać z incognito koczyka Łubieńskiego. Tym razem stawił się na wezwanie Prezesa i przyjechał przed Bank otwarcie własnym powozem. Takim sposobem w kilka godzin po wybuchu rewolucyi, bo dobrze przed północš 29 listopada 1830 roku, Rzšd legalny kraju, Rada Administracyjna, zebrany był w wielkim komplecie, w Sali Sesyonalnej Banku Polskiego, pod ochronš oddziału wojska, którego oficerowie należeli wszyscy do spisku i sami nie wiedzieli, jakš przed Bankiem funkcyš pełniš..." W relacji Tomasza Wentwortha-Łubieńskiego - opartej na jego własnych wspomnieniach z dzieciństwa, opowiadaniach ojca i tradycjach rodzinnych, lecz pisanej w pół wieku po wydarzeniach listopadowych - rzuca się od razu w oczy poważny błšd rzeczowy. Pamiętnikarz połšczył w jedno dwa historyczne posiedzenia rady administracyjnej: pierwsze odbyte w ostatnich godzinach Nocy listopadowej w mieszkaniu prezesa Walentego Sobolewskiego w pałacu Branickich na Nowym Œwiecie oraz drugie - w sali Banku Polskiego, rozpoczęte dopiero dnia następnego po południu. Poza tym na œwiadectwie biografa Łubieńskich zbyt silnie zacišżył sentyment rodzinny. Rola Henryka Łubieńskiego została we wspomnieniach syna tak wyolbrzymiona i zmonopolizowana, że zupełnie przesłoniła działalnoœć księcia Lubeckiego. Z opowieœci hrabiego Tomasza Wentwortha można by wnosić, że cały udział księcia-ministra w wypadkach Nocy listopadowej ograniczył się do ataku nerwowego i do udzielenia generalnego pełnomocnictwa ojcu pamiętnikarza. W rzeczywistoœci było chyba inaczej. Z całokształtu ówczesnej dokumentacji wyraŸnie wynika, że głównym inspiratorem i reżyserem zdarzeń, które zadecydować miały o dalszych losach powstania, był nie Henryk Łubieński, ale właœnie jego szef - minister przychodów i skarbu Królestwa, Franciszek Ksawery ksišżę Drucki-Lubecki. Możliwe, że pierwsze kroki Łubieński poczynił samodzielnie, że z własnej inicjatywy starał się dla Banku o straż wojskowš, że zapewnił dostawę żywnoœci na czas ewentualnego oblężenia gmachu przez powstańców, że przedsięwzišł jeszcze parę innych tego rodzaju czynnoœci zapobiegawczych. Kiedy jednak przyszło do decydowania o sprawach zasadniczych, nie mogło się to obyć bez księcia-ministra. Załamanie nerwowe zbolałego ojca nie musiało trwać długo. Ze Ÿródeł kronikarskich wiadomo, że już około godziny dziewištej wieczorem, a więc mniej więcej w tym czasie, kiedy powracajšcy z Łazienek podchoršżowie zbliżali się do Arsenału, a Wincenty Krasiński na czele szaserów gwardii cwałował w stronę Belwederu, ksišżę minister przejšł reżyserię dramatu w swoje ręce. Pałac Corazzich na placu Bankowym stał się od tej chwili głównym oœrodkiem dyspozycyjnym historycznych zdarzeń. Do mieszkania ministra skarbu zbiegano się ze wszystkich stron po wiadomoœci, rady i rozkazy. Pojawiał się tam co pewien czas adiutant Konstantego Władysław Zamoyski, utrzymujšcy łšcznoœć między Belwederem a miastem; gromadzili się wokół swego szefa członkowie "partyi Bankowej": Konstanty Wolicki, Ignacy Bolesta i hrabiowie Łubieńscy; szukał ratunku u Lubeckiego spostponowany przez tłum obrońca starego porzšdku generał Staœ Potocki; nawet niektórzy przywódcy liberalnej opozycji zaglšdali do swego sztandarowego przeciwnika, by wysondować jego poglšd na sytuację. Lubecki każdemu przybyszowi z miasta zadawał jedno i to samo niespokojne pytanie: chciał wiedzieć, czy powstańcy utworzyli już swój własny rzšd? Odpowiadano mu na różne głosy, że nic takiego jeszcze nie nastšpiło. Że "pršd powstania rozprysnšł się, utonšł w zgoršczkowanych szeregach wojska i tłumach ludu..." Że podchoršżowie daremnie usiłujš namówić na przyjęcie buławy powstania spotykanych na ulicy generałów. Że "nawa pchnięta została na morze i burze z ochoczymi majtkami, ale bez sternika..." Po uważnym wysłuchaniu wszystkich doniesień ksišżę-minister miał powiedzieć z ulgš: "Jeżeli tak, to temu można i trzeba zaradzić". Po czym energicznie zabrał się do działania. Prawdopodobnie nie wczeœniej, lecz wtedy dopiero Henryk Łubieński został wysłany z odpowiednimi instrukcjami do prezesa rady administracyjnej. Możliwe zresztš, że również sam Lubecki udał się tam z panem Henrykiem jego słynnym żółtym koczem, powożonym przez dawnego stangreta księcia Poniatowskiego: znanego i szanowanego w całej Warszawie "pana Józefa". Wykorzystujšc autorytet historycznego woŸnicy jako ochronę przed natarczywoœciš "rozpasanego motłochu", Henryk Łubieński w cišgu następnej godziny zwoził do pałacu Branickich (a nie do pałacu Bankowego, jak utrzymuje Tomasz Wentworth) skompromitowanych członków rady administracyjnej. Tam właœnie, na nocnym zebraniu rady, dokonał się "cud Lubeckiego". Zdecydowanie nieprzychylni "rewolucyi" i drżšcy ze strachu przed Mikołajem i Konstantym ministrowie starego rzšdu, z których przynajmniej połowa znajdowała się na powstańczych "czarnych listach", odważyli się na rzecz niesłychanš: samowolnie (tzn. bez uzyskania zgody króla) przybrali do swego grona najpopularniejsze osobistoœci w Warszawie w rodzaju Chłopickiego i Niemcewicza, aby zgodnie z koncepcjš księcia-ministra narzucić się powstaniu w charakterze rzšdu rewolucyjnego. Myœl Lubeckiego była prosta: przechwycić tych właœnie ludzi, których pragnęli widzieć na swym czele powstańcy, i pod osłonš ogólnie szanowanych nazwisk wtłoczyć się w próżnię, której zapełnić nie chcieli czy nie umieli rewolucjoniœci. Wytyczne szefa z żelaznš konsekwencjš realizował jego sztab, w którym głównš rolę odgrywał najruchliwszy z Łubieńskich. Żółty koczyk z panem Józefem na koŸle znowu był w ruchu. Emisariusze ministra: Henryk Łubieński oraz wspólnik wielu jego interesów handlowych Konstanty Wolicki - uganiali się po rozbrzmiewajšcej wystrzałami i "wrzšcej rewolucyš" stolicy za "przybranymi członkami" rady administracyjnej. Patriotyczni, lecz przeciwni powstaniu, ulubieńcy Warszawy, którzy przedtem z oburzeniem odrzucali wszelkie zaproszenia ze strony powstańców, bez wahania podporzšdkowali się planom niepopularnego "człowieka mocnej ręki". Sędziwy Niemcewicz pozwolił się w œrodku nocy wycišgnšć z wygodnego łóżka; dawny szwoleżer napoleoński, dymisjonowany generał Ludwik Pac, chociaż miał osobiœcie z Lubeckim na pieńku, również posłuchał jego wezwania. Podobnie zachowali się inni wybrańcy. Kłopot był tylko z dymisjonowanym generałem Chłopickim. Daremnie żółty koczyk rozbijał się za nim po całej Warszawie, daremnie stangret Józef rozpytywał o niego wszystkich znajomych woŸniców. Wiadomoœci były sprzeczne i mylšce. Dorożkarze z Krakowskiego Przedmieœcia mówili, że Chłopicki walczy przy Arsenale. Przy Arsenale zaręczano natomiast - że "uciera" się z szaserami Krasińskiego na Krakowskim Przedmieœciu. Prawda przedstawiała się zupełnie inaczej. Uwielbiany przez warszawian bohater wojen napoleońskich, nieprzejednany antagonista "baletmistrza z placu Saskiego" - od pierwszej chwili odniósł się do przewrotu lekceważšco i niechętnie. Wieczór 29 listopada spędzał w teatrze. Kiedy wdarł się tam oddział powstańczy i jego dowódca podał "wybrańcowi narodu" swojš szablę ze słowami: "Generale, pomagaj nam! Teraz czas!" - Chłopicki odrzekł krótko: "Dajcie mi spokój. Idę spać!" A towarzyszšcemu mu przyjacielowi dorzucił w formie komentarza: "Półgłówki zrobili burdę, którš wszyscy ciężko przypłacić mogš. Mieszać się do tego nie należy, ażeby więc wbrew woli nie być wcišgniętym w to głupstwo, najbliżej mamy kwaterę pułkownika Sobieskiego w Ministerium Wojny, tam pójdziemy poczekać bezpiecznie, bo to się niedługo skończy". I zaszył się w przyjacielskiej kwaterze tak skutecznie, że koledzy z powstańczego rzšdu ujrzeli go nie wczeœniej niż 30 listopada wieczorem. W tym czasie gdy żółty koczyk Henryka Łubieńskiego dowoził do pałacu Branickich kandydatów na nowych ministrów, ksišżę Lubecki udał się w towarzystwie księcia Czartoryskiego do Belwederu, aby uzyskać od cesarzewicza oficjalnš zgodę na swój plan oswojenia "rewolucyi". Delegaci rady administracyjnej zastali Konstantego w "największym pomieszaniu". Złożyli mu raport o sytuacji w mieœcie, on kazał im oglšdać pałacowe zwierciadła, potrzaskane przez belwederczyków. "Voila vos hauts faits!" (Oto wasze wzniosłe uczynki!) - Kiedy tłumaczyli, że przybranie do rady "mężów majšcych miłoœć w narodzie" było konieczne dla zapewnienia pokoju - cesarzewicz słuchał ich z na wpół błędnym okiem. Dopiero co generał Staœ domagał się od niego "zmiatajšcej wszystko szarży szwadronów", a generał Gerstenzweig, dowódca artylerii rosyjskiej, błagał na klęczkach o pozwolenie na bombardowanie Warszawy. Baletmistrz z placu Saskiego odmówił tamtym, bo bał się wojny. Ale i w sprawie pokoju, proponowanego przez polskich ksišżšt, zgłosił całkowite desinteressement. "Róbcie, co chcecie - powiedział delegatom rady administracyjnej. "Je ne dis ni oui, ni non ". I powtarzał im te słowa po wiele razy. Utworzenie nowego rzšdu nie uzyskało więc oficjalnej aprobaty wielkorzšdcy; niemniej było już faktem dokonanym. Rano 30 listopada rada administracyjna w swoim nowym składzie postanowiła przenieœć się z pałacu Branickich do chronionego przez wojsko pałacu Bankowego. Formalnš propozycję w tej sprawie zgłosił jeden z "członków przybranych" senator wojewoda Michał ksišżę Radziwiłł. Bezpoœrednim powodem, skłaniajšcym rzšd do zmiany siedziby, był widok uzbrojonego pospólstwa, gromadzšcego się na dziedzińcu pałacu Branickich i wydajšcego niezrozumiałe okrzyki. Obecny na posiedzeniu kasztelan Leon Dembowski zapamiętał, że tłumowi, który "znaglił Radę do udania się w bezpieczniejsze miejsce" przewodził bliski człowiek Łubieńskich - fabrykant Filip Girard, "dawny oficer wojsk francuskich, ten sam, który wynalazł machinę do przędzenia lnu, za którš jego rodzina póŸniej otrzymała obiecane przez Napoleona 1 milion franków nagrody"*. (* Philippe Girard [1775-1845] - założyciel Żyrardowa na terenie należšcej do Łubieńskich Woli Guzowskiej - próbował wraz z bratem i synem utworzyć w czasie powstania posiłkowy legion francuski. Udaremnił to przedsięwzięcie konsul królestwa Francji w Warszawie, pan Durand.) Przeprowadzka rady administracyjnej do Banku Polskiego przybrała charakter demonstracji patriotycznej. Opis jej, sporzšdzony "na goršco" przez Niemcewicza, zachował się w jego dziennikach. Członkowie rady przemaszerowali z Nowego Œwiatu na plac Bankowy pieszo (żółty koczyk nie miał tam już nic do czynienia), towarzyszyły im tłumy warszawian rozentuzjazmowane widokiem rewolucyjnego rzšdu, przystępujšcego do działania. Członkowie rady niezupełnie podzielali ów nastrój. "Przebóg, co to za prawdziwie rewolucyjna procesya... - zżymał się zasapany jeszcze Julian Ursyn - porwano mię pod pachy i prowadzono; najniższy, byłem najwyższym; nie wiem, dlaczego te względy; żeby wiedziano, jak ja wocyferacyi, pijaństwa, rozhukanego ludu nie lubię, oszczędzono by mi tych honorów..." Wkrótce potem na ulicach poczęto rozklejać i rozdawać odezwy "zrewolucjonizowanej" rady administracyjnej. Tekst orędzia, uchwalonego jeszcze w pałacu Branickich, odbito w drukarni Banku Polskiego i prawdopodobnie nie kto inny, tylko Henryk Łubieński czuwał nad jego akuratnym wydrukowaniem i rozpowszechnieniem wœród publicznoœci. W historycznej odezwie odnajduje się jakby echa przerażonego okrzyku, którym bracia Łubieńscy powitali wybuch powstania. "Polacy - zwracał się do społeczeństwa pierwszy rzšd powstańczy - równie smutne jak niespodziewane wypadki wczorajszego dnia i nocy spowodowały Rzšd do przybrania do grona swojego obywateli znanych ze swych zasług i do odezwania się do was. Wks. Cesarzewicz wojskom rosyjskim wszelkiego działania wzbronił, gdyż sšdzi, że rozdwojone umysły Polaków Polacy sami skojarzyć powinni. Czy Polak we krwi bratniej ma broczyć dłoń swojš? Chcielibyœcie dać œwiatu widok dla kraju największego nieszczęœcia, domowej niezgody? Własnym umiarkowaniem jedynie ocalić się możecie od pogršżenia się w przepaœci nad którš stoicie. Wróćcie zatem do porzšdku i spokojnoœci, a wszelkie uniesienia niech przeminš z nocš, która je pokrywała. Pamiętajcie na przyszłoœć drogiej a tylu nieszczęœciami skołatanej Ojczyzny - oddalcie wszystko, co by mogło narazić nawet samo jej istnienie. Do nas będzie należało dopełnić powinnoœci naszej w zabezpieczeniu bezpieczeństwa ogólnego, w poszanowaniu praw i konstytucyjnych swobód krajowych". Była to ta sama odezwa, którš kronikarz życia stołecznego Tymoteusz Lipiński oglšdał rankiem 30 listopada, przyklejonš na murach domów - ta sama, którš oficerowie powstańczy oburzeni jej antypowstańczš treœciš darli na strzępy i wdeptywali w błoto. Tegoż dnia, w wyniku uchwał powziętych na inauguracyjnym posiedzeniu rzšdu w "Sali Sesyonalnej" Banku Polskiego, klan Łubieńskich uzyskał pierwszš reprezentację we władzach powstańczych. Hrabia Tomasz Wentworth w swojej ksišżce pt. Henryk Łubieński i jego bracia poœwięca sporo miejsca temu historycznemu wydarzeniu. "W mieœcie panowała, a raczej wrzała rewolucya. Żadnej władzy, żadnej komendy widać nie było. Policya wykonawcza nie była najprzód doœć licznš, ażeby się ludowi oprzeć zdołała. Nie otrzymywała zresztš żadnego rozkazu, bo jej naczelnik Wice-Prezydent miasta Mateusz Lubowidzki był zakłuty w Belwederze. Wojska, które na pierwszy alarm udały się na wskazane im zawczasu posterunki, nie otrzymywały także od Naczelnego Wodza, Wielkiego Księcia Konstantego, ani od żadnego z podwładnych mu Jenerałów, żadnego rozkazu. Przywrócenie porzšdku, spokoju i bezpieczeństwa w mieœcie było, że tak powiem, najpilniejszš potrzebš chwili. Członkowie Rady Administracyjnej nie wiedzieli co robić. Oglšdali się jedni na drugich, Henryk Łubieński do Rady naturalnie nie należał, ale jako gospodarz miejscowy, obowišzany myœleć o zaspokojeniu potrzeb i możliwych wygód zebranych w Banku osób, musiał się im cišgle na oczy nasuwać. Wszyscy się też na niego oglšdali. Oczywiœcie potrzeba było mianować nowego Wice-Prezydenta miasta. Kogo na to miejsce wyznaczyć? >>Hrabio Henryku, czy by Jenerał Łubieński przyjšł tę nominacyę?<< >>Przyjmie, ręczę<<. Ale jakš tu siłę dać mu do dyspozycyi? Policya wykonawcza nie dosyć liczna, a potem lud >>salcesonów<< (tak wtenczas policyantów nazywano) nie lubi. Jakby się ich wyprowadziło na ulicę to by dało powód do nowych awantur. Potrzeba naprędce uorganizować gwardyę narodowš. Pan Piotr Łubieński organizował jš za czasów Księstwa Warszawskiego. >>Hrabio Henryku, czy Hrabia Piotr podejmie się tego?<< >>Każdy z moich braci jest zawsze gotów służyć krajowi i wykonywać rozkazy Rzšdu<<. Nazajutrz Jenerał Tomasz Łubieński objšł urzędowanie w Ratuszu, a Piotr Łubieński wyruszył przywracać porzšdek na ulicach miasta, na czele zebranego naprędce zastępu ludzi dobrej woli, uzbrojonych czem kto miał i odznaczajšcych się kokardami białemi, które u Piotrowej Łubieńskiej i u mojej matki spinano. Ja byłem zbyt młody, ażeby do tej kohorty należeć, ale pamiętam, z jakš zazdroœciš patrzałem na starszego mojego brata Edwarda, wychodzšcego na tę ekspedycyę z jakšœ szablinš przypasanš do boku i kieszeniami opakowanemi bułkami z masłem, któremi go troskliwa matka nasza zaopatrzyła". Nadzwyczaj sugestywne sš te "bułki z masłem", którymi pani Henrykowa Łubieńska - wnuczka (przez matkę) targowiczanina Szczęsnego Potockiego, a córka Jana Potockiego, autora Rękopisu znalezionego w Saragossie - "opakowywała" kieszenie syna, młodocianego członka powstańczej Straży Bezpieczeństwa. Tego rodzaju konkrety uintymniajšce historię, odnaleŸć można tylko w Ÿródłach rodzinnych. Niemniej samo wprowadzenie Łubieńskich do władz powstańczych przedstawione jest przez hrabiego Tomasza Wentwortha niezupełnie œciœle i jego opis nie zgadza się z dokumentacjš bardziej obiektywnš. W rzeczywistoœci odbyło się to inaczej. W dniu 30 listopada wprowadzono do władz jedynie Piotra Łubieńskiego. I nastšpiło to nie dzięki obecnoœci na sali obrad hrabiego Henryka, lecz w wykonaniu ogólnie przyjętej zasady przywracania urzędów ludziom, którzy dobrze się na nich spisywali w czasach przedkongresowych. Tak więc po ucieczce z Warszawy skompromitowanego prezydenta miasta Karola Fryderyka Woydy rada administracyjna powołała na jego miejsce powszechnie szanowanego staruszka Stanisława Węgrzeckiego, który pełnił funkcje prezydenta Warszawy jeszcze podczas insurekcji koœciuszkowskiej, a następnie w latach Księstwa Warszawskiego. Na tej samej zasadzie organizację milicji municypalnej powierzono Piotrowi Łubieńskiemu, dawnemu dowódcy warszawskiej Gwardii Narodowej (nowš milicję nazwano zrazu Strażš Bezpieczeństwa, aby nie stwarzać pozorów, że czerpie się wzory z gwardii narodowych, istniejšcych w rewolucyjnym Paryżu i w powstańczej Brukseli). Natomiast następcš rzekomo zabitego w Belwederze wiceprezydenta Mateusza Lubowidzkiego rada administracyjna mianowała poczštkowo nie Tomasza Łubieńskiego, lecz jednego z dyrektorów Banku Polskiego: byłego pułkownika Ignacego Bolestę, wsławionego walkami na San Domingo. Czy to jednak, że trzymanie w ryzach powstańców warszawskich wymagało odmiennych kwalifikacji niż pacyfikowanie powstańców murzyńskich na San Domingo, czy też że przedsiębiorczemu klanowi Łubieńskich zależało na całkowitym opanowaniu władz miejskich - doœć, że wiceprezydentura pułkownika Bolesty nie trwała nawet 24 godziny. Następnego dnia (1 grudnia) do rady administracyjnej zgłosiła się deputacja "Kupców i Obywateli Stolicy" (nieprzypadkowym chyba trafem złożona z samych klientów Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka") z proœbš o mianowanie wiceprezydentem miasta Tomasza hrabiego Łubieńskiego. Rzšd przychylił się "do żšdania opinii publicznej" i najstarszy z braci Łubieńskich wkroczył tryumfalnie do ratusza. Znanego z uczciwoœci, ale pozbawionego zdolnoœci organizacyjnych pułkownika Bolestę przeniesiono do resortu zaopatrzenia ludnoœci, aby jego powszechnie szanowanym nazwiskiem osłonić działalnoœć faktycznego kierownika tego resortu - Henryka Łubieńskiego. Trzej bracia Łubieńscy: Tomasz, Piotr i Henryk - krzepko ujęli w swe ręce ster władzy wykonawczej, podcišgajšc za sobš wzwyż pozostałych braci oraz cały tłum dalszych krewnych, powinowatych, przyjaciół i adherentów klanu. Warto tu dla przykładu podać, że 3 grudnia 1830 roku komendantem placu w Warszawie mianowany został słynny szwoleżer napoleoński, bohater spod Arcis-sur-Aube, podpułkownik (póŸniej generał) Ambroży baron Skarżyński - druh i powinowaty braci Łubieńskich, zwerbowany przez nich na krótko przed powstaniem do pracy w Banku Polskim. I tu muszę sobie pozwolić na małš dygresję osobistš. Jednym ze "œwiętych obrazów" moich lat szkolnych był znany mi z albumu ikonografii napoleońskiej piękny portret konny pędzla Januarego Suchodolskiego, przedstawiajšcy pułkownika Ambrożego Skarżyńskiego w kampanii francuskiej 1814 roku. Ten wspaniały jeŸdziec, w strojnym mundurze i zbakierowanej z fantazjš szwoleżerskiej czapie, wyprostowany dumnie a zarazem niedbale na siwym roztańczonym arabie, uosabiał wówczas dla mnie cały urok legendy napoleońskiej i wydawał mi się piękniejszy nawet od księcia Józefa. Dlatego z bardzo mieszanymi uczuciami czytałem dokument, jaki pokazywał mi niedawno w swoich zbiorach rodzinnych pan inżynier Wiesław Skarżyński z Warszawy - potomek w prostej linii generała Ambrożego. Było to pismo z pierwszych dni powstania listopadowego. Na grubym szarym papierze dwa krótkie teksty, wypisane własnoręcznie przez najwyższych przedstawicieli władz powstańczych. "Za odebraniem ninieyszego rozkazu W-ny Skarżyński mianowany Komendantem Placu miasta Warszawy obeymie obowišzki przeznaczenia swego... d. 2 grudnia 1830. Jenerał Chłopicki". I bezpoœrednio pod tym: "Wydział Wykonawczy Rady Administracyjnej Królestwa uwalnia p. Ambrożego Skarżyńskiego od obowišzków Jego w Banku i poleca wykonanie rozkazów Jenerała Chłopickiego. Warszawa 2 grudnia 1830. Senator Woiewoda Prezydujšcy A. J. Czartoryski". Bardzo dużo czasu upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni oglšdałem młodymi oczami portret Ambrożego Skarżyńskiego w albumie napoleońskim; zupełnie inaczej - mniej odœwiętnie - patrzę już dzisiaj na historię i na szwoleżerów gwardii, a przecież niełatwo mi było przyjšć do wiadomoœci fakt, że bajeczny jeŸdziec z portretu Suchodolskiego - w kilkanaœcie lat po bitwie pod Arcis-sur-Aube i po ocaleniu cesarza - pracował jako urzędnik w banku. Z chwilš dojœcia do władzy "żelaznej gwardii" ministra Lubeckiego powstanie wkroczyło w nowš fazę. Rewolucyjna strategia walki, zapoczštkowana w Łazienkach przez Wysockiego i Nabielaka, ustšpiła miejsca konserwatywnej polityce "zbrojnej ugody" - sprowadzajšcej się do bezwzględnego tłumienia rewolucyjnego nurtu powstania, przy jednoczesnych zabiegach o stworzenie możliwie najkorzystniejszych warunków dla bezkrwawego zażegnania konfliktu z caratem. Eks-szwoleżer Tomasz Łubieński - powstańczy wiceprezydent Warszawy, póŸniejszy minister spraw wewnętrznych i policji w Rzšdzie Narodowym - uchodził za jednego z najwierniejszych wykonawców polityki partii bankowej. "Ten Tomasz Łubieński, ta prawa ręka Lubeckiego - pienił się przeciw niemu, nienawidzšcy całego klanu >>pobożnych spekulatorów<<, Maurycy Mochnacki - to żywa uosobiona kabała kontrrewolucyjna". - Ze strony radykalnego przywódcy romantyków warszawskich, który już podczas Nocy listopadowej zyskał sobie u przerażonych nobilów stołecznych przydomek "polskiego Robespierre'a", te gwałtowne ataki na arystokratycznego wiceprezydenta były całkowicie zrozumiałe. Tomasz Łubieński, sprawujšcy w poczštkach powstania wraz ze swymi braćmi faktyczne rzšdy w Warszawie, rzeczywiœcie odegrał decydujšcš rolę w poskromieniu "rozkołatanych" mas plebejskich i w zahamowaniu "rewolucyi" - takiej przynajmniej, jakiej pragnšł Mochnacki. Ale czytelnikom tej opowieœci nie może wystarczyć do wyrobienia sobie sšdu o działalnoœci powstańczej dawnego szefa pierwszego szwadronu szwoleżerów jeden gniewny okrzyk jego przeciwnika politycznego - choćby tak wybitnego jak Maurycy Mochnacki. Tomasza Łubieńskiego znamy od bardzo dawna. Dzięki jego zamiłowaniu do pisania listów mieliœmy możnoœć przypatrywać mu się z bliska w najrozmaitszych sytuacjach życiowych. Byliœmy œwiadkami jego zwycięstw i porażek, pozwalał nam się domyœlać swoich osobistych dramatów i kłopotów rodzinnych. Pamiętamy go jeszcze z kampanii napoleońskich, kiedy w Hiszpanii i Austrii szarżował na czele lekkokonnych, a potem w odwrocie spod Moskwy jako pierwszy z Polaków forsował wpław Berezynę; i z niemieckich kurortów, gdzie leczył się póŸniej z wojennych ran i reumatyzmów, i z balów w pałacach zagranicznych królów i ksišżšt; i z gospodarczego "kłopotarstwa" w Rejowcu, gdzie osobiœcie doglšdał racjonalnego "gnojenia" pól; i z wystšpień sejmowych, przeważnie nieefektownych, lecz zawsze rozsšdnych, podbudowanych solidnš znajomoœciš rzeczy; i z nocy spędzanych w warszawskich drukarniach przy odbijaniu pierwszej emisji listów zastawnych Towarzystwa Kredytowego; i z seansów głoœnego czytania poezji Byrona u pani Jaraczewskiej w Borowicy; i z pełnych poœwięceń partii "wiska" przy łóżku umierajšcej na raka starej księżnej Jabłonowskiej. I jeszcze z wielu, wielu innych ważnych i nieważnych okolicznoœci, w których eks-szwoleżer występował zawsze jako żywy człowiek, w całym bogactwie swoich rozlicznych zalet, przykrych wad i irytujšcych œmiesznostek. Nie wszystkie uczynki pana Tomasza budziły nasz zachwyt, nie ze wszystkimi jego poglšdami mogliœmy się godzić. Zawsze jednak staraliœmy się wnikać w jego rzeczywiste intencje i rozumieć warunki wpływajšce na jego postępowanie. Taki długotrwały intymny stosunek z bohaterem do czegoœ obowišzuje. Trudno więc w dramatycznych dniach warszawskiej "rewolucyi" widzieć w nim jedynie "uosobionš kabałę kontrrewolucyjnš", jak chce Mochnacki. Trzeba raz jeszcze z rodzinnej korespondencji Łubieńskich wywołać żywego pana Tomasza w całej jego psychofizycznej złożonoœci: z jego męczšcš, buchalteryjnš pedanteriš i szerokimi horyzontami erudyty i statysty, z jego zaœciankowš bigoteriš, a jednoczeœnie z uwielbieniem dla najnowszych zdobyczy postępu, z jego imponujšcym instynktem społecznika i wrażliwym sumieniem obywatelskim obok zadziwiajšcej umiejętnoœci łšczenia dobra powszechnego z interesami własnego domu. Niech eks-szwoleżer sam zda nam sprawę ze swego udziału w wydarzeniach powstańczych, niech sam odpiera zarzuty Mochnackiego, bšdŸ też niech swymi listami sam jego opinię przypieczętuje. Znamy pana Tomasza na tyle dobrze, że potrafimy odróżnić, kiedy mówi zupełnie szczerze, kiedy "dyplomatyzuje", a kiedy prawdę stara się ukryć w nieco nudnawych meandrach swego stylu. Mamy zresztš do dyspozycji cały arsenał innych Ÿródeł historycznych, możemy więc w każdej chwili poddawać jego wypowiedzi odpowiedniej korekcie lub też uzupełniać je obiektywnym komentarzem. Nie grozi nam bezkrytyczne poddanie się ideologii klanu "pobożnych spekulatorów". Swój drugi list "powstańczy" do Guzowa wysłał generał Łubieński rankiem 4 grudnia 1830 roku: "Drogi Ojcze. W Bogu tylko nadzieja, gdyż nie widzę, żeby ludzie powołani do steru nowego naszego rzšdu mieli zdolnoœć wyrównujšcš trudnym okolicznoœciom, w których się kraj znajduje, żeby przynajmniej zdolnoœć się okazywała pomiędzy tymi, którzy się cisnš na ich miejsca... ale i tego nie widzę. Lękam się bardzo więc, żeby w momencie najważniejszym może dla naszego kraju kierunek naczelny nie niweczył tego wszystkiego, co by mogło być dopełnione do zapobieżenia, a przynajmniej zmniejszenia nader niebezpiecznego położenia, w jakim się ten kraj znajduje. Albowiem jeżeli to powstanie ma tylko miejsce w Królestwie Polskim teraŸniejszym, to wkrótce zalani będziemy hufcami nieprzyjacielskimi bez sposobu bronienia się skutecznego, jeżeli zaœ rozcišgnie to się i na prowincye dawne polskie, to by mogło z tego wszystkiego wypłynšć jakie dla kraju dobro. Ale to zawsze w ręku Opatrznoœci i od nas nie zawisło... Nam tylko pozostaje tak wszystko urzšdzać, żeby zachować godnoœć narodowš, nadajšc temu, co od nas zależy, ten porzšdek, tę karnoœć, które siłę stanowiš. A że nie widzę wcale, żeby do tego dšżono, obawiam się zupełnego rozprężenia. Daj Boże, żeby powołani byli do steru Rzšdu Obywatele silni z charakterem, którzy by się temu zupełnie oddali, zapominajšc o wszystkich osobistych interesach. Cały zajęty tš smutnš postawš naszego kraju nie mogę o niczym innym myœleć ani się od tego oderwać, skoro tylko myœl moja zostaje wolna od bieżšcych zatrudnień, do których mnie powołujš powierzone mi zajęcia. Przytem cišgłš mam goršczkę pomimo lekarstw, które zażywam. Wczoraj za poradš poczciwego Malcza* (* Znany lekarz warszawski doktor Wilhelm Malcz był domowym "konsyliarzem" Łubieńskich.) wzišłem kšpiel, która mnie momentalnie dobrze zrobiła". Widać, że generał pisał ten list w złym nastroju. Pesymizm wiejšcy z każdego słowa, nieufnoœć do rzšdu istniejšcego i jeszcze większa do jego ewentualnych następców, lęk przed całkowitym rozprzężeniem życia społecznego, wołanie o dopuszczenie do władzy "obywateli silnych z charakterem" - wszystko wskazuje na to, że autor listu miał jeszcze œwieżo w pamięci zdarzenia polityczne ostatnich paru dni. Był to denerwujšcy okres dla stronników Lubeckiego. Rewolucja chwyciła się za bary z kontrrewolucjš albo też, jak widział to sam pan Tomasz: anarchiczna ultrarewolucja usiłowała zakłócić prawidłowy rozwój rewolucji "porzšdkowanej" przez braci Łubieńskich. Przywódcy spisku powstańczego, którzy 29 listopada wypłoszyli Konstantego z Belwederu, a w północnej częœci miasta uratowali powstanie przez przycišgnięcie do niego mas plebejskich - nie mogli biernie patrzeć na to, że na miejsce obalonej przez nich władzy wciska się Lubecki ze swoimi ludŸmi, że dokonuje się "nowy rozbiór Polski między braci Łubieńskich". Nie dali się zwieœć tym, że 1 grudnia rada administracyjna, pod naciskiem obecnych w stolicy członków sejmu, poddała się dalszemu "zrewolucjonizowaniu" i usunęła ze swego grona ludzi najbardziej skompromitowanych w rodzaju generała Ksawerego Kosseckiego, generała Rautensztraucha czy "ministra zaciemnienia publicznego" Stanisława Grabowskiego, przybierajšc w ich miejsce popularnych "dygnitarzy opinii" z bożyszczem całej postępowej młodzieży, Joachimem Lelewelem na czele. Przenikliwy Mochnacki i jego towarzysze polityczni doskonale jednak rozumieli, że ten pozornie zrewolucjonizowany rzšd przemawiajšcy do narodu w imieniu cesarza-króla i poddany wpływom tak niewštpliwych zwolenników Mikołaja jak ministrowie Lubecki i Mostowski - nadal będzie czynił wszystko, aby "zatrzymać rewolucyę". Zdecydowali się tedy na przeciwuderzenie. Zdaniem wielkiego publicysty i historyka powstania Maurycego Mochnackiego Piotr Wysocki już w pierwszych godzinach Nocy listopadowej - kiedy wracał z Łazienek, "farbujšc swš drogę krwiš nieprzyjaciół" - winien był "udać się na ratusz, ogłosić rzšd rewolucyjny i wzišć w swoje ręce komendę nad wojskiem". Ale Wysocki nie odważył się na stworzenie "rzšdu podporuczników i gazeciarzy", słusznie chyba mniemajšc, że takiemu rzšdowi niełatwo podporzšdkowałoby się wojsko i społeczeństwo. W dwa dni póŸniej - kiedy w pałacu Bankowym zasiadła już legalna władza, uformowana według recepty Lubeckiego - nie podjętš przez Wysockiego inicjatywę przejęli cywilni przywódcy spisku powstańczego. "Do szukania ratunku na tej niebezpiecznej anarchicznej drodze - usprawiedliwia się sam Mochnacki - zmusiło spiskowych jedynie wielkie niebezpieczeństwo, na które wpływ ministra skarbu w radzie administracyjnej, poparty przez tyle znakomitych osób, narażał stolicę, sprawę, wojsko, przyszłoœć całego kraju". Wieczorem 1 grudnia 1830 roku, kiedy wiceprezydent Tomasz Łubieński "instalował" na ratuszu warszawskim nowš radę municypalnš, starannie dobranš z grona klientów domu handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", do sali Ratuszowej, wypełnionej przeważnie bogatym mieszczaństwem, wtargnęła grupa radykalnych działaczy powstańczych, prowadzšc za sobš tłum swoich stronników. Przewodzili najœciu pierwszoplanowi autorzy Nocy listopadowej - młodzi dziennikarze: Ludwik Nabielak, Ksawery Bronikowski, Maurycy Mochnacki oraz popularny wœród ludu stolicy adwokat Józef Kozłowski. Generał Łubieński znał tych ludzi od dawna, i to z jak najgorszej strony; oni to przecież swoimi pismami i przemówieniami wywierali zgubny wpływ na kształtowanie się poglšdów politycznych generalskiego jedynaka, akademika Leona, zakłócajšc przez to spokój domowy w pałacu Łubieńskich; oni zmusili ojca do rozstania się z synem; oni byli tymi "wichrzycielami", na których pan Tomasz uskarżał się tak często w listach do Guzowa w niespokojnych latach 1828-1829. Teraz wkraczali na ratusz jako emisariusze anarchicznej ultrarewolucji, aby przeszkodzić powstańczemu wiceprezydentowi w zbożnej pracy nad "zaprowadzeniem nazad przewróconego porzšdku". Byli wrogami Łubieńskich i Łubieńscy musieli ich zwalczać. Pomimo najenergiczniejszych protestów pana Tomasza, pomimo rozpaczliwych zaklęć, a nawet łez staruszka prezydenta Węgrzeckiego, który błagał, aby w chwili dla kraju tak trudnej nie rozbijano sił narodu - przybysze uchwalili jednomyœlnie "potrzebę utworzenia rewolucyjnego zbrojnego klubu w stolicy... żeby wywrócić rzšd, działajšcy w imieniu Mikołaja i zamierzajšcy wejœć w układ z nieprzyjacielem... albo w najgorszym razie, jeżeliby się to (wywrócenie) nie udało, zmusić ten rzšd nawet siłš do przybrania wyraŸnego charakteru rewolucyjnego" (relacja Mochnackiego). Klub nazwano "Towarzystwem Patriotycznym", nawišzujšc w ten sposób do tradycji dawniejszych spisków niepodległoœciowych. Prezesem okrzyknięto nieobecnego Joachima Lelewela, "aby mu dać sposobnoœć wycofania się z zasadzki i naprawienia pierwszego błędu, który popełnił" (kilka godzin wczeœniej Lelewel zgodził się przyjšć wybór do rady administracyjnej). Tomaszowi Łubieńskiemu nie udało się zapobiec powstaniu na ratuszu "nielegalnego" oœrodka rewolucyjnego, a brat wiceprezydenta Piotr Łubieński ze swojš Strażš Bezpieczeństwa nie zdołał przeszkodzić akcji mobilizacyjnej, rozwiniętej przez klubistów. "Noc całš i dzień przeznaczono na agitację wœród ludu - pisze historyk Towarzystwa Patriotycznego Edmund Oppman - na uœwiadomienie szerszych warstw i urobienie wœród nich opinii, przychylnej klubowi. Inicjatorzy Towarzystwa rozbiegli się po różnych dzielnicach w celu przygotowania gruntu dla swych planów". Następnego dnia po południu w salach Redutowych teatru na placu Krasińskich odbyło się walne zebranie Towarzystwa. Œcišgnięto na nie przeszło tysišc osób, głównie inteligencji i rzemieœlników. Zaufani członkowie klubu, umiejętnie porozsadzani wœród publicznoœci, przyczyniali się do wytwarzania i podtrzymywania odpowiedniej atmosfery. "Sali nie oœwietlono należycie, postawiono tylko kilka œwiec. Większoœć uczestników była uzbrojona, co nadawało zebraniu groŸny odcień". Do spotęgowania nastroju przyczyniała się także œwiadomoœć, że rewolucyjny wiec obraduje naprzeciwko pałacu, w którym przed dwoma laty sšdzono przywódców dawnego Towarzystwa Patriotycznego. Organizatorom wiecu sprzyjała atmosfera niepewnoœci i trwogi, panujšca w stolicy. Sytuacja polityczno-militarna przedstawiała się cišgle niejasno i trudno było przewidzieć dalszy rozwój wydarzeń. Na przedpolu Warszawy, na Wierzbnie, obozował wielki ksišżę Konstanty z poważnymi siłami rosyjskimi i polskimi - i w każdej chwili mógł uderzyć na miasto. Powstanie nie było jeszcze oficjalnie uznane za sprawę całego narodu. Po ulicach snuły się tysišce uzbrojonych "partyzantów rewolucyi", ale nie wiedziano, czy ruch stołeczny rozprzestrzeni się także na resztę kraju. Wiedziano natomiast, że rada administracyjna wysłała tego dnia do Wierzbna czterech swoich czcigodnych przedstawicieli (Czartoryskiego, Lubeckiego, Lelewela i Władysława Ostrowskiego) na rokowania z cesarzewiczem. Ludzie byli niespokojni i zdezorientowani: chcieli dowiedzieć się prawdy o czekajšcym ich losie. Podniecała umysły przygotowana specjalnie na ten dzień i przekazywana z ršk do ršk drukowana odezwa, podpisana przez Maurycego Mochnackiego. "Od lat piętnastu przed naszymi oczami, w obliczu narodu, codziennie prawie konstytucja gwałcona jest i nadwerężona w sposób przynoszšcy hańbę ludowi i tym, którzy go uciskali - wołał do mieszkańców Warszawy polski Robespierre. - Rozmnożyli się u nas wynioœli satrapowie œwiadomi intryg, stroiciele kabał, dalekim upominkiem na złe przywodzili serca mało statku majšce. Mieliœmy służalców, co nam rozkazywali; mieliœmy podszczuwaczów, którzy naród polski i cesarzewicza dla własnego zysku utrzymywali w rozdzieleniu wzajemnym i nienawiœci; mieliœmy fakcjonistów i partyzantów na wysokich urzędach i w wojsku na pierwszych stopniach; mieliœmy szpiegów, którzy dobrš wiarę między uczciwymi Polakami i wzajemne zniszczyli zaufanie... Grosz publiczny marnowano i rozkradano; œcieœniano edukację narodowš; lud biedny uciœniony przywieœć chciano ku ostatniej ciemnocie... Administracja ostatni krwawego potu zarobek wyciskała od obywatela i rolnika. Pełno było nadużyć, wszędzie pełno sromoty i hańby. Różne zanosiliœmy o to skargi do tronu, ale nigdy wysłuchanymi nie były. Nareszcie w ostatniej rozpaczy nie mogšc tego wszystkiego przemóc na sobie, podnieœliœmy oręż w dniu 29 listopada 1830 roku, w obronie praw i swobód naszych. Ziomkowie! Bracia!... Walczmy dla usunięcia od rzšdu ludzi nieudolnych, zaprzedanych; dla porażenia szpiegów, dla pocišgnięcia do odpowiedzialnoœci złodziejów; wezwawszy Boga, aby tej słusznej sprawie rozpaczajšcego narodu pobłogosławił. Walczmy na koniec dla wspierania i utrzymania wojska naszego, które nam tak piękny przykład dało". Odezwa rozgrzała uczestników wiecu. Skoro tylko Bronikowski jako przewodniczšcy zagaił zebranie, sala jednym głosem poczęła się domagać wystšpienia Mochnackiego. Stanšł na trybunie blady, natchniony i mówił przez godzinę, bardziej jeszcze roznamiętniajšc zebranych swoim "proroczym głosem" i argumentami nie do odparcia. W chwili wybuchu powstania młody przywódca romantyków kończył właœnie swojš ksišżkę o literaturze polskiej, która miała się stać wyrokiem œmierci dla oficjalnych autorytetów literackich, władajšcych warszawskim parnasem. W dwa dni póŸniej, stojšc przed tłumem zalegajšcym salę Redutowš, z takš samš nieubłaganš logikš i jasnoœciš widzenia demaskował podwójnš grę faktycznego kierownika rzšdu, ministra Lubeckiego, który "chce być niejako czynnym i nieczynnym", który "myœli, że będzie mógł szyć i pruć jak Penelopa". Bezlitoœnie krytykował biernoœć i kapitulanckie nastroje rady administracyjnej. Uprzytamniał zebranym niebezpieczeństwo wynikajšce z obecnoœci wojsk Konstantego obok stolicy, tłumaczšc jednoczeœnie, że wypuszczenie cesarskiego brata z Królestwa wyrzšdziłoby powstaniu niepowetowanš szkodę. "Usta jego (Mochnackiego) buchały płomieniami wymowy, oczy iskrzyły się ogniem uczucia, niekiedy szyderski uœmiech wyrażał pogardę dla tych, co go nie pojmowali". Nie pojmowali go z pewnoœciš bracia Łubieńscy. Trudno ustalić, czy pan Tomasz osobiœcie uczestniczył w zebraniu w salach Redutowych, czy też zastępowali go tam jego zaufani. Wiadomo natomiast, że Henryk Łubieński sam słuchał wywodów Mochnackiego, a nawet z nimi polemizował. W Ÿródłach historycznych przetrwał jego wymowny okrzyk, streszczajšcy jak gdyby credo ideowe całego klanu. "I ja jestem dobrym Polakiem - wołał pan Henryk do Mochnackiego - ale patryotyzmu w tym kształcie nie pojmuję!" Bo też na ludziach stawiajšcych sobie za cel "zaprowadzenie nazad przewróconego porzšdku" skóra cierpła, kiedy słuchali, jak młody trybun "rewolucyi" nawoływał zebranych, "aby się zgromadzenie uorganizowało i uznało za nieustajšcš reprezentacyę ludu warszawskiego, tudzież aby z grona swego wyznaczyło natychmiast deputacyę, udać się majšcš do Rady Administracyjnej dla przedłożenia jej imieniem ludu żšdań następujšcych:1) aby się Rada Administracyjna rozwišzała; 2) aby Rzšd Tymczasowy był natychmiast postanowiony; 3) aby generał Chłopicki natychmiast otrzymał rozkaz uderzenia na gwardye Carewicza, wzięcia w niewolę jego samego i oddania w zakład polskiemu ludowi..." Następni mówcy przemawiali w podobnym duchu co Mochnacki i uzupełniali jego dezyderaty. Przywódca belwederczyków, redaktor Nabielak domagał się, by rada administracyjna ogłosiła powstanie w całym kraju i uznała za zdrajców wszystkich dowódców polskich, którzy nie połšczyli się z ruchem. Adwokat Kozłowski żšdał "oddania pod straż" ministrów Mikołaja, a wœród nich księcia Lubeckiego. Mochnacki i jego towarzysze kierowali swe słowa nie tylko do publicznoœci zgromadzonej w sali Redutowej, lecz również do tysięcy uzbrojonych ludzi, snujšcych się bez celu po ulicach Warszawy, strzelajšcych w powietrze na wiwat i wyczekujšcych na hasło do jakiegoœ dalszego konkretnego działania. Twórcy powstania pragnęli zapanować nad tš niezorganizowanš, łatwo zapalnš masš ludzkš, aby przy jej pomocy doprowadzić do rewolucyjnych i nieodwracalnych faktów dokonanych, które raz na zawsze uniemożliwiłyby pojednanie z caratem i podzieliły społeczeństwo na zdecydowanych zwolenników "rewolucyi" bšdŸ jej otwartych wrogów. Bracia Łubieńscy, faktyczni panowie Warszawy, również skupiali najbaczniejszš uwagę na "uzbrojonym motłochu". Oni również pragnęli go sobie podporzšdkować, lecz w inny sposób i w innym celu niż szlacheccy rewolucjoniœci. Chcieli go przede wszystkim rozbroić, a następnie skierować z powrotem do jego zwykłych zajęć cywilnych, aby, jak pisał pan Tomasz w listach do ojca, "zachować godnoœć narodowš, nadajšc temu co od nas zależy, ten porzšdek, tę karnoœć, które siłę stanowiš" oraz "być w możnoœci działania i zasłużenia na konsyderacye tych, z którymi mieć będziemy do czynienia..." Skłócony ze starym œwiatem młody romantyk Mochnacki, rzucajšc się w odmęt rewolucji, nie miał nic do stracenia (tak mu się przynajmniej wtedy wydawało), a do wygrania miał wszystko. Natomiast generał Łubieński przeciwstawiajšc się ekscesom ultrarewolucji, występował w obronie nie tylko własnych interesów i majštków, lecz bronił również pewnej ogólnej koncepcji polityczno-społecznej, którš w istniejšcych warunkach międzynarodowych uważał za jedynie słusznš i zbawiennš dla Królestwa Polskiego i której służył wiernie przez wiele lat, wzbogacajšc jš nieraz własnym twórczym wkładem. Między stanowiskiem Maurycego Mochnackiego a stanowiskiem Tomasza Łubieńskiego nie mogło być pojednania. W godzinach wieczornych w salach Redutowych, w atmosferze powszechnego aplauzu, powołano dwunastosobowš deputację, która miała ponieœć do pałacu Bankowego żšdania klubu (w sformułowaniach nieco złagodzonych) i przedstawić je rzšdowi. W gronie delegatów znalazł się oczywiœcie na poczesnym miejscu główny bohater zebrania - Maurycy Mochnacki. Delegaci udali się do banku pieszo, za nimi pocišgnęły uzbrojone, rozgoršczkowane tłumy. Na oko musiało to przypominać manifestację z dnia poprzedniego, towarzyszšcš przeprowadzce rady administracyjnej do nowej siedziby. Ale różnica była zasadnicza. Za pierwszym razem demonstrowano na czeœć rewolucji pozornej, druga demonstracja - przynajmniej w intencji jej organizatorów - miała zapoczštkować rewolucję prawdziwš. Klubiœci bez przeszkód dostali się do wnętrza pałacu Bankowego. Trzej bracia Łubieńscy, jakkolwiek dysponowali Strażš Bezpieczeństwa, nie odważyli się wzbronić im wstępu. Batalion piechoty strzegšcy banku był zwišzany z powstaniem i nie troszczył się zbytnio o spokój rady administracyjnej. "Mimo że kilka razy udawano się do dowódcy, ażeby rozstawił warty przy schodach i wejœciach do sal i nie dozwolił tłumowi wciskać się do pokojów obrad rzšdowych - żalił się potem w pamiętniku członek przybrany Rady kasztelan Leon Dembowski - dowódca ten był głuchym na te wezwania, mówišc, że ma rozkaz pilnowania Banku, a nie rozstawiania wart honorowych dla rzšdu". Niemal równoczeœnie z przybyciem do banku deputacji Towarzystwa Patriotycznego powrócili z Wierzbna przedstawiciele rady, wysłani na rokowania z cesarzewiczem. Wielki ksišżę, ulegajšc argumentom delegatów przyrzekł, że nie będzie atakował Warszawy bez uprzedzenia, zgadzał się na wycofanie ze swymi wojskami z Królestwa, obiecywał, że "będzie poœrednikiem do wyjednania łaskawoœci króla puszczenia wszystkiego, co zaszło w niepamięć". Rzšd pod pretekstem pilnych zajęć, wynikłych z powrotu delegacji, proponował uniknšć spotkania z klubistami i odprawić ich z kwitkiem. Ale to się nie udało. Młodzi ludzie, nie zważajšc na rejtanowskie gesty czcigodnego starca kasztelana Kochanowskiego, prawie przemocš wdarli się do sali obrad. "Zrewolucjonizowanej" radzie administracyjnej zaœwieciło w oczy prawdziwš rewolucjš. Klubiœci wpadli do sali w płaszczach, groŸni, zbrojni i od razu zajęli postawę wyzywajšcš. Na najwyższy areopag kraju, majšcy w swoim gronie Czartoryskiego, Niemcewicza, Chłopickiego i innych wybrańców narodu, sypać się poczęły inwektywy, jakich używano dotychczas w prasowych sporach romantyków z klasykami. "O Boże! - odnotował nazajutrz w dzienniku Julian Ursyn Niemcewicz. - Ci tylko, co widzieli Robespierra, Dantona, Marata, St. Justa nie byliby przerażonymi tak wœciekłymi postaciami, jakie mieli ci zuchwalcy. Mochnacki chudy, blady, srodze ospowaty, z białemi, biegajšcemi oczkami, zaczšł perorę..." Artur Œliwiński, biograf Mochnackiego, dokładnie odtwarza jego starcie z radš administracyjnš: "Twórca klubu zaczšł od tego, iż w gwałtownych słowach oœwiadczył, że układy z W. Księciem do niczego doprowadzić nie mogš, gdyż ci, co z poœwięceniem swych głów zaczęli rewolucyę, upaœć jej nie pozwolš, że twórcy 29 listopada odwołali się do ludu stolicy, który w tej chwili z broniš w ręku siedzibę Rady otacza, wreszcie podniesionym głosem zawołał, że lud o nic nie prosi, lecz żšda - i tu rozwinšwszy papier, odczytał instrukcyę klubu. W odpowiedzi na tę namiętnš mowę zabrał głos ks. Czartoryski i z wrodzonš uprzejmoœciš odpowiedział deputacyi, że niektóre żšdania klubu sš niemożliwe do przyjęcia, przede wszystkim zaœ przytrzymanie W. Księcia, który właœnie na wszystko się zgadza i wszystko obiecuje puœcić w niepamięć. Usłyszawszy to Mochnacki, zakipiał...: - To sš żarty, moœci ksišżę - zawołał. - My nie powstaliœmy dla przyjmowania łask i warunków W. Księcia... Niechaj tedy rzšd nie gra komedyi, która się bardzo tragicznie zakończyć może albo dla powstania, albo dla jego nieprzyjaciół i wštpliwych stronników". Swoje ostatnie słowa zwrócił Mochnacki wprost do Lubeckiego, chcšc wyraŸnie wcišgnšć go w dyskusję. Ale Kniazik nie dał się sprowokować i cały czas milczał, dumnie swoim zwyczajem zadzierajšc nosa. Inni członkowie rady nie potrafili się zdobyć na tyle zimnej krwi. Według relacji samego Mochnackiego "Chłopicki wyszedł z furiš z sali i zatrzasnšł drzwi za sobš. Gustaw Małachowski napisał zaraz w wyrazach najenergiczniejszych protestację przeciwko zgwałceniu miejsca posiedzeń rzšdowych i... podał się do dymisji. Za jego przykładem toż samo uczynił Radziwiłł... Niemcewicz rozdzierajšc suknię na piersiach swoich zawołał: - UgódŸcie w to serce, które zawsze biło dla Ojczyzny! Pomordujcie nas - wszak przyszliœcie tu z broniš - skoro cnocie, sumieniu i poczciwej nie ufacie siwiŸnie!"x1 Po tych wszystkich patetycznych demonstracjach przemówili do delegatów Czartoryski i Władysław Ostrowski, zapewniajšc ich dyplomatycznie, iż rzšd zajmie się rozpatrzeniem żšdań klubu. Częœciowo usatysfakcjonowani klubiœci opuœcili siedzibę rzšdu. Towarzyszšce im tłumy odpłynęły spod banku. A wówczas znowu przystšpił do działania główny reżyser owych dni: ksišżę-minister Lubecki. Wielu członków rzšdu najœcie klubistów tak oburzyło i przestraszyło, iż uważali, że rada administracyjna powinna się rozwišzać. Ale Lubecki stanowczo się temu sprzeciwił, proponujšc wyjœcie zgoła inne. "Makjawel powstania" doskonale się orientował w rewolucyjnych nastrojach ulicy i wiedział o zbliżaniu się do Warszawy przyjaznych powstaniu pułków prowincjonalnych. Dlatego też jedynš szansę na utrzymanie się przy władzy widział w "zrewolucjonizowaniu" po raz trzeci rady administracyjnej przez wcišgnięcie do niej najwybitniejszych przedstawicieli Towarzystwa Patriotycznego. Koledzy jego bali się jakobinów jak ognia, ale w końcu ulegli argumentacji człowieka silnej ręki. Rankiem 3 grudnia w salach Redutowych na placu Krasińskich Mochnacki i jego koledzy składali tryumfalne sprawozdanie ze swoich rozmów z rzšdem. Na zebraniu po raz pierwszy pojawił się, entuzjastycznie witany, prezes Joachim Lelewel. Ale zachował się dziwnie. Przemawiał raczej jako członek rady administracyjnej niż jako prezes Towarzystwa: nakłaniał zgromadzonych do umiarkowania, usprawiedliwiał postępowanie rzšdu, bronił generała Chłopickiego, podnoszšc wielkie jego zdolnoœci, które mogš doprowadzić Polskę do zwycięstw, porównywał go nawet z Janem Henrykiem Dšbrowskim. Nieoczekiwane wystšpienie prezesa wywołało konsternację i zgorszenie wœród klubistów. Zdaniem Mochnackiego Lelewel zmarnował jedynš szansę, aby "rozwišzać w klubie rzšd stary, pokazać osobom, co go wspierały, kły ostre, nawet drapieżne, i natychmiast wytknšć obrotowi rzeczy jedynš drogę zbawienia, jaka się nastręczała... Nikomu nie przychodziło na myœl - zżymał się młody trybun rewolucji - że Lelewel uzna za rzecz przyzwoitš dla siebie i dla kraju, być zarazem członkiem rzšdu kontrrewolucyjnego i prezesem władzy gminnej, zamierzajšcej ten rzšd wywrócić". Ale po rozczarowaniu sprawionym przez prezesa Towarzystwa nastšpiły dwa zdarzenia, które złe wrażenie natychmiast zatarły. Bohaterem pierwszego był generał Piotr Szembek, który nocš z 2 na 3 grudnia wkroczył do Warszawy na czele 1. pułku strzelców pieszych. Żšdny popularnoœci generał, nakłoniony przez swoich subalternów zwišzanych ze spiskiem powstańczym, przybył na poranne zebranie towarzystwa. Był to pierwszy wyższy dowódca, który oficjalnie pokumał się z klubistami. Cennego sprzymierzeńca powitał szał radoœci. "Na rękach wniesiono go do sali i na rękach musiano go wnet wynieœć, bo tysišczne tłumy stały na ulicy i chciały brać udział w naradach - pisze kronikarz zdarzeń. - Więc zgromadzenie przeniesiono pod gołe niebo na ulicę. Gen. Szembek wszedł na stojšcy tam przypadkowo wóz drabiniasty i z tej zaimprowizowanej trybuny donoœnym głosem oœwiadczył ludowi, że brygada jego wejdzie za chwilę do miasta. Wówczas zerwała się burza entuzyazmu. Tryumfalne okrzyki, złšczone w jeden potężny grzmot, przeszyły powietrze i napełniły wiarš zrewolucjonizowanš stolicę. Klub doszedł w tej chwili do szczytu swojej potęgi, miał za sobš całe miasto i mógł niem rzšdzić. Zaledwie Szembek zeszedł z wozu, kolejno ukazywać się na nim poczęli inni mówcy i miotali piorunami oburzenia w Radę. A lud grzmotem oklasków odpowiadał na to i gotował się do powtórzenia wczorajszego ataku. Nawoływania, aby pójœć do Banku, grzmiały coraz goręcej i coraz gwałtowniej..." Ale właœnie wtedy poczšł działać precyzyjnie obmyœlony plan ministra Lubeckiego. "W chwili kiedy do najwyższego stopnia wzburzony tłum chciał już ruszać do Banku, na wozie drabiniastym ukazał się Władysław Ostrowski. Widok członka rzšdu na tej mównicy rewolucyjnej wywołał sensacyę. Zrobiła się cisza. Wówczas Ostrowski oœwiadczył, że Rada Administracyjna zgodnie z żšdaniami klubu wzywa czterech jego członków do zasiadania w rzšdzie. I w uciszony tłum jak strzały armatnie padły cztery nazwiska: Bronikowski, Mochnacki, Plichta, Machnicki". Stało się, jak przewidywał Lubecki. Powołanie do rzšdu popularnych działaczy powstańczych rozbroiło gniew ludu, dały się nawet słyszeć okrzyki na czeœć rady administracyjnej. Upojone zwycięstwem tłumy popłynęły w stronę banku, aby być œwiadkami tryumfalnej "installacyi" swoich trybunów. Według opinii niemal wszystkich biografów Mochnackiego, on jeden zorientował się natychmiast w perfidnej grze ministra Lubeckiego. Możliwe więc, że to z inicjatywy właœnie Mochnackiego w tłumach gromadzšcych się wokół banku rodzi się nagle myœl uderzenia na obóz wielkiego księcia Konstantego. Wybuchajš okrzyki, podchwycone natychmiast przez tysišce głosów: "Do obozu! do obozu wielkiego księcia! Szembek niech nas prowadzi!" Przerażona rada administracyjna zwraca się do generałów Chłopickiego i Szembeka, aby starali się swymi wpływami zatrzymać tę spontanicznš wyprawę i zapobiec zbrojnemu starciu. Jednoczeœnie Lubecki, korzystajšc z kolejnego przybycia adiutanta Władysława Zamoyskiego, odsyła go z powrotem do cesarzewicza z listem, zawiadamiajšcym o całkowitej bezsilnoœci rady. Jadšc do obozu Konstantego, Zamoyski spotyka kilkanaœcie tysięcy uzbrojonego ludu pomieszanego z wojskiem, cišgnšce z okrzykami w Aleje Ujazdowskie, aby odbić wojska polskie, zatrzymane przez cesarzewicza. Na czele pochodu adiutant wielkiego księcia widzi generałów Chłopickiego i Szembeka, rozpaczliwie usiłujšcych powstrzymać niosšcš ich falę. Chłopicki "blady z gniewu na tę ciżbę niepowstrzymanš, niesfornš, co go przemocš przed sobš parła" - oœwiadcza Zamoyskiemu, "że krótkš już tylko chwilę będzie w stanie powstrzymać żywiołowy pęd fali i że jeœli do godziny 12. w południe cesarzewicz wojsk polskich nie uwolni, on, Chłopicki, zmuszony będzie rad nierad uderzyć na obóz Wielkiego Księcia". Adiutant popędził z meldunkiem do swego szefa, ale jak już wiemy, pułki polskie przebywajšce w obozie cesarzewicza, nie czekały na oficjalne zwolnienie, lecz samorzutnie ruszyły naprzeciw rodakom. Wzruszajšce spotkanie nastšpiło w Alejach Ujazdowskich. Stamtšd pocišgnięto wspólnie przez Nowy Œwiat, Krakowskie Przedmieœcie do œrodka miasta. "Warszawa trzęsła się od okrzyków na czeœć wojska polskiego; z balkonów, z okien, dywanami wysłanych, kobiety powiewały chustkami; muzyka wojskowa, pieœni narodowe brzmiały po całym mieœcie". Głównym bohaterem dnia był generał Chłopicki. Nikt z wiwatujšcych na jego czeœć i wierzšcych, iż w "Chłopickim znajdzie ojczyzna polskiego Napoleona z zapałem Koœciuszki i niezłomnoœciš Łokietka", nie domyœlał się, że ten wódz opatrznoœciowy jeszcze przed chwilš trzšsł się z gniewu na ponoszšcš go "rozszalałš hałastrę", a myœl uderzenia na Konstantego odpychał jako nieszczęœcie, "jako zuchwałe targnięcie się na wodza naczelnego i brata mocarza, którego łaska może jedynie dać krajowi to, czego nie wywalczš stałe siły (zbrojne)". Potem na placu Bankowym odbył się opisany już sšd nad Wincentym Krasińskim i Kurnatowskim. Nagromadzone przez klubistów prochy, które miały wysadzić w powietrze kontrrewolucyjny rzšd, zużyto na tumult przeciwko dwóm generałom serwilistom. Łatwo można sobie wyobrazić, z jakim uczuciem musiał patrzeć generał Tomasz Łubieński na upokorzenie swego dawnego przyjaciela i dowódcy. Pan Tomasz nigdy nie przepadał za pysznym Opinogórczykiem. Pamiętamy, jak ostro i często krytykował go w latach szwoleżerskich. Jego opinii o generale Krasinskim z lat 1815-1828 nie znamy, gdyż pozbawiła ich nas Ÿle rozumiana dyskrecja hrabiego Rogera Łubieńskiego, wydawcy korespondencji stryjecznego dziada; wolno jednak suponować, że w czasach Królestwa pan Tomasz miał o wiele więcej powodów do potępiania dawnego przyjaciela niż w okresie błahych bšdŸ co bšdŸ rozgrywek personalnych w historycznym pułku lekkokonnym. Dopiero w ostatnich latach przed powstaniem dwaj weterani napoleońscy znowu się ze sobš zbliżyli z racji wspólnych studiów swoich synów i zwišzanych z tym kłopotów rodzicielskich. Niezależnie jednak od takich czy innych względów osobistych wypadki rozgrywajšce się 3 grudnia przed pałacem Bankowym musiały generała wiceprezydenta przygnębić, a nawet przerazić z przyczyn natury zasadniczej. Po raz pierwszy od pamiętnych wieszań warszawskich w roku 1794 uzbrojony gmin - publicznie, pod okiem rzšdu - porwał się na przedstawiciela najwyższej i najstarszej arystokracji polskiej, na jednego z najwyższych dostojników Królestwa, otoczonego legendš sławnej przeszłoœci. Obrzucano go obelgami, zmuszono do wyrażenia publicznej skruchy, próbowano go nawet powiesić. Wnuka naczelników konfederacji barskiej! twórcę i dowódcę polskiej gwardii Napoleona!! To były fakty groŸne nie tylko dla Wincentego Krasińskiego, lecz dla całej arystokracji polskiej, dla wszystkich ludzi zajmujšcych najwyższe szczeble w hierarchii społecznej - a więc także dla braci Łubieńskich. Patron Łubieńskich, ksišżę Lubecki, również poczuwał się do solidarnoœci ze znieważonym dowódcš Korpusu Rezerwowego. Informuje o tym bezpoœredni aktor zdarzeń, kasztelan Leon Dembowski, którego rada administracyjna wydelegowała z banku dla ratowania Wincentego Krasińskiego. "Krasińskiego przyprowadzono zaraz do sali posiedzeń rzšdu - œwiadczy Dembowski. - Krasiński był czerwony, rozogniony, lecz przytomny, i tej przytomnoœci winien był zachowanie życia... Poczem nastšpiła prawdziwa komedya. Ks. Lubecki, zaprosiwszy tych dwóch generałów (Krasińskiego i Kurnatowskiego), ażeby zasiedli, rozpoczšł długš relacyę, jakim sposobem powstał lud Warszawy, przypisujšc całe to zajœcie nieporozumieniu [...]. Może z godzinę te tłumaczenia się ks. Lubeckiego trwały, poczem obydwu generałów ukryto w bocznych komnatach Banku..." Kto wie, czy właœnie w owych bocznych komnatach banku, pod opiekuńczymi skrzydłami księcia ministra nie został już wtedy omówiony między braćmi Łubieńskimi a generałem Krasińskim plan ucieczki tego ostatniego do Guzowa, a stamtšd za granicę. W każdym razie wszystko przemawia za tym, że tumult na placu Bankowym umocnił jeszcze Tomasza Łubieńskiego w jego upartym dšżeniu do "zaprowadzenia nazad przewróconego porzšdku". Tymczasem w sali "sessyonalnej" banku obradowała rada administracyjna z udziałem œwieżo dokooptowanych klubistów. Trzecie z kolei "zrewolucjonizowanie" rady nie przebiegało tak gładko jak w dwóch poprzednich wypadkach. Mochnacki wystšpił od razu niesłychanie agresywnie. Oœwiadczył, że dopóty nie wejdzie do rzšdu, dopóki zasiada w nim Lubecki i inni dawni ministrowie Mikołaja. "Naród jest oburzony przeciwko księciu-ministrowi - wołał - rewolucya własnego rzšdu potrzebuje, w imieniu króla działać nie może!" Lubecki uległ temu huraganowemu atakowi: razem z ministrem Mostowskim podali się do dymisji. Stara rada administracyjna faktycznie przestała istnieć. "Polski Robespierre" odniósł na pozór olbrzymi tryumf. Ale Lubecki - mimo że uznał starš radę za redutę, której już bronić nie warto - nie zrezygnował bynajmniej z dalszej walki. Wkrótce potem w miejsce Rady Administracyjnej wyłoniono siedmioosobowy Rzšd Tymczasowy, złożony: z księcia Czartoryskiego jako prezesa, z kasztelanów: Kochanowskiego, Paca i Dembowskiego; sekretarza senatu Niemcewicza i posłów: Lelewela i Władysława Ostrowskiego. Żaden z dawnych cesarsko-królewskich ministrów do rzšdu tymczasowego nie wszedł, ale Lubecki postarał się o to, żeby nie wszedł do niego również żaden z dokooptowanych klubistów. Powszechnš uwagę zwrócił fakt, że w nowym rzšdzie zabrakło najpopularniejszego w owych dniach człowieka w Warszawie, bożyszcza wojska i akademików - naczelnego wodza armii powstańczej generała Józefa Chłopickiego. Ale dalekowzroczny Mochnacki nie mógł uznać nieobecnoœci w rzšdzie Chłopickiego za objaw pocieszajšcy. Rzšd miał charakter tymczasowy, a kult "drugiego Koœciuszki" niepokojšco przybierał na sile. Nie tylko panu Tomaszowi Łubieńskiemu marzyło się powołanie do steru rzšdów "obywateli silnych z charakterem". W salonach warszawskich i w kołach wyższych wojskowych coraz częœciej przebškiwano o dyktaturze Chłopickiego, jako o jedynym sposobie wyprowadzenia kraju z chaosu. Ksišżę-minister z pewnoœciš wiedział o tych nastrojach i precyzyjnie obmyœlanymi posunięciami na politycznej szachownicy torował "opatrznoœciowemu mężowi" drogę do zagarnięcia pełni władzy. Gra między Lubeckim i Łubieńskimi z jednej, a Mochnackim i klubem z drugiej strony - trwała nadal i wchodziła dopiero w fazę decydujšcej próby sił. Po ustanowieniu Rzšdu Tymczasowego w pałacu Bankowym rozegrał się charakterystyczny epizod, odnotowany przez członka nowego rzšdu, skrupulatnego pamiętnikarza Leona Dembowskiego. "Tegoż dnia, a raczej tej nocy, Mochnacki, zasiadłszy na kanapie z ks. Lubeckim, kilka godzin rozmawiali, a kiedy mieliœmy się na spoczynek udawać i gdy (Mochnacki) już opuœcił radę, ks. Adam (Czartoryski) spytał się Lubeckiego: >>Nad czym tak długo radziliœcie?<< Na co ks. Lubecki odpowiedział: >>Z tego wszystkiego, com od Mochnackiego słyszał, powzišłem przekonanie, iż ma zamiar mnie powiesić<<*. (* Dembowskiego wyraŸnie zawiodła pamięć, gdyż podaje w pamiętniku, że rozmowa ta odbyła się nie 3, lecz 2 grudnia. Ale biograf Mochnackiego Artur Œliwiński w sposób całkowicie przekonywajšcy wykazuje pomyłkę pamiętnikarza i ustala ponad wszelkš wštpliwoœć, że epizod rozegrał się 3 grudnia.) Po opuszczeniu pałacu Bankowego Mochnacki poœpieszył na plac Krasińskich, na posiedzenie klubu, aby pochwalić się dotychczasowymi osišgnięciami i - podnieciwszy tłumy jeszcze bardziej niż dnia poprzedniego - doprowadzić do skutku zamierzony zamach stanu. Był tak pewny swego, że nie porozumiał się nawet z najbliższymi towarzyszami klubowymi, aby odpowiednimi œrodkami organizacyjnymi i propagandowymi zapewnić powodzenie swoim zamysłom. Lubecki i Łubieńscy byli przezorniejsi. Postarali się doœć wczeœnie zajšć najkorzystniejsze pozycje wyjœciowe do decydujšcego starcia. Liczni ich adherenci, rekrutujšcy się z zamożnego mieszczaństwa, rozkochani w Chłopickim akademicy oraz arystokratyczni oficerowie i urzędnicy, grupujšcy się w Klubie Obywatelskim, powstałym jako przeciwwaga dla Towarzystwa Patriotycznego, a kierowanym przez kuzyna Łubieńskich: młodego Aleksandra Wielopolskiego - gęsto obsadzili salę Redutowš, jeszcze na długo przed przybyciem Mochnackiego. "Twórca klubu, przyszedłszy na posiedzenie, ani przypuszczał, co się œwięci - relacjonuje dalszy rozwój zdarzeń Artur Œliwiński. - Pewny siebie, wszedł na trybunę, krytykował nowy rzšd i unoszšc się coraz bardziej, zaczšł oskarżać ludzi z >>imionami historycznymi<<, dowodzić, że osobistoœci noszšce te imiona dozwalajš uchodzić W. Księciu i sš w otwartym przymierzu z nieprzyjaciółmi kraju. Szmer niezadowolenia przebiegł audytorium, ale płomienny mówca nie zważał na to. >>Nie ufajmy - wołał - imionom historycznym, nie ufajmy żadnej wziętoœci, żadnej zasłudze. Generał Chłopicki nie spełnia swego obowišzku!<< Teraz szmer przerodził się w jawny protest, rozległy się sykania, krzyki, głosy oburzenia. Ale młody trybun szedł nieopatrznie dalej i ani myœlał się cofać. Krzyki rozogniały go tylko, a gdy wzrosły do tego stopnia, że trudno było mówić, mówca wybuchnšł jak rozsadzona mina i w uniesieniu, nie znajšcym granic, zawołał na całš salę: >>Moœci panowie, Chłopicki zdradza rewolucyę! Przyszedłem tu oœwiadczyć wam, że się usuwam od władzy, która naród stawia nad przepaœciš. Dokończmy to, coœmy zaczęli, idŸmy znowu, idŸmy wszyscy razem z broniš i ponówmy rzšd rewolucyjny!<<. Zaledwie przebrzmiały te słowa, stała się rzecz całkiem przez Mochnackiego nie przewidziana a straszna. Sala zatrzęsła się od oburzenia. Na głowę mówcy niby ulewa ciężkich kamieni posypały się tysišczne obelgi. Rozległy się ogłuszajšce krzyki, œwist, tupot, szczęk szabel, a z tego piekielnego tumultu raz po raz wydostawały się pojedyncze słowa, w których młody trybun najwyraŸniej słyszał wyrok œmierci. To gniew Lubeckiego przemówił". Biograf Lubeckiego miał niewštpliwie rację. Lubecki, a wraz z nim bracia Łubieńscy, z pewnoœciš włożyli niemało trudu w przygotowanie klęski swego najniebezpieczniejszego przeciwnika. Ale do burzliwych zajœć w salach Redutowych przyczyniły się także momenty natury bardziej ogólnej. Upojony tryumfem, trybun rewolucji przeoczył zmianę zaszłš w nastrojach ludnoœci stołecznej z chwilš odstšpienia od Warszawy wojsk cesarzewicza i powrotu pułków polskich. "Lud Warszawy przed godzinš jeszcze ponury, osowiały, groŸny, oczekujšcy lada chwila boju z przemożnym nieprzyjacielem, któremu sekundowały polskie pułki, niedowierzajšcy tej starszyŸnie, co knuła jakieœ konszachty niejasne z Konstantym, niespokojny, a więc dajšcy łatwo pchnšć siebie do czynów gwałtownych, teraz nagle zmienił nastrój - pisze inny kronikarz tych zdarzeń - niebezpieczeństwo minęło. Warszawa odetchnęła głęboko, dyszała ulgš, odpędziła troskę. Wraz z odsuwaniem się wroga od stolicy wracał jak gdyby do wyzwolonej Warszawy duch dawnej Rzplitej, duch zadufanej w sobie beztroski, zatykajšcej uszy na wołania alarmistów, otrzšsajšcej się ze wstrętem na głosy puszczyków zatruwajšcych nastrój godowy". Sytuacja w sali Redutowej z każdš chwilš przedstawiała się groŸniej. Po zejœciu Mochnackiego ze stołu, zastępujšcego mównicę klubowš, przed roznamiętnionš publicznoœciš poczęli się pojawiać kolejni mówcy piętnujšcy œmiałka, co odważył się targnšć na narodowš œwiętoœć. Nawet jego najbliższy druh i współpracownik Ksawery Bronikowski - który dopiero co wrócił był z banku i pozostawał jeszcze pod wrażeniem œwieżo zasłyszanych patriotycznych deklaracji Lubeckiego - uległ atmosferze rozjštrzonej sali i zadał upadajšcemu trybunowi cios najdotkliwszy, zaręczajšc "pod słowem honoru", że atakowany przez Mochnackiego rzšd działa rewolucyjnie. "Po tej rozmowie burza wybuchła ze zdwojonš siłš - pisze Œliwiński. - Wówczas Mochnacki z karabinem w ręku wdarł się na mównicę i ostatnim wysiłkiem rozpaczy próbował ratować siebie, klub i sprawę, którš klub reprezentował. Nadaremnie. Szalejšcy tłum nie dopuœcił do głosu wczorajszego ulubieńca stolicy. Nieustraszony trybun chciał się bronić, ale dokoła siebie widział wzburzenie, nad którem nie miał już władzy... Tłuszcza miotała wymysłami. >>Oszczerca, terrorysta, Robespierre polski!<< - grzmiało w całej sali. Œród piekielnej wrzawy oficerowie, przysłani przez Lubeckiego, dobyli szabel i torujšc sobie drogę do trybuny, szli na Mochnackiego z groŸnym okrzykiem. A akademicy, chcšc powiększyć zamieszanie, zaczęli gasić œwiece i dogorywajšce lampy. >>Zginiesz, zginiesz, zginiesz!<< - rozlegało się w ciemnoœciach, i tłum skłębił się jak czarny potwór gotowy do skoku. Jakieœ ręce wycišgnęły się ku Mochnackiemu i zmiotły go ze stołu, czyjœ bagnet przylgnšł do piersi. Œmierć zajrzała mu w oczy. Na szczęœcie w tym krytycznym momencie przedarło się do Mochnackiego grono przyjaciół, odepchnęło napastników i korzystajšc z ciemnoœci, wyprowadziło zagrożonego towarzysza na dziedziniec. Wczorajszy faworyt tłumów miał możnoœć sprawdzić na własnej skórze trafnoœć słynnych słów Wincentego Niemojowskiego, wypowiedzianych na sejmie 1820 roku, że >>skałę Tarpejskš od Kapitolu oddziela tylko jeden krok<<". Generał-wiceprezydent Tomasz Łubieński piszšc swój drugi list do ojca 4 grudnia wczesnym rankiem (korespondencję rodzinnš zwykł był załatwiać przed zabraniem się do normalnych zajęć) - musiał już wiedzieć, co wydarzyło się w salach Redutowych poprzedniego wieczora, ale nadal był niespokojny, bo walki z "ultrarewolucjš" nie mógł jeszcze uważać za całkowicie wygranš. Dopiero dramatyczne wypadki rozpoczynajšcego się dnia miały ostatecznie przypieczętować klęskę politycznš klubistów i osobistš Maurycego Mochnackiego. Niemożliwe jest już dzisiaj dokładne uszeregowanie w czasie zdarzeń owego dnia; wydaje się jednak, że pierwszy cios padł ze strony partii bankowej. Przeciwnicy polityczni Mochnackiego postanowili dobić go moralnie w opinii publicznej. Zdecydowano się wycišgnšć na œwiatło dzienne nie znany ogółowi epizod z młodzieńczej biografii trybuna rewolucji. Aresztowany jako młodziutki chłopiec, Mochnacki załamał się w więzieniu, a po wyjœciu stamtšd, ulegajšc namowom przestraszonych rodziców, przyjšł pracę w biurze cenzury pod kierunkiem znienawidzonego radcy Szaniawskiego. Owego ranka dowiedziała się o tym cała Warszawa. Odbijane w drukarni Banku Polskiego i pozostajšce pod bezpoœrednim wpływem Henryka Łubieńskiego pismo "Polak Sumienny" w numerze pod datš 4 grudnia 1830 roku zamieœciło mordercze dla Mochnackiego sprawozdanie z ostatnich zajœć. "Klub utworzony w sali Redutowej - pisano w gazecie - stał się mimo woli pewnej fakcyi, która się starała za jego poœrednictwem podburzać umysły dla wyniesienia swych członków, nowym dowodem jednoœci zdań w naszym narodzie. Okrzyki nieukontentowania i pogardy zmusiły Maurycego Mochnackiego do milczenia, gdy œmiał płochym swoim głosem targać się na nienaruszonš sławę tego męża, który jako Naczelny Wódz ma nas do zwycięstwa prowadzić. Mochnacki zbyt, i niesłusznie, ufa w naszš nieznajomoœć historii wszelkich rewolucyj. Sztuka wycinania kartek mówišcych o wolnoœci z ksišżek francuskich i niemieckich, w których tak dzielnie się ćwiczył pod przewodnictwem Szaniawskiego, nie przyniosła jednak tak pożšdanych dla niego skutków. Niech nie sšdzi, iż miejsce, które miał w cenzurze, nadało mu monopolium œwiatła. Niezgrabne i œmieszne sš jego kroki, równie jak zamiary, do których się przyznaje, szkodliwe dla dobra kraju. Mochnacki z kilku swemi adeptami cieszy się płochš nadziejš, iż podniesie się do steru rzšdu, korzystajšc z zapału kilku odurzonych młodzieńców. W jego umyœle łšczy się żšdza niespokojnoœci z chęciš naœladowania Dantona i Robespierra..." Podcięty jak batem przypomnieniem starych grzechów, które w swoim mniemaniu odrobił już był latami patriotycznej działalnoœci i wielkiego pisarstwa - półprzytomny z gniewu, upokorzenia i rozpaczy, Mochnacki dopadł konia, aby podjšć ostatniš próbę ratowania siebie i powstania. I znowu poczšł kršżyć po ulicach Warszawy czarny jeŸdziec rewolucji. "Zatrzymywał się przed oficerami, namawiał ich, aby generała Szembeka okrzyknęli wodzem naczelnym, agitował œród wojska, przystawał przed gromadzšcym się na ulicach ludem, a gdzie się ukazał, tam wzniecał bunt, szerzył protest, zapalał uczucia gniewu - opowiada jego biograf. - Słuchaczom przedstawiał po swojemu stan rzeczy, wskazywał na uchodzšcego swobodnie W. Księcia, szarpał Chłopickiego i wzgardš obrzucał ministrów, a przede wszystkim Lubeckiego. Namiętnego mówcę słuchano chętnie, a tu i ówdzie obiecano mu pomoc. Wówczas Mochnacki pokrzepiony na duchu popędził na ulicę Orlš, na której pod gołem niebem obozowała szkoła podchoršżych. Miał œród nich wielu przyjaciół, miał brata Kamila, który wywierał na kolegów wpływ duży. Liczył na niezadowolenie, panujšce w szkole. I nie zawiódł się. Goršca młodzież inaczej wyobraża sobie pierwsze dni powstania i działalnoœć Chłopickiego. Mochnacki... przypomniał podchoršżym ich czyny w pamiętnš noc 29 listopada, przedstawił Lubeckiego jako potwora, który powagę >>Czartoryskiego, Niemcewicza i innych patryotów przeciw powstaniu obraca<<, wreszcie oœwiadczył, że >>jeżeli szkoła, która zaczęła rewolucyę, nie zbawi jej w tej zaraz chwili wielkš energiš, wszystko niepochybnie wróci do dawnego porzšdku<<. Namiętna mowa trafiła do przekonania młodzieży. Podchoršżowie, nie pytajšc o co chodzi, nabili karabiny i stanęli w ordynku". Konno i buńczucznie, prowadzšc czołowy oddział "rewolucyi", ruszył Mochnacki w kierunku siedziby rzšdu, aby - jak sam to formułował - "pewien mózg finansowy prysnšł... pod sklepienia bankowe" dla zreflektowania innych mózgów, mniej zatwardziałych. Czuł się znowu panem sytuacji i wydawało mu się, że los Lubeckiego jest już ostatecznie przesšdzony. Ale zaraz na Lesznie maszerujšcej kolumnie zastšpił drogę naczelnik sprzysiężenia powstańczego Piotr Wysocki. Mochnacki wyjaœnił Wysockiemu cel wyprawy i prosił go o objęcie komendy nad podchoršżymi. Najuczciwszy, najbardziej prostolinijny, lecz jednoczeœnie najmniej upolityczniony z przywódców powstańczych wpadł w przerażenie. Poczšł goršco bronić kunktatorskiej polityki rzšdu, a zwłaszcza Chłopickiego, dowodzšc podchoršżym, że i starożytny "Fabius nie zwycięstwy, lecz uwodzeniem i trudami znękał swego przeciwnika". Na koniec bohater Nocy listopadowej klęknšł na bruku przed szeregiem, wołajšc, że jedynie po jego trupie przejdš podchoršżowie do banku. Postawa ulubionego nauczyciela i przywódcy całkowicie zmieniła nastrój szkoły. Młodzież poddała się rozkazom Wysockiego i z okrzykami "Wszędzie za tobš" pozwoliła mu odprowadzić się z powrotem do swoich kwater. Mochnacki pozostał sam w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nad "polskim Robespierrem" gromadziły się coraz cięższe chmury. Fatalnym zbiegiem okolicznoœci tego właœnie ranka w wyniku gwałtownej awantury z przybyłym do Warszawy generałem Krukowieckim zaniemógł nagle generał Chłopicki. Że właœnie Krukowiecki, a nie kto inny, przyczynił się bezpoœrednio do choroby męża opatrznoœciowego powstania, potwierdza wielu miarodajnych pamiętnikarzy; wœród nich znany nam już adiutant strzelców konnych gwardii porucznik Ignacy Kruszewski, który w tym czasie przebywał w gmachu banku, w bezpoœrednim sšsiedztwie Chłopickiego. "Generał dywizji Krukowiecki przybył dnia tego do Warszawy... i przyszedł do pałacu Bankowego, gdzie się znajdował Chłopicki - œwiadczy Kruszewski. - Nie byłem przytomny ich rozmowie, nie wiem, o co poszło, lecz słyszałem kłótnię, która Chłopickiego do takiej pasji przywiodła, że był bliski apopleksji, mocno zachorował. Puszczono mu natychmiast krew, przez co uratowany został..." Ale o awanturze z Krukowieckim wiedziało tylko wšskie grono osób, natomiast wieœć o niebezpiecznej chorobie człowieka, w którym "upatrywano jedynš rękojmię pomyœlnego rozwoju rewolucyi", w jednej chwili rozeszła się po całym mieœcie, budzšc powszechny niepokój. Skorzystali z tego wrogowie Mochnackiego, aby na niego zepchnšć całš odpowiedzialnoœć za "apopleksję" generała. Ludzie Lubeckiego i Łubieńskich rozgłaszali wszędzie, że to Mochnacki wtargnšł do mieszkania Chłopickiego i nazwał go zdrajcš. Wołano, że godziny generała sš już policzone, że dogorywa. Bezpoœrednie otoczenie chorego podnieciło jeszcze tę atmosferę paniki, wywieszajšc w jego oknach czarno-zielonš zasłonę, co stosowano zazwyczaj w wypadkach czyjejœ agonii. W Warszawie rozpoczęło się prawdziwe polowanie na Mochnackiego. "Wszyscy zaczęli się oburzać i odgrażać szaleńcowi, aż od okrzyków zawrzała Warszawa. Prof. Lach Szyrma, dowódca akademików* (* Młody profesor Uniwersytetu Warszawskiego Lach Szyrma, dawny oponent Mochnackiego w dyskusjach literackich, był komendantem Gwardii Akademickiej, uważajšcej się za straż przybocznš Chłopickiego.) otoczył dom, w którym mieszkał Mochnacki, zabrał jego papiery, a nie znalazłszy przestępcy w mieszkaniu, złożył nań sšd na ulicy i zaocznie skazał go na œmierć. Tłumy powtórzyły ten wyrok i groŸba œmierci leciała z ulicy na ulicę. Tysišce oczów szukały sprawcy nieszczęœcia, tysišc bagnetów i szabel groziło straceńcowi. Wzburzenie doszło do takiego natężenia, że lud stoliczny, ten sam lud, który w klubie oklaskiwał swego trybuna i jak tryumfatora prowadził go parę dni temu do banku, ten sam lud, podniecony odezwami, wzburzony mnóstwem pogłosek kršżšcych o Mochnackim, rozjštrzony, wrzšcy gniewem, zaczšł w kilku punktach stolicy wznosić szubienice dla wczorajszego ulubieńca". Opuszczony przez wszystkich Mochnacki, okryty pożyczonym od Ksawerego Bronikowskiego płaszczem, przemykał się chyłkiem po ulicach szukajšc bezpiecznego schronienia. Szyderstwo losu sprawiło, że rozpoznano go właœnie przed bankiem, do którego tak niedawno zamierzał wkroczyć jako zwycięzca. Roznamiętniony tłum chciał swego upadłego trybuna powiesić. Z opresji wyratował go zaalarmowany przez Ksawerego Bronikowskiego członek Rzšdu Tymczasowego, kasztelan Leon Dembowski, który - pomimo spóŸnionej pory - pracował jeszcze w pałacu Bankowym. "Byłem sam jeden w tej chwili w rzšdzie - wspomina Dembowski - i wysłałem natychmiast oficera i kilku żołnierzy z rozkazem, ażeby Mochnackiego zaaresztował i przyprowadził do sali posiedzeń... a gdy go przyprowadzono, kazałem, ażeby go ukryto w bocznych pokojach Banku, gdzie już tyle podobnych znajdowało schronienie..." W gmachu bankowym nieszczęsny "polski Robespierre" spotkał eks-ministra Lubeckiego, który jeszcze cišgle uważał się tam za gospodarza. Człowiek, którego mózg miał wyprysnšć pod sklepienia bankowe, powitał nieoczekiwanego goœcia z dobrodusznym sarkazmem: "Niebezpieczne jest, panie Mochnacki, tak wysoko latać". Po unieszkodliwieniu Mochnackiego grupka młodych arystokratów zwišzanych z Lubeckim i Łubieńskimi przystšpiła do ostatecznej rozprawy z Towarzystwem Patriotycznym. Andrzej Edward KoŸmian, dawny bywalec salonu literackiego generała Krasińskiego, opisuje, w jaki sposób się to odbyło. "Gdy tak rzšd wzmocnionym się ujrzał szlachetnym zapałem i poœwięceniem młodzieży (w zwalczaniu Mochnackiego - M. B.), towarzystwo patryotyczne uczuło się słabszem i mniej tłumnie dnia 4 grudnia zebrało się wieczorem. Na tem posiedzeniu miała być uchwalona organizacya klubu, i gdy sekretarz towarzystwa Franciszek Grzymała na stół wlazłszy, miał przystšpić do odczytania uchwały, kilku młodych ludzi uzbrojonych, kilku oficerów porozumiawszy się ze sobš, a mianowicie Małachowscy, Stadnicki, Rzewuscy, weszli nagle do sali, œwiece pogasili i grożšc pałaszami, wołali, że towarzystwo się rozwišzuje i że wszyscy natychmiast rozejœć się majš. Chciał mówca ze stołu głos podnieœć, lecz gdy Leon Rzewuski* (* Głównymi prowodyrami burdy w salach Redutowych byli dwaj młodzi oficerowie, synowie "emira" Wacława Rzewuskiego i Rozalii z Lubomirskich Rzewuskiej: podporucznik kwatermistrzostwa Leon hrabia Rzewuski i jego starszy brat, adiutant Chłopickiego podporucznik artylerii Stanisław hrabia Rzewuski, ożeniony z Józefinš Walickš, ukochanš siostrzenicš i chrzeœniaczkš pułkownika Jana Kozietulskiego.) stół z nim obalił, gdy ciężki kadłub wœród ciemnoœci runšł na ziemię, przerażeni członkowie klubu, acz zbrojni, cisnęli się tłumnie do drzwi i w œpiesznej ucieczce zbawienia szukali. Zwycięzcy zaœ ich rozpędziwszy całš tę gromadę, zamknęli sale redutowe, nie dozwalajšc powtórnego zebrania..." Pokonanych zwolenników "ultrarewolucji" œcigały mœciwe rymy okolicznoœciowego poety: Precz z klubami! precz z klubami! Kiedy radę mamy! Wszak orężem, nie językiem Wolnoœć odzyskamy... * Następnego dnia - 5 grudnia 1830 roku - w pałacu Bankowym doszło do bezkrwawego i bezgłoœnego zamachu stanu. Cudownie ozdrowiały naczelny wódz sił zbrojnych, generał dywizji Józef Chłopicki - który po kłótni z Krukowieckim demonstracyjnie zrzekł się był dowództwa nad wojskiem - ogłosił się dyktatorem. Niektórzy kronikarze i historycy przypuszczajš, że głównym inspiratorem tego wydarzenia był ksišżę Lubecki, który widział w "polskim Napoleonie z zapałem Koœciuszki i niezłomnoœciš Łokietka" najpewniejszego kontynuatora swojej polityki "zbrojnej ugody". Z pewnych przekazów pamiętnikarskich można też wywnioskować, że wœród ludzi namawiajšcych Chłopickiego do "wzięcia dyktatury" niepoœledniš rolę odegrali dwaj bliscy znajomi generała - dawni szwoleżerowie napoleońscy: Tomasz Łubieński i pułkownik Stanisław Wšsowicz. Bezpoœrednim œwiadkiem narodzin nowej najwyższej władzy państwowej był członek rzšdu tymczasowego Julian Ursyn Niemcewicz. "Nazajutrz rano (5 grudnia) - czytamy w jego dzienniku - pojechałem do niego (Chłopickiego) z ks. Czartoryskim, znaleŸliœmy go spokojniejszym... można było przewidywać, że przyjmie nazad dowództwo... Powróciliœmy na Radę*, (* Niemcewicz piszšc o Rzšdzie Tymczasowym cišgle jeszcze używa dawnej nazwy Rady Administracyjnej.) gdy w pół godziny przypada do mnie Szydłowski, adjutant Chłopickiego, z doniesieniem że ten chce mię widzieć. Pobiegłem, wchodzę: - Wiesz co, rzecze, zdecydowałem się ogłosić dyktatorem, gdyż inaczej dla tych Mochnackich, dla tych klubów nigdy karnoœci, porzšdku ni tęgoœci w niczem nie będzie; napisz mi proklamacyę. - Siadłem i currenti calamo* (* Dosłownie "biegnšcym piórem".) napisałem jš krótko, zwięzło, tak jak od żołnierza przystoi. Kazał jš dużemi literami przepisać. Jam do Rady powrócił [...]. Zadziwiona do ostatka Rada tak zuchwałym postępkiem [...] wraz napisała odezwę, w której urzšd dyktatora co do wojska Chłopickiemu powierza. Nie wyszedł kwadrans, wpada Chłopicki zapyrzony do Rady i stanšwszy u stołu rzuca nam przysłanš sobie nominacyę: - Oddano mi, krzyknie, jakiœ œwistek; oddaję go, władza któršm objšł, ode mnie jednego pochodzi; nie znam jej rozdziału: jak nad wojskiem, tak nad cywilnoœciš jestem pełnomocnym dyktatorem. - To skończywszy, nie słuchajšc odpowiedzi, wyszedł. Zdało nam się, żeœmy widzieli Kromwella [...]. Działo się to wszystko dnia 5 grudnia..." Wspomnienia Niemcewicza uzupełnia Ignacy Habdank-Kruszewski pełnišcy już wtedy przy Chłopickim obowišzki adiutanta. - "... wsiadłszy [...] na koń (Chłopicki) udał się na plac Marsowy (gdzie już uprzednio zarzšdzono zbiórkę całego wojska), dobył z kieszeni proklamację i zebranemu wojsku sam jš przeczytał donoœnym głosem: że bierze dyktaturę aż do zebrania się Sejmu, poœwięcenie dla Ojczyzny przyrzeka i utrzymanie porzšdku zaleca. Wojsko, jako też batalion akademików i Szkoła Podchoršżych, którzy pierwsi rewolucję podnieœli, okrzykami radoœci odpowiedzieli na tę proklamację... Z placu Marsowego Chłopicki wrócił do miasta innymi ulicami; lud przyjmował go, jak zwykle, okrzykami radoœci..." Tak więc życzeniu Tomasza Łubieńskiego stało się zadoœć: u steru rzšdu znalazł się "obywatel silny z charakterem". Razem ze swoim wiceprezydentem cieszyła się z tego cała stolica. Na ulicach œpiewano Pieœń na dawnš nutę Dšbrowskiego, napisanš pod impulsem chwili przez serdecznego do niedawna przyjaciela Maurycego Mochnackiego: młodego poetę Stefana Witwickiego - pieœń urzekała serca swoim optymistycznym refrenem: Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy, Co nam obca moc wydarła, mocš odbierzemy. Co wszczęła rozpacz, to dokona męztwo Marsz, marsz Chłopicki! Da nam Bóg zwycięztwo... Organ prasowy Lubeckiego i Łubieńskich "Polak Sumienny" upowszechniał płomiennš odezwę Gwardii Akademickiej do "Najwyższego Naczelnika najwyższej siły zbrojnej narodowej Jenerała Józefa Chłopickiego" - wymierzonš swym ostrzem przeciwko Maurycemu Mochnackiemu. "Akademija nie jest w stanie wyrazić swego przerażenia i boleœci z okropnej wiadomoœci, że zagorzali fakcyoniœci oœmielili się obrazić ukochanego od narodu Męża jedynš naszego ocalenia nadzieję. Akademija utopi oręż w piersiach każdego zuchwalca, który się poważy ubliżyć naywaleczniejszemu z walecznych. Generale! Przebacz błędy kilku szaleńców. Nie opuœcisz Ojczyzny nad przepaœciš. Koniec Twojego wielkiego życia połšczy się z wielkimi przeznaczeniami Narodu. Piersi Akademickiey młodzieży sš tarczš Twojš: rozrzšdzaj życiem naszem... Potwory terroryzmu wznoszšce głowę zuchwałš, padnš pod naszym orężem. Generale! ocal Ojczyznę! Obyœmy miłoœciš naszš wyrównywali cnotom i poœwięceniu Twojemu!" W tym samym piœmie ukazało się żałoœnie brzmišce "Odwołanie fałszywych pogłosek", podpisane przez Maurycego Mochnackiego: "GroŸne odgłosy i dwie drukowane odezwy Gwardyi Akademickiej obwiniajš mnie i Towarzystwo Patriotyczne o obrazę Naczelnego Wodza - tłumaczył się zaszczuty polski Robespierre. - Rozpuszczono płonnš wieœć, jakobym burzliwš mowš ledwo życia nie pozbawił Jenerała Chłopickiego. Oœwiadczam słowem honoru, że nie widziałem Jenerała Chłopickiego od zaczęcia się rewolucyi. Jenerał Chłopicki nie znaydował się ani razu na posiedzeniu Towarzystwa Patryotycznego: nie mogłem więc mówić do niego. Towarzystwo Patryotyczne nie wysyłało mnie z żadnymi oœwiadczeniami do Naczelnego Wodza*. (* Generał Chłopicki uczestniczył w historycznym zebraniu rady administracyjnej 2 grudnia 1830 r., kiedy wtargnęła do pałacu Bankowego delegacja klubistów z Mochnackim na czele; możliwe jednak, że opuœcił salę obrad i "zatrzasnšł drzwi za sobš" jeszcze przed przemówieniem Mochnackiego.) Ja bym się nie podjšł takiey missyi. Ale zresztš powiedzieć, że burzliwa mowa ledwo nie pozbawiła życia Jenerała Chłopickiego nie jest że to go obrażać? Wódz Naczelny w pogromie zwycięzkich bitew, któremi rozsławił oręż polski, w huku dział, zahartował duszę swoię; słowa go zapewne nie przerażš. Fakcyoniœci małego serca... wymyœlili tę potwarz na mnie, a œwiatła młodzież Akademicka wierzy nieprawdzie, już obraca swój oręż przeciwko człowiekowi, który postanowił umrzeć dla dobra Polski, ale nie w poczštkach swego politycznego zawodu, ale nie z ršk tych braci, tych rodaków, uczniów Akademii, których poważa... Ale Rodacy nauczcie się słuchać œmiałej mowy spokojnie i z rozwagš. Niechaj was lada ostre słowo nie obraża. Nie porywajcie się do oręża za wyrazy... Nie podnoœcie zbrojnej ręki na mówców klubu. Schodzšc z trybuny, słyszałem z kilku stron: Zginiesz! zginiesz! zginiesz! Niech żyje Jenerał Chłopicki! Niech żyje Rzšd Tymczasowy, ale niech także żyje wolnoœć druku, wolnoœć mówców Towarzystwa Patryotycznego. Maurycy Mochnacki Dnia 5 grudnia, a 7 dnia rewolucyi". Nikt z czytelników "Polaka Sumiennego", czytajšc te dwie odezwy, nie przypuszczał zapewne, że historia przyzna w tym konflikcie rację Mochnackiemu. On jeden wyczuł instynktem wielkiego publicysty, że uwielbiany przez naród "polski Napoleon z zapałem Koœciuszki i z niezłomnoœciš Łokietka" wyrzšdzi sprawie powstania o wiele więcej szkód niż wszyscy "odstępcy sprawy", zabici podczas Nocy listopadowej, bšdŸ zbiegli do Petersburga. Z obowišzku kronikarskiego trzeba tu jeszcze wspomnieć o pewnym sensacyjnym, lecz raczej nieprawdopodobnym epizodzie rozgrywek politycznych, poprzedzajšcych ustanowienie dyktatury. Wspomina o nim hrabia Tomasz Wentworth-Łubieński. - "W kilka dni po wybuchnięciu rewolucyi - czytamy w jego zapiskach rodzinnych - Henryk Łubieński otrzymał list bezimienny, pisany nieznanem mu pismem, zaklinajšcy go na wszystko co jest najœwiętszem, ażeby się oznaczonego dnia i o oznaczonej godzinie w nocy stawił sam pieszo na ulicy Miodowej, pod filarami pałacu Dyzmańskiego dawniej Sołtyków. Gdy się na takie wezwanie stawił, przystšpiło do niego dwóch ludzi owiniętych płaszczami z podniesionymi kołnierzami, tak że ich twarzy po ciemku z bliska nawet z nimi rozmawiajšc, nie można było rozpoznać. Ci zaproponowali mu formalnie, ażeby stanšł na czele partyi ruchu i zagarnšł chwiejšcš się najwyższš w kraju władzę. Henryk Łubieński odepchnšł uczynionš mu propozycyš, odpowiadajšc że w kraju jest rzšd i że on zawsze rzšdu słuchajšc, krajowi służyć będzie. Odszedłszy po tej rozmowie, Henryk Łubieński przed skręceniem na Senatorskš ulicę obejrzał się za siebie i spostrzegł już na ulicy stojšce też same dwie osoby rozmawiajšce z trzeciš, poprzednio oczywiœcie ukrytš, a w tej trzeciej osobie przy bladym œwietle latarni poznał Lelewela. Zaraz też potem kluby i pisma rewolucyjne zaczęły przeciwko Łubieńskim powstawać i Chłopicki obwołał się dyktatorem". Zadziwiajšce, jak ten przekaz biografa Łubieńskich przypomina dwukrotne wzmianki w listach generała Wincentego Krasińskiego o namawianiu go przez "kluby jakobińskie do objęcia komendy". Zastanawia tylko, że Henryk Łubieński, który nie mógł rozpoznać osób bezpoœrednio z nim rozmawiajšcych, rozpoznał na odległoœć Lelewela. Ale trudno się w tych historiach sprzed półtora wieku zabawiać w Sherlocka Holmesa. * Od chwili mianowania dyktatora z korespondencji generała Łubieńskiego zaczyna przebijać jak gdyby lepszy nastrój. W liœcie z 8 grudnia pan Tomasz wyłożył obszernie ojcu zasady swojej "działalnoœci rewolucyjnej" w okresie poprzedzajšcym dyktaturę: "Drogi Ojcze... powtarzam, że postawiłem się był na czele Rady Municypalnej, która w czasie nader trudnych, ważnych a obok tego mało stanowczych działań Rady Administracyjnej i Rzšdu Tymczasowego wzięła na siebie postać Reprezentacyi Narodowej aż do zwołania Izb, i wszędzie samowładnie rozkazy wydawaliœmy... Takim to sposobem działajšc łšcznie z komendantem Straży Bezpieczeństwa (Piotrem Łubieńskim) wróciliœmy porzšdek w rozkołatanym pospólstwie miasta Warszawy, powoli go rozbrajamy, zajęliœmy pocztę, komisję Oœwiecenia. Wyznaczyliœmy Komisyę dla własnoœci Korony Polskiej w Warszawie, do spisu inwentarza W. Księcia, do zabezpieczenia i dozorowania własnoœci Rosyjskich, do spisywania pozostałoœci wojennych Rosyjskich. Nakazaliœmy skoro tylko było można, otwarcie Koœciołów, Teatrów, rozpoczęcie Akademii i Szkół, Sšdów Kryminalnych; bylibyœmy działanie nasze rozcišgnęli na cały kraj, gdy mianowanie Dyktatora w osobie Generała Chłopickiego zmieniło naszš zasadę. Działanie albowiem rewolucyjne, którym dšżyliœmy do dobra publicznego, ustać już musiało, w takim albowiem razie jedna tylko być powinna wola, ona tylko powinna być duszš wszelkiego działania..." Zasługi generała Łubieńskiego w pierwszych dniach powstania uzyskały pełnš aprobatę dyktatora, co znalazło wyraz w powierzeniu energicznemu wiceprezydentowi nowych odpowiedzialnych obowišzków. "Dyktator wezwał mnie do siebie w dniu wczorajszym i polecił mi rozkaz objęcia dyrekcyj Poczty i Policyi Krajowej. Nadaremnie się tłomaczyłem, że ten rodzaj zatrudnienia zupełnie mi jest obcy, i że mam do niego niejako odrazę (przypomnijmy sobie zatargi pana Tomasza z >>dozieraczami poczty<< w latach sšdu sejmowego - M. B.), rozkazano, słuchać musiałem, ale położyłem na kondycyę, żeby żaden urzędnik zaczšwszy od naczelnego, którego mam zastępować, nie był oddalony, że łšcznie z nimi, opierajšc się na ich doœwiadczeniu działać zamyœlam, powtóre żebym mógł w nowym moim zapędzie działać w duchu municypalnym jak dotšd działałem, majšc przekonanie, że w każdym razie, a mianowicie w takich jak teraz okolicznoœciach najlepiej powoływać do Rzšdów Obywatelskich najwięcej do tego interesowanych. Dyktator na to przystał... To mi tylko nie na rękę, że zawsze jestem cierpišcy i mocno osłabiony; kšpiele tylko, które co dzień biorę, trochę mnie pokrzepiajš... Co zaœ będzie z tego, nie wiem, tego przewidzieć nie mogę, tego tylko pragnę, żeby w tak trudnych momentach zatrzymać porzšdek, zaszczepiać zgodę i położyć zasadę działania municypalnego, które według mnie stanie się podstawš prawdziwie zrozumiałej wolnoœci a może z czasem pomyœlnoœci krajowej". Owš "zasadę działania municypalnego", czyli po prostu samorzšdu, uważał pan Tomasz - jak widać z listu - za uniwersalne lekarstwo na wszelkie wynaturzenia społeczne i polityczne; musiał być do niej tak samo przywišzany jak przedtem do systemu podwójnej buchalterii. Zamiłowanie do idei samorzšdu wyniósł były szwoleżer zapewne jeszcze ze służby wojskowej w gwardii napoleońskiej, póŸniej realizował samorzšd w swoich majštkach i przedsiębiorstwach przemysłowych, a po wybuchu powstania "zasadę municypalnoœci" niemalże utożsamił w swoim mniemaniu z istotš rewowlucji politycznej i społecznej, znajšc z lektur decydujšcš rolę, jakš odegrały w rewolucji francuskiej gminy miasta Paryża. Tylko że zasada municypalnoœci realizowana przez generała Łubieńskiego miała bardzo okreœlony charakter społeczny. Kierujšc się tymi samymi motywami, co brat Piotr, który wszystkie stanowiska oficerskie w Straży Bezpieczeństwa obsadzał właœcicielami nieruchomoœci, pan Tomasz wprowadzał do swego ukochanego samorzšdu miejskiego najczęœciej przedstawicieli najbogatszej burżuazji warszawskiej, z którš pozostawał uprzednio w stosunkach handlowych jako szef firmy "Bracia Łubieńscy i Spółka". Istotę rewolucyjnego działania generała-wiceprezydenta trafnie uchwycił jego kolega z senatu i bliski współpracownik kasztelan Leon Dembowski. "Odtšd (tzn. od chwili mianowania Łubieńskiego wiceprezydentem - M. B.) - œwiadczy z pełnš aprobatš Dembowski - zaczęły się okazywać w tej władzy municypalnej zachcenia odgrywać rolę, jakš kiedyœ we Francyi odgrywała municypalnoœć paryska, lecz z tš wielkš różnicš, że kiedy municypalnoœć paryska za hasło swych działań obrała terroryzm, nasza władza municypalna obrała drogę wprost przeciwnš, to jest uœpienia i zniweczenia buntu". Drugš naczelnš zasadš "rewolucyjnego" działania Łubieńskiego, którš chwalił się często w listach do ojca, było pozostawienie na stanowiskach dawnych urzędników, niejednokrotnie skompromitowanych swymi postępkami za "zeszłego rzšdu". To właœnie wywoływało największe oburzenie wœród radykalnych działaczy powstańczych. Po upadku Tomasza Łubieńskiego będzie mu się wytykało publicznie, że zatrudniał w policji powstańczej dawnych szpiegów Konstantego. Ale pozwólmy wypowiadać się dalej samemu panu Tomaszowi. "Warszawa, dnia 10 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Nawał wiadomoœci rozlicznego gatunku nie dozwala mi wybierać te, które by były najważniejsze; dam więc Ojcu rys ogólny naszego w tym momencie położenia. Dyktator Chłopicki, oparty na wojsku, objšł naczelnš władzę w kraju, a przez to odsunšł wszystkie stronnictwa, a mianowicie wszystkie indywidualne ambicye, które w podobnych razach tak krzyżujš wszystkie działania. Zasada, którš przyjšł, w niczem nie zmienia dawnego stanu rzeczy... urzędników nie mianujšc, tylko zastępców... Mianowanie P. Bonawentury Niemojowskiego na zastępcę Ministra Sprawiedliwoœci kończy tę fuzję stronnictw i jednoczšc wszystkich, nada nam może tę godnoœć narodowš, tę siłę moralnš, która w teraŸniejszym momencie, jakiekolwiek będš wypadki, stanowczš będzie dla naszego kraju. Stosunki nasze polityczne nie sš mi dokładnie wiadome, może nawet dotychczas sš żadne, czas tylko je ustanowić może. Dlatego wiele jeszcze klęsk przewiduję w naszym kraju. Tymczasem jednš z ważnych podług mnie jest powstanie (autor listu ma tu na myœli ochotnicze siły zbrojne*, (* Ochotnicze siły zbrojne, nazywane oficjalnie gwardiami wojewódzkimi, były podporzšdkowane ministerstwu spraw wewnętrznych i policji. Chłopicki nie chciał ich włšczyć do armii regularnej zgodnie ze swš starš niechęciš do wszelkich "ruchawek". Natomiast Łubieński i w tym wypadku był żarliwym rzecznikiem "porzšdku" i pełnego poddania ochotniczych, luŸnych, a przez to i podatnych na powstańczo-patriotycznš propagandę formacji wyłšcznie regularnym władzom wojskowym i dyscyplinie wojskowej.) formujšce się we wszystkich województwach kraju na zasadzie pospolitego ruszenia i oddane starym zwyczajem pod naczelnš władzę dwóch regimentarzy - w danym wypadku: kasztelana Stanisława Małachowskiego i posła Romana Sołtyka - M. B.), które się lękam, żeby nie zniszczyło w zarodzie swoim bogactwo i porzšdek krajowy i nie wyczerpało wszystkich potrzeb przedwczeœnie. Popełniono wielki błšd, że tej częœci nie oddano do Ministerium Wojny, ale same sobie zostawiono. Przedstawiłem to Dyktatorowi i Ministrom i wszelkiemi sposobami starać się będę, żeby regularyzujšc to działanie, o ile to ode mnie zawisło, odwrócić tę plagę od naszego kraju. Można albowiem i dać ludzi, i ich ubrać - umundurować, ale porzšdnie, systematycznie, wychodzšc z pewnej zasady. Kończyć muszę, bo nadchodzi godzina mojej pracy. Ja tylko korzystam z bardzo rannych godzin, żeby choć parę słów do Ojca napisać". W niespełna tydzień póŸniej pan Tomasz pochłonięty był przez nowe troski. Ponieważ rzšd tymczasowy uchwalił zwołanie pierwszego sejmu powstańczego na dzień 18 grudnia 1830, obecni w stolicy senatorowie i posłowie poczęli się spotykać na zebraniach przygotowawczych. Goršce polemiki, prowadzone w czasie tych posiedzeń, ożywiły dawnš walkę politycznš i rozwiały złudzenia powszechnej zgody narodowej, której tak żarliwym orędownikiem był generał-wiceprezydent. "Warszawa, 16 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Nic nie mamy nowego, zachmurzone niebo wewnętrznemi nieporozumieniami nie dozwala nawet u nas widzieć tak pożšdanego porzšdku. Ważne przedmiota w tym momencie zajmujš przedstanowcze sessye Izby, czyli majš zatwierdzić Dyktatora, czyli nie? a w takim razie, co na jego miejsce postanowić. Jakkolwiek w teraŸniejszym Dyktatorze nie znajduję tego może, co bym sobie życzył dla dobra kraju, zdaniem jednak moim, że w podobnym stanie rzeczy jedna tylko wola i silna wola może jednoczyć wszystkie siły i tam ich kierować, gdzie ich istotnie będzie potrzeba, nie dozwalajšc, żeby cokolwiek je odwracało od zamierzonego celu; wszelkie zaœ inne składy Rzšdu, nic stanowić nie mogš i sš tylko czczym słowem... Zdaje się jednak, że coraz więcej pokazuje się osób przeciwnych dyktaturze i że jak się Sejm zbierze 18 t. m. może innš postać nada całemu rzšdowi. A gdyby nawet Dyktatura się utrzymała, już znacznie w sile moralnej osłabionš będzie przez opozycyę, którš doznała. Jej siłš albowiem najwyższš byłaby jednomyœlnoœć i uznanie jej koniecznoœci..." Po tych rozważaniach natury ogólnopolitycznej generał mimochodem przekazuje ojcu arcyważnš i utrzymywanš w Warszawie w wielkiej tajemnicy wiadomoœć o wyjeŸdzie do Petersburga delegacji rzšdowej, majšcej "zdać Królowi raport zdarzeń oraz zanieœć mu żale i żšdania narodu". Pomysł wysłania takiej deputacji wyszedł zapewne od Lubeckiego, a wprowadzeniem pomysłu w czyn zajšć się musiał Chłopicki bezpoœrednio po objęciu dyktatury. Jednakże różnice zdań między dyktatorem a rzšdem co do treœci próœb i skarg, jakie miały być przedstawione Mikołajowi, a także co do składu osobowego deputacji opóŸniły jej wyjazd o kilka dni. Ostatecznie na delegatów wyznaczono księcia Lubeckiego oraz posła z powiatu garwolińskiego, bogatego ziemianina i finansistę Jana hrabiego Jezierskiego - osobistego przyjaciela autora listu i współwłaœciciela Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka". Wysłannicy opuœcili Warszawę 10 grudnia 1830 roku. Wyjeżdżali w dobrych humorach, pełni jak najlepszych nadziei. Lubecki przyrzekł, że "na Nowy Rok przywiezie prowincje polskie w podarunku*" (* To znaczy, że uzyska zgodę cesarza Mikołaja na przyłšczenie do Królestwa "zachodnich guberni" cesarstwa, czyli ziem należšcych przed rozbiorami do Rzeczypospolitej.) i czarował wszystkich (nawet Lelewela) pomysłowym hasłem: "Niechaj Mikołaj, król Polski konstytucyjny wojuje z Mikołajem cesarzem absolutnym Wszechrosji". Zapewniał, że do konfliktu zbrojnego między Królestwem a Cesarstwem dojœć nie może, gdyż Mikołaj dopuszczajšc do takiej wojny, utoczyłby sobie krwi z obu ršk". Nie wiadomo tylko, czy był to optymizm całkowicie szczery. Czy œwietnie zorientowany w nastrojach petersburskich Lubecki mógł rzeczywiœcie wierzyć w szczęœliwe zakończenie rokowań z Mikołajem? Na ogół historycy podajš to w wštpliwoœć. Jerzy Łojek, autor głoœnej pracy pt. Szanse powstania listopadowego wyraża poglšd, że "Lubecki w misję swojš nie wierzył i traktował jš po prostu jako wygodny i skuteczny sposób wydostania się z Królestwa w bardziej bezpieczne okolice". Generał Łubieński - rzecz jasna - interesował się żywo losami deputacji petersburskiej, zwłaszcza że będšc nadal szefem Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", miał w tym poselstwie w osobie Jezierskiego jak gdyby swego własnego przedstawiciela. Jednakże z listów do ojca zdaje się wynikać, że sam pan Tomasz nie był całkowicie przekonany o potrzebie nadmiernej skwapliwoœci w rokowaniach z Petersburgiem. W odróżnieniu od Chłopickiego i innych zwolenników ugody za wszelkš cenę, generał uważał, iż należałoby przedtem powstanie na tyle umocnić, aby móc pertraktować z Mikołajem "z pozycji siły". "Ksišżę Lubecki i Jan Jezierski po długim posłuchaniu u W. Księcia Konstantego we Włodawie (dopędzili go w drodze) pojechali z jego listem do Cesarza. Ja może inaczej widzę stan polityczny naszego kraju jak drudzy i zdawałoby mi się, że jednoœciš, silnym uzbrojeniem i rozsšdnym kierunkiem finansów można by się utrzymać przez czas niejaki, a korzystać ze stanu politycznego Europy, żeby ustanowić Polskę, potrzebnš istotnie wszystkim, może nie tak wielkš jak dawniej, ale niepodległš, pod strażš oœciennych państw, którym by z drugiej strony służyła zawsze za przedmurze. Może to marzenia, które umysł mój zajmujš, ale nie zdajš mi się niepodobne. Moja żona ma zamiar wyjechać za granicę z Adelkš, ja jej radzę pojechać do Morawskich (do Luboni) osišœć w Lesznie, a w potrzebie dopiero pojechać do Szlšska albo Czech". W tym momencie w tok listów generała Łubieńskiego włšcza się jego żona: piękna pani Konstancja z Ossolińskich. Ona również pisuje do teœcia do Guzowa, pragnšc najwidoczniej odcišżyć w korespondencji swego przepracowanego męża. Ukochanš "Kostunię" pana Tomasza znamy równie dawno jak jego samego. Podziwialiœmy jš jeszcze jako młodziutkš żonę szwoleżerskš, która nie baczšc na trudy długiej podróży, wyruszyła z maleńkš córeczkš do Francji, byle tylko być bliżej męża, walczšcego wtedy w Hiszpanii. Imponowała nam jako dama dworu cesarzowej Józefiny, adorowana przez Napoleona, występujšca w teatrze dworskim z dwiema królowymi i unicestwiajšca wspaniałymi ripostami nietaktownych ministrów cesarskich. Na koniec, współczuliœmy jej głęboko jako nieszczęsnej kochance więŸnia stanu, podpułkownika Seweryna Krzyżanowskiego - dręczonej i szantażowanej przez wysłanników wielkiego księcia Konstantego. Po korespondencji osoby o tak bogatej i dramatycznej przeszłoœci można by się wiele spodziewać, tym bardziej że skšdinšd wiemy o wysokim poziomie intelektualnym pięknej hrabiny i o jej uzdolnieniach literacko-artystycznych. Ale listy opublikowane przez Rogera Łubieńskiego bardzo pod tym względem rozczarowujš. Wyłania się z nich doœć banalna sylwetka rozplotkowanej œwiatowej damy, która niczym nie budzi naszej specjalnej sympatii, a już wręcz denerwuje tym, że niepomna swej dawnej dzielnoœci już w trzecim tygodniu powstania "ewakuuje się" z Warszawy, pozostawiajšc męża w sytuacji wcale nie mniej niebezpiecznej niż przed laty - na froncie hiszpańskim. Dopiero póŸniej, kiedy trafi do naszych ršk dotychczas nie drukowany (i niemożliwy do odczytania w całoœci) pamiętniczek pani Konstancji z okresu wojny - wyczujemy za jego bezładnš paplaninš cień tragicznych przeżyć, które odcisnęły trwałe piętno na osobowoœci i systemie nerwowym autorki. Na razie przytaczam najbardziej konkretne fragmenty listów, opublikowanych przez rodzinnego biografa. "Warszawa Sobota (11 grudnia 1830 r.) Była u mnie jedna Pani, błagajšc ażebym użyła mego wpływu za jej szwagrem byłym wojskowym, którego żona leży w połogu, a więc i ja za nieszczęœliwymi ofiarami jestem czynnš. Pójdę odwiedzić Paniš Siemištkowskš (wdowę po generale, zabitym przez powstańców w czasie Nocy listopadowej - M. B.), która jest bardzo godna pożałowania, mój mšż już był u niej i oddał jej, jakie mógł, usługi. Jej pozycya jest bardzo trudna, jej mšż zostawił jej tylko 1000 złp. całego majštku i nie wie, jak się dostać do matki na Wołyń. Generał Kossecki uciekł do ks. Lubeckiego i tam się ukrywa, Mostowski niby to został Ministrem, ale ma sobie dodanego Dyrektora, czyli pilnowacza Leona Dembowskiego. W Biurze Ministra Wojny Rautenstrauch wszystko robi, a Dyrektorem i Pilnowaczem, jest Izydor Krasiński. Malcz mnie zaręczył za zdrowie mego męża i powiedział, że od dawna poważał rodzinę Łubieńskich, ale że teraz czołem przed niš bije. Mój mšż polecił Janowi (Łubieńskiemu) zaszczytne posłannictwo Intendenta głównego całej armii i tak zabezpieczył Belweder, że szpilka z niego nie zginęła. Biedny gen. Staœ Potocki skończył na łóżku Jasia... Mšż mój mówi, że co cechuje tę rewolucyę, to jest, że wcale nie była wymierzona przeciwko Rosyanom (dokładnie taki sam poglšd wyrażał gen. Wincenty Krasiński w swoim liœcie z Królewca do Amelii Załuskiej - M. B.)... Wczoraj jednego żołnierza ułaskawili, a drugiego rozstrzelali za to, że zabił swego oficera. Mówiš, że to było konieczne dla przykładu. Ks. Lubecki, Jan Jezierski... wyjechali jako Deputacya do Petersburga, już musieli przeœcignšć W. Księcia, zatrzymawszy się naturalnie, ażeby się z nim rozmówić i oznajmić cel swego poselstwa". "Warszawa, œroda (15 grudnia 1830) Mój mšż odebrał wczoraj list od Kazimierza (syna b. szwoleżera Franciszka Łubieńskiego - M. B.), który mu donosi, że daje 10 koni i 10 ludzi i że jest szefem szwadronu [...] Ksišżę Lubecki przysłał sztafetę, że W. Ksišżę [...] we Włodawie da mu posłuchanie [...] W Lubartowie W. Ksišżę prosił Paniš Małachowskš z domu Sanguszko o goœcinnoœć, odpowiedziała, że wszystko, co ma, jest do jego dyspozycyi, ale pod warunkiem, że Rożniecki nie przejdzie progu jej domu... Mówiš o sojuszu Francyi, Anglii i Austryi przeciwko Rosyi, o wypowiedzeniu jej wojny ze strony Turcyi, ale te wszystkie wiadomoœci sš prawdopodobnie wymyœlone, ażeby utrzymać odwagę mężczyzn i podnieœć ducha u kobiet... Mój mšż jest cišgle bardzo przybity. Oddaje dziœ do Banku moje kosztownoœci, których przewieŸć nie mogę. Dziękuję ojcu za smutne wiadomoœci o Rózi (Sobańskiej). Ileż mój Boże ona ma niepokoju w życiu [...] Sšsiad mego brata i przyjaciel przyjechał i powiada, że mój brat jest przewieziony do Gubernatora do Białegostoku, gdzie mu nie wolno z nikim się widywać (po wybuchu powstania obaj szwagrowie Tomasza Łubieńskiego mieszkajšcy w granicach cesarstwa: Ludwik Sobański i Wiktor Ossoliński zostali jako więŸniowie stanu z lat 1826-1829 ponownie aresztowani przez władze cesarskie, a następnie wywiezieni w głšb Rosji. Róża Sobańska podšżyła za mężem do Permu - M. B.)... Ksišdz Tadeusz (Łubieński) dał mnie do przeczytania list Biskupa Prażmowskiego do duchowieństwa, bardzo dobrze i pięknie napisany, który ma przesłać na ręce Ojca do Wiskitek". (O tym samym liœcie biskupa Prażmowskiego wspomina w swoich Zapiskach pod datš 12 grudnia Tymoteusz Lipiński: "Duchowieństwo, zwłaszcza wyższe, widocznie nie sprzyja teraŸniejszym wypadkom*. (* "Bóg nasz nie jest Bogiem złudzeń" - głosił w swym orędziu pasterskim arcybiskup gnieŸnieński Marcin Dunin-Sułgostowski). Wielkš okazujš obojętnoœć... Powszechne na nich jest oburzenie. Nareszcie sekcja duchowna w kom. oœw. wydała podpisanš przez Prażmowskiego biskupa płockiego odezwę do proboszczów oziębłš i dwuznacznš, polecajšc, aby jš z ambon odczytywano". - M. B.). Ostatni list do teœcia wysłała generałowa w dniu swego wyjazdu z Warszawy; z końcowego ustępu można wnosić, że pisała go już w drodze do Luboni. "Warszawa Sobota (18 grudnia 1830) Jak Ojciec dobrze przepowiedział, wszystko, co się robi i co się układa w tej chwili, otoczone jest najgłębszš tajemnicš. Mówiš w mieœcie, że mieli wczoraj kogoœ rozstrzelać, ale nie wiedzš nawet kogo, i że gdy już klęczał na placu broni, oczekujšc œmierci, w ostatniej chwili otrzymał ułaskawienie. Podług listy szpiegów znalezionej w Papierach Rzšdowych i która ma być wydrukowana, znajdowało się ich nie tylko wielka liczba, nie tylko między wojskowymi wysokiej rangi, ale też i między damami powiadajš o jednej wdowie generała. Ten druk będzie dla niej strasznš karš bo już się œwiatu nie będzie œmiała pokazać*. (* Z owymi listami szpiegów, które nigdy ostatecznie ogłoszone nie zostały [pamiętnikarka Natalia Kicka twierdzi, iż majšcy je pod swojš pieczš generał Łubieński sypiał na nich, aby uchronić od kompromitacji różne znajome osoby] było wiele nieporozumień. Na liœcie tej znalazł się między innymi pewien ksišdz, którego jedynš winš było, że pożyczył na procent sporš sumę pieniędzy generałowi Rożnieckiemu. Szef tajnej policji, nie chcšc płacić procentów z własnej kieszeni, wpisał dłużnika na listę konfidentów policyjnych i należne mu pienišdze wypłacał w formie judaszowych srebrników. Możliwe więc, że i pani Konstancja niesłusznie posšdzała o szpiegostwo owš "wdowę generała". W danym wypadku mogło chodzić o paniš Annę z Żabkorzyckich Łšczyńskš, wdowę po generale Józefie Benedykcie Łšczyńskim, bratowš słynnej Marii Walewskiej. W latach 1826-29 pani Łšczyńska zajmowała mieszkanie naprzeciwko więzienia Karmelitów na Lesznie i była podejrzewana o porozumiewanie się z więŸniami stanu. W zwišzku z tym œledzili jš pilnie agenci Henryka Mackrotta. W pierwszych dniach powstania odnaleziono cały tom raportów policyjnych [zachowany do dzisiaj], oznaczony nazwiskiem generałowej Łšczyńskiej. Na tym tle powstać mogły krzywdzšce plotki, powtórzone w liœcie pani Łubieńskiej.) Powołujš wszystkich szpiegów do explikacyi. Makroth syn siedzi w więzieniu dla indagacyi, które z nich cišgnš (ojciec Henryka Mackrotta - fryzjer Tobiasz zginšł podczas Nocy listopadowej, zabity przez powstańców - M. B.) Walicki spotkał się z W. Księciem i miał z nim długš i bardzo ciekawš rozmowę. Mówiš, że księżna Łowicka ma dużo energii, że to ona zajmuje się wielu rzeczami, ale że jest mocno zażalona na swoich współrodaków. Mówiš, że spiskowcy wpadli do ks. Łowickiej szukajšc W. Księcia, i że ona padła na kolana, krzyczšc: róbcie co chcecie, tylko mego męża nie zabijajcie. Mój mšż bardzo jest mizerny i cierpišcy, kšpiel codzienna go utrzymuje, byliœmy wczoraj przy niej obecni, a potem jedliœmy razem obiad. Po obiedzie drzymał trochę, o siódmej odwiozłam go do Dyktatora, o ósmej miał sessye municypalne, a o dziewištej Pocztowš i Policyjnš. Wszystkie żony, które się zostały, udajš się do niego i do księdza Tadeusza. Nawet jego sekretarz Kristhaim przejęty tym samym duchem ludzkoœci, aż do zbytku, tak że stajnie mego męża zapełnione sš końmi tych pań, które sekretarz ukrywa (przed rekwizycjš władz powstańczych - M. B.) i sprzedaje. Pani Wšsowicz (słynna "Anetka" z Tyszkiewiczów I-o voto Potocka, stryjeczna wnuczka króla Stanisława Augusta - M. B.) także się udała wczoraj o pienišdze do mego męża. Wszyscy jednogłoœnie przyznajš pięknš stronę memu mężowi i innym Ojca dzieciom w historii tych smutnych wypadków. Podczas kšpieli Tomasza wizyty i listy bez przerwy przychodziły, potem czytali mu gazety niemieckie, które opowiadały o tej rewolucyi słowo w słowo z zupełnš dokładnoœciš. W ostatniej gazecie jest, że Prusy się zbrojš i do granicy wojska zbliżajš się, ażeby przeszkodzić rewolucyi przejœcia do ich prowincyi, ale że nie myœlš czynnie wystšpić... Mój mšż jest jak grób, wczoraj złajał Adelkę, która się uskarżała, że Deputacya nie pojechała (ostatnie zdanie jest niejasne. Prawdopodobnie córka generałostwa słyszała o różnicy zdań w łonie rzšdu na temat wysłania deputacji do Petersburga, natomiast o jej wyjeŸdzie jeszcze nie wiedziała - M. B.) mówišc: I cóż ty wiesz, dlaczego ja, który mogę wszystko wiedzieć, a nie wiem żadnego powodu, trzeba pełnić swojš powinnoœć i milczeć. Wojsko woła: milion ršk, jedna wola, zwyciężyć lub zginšć. Mój Ojciec (kasztelan Józef Ossoliński - M. B.) ma nadzieję innego gatunku, sšdzi, że do wojny nie przyjdzie, jednem słowem każden podług swego zapatrywania rzeczy sšdzi. Nie mogłam popaœć moich koni w Błoniu, wszystko było zapchane wojskiem. Spotkałam w Ołtarzewie pułkownika Skarżyńskiego. Akademicy trzymajš wartę przed domem Dyktatora i na placu Saskim. Grali w Teatrze >>Krakowiaków<<, i już dwa razy, po skończonej sztuce, widzowie weszli na scenę i tańcowali z aktorami aż do 1 w nocy". Nazajutrz po wyjeŸdzie żony pan Tomasz powiadomił o tym wydarzeniu rodzinnym ojca, wprowadzajšc go jednoczeœnie w ważne materie polityczne, zwišzane z rozpoczynajšcš się sesjš pierwszego powstańczego sejmu. "Warszawa 19 grudnia 1830 Drogi Ojcze. Już tedy Żona moja dnia wczorajszego wyjechała swemi końmi przez Kalisz do Luboni, skšd według potrzeby będzie mogła się udać do Wrocławia, Drezna lub Pragi. Spokojniejszy jestem, kiedy już wyjechała, w teraŸniejszych albowiem momentach nie można mieć dosyć wolnej głowy. Już tedy dnia wczorajszego otworzył się Sejm, Izba Poselska się ukonstytuowała, wybrała, czyli raczej okrzyknęła Marszałkiem Władysława Ostrowskiego, potem połšczone Izby odroczyły się od wtorku, w tym to dniu Dyktator ma złożyć swš władzę w ręce Izb. Lękam się, żeby namiętnoœci składajšcych Izby nie dozwoliły im obradować z tš godnoœciš i zimnš krwiš, które tylko mogš zatrzymać nas w prawdziwej drodze, w której zostawać winniœmy, wszystkie albowiem najgorętsze mowy podchlebiać będš tym uczuciom narodowym, które w każdym Polaku się znajdujš, a które okolicznoœci teraŸniejsze tak silnie wszędzie pobudziły. Dyktator zrobił swojš deklaracyę, w której oznajmia, że stanšwszy na czele wojska w imieniu Króla, w Jegoż imieniu przybrał władzę Dyktatora. Wysłany ks. Lubecki do Petersburga powiózł oœwiadczenie, że jeżeli Król przyrzecze zupełne dotrzymanie Konstytucyi pierwotnie nadanej, da dostateczne na to gwarancye, wszystko wróci do porzšdku zwyczajnego, jeżeli zaœ tego nie zrobi, jeżeli by nas zaczepiano, to już tylko orężem w ręku dochodzić nam wszystkiego potrzeba. Póki więc nie będzie wiadomoœci od ks. Lubeckiego, póty czekać potrzeba, póŸniej zaœ działać stosownie do okolicznoœci, w tych tylko kondycyach przyjšć może dyktaturę, jeżeliby mu jš Sejm nazad chciał zwrócić, w żadnych zaœ innych nie przyjmie i zdaje jš równie jak komendę wojska, której bez Dyktatury nie sšdzi możnoœci. Co więc będzie na jego miejsce, tego dotšd nie przewiduję". Niepokoje pana Tomasza okazały się przedwczesne. Sejm rezygnacji Chłopickiego nie przyjšł, a sam generał-wiceprezydent otrzymał awans na ministra spraw wewnętrznych. "Warszawa 21 grudnia 1830 Drogi Ojcze! Na wczorajszej Sejmowej Sesyi Dyktator został mianowany. Jakkolwiek ważnoœć okolicznoœci, koniecznoœć jednoœci i zapobieżenia wszelkim niesnaskom okazywała wszyskim posłom i senatorom niezbędnš potrzebę jego nominacyj, z boleœciš jednak wielu bardzo tę kreskę dali, tak dalece nienawiœć arbitralnoœci we wszystkich jest zaszczepiona. Jeden tylko poseł, nie chcšc przeciw niemu wotować, dał swojš dymisyę. Drugi, jeden z pomiędzy 109, dał kreskę przeciw niemu*. (* Przeciwko dyktaturze Chłopickiego głosował poseł kaliski Teofil Morawski, natomiast nie udało mi się ustalić, który z posłów uchylił się od głosowania przez "danie dymisyi". Opublikowany przez M. Roztworowskiego Dyariusz Sejmu r. 1830/1831 stwierdza jedynie, że 17 posłów nie uczestniczyło w głosowaniu z powodu nieobecnoœci.) Obok niego będzie deputacya wybrana przez Izby, złożona z 6 Senatorów i 9 posłów, którzy będš mieli zawsze prawo złożyć Dyktatora i zwołać Izby, ażeby nowego obrać. Dzisiaj formuje Dyktator Rzšd Najwyższy Narodowy, do którego należeć będš: Czartoryski, Radziwiłł, Wład. Ostrowski Marszałek Izby, Dembowski Leon, Kochanowski*. (* Tworzšc rzšd dwustopniowy: Radę Najwyższš Narodowš oraz podporzšdkowanych jej ministrów, Chłopicki osłabił jeszcze siłę i spoistoœć powstańczych władz wykonawczych. Wydawca listów Łubieńskich musiał mylnie odczytać nazwisko pištego członka Rady Najwyższej Narodowej. Był nim nie senator Kochanowski, lecz poseł ostrołęcki Stanisław Barzykowski. Warto dodać, że trzej członkowie nowego "nadrzšdu": Czartoryski, Ostrowski i Barzykowski weszli także w skład deputacji sejmowej, przydanej dyktatorowi dla nadzorowania jej czynnoœci.) Ministrem Oœwiecenia - Lelewel, Min. Sprawiedliwoœci - Bonawentura Niemojowski, Min. Wojny - generał Izydor Krasiński, Min. Skarbu - Jelski, Prezes Banku, Min. Wewnętrznych interesów - ja. Sekretarz Stanu - Plater Ludwik. Jakkolwiek na mnie nałożony jest wielki urzšd, nie majšcego do tego dostatecznych wiadomoœci, ale jeżeli chęć służenia krajowi jest dostatecznš, to pewnie w tyle nie zostanę. Prosić będę Ojca o wszelkie uwagi, które Ojcu na myœl przyjdš względem obowišzków tak niespodziewanie na mnie włożonych. Ksišdz Tadeusz został zaprzšgnięty do rydwanu wypadków. Zrobili go jedynym reprezentantem Sekcyi Duchownej (w ministerstwie oœwiecenia - M. B.), bo on jeden oœwiadczył gotowoœć służenia bez żadnej pensyi". Przez dalsze dni generał musiał być całkowicie pochłonięty zgłębianiem swoich nowych funkcji. Następnš obszerniejszš wypowiedŸ na tematy polityczne, odnajdujemy dopiero w liœcie noworocznym. "Warszawa 1 Stycznia 1831 Drogi Ojcze! Parę słów tylko piszę, żeby powinszować nowo rozpoczętego roku. Bodajby był szczęœliwy dla naszego kraju, wiem albowiem, że Ojciec te życzenia przed wszystkiemi ma na myœli. Odebrałem list Ojca z d. 30 Grudnia, zupełnie dzielę myœli Ojca i gdyby nam wybór był zostawiony, wolałbym na teraz widzieć Polskę raczej wzmocnionš Galicyš i Księstwem Poznańskiem (przekonamy się wkrótce, że to nastawienie Łubieńskich na odzyskanie raczej rdzennie polskich prowincji zachodnich dawnej Rzeczypospolitej niż litewsko-ruskich prowincji wschodnich - dzięki wspólnikowi Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", odbije się echem aż w Petersburgu, nie znajdzie tam jednak posłuchu - M. B.). Ale daleko jeszcze jesteœmy od podobnych wyborów. Teraz nam tylko pozostaje uzbrajać się jak możemy najprędzej, ażeby walczyć z przemagajšcš siłš, albowiem wštpię, żeby wszystkie negocyacye mogły jakikolwiek osišgnšć skutek. W boskich więc jest wszystko rękach, a nie ludzkich... Wiadomoœci rozliczne po większej częœci fałszywe ze wszech (stron) się rozsiewajš. Co jednak się zdaje pewnego, to jest, że Armia Rosyjska pod komendš Dybicza się zgromadza". Ostatnie słowa noworocznego listu generała Łubieńskiego kierujš uwagę ku deputacji petersburskiej. Perypetie dyplomatycznej wyprawy Lubeckiego i Jezierskiego najszerzej przedstawił historyk Jerzy Łojek w swojej polemicznej, lecz nader interesujšcej pracy pt. Szanse powstania listopadowego. U Łojka można odnaleŸć wyczerpujšcy komentarz do wszystkich wzmianek na ten temat, spotykanych w korespondencji rodzinnej Łubieńskich. A więc najpierw owe rozmowy Lubeckiego z cesarzewiczem we Włodawie nad Bugiem, o których napomykajš w listach i pan Tomasz, a i pani Konstancja. Polscy wysłannicy dopędzili wycofujšcego się carewicza rankiem 13 grudnia i rozmowy we Włodawie cišgnęły się przez dwa dni. Nie doprowadziły jednak do żadnych poważniejszych rezultatów. Konstanty nadal wzbraniał się przed podejmowaniem jakichkolwiek inicjatyw politycznych. Niemniej Lubecki starał się go sobie zjednać na wszelkie sposoby. Zorientował się szybko, że wygnany wielkorzšdca znajduje się w tarapatach finansowych i skłonił go do przyjęcia sumy 3000 dukatów w złocie, dostarczonej przez administratora dóbr Czartoryskich w Międzyrzeczu. Zniewolony sytuacjš Konstanty pienišdze przyjšł, lecz jedynie jako prywatnš pożyczkę (z ówczesnej prasy wiemy, że natychmiast po przekroczeniu granicy odesłał je "do kasy najbliższej komory celnej"). Brak gotówki nie był głównym zmartwieniem zdetronizowanego wicekróla. Lubecki zastał we Włodawie kompletnego bankruta politycznego i życiowego, człowieka złamanego, pogršżonego w smutku i przygnębieniu. Konstanty zdawał sobie sprawę z tego, że jest zgubiony w opinii sfer rzšdzšcych Petersburga, a zarazem ciężko przeżywał koniecznoœć rozstania się z Warszawš i ze swojš ukochanš armiš polskš. Ilekroć zdarzało mu się dostrzec jakichœ polskich żołnierzy przechodzšcych obok jego kwatery, przyzywał ich do siebie, odbywał z nimi kilkunastominutowš musztrę, a póŸniej w dowód szczególnej łaskawoœci kazał się całować w policzek i pozwalał im wracać do swoich. Równoczeœnie jednak demonstrował przed polskimi wysłannikami okrutnš satysfakcję płynšcš z faktu, że uprowadzał z sobš za Bug przykutego do działa "sprawcę wszelkiego zła", nieszczęsnego majora Waleriana Łukasińskiego. O stanie ducha wygnanego wielkorzšdcy najlepiej œwiadczy list, wysłany przez niego z Włodawy do cesarza Mikołaja. "Oto więc dzieło szesnastu lat całkiem zostało zniszczone przez podoficerów, podchoršżych, studentów i temu podobnych - skarżył się z niekłamanym bólem bratu. - Nie liczę w tym nikogo więcej, gdyż jest moim obowišzkiem zaœwiadczyć ci, iż właœciciele dóbr, cała prowincja i wszyscy, którzy cokolwiek posiadajš, sš z tego powodu w rozpaczy. Oficerowie i generałowie, podobnie jak i wierni żołnierze, nie mogli przeszkodzić rozwojowi ruchu, zmuszeni przez młodzież i podchoršżych, którzy wszystkich uwiedli. Krótko mówišc, sprawy sš w najgorszym stanie i nie wiem, do czego z woli Boga w końcu dojdzie. Wszystkie me œrodki nadzoru zostały unicestwione, mimo że wszystko się wykryło... Tak więc my Rosjanie jesteœmy już na granicy, ale wielki Boże, w jakimż stanie! Prawie bosi, gdyż wszyscy zerwali się jak na alarm i w przekonaniu, że powrócš do koszar; zamiast tego odbywamy potworne marsze. Oficerowie wszystko postradali i posiadajš jedynie to, co na sobie... Mam serce rozdarte, nie sšdziłem, że w wieku pięćdziesięciu jeden lat i po trzydziestu pięciu latach służby zakończę swš karierę w tak opłakany sposób". Taki to list, napisany 13 grudnia 1830 r., powędrował do Petersburga za poœrednictwem Lubeckiego. W sformułowaniach Konstantego, które mówiš o ustosunkowaniu się warstw posiadajšcych Królestwa do powstania - wyczuwa się wyraŸnie wpływ rozmów z polskim ministrem. Nakłaniajšc wielkiego księcia do ułożenia takiego właœnie pisma i zabierajšc je z sobš do Petersburga, Lubecki przygotowywał sobie sprzyjajšce warunki do rozmów z cesarzem. Ale nie na wiele się to zdało. Zanim list Konstantego doszedł do ršk cesarskich, polskiej deputacji dano wyraŸnie do zrozumienia, że nie ma co liczyć na serdeczne przyjęcie w Petersburgu. "23 grudnia żandarmeria rosyjska zatrzymała obu delegatów w Narwie - pisze Łojek. - Tutaj doręczono Lubeckiemu list od Stefana Grabowskiego, ministra sekretarza stanu reprezentujšcego Królestwo u boku cara: "jeżeli Lubecki jedzie jako delegat władz powstańczych, niech się nie waży pokazywać w Petersburgu; jeżeli zaœ reprezentuje nadal Radę Administracyjnš, może być przyjęty przez cesarza jako minister skarbu Królestwa Polskiego. Również Jan Jezierski dopuszczony będzie do audiencji jedynie jako poseł na sejm". O treœci odpowiedzi Lubeckiego mieszkańcy Królestwa dowiedzieli się w miesišc póŸniej z artykułu zamieszczonego w "Kurierze Polskim" z 21 stycznia 1831 roku... "X. Lubecki.... - pisano z oburzeniem w tej gazecie - zapytany, w jakim charakterze chce się przed Mikołajem stawić, odpowiedział: >>iż go mocno boli, że cesarz na chwilę przypuœcić mógł, iżby w innym stawiał się charakterze, a nie jako wierny i posłuszny minister<<". Łojek na tę samš okolicznoœć przytacza œwiadectwo wczeœniejsze i bardziej autorytatywne: fragment listu Mikołaja do Konstantego z 31 grudnia 1830 roku: "Lubecki napisał odpowiedŸ w imieniu obu - donosił cesarz bratu - którš nakazałem umieœcić w dziennikach: że nigdy by nie przyjšł podobnego zlecenia (reprezentowania powstańczego rzšdu) i że przybywa jako członek mojego rzšdu, aby zdać sprawę z tego co zaszło, a p. Jezierski mu towarzyszył. Było to potrzebne - i dla mnie, i dla tutejszych, i dla zagranicy..." Cesarz-król od poczštku zajšł wobec powstania stanowisko nieprzejednane. "Wieczorem dnia 7 grudnia Mikołaj otrzymał pierwszš wiadomoœć, że >>Warszawa stała się teatrem krwawych scen<< - czytamy w ksišżce Łojka. - Cesarz wezwał natychmiast szefa policji Benkendorfa i dał mu do przeczytania raport Konstantego. Jednoczeœnie, nie tracšc ani minuty, zdecydował się wydać wszystkie konieczne rozkazy. Pierwszy korpus, pod dowództwem generała Pahlena, otrzymał rozkaz posunięcia się ku granicom Królestwa, a baronowi Rosenowi, dowódcy korpusu litewskiego, polecono wzišć ten kierunek marszu, który wskaże cesarzewicz". Nazajutrz car zabrał się osobiœcie do rozniecania w stolicy nastrojów wojennych. Zaczęło się od wystšpienia na musztrze gwardii w krytym maneżu pałacu Michajłowskiego. Łojek przedstawia tę demonstrację w relacji jej naocznego œwiadka - dyplomaty francuskiego Bourgoing. "Pod koniec ćwiczeń, tego dnia nadzwyczaj skróconych, Jego Cesarska Moœć zamiast udać się w kierunku bramy, zwrócił się ku szeregowi oficerów. Wszyscy obecni natychmiast pojęli, że ten niezwykły ruch oznacza, iż coœ poważnego musiało się stać. Cesarz Mikołaj podniesionym głosem wezwał oficerów, by otoczyli go kołem. Jego zwykły orszak pozostał na uboczu. Cesarz zaczšł opowiadać o wydarzeniach w Warszawie, najpierw tonem spokojnym, lecz stopniowo się zapalajšc..." Zwracajšc się do żołnierzy, oœwiadczył: "Wy, moja gwardia, pójdziecie nauczyć zdrajców rozumu, przywrócić porzšdek i pohańbionš czeœć Rosji. Wiem, że we wszystkich okolicznoœciach mogę na was polegać!" - "Jeszcze nie skończył [...] gdy okrzyki entuzjazmu i oddania, okrzyki zemsty rozległy się ze wszystkich stron. Oficerowie stłoczyli się wokół jego konia, wycišgali doń ręce; wszyscy domagali się wymarszu, by ukarać zbuntowanych. W tym samym czasie batalion służbowy po przedefilowaniu przed cesarzem wycišgnšł się jak zazwyczaj, w zwartej kolumnie po drugiej stronie maneżu; żołnierze słyszeli z daleka podniesiony głos cesarza i okrzyki tłumu oficerów; batalion ten, nawet nie wiedzšc o co chodzi, odpowiedział podobnym zawołaniem. Żołnierze przypuszczali zapewne, że cesarz ogłosił właœnie marsz, który miał rozpoczšć owš wojnę przeciwko Francji, wojnę o której codziennie tyle im opowiadano". Na krótko przed przyjazdem Lubeckiego do Petersburga (8/20 grudnia 1830 r.) Mikołaj dał wyraz swemu bezkompromisowemu stanowisku wobec powstania polskiego w liœcie do Konstantego: "Jeœli spoœród dwóch narodów i dwóch tronów jeden musi zginšć - czyż mogę się wahać choćby na chwilę? Czy sam byœ się wahał? - pisał do brata. - Sytuacja moja jest ciężka, odpowiedzialnoœć straszna, ale sumienie niczego mi wobec Polaków nie wyrzuca i zapewniam cię, że nigdy mi niczego wyrzucać się nie będzie, gdyż swoje obowišzki wobec nich wypełnię aż do ostatecznoœci. Nie na próżno składałem przysięgę i nigdy od niej nie odszedłem; niech więc odpowiedzialnoœć za straszliwe skutki wydarzenia, jeœli już nie można ich uniknšć, spadnie w całoœci na tych, którzy tu zawinili..." Polski minister uzyskał posłuchanie u cesarza 26 grudnia (14 grudnia starego stylu) 1830 r. Audiencja odbyła się w warunkach nie przypominajšcych niczym atmosfery poprzednich wizyt Kniazika w Petersburgu, które przebiegały w intymnym sam na sam z Mikołajem, na stopie na poły przyjacielskiej. Ta audiencja miała charakter ostentacyjnie surowy i oficjalny. "Ponieważ Jego Cesarska Moœć - głosi zachowany protokół posłuchania* (* Treœć tego protokołu w oryginalnej wersji francuskiej opublikował Szymon Askenazy w pracy Do charakterystyki Lubowickiego, w: Szkice i portrety. Warszawa 1937. W przekładzie polskim dokument nie był dotychczas ogłaszany.) - uznał za stosowne przyjšć księcia Lubeckiego, ministra Skarbu Królestwa Polskiego, w obecnoœci kilku osób, które raczy zaszczycać swym wysokim zaufaniem, 14 grudnia w prywatnym pałacu zebrali się: Jego Cesarska Wysokoœć Wielki Ksišżę Michał, marszałek hrabia Diebitch (Dybicz)-Zabałkański, minister Dworu ksišżę Wołkoński, generał piechoty hrabia Tołstoj, wicekanclerz hrabia Nesselrode i minister-sekretarz stanu Królestwa Polskiego, hrabia Grabowski. Kiedy wprowadzono ich do gabinetu Cesarza, Jego Cesarska Moœć kazał wezwać księcia Lubeckiego i spytał go, jaka przyczyna skłoniła go do udania się do Sankt-Petersburga? Ksišżę udzielił w głównych zarysach następujšcej odpowiedzi na to pytanie: - Przyjechałem, Najjaœniejszy Panie, aby wykonać zlecenie, które dała mi Twoja Rada Administracyjna. Chciała ona, aby naoczny œwiadek zdał Waszej Cesarskiej Moœci sprawę z wydarzeń, które zaskoczyły stolicę Królestwa Polskiego wœród głębokiego spokoju, aby przedstawić mu sytuację kraju w wyroku tych wydarzeń i poinformować go o krokach, które Rada Administracyjna uznała za konieczne podjšć w tych poważnych i krwawych okolicznoœciach. Bunt wybuchł wieczorem 29 listopada. W chwili, kiedy najmniej się spodziewaliœmy, padły strzały w kilku dzielnicach miasta i zostaliœmy ostrzeżeni, że uzbrojone bandy przebiegajš ulice i atakujš jednoczeœnie Belweder i Arsenał. W tym pierwszym momencie zamieszania i poruszenia każdy myœlał przede wszystkim o swoim osobistym bezpieczeństwie, wkrótce jednak odczuło się koniecznoœć połšczenia i członkowie Rady postanowili udać się niezwłocznie do prezesa Sobolewskiego. Dopiero między północš a godzinš drugš udało mi się przedostać przez tłum. Po przybyciu do hrabiego Sobolewskiego zastałem tam księcia Czartoryskiego. - Jakim prawem on tam był? - spytał Cesarz. - Jest członkiem Rady - powiedział ksišżę. - Dziwne - odparł Cesarz - że przypomniał sobie o tym właœnie w tej chwili; nigdy nie bywał w Radzie. - Gdy Rada zebrała się - cišgnšł ksišżę - dyskutowaliœmy o najpilniejszych do przedsięwzięcia œrodkach. Uchwalono, że Rada wzmocni się o kilka osób, znanych ze swojej wielkiej popularnoœci, których obecnoœć mogła się przyczynić do zachowania Rzšdu Królewskiego i przywrócenia spokoju w stolicy. - Co to były za osoby? - spytał Cesarz. - Panowie Kochanowski, Pac, Michał Radziwiłł, Dembowski, Ostrowski i Lelewel. - Rzecz dosyć szczególna, że wybór wasz padł właœnie na osoby, o których miałem już ustalonš opinię. Znaliœcie tę opinię oraz moje uczucia wobec nich. Wyrażałem je wam niejednokrotnie. - Najjaœniejszy Panie - odpowiedział ksišżę - byli oni popularni - pomyœleliœmy, że sam ich wpływ może przyczynić się do wstrzymania i stłumienia ruchu. Po przedsięwzięciu tego œrodka zdecydowano w Radzie, że ksišżę Czartoryski i ja udamy się do Jego Cesarskiej Wysokoœci Wielkiego Księcia błagać go, żeby stanšł na naszym czele i wspólnie z Radš obmyœlił sposoby przywrócenia motłochu do porzšdku. Wyjechaliœmy natychmiast i zastaliœmy Wielkiego Księcia na biwaku blisko Belwederu. Ale Jego Cesarska Wysokoœć oœwiadczył nam, że nie może przystać na propozycje Rady, że nie będzie się mieszał do tej sprawy i nie rozkaże wcale ruszyć oddziałom, które do niego wróciły. W ten sposób znaleŸliœmy się pozostawieni samym sobie i bez możnoœci dysponowania jakškolwiek siłš wojskowš; mimo to owładnięci byliœmy jednym tylko pragnieniem zapobieżenia większym nieszczęœciom i opanowania ruchu ludowego. - Mój brat - powiedział wtedy Cesarz - postšpił bardzo dobrze; przepisy zmarłego Cesarza Aleksandra zabraniały mu w wypadku rozruchów wydawać wojsku rosyjskiemu rozkazu strzelania do Polaków. - Tymczasem - podjšł ksišżę - powstanie wzrosło do najwyższego, najbardziej alarmujšcego stopnia. Po zdobyciu i splšdrowaniu Arsenału, ponad 50 tysięcy ludzi z motłochu było uzbrojonych, wojsko przyłšczyło się do nich i ta zgraja pijana groziła zmasakrowaniem wszystkich, którzy chcieli sprzeciwić się jej woli. Kilku generałów padło ofiarš swoich wysiłków, zmierzajšcych do przywrócenia porzšdku w wojsku; inni, pod grozš pistoletu przyłożonego do gardła, zmuszeni zostali stanšć na ich czele. Utworzyły się kluby i uzurpowały sobie władzę. Z narażeniem życia ksišżę Czartoryski i ja wróciliœmy do Rady. Tam dowiedzieliœmy się, że Bank był w największym niebezpieczeństwie. Obowišzkiem naszym było uratować go i postanowiliœmy udać się tam wszyscy. Z niezmiernym trudem przedostaliœmy się tam przez rozhukany motłoch, z którego 6 tysięcy uzbrojonych ludzi szło tu przed nami i za nami. To właœnie wtedy dołšczył do nas generał Chłopicki. Namawialiœmy go, aby stanšł na czele sił zbrojnych. Zgodził się na to pod warunkiem, że wszelkie decyzje władzy będš wydawane jedynie w imieniu Waszej Cesarskiej Moœci. Ale wkrótce mieliœmy przekonać się, że œrodki, jakimi dysponujemy, sš nie wystarczajšce, że zbuntowany motłoch staje się z godziny na godzinę liczniejszy i bardziej groŸny. Pozostało nam tylko prosić Wielkiego Księcia o odesłanie polskich pułków, które do niego dołšczyły. Zredagowałem pismo, aby zawiadomić o tym Jego Cesarskš Wysokoœć i aby jednoczeœnie ostrzec Go, że buntownicy podjęli zuchwały zamiar zaatakowania Go i że - o czym może nie wiedział - wobec tych wojsk polskich, które go jeszcze otaczały, nie bez sukcesu zostały użyte liczne œrodki przekupstwa. Zablokowana poniekšd w Banku Rada nie wiedziała, jak przesłać to pismo do Wielkiego Księcia. Kiedy zjawił się tam Jego adiutant hrabia Zamoyski, jemu zlecono je doręczyć. Niedługo potem nowe poselstwo, złożone z księcia Czartoryskiego, hrabiego Ostrowskiego i ze mnie (charakterystyczne pominięcie nazwiska czwartego posła: Lelewela - M. B.), udało się do Wielkiego Księcia, aby uregulować z Jego Cesarskš Wysokoœciš wszystko, co było zwišzane z odesłaniem oddziałów rosyjskich do granicy; było to posunięcie, na które Wielki Ksišżę wyraził swš zgodę. Rzeczywiœcie, oddziały polskie wróciły do miasta; po drodze spotkały masę ludu, która posuwała się już, aby zaatakować Wielkiego Księcia, ale widzšc powracajšce pułki polskie, poszła z nimi aż do placu Bankowego, wznoszšc okrzyki przeciwko generałom Krasińskiemu i Kurnatowskiemu i żšdajšc ich wydania. Z wielkim trudem i wytężajšc największš energię, generałowi Chłopickiemu udało się uratować im życie. To samo oburzenie objawiło się u ludu przeciwko wielu członkom Rady Administracyjnej; byłem w ich liczbie i byliœmy zmuszeni ustšpić z naszych stanowisk. Utworzył się rzšd tymczasowy. Złożony był z księcia Czartoryskiego, hrabiego Paca, Kochanowskiego i Lelewela; ale jego działanie było jeszcze zbyt słabe, żeby stłumić bunt. Powzięto więc myœl mianowania dyktatorem generała Chłopickiego i od tego czasu na skutek silnych œrodków przez niego przedsięwziętych zaczyna powracać porzšdek i spokój. - Ale wszystkie te czyny - zauważył Cesarz - sš czynami bezprawnymi. Tylko wasz Monarcha ma prawo dokonać nominacji, zmienić skład swojej Rady, nawet udzielić dymisji, tym, którzy, jak pan, uznali, że muszš się wycofać. Rada Administracyjna nie spełniła swego obowišzku. Członkowie powinni byli raczej zginšć, niż ustšpić żšdaniom zgrai buntowników. Z kolei Jego Cesarska Moœć spytał księcia, jakie były przyczyny tej rewolucji i pretensje, które Naród wnosił przeciwko Rzšdowi... - Oskarżenia dotyczšce głównie tego, że 1) nie uczyniono zadoœć żadnej ze skarg wniesionych do Sejmu w drodze petycji; 2) że ta sama Rada Administracyjna, przeciwko której były skierowane te zażalenia, miała w swej mocy rozpatrywać i rozstrzygać je; 3) że w administracjach zależnych od warszawskiego zarzšdu miejskiego miały miejsce malwersacje; 4) że wreszcie oskarżano ludzi, otaczajšcych Jego Cesarskš Wysokoœć Wielkiego Księcia, którym powierzył on kierownictwo tajnej policji o to, że przez swoje oszczerstwa wywoływali niesprawiedliwe przeœladowania, wskutek których cierpiało dużo ludzi. Oto przyczyny ogólnego niezadowolenia, które ujawniło się po buncie, uknutym wyłšcznie przez niższych oficerów i akademików (w tym samym duchu, lecz znacznie szerzej i dosadniej opisywał Lubecki przyczyny powstania w memoriale, opracowanym póŸniej dla Mikołaja - M. B.). Po wysłuchaniu tych wszystkich pretensji Cesarz zaoponował przeciwko pierwszej, mówišc, że zawsze było przestrzegane praworzšdne postępowanie, ponieważ na każdym Sejmie zawsze zdawano sprawę z rozpatrzenia petycji przedstawionych na poprzedniej sesji. Że jeœli chodzi o bałagan i nadużycia, które wœliznęły się do administracji warszawskiego zarzšdu miejskiego, to pierwszy raz o tym słyszy. Że cała wina za to spada na Radę Administracyjnš, która pomimo jego wielokrotnych nakazów, aby mu zdawać sprawę ze wszystkich okolicznoœci godnych Jego uwagi i troski, uważała za stosowne pominšć milczeniem tak ważny fakt. Ponieważ Jego Cesarska Moœć uczynił odpowiedzialnym za to osobiœcie księcia Lubeckiego, ten uznał za konieczne zauważyć, że sprawa ta bardziej leży w zakresie działania Komisji Spraw Wewnętrznych niż w jego własnym, na co Jego Cesarska Moœć dał mu poznać, że może tak się usprawiedliwiać jako minister skarbu, ale jako członek Rady jest jednak odpowiedzialny za to, że nie zaprotestował przeciwko czemuœ, co uznał za bezprawne. Powracajšc następnie do przedmiotu swej misji, ksišżę Lubecki zapewnił, że wszystkie instancje, które wskutek rewolucji sš dzisiaj na czele władzy w Królestwie Polskim, działajš w dalszym cišgu w imieniu Cesarza i jedynym ich pragnieniem jest widzieć Konstytucję wykonywanš bez zastrzeżeń i w całej swej rozległoœci. - Ale co znaczš - rzekł wtedy Cesarz - te przewrócone orły i roszczenie, aby widzieć dawne prowincje polskie przyłšczone do Polski. - Ta proœba - odpowiedział ksišżę Lubecki - została wyszczególniona w raporcie Rzšdu Tymczasowego nie jako życzenie, na którego spełnienie się nalega, ale jako żywiona przez Naród nadzieja, z której uznałem za konieczne zdać sprawę Waszej Cesarskiej Moœci. Co do orłów, to zostały one obalone w pierwszej chwili wrzenia przez jakichœ egzaltowanych i być może pijanych ludzi. Cesarz wzišł wtedy leżšcš na jego stole paczkę z adresem księcia Lubeckiego i wskazujšc na herby dyktatora, którymi była zapieczętowana, powiedział do księcia: - Czy ten także był pijany? - Ksišżę Lubecki otworzył przesyłkę i przeczytał znajdujšcy się w niej list generała Chłopickiego (było to pismo, w którym dyktator zawiadamiał polskš deputację o otwarciu sejmu i uznaniu powstania za narodowe - M. B.). Kiedy ksišżę Lubecki skończył czytanie, Cesarz spytał go, czy ma mu jeszcze coœ do powiedzenia, czy czytał jego proklamację i jaka jest jego opinia o tym dokumencie (wydany 17 grudnia 1830 r. manifest cesarski do narodu polskiego miał charakter ultymatywny i żšdał od powstańców pełnej kapitulacji. Amnestię uzależniono od przywrócenia dawnych władz w Królestwie, wyprowadzenia wojska z Warszawy i skupienia całej armii polskiej w rejonie Płocka - M. B.). - Najjaœniejszy Panie - odpowiedział ksišżę Lubecki, proklamacja nie jest wystarczajšca; Naród opanowany jest pewnš stałš myœlš (idee fixe): obawia się, że ten bunt chce się wykorzystać dla odebrania mu Konstytucji (Charte). Proklamacja nie rozprasza tych lęków. Po tej odpowiedzi Jego Cesarska Moœć obrócił się do hrabiego Diebitcha (Dybicza) i rzekł: - A więc wojna. Marszałku, wyjedzie pan natychmiast". * W kilka godzin po rozstaniu się z Lubeckim imperator przyjšł drugiego delegata polskiego - posła Jana Jezierskiego. "Tegoż wieczora kazałem przez Benkendorfa zawiadomić Jezierskiego, turystę (z chwilš gdy cesarz-król dowiedział się z listu Chłopickiego o "bezprawnym" otwarciu sejmu w Warszawie, nie mógł już przyjšć Jezierskiego jako posła - M. B.), że będę miał przyjemnoœć przyjšć go u siebie - pisał Mikołaj do Konstantego w liœcie z 31 grudnia. - Przyprowadzono mi go; skoro tylko wszedł do gabinetu, rzucił się przede mnš na kolana, szlochajšc jak dziecko; starałem się go uspokoić, uœcisnšłem go, usiedliœmy w trójkę (z Benkendorfem) i kazałem mu mówić wszystko, co ma do powiedzenia. Powtórzył mi prawie to samo, czego dowiedziałem się już od ciebie, Haukego (podpułkownik Józef Hauke, brat zabitego przez powstańców generała, był adiutantem cesarskim; on właœnie dostarczył Mikołajowi pierwszych wiadomoœci z powstańczej Warszawy - M. B.) i Lubeckiego. Wszystko, co mówił, było w tonie możliwie najlepszym. Gdy skończył, poprosiłem go, aby wszedł w moje położenie i powiedział, co powinienem uczynić..." Po długiej serdecznej rozmowie, która doprowadziła do zupełnego niemal uzgodnienia poglšdów między cesarzem-królem a wspólnikiem Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", Mikołaj na pożegnanie zlecił Jezierskiemu godnš uwagi misję. "Wróci pan do Warszawy, jest pan posłem, działaj pan w sposób, który potwierdzi dyktator - powiedział monarcha, sankcjonujšc niejako tym oœwiadczeniem dyktaturę Chłopickiego - a co więcej, jeœli jesteœ pewny większoœci swoich kolegów, zaproponujcie i nawet zażšdajcie od dyktatora, aby wymierzył winnym sprawiedliwoœć, winnym, to znaczy tym, którzy mordowali swych dowódców i łamali dyscyplinę; oddacie mi tym największš usługę, gdyż powtarzam panu, mierzi mię rola kata i chcę używać jedynie mego prawa łaski. Starajcie się pilnie zmyć plamę, która skaziła waszš armię, wasz naród, zrehabilitujcie się w oczach swego monarchy, ojczyzny i całej Europy..." Jezierski musiał bardzo na serio potraktować proœbę cesarza-króla o doradzenie mu, jak ma się zachować wobec zbuntowanych Polaków - gdyż w dwa dni po pierwszym posłuchaniu usiłował "złożyć u stóp tronu" nowš konstruktywnš propozycję, która miała niestety ten drobny mankament, że wprowadzenie jej w czyn wymagałoby uprzedniego zerwania Œwiętego Przymierza między trzema czarnymi orłami: rosyjskim, pruskim i austriackim. Ze względu na zbieżnoœć propozycji Jezierskiego z opiniami "pana ministra" Feliksa Łubieńskiego z Guzowa - ojca jego przyjaciół i wspólników (proszę sobie przypomnieć odpowiedniš wzmiankę w noworocznym liœcie generała Łubieńskiego) wolno przypuszczać, że to właœnie Łubieńscy byli natchnieniem petersburskiego wystšpienia swego komilitona. Tylko że Łubieńscy - z dystansu Guzowa i Warszawy - znacznie trzeŸwiej patrzyli na rzeczy niż oœlepiony słońcem łask cesarskich poseł garwoliński. "W dwa dni potem - pisał o Jezierskim Mikołaj w liœcie do Konstantego - przyszedł do Benkendorfa niesłychanie ożywiony i oœwiadczył: - Znalazłem niezawodny sposób, aby wszystko ułożyć! - Jakiż to? - Niech cesarz ogłosi: Polacy! Jestem z was niezadowolony, uchybiliœcie honorowi, ale oto daję wam sposób, aby wszystko naprawić; maszerujcie natychmiast na Galicję i Poznań, oddaję wam te ziemie! - Benkendorf otworzył szeroko oczy i spytał go, czy przypadkiem nie oszalał. - Dlaczegóż by? - brzmiała odpowiedŸ. W końcu ktoœ inny wyłożył mu cały nonsens podobnej idei i czar się rozwiał; zgodził się we wszystkim. Jednym słowem, wszyscy oni sš mniej lub więcej chorzy umysłowo! Nie potrafię inaczej tego wyjaœnić". W œlad za delegacjš rzšdu tymczasowego przybył do Petersburga osobisty wysłannik dyktatora Chłopickiego: podpułkownik Tadeusz Wyleżyński, który miał między innymi powiadomić Lubeckiego i Jezierskiego o otwarciu sejmu w Warszawie i uchwale, uznajšcej powstanie za narodowe (on to właœnie przywiózł depesze Chłopickiego, które leżały na stole cesarza podczas rozmowy z Lubeckim). Ta druga misja dyplomatyczna również nie może być pominięta w opowieœci o dawnych szwoleżerach z tego chociażby względu, że podpułkownik Tadeusz Wyleżyński, oficer pułku strzelców konnych gwardii i do niedawna adiutant przyboczny dowódcy Korpusu Rezerwowego Gwardii i Grenadierów, należał przez wiele lat do kręgu najbliższych ludzi generała Wincentego Krasińskiego i zarówno przez niego, jak i przez syna jego uważany był niemal za członka rodziny (przypominam, że to on w roku 1829 wyprawiał za granicę relegowanego z uniwersytetu "Zygmuntka"). Pozbawiony lewej ręki, inwalida wojen napoleońskich, któremu w przyszłoœci przypaœć miała rola konsultanta batalistycznego wielkiego Balzaka, sam również obdarzony był żyłkš literackš. Korzystał z tego parokrotnie generał Wincenty Krasiński, nakłaniajšc swego adiutanta do opisywania bohaterskich czynów szwoleżerów w ostatnich kampaniach napoleońskich - zwłaszcza w bitwie pod Lipskiem. Wolno też przypuszczać, że właœnie swoim skłonnoœciom literackim zawdzięczał jednoręki podpułkownik szczególnš sympatię młodego generałowicza poety, który w swoich listach z zagranicy wspominał go często i nadzwyczaj serdecznie. Za najlepszy dowód uzdolnień pisarskich podpułkownika Wyleżyńskiego może posłużyć jego sprawozdanie z wyprawy dyplomatycznej do Petersburga, ogłoszone w kilkadziesišt lat póŸniej w "Bibliotece Warszawskiej"*. (* Tadeusz Wyleżyński Szesnaœcie dni z mego życia, czyli relacja z podróży do Petersburga podczas rewolucji polskiej z roku 1830-1831. "Biblioteka Warszawska", r. 1903, t. 1.) Relacja ta tyle mówi o ówczesnych stosunkach politycznych i tak często wymieniane w niej jest nazwisko dawnego dowódcy pułku szwoleżerów generała Wincentego Krasińskiego, że pozwolę jš sobie przytoczyć we fragmentach obszerniejszych, niż to się zazwyczaj czyni. "Dyktator pragnšł do Petersburga wysłać kogoœ, który by przedstawił wszystko co zaszło w Warszawie i w Polsce, a nie był wystawionym na ewentualne po drodze aresztowanie - pisze Tadeusz Wyleżyński - szło mu tedy o powierzenie tej misyi oficerowi, który nie był wzišł żadnego udziału w wybuchu rewolucyi i jej pierwszych objawach, owszem, znajdował się był wœród wojsk pozostałych przy Wielkim Księciu i stšd zachował jeszcze pewnš legalnoœć w dotychczasowym postępowaniu. Otóż ja właœnie odpowiadałem temu żšdaniu. Pierwszego dnia wraz z generałem Krasińskim i pułkiem strzelców konnych naszej gwardyi, wystawiony byłem na pociski ludu i żołnierzy, którzy rozpoczęli powstanie, wróciłem zaœ do Warszawy 3 grudnia, stosownie do upoważnienia danego na piœmie wojsku polskiemu, znajdujšcemu się przy jego Osobie przez Wielkiego Księcia. Nadto znałem dobrze Petersburg, a i Cesarz mnie znał, bo pięć miesięcy poprzednio spędziłem tam był szeœć tygodni współ z generałem Krasińskim, a stopień mój i blizny dodawały konsyderacyi mojej osobie zarazem i misyi..." W zwišzku ze swoim wyjazdem Wyleżyński miał możnoœć dokładnego zapoznania się z nastrojami panujšcymi wœród większoœci starszyzny powstańczej. "Generał Szembek doœć długo ze mnš rozmawiał, ażeby mnie prosić o powtórzenie w Petersburgu, a mianowicie Cesarzowi, gdybym miał sposobnoœć, że i on nie pragnšł rewolucyi i nie myœlał do niej przystšpić, że jeżeli pierwszy na czele swego pułku wkroczył do Warszawy, to dlatego, że nie mógł inaczej postšpić, bo właœni żołnierze byliby go w razie odmowy rozstrzelali... Pułkownik Wšsowicz (szef sztabu Chłopickiego, dawny szwoleżer - M. B.) polecił mi także powtórzyć, jak dalece znajdujemy się pod wpływem rewolucyjnego stronnictwa... Wszyscy dokoła mówili mniej więcej to samo..." Na pierwszy dłuższy postój zatrzymał się podpułkownik Wyleżyński w Kownie, aby załatwić tam z miejscowymi władzami rosyjskimi formalnoœci konieczne dla dalszej podróży. "Poœpieszyłem do księcia Łopuchina [...] który mnie uprzejmie przyjšł. Przedstawiłem mu cel mej podróży i o wydanie paszportu prosiłem [...]. Powiedział mi, iż zgoła nie rozumie polskiej rewolucyi, że zawsze słyszał, że Polska czuje się taka szczęœliwa, że sam bardzo był dla niej życzliwie usposobiony, że się nieraz w Polkach kochał itp. itp. [...] Ksišżę podziwiał animusz wojenny Polaków, ale jednoczeœnie wymieniał siły rosyjskie, przeznaczone już do wkroczenia w nasze granice..." W drodze z Kowna do Petersburga eks-adiutant Opinogórczyka krzepił się wspomnieniami niedawnej przeszłoœci. "Szeœć miesięcy przedtem tę samš odbywałem podróż w towarzystwie generała Wincentego Krasińskiego, a w orszaku cesarskim (po sejmie 1830 r. Mikołaj zabrał z sobš Krasińskiego i jego adiutanta na doroczne manewry gwardii - M. B.). Jechaliœmy wœród najpiękniejszej pory, wszędzie nam po drodze oddawano należyte honory, w Petersburgu czekały nas różne festyny, byliœmy zaproszeni na słynnš w Peterhofie uroczystoœć, na manewra gwardyi cesarskiej..." 29 grudnia 1830 r. - w trzy dni po przybyciu do Petersburga wysłannik polskiego Dyktatora wezwany został na wstępnš rozmowę do naczelnego dowódcy "armii czynnej", feldmarszałka hrabiego Dybicza-Zabałkańskiego. Niski, barczysty marszałek, którego miłoœć do zmarłej żony tak wzruszała niedawno Niemcewicza, powitał Wyleżyńskiego jowialnie: " Marszałek: No i zdobyliœcie się na rewolucyę! Ja: Tak jest, niestety! M.: Zdaje mi się, że pan byłeœ adjutantem generała Krasińskiego? Ja: W istocie. Ekscellencyo, byłem przy nim aż do jego powrotu do Warszawy. M.: Należałeœ tedy do rzędu tych wojskowych, którzy zrazu pozostali wiernymi. Bardzo rad to słyszę. Jesteœ teraz przy generale Chłopickim? Ja: Tak jest, Ekscellencyo. M.: Jest on tedy Dyktatorem! Czy na długo? Jakie sš ostatnie wiadomoœci? Ja: W przededniu mojego wyjazdu sejm się zebrał, uznajšc rewolucyę za narodowš i stwierdzajšc dyktaturę Chłopickiego... M.: Czy dyktatura przeszła jednomyœlnie? Ja: Z wyjštkiem jednego tylko głosu, posła kaliskiego, Morawskiego. M.: Czy nikt się nie znalazł w sejmie, aby wspomnieć cesarza? Nikt nie miał odwagi wymienić nazwisko swego monarchy? Ja: Żadne słowo przeciwko cesarzowi nie padło. M.: To dobrze, lecz za nim? Ja: Nic za nim, nic przeciwko niemu, w ogóle żadnej wzmianki o Cesarzu nie zrobiono. M.: Dziwne to, dziwne... A cóż panowie akademicy? Czy dalej hałasujš? Ja: Oni to najbardziej się przyczynili do przywrócenia i ustalenia porzšdku, oni też dziœ okazujš najwięcej roztropnoœci. M.: Ha, hr. Jezierski to samo mi zaręczył. Gdzież się znajduje hr. Wincenty Krasiński? Ja: Nie wiem zgoła, nie widziawszy go od jego do Warszawy powrotu, ale przypuszczam, że obecnie jest on w Prusach. M.: A generał Kurnatowski? Ja: Podał się do dymisyi i siedzi spokojnie w Warszawie. M.: To sš uczciwi ludzie. Idę do cesarza, aby go uwiadomić o pańskim przybyciu" Jednakże przed audiencjš u cesarza-króla, którš wyznaczono na dzień następny, podpułkownik Wyleżyński miał okazję rozmawiać jeszcze trzykrotnie z najwyższymi dygnitarzami cesarstwa. Pierwszym jego rozmówcš w dniu 30 grudnia był ponownie feldmarszałek Dybicz, który - po porozumieniu się z monarchš uznał za wskazane odpowiednio przygotować polskiego posła do stawienia się przed "najdostojniejszym obliczem". "Marszałek: Jestem szczerym, jak przystało staremu żołnierzowi, z właœciwš sobie otwartoœciš mówić będę. Cesarz Aleksander dał był konstytucyę Polsce, czego Rosjanie nie pochwalali, bo dlaczegóż jedna prowincya inaczej i lepiej od tamtych miała być rzšdzonš? i to częœć podbita... I jam był temu przeciwny, jak Rosjanin... Wszelako, skoro Cesarz Aleksander, który był najcnotliwszym w œwiecie człowiekiem, koniecznie się o to upierał, zamikliœmy, życzšc najlepszych skutków udzielonym Polsce swobodom. Mieliœcie tedy konstytucyę. Należy przyznać, że nie była ona zawsze œciœle uszanowanš, ale i nie było to z winy panujšcego Cesarza, który się znajdował w delikatnem położeniu wobec starszego brata, ten zaœ największych dostarczył powodów waszemu niezadowoleniu, wiem to dobrze. W każdym razie nie może to być dla was usprawiedliwieniem waszej rewolucyi, bo mimo wszystkiego, więcej było w Polsce dobrego, aniżeli złego. Depesze, które pan przywiozłeœ dla księcia Lubeckiego, zostały rozpieczętowane przez Cesarza samego, który wiedzieć wam trzeba mocno jest na Lubeckiego podrażniony. Któż jest bowiem ksišżę Lubecki? Człowiek, który służył w naszej armii, który z nami kampanie odbywał, jest to Rosjanin, którego Cesarz naznaczył ministrem w Polsce. A dziœ tenże Lubecki chce nadawać sobie tony ambasadora! Toteż Cesarz ładnie go przywitał! Zresztš, jeœli było co złego w Polsce, było to z Lubeckiego winy, będšc bowiem ministrem Cesarza, on to miał strzedz najpilniej konstytucyi, myœleć o szczęœciu kraju, zapobiedz złemu, skšdkolwiek takowe groziło, czy ze strony Wielkiego Księcia, czyli też z innej... Powiem panu jeszcze, co trzymam o waszym wojsku, bo jestem szczery, jak stary, od piętnastego roku życia żołnierz. Otóż wasze wojsko jest dzielne i dobrze wyćwiczone... Pragnšłem wielce mieć coœ polskiego żołnierza w czasie tureckiej kampanii... ale Wielki Ksišżę nigdy na to zgodzić się nie chciał... Dodam, że miałem najlepszš opinię... o starszyŸnie waszej, zaprawionej do boju pod Napoleonem... Ale odkšd się przekonałem, iż ta starszyzna nie umiała podwładnych utrzymać w karnoœci, ale dała się porwać i onieœmielić przez podchoršżych... odtšd, wyznaję, straciłem dawne o niej mniemanie... Ja: Skoro mi Wasza Ekscellencya robi zaszczyt tak szczerej ze mnš rozmowy, dozwólcie i mnie kilka stawić zapytań... Stawiam je jako człowiek prywatny... M.: I owszem, słucham pana. Ja: Przypuœciwszy, iż Polacy się zgodzš na wszelkie manifesta, czyby Wielki Ksišżę Konstanty powrócił, aby na nowo objšć rzšdy? M.: Wštpię, aby chciał wrócić. Ja: Czy kto inny rezydowałby w Polsce, aby niš rzšdzić z ramienia Rosyi? M.: Ma się rozumieć i podobno wybór padłby na mnie. Ale ręczę, iż bylibyœcie ze mnie zadowoleni, rzšdziłbym dobrze, strzegł œciœle konstytucyi, której bym nie naruszył zgoła, chyba na jednym punkcie wolnoœci prasy - tej mieć nie będziecie, z góry was ostrzegam, to rzecz szkodliwa, rozdrażniajšca tylko umysły. Ja: Czy Cesarz udzieliłby ogólnej amnestyi? M.: Tak jest, Cesarz gotów wszystkim przebaczyć, do nikogo urazy nie zachowa, z wyjštkiem pięciu czy szeœciu, którym udowodniš winę inicyatorów rewolucyi, ale powtarzam nie więcej nad pięciu lub szeœciu, których wypadnie powiesić... Ja: Czy konstytucya żadnej nie uległaby zmianie? M.: Sšdzę, że nastšpiłyby w niej niektóre poprawki, atoli jak najmniejsze. Ja: Czy wojska rosyjskie wkroczyłyby do Polski i nadal w niej pozostały? M.: Zapewne, jakże pan chcesz, aby było inaczej? Sam przyznasz, iż wojsko wasze rokosz podniosło... Muszš więc rosyjskie siły strzedz Polskę, strzedz sameż wojsko, toż jasne jak na dłoni. Ja: Moœci marszałku, w takim razie naród polski żadnš miarš na manifest przystać nie potrafi..." Od marszałka Dybicza przeszedł podpułkownik Wyleżyński do wszechwładnego szefa policji cesarstwa, generała Benkendorfa. Ów odniósł się do niego równie bezpoœrednio jak hrabia Zabałkański. "Skoro tylko mnie zameldowano, przyjšł mnie bezzwłocznie, serdecznie, w szlafroku i odezwał się do mie: - I cóż to? Polska zerwała się do buntu, zrobiliœcie rewolucyę... Zapewne, nie wszystko było dobrem u was, ale nic nie usprawiedliwia waszego buntu, boć przecież nie porównać wam się z innymi dzielnicami Polski... A jednak wszystkie inne częœci Polski zachowujš się spokojnie, tylko w tem jedynem Królestwie Polskiem, gdzie Polakom było najlepiej, wybucha rewolucya!... ...Zapewne, jedna tkwiła tam bieda, mianowicie Wielki Ksišżę Konstanty, który krzyżował zamiary cesarza [...], który był powodem pewnego nieukontentowania. Było wam poczekać trochę. Postanowiono odwołać Wielkiego Księcia, już on tej wiosny miał za granicę wyjechać, aby już więcej do was nie wrócić. A wtedy chyba by już nic wam do szczęœcia nie brakowało... ...Cesarz mocno jest zbolały tš waszš rewolucyš, zwłaszcza postępowanie armii go obraziło, bo jš kochał. Jeszcze kiedyœ się odzywał: >>Czyż wojsko polskie zapomniało wyraz mojego oblicza? czy ten wyraz zdradza skłonnoœć do ustępstw?<< Czy pan się domyœlasz, że ja sam silnie tem wszystkiem jestem skompromitowany? Niedawno jeszcze ręczyłem Cesarzowi za wiernoœć wojska polskiego... ...Jakże Polacy przypuœcić mogš, że Cesarz wda się w nimi w targi i ustępstwa [...]. Przecież nie może się posunšć do ustępstw wobec kraju, który był najszczęœliwszym ze wszystkich prowincyi, który jedyny posiadał liberalnš konstytucyę, a zerwał się do buntu. Co by na to rzekli inni jego poddani? Byłoby to poniekšd zachętš, aby tak samo postšpili [...] Wskażę panu właœciwe powody rewolucyi polskiej; zapewne wchodzi tu w grę naœladownictwo, wchodzš i zagraniczne wpływy... - Generał pytał mnie jeszcze - kończy relację z rozmowy z Benkendorfem Wyleżyński - o szczegóły rewolucyi, o ludzi, którzy w pierwszych dniach zginęli, o Chłopickiego, który ład przywrócił, o generała Krasińskiego i sposób, w jaki go powitano w Warszawie, i o jego matkę". Trzecim dygnitarzem, który tego dnia przyjšł polskiego wysłannika, był hrabia Czernyszew, minister wojny i szef sztabu generalnego - ten sam Czernyszew, o którym księżna Maria Wołkońska pisała w pamiętniku, że "chichotał", przyglšdajšc się wieszaniu dekabrystów. Ta rozmowa miała ton znacznie ostrzejszy od poprzednich. "Minister: Wojsko polskie... zawiniło buntem wobec swego monarchy i Cesarz ma dziœ za buntowników tych, którzy do tego wojska należeli. Zaczem i ty, panie, znajdujesz się w tej kategoryi... podjšłeœ się misyi z ramienia władzy, której Cesarz nie uznaje; wszelako Cesarz raczył wejœć w twoje położenie i upoważnił mnie do oœwiadczenia, iż zostawia panu wybór albo powrotu do Warszawy, albo pozostania w Petersburgu; zrobić masz to, co uczynili wszyscy tu zostajšcy Polacy, którzy odnowili przysięgę na wiernoœć i poddanie. Wkrótce zobaczysz się ze swym dowódcš, generałem Wincentym Krasińskim, od którego mamy wiadomoœć, że tu przybywa, a spotkać go niezawodnie będzie panu przyjemnie. Dobrze tu panu będzie, nie zapomnš o panu". Ukoronowaniem misji dyplomatycznej Wyleżyńskiego była jego rozmowa z cesarzem Mikołajem. "Cesarz: Rad cię widzę, mianowałem cię moim adiutantem, bo jestem przekonany, że mi zawsze wiernym pozostaniesz (mianowanie wysłannika powstańczej Warszawy adiutantem cesarskim spowodowane było niewštpliwie chęciš ulegalizowania w jakiœ sposób jego pobytu w stolicy Cesarstwa - M. B.). Należysz do tego pułku strzelców konnych gwardyi, który tak dobrze spełnił powinnoœć swojš w poczštkach... Alboż mogłem się spodziewać rewolucyi w Polsce? Przecież było wam dobrze... Zresztš nic nie mogło uprawnić rewolucyi, usprawiedliwić ten czyn bezbożny, ten napad na dom mego brata, z morderczym zamiarem targnięcia się na jego życie. Ja: Ci, którzy napadli na Belweder w nocy dnia 29 listopada, zapewniajš, iż nie mieli najmniejszego zamiaru dokonania zamachu na życie Wielkiego Księcia. Cesarz: Ho, ho! Kiedy garstka zbrojnych wpada, mordujšc po drodze kilku generałów i służšcych, jakże przypuœcić, iż nie byliby i Wielkiego Księcia zabili, gdyby mieli ku temu sposobnoœć... Co do generała Rożnieckiego, na którego tak powszechnie się uskarżajš, znam go od dawna i nigdy nie miałem dla niego szacunku; wiem, że to jest łotr skończony, a jeœli został na tem stanowisku, należało... (Tu Cesarz wzruszył ramionami, dajšc do zrozumienia, iż było to z winy Wielkiego Księcia). Następnie jšł się dopytywać o szczegóły pierwszych dni rewolucyi, między innemi wspomniał, iż nie rozumie, jak wojsko mogło przystšpić do rebelii... >>Nigdy bo żołnierze nie sš w takich razach winnymi... - mówił. - Inna rzecz co do oficerów, toteż mogę być tylko zdumionym i bardzo niezadowolonym z tych wszystkich polskich generałów i dowódców, co się dali onieœmielić i porwać przez swoich podwładnych... aż do połšczenia się z buntownikami i stawania na ich czele. Szembek na przykład, którego tak lubię, nie tylko że się z rebeliantami połšczył, ale swem wejœciem do stolicy na czele swego pułku... dał przykład całej armii, pocišgnšł za sobš szeregi dotšd wierne...<< Ja: Ale nie miał on tego zamiaru, nie należał do spisku i sam mi zaręczał, iż miał szczerš wolę pozostania wiernie pod rozkazami Wielkiego Księcia... mówił mi, iż z twarzy swych żołnierzy wyczytał, że za najmniej opór byliby go rozstrzelali. Cesarz: Należało się na to wystawić - oto co powinien był zrobić. Trzeba mu było dać się zabić, jak Hauke, jak Trębicki, z którym tak œciœle się przyjaŸnił... Powiedz mu, iż się dziwię, że on jeszcze żyje, i że się po nim tej sromoty nie spodziewałem... Co do pułku strzelców konnych gwardyi, który bodaj sam jeden walczył owej nocy... nie umiem doœć mu wyrazić uznania. Dowiedziawszy się o pięknem postępowaniu tego pułku, myœlałem o szerokich dla niego nagrodach... póŸniej dowiedziałem się, że poszedł za innymi... rozkazałem tedy wstrzymać wynagrodzenie... Teraz zapewne pułk ten zrobi to, co i reszta armii polskiej, a jednak nigdy mu nie zapomnę, że był przy moim bracie w owych pierwszych chwilach... Tu Cesarz zaczšł i o generałów pytać. Powiedziałem mu, że generał Stanisław Potocki został przypadkiem zabitym, bo go nie poznano (Wyleżyński pomieszał tu okolicznoœci œmierci dwóch generałów: Potockiego i Nowickiego - M. B.). Cesarz rzekł mu na to: - Ten dobry ten kochany Staœ, żałuję go niezmiernie i tego dobrodusznego Nowickiego i Trębickiego. Gdzież ciebie rewolucya zaskoczyła? Ja: Znajdowałem się u księżnej Jabłonowskiej. Cesarz: U tej œlicznej księżnej Teresy?* (* Księżna Teresa z Lubomirskich Jabłonowska była żonš księcia-wojewody Maksymiliana Jabłonowskiego - przyrodniego stryja, występujšcego w poprzednich tomach, księcia Antoniego.) Dodał jeszcze: - Zresztš powiedz Polakom, że rad przypuszczam, że obce zagraniczne wpływy wywołały tę rewolucyę; moi rosyjscy poddani bardzo sš podrażnieni i Ÿli na was, chcieliby wam jak najwięcej złego zrobić, z trudnoœciš przychodzi mi ich pohamować. Ale dopóki ja panuję, potrafię wolę mojš przeprowadzić... Polacy mogš być w tym względzie zupełnie spokojni... Dodał następnie, iż bardzo jest kontent z generała Wincentego Krasińskiego... Dyktaturę Chłopickiego zdawał się cesarz w pewnej mierze akceptować: - Nie mam żalu do niego, że się ogłosił wodzem bez mego przyzwolenia, tym bowiem przywrócił w kraju ład pożšdany - mówił. - Obecne jego postępowanie nie będzie karygodnym, jeżeli się dobrze zakończy. Może on wrócić pomyœlnoœć ojczyŸnie swojej, może jej oszczędzić klęsk wiele, może sobie zdobyć sławę i wdzięcznoœć narodu swego i monarchy, byle szedł dobrš drogš, drogš honoru... Pytał jeszcze i o innych generałów i dowódców korpusowych i zmarszczył brwi, gdym odpowiedział, iż wszyscy stojš na czele swych dywizyi, brygad, pułków, wyglšdajšc rozkazów Dyktatora. Na to Cesarz: - Ufam, że się opamiętajš... Jakże mniemasz, czy mój manifest do narodu polskiego znajdzie posłuch? Ja: Skoro Wasza Cesarska Moœć żšda zupełnej szczeroœci, sšdzę, iż manifest nie uzyska posłuchu... Cesarz: A zatem, jeœli mniemasz, że się oni dobrowolnie poddać nie zechcš, nic nie pozostaje, jak jeden œrodek, którego użyć będę przyniewolony... Niech padnie jeden strzał z waszej strony, a za nic już nie odpowiadam... Powiedz to w Warszawie..." Podpułkownik Wyleżyński powrócił do Warszawy 7 stycznia 1831 roku - poseł Jezierski w szeœć dniu po nim. Ksišże Lubecki, który po ustnym zreferowaniu Mikołajowi sytuacji, przedstawił mu, jak już wspomniałem, obszerny memoriał na piœmie, zwalajšcy całš winę za wybuch powstania na wielkiego księcia Konstantego - wolał jednak nie powracać do uwolnionej od cesarzewicza stolicy i za pozwoleniem (czy też na rozkaz) cesarza-króla pozostał w Petersburgu. "Gdy się zastanawiano w pewnej kompanii nad poselstwem Xcia Lubeckiego do Rossyi - szydziła póŸniej warszawska >>Nowa Polska<<, organ prasowy przyjaciół Mochnackiego - trafne jeden z obecnych zrobił przypomnienie: że gdy Noe wysłał kruka dla dowiedzenia się, że potop już ustał, ptak ten nie powrócił". O drodze powrotnej posła Jezierskiego mówi kilka zapisów pamiętnikarskich. Współwłaœciciel Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" - jakkolwiek nie uchodził wœród znajomych za człowieka słabego i tchórzliwego - wracał z Petersburga w nastroju panicznym. Rozmowy z cesarzem i generałem Benekendorfem oraz ogólna atmosfera w stolicy cesarstwa uœwiadomiły mu, iż o żadnej ugodzie mowy już być nie może. Przerażenia swego nie umiał ukryć przed żšdnš nowin publicznoœciš polskš, która obskakiwała go tłumnie na każdej stacji pocztowej, dopytujšc się natarczywie o rezultaty poselstwa. Rozpowiadał tedy na prawo i lewo, że nic w Petersburgu nie uzyskał i że lada chwila wkroczš do Królestwa wojska carskie, które "Polaków czapkami zarzucš". Zachowaniem tym œcišgnšł na siebie niechęć słuchaczy, posuniętš - jak to okreœla w swoim pamiętniku kasztelan Leon Dembowski - "nawet do nieprzyzwoitoœci". Nie uznajšcy owijania w bawełnę Mochnacki w Powstaniu narodu... pisze po prostu, że siejšcego popłoch posła garwolińskiego "na kilku stacjach pocztowych w Królestwie powiesić chciano". Rzuca się w oczy, że w styczniowej korespondencji Tomasza Łubieńskiego nie ma żadnego bliższego omówienia: ani powrotu Jezierskiego do Warszawy, ani pozostania Lubeckiego w Petersburgu. A przecież oba wydarzenia musiały powstańczego ministra "interesów wewnętrznych" bardzo obchodzić i z pewnoœciš nie były pozbawione wpływu na jego dalsze losy. Ale pan Tomasz był w tym czasie zanurzony po uszy w kłopotach, jakie zwaliły się na niego i na cały klan Łubieńskich, w zwišzku z ucieczkš za granicę byłego wiceprezydenta i "policmajstra" Warszawy, osławionego Mateusza Lubowidzkiego. Lubowidzki, mocno pokłuty bagnetami w czasie napadu na Belweder, a póŸniej na rozkaz wielkiego księcia Konstantego umieszczony w szpitalu ujazdowskim - pozostawał tam i po wycofaniu się wojsk cesarzewicza z Warszawy. W pierwszych dniach powstania nikt się nim specjalnie nie interesował, może dlatego, że w mieœcie utrzymywała się wersja o jego œmierci w Belwederze - celowo zapewne rozgłaszana przez bliskich mu ludzi. Ale wkrótce sobie o Lubowidzkim przypomniano, w zwišzku z tropieniem szpiegów i odkrywaniem różnych kompromitujšcych tajemnic "zeszłego rzšdu". Tymoteusz Lipiński odnotował w swoim diariuszu pod datš 7 grudnia 1830 r. "Cišgle łapiš szpiegów i dostarczajš na ratusz, tak dalece iż już miejsca brakuje na ich umieszczenie..." Wiele hałasu wywołało schwytanie w Raszynie zbiegłego z Warszawy emerytowanego majora Antoniego Petrykowskiego, który jesieniš 1830 r., działajšc jako agent Rożnieckiego odgrywał rolę prowokatora w œrodowisku akademickim. Po doprowadzeniu schwytanego szpiega do Warszawy "...rozebrano go do koszuli i zwišzanego położono na słomie przed Bankiem. Tysięcznych doœwiadczył udręczeń. Puszczono się w pogoń za Rożnieckim..." W tym samym czasie głos opinii publicznej upomniał się po raz pierwszy o aresztowanie byłego szefa warszawskiej policji miejskiej, ujawniajšc przy okazji aktualne miejsce jego pobytu. Rzecz była podana w takim kontekœcie, iż można było odnieœć wrażenie, że to udręczony major Łukasiński domaga się pomsty na jednym ze swych przeœladowców. "Wiadomo... że tajemne więzienia liczne miał rzšd obalony - pisano w >>Kurierze Polskim<< z 6 grudnia 1830 r. - W jednem z nich trzymano Łukasińskiego, tę najsrożej przeœladowanš ofiarę uczuć narodowych; dotšd nie można wyœledzić tego więzienia, lecz były vice-prezydent Lubowidzki wie zapewne o niem, leży on ranny w Ujazdowie i do odkrycia tego więzienia zmuszony być powinien. Szpieg Petrykowski został schwytany i uwięziony. Czyby nie wypadało uwięzić vice-prezydenta Lubowidzkiego, naczelnika szpiegów, który zawsze mógłby zaszkodzić jeszcze rewolucji i który miał się już dać słyszeć, że skoro wyzdrowieje, pojedzie do Petersburga". Ciekawe, z jakim uczuciem czytał tę notatkę prasowš powstańczy wiceprezydent Warszawy generał Tomasz Łubieński. Mateusz Lubowidzki był rodzonym bratem wiceprezesa Banku Polskiego Józefa Lubowidzkiego, zaprzyjaŸnionego z całym klanem Łubieńskich, wspólnika wielu ich interesów rodzinnych. Bracia Lubowidzcy pozostawali z sobš w dobrych stosunkach, można się więc domyœlać, że zarówno w Banku Polskim, jak i w Domu Handlowym "Bracia Łubieńscy i Spółka" korzystano niejednokrotnie z urzędowych przysług warszawskiego"naczelnika szpiegów" majšcego poważny wpływ także na sprawy gospodarcze stolicy. Poza tym pan Tomasz - który zajmował na ratuszu dawne miejsce Mateusza Lubowidzkiego i znał wszystkie obowišzki i ucišżliwoœci tej pracy - musiał patrzeć na swego potępianego poprzednika nieco innym okiem niż Maurycy Mochnacki i jego koledzy z redakcji "Kuriera Polskiego". Na razie jednak notatka w "Kurierze Polskim" nie zapowiadała dla Łubieńskich żadnych bezpoœrednich przykroœci. Przeciwnie: już następnego dnia ta sama gazeta - jak gdyby chcšc z góry zapobiec możliwoœci jakichkolwiek drastycznych skojarzeń - złożyła publiczny hołd Henrykowi Łubieńskiemu, którego bliskie zwišzki z rodzinš Lubowidzkich były powszechnie znane. "Towarzystwo wyrobów zbożowych odstšpiło używania młyna parowego narodowi... - donosił >>Kurier Polski<< z 7 grudnia. - W młynie było już gotowych przeszło 40.000 funtów sucharów, które odesłano natychmiast do komissyi żywnoœci. Codziennie mielšc 400 korcy zboża, dostarczać będzie ten zakład 8.000 funtów chleba. Czeœć jego założycielowi Henrykowi Łubieńskiemu!" Jedynš konsekwencjš notatki atakujšcej Mateusza Lubowidzkiego było to, że faktycznie sprawujšcy w tym czasie obowišzki gubernatora stolicy generał Szembek wystawił przy drzwiach pokoju Lubowidzkiego w szpitalu ujazdowskim - prawdopodobnie na wniosek wiceprezydenta Tomasza Łubieńskiego - posterunek wojskowy. Nie oznaczało to bynajmniej aresztowania "naczelnika szpiegów", lecz miało na celu wyłšcznie zabezpieczenie go przed atakami warszawskiego pospólstwa. Na razie jednak nikt się pacjentem ujazdowskim nie zajmował i apelu "Kuriera Polskiego" o aresztowanie Lubowidzkiego nie podjęto. Uwagę prasy i tłumów warszawskich pochłaniała w tych dniach przede wszystkim osoba i działalnoœć zbiegłego ze stolicy generała Rożnieckiego. "Ciekawe sš szczegóły ucieczki Rożnieckiego z Warszawy - donosił swym czytelnikom tenże >>Kurier Polski<< w numerze z 9 grudnia. - Właœnie kiedy rozpoczynała się rewolucja, znajdował się na sesji dyrekcji teatralnej, gdzie rozsšdzał sprawę uczennicy szkoły dramatycznej Zameckiej. Przerażony wystrzałami wypada, daje pierwszemu spotkanemu dorożkarzowi sto dukatów za konie i dorożkę, ubiera się w jego płaszcz i czapkę i udajšc dorożkarza pędzi przez Nowy Œwiat ku Belwederowi wołajšc: do broni! bijš naszych! Tym sposobem udało mu się umknšć". Cała prasa pełna była wiadomoœci o Rożnieckim. Pisano, że widziano go w obozie cesarzewicza, "gdy z żandarmami aresztował powstańczych oficerów"; że "przez kłamliwe, a nawet potwarcze doniesienia o duchu mieszkańców Warszawy z niepospolitš zręcznoœciš uwodził" podległych mu dowódców jazdy na prowincji; że "między jego papierami znaleziono mnóstwo najbezwstydniejszych rycin francuskich"; że droga uchodzšcego z Warszawy "znaczona była zniewagami i obelgami... nawet ze strony towarzyszšcych mu Rosyan"; że "zabrał w Lublinie jeden milion osiemset złp."; "miał się sam jeden przeprawić za Bug w nocy z dnia 9 na 10 bm."; że "...za granicš Polski ogolił wšsy i faworyty (i) ubrał się na nowo w mundur". "Gazeta Warszawska" ogłosiła treœć przechwyconego na granicy listu Rożnieckiego do jednego z pozostałych w kraju agentów: byłego kapitana wojsk polskich Aleksandrowicza, burmistrza w Ostrowie płockim. "Kapitanie - pisał zbiegły szef Najwyższej Sekretnej Policji Wojskowej. - Zasługa twoja nie będzie bez nagrody. Wielki Xišżę przedstawi cię do krzyża, a ieżeli co pomiarkujesz, chociażby zaraz, przybyway do nas, a otrzymasz rangę Majora w pułku Konnopolców (ułanów gwardii imienia cesarzewicza - M. B.) a wkrótce i wyższy stopień. Posłaniec twóy dobrze się sprawił, ale ta sztuka długo potrwać nie może; naylepiey kiedy od nas i od ciebie listy w nowe bóty pomiędzy podeszwy zaszywać będziemy. Nie szczędŸ niczego, chociażby kosztów naywiększych, i odemnie zapomnianym nie będziesz. Pamiętay donieœć mi o uzbroieniu się, o wszystkiem, i o tem coœ przyrzekł. A ieżeli się iuż nauczyłeœ znaiomego sposobu pisania, napisz, a wtenczas ani mego ani twego podpisu nie odgadnš. (-) Rożniecki. Z Grodna 1 grudnia (podług Kalendarza Ruskiego)". Może właœnie w zwišzku z tym nadużyciem butów do celów szpiegowskich jeden z patriotycznych szewców warszawskich mistrz Kmitowski wyznaczył specjalnš nagrodę (sto par butów z prawidłami) za dostarczenie zbiegłego zdrajcy "żywcem lub trupem". Na ulicach sprzedawano "oddzielnie drukowane anegdoty prawdziwe o Rożnieckim", czerpane z tajnych archiwów policyjnych, zagarniętych w pierwszym dniu powstania. Ogromnym powodzeniem cieszyła się Œpiewka krotochwilna o Rożnieckim, tryskajšca ludowym humorem: W ręce nasze dajcie go Oj, szpiega Rożnieckiego! Hej, hej! dajcie go, Oj, szpiega Rożnieckiego! Wszyscy się tu złożymy Łotra dobrze sprawimy! Hej, hej! dajcie go... Zheblujš go stolarze wywecujš œlusarze! Hej, hej!... Kowale go wykujš, Garbarze wygrabujš! Hej, hej!... RzeŸnicy go wyłojš krawcy kurtę mu skrojš! Hej, hej!... Sfutrujš go kuœnierze praczka pyska wypierze! Hej, hej!... Rymarz batem wybije, Szewc mu buty uszyje! Hej, hej!... Fryzjer łeb mu sfryzuje, Malarz pysk zamaluje! Hej, hej!... Golarz wreszcie ogoli A kominiarz osmoli! Hej, hej!... W ostatku na przyciesi Hycel za łeb powiesi! Hej, hej!... Obietnicę zawartš w ostatniej strofce Œpiewki spełniono... symbolicznie. 8 grudnia 1830 roku - zgodnie ze staropolskim prawem karzšcym in effigie nieobecnych zbrodniarzy - powieszono publicznie portret Rożnieckiego na latarni ulicznej na Lesznie, naprzeciwko więzienia Karmelitów, które przez lata było terenem jego eksperymentów œledczo-penitencjarnych. Głównymi ideologami tłumów warszawskich, domagajšcych się krwi szpiegów i zdrajców, byli niewštpliwie ludzie z kręgu Maurycego Mochnackiego. On sam napisze póŸniej w swoim Powstaniu narodu..., że "Bruk rewolucyjny koniecznie takiej krwi potrzebuje, aby kamienie jego na swym miejscu spokojnie doleżały". Atak generalny na byłego wiceprezydenta Lubowidzkiego również wyszedł z otoczenia polskiego Robespierre'a. Wszystko zaczęło się od wydanej w połowie grudnia 1830 broszury pt. Sprawa Birnbauma jako dowód jednej z wielu ucišżliwoœci przez Polaków wycierpianych - w krótkoœci z akt sšdowych wycišgniona. Autorem jej był wieloletni radca prawny komisji oœwiecenia Bazyli Mochnacki - ojciec Maurycego. Mateusz Józef, alias Mojżesz Josel Birnbaum, syn warszawskiego restauratora, był przez kilka lat jednym z filarów aparatu ucisku policyjno-finansowego, zorganizowanego przez Rożnieckiego wespół z Lubowidzkim. "Jenerał Rożniecki z Vice-prezydentem - pisał w swej broszurze Bazyli Mochnacki - dali mu funkcyš bez nominacyi, bez przysięgi i bez żadnej instrukcyi, z tego powodu, że był wyznania starozakonnego... * (* Rola przysięgi dla "wyższey woienney sekretney Policyi" [odnaleziono jš w pierwszych dniach powstania w papierach Rożnieckiego i Lubowidzkiego] miała charakter religijny i rozpoczynała się od słów: "Przysięgam w obliczu Boga Wszechmogšcego w Tróycy Œwiętey iedynego, w obliczu Przenajœwiętszey Maryi Panny, Matki Jezusa Chrystusa, w obliczu wszystkich œwiętych i mego œwiętego Patrona, iż niniejszš służbę rzšdowš będę pełnił iak naygorliwiey zachowujšc nayœciœley wszystkie artykuły instrukcyi, iaka mi będzie dana lub czytana..." - Ponieważ złożenie przysięgi było warunkiem sine qua non przyjęcia do tajnej policji, wstęp do tej instytucji formalnie [ale tylko formalnie] był dla innowierców zamknięty.) za opłatš miesięcznš pensyi 150 złp. pozwolili mu przybrać do pomocy ludzi, ile będzie potrzebował [...] I tak w charakterze ajenta policyi miał sobie moc zlanš odbywania urzędowych œledztw [...] przy których [...] używał najsroższych œrodków katuszy i udręczeń [...] utrzymywał do działań swoich urzędowych dziennik i kancelarię na ratuszu [...] zarzšdzał więzieniem ratuszowym [...] Rewidował osoby, papiery, sprzęty domowe, pieczętował, odpieczętowywał wszelkie zamknięcia podług upodobania; osoby aresztował i uwalniał, za uwolnienie taksy ustanawiał, targował się w przypadku nieregularnej opłaty, uwolnionego na powrót brał do więzienia..." Okrucieństwa i nadużycia Birnbauma wywoływały tyle skandalów, że zainteresowała się nim w końcu kontrpolicja cesarzewicza, pilnie wychwytujšca wszelkie nieprawidłowoœci w działaniach policyjnych Rożnieckiego i Lubowidzkiego. Już w roku 1822 Birnbaum znalazł się "pod indagacyš sšdowš jako oskarżony o posiadanie fałszywej urzędowej pieczęci, o oszustwo w wyłudzaniu pieniędzy od różnych osób, o fałszowanie przesiedleń, o przekupstwo urzędników itp..." Jednakże œledztwo to przerwano, gdyż "wiceprezydent pod datš 6 lutego 1823 roku reklamujšc go (Birnbauma) spod jurysdykcji sšdowej nazwał go urzędnikiem, a do tego gorliwym, nareszcie swej zwierzchnoœci podległym..." W ten sposób - pisał Bazyli Mochnacki - Lubowidzki wzišł na siebie "strasznš odpowiedzialnoœć", umożliwiajšc zbrodniczemu podwładnemu jeszcze "przez 520 dni nieprzeszkodzonš wolnoœć wykonania niesłychanych łotrostw, przez władzę niby wyższš upoważnionych". Wzburzenie opinii przeciwko Birnbaumowi było jednak tak silne, że po owych 520 dniach Rożniecki i Lubowidzki zdecydowali się poœwięcić zbyt już skompromitowanego współpracownika. "Wiceprezydent poœrodkiem odezw z dn. 11 i 17 lipca 1824 r. Birnbauma bez obstawania przy charakterze urzędnika oddał sšdowi jako prywatnego zbrodniarza". Ale teraz rozpoczęła się druga częœć sprawy Birnbauma, będšca jednoczeœnie sprawš Lubowidzkiego i Rożnieckiego. Możni protektorzy, lękajšc się o własnš skórę, wywierali nieustanny nacisk na organy œledcze i sšd, aby całe postępowanie "zkoncentrować do obwinienia szczególnie jednego Birnbauma i pomocników jemu podwładnych, ochraniajšc jego przełożonych". Bazyli Mochnacki dokładnie opisuje w swej broszurze, jak to żšdano od sędziego prowadzšcego œledztwo, "aby w drodze indagacyów w każdej kategoryi znosił się konfidencjonalnie z Rożnieckim i Lubowidzkim i aby do protokołu nic takiego nie przyjmował, co by osoby wyższego znaczenia skompromitować mogło", jako że "idzie rzecz tylko o wyœledzenie czynów, których się Birnbaum dopuœcił". Zgodnie z zaleceniem sprawę ograniczono do Birnbauma i skazano go na kilka lat więzienia. Ale i pod kluczem korzystał z opieki dawnych przełożonych, którzy wypłacali mu się za zachowanie dyskrecji. "Rożniecki i Lubowidzki często odwiedzali Birnbauma w więzieniu - œwiadczył Bazyli Mochnacki - obchodzono się z nim jak najuprzejmniej, sadzano obok siebie na kanapie, poczciwym człowiekiem nazywano, kšpiel dla niego przyrzšdzano, dobroczynna ręka Rożnieckiego do końca płaciła mu jak najregularniej na miesišc 100 złotych pensyi, i teraz jeszcze ma chodzić w więzieniu bez okucia..." Ujawnienie kulis sprawy Binrbauma zwróciło uwagę powszechnš na Lubowidzkiego. Poczęto przypominać wszystkie dawniejsze zarzuty i oskarżenia, wysuwane przeciwko byłemu wiceprezydentowi, a zwłaszcza fakt, że on pierwszy pobiegł do Belwederu, aby uprzedzić cesarzewicza o planowanym powstaniu, przez co - jak powiadano (niesłusznie zresztš) - nie udał się zamach belwederczyków. Wokół szybko powracajšcego do zdrowia Lubowidzkiego robiło się coraz goręcej. Rodzina i przyjaciele atakowanego zrozumieli, że w szpitalu ujazdowskim nawet najsilniejsze warty nie zdołajš uchronić go przed sprawiedliwym gniewem ludu. Postanowiono tedy przewieŸć go w miejsce bezpieczniejsze. W roli wybawiciela znienawidzonego "szefa szpiegów" wystšpił przyjaciel i współpracownik jego brata: przedsiębiorczy i rozmiłowany w ryzykownych awanturach dyrektor Banku Polskiego hrabia Henryk Łubieński. Warszawa dowiedziała się o tej historii dopiero po dwóch dniach. "W nocy rozeszła się wiadomoœć, istotna czy też fałszywa, o ucieczce Lubowidzkiego, byłego wice-prezydenta z lazaretu - odnotował w swoim diariuszu pod datš 3 stycznia 1831 r. Tymoteusz Lipiński. - Natychmiast akademicy z latarniami rozbiegli się po wszystkich rogatkach w celu pojmania go". I dalej, pod datš 4 stycznia: "Całe miasto mówi tylko o ucieczce Lubowidzkiego i głoœno sarka na małš czujnoœć rzšdu. Rzecz się tak miała. W dzień nowego roku nad wieczorem przybył do lazaretu Henryk Łubieński jeden z dyrektorów banku, a na teraz zastępujšcy intendenta żywnoœci z poleceniem na piœmie, jak jedni utrzymujš, brata swego Piotra, naczelnika gwardii narodowej, a podług innych gener. Wojczyńskiego gubernatora miasta (który jest wujem zbiega), aby go odwieŸć do brata wice-prezesa banku, gdzie będzie miał lepsze wygody. Czy go brat ukrył, czyli też ułatwił mu ucieczkę, nie wiadomo dotšd. Dnia dzisiejszego kilku uzbrojonych akademików wpadło do wice-prezesa banku, dowiadujšc się o jego bracie... Inni znowu akademicy udali się do Tomasza Łubieńskiego, zastępcy ministra spraw wewn. i policji, czynišc mu wyrzuty i domagajšc się, aby się najœciœlej zajšł przekonaniem się o pobycie Lubowidzkiego, odgrażajšc mu, że głowš swojš odpowie. Próżne były jego perswazje, ci dobywszy pałaszy, dali do zrozumienia, na co byli gotowi". Jak ustosunkował się pan Tomasz do pierwszych wieœci o ucieczce Lubowidzkiego i do zbrojnego najœcia akademików, dawnych kolegów syna swego Leona, nie wiemy. Po liœcie noworocznym w korespondencji opublikowanej przez Rogera Łubieńskiego następuje czterodniowa przerwa, wynikła bšdŸ z nadmiaru zajęć i kłopotów samego generała, bšdŸ ze Ÿle rozumianej dyskrecji jego stryjecznego wnuka i biografa. Dopiero z listu pisanego 5 stycznia 1831 można się dowiedzieć, że generał w tym właœnie czasie wycofał się ze stanowiska wiceprezydenta miasta, co niewštpliwie wišzało się z aferš Lubowidzkiego. Ale o samej aferze nie ma w liœcie jeszcze ani słowa. "Warszawa, 5 stycznia 1831 Drogi Ojcze! Już mianowany został w moim miejscu Vice-Prezydentem Majewski Mecenas bardzo godny i szanowany obywatel, co mnie bardzo było przyjemnie, albowiem niepodobno było tych dwóch miejsc razem piastować, jedno drugiemu szkodziło. Teraz więc zupełnie się oddam mojej czynnoœci jako Ministra Spraw Wewnętrznych i Policyi... Taki albowiem jest teraz nawał czynnoœci, że kancelarye dzień i noc piszš, żeby wydołać, i że z drugiej strony wszystkich tylko jedna rzecz zajmować winna, obrona kraju, pomnożenie siły zbrojnej, wyżywienie jej, opłacanie. Do mnie zaœ jeszcze zostaje, żeby to wszystko dziać się mogło o ile być może w największym porzšdku, bez naruszenia z jednej strony spokojnoœci publicznej, bezpieczeństwa osobistego i własnoœci, z drugiej zaœ strony bez zatamowania produkcyi i wszystkich działań, tak rolnictwa jako i przemysłu. Już się teraz przeniosłem do domu należšcego do Komisyi Spraw Wewnętrznych (w pałacu Mostowskich - M. B.). Państwo Mostowscy odstšpili mi kilka pokoi, albowiem ode mnie nadto było daleko i trudno było i dla mnie i dla urzędników tak się od roboty odrywać. Jadam obiad albo w resursie, albo u kogoœ na mieœcie, bo to jest jedyna chwila, w której mogę kogoœ widzieć. W tych dniach pójdę na obiad do Pani Działyńskiej. Mojego stangreta Wojciecha odstšpiłem teraz księdzu Tadeuszowi, bo on jak zwykle o sobie nie pamiętajšc, dał swego służšcego Łuszczewskiemu Adamowi, którego Henryk posłał do Krakowa za rozmaitemi potrzebami dla wojska i gdzie dosyć długo musiał będzie zabawić". I jak tu odtwarzać wizerunki duchowe historycznych postaci na podstawie ich korespondencji! Ten list - spokojny i zrównoważony, przypominajšcy sprawozdanie sumiennego urzędnika - pisał przecież generał w stanie wielkiego wzburzenia i krańcowego napięcia nerwów. Dopiero co przeżył był upokarzajšcš awanturę z uzbrojonymi akademikami. Ponadto miał wszelkie powody do obawy, że jego samego i jego braci czekały jeszcze rzeczy o wiele gorsze. Podziwiać tylko trzeba jego opanowanie i sentyment rodzinny. Pewnie nie chciał przedwczeœnie martwić starego ojca, liczšc na to, że burza wzbierajšca wokół ucieczki Lubowidzkiego ucichnie, zanim jej gromy zdšżš dosięgnšć Guzowa. Wydaje mi się zresztš, że pan Tomasz robił co mógł, aby te gromy zatrzymać. W kilka godzin po odprawieniu poczty do Guzowa dokonał arcyważnego posunięcia w sprawach publicznych: na odbywajšcym się tego dnia zebraniu rzšdu zgłosił jako minister spraw wewnętrznych i policji projekt reform, majšcych "zainteresować włoœcian przez korzyœci materialne z teraŸniejszej zmiany na nich spływajšce". Projekt obejmował pięć postulatów, których spełnienie mogłoby, zdaniem wnioskodawcy, wzbudzić wœród chłopstwa "zapał do sprawy odradzajšcej się ojczyzny". Dla osišgnięcia tego celu generał proponował: 1) zniżyć ceny soli, 2) ogłosić umorzenie kar policyjnych, 3) uwolnić żony pełnišcych służbę od pańszczyzny, 4) zapewnić odznaczajšcym się podoficerom i żołnierzom nagrody w gruntach, o ile możnoœć tego dozwoli, 5) zaręczyć, że naród zajmie się œrodkami, aby przynajmniej stopniowo włoœcianom zapewniona była własnoœć. Trzeba się pogodzić z paradoksem, że projekt przedstawiciela ziemiańsko-kapitalistycznego klanu "pobożnych spekulatorów" był w powstańczej rzeczywistoœci pierwszš konkretnš próbš polepszenia doli chłopów i zwišzania ich interesem materialnym ze sprawš "rewolucyi". Dyrektor Domu Handlowego Bracia Łubieńscy i Spółka" wyprzedził w tym względzie o dobrych kilka miesięcy warszawskich Dantonów i Robespierre'ów". Jak sam parokrotnie podkreœlał, rewolucyjnych zmian nie lubił. Ale był wykształconym ekonomistš i doskonale się orientował w ciężkim położeniu ludnoœci wiejskiej. Musiał więc rozumieć, że proponowane przez niego (minimalne zresztš) ulgi i obietnice sš konieczne dla rozładowania chłopskiego niezadowolenia, a przez to samo - dla pełnego zmobilizowania kraju do obrony "bez naruszenia (jak to formułował w liœcie) z jednej strony spokojnoœci publicznej, bezpieczeństwa osobistego i własnoœci (oczywiœcie ziemiańskiej), z drugiej zaœ strony bez zatamowania produkcyi i wszystkich działań, tak rolnictwa jak i przemysłu". Niezależnie od tego wszystkiego - kiedy się wie, w jak dramatycznym momencie ów projekt był składany - trudno się oprzeć wrażeniu, że w przyœpieszeniu cennej inicjatywy niemałš rolę odegrał instynkt samozachowawczy wnioskodawcy. Generał łudził się pewnie, że jego projekt "w obronie włoœcian" zrehabilituje w postępowej opinii publicznej cały klan Łubieńskich i uchroni go przed odpowiedzialnoœciš za udział w aferze "naczelnika szpiegów". Ale na zażegnanie burzy było już za póŸno. W dniu, kiedy pan Tomasz pisał swój list, w prasie warszawskiej ukazały się pierwsze doniesienia o zniknięciu Lubowidzkiego, przekazujšce na razie tylko wiadomoœć o fakcie, bez żadnych szczegółów i komentarzy. Ale już w dwa dni póŸniej rozpoczęła się właœciwa kampania prasowa. Z gwałtownym atakiem, wymierzonym bezpoœrednio przeciw Łubieńskim, wystšpiła œwieżo założona "Nowa Polska", organ prasowy Maurycego Mochnackiego i jego najbliższych przyjaciół politycznych. "Historia ucieczki Lubowidzkiego jest następujšca - pisano 7 stycznia 1831 r. w gazecie klubistów - P. Tomasz Łubieński był wiceprezydentem miasta Warszawy i lubo za tydzień przed ujœciem Lubowidzkiego zanominowany został ministrem spraw wewnętrznych i policyi, zatrzymał wiceprezydentostwo; zatrzymał więc przy sobie cały wydział policyi. Czułe były pana Tomasza Łubieńskiego wyznania w dziennikach naszych, że lubo go większa spotkała godnoœć, bo ministrowska, jednakowoż tak mu miło przewodniczyć stanowi mieyskiemu, że to urzędowanie z chęciš zatrzymuje (notatka o podobnej treœci rzeczywiœcie ukazała się w "Kurierze Polskim" z 29 grudnia 1830 r., miała ona jednak charakter informacji redakcyjnej, a nie bezpoœredniego oœwiadczenia nowego ministra - M. B.). Złożył to miłe, podług jego wyrażenia urzędowanie we dwa dni po ucieczce Lubowidzkiego. Nie dosyć na tem: w tłumaczeniu swojem oœwiadczył nam P. Tomasz Łubieński, że lubo do niego, jako do wiceprezydenta miasta i zastępcy należało aresztować Lubowidzkiego, jednakowoż jako człowiek pobłšdził przez zapomnienie. PóŸniej oœwiadczył, że winien jakšœ z dawnych czasów wdzięcznoœć panu Lubowidzkiemu... Co się tycze samego aktu uwięzienia, należał do tego wyłšcznie Henryk Łubieński [...] P. Henryk Łubieński oœwiadczył, że wisielca od szubienicy oderżnšł, a ja odpowiadam panu Łubieńskiemu; że nie zna, co jest œwiętoœć prawa. Trzeba być nadto przyzwyczaionym do chodzenia krętymi drogami, ażeby otwarte postępowanie prawa za niesprawiedliwe uważać... Jako więc complices facti popełnionej zbrodni ucieczki Lubowidzkiego sš: Tomasz Łubieński, zastępca ministra; Henryk Łubieński, uwoziciel, Pan Czajkowski, przełożony nad lazaretem; i pan Józef Lubowidzki, jako obowišzany dostawienia brata, bo zeznał, że po ujœciu był brat u niego... Niech się P. Henryk Łubieński nie składa, że ponieważ Lubowidzki nie był aresztowany, można go więc było wywieŸć, powiększa tylko tem winę brata..." W równie ostrym tonie wystšpiło w dwóch kolejnych numerach drugie pismo Towarzystwa Patriotycznego "Gazeta Polska". "Zadziwia wszystkich i naprowadza na rozmaite wnioski - pisano tam 7 stycznia 1831 r. - ubliżajšce dobrej sławie interesowanie się Łubieńskich za Lubowidzkim, do tego stopnia posunięte, że aż ucieczkę ułatwili mu..." A następnego dnia dolano jeszcze oliwy do ognia: "...ucieczkę Rożnieckiego przypisujemy fatom (losom), które na jego przeważyły stronę, lecz niestety! komuż zniknięcie Lubowidzkiego, owego niezaprzeczonego spólnika i uczestnika zbrodniczych czynów Rożnieckiego przypisać mamy? Kto się poważył wydrzeć nam jedynš rękojmię satysfakcji publicznej? Oto ludzie, ludzie, których i zaufanie rzšdu i opinii publicznej chlubnie zaszczycało... Wypłacili oni, jak się tłumaczš (podług wieœci) dług wdzięcznoœci, dług litoœci, lecz nie tu była pora i miejsce okazywania tych szlachetnych uczuć, bo te, jak w innych razach nosiły cechę cnoty, tak w obecnym razie noszš cechę niezaprzeczonej zbrodni, i dajš domniemanie jakichœ zastarzałych stosunków prywaty i intryg, które w dzisiejszych czasach miejsca nie majš, a jeœli się okaże, karane być powinny... Czekajmy więc skutku œledztwa, czekajmy wymiaru sprawiedliwoœci, jeżeli się wycieczka Lubowidzkiego uiœci..." W podobny sposób ustosunkowała się do uwięzienia Lubowidzkiego niemal cała prasa stołeczna. Nawet konserwatyna "Gazeta Warszawska" donosiła swym czytelnikom, "że Dyktator dzielšc słuszne uczucia narodu, zalecił Komisyi [...] pocišgnięcie do odpowiedzialnoœci osoby winne iego (Lubowidzkiego) zniknienia" oraz "że Panu Henrykowi Łubieńskiemu, który Lubowidzkiego wywiózł z Uiazdowa i vice-Prezesowi Banku (Józefowi Lubowidzkiemu) zostały dodane straże". Kończšc swe relacje, "Gazeta Warszawska" - najwyraŸniej speszona tym, że występuje we wspólnym froncie z jakobinami z "Nowej Polski" i "Gazety Polskiej" - próbowała jednak się odcišć od przypadkowych sprzymierzeńców: "Słychać, że były Vice-Prezydent Lubowidzki chce pozwać P. Mochnackiego (Bazylego) za to, że na niego w sprawie Birnbauma wydrukował potwarze". W chórze pism codziennych i periodycznych, potępiajšcych Lubowidzkiego oraz ludzi, którzy ułatwili mu ucieczkę, zabrakło jedynie "Polaka Sumiennego". Organ prasowy "partyi bankowej" nabrał wody w usta i całš sprawę pokrywał wstydliwym milczeniem. Po aresztowaniu brata generał Łubieński uznał widocznie, że nie warto już dłużej zatajać prawdy przed patriarchš rodu. "Warszawa 6 stycznia 1831 Drogi Ojcze! Zapewne już doniósł Ojcu Henryk o nieszczęœliwym wypadku, który Jego, Żonę i nas wszystkich postawił w tak drażliwym i bolesnym położeniu. Uwiedziony Ÿle rozumianš ludzkoœciš, a mianowicie tš chęciš działania, która go zawsze pcha naprzód bez dostatecznego rozważania i zastanowienia się, pokazuje się, że się przyczynił do ułatwienia wyjazdu byłego Vice Prezydenta Lubowidzkiego i przez to do najwyższego stopnia oburzył przeciw sobie publicznoœć Warszawskš i nawet Dyktatora, który go zaaresztować rozkazał. Nie mogš go widywać, tylko osoby majšce z nim stycznoœci interesu. Jeden więc tylko Jan z pomiędzy nas widywać go może. Jakim sposobem to dopełnił, jeszcze to mnie zupełnie nie wiadomo. Słusznie zagniewana publicznoœć przez pozbawienie tego, który był na czele tej policyi, która była powodem do takiego nieukontentowania, œledzi wszystkich œladów, jakie tylko tej czynnoœci tyczeć się mogš. Jakie smutne położenie nasze, kiedy Piotr i ja z naszych urzędów musiemy pierwsi strzedz go i pilnować, a ja donosić i uwiadamiać zwierzchniš władzę o tym wszystkim, co bym mógł w tej mierze wiedzieć. Jest to cios zadany ufnoœci w całej naszej familii, jakkolwiek bowiem to jest działanie zupełnie osobiste Henryka, publicznoœć go rozcišga do wszystkich i wyglšdam tylko momentu, kiedy oddaleni zostaniemy od wszelkiego publicznego działania. Nic mnie to jednak nie zraża w dopełnieniu obowišzków na mnie włożonych. Uważam to za wolę oczywistš Pana Boga, której się poddać z pokorš winniœmy. Cokolwiek więc wypadnie, czy zostanę na moim miejscu, czyli z niego będę oddalony, czyli też sam się z niego oddalę, gdybym wiedział, że opinia publiczna jest mi przeciwna, zawsze iœć będę podług mego sumienia w drodze przez Drogiego Ojca utorowanej, dopełniajšc najœciœlej obowišzków, jakie okolicznoœci na mnie wkładajš. O Henryku więcej nic nie wiem jak to, co piszę, donosić będę wszystko. Biedny Henryk, jak on tam cierpieć musi moralnie mówišc, bo fizycznie to jest zawsze zajęty, pracuje, odbywa wszystkie powinnoœci swego urzędowania". Warunki, w jakich odbywał karę Henryk Łubieński, były doœć osobliwe i wierzyć chyba trzeba Tomaszowi Wentworthowi-Łubieńskiemu, który w swoich wspomnieniach o ojcu utrzymuje, że dyktator zarzšdził jego uwięzienie tylko dlatego, że był zniewolony naciskiem opinii publicznej, i że miało ono na celu jedynie "zabezpieczenie od możliwych napaœci ulicznych". "Zresztš jakiż to był ten areszt mojego ojca - pisze hrabia Tomasz Wentworth - w dwóch pokojach parterowych, w oficynie Banku Polskiego. Okna jego wychodziły na dziedzińczyk mały, który jest zaraz za salš giełdowš. Przez cały czas trwania tego aresztu ja i mój brat Edward dyżurowaliœmy kolejno przy naszym ojcu dniem i nocš. I widzieliœmy jak Henryk Łubieński od rana do póŸnego wieczora w tym swoim niby to areszcie, przyjmował nie tylko żonę i krewnych, nie tylko urzędników Banku, którzy do niego co moment z referatami i po rozkazy przychodzili, ale przyjmował licznych interesantów i goœci, a między nimi i członków rzšdu. Pamiętam, jak do tego aresztu prawie codziennie wtaczano beczki ze złotem, kiedy je z zagranicy przywożono w godzinach, w których kasa Banku już zamknięta była". O jednym z takich transportów pieniędzy, przywiezionych do "więzienia" Henryka Łubieńskiego, pisze obszernie drugi biograf klanu, a zarazem wydawca korespondencji rodzinnej hrabia Roger Łubieński. "Zaraz po rozpoczęciu się rewolucyi Henryk Łubieński przewidział, że trzeba będzie mieć pod rękš najważniejszš rzecz w każdej wojnie, nervus rerum*, to jest pienišdze. (* Sprężynę wszystkiego [łac.]) Zawołał tedy do siebie młodego swego synowca Skarżyńskiego (Bronisława), oddał mu opieczętowany pakiet papierów z rozkazem natychmiastowego wyjazdu i otworzenia pakietu dopiero w Guzowie. Pakiet zawierał dalsze polecenia udania się do Berlina i przywiezienia od korespondentów Banku Polskiego szeœciu milionów talarów w srebrze, w zamian za rozmaite efekta i walory zagraniczne załšczone. Skarżyński spełnił dane sobie rozkazy. Powracajšc jednak już z pieniędzmi, straż graniczna pruska nie chciała jego bryczki z Prus wypuœcić, musiał się z nimi bratać, porzšdnie spoić i nocš uciekać (podobnš przygodę przeżył przed dwudziestu paru laty sam pan Henryk, kiedy z listami ojca ministra przedzierał się do króla saskiego - M. B.). Do Warszawy przyjechał po zamknięciu kasy Banku Polskiego, rzeczy także się zmieniły, Henryk Łubieński nie był już tylko Panem, ale także więŸniem w Banku. Skarżyński złożył więc w prywatnym biurze Henryka Łubieńskiego te miliony [...] widzšc swego wuja wreszcie w Banku, rozpłakał się, ten jednak go ofuknšł, mówišc: >>Cóż płaczesz jak dziewczyna, byłem na wozie, teraz jestem pod wozem<<". Niezależnie od imponujšcej brawury hrabiego Henryka i wzruszajšcych łez jego siostrzeńca trzeba stwierdzić, iż był to chyba jedyny wypadek w historii, że człowiek wsadzony przez rzšd powstańczy do więzienia, kierował stamtšd i "samo-władnie rzšdził najważniejszš stronš rewolucyi - to jest dostawami dla armii i stronš finansowš". Ale prasa patriotyczna zbyt wiele hałasu czyniła wokół ucieczki Lubowidzkiego, aby ludzie z tš sprawš zwišzani mogli się byli nadal przy władzy utrzymać - przynajmniej na stanowiskach naczelnych. Pierwszš ofiarš padł generał Łubieński. 6 stycznia 1831 zapewne w niewiele godzin po odejœciu listu do Guzowa - panu Tomaszowi doręczono pismo dyktatora Chłopickiego, uwalniajšce go "od pełnienia obowišzków Zastępcy Ministra Spraw Wewnętrznych i Policyi". Głęboko rozżalony i przejęty, zawiadomił o tym niezwłocznie żonę, przebywajšcš już wtedy u krewnych w Księstwie Poznańskim. "Warszawa, 6 stycznia 1831 Kochana Kostuniu. Otóż jestem znowu prostym œmiertelnikiem, przez uchybienie jednego z moich braci. Dyktator dał mi dymisyę. W sumieniu zupełnie spokojny, powrócę do domu i zajmę się zamknięciem moich ksišg rachunkowych, czynnoœci, która powinna być dopełniona z nowym rokiem. Ale gdy nie wiemy, co się z nami stać może w tych czasach rewolucyjnych, dołšczam do tego listu krótki testament mój, który proszę Ciebie, ażebyœ u siebie zachowała, ażeby go módz użyć, gdyby tego zaszła potrzeba. Nie chcę bynajmniej dawać poleceń z tamtego œwiata, jeżeli chcę przeżyć to tylko w sercach tych, których kochałem za życia i dla których żyłem i zdać sprawę z moich interesów, przed tym, który ma je dalej prowadzić. Niechaj Ciebie to nie zasmuca, trzeba się przyzwyczaić mówić o tych rzeczach i patrzeć się na œmierć jako na rzecz, która każdego dnia może do nas przyjœć. A przede wszystkim zdajemy się na wolę Boga. Jan prosił o dymisyę jako intendent jeneralny armii, ale mu jš przyjšć odmówili. Piotr zawsze jest na czele gwardyi narodowej. Ja byłem jedynš ofiarš tej sprawy, prawdopodobnie dlatego, że to się stało pod moim Ministerstwem, bo nie mam sobie nic do wyrzucenia, nie majšc zgoła żadnej wiadomoœci o tem, co Henryk zamierzył zrobić. Biednego Henryka niezmiernie żałuję chociaż on co do swojej osoby jest jak najspokojniejszy i najlepszej myœli. Dzisiaj po raz pierwszy pójdę na obiad do Mostowskich, bo dotychczas starałem się im jak najmniej zawadzać". O tym, jak bardzo Tomasz Łubieński był wstrzšœnięty swojš "niezawinionš" dymisjš, œwiadczy fakt sporzšdzenia przez niego aktu ostatniej woli (co za szkoda, że Roger Łubieński nie uznał za stosowne opublikować tego dokumentu). Generał musiał mieć wielkš pretensję do dyktatora Chłopickiego o to, że ulegajšc naciskowi opinii publicznej poœwięcił tak łatwo jednego ze swoich najgorliwszych współpracowników, a poza tym człowieka, który odegrał niemałš rolę w ustanowieniu i umacnianiu dyktatury. Kto wie, czy to właœnie styczniowa uraza generała do Chłopickiego nie doczekała się w kilka tygodni póŸniej swego żałosnego finału na polu bitwy grochowskiej? Ale o tym we właœciwym czasie. Na razie powróćmy do listów, bo mimo wszystko pewniejsze sš one od najlepiej umotywowanych domysłów. "Warszawa, 8 stycznia 1831 Drogi Ojcze. Z dzisiejszych Gazet dowiaduję się, że oskarżony jestem o zmowy wypuszczenia, czyli wykradzenia Lubowidzkiego, i to jest zapewne powód, dla którego Dyktator mi dał dymisyę. Obwiniony, stawiany pewno będę przed sšd, który mam nadzieję, uzna mojš niewinnoœć. Wyznaję, że w pierwszym momencie czytajšc gazety o tym mówišce, żywo bardzo to uczułem i miałem ochotę zaraz odpisać. Ale skoro mam być stawiony przed sšd, tam dopiero tłomaczyć się winienem. Jakkolwiek więc to jest rzeczš bolesnš, już się stało, czekać będę Sšdu cierpliwie, ktokolwiek mnie sšdzić będzie, szukać pewno będzie prawdy, a tej się nie lękam. Niechże więc Drogi Ojciec z tego względu zupełnie spokojny będzie. Trudno mi o czym innym myœleć, lub czym innem się zajšć, wolę więc wypowiedziawszy co mnie szczególnie boli, odłożyć mój list na jutro, kiedy już nocš ostudzony będę mógł o czym innem mówić". Ale noc widocznie nie "ostudziła" zgryzot pana Tomasza, bo następny list rozpoczšł od tej samej sprawy. "Warszawa, 9 stycznia 1831 Drogi Ojcze. Odczytawszy wyżej wspomniane przeciw mnie artykuły, odpisałem w krótkoœci i do Redaktorów tych gazet napisałem z proœbš, żeby mojš odpowiedŸ umieœcić chcieli [...] Byłbym może lepiej zrobił nic nie odpisujšc, ale już się skończyło, bom już posłał [...] Lękam się o Henryka, albowiem podał już dymisyę z urzędów, które dotšd piastował, które przyjęte zostały. On z tak bujnš imaginacyš, wštpię, ażeby mógł tak siedzieć, zwłaszcza aresztowany, gdyż wštpię, żeby go wypuszczono tak prędko. Piotr jeszcze jest na urzędzie, ale oczy również na niego zwrócone. Zazdroszczš jego władzy i lada moment korzystać będš z najmniejszej okolicznoœci, żeby go albo zdygustować, albo mu odebrać miejsce. Przynajmniej tak mi się to wydaje. W ogólnoœci młodzież, która zrobiła rewolucyę, ma poczęœci racyę się użalać i być nieukontentowanš z działania osób starszych, każdy albowiem rewolucyę rozumie według swego wieku. Młodzi, pełni nadziei, siły, nie patrzš na trudnoœci, ale na cel i byle im się poszczęœciło, to ich działanie najpewniejsze, a przynajmniej najprędzej, albo stracš zupełnie, albo dojdš do celu zamierzonego, jakimkolwiek bšdŸ sposobem. Starsi równie na cel się zapatrujš, ale z doœwiadczenia przewidujšc trudnoœci chcš je powoli zwalczać, usunšć, ich działanie wolniejsze, pewniejsze, jeżeli jest podobieństwo dojœcia do celu rozsšdnie... Starzy zarównie by chcieli trafić do celu, bo którenże Polak teraz może inny mieć przedmiot, ale nadto ich zrażajš, i dlatego do niczego teraz zdolnymi być nie mogš. Kończę na dzisiaj, bo idziemy na obiad z księdzem Tadeuszem do brata naszego Jana". W zwišzku ze wzmiankš pana Tomasza o wysłaniu przez niego sprostowań do prasy, wydawca korespondencji Roger Łubieński dodaje: "Gazety ówczesne, które mam pod rękš, odpowiedzi tej nie umieœciły". Otóż nie jest to informacja zupełnie œcisła, gdyż "Kurier Polski" w numerze 389 z dnia 13 stycznia 1831 sprostowanie generała Łubieńskiego ogłosił. Przytaczam tę publikację w całoœci: "Z powodu ogłoszonego artykułu z napisem O ucieczce Lubowidzkiego w numerze 3-im dziennika: Nowa Polska (chodzi o cytowany wyżej artykuł z 7 stycznia 1831 r. - M. B.) Tomasz Łubieński przysłał w liœcie pisanym dnia 9 bm. do jednego z redaktorów Kuriera Polskiego, następujšce objaœnienie tej rzeczy: >>Mianowany zastępcš ministra spraw wewn. i policji, Dyktator pomimo najsilniejszych moich przedstawień kazał mi zatrzymać vice-prezydentostwo, póki kogo na te miejsce nie przeznaczy. Żadnego artykułu do gazety nie podawałem, byłby albowiem sprzeczny z mojš myœlš, przekonany będšc, że nie mogšc dopełnić razem tych obydwóch urzędów uprosiłem obywatela w którym zupełnš ufnoœć położyć mogłem na mojego zastępcę w vice-prezydentostwie (z listów generała wiemy, że tak było rzeczywiœcie - M. B.). Dyktatora o tem uwiadomiłem równie jak radę municypalnš. Od tego momentu tenże obywatel wszystkie czynnoœci vice-prezydenta odbywał, rapporta odbierał, podpisywał, odnosił je codziennie Dyktatorowi. Ja zamieszkałem w ratuszu, czekajšc tylko na nominację vice-prezydenta, o którš prawie za każdš bytnoœciš Dyktatora upraszałem. Od samego poczštku mego urzędowania jawnoœć w działaniu za pierwszš miałem zasadę, odwołuję się w tej mierze do wszystkich obywateli, z któremi miałem zaszczyt pracować. Zapytany od jenerała gubernatora czyli straż wojskowa przeze mnie została dodana Lubowidzkiemu, odpowiedziałem, że przez jenerała Szembeka; na dalsze zapytanie tegoż jenerała-gubernatora czyli może wzišœć na siebie przeprowadzenie Lubowidzkiego ze szpitala, odpowiedziałem, że radzę w tej mierze znieœć się z jenerałem Szembekiem. Pod nikogo więc się nie podszywam, ani nikogo nie chcę obwiniać, ale powołany zeznaję prawdę, którš zawsze oddać winienem. Nie byłem nigdy na żadnym urzędzie, mogłem więc niedobrze dopełnić pomimo najszczerszych chęci, ale pewno nic takiego nie zrobiłem, co by mu zupełnie przeciwnem było<<". Na dwa dni przed ukazaniem się tego sprostowania generał Łubieński wysłał następny list do Guzowa. "Warszawa, 11 stycznia 1831 r. Drogi Ojcze! Jeszcze nie mamy nic stanowczego o Henryku - słuchamy, czyli indagowany przed Podsędka, który raport zda komitetowi w tym celu ustanowionemu; Komitet dopiero wyrzecze czyli ma być oddany pod sšd albo nie. W Bogu tylko nadzieja, albowiem co do Henryka to trudno, żeby co mogło zgišć albo zmienić jego charakter. W ogólnoœci w okolicznoœciach tak nagłych, gdzie wszystko galopem idzie, każdy tylko podług swego charakteru działać może wszystkie rady momentalnie tylko działajšc, często jeszcze wszystko skrzyżować mogš. Henryk więcej niż kto inny był stworzony do podobnych okolicznoœci, przez nadzwyczajnš szybkoœć w decyzji, przez pojętnoœć jak najprędszš i tę łatwoœć przenoszenia zupełnej swojej uwagi z jednej rzeczy na drugš. Nieszczęœciem uniesiony nie właœciwš, a właœnie nie w swoim czasie użytš litoœciš wszystko zniweczył przez krok nieroztropny, ale znać, że tak Bóg chciał. Ja z mojej strony uwiadamiajšc Rzšd o mojej dymisyi jako Zastępcy Ministra, ofiarowałem zaraz moje usługi tam, gdzie je rzšd osšdzi za potrzebne. Rada Narodowa nic mnie na to nie odpowiedziała, ale Minister Wojny mnie odpowiedział, że będę zaraz powołany do czynnej służby, a Dyktator mnie przywołał, żebym się zaraz do służby przygotował. Gotuję się więc teraz do wojny, szukam koni, każę robić siodła, mundsztuki, czapraki, mantelzaki, bo nic a nic nie mam gotowego. Powtarzam zresztš przysłowie francuskie: Fait ce que dois, advienne que pourra (Rób co musisz, przyjdzie co ma być - M. B.). Dzisiaj przysłałem list do mojej żony do Wielkopolski przez Hektora Kwileckiego, który pojechał do żony (swojej), bo się spodziewa słaboœci". Następny tydzień przyniósł dalsze pogłębienie katastrofy rodzinnej: Piotra Łubieńskiego odwołano ze stanowiska dowódcy Gwardii Narodowej. W tym samym czasie najmłodsze pokolenie klanu angażowało się coraz bardziej w ruch powstańczy. O tym wszystkim i o innych sprawach rodzinnych pisał pan Tomasz w kolejnym liœcie do żony: "Warszawa, 17 stycznia 1831 Kochana Kostuniu! Piotra zastšpił w dowództwie Gwardyi Narodowej Kasztelan Ostrowski (Antoni, brat Władysława, marszałka sejmu - M. B.), przez wszystkich jest żałowany i zabiera ze sobš przywišzanie i miłoœć wszystkich, z którymi służył. Powrócił do swojego Prezesostwa w Towarz. Kredytowem, ale pozostał jako prosty żołnierz w Gwardyi Narodowej... Broniœ (Skarżyński) powrócił bardzo dumny z misyi, którš dobrze wypełnił (mowa o sprowadzeniu z zagranicy funduszów bankowych - M. B.) Jan zawsze pracuje w intendenturze, ale już nie jest na jej czele, mówiš, że Michał Radziwiłł ma go zastšpić. Ksišdz Tadeusz oprócz zajęcia w Komisyi Wyznań jest na czele wszystkich szpitali wojskowych, Staœ (syn Jana Łubieńskiego) jest w Pułtusku w sztabie jeneralnym dywizyi strzelców konnych. Felix (syn Piotra Łubieńskiego) przyjeżdża w tych dniach na czele swego plutonu z Kutna. Kazio (syn Franciszka Łubieńskiego) także ma tu przyjechać ze swoim szwadronem. Dziœ z rana byłem u spowiedzi i powróciłem bardzo na duszy uspokojony [...] Piotrowa (Łubieńska) jest tu z córkami, Anielciš (...] i Mandziš [...], haftujš sztandar dla Gwardyi Narodowej, srebrny na czerwonym aksamicie, bardzo to rzecz pracowita, ale bardzo ładna. Kupiłem już sobie konia za 2.000 złp. i drugiego dla służšcego, z resztš kupień się wstrzymuję, kiedy będę już miał jakš nominacyę. Rózia (Sobańska) pisała do Ojca, że znowu jest sama. Jej mšż otrzymał rozkaz udania się do miasta Permu, niedaleko guberni tobolskiej u stóp gór Uralskich, ale tym razem wyjechał ze wszystkimi wygodami, swoim służšcym i kucharzem. Wiktor (Ossoliński) także w tamte strony ma jechać, ale jeszcze nie wiem, dokšd... Cholera Morbus staje się coraz mniej gwałtownš. Pani Jaraczewska usunęła się do województwa sandomierskiego w okolicach Radomia... Co wieczór chodzę na wista do Józefa Krasińskiego (OboŸnicy), bo wolę to od konwersacyi, które wszystkie teraz do niczego nie prowadzš i raczej na złe wychodzš". List ten uzupełnia odezwa pożegnalna Piotra Łubieńskiego, wydrukowana w numerze 16 "Polaka Sumiennego" z dnia 17 stycznia 1831 r.: "Szanowni Obywatele Miasta Warszawy. Składajšc Urzšd, na który od Was zostałem powołany w dniu 30 listopada, w dniu który Epokę w dziejach naszej Ojczyzny stanowić będzie, złożyć Wam winienem koledzy najczulsze podziękowanie za wszystkie dowody przyjaŸni, których lubo w krótkich lecz drażliwych chwilach od Was doznawałem. Przyjemnie mi było widzieć, iż nie zapomnieliœcie o tym, który Wam w roku 1809 i 1812 na polu chwały przewodniczył... Warszawa,15 stycznia 1831. Piotr Łubieński". Dla warszawiaków czerpišcych swe informacje wyłšcznie z"Polaka Sumiennego" wiadomoœć o ustšpieniu zasłużonego dowódcy Gwardii Narodowej musiała być zupełnym zaskoczeniem, jako że organ prasowy "partyi bankowej" nadal konsekwentnie nie wspominał ani słowem o aferze Lubowidzkiego. "Do wiadomoœci >>Sumiennego Polaka<< nie dochodzš niektóre, chociaż powszechnie znane wypadki - natrzšsała się z tego milczenia "Nowa Polska"". - I tak: o ułatwieniu ucieczki Lubowidzkiego przez Łubieńskich i ich stronnictwo najmniejszej dotšd w tym dzienniku nie znajdujemy wzmianki. Czyli też przyczyna tego nie zasadza się na sumiennoœci >>Sumiennego Polaka<<, że byt swój opiece tych panów winien?" Sam stan faktyczny uprowadzenia Lubowidzkiego różnie jest w różnych Ÿródłach przedstawiany. Wersję rodzinnš Łubieńskich podaje w swoich wspomnieniach syn głównego "uwoziciela" hrabia Tomasz Wentworth. "Henryk Łubieński znał Mateusza Lubowidzkiego tak jak go wszyscy znali. Z bratem jego wiceprezesem Banku był w codziennych stosunkach, jako z kolegš służbowym, ale z nim jeszcze nie był w tak œcisłych stosunkach przyjaŸni jak póŸniej. W danym wypadku widział okazyę oddania przysługi człowiekowi, którego uważał za niewinnego. Kazał więc zaprzšc do karety. Sprowadził sobie obecnego wtenczas w Warszawie Józefa Bontaniego, żonatego z jego siostrš ciotecznš Krystynš margrabiankš Wielopolskš, uprzedzajšc go, ażeby się wybrał w kilkudniowš podróż, nic zresztš mu nie mówišc, dokšd i po co ma jechać. Wsiadł z nim do karety, zajechał przed szpital Belwederski, kazał Bontaniemu na siebie w karecie czekać, po chwili zaœ wyprowadził ze szpitala uprzedzonego poprzednio Mateusza Lubowidzkiego, wsadził go do karety i w dwóch słowach polecił Bontaniemu, ażeby go wywiózł za granicę [...]. Bontani był człowiek bardzo grzeczny i wielki ceremoniant. Zanim się przeto zoryentował, o co chodzi, zanim się z Lubowidzkim przywitał, pan Józef, stangret mojego ojca, któregoœmy już w nocy 29 listopada czynnego widzieli, zacišł konie i był już daleko za rogatkami..." Dodać wypada, że hrabia Tomasz Wentworth postępek swego ojca w pełni usprawiedliwiał jako "majšcy na celu zabezpieczenie życia człowieka niewinnego, nie aresztowanego, nie będšcego pod sšdem, od możliwych skutków wœciekłoœci ludu, rozdmuchiwanej przez podżegaczy rozruchów ulicznych". W relacji biografa klanu Łubieńskich najciekawsze jest to, że w aferę Lubowidzkiego stara się on włšczyć przywódcę lewicy powstańczej: Joachima Lelewela. "Gdy tedy zaczęto w klubach i w gazetach na Lubowidzkiego powstawać i jemu całš winę nieudania się rewolucyi przypisywać - czytamy w kronice rodzinnej - żona jego zaczęła się obawiać o niego i jako troskliwa małżonka szukała œrodków odwrócenia burzy nad głowš męża się zbierajšcej. Trafiła także jakiemiœ drogami do Lelewela (żona Mateusza Lubowidzkiego potwierdza tę okolicznoœć w swoim pamiętniku - M. B.). Czy się z nim widziała, nie wiem. Ale razu jednego przyszła z szwagrem swoim wiceprezesem Banku Polskiego, do Henryka Łubieńskiego i oddała mu kartkę nie podpisanš, ale pisanš znanym pismem Lelewela, w tych słowach: >>Udać się do Henryka Łubieńskiego, on zaradzi<<. Tę kartkę Henryk Łubieński długo konserwował. Zniszczył jš dopiero w r. 1863 [...] kiedy się cišgle i wszędzie rewizyi obawiano i wszystkie niepotrzebne papiery niszczono". Biograf rodzinny stara się zasugerować, że właœnie ta kartka napisana przez Lelewela stała się dla Henryka Łubieńskiego decydujšcym bodŸcem do działania. Cóż: Lelewel mógł takš kartkę napisać, mógł także oœwiadczyć zabiegajšcej u niego o interwencję żonie Lubowidzkiego, iż "nie ma (dla jej męża) innego œrodka bezpieczeństwa jak rychły wyjazd z kraju" (tak utrzymuje w pamiętniku pani Lubowidzka). Wielki uczony i ideolog ruchu niepodległoœciowego był jako polityk postaciš tak niejednoznacznš, że jego biografowie biedzš się do dzisiaj nad logicznym umotywowaniem niektórych jego poczynań. Rację miał chyba Mochnacki, utrzymujšc, że nie można było bezkarnie być głowš rewolucyjnego stronnictwa, a zarazem ministrem kontrrewolucyjnego rzšdu. Musiało to z koniecznoœci prowadzić do najdziwniejszych kompromisów i paradoksów. Ale nawet przy założeniu, że kartka przyniesiona do banku przez paniš Lubowidzkš rzeczywiœcie pochodziła od Lelewela - Henryk Łubieński nie mógł się niš usprawiedliwiać, gdyż prezes rozwišzanego Towarzystwa Patriotycznego i minister oœwiecenia nie miał żadnych urzędowych uprawnień do mieszania się w sprawę Lubowidzkiego. Godne uwagi natomiast jest to, że już po raz drugi dowiadujemy się od biografa Łubieńskich o istnieniu jakichœ zakulisowych powišzań między przywódcš "stronnictwa ruchu" a klanem "pobożnych spekulatorów". Zainteresowanie Lelewela Łubieńskimi nie było jednostronne. Z póŸniejszej korespondencji pana Tomasza i jego najbliższych dowiemy się, że i oni w miarę rozwoju sytuacji politycznej coraz bardziej interesowali się Lelewelem. Od połowy stycznia 1831 r. w listach generała zaczynajš przeważać tematy ogólnopolityczne. Następujš ważne wydarzenia: powrót posła Jana Jezierskiego z ultimatum cesarskim, nieporozumienia między Chłopickim a nadzorujšcš go deputacjš sejmowš, ponowne zwołanie sejmu, abdykacja dyktatora. Dobrze wprowadzony w ówczesne sprawy kasztelan Leon Dembowski wyraża w swoich pamiętnikach poglšd, że "upadek rodziny Łubieńskich, którzy przez swe zwišzki silne mieli stronnictwo, niemało wpłynšł na osłabienie dyktatorskiej władzy". Podobnego zdania był Andrzej Edward KoŸmian, dawny bywalec loży szyderców Wincentego Krasińskiego. Według młodszego KoŸmiana Łubieńscy zorganizowali ucieczkę Lubowidzkiego za zgodš dyktatora, który nie chciał go karać, a nie mógł go od sšdu uwolnić. "Nie będę dyktatora i Łubieńskich obwiniał o zdradę kraju za ten postępek - kończy swój wywód syn autora Ziemiaństwa - lecz obwinię ich o błšd, powtórzę te słowa znane, że więcej jak zbrodnię, bo błšd popełnili. Zbawienie narodu nie zależało od zguby Lubowidzkiego... Lecz należałoż dla ocalenia jednego człowieka bez potrzeby rozjštrzać drażliwoœć umysłów i własnymi rękami podkopywać władzę i zaufanie rzšdu?..." * "Warszawa 18 stycznia 1831 Drogi Ojcze. Nowe nieporozumienia wyższych władz w nowe nas wprowadzajš trudnoœci, bez których bardzo moglibyœmy się byli obejœć. W dniu onegdajszym Dyktator miał zwołać Deputacye z obydwóch Izb Sejmowych i miał im zapowiedzieć, że za mało ma wojska, za mało żywnoœci, żeby mógł się mierzyć z Wojskiem Rosyjskim, że więc o tyle tylko chce pozostać Dyktatorem, o ile będzie upoważniony do traktowania z Cesarzem, z tego względu nastšpić miały dyskusye nader żywe, w których Dyktator miał się unieœć do najwyższego gniewu; jak dalece to prawda, nie wiem, zdaje się jednak, że musiało być coœ podobnego, albowiem w ogólnoœci mówiš, że Dyktator niezawodnie abdykuje. Sejm ma być zgromadzony dnia jutrzejszego. On więc wyrzecze, jaki gatunek Rzšdu ma go zastšpić. Według mego zdania trzeba by urzšdzić Radę Najwyższš złożonš z ludzi energicznych, wybranych z poœród obywateli, majšcych najwięcej wziętoœci w opinii publicznej i znanych ze swego nieinteresownego przywišzania do Ojczyzny, i tę Radę utworzywszy, zostawić jej Rzšdy zupełnie, niech sobie dobiera Ministrów, Generałów. Sejm zaœ bym rozwišzał do dalszego czasu. Co do polityki chciałbym, żeby Sejm nic nie wyrzekał względem odsunięcia od tronu. Żeby w niczem przez swoje oœwiadczenia nie utrudniał działania Rzšdu, który już otoczony ufnoœciš Narodu wszystko robić powinien co z dobrem jego i z okolicznoœciami będzie mogło być dopełnione. Wštpię jednak, żeby Sejm sobie tak postšpił, raz albowiem zgromadzony, będzie chciał działać sam przez siebie, miłoœci własne wychodzić będš na wierzch. Boję się więc bardzo złych skutków tych narad, bo według mego sposobu myœlenia tam gdzie trzeba działać, trzeba być o ile można zjednoczonej woli, a nie mam żadnej ufnoœci w Rzšdach wielu. Co do mnie, nic jeszcze nie mam nowego, nie dano mi żadnego przeznaczenia w Armii, bo teraz wszyscy zajęci teraŸniejszymi kraju przedmiotami, ja teraz czekam spokojnie i czekać będę rozkazów. Henryk zdrów, pełny uczucia religijnego, znosi z największym poddaniem się cios, który spadł na niego i z tego względu równie jak wielu innych godny jest szacunku. Nieugięta jego dusza w niczem się nie zastraszy i wszystko zniesie, co Bóg zechce zesłać na niego. Jaka szkoda, że te wszystkie podziwienia godne zalety rozwinięte zostały z przyczyny podobnej". O dalszym rozwoju wydarzeń dowiadujemy się z listu "pana ministra" z Guzowa, pisanego do synowej, przebywajšcej u referendarstwa Morawskich w Luboni. Siedemdziesięciotrzyletni patriarcha klanu Łubieńskich był wszechstronnie informowany przez synów i wnuków o sytuacji w kraju, a że miał więcej czasu niż zapracowany pan Tomasz, więc mógł sobie pozwolić na dokładne wprowadzanie pani Konstancji w aktualny stan rzeczy. "Guzów 23 stycznia 1831 Uzbrojenia cišgle idš, dzwony z koœciołów zabierajš na odlewanie 100 armat 12-to funtowych. Broń dzień i noc robiš bez przerwy, ludzi we wszystkich zakštkach kraju exercytujš, niejako cały kraj w wielki obóz jest zamieniony, cały kraj stał się rycerskim. Felix (syn Piotra Łubieńskiego) odprowadził już do drugiego pułku 15 kaweleryji, a z piętnastu poszedł do I. pułku, tworzšcego się w Warszawie, nigdy takiego zapału nie widziałem, ja, co już tyle przeżyłem rewolucyj... Onegdaj przyjechał zdrowo Józef (Łubieński) z Wosiem (najstarszym synem pani Pauli z Łubieńskich referendarzowej Morawskiej - M. B.) wieczór do Guzowa, przespali się do czwartej, o wpół do pištej z rana pojechali do Warszawy [...] Powrót Jezierskiego z Petersburga był nieszczęœliwym dla Dyktatora, zdaje się że to mu głowę przewróciło, zapomniał o wszystkiem i zdawało się, że chciał tylko pełnić rozkazy Monarchy. Deputacyš Sejmowš Ÿle przyjšł i zapomniał się nawet w wyrazach, używajšc wcale nieprzyzwoitych. Dyktaturę złożył, zanim deputacya byłaby mu jš odjęła. Deputacya [...] wezwała Sejm, żeby nazajutrz swoje rozpoczšł czynnoœci, wezwała wszystkich wyższych wojskowych, żeby podali kandydatów na naczelnego wodza [...] wojskowi między którymi był i Tomasz, dali najwięcej kresek Radziwiłłowi, Senat z Izbš poselskš połšczony, w trzech częœciach większoœciš nominowali Radziwiłła naczelnym wodzem. Mówiš, że ex dyktator jak mu krew puœcili, pomiarkował się, że Ÿle zrobił i ofiarował się komenderować diwizyš, brygadš lub pułkiem, teraz to już od Radziwiłła zależeć będzie [...] Roman Sołtyk wniósł, żeby ogłosić Tron wakujšcy. Odesłano to do komisyów, których trzy wybrano [...] Zdaje się, że wojna pewna. Tymczasem rozchodzš się wieœci, że Bernadotte wpadł ze Szwedami, że Dybicz poleciał do Petersburga, że poruszenie w Turcyi, czy prawda czy nie, nie zaręczam. W familij naszej nie masz zmiany. Tomasz do wojska, Piotr prostym żołnierzem, stoi na warcie na Sejmie. Jan nie chciał dłużej służyć, już trzech po nim odmieniono i to nie idzie. Henryk zawsze w areszcie i nic nie sšdzš; ks. Tadeusz lazaretem wojskowym się zajmuje. Z wnuczšt Kazimierz wolontarem. Felix w kawaleryj podporucznikiem, Stanisław podporucznikiem przy Klickim, Bronisław (Skarżyński) w artylerii. Czy ci wszystko napisałem nie wiem, bo piszę zupełnie zakrwawionym sercem, już tak było przygniecione, teraz nowy cios znowu odnowił otwarte rany i bardziej rozjštrzył. Nieszczęœliwa Rózia, męża jej porwali do Permy o 500 mil, czwartego dnia utraciła Tecię (córeczka Sobańskich - M. B.). Sama w cišży. Boże! Zmiłuj się nad nami, w nim tylko pokładamy ufnoœć". W liœcie "pana ministra" jest wzmianka o przejeŸdzie przez Guzów najmłodszego z jego synów Józefa, stale mieszkajšcego w Księstwie Poznańskim. Ponieważ dziedzic Pudliszek i przedstawiciel Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka" na kraje pruskie wspominany jest w korespondencji rodzinnej stosunkowo najrzadziej, skorzystajmy z okazji, aby powiedzieć o nim jeszcze parę słów. Otóż pan Józef Łubieński, ze względu na swe zajęcia w "poznańskiej Landszafcie" (wielkopolski odpowiednik Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego) oraz swój mandat do sejmu prowincjonalnego uzyskał od rodziny oficjalne zwolnienie z udziału w powstaniu, ale tylko bezpoœredniego, "Memu bratu Józefowi powiedziałem - pisał Tomasz Łubieński do ojca - że posiadajšc w ks. Poznańskim urzšd z Wyboru Obywateli, którego pilnować winien, powinien jednak ofiarować Rzšdowi Narodowemu wszystkie swoje posługi, jako to kupno i dostawę Broni, Sukna i różnych innych materiałów". Pan Józef zastosował się do wskazówek starszego brata i jak z innych Ÿródeł wiadomo, wyjeżdżał nawet póŸniej za granicę w różnych misjach handlowych od rzšdu powstańczego. W styczniu 1831 roku wybrał się do Warszawy głównie po to, aby przekazać rodzinie "zza kordonu" swego młodego siostrzeńca Wojciecha (Wosia) Morawskiego, który palił się do służby wojskowej w armii powstańczej. Pobyt "pruskiego" Łubieńskiego w stolicy zbuntowanego Królestwa upamiętnił się awanturš z Maurycym Mochnackim w słynnej "Honoratce" - ulubionej kawiarni klubistów. "Właœnie wtenczas przyjechał do Warszawy z Księstwa Poznańskiego p. Józef Łubieński - opowiada o tym incydencie hrabia Tomasz Wentworth - i chciał zwiedzić wszystko, co w Warszawie widzenia godnem było. Zaszedł też z Bernardem Potockim (bratem pani Henrykowej Łubieńskiej - M. B.) do jednego klubu, a raczej do kawiarni, w której oratorowie na stół wszedłszy, do zgromadzonej publicznoœci przemawiali. Zastali właœnie na stole Mochnackiego, powstajšcego gwałtownie przeciwko Henrykowi Łubieńskiemu, nie formułujšcego jednak swoich zarzutów, ale wyrażajšcego się ogólnikowo. Pan Józef Łubieński zniecierpliwiony, podszedł do mówcy i głoœno go zainterpelował, żšdajšc, ażeby przestał ogólnikami tylko zarzuty swoje przeciwko jego bratu popierać, ale przytoczył karygodne fakta. Mochnacki żadnych faktów przytoczyć nie umiał. A to znowu zebranš publicznoœć tak usposobiło, że mówcę ze stołu œcišgnięto i za drzwi tej kawiarni czyli klubu wypchnięto". - Trudno zaręczyć, czy przebieg zajœcia w "Honoratce" jest przedstawiony całkowicie bezstronnie, gdyż opowiada o nim syn Henryka Łubieńskiego, powołujšc się na œwiadectwo szwagra swego ojca - Bernarda Potockiego. Zawsze jednak możemy przyjšć tę anegdotę za jeszcze jeden dowód solidarnoœci rodzinnej klanu Łubieńskich. Ale powróćmy do korespondencji generała. W owych tak kłopotliwych dla Łubieńskich styczniowych dniach 1831 roku pan Tomasz - jak za najlepszych czasów swego małżeństwa - pisywał listy na przemian do ojca i do żony. "Warszawa 24 stycznia 1831 Kochana Kostuniu. Już ci jest wiadoma niesłychana abdykacja Dyktatora, dziwny i nieprzyzwoity sposób, w jaki się do tego zabrał, w chwili gdy Sejm miał się rozpoczšć. Sejm wybrał ks. Michała Radziwiłła na główno komenderujšcego armiš. Wczoraj byłem na obiedzie u Pani Działyńskiej z Paniš Klaudyš (z Działyńskich Bernardowš Potockš), Panem Tytusem (Działyńskim) i jego żonš (Celinš z Zamoyskich)* (* Warto przypomnieć, że w czasie wesela Tytusa i Celiny Działyńskich, które odbyło się w Puławach w listopadzie 1825 roku, nastšpiło o nocne spotkanie księcia Antoniego Jabłonowskiego z Michałem Bestużewem-Riuminem.) i Panem Marcinkowskim sławnym doktorem*, (* Dr Karol Marcinkowski [1800-1846], słynny lekarz społecznik z Poznania. Był orędownikiem współpracy ziemiaństwa z burżuazjš. W powstaniu listopadowym uczestniczył jako medyk wojskowy.) który wyglšda na bardzo porzšdnego człowieka. Wczoraj byłem także u ks. Anny (Adamowej Czartoryskiej), bardzo się o ciebie wypytywała... Dzisiaj prosiłem i dostałem pozwolenie widzenia Henryka, zastałem go w złotym humorze, wesołym, dowcipnym, jak gdyby nie miał żadnego kłopotu na głowie, i zdrowym jak ryba. Mówiš, że chwila wielkiego kryzysu w Polsce nadchodzi. Oby Bóg wszechmocny nas nie opuszczał". "Warszawa 25 stycznia 1831 Drogi Ojcze. Już tedy zdaje się, że odbiorę moje przeznaczenie do Armii. Mam komenderować korpus kawaleryi złożony z oœmiu pułków. Dajš mi za szefa sztabu Władysława Zamoyskiego. Muszę się więc teraz na łeb na szyję ekwipować, konie skupywać, równie jak wszystkie rzeczy potrzebne na kampanię. Jakkolwiek zależałem zupełnie pole od tak dawnego czasu, wszelkiego przyłożę starania i wszelkie dołożę usilnoœci, żeby o ile to być może, odpowiedzieć zaufaniu we mnie włożonemu, jeżeli nie talentem to przynajmniej pracš, pilnoœciš, starannoœciš. Resztę Bóg tylko ma w swoim ręku. Pewno wolałbym, ażeby mi oddano tylko Brygadę, którš pewny jestem, żebym dobrze poprowadził, ale kiedy taki wyjdzie rozkaz, to nie ma nic innego robić jak słuchać, bo okolicznoœci sš tak nagłe, że ani momentu tracić nie można. Nie wiem więc, czy będę mógł przed rozpoczęciem kampanii choć na moment wypaœć do Drogiego Ojca do Guzowa, żeby upaœć do jego nóżek i prosić go o Błogosławieństwo, starać się jednak będę z pierwszej korzystać chwili. W razie jednak, gdybym tego nie mógł dopełnić, niechaj Drogi Ojciec zechce mi przysłać listownie te błogosławieństwo Ojcowskie, które łaskę Boskš na ziemi nam wyobraża. Sejm w dniu wczorajszym uchwalił adres do Wojska, ustanowił atrybucye Wodza Naczelnego i wysłuchał zdania sprawy wszystkich ministrów. Dzisiaj ustanowi formę Rzšdu, jako atrybucye i wybierze osoby składać go majšce [...] Wosia (Morawskiego) wezmę do swego sztabu i zaraz każę mu się zajšć ekwipowaniem, albowiem w pułku nie dałby sobie rady". Błogosławieństwo ojcowskie, o które prosił pan Tomasz, nadeszło odwrotnš pocztš. "Guzów 26 stycznia 1831 Bogu dziękuję, żeœ wszedł do Wojska. Gdy jeszcze nie dotknęło mnie nieszczęœcie utracenia Twojej Matki, w rozmowach naszych o dzieciach przeznaczyliœmy ciebie i błogosławili oboje razem, do Wojska albo do Dyplomacyj. Cierpiałem, teraz wyznaję, żeœ się po tym do innych udał zawodów. Uradowałem się teraz, gdym się dowiedział, żeœ się do wojskowoœci wrócił, Matki i Ojca tedy Błogosławieństwo towarzyszyć Ci teraz będzie". Ale powrót generała Łubieńskiego do służby czynnej w armii nie nastšpił tak szybko, jak się spodziewano. Wydaje mi się, że na opóŸnienie jego przydziału liniowego wpłynęło poœrednio jedno z najważniejszych wydarzeń owego czasu - uchwała warszawskiego Sejmu o detronizacji dynastii Romanowów, czyli - jak to okreœlał w swoim liœcie "pan minister" z Guzowa - "uznanie polskiego tronu za wakujšcy". W korespondencji samego generała nie ma żadnej wzmianki o tym wydarzeniu, ale musiał pisać o nim do ojca - i to doœć obszernie, gdyż wydawca korespondencji rodzinnej hr. Roger Łubieński wie doskonale jak zachował się jego stryjeczny dziad w czasie głosowania nad historycznš uchwałš. Relacja Rogera Łubieńskiego o wotowaniu posłów i senatorów z "partyi bankowej" nie jest pozbawiona mimowolnych akcentów humorystycznych. - "Jeden tylko hr. Jezierski Jan [...] miał odwagę wobec rozbujałych namiętnoœci politycznych [...] otwarcie przeciw ustawie głosować. Poseł Adam Łuszczewski powstał, ażeby także przeciwko niej się oœwiadczyć, ale niestety jškał się, nie mógł zdania swego wypowiedzieć. Izba krzyknęła: Poseł Sochaczewski także affirmative! - i tak kreska jego przyjęta została. Generał Tomasz Łubieński z miejsca powstał z zamiarem jak najsilniejszej opozycji, ale siedzšcy obok niego przypadkiem ks. Adam Czartoryski schwycił go za rękę, mówišc: - Co robisz, do wszystkich nieszczęœć chcesz dodać jeszcze wojnę domowš! - generał nic na to odrzec nie mógł, i akt z innymi również podpisał". Nie wszyscy jednak przeciwnicy detronizacji króla Mikołaja pogodzili się z niš tak łatwo jak ostrożni realiœci ze stronnictwa "zbrojnej ugody". Nie chciał jej uznać między innymi generał Józef Rautenstrauch - ten sam, którego podpis figurował na rozkazie dziennym, zawiadamiajšcym wojsko polskie o stłumieniu powstania dekabrystów. Rautenstrauch po usunięciu go z rady administracyjnej jako jednego z najbardziej skompromitowanych dygnitarzy Królestwa zachował jednak swe funkcje w ministerstwie wojny i wobec niekompetencji nowego ministra generała Izydora Krasińskiego - przez dwa miesišce był faktycznym kierownikiem tej instytucji. Dopiero na wieœć o zamierzonej detronizacji cesarza-króla Rautenstrauch demonstracyjnie wycofał się ze swej pracy pod pozorem "nagłej niemocy", położył się do łóżka, i nie opuœcił go już aż do wkroczenia do Warszawy wojsk cesarskich*. (* Niezwłocznie po przybyciu do Warszawy marszałka Paskiewicza, "cudownie wyleczony" Rautenstrauch, zdrowy i wypoczęty, zgłosił swe usługi zwycięzcom. Od tej pory nazywano go złoœliwie: "generał Raptemwstały".) Wycofanie się tak ważnego urzędnika spowodowało potężny zamęt w kierownictwie administracji wojskowej. Trudno się więc dziwić, że nowy wódz naczelny, ksišżę Michał Radziwiłł, znajšcy doskonale skrupulatnoœć i zdolnoœci organizacyjne powracajšcego do służby w armii generała Łubieńskiego, odmienił poczštkowo wobec niego plany i zamiast obiecanej komendy "korpusu kawaleryi", powierzył mu odpowiedzialnš, lecz znacznie mniej atrakcyjnš pracę biurowš w komisji rzšdowej wojny, ze specjalnym zadaniem "szczegółowego wyrachowania racyów Żywnoœci i Furażu", pobieranych przez garnizon warszawski. Zmartwiony pan Tomasz poddał się posłusznie nieoczekiwanej odmianie losu, ale przed żonš nie ukrywał niezadowolenia. "Warszawa 26 stycznia 1831 Kochana Kostuniu. Snać, że już jestem przeznaczony do cišgłych zmian i nie wiem, czemu to przypisać należy. Wczoraj wieczór Generał Izydor Krasiński Minister Wojny pokazuje mi list Naczelnego Wodza, w którym mu poleca, ażeby mnie użył do jednego z departamentów Ministerstwa Wojny. Nie bardzo mi się to podoba. Ale w okolicznoœciach teraŸniejszych głównš rzeczš jest posłuszeństwo, ażeby nie dopuœcić do schlebiania osobistych zachcianek, które wszystko dezorganizuje. A zatem myœl komenderowania pięknš dywizyš kawaleryi poœwięcam dobru publicznemu i pójdę do biura jak tylko odbiorę piœmienne nominacye [...] To mnie także bardzo nie na rękę w moich prywatnych interesach, ale cóż, trzeba być teraz na wszystko gotowym i wszystko dobru publicznemu poœwięcać. Generał Morawski w tej chwili ode mnie wychodzi, będzie zdaje się Szefem Generalnego Sztabu Wojska, zgodziliœmy się na to, że Wosio (syn pani referendarzowej Pauli z Łubieńskich Morawskiej był siostrzeńcem generała Łubieńskiego, a bratankiem generała Morawskiego - M. B.) czekać będzie kilka dni dopóki położenie moje się nie wyjaœni, bo zawsze lepiej, żeby był przy mojej osobie. Mój brat Józef, który jutro wyjeżdża, przywiezie ci listy zastawne, obligacye i papiery anglo-rosyjskie, które sš Twojš własnoœciš, może to jedyna rzecz, która Tobie i dzieciom zostanie się z całego Twego majštku. Nie dziwię się, że przez dłuższy czas nie odbierałaœ listów ode mnie. Nie dlatego, abym ich nie był pisał, ale dlatego, bo to była chwila, że dla niewiadomej mi przyczyny byłem w podejrzeniu u Rzšdu, który mnie przysłał wszystkie do mnie listy otwarte na poczcie. Chcieli widocznie czytać moje listy i może je zatrzymywali, palili lub tracili (policji powstańczej chodziło wtedy prawdopodobnie o wyœledzenie ewentualnych kontaktów generała ze zbiegłym Mateuszem Lubowidzkim, który w tym czasie przebywał już w Prusach - M. B.). Ale mogš czytać nie tylko moje listy, ale także w moim sercu, bo nic tam nie znajdš co bym nie chciał lub co bym nie mógł przez wszystkiemi wyjawić". - Warto zauważyć, że œwieżo zdymisjonowany najwyższy zwierzchnik poczt i policji krajowej polemizował ze swymi niedawnymi podwładnymi dokładnie tak samo jak z "dozieraczami" pocztowymi wielkiego księcia Konstantego w latach sšdu sejmowego. Nic zresztš dziwnego: w wyniku stosowanej przez pana wiceprezydenta-ministra zasady pozostawiania na swoich miejscach starych urzędników - w obu wypadkach byli to najprawdopodobniej jedni i ci sami ludzie". Praca biurowa generała Łubieńskiego nie miała trwać długo. Naczelny wódz ksišżę Michał Radziwiłł zapewnił go osobiœcie, iż pragnie go "tylko chwilowo użyć w Ministerium Wojny, ale że za pierwszym strzałem otrzyma dowództwo pięknej dywizyi kawaleryi". Pokrzepiony nieco tš obietnicš, zabrał się do "rachowania racyów Żywnoœci i Furażu", dzielšc resztę swego czasu między: działalnoœć politycznš, zwišzanš z uczestnictwem w sejmie, obiady "proszone" u swoich arystokratycznych przyjaciół, korespondencję z ojcem i żonš oraz troskę o pozostałych członków rodziny. W listach z ostatnich dni stycznia pojawiajš się coraz częœciej wzmianki o synu, studiujšcym w Edynburgu. Pan Tomasz był zaniepokojony zupełnym brakiem wiadomoœci od Leona, obawiał się, żeby podatny na rewolucyjne wpływy młody człowiek nie zdecydował się, wbrew ojcowskim zakazom, na samodzielnš eskapadę do powstańczej Warszawy. "Od mojej Żony z Luboni regularnie odbieram listy, od mego syna Leona żadnych a żadnych nie odbieram" - skarżył się generał w liœcie do ojca z 28 stycznia, a w trzy dni póŸniej w liœcie do Luboni dzielił się swymi obawami z paniš Konstancjš: "Młody Walewski przyjechał dopiero co z Paryża, gdyż mu się udało wyrwać z ršk, które chciały go zatrzymać jako więŸnia*. (* Aleksander hrabia Colonna-Walewski, syn Marii Walewskiej i Napoleona, przedarł się do powstania z Paryża, więziony po drodze przez Prusaków. Przyjęty do armii powstańczej, był przez krótki czas adiutantem naczelnego wodza, póŸniej wysłano go z misjš dyplomatycznš do Londynu.) Może to biednego mojego Leona nie ominęło..." - Ale młody Łubieński, dzięki odziedziczonej po przodkach rozwadze, zdołał uniknšć trudów i niebezpieczeństw ryzykownej przeprawy z Edynburga do Warszawy. W niedługi czas potem wiadomoœci od niego nadeszły i uszczęœliwiony dziadek z Guzowa, który odebrał je pierwszy, mógł rozwiać całkowicie obawy strapionych rodziców: "Sš listy od Leona z Edynburga [...] Cierpi i bardzo cierpi na to, że mu nie pozwalacie, ale posłuszny, nie ruszy się bez waszego rozkazu. Prawdziwie to rzeczš jest rzadkš w Jego wieku i w takich jak dziœ zdarzeniach..." Naczelny wódz dotrzymał obietnicy. Rozkazem z 6 lutego 1931 r. generał brygady Tomasz hrabia Łubieński został powołany do służby czynnej w armii z nominacjš na dowódcę 3 dywizji kawalerii, "złożonej z Pułku 4, Pułku 5-go Ułanów Zamoyskich, Pułku powstania Szymańskiego, z dwóch szwadronów wyborczych żandarmów, z Pułku Kaliskiego - samych Panów pełnych ochoty i z Pułku powstania Podlaskiego". W jednym z ostatnich listów, pisanych przed wyruszeniem w pole, nowo mianowany dowódca dywizji szeroko roztaczał przed ojcem swoje poglšdy na sytuację politycznš i strategicznš. "Drogi Ojcze. Z wielkim ukontentowaniem odebrałem list Drogiego Ojca z d. 26 stycznia z błogosławieństwem w swoim i Mamy imieniu z przyczyny powrotu mego do Wojska [...] Tym wzbogacony błogosławieństwem silniej i spokojniej pracować będę mógł nad dopełnieniem nowych moich powinnoœci. Sejm zajęty jeszcze atribucyami nowego Rzšdu, które tym były trudniejsze do ustanowienia, że połšczone zostały z wyrzeczonym odsunięciem od tronu teraŸniejszego panujšcego, i z uznaniem mocy wybrania Króla, którego Naród uzna za najzdatniejszego [...] Tutaj dotychczas Sejm jest na czele wszelkiego działania, ale zdaje się mi, że siła jego moralna coraz słabnie, a inna siła dotšd w kraju naszym prawie nieznana bierze górę. To jest siła Klubów kierowanych przez zręcznego i w niczym nie kompromitujšcego się człowieka (autor listu mógł mieć na myœli jedynie Joachima Lelewela - M. B.), który jest prawdziwym kamieniem węgielnym całej tej rewolucyi. Jakkolwiek się większoœć dotšd nie obawia tego gatunku u nas działania, ja sšdzšc z doœwiadczenia historiš wskazanego przekonany jestem, że w takich okolicznoœciach namiętnoœci najzapaleńsze majšce się interes kojarzyć i wszystkich używać œrodków do zwyciężenia pewno wezmš górę. Co pocišgnie za sobš pewno nieporzšdki różnego rodzaju, ale nie tak wielkie znowu jakby się z przykładu Francyj lękać można. To jest przynajmniej moje zdanie. Tymczasem Rosjanie dalecy od chęci zaczepienia nas, wolš nas wytrzymać i czekać, żebyœmy się osłabiali przez niesnaski, których się spodziewajš i które podniecajš, i żebyœmy raczej ich zaczepiali, i idšc przez kraj wyniszczony coraz się osłabiali, kiedy oni przeciwnie, cofajšc się na swoje rezerwy wzmacniać się będš (widać, że dawny szwoleżer dobrze pamiętał kampanię napoleońskš roku 1812 - M. B.). To jest przynajmniej co mnie się zdaje, że oni zamyœlajš. Jeżeli więc my będziemy rozsšdni, to ukształciwszy armię silnš, przygotujemy się do kampanii zaczepnej, ale nie tam, gdzie by oni nas chcieli wprowadzić, gdyż nam nie chodzić powinno o pobicie ich wojska, ale o oswobodzenie naszej dawnej Polski, o wzięcie portów Czarnego morza dla podania ręki Turkom i Europie z tamtej strony. To sš takie moje myœli w tej mierze" (pamiętajmy, że pisał to dawny praktykant w czarnomorskich kantorach handlowych stryja, Prota Potockiego - M. B.). Razem z generałem Łubieńskim wyruszyła w pole cała falanga jego bratanków i siostrzeńców w stopniach poruczników i podporuczników. W niedługi czas potem doszlusował do dywizji brata również Henryk Łubieński. Przyczynš, która zadecydowała o skierowaniu do wojska osobliwego "więŸnia Banku", było podobno ujawnienie przed opiniš publicznš niezwykłych przywilejów, z jakich korzystał on w swoim odosobnieniu. "Znalazł się [...] Jakiœ naiwny oficer, komenderujšcy razu jednego odwachem do Banku Polskiego zacišgajšcym - pisze hrabia Tomasz Wentworth - który sobie za obowišzek poczytał, zaraportować władzy i opowiedzieć w klubie o takiej nieœcisłoœci aresztu... Natenczas Jenerał Morawski poradził mojemu ojcu, ażeby wstšpił do wojska i przeszedł tym sposobem, tak jak Kmicic Sienkiewicza z pod juryzdykcyi cywilnej, pod juryzdykcyę wojskowš (kronikarz rodu Łubieńskich pisał te słowa na przełomie lat 1885/1886, a więc wtedy, gdy nie ukończony jeszcze Potop Sienkiewicza drukowany był w odcinkach warszawskiego "Słowa" i krakowskiego "Czasu" - M. B.). Jakoż Henryk Łubieński, nie opuszczajšc swoich zatrudnień w Banku, wszedł jako prosty żołnierz do formujšcych się właœnie Szwadronów Poznańskich, w których służyli szwagier jego Bernard Potocki, najserdeczniejszy jego przyjaciel Tytus Działyński i wielu znajomych obywateli z Księstwa Poznańskiego (Szwadrony Poznańskie włšczono póŸniej do 3. dywizji jazdy dowodzonej przez generała Łubieńskiego - M. B.). W wilię bitwy pod Grochowem szwadron ten wyszedł z Warszawy do wsi Zšbki. Towarzyszyłem tam ojcu z moim bratem konno. Nazajutrz rano przyjechały tam moja matka, pani Klaudyna Potocka i pani Celina Działyńska. Dopiero gdy od strony południowej dał się słyszeć huk armat, odesłano nas wszystkich, z wielkim naszym żalem do domu". Tak więc odsunięci od władzy cywilnej Łubieńscy - chcšc nie chcšc - powrócili do swego dawnego rycerskiego powołania. W uwolnionej od króla i dyktatury Warszawie władzę najwyższš przejęły sejm i œcierajšce się z sobš stronnictwa polityczne. Na historycznej scenie pojawia się trzeci "najsłabiej udokumentowany", bohater tej opowieœci - dawny podwładny Tomasza Łubieńskiego z I szwadronu szwoleżerów - deputowany Walenty Zwierkowski. III Maurycy Mochnacki w Powstaniu narodu polskiego tak pisał o naszym szwoleżerze-opozycjoniœcie: "Mieszkał podówczas (w latach 1825-1830) w Warszawie Walenty Zwierkowski. Należał [...] do partyi Monarchiczno-konstytucyjno-legalnie opozycyjnej, to jest do partyi kaliskiej tak długiej i rozpostartej w swem województwie jak to nazwanie. Carewicz nie lubił konstytucyi i Kaliszanów, a Kaliszanie tylko w konstytucyi zbawienie widzieli. Zwierkowski trzymał z nimi, a tem samem był solš w oku wielkiemu księciu, a tem samem, i dla wielu innych pobudek był godny wszelkiej ufnoœci Polaków. Na żšdanie tedy Wysockiego, który szczególniej z członkami izby chciał się poznać, odkrył Gurowski* (* Adam Gurowski [Jednooki], œciœle zwišzany z kaliszanami, był równoczeœnie jednym z najbardziej radykalnych działaczy podziemnego ruchu niepodległoœciowego.) wszystko Zwierkowskiemu (tzn. pierwsze plany sprzysiężenia powstańczego - M. B.); ten z radoœciš dowiedziawszy się o tak ważnym zamyœle pojechał razem z Gurowskim do kwatery Wysockiego. Nastšpiła bardzo interesujšca rozmowa. Wysocki prawił obszernie o potrzebie rozgałęzienia zwišzku; dalsze rozwijał plany; napomykał, że podchoršżowie na współdziałanie izb rachujš i do tego między innymi obierajš Zwierkowskiego na poœrednika. Otwartoœć Zwierkowskiego, ujmujšce obywatelskie serce, gotowoœć uprzedzajšca wszelkie życzenia zwišzku sprawiły na Wysockim najlepsze wrażenie. W tem to pierwszem widzeniu się Wysockiego ze Zwierkowskim bierze poczštek myœl silnie przez zwišzek uchwycona, powołanie izby (poselskiej) do rzšdu powstania, myœl w sobie niewinna, ale jak się przekonamy z całego toku wojny, zgubna i najniepolityczniejsza w skutkach swoich". Mochnacki pisał te słowa w pierwszych latach emigracji, a ostatnich - swego życia. Zgnębiony klęskš powstania i anarchiš szerzšcš się w œwiatku emigracyjnym, dawny "polski Robespierre" coraz dalej odchodził od rewolucyjnej przeszłoœci i zmieniał się (sam to przyznawał w listach do Lelewela) w "stronnika absolutyzmu". Poczynał wierzyć - jak wierzył niegdyœ generał Łubieński - że tylko rzšdy silnej ręki mogły dŸwignšć Polskę z nieszczęœcia, marzył mu się coraz częœciej "drugi Koœciuszko z głowš Kromwela". Stšd arcykrytyczny stosunek autora Powstania narodu... do liberalnie rozgadanego sejmu powstańczego, do partii kaliskich konstytucjonalistów, a co za tym idzie do Zwierkowskiego, którego - przy całym szacunku dla jego wartoœci osobistych - nieodmiennie i nierozerwalnie (choć tylko częœciowo słusznie) z tš partiš kojarzył. W tym samym jednak czasie, kiedy Mochnacki pasował Zwierkowskiego niemalże na ojca powstańczej sejmokracji - w radykalnym piœmie emigracyjnym "Nowa Polska" zupełnie inaczej oceniano jego œwiatopoglšd i działalnoœć politycznš. "Zwierkowski był zapewne najœmielszym człowiekiem polskiej opozycji - pisano z "Nowej Polsce" - ale nie konstytucyjnej, kaliskiej, która patriotyzm rozgłaszajšc za wszelkie towarzyskie pryncypia, nie widziała pierwszorzędnej wady rzšdu, że był przywłaszczycielem, że koniecznie musiał niweczyć wolnoœć druku, zobojętniać wpływ Sejmu, tej komedii, której opozycja kaliska wierzyła, której uroczystym chciała być aktorem. Zwierkowski przyznawał, że opozycja, jeœli ma być, być powinna rewolucyjna, wymierzona przeciwko rodzinie przywłaszczyciela, przeciw konstytucji uprawniajšcej zbrodnie rozbiorów i zatłumienie naszej niepodległoœci". Na pozór mogłoby się zdawać, że te dwie równoczeœnie wydane opinie powinny się wzajem wykluczać. A jednak z dokumentacji historycznej wynika, że obie były prawdziwe. O pierwszym okresie działalnoœci politycznej Zwierkowskiego, jak nadmieniałem już parokrotnie, trudno powiedzieć coœ pewnego. Wiele przemawia za tym, że należał do "sekty Łukasińskiego", lecz brak na to konkretnych dowodów. Nie ulega wštpliwoœci, że w niespokojnych latach sšdu sejmowego był najœciœlej zwišzany z partiš kaliskš i przyjaŸnił się z jej przywódcami: braćmi Wincentym i Bonawenturš Niemojowskimi. Zwišzków z kaliszanami nie zerwał ani w czasie powstania, ani potem na emigracji. W pierwszych miesišcach "rewolucyi" razem z dziedzicami z Przystani i Marchwacza redagował organ prasowy partii kaliskiej: "Kurier Polski" - w wiele lat póŸniej, na wychodŸstwie we Francji, już u schyłku swojej działalnoœci publicystycznej, raz jeszcze potwierdził zwišzanie z dawnymi przyjaciółmi, oddajšc sprawiedliwoœć zasługom obywatelskim Niemojowskich w obszernym szkicu biograficznym, poœwięconym ich pamięci. Prawdš też jest, że przez cały czas piastowania mandatu deputowanego był żarliwym wyznawcš doktryny o najwyższej władzy sejmu i nienaruszalnoœci tej zasady bronił tak samo konsekwentnie przed zamachami carskich prokonsulów jak potem - przed zakusami kolejnych wodzów powstańczych. Ale prawdš jest również, że od chwili poznania Wysockiego zwišzał się był na dobre i na złe ze szlacheckimi rewolucjonistami i stał się wiernym wspólnikiem wszystkich ich zamierzeń i poczynań. W wyniku krzyżowania się tych dwóch współistniejšcych prawd postawa polityczna Zwierkowskiego przez cały czas trwania insurekcji mogła się wydawać dwoista. W konserwatywnym w swej większoœci sejmie powstańczym zajmował stanowisko jak najbardziej postępowe, zasługujšc sobie u staroszlacheckich kronikarzy na opinię zaciekłego radykała, natomiast w odrodzonym po upadku dyktatury Chłopickiego Towarzystwie Patriotycznym, reprezentował poglšdy umiarkowane i zaliczany był do prawego skrzydła tego stronnictwa. Owa polityczna dwoistoœć musiała naturalnym biegiem rzeczy zbliżyć go do równie w swoim postępowaniu dwoistego Joachima Lelewela, co też wkrótce nastšpiło. Œcisła współpraca i przyjaŸń między byłym szwoleżerem napoelońskim a wielkim "antykwariuszem rewolucji" - zapoczštkowane w czasie powstania listopadowego - przetrwać miały przez lat bez mała trzydzieœci, aż do œmierci Zwierkowskiego. Wybuch powstania zastał pana Walentego w Kielcach. Wysłany z Warszawy w paŸdzierniku 1830 roku jako emisariusz władz sprzysiężenia powstańczego objeżdżał garnizony prowincjonalne, spotykajšc się tam ze znajomymi oficerami i organizujšc za ich poœrednictwem nowe komórki zwišzkowe. Podróż tę mógł odbywać bez budzenia specjalnych podejrzeń ze strony nadzorujšcej go sekretnej policji cesarzewicza, gdyż jako radca głównego zarzšdu Towarzystwa Kredytowego, powołany z ziemi kieleckiej, miał prawo, a nawet urzędowy obowišzek objeżdżać co pewien czas tereny, poddane jego szczególnej pieczy. Nie mogło też dziwić "dozieraczy" policyjnych, że popularny dziedzic z Białej Wielkiej pod Lelowem, który przez wiele lat piastował rozmaite urzędy obywatelskie w województwie krakowskim, miał w tym województwie rozległe znajomoœci zarówno wœród cywilnego obywatelstwa, jak i - stacjonujšcych tam oficerów. Agitacyjna podróż Zwierkowskiego musiała odegrać jakšœ znaczšcš rolę w przygotowaniu rewolucyjnych wydarzeń, skoro wiedział o niej i odnotował jš w swoim pamiętniku członek powstańczego rzšdu, kasztelan Leon Dembowski. - "Co do Zwierkowskiego - wspominał Dembowski - ten przed wybuchem opuœcił Warszawę, udajšc się w Krakowie do swoich dóbr*, (* Obala to mojš uprzedniš supozycję, jakoby Zwierkowski odwiedził po raz ostatni Białš Wielkš w styczniu 1829 roku.) a w przejeŸdzie zniósł się z trzema oficerami pułku strzelców konnych, wzywajšc ich, aby spiskowych starali się liczbę pomnożyć; tak mało jednak miał zaufania, iż jednemu z trzech polecił mieć baczne oko na drugich". Ironiczny wydŸwięk końcowej informacji wydaje mi się nieuzasadniony, gdyż ze słów pamiętnikarza to tylko wynika, że Zwierkowski w swojej pracy nad rozszerzaniem sprzysiężenia posługiwał się systemem trójkowym, często stosowanym w ówczesnej konspiracji. Ciekawe byłoby dociec, w którym to pułku strzelców konnych prowadził swe buntownicze knowania przeciwko cesarsko-królewskiemu rzšdowi "szwoleżer złej konduity". W armii Królestwa była cała dywizja strzelców konnych, złożona z czterech pułków, a więc z szesnastu szwadronów (pułk szaserów gwardii jako jednostka wyodrębniona i kwaterujšca w Warszawie w danym wypadku w rachubę nie wchodził). Każdy niemal szwadron strzelecki "konsystował" w innej miejscowoœci, wskutek czego dywizja obejmowała spory szmat kraju wokół Warszawy. Ponieważ dziedzic Białej Wielkiej jechał do swej posiadłoœci, położonej na terenie dzisiejszego powiatu włoszczowskiego, najpewniej przez Łowicz - musiał przede wszystkim zetknšć się po drodze z kwaterujšcymi w rejonie tego miasta i jego okolic, szwadronami 2. pułku strzelców konnych, pozostajšcego pod komendš pułkownika Kazimierza Skarżyńskiego, brata dwóch eks-szwoleżerów (Ambrożego i Feliksa) i powinowatego Łubieńskich. Jeżeli w przekazie Dembowskiego rzeczywiœcie chodziło o strzelców konnych Skarżyńskiego, to bardzo jest prawdopodobne, że to właœnie oficerowie wcišgnięci do sprzysiężenia przez Zwierkowskiego sprawili, iż jeden z pododdziałów tego pułku (fakt znany skšdinšd) w pierwszych dniach grudnia 1830 r. samorzutnie zaatakował tylnš straż wycofujšcego się spod Warszawy wielkiego księcia Konstantego - co tak podobno zdenerwowało generała Chłopickiego, że - jak utrzymujš niektórzy pamiętnikarze - w większym jeszcze stopniu niż awantura z Krukowieckim przyczyniło się do jego "apopleksyi". Gdyby cały ten hipotetyczny wywód był prawdziwy, to wyjaœniłoby się przynajmniej, skšd Dembowski mógł wiedzieć o sekretnych powišzaniach Zwierkowskiego ze strzelcami konnymi i dlaczego uznał ten szczegół za zasługujšcy na utrwalenie w pamiętniku. Działalnoœć agitacyjno-organizacyjna emisariusza spiskowców warszawskich nie ograniczała się do penetracji kół wojskowych. Po przybyciu do Kielc zajšł się również oœwiecaniem i upolitycznianiem swoich cywilnych znajomych. Rezultaty tych zabiegów ujawniły się w parę dni po wybuchu powstania. Skoro tylko nadeszła wiadomoœć o założeniu w Warszawie Klubu Patriotycznego, Zwierkowskiemu bez trudu udało się uruchomić w Kielcach filię tej organizacji - bodajże pierwszš w całym kraju*. (* Na czele klubu stanšł pułkownik Suchecki - prezes kieleckiej "dyrekcyi szczegółowej" Towarzystwa Kredytowego.) Widać z tego, że były szwoleżer nie zawiódł swoich konspiracyjnych mocodawców i nie powrócił do Warszawy z pustymi rękami. Kiedy jednak powrócił - dokładnie nie wiadomo. W każdym razie musiało to się stać przed końcem pierwszej dekady grudnia, gdyż jego nazwisko figurowało już na liœcie nowego komitetu redakcyjnego "Kuriera Polskiego" - zamieszczonej w historycznym numerze tego pisma z 10 grudnia 1830 roku. Oznaczony powyższš datš "Kurier Polski" z dwóch względów można uznać za historyczny. Po pierwsze: ogłoszono w nim, podpisanš przez Piotra Wysockiego, słynnš "Wiadomoœć o tajnym towarzystwie [...] w celu zmienienia rzšdu" - najbardziej autorytatywnš informację o dziejach powstańczego spisku podchoršżych i o jego powišzaniach z opozycjš sejmowš. Drugš, nie mniej ważnš, rewelacjš numeru było przekazanie do publicznej wiadomoœci pełnej listy współpracowników pisma. Zestawienie z sobš powszechnie znanych nazwisk nowych redaktorów również ujawniło niebagatelny fakt historyczny, dajšc warszawskim czytelnikom niedwuznacznie do zrozumienia, że została zawarta koalicja polityczna między czołowymi działaczami partii kaliskiej a "Robespierre'ami i Dantonami", przepędzonymi przez Chłopickiego z sal Redutowych. Razem ze Zwierkowskim gazetę firmowali: obaj bracia Niemojowscy, Joachim Lelewel i wszyscy główni bohaterowie Nocy listopadowej. Przed powstaniem "Kurier Polski" był na poły literackim pisemkiem romantyków. Jego przekształcenie w poważny organ polityczny opisuje w swoich Notatkach autobiograficznych póŸniejszy bliski współpracownik Zwierkowskiego, Jan Nepomucen Janowski - pierwszy bodaj dziennikarz polski pochodzenia chłopskiego. "Jeszcze w pierwszej połowie grudnia sformowała się nowa poważna redakcja >>Kuriera Polskiego<< - brzmi relacja Janowskiego. - Adolf Cichowski, niedawny więzień karmelicki, był właœcicielem tego dziennika [...] U Cichowskiego też w obszernym jego mieszkaniu zbierała się co wieczór ta nowa redakcja. Prezesem jej był Joachim Lelewel, wiceprezesem Wincenty Niemojowski, sekretarzem Ludwik Żukowski, członkami: Bonawentura Niemojowski, Walenty Zwierkowski, Ludwik Osiński, Kazimierz Brodziński, Ksawery Bronikowski, Franciszek Grzymała, Maurycy Mochnacki, Adam Gurowski, Artur Zawisza i jeszcze inni, których nie pamiętam (z osób wymienionych na liœcie redakcyjnej Janowski pominšł m.in. Piotra Wysockiego i Ludwika Nabielaka). Oprócz członków z tytułem redaktorów byli kolaboratorzy, w parę dni póŸniej przybrani, pomiędzy którymi byłem ja i ksišdz K. A. Pułaski. Redaktorem odpowiedzialnym obok sekretarza miał pozostać i nadal Ludwik Żukowski..." Głównym publicystš i faktycznym redaktorem naczelnym przetworzonego pisma stał się od pierwszej chwili były poseł kaliski: uczony i elokwentny Wincenty Niemojowski. "Więzień Przystani", ze swš nieodłšcznš blaszanš tršbkš przy uchu, i jego młodszy brat z Marchwacza, ze swym "œledzienniczym" wyrazem twarzy, który tak irytował generała Łubieńskiego - odbyli tryumfalny wjazd do powstańczej Warszawy 6 grudnia 1830 roku. Odpędzeni niegdyœ od warszawskich rogatek i wyrzuceni z Sejmu Królestwa, powracali teraz konno, zbrojno i szumnie, w asyœcie ochotniczego oddziału jazdy sformowanego z obywateli województwa kaliskiego. - "Codziennie widzimy cišgnšce przez Warszawę nowozaciężne pułki - odnotował w swoim dzienniku Julian Ursyn Niemcewicz. - Widziałem idšcych Kaliszanów, cały z obywateli złożony, tak piękny i szykowny, jak gdyby od dawna już do szyków wprawiony. Lud nań patrzšcy wołał: Niech żyjš Kaliszanie; oni odpowiadali: Niech ginš Kaliszanie, ale niech żyje ojczyzna!..." W trzy dni póŸniej o goršcym powitaniu kaliskich "męczenników sprawy narodowej" doniosła "Gazeta Warszawska": "Przybyli z Kaliskiego do Warszawy Wincenty i Bonawentura Niemojowscy, obywatele znani rodakom z miłoœci oyczyzny i swobód narodowych, za które ponosili więzy i przeœladowania. Tłum ludu odprowadził ich do Rzšdu Tymczasowego poœród radosnych okrzyków, skšd się potem udali ze złożeniem uszanowania Dyktatorowi..." W wyniku rozmowy z Chłopickim, Bonawentura Niemojowski otrzymał nominację na stanowisko ministra sprawiedliwoœci. W miesišc póŸniej Wincenty Niemojowski przejšł odebranš generałowi Łubieńskiemu tekę ministra spraw wewnętrznych i policji. Nikogo chyba "rewolucya" listopadowa nie wynagrodziła tak hojnie i sprawiedliwie za doznane w przeszłoœci krzywdy, jak braci Niemojowskich. Dziedzic z Marchwacza - gnębiony przez "zeszły rzšd" bezpodstawnymi wyrokami sšdowymi - stanšł na czele całego sšdownictwa krajowego; dziedzic z Przystani zadręczany przez lata najróżniejszymi szykanami policyjnymi - stał się najwyższym zwierzchnikiem policji. Z korespondencji Tomasza Łubieńskiego wiemy jak niechętnie odniósł się w pierwszej chwili generał-buchalter do narzuconych mu funkcji policyjnych. Można by więc mniemać, że tak nieprzejednany liberał jak Wincenty Niemojowski musiał przy przyjmowaniu swojej nominacji przełamywać jeszcze więcej oporów wewnętrznych. Ale tak chyba nie było. Bratanek i biograf kaliskich beniaministów Jan Nepomucen Niemojowski opowiada w swych pamiętnikach, że na kilka lat przed powstaniem, podczas jednego z literacko-politycznych bankietów w Przystani, strzeżonej już wtedy przez żandarmów wielkiego księcia Konstantego, pan Wincenty obszernie się wypowiadał na temat racji bytu policji w państwie konstytucyjnym. Otóż "więzień Przystani" zdecydowanie potępiał policję, działajšcš w czasie pokoju na szkodę swoich rodaków, natomiast godził się z potrzebš istnienia policji w czasach wojennych. Powstanie było z wojnš prawie jednoznaczne, mógł więc przywódca liberałów kaliskich, nie sprzeniewierzajšc się swoim zasadom, przejšć w rzšdzie powstańczym resort "interesów wewnętrznych i policyi". Nie sprawiało mu też chyba szczególnej przykroœci, że obejmował stanowisko odebrane generałowi Łubieńskiemu, gdyż "pobożnych spekulatorów" nie lubił tak samo jak Mochnacki. Przede wszystkim dlatego, że stanowili głównš podporę rzšdów Chłopickiego. Niemojowscy nie dali się przekupić łaskami "polskiego Napoleona". Po zadomowieniu się w Warszawie, cały swój ferwor polemiczny skierowali przeciwko dyktaturze, jako formie władzy niezgodnej z konstytucjš. Uczone artykuły pana Wincentego w "Kurierze Polskim" podpisywane zazwyczaj pseudonimami: Iuvenis bšdŸ Veritas biły bezlitoœnie w podstawy samowładztwa Chłopickiego. Mniej skory do pisania pan Bonawentura wspierał działalnoœć publicystycznš brata ustnš agitacjš w tym samym duchu, szerzonš wœród przebywajšcych w Warszawie, znajomych posłów i deputowanych. Trudno się w tej sytuacji dziwić, że rozpędzeni przez dyktatora warszawscy jakobini, garnęli się pod opiekuńcze skrzydła kaliskich konstytucjonalistów. Przed powstaniem te dwa odłamy bojowników o swobody obywatelskie wzajemnie się nie znosiły. Mochnacki przy każdej okazji wyszydzał doktrynerstwo i krótkowzrocznoœć zapatrzonych w konstytucję kaliszan. Wincenty Niemojowski ze swej strony potępiał wszelkie tajne spiski antyrzšdowe, a romantyków gromił jako siewców anarchii. Ale pogodziły ich z sobš jednakowo goršca aprobata dla powstania jako słusznego zrywu narodowego oraz wspólna niechęć do dyktatury Chłopickiego. - "Wincenty Niemojowski... - wspominał póŸniej z sympatiš Maurycy Mochnacki - uczony i dowcipny statysta według autoramentu monarchii konstytucyjnej - otworzył wieczory, zwane wieczorami Kuryera Polskiego, gdzie się zbierali wespół z całš prawie młodzieżš 29 (listopada), redaktorowie publicyœci, profesorowie, poeci. Wszyscy mieli dla niego ten respekt, jaki się należy powadze obywatelskiej, zasłudze, talentom. Wszyscy go kochali, bo nie było nadeń w towarzystwie milszego człowieka. Niemojowski był prezesem tej licznej redakcyi. Nazywano go panem Wincentym... Artykuły, które umieszczał w Kuryerze miały dšżnoœć konstytucyjnš; celem jego było: powstanie wsztukować w ramy monarchii konstytucyjnej..." Maurycy Mochnacki i jego przyjaciele polityczni, po zamknięciu im dostępu do sal Redutowych teatru, znaleŸli się w sytuacji bardzo trudnej. Zabrakło im trybuny do głoszenia swoich radykalnych haseł. Poczštkowo próbowali znaleŸć jš w słynnej "Honoratce". Napomyka o tym z ironiš w swoich wspomnieniach powstańczych wróg klubistów, Andrzej Edward KoŸmian: "Przez cišg miesišca grudnia bachanalia rewolucyjne [...] przeniosły się z teatru do kawiarni, w pałacu dawniej Chodkiewiczowskim (przy ul. Miodowej) założonej; kawiarnia ta, nazwana Honoratkš od służšcej, która tam tłum młodzieży zwabiała, co wieczór napełniała się próżniakami rewolucyjnymi*. (* Właœcicielkš kawiarni była dwudziestoczteroletnia urodziwa Honorata Cymermanowa, ona też osobiœcie usługiwała goœciom.) Co wieczór muzyka wygrywała pieœni dawne narodowe albo też nowe ułożone; jeden z młodzieży, najczęœciej akademik, wywołany przez publicznoœć, stawał na stole w œrodku sali będšcym i pieœń tę przy wtórowaniu muzyki odœpiewywał, chór cały, z publicznoœci złożony, pieœń za nim powtarzał; po œpiewach następowało czytanie rozmaitych wierszy patryotycznych, przeplatane nowemi œpiewami, kończył się zawsze wieczór tańcami, do których sprowadzane i częstokroć zmuszane były kobiety z galeryi przypatrujšce się na to widowisko [...]. Była to moda rewolucyjna bywać na Honoratce. Z poczštku zgromadzenia takowe były tylko œmiesznemi, wkrótce zdrożnemi i niebezpiecznemi się stały..." "Œmieszny" kabarecik literacko-taneczny "Honoratki" zmienił się w opinii ugodowców w "zdrożny i niebezpieczny" z tš chwilš, gdy w jego programie zaczęły dominować rewolucyjne wystšpienia wygnańców z sal Redutowych. - "Wiersze, œpiewy, mowy na tych posiedzeniach równie jak druk ubliżały dyktatorowi - przyznaje Mochnacki. - Żołnierski absolutyzm szedł w poniewierkę; młodzież [...] znajdowała upodobanie w wyœmiewaniu bezczynnej, bezsilnej choć nieograniczonej władzy. Zwykle na tych schadzkach obierano prezesa, który w czerwonej czapce z piórem grał rolę >>dyktatora<<..." Wkrótce jednak i dla klubistów "Honoratka" stała się miejscem niezupełnie bezpiecznym. Œwiadczy o tym chociażby przykład, opisanej przez Tomasza Wentwortha-Łubieńskiego, awantury między Maurycym Mochnackim a Józefem Łubieńskim. Poza tym stolik kawiarniany był dla mówców z sal Redutowych trybunš agitacyjnš o zbyt skromnym zasięgu oddziaływania. Zasięg o wiele szerszy, w warunkach znacznie bezpieczniejszych, zapewniały im łamy poczytnego "Kuriera Polskiego". W wyniku tych wszystkich okolicznoœci Walenty Zwierkowski od razu po powrocie do Warszawy był wzięty w dwa ognie. Uczestnictwo w komitecie redakcyjnym "Kuriera Polskiego" narzucało mu stałe i bliskie kontakty zarówno z kaliszanami, jak i z najczerwieńszym odłamem warszawskich jakobinów (skrajnych czerwieńców reprezentowali m.in. dwaj "kolaboratorzy" redakcji: Jan Nepomucen Janowski i ksišdz Kazimierz Aleksander Pułaski). W grudniowych i styczniowych numerach "Kuriera Polskiego" nie udało mi się odnaleŸć ani jednego artykułu, podpisanego imiennie przez dziedzica z Białej Wielkiej. Ale w tych pierwszych miesišcach powstania większoœć materiałów redakcyjnych zamieszczano anonimowo bšdŸ pod pseudonimami. Mimo to niektóre z ówczesnych publikacji można przypisać Zwierkowskiemu hipotetycznie, bo przypominajš jego styl i wyrażajš poglšdy wielokrotnie póŸniej przez niego powtarzane. Na przykład: polemika z prasš berlińskš (dawny student uniwersytetu w Halle z pewnoœciš znał dobrze język niemiecki) w numerze z 3 stycznia 1831 roku. Pozwolę sobie tu przytoczyć zakończenie tej domniemanej wypowiedzi "szwoleżera złej konduity". "Nie powstali Polacy przeciw Rossjanom, lecz przeciwko władzy despotycznej. Nie mieli Polacy celu przelania krwi rossyjskiej, lecz zbrojnym z broniš w ręku pokazać się musieli. Nie okazali Polacy żadnej niechęci do Rossjan, bo jej do narodu nie mieli. Owszem Polacy pragnš Rossjanom podać dłoń bratniš do zrzucenia jarzma niewoli pod którem jęczš. Teraz czas łšczyć się z nami i odzyskać prawa człowieka, które depce wszechwładny despota, uważajšc Rossjan jako rzecz nabytš, jako własnoœć, którš rozrzšdza podług upodobania. Ocknijcie się ze snu Rossjanie, czyliż nie macie już Pestlów, Bestużewów, Murawiewów?... Do broni, to waszem hasłem być powinno teraz, lecz do broni w sprawie wolnoœci. Jeżelibyœcie jednak odważyć się mogli broń podnieœć przeciwko Polakom, pomnijcie, iż siła nasza jest wielka, każdy Polak wie za co się bije, wie co utracił i czego ma prawo domagać się. Siła nasza jest wielka, bo do niej należy siła wszystkich ludów o wolnoœć walczšcych i wolnoœciš oddychajšcych; siła przeto nie do zwalczenia". Niezależnie od zajęć w redakcji "Kuriera", wkrótce po powrocie do Warszawy, pan Walenty włšczył się w tok przygotowań do otwarcia sejmu. W zasadzie nie miał do tego formalnych uprawnień, gdyż rugi senackie z roku 1830 unieważniły jego mandat deputowanego z 7. cyrkułu (obwodu) miasta Warszawy. W jaki sposób do tego doszło, czytelnicy już wiedzš z relacji pamiętnikarskich Juliana Ursyna Niemcewicza oraz jednego z głównych sprawców dyskryminacji: kasztelana Kajetana KoŸmiana. Dla przypomnienia przytoczę jeszcze trzeci opis tej afery wyborczej, zaczerpnięty ze wspomnień powstańczych KoŸmiana syna. - "W jednym z cyrkułów Warszawy miał nastšpić wybór deputowanego - wspomina kasztelanic Andrzej Edward, przez przyjaciół "Drusiem" nazywany - Walenty Zwierkowski, znany z patryotycznych, a więcej jeszcze demokratycznych wyobrażeń, które głoœno objawiał, chciwy wziętoœci i popularnoœci i zostajšcy już w tajemnych zwišzkach z sprzysięgajšcš się młodzieżš, ubiegał się o wybór współobywateli, których większoœć za nim się oœwiadczyła. W. ks. Konstanty, zawiadomiony o jego kandydaturze, polecił ministrowi Mostowskiemu, ażeby wszelkie użyte zostały œrodki do przeszkodzenia wyborowi Zwierkowskiego. Mój ojciec jako jeneralny dyrektor administracyi krajowej znalazł się więc w trudnej i nieprzyjemnej koniecznoœci podjęcia starania, aby Zwierkowski wybrany nie był. Starania te ograniczył on w zakresie jakie mu przepisy prawa dozwalały; użył wpływu normalnego, starajšc się przekonać, że obecnoœć w izbie członka, niemiłego władzy [...] łatwo się może stać szkodliwš [...] Mimo te uwagi i przełożenia wybór wyborców padł na Zwierkowskiego..." - Potem jednak, o czym już "Druœ" KoŸmian nie wspomina, w rezultacie starań jego czcigodnego ojca oraz senatora-wojewody Wincentego Krasińskiego i prezesa senatu Stanisława Zamoyskiego - sšd senacki pod pretekstem jakichœ błahych uchybień formalnych głosowanie wyborców 7. cyrkułu warszawskiego unieważnił i Zwierkowskiego do sejmu nie dopuœcił. Ale powstańczy grudzień był czasem wyrównywania krzywd przeszłoœci. Zebrani w Warszawie senatorowie, posłowie i deputowani przyjęli pozbawionego mandatu kolegę z najwyższymi honorami. Przewodniczšcy powstańczego zebrania reprezentantów narodu, poseł piotrowski Władysław hrabia Ostrowski, "w dowód szacunku dla przeœladowanego" złożył w jego ręce "prezydencyę" zgromadzenia. Wzruszony Zwierkowski tłumaczył się, że unieważnienie jego mandatu nie zostało jeszcze prawnie odwołane, ale nie chciano go słuchać i zmuszono do przyjęcia zaszczytnej funkcji. Przewodniczył tedy senatorom, posłom i deputowanym na kilku ostatnich sesjach przedsejmowych, a po zwołaniu sejmu wszedł do niego jako pełnoprawny deputowany z tego samego 7. obwodu warszawskiego, z którego przed rokiem intryga władz go wyparła. W czasie gdy dawny szef pierwszego szwadronu szwoleżerów, senator-kasztelan Tomasz Łubieński skarżył się w listach do ojca na kłótliwš atmosferę "przedstanowczych sessyi Izby" - dawny podoficer tegoż szwadronu, deputowany Walenty Zwierkowski, który owym kłótliwym "sessyom" przewodniczył, domagał się ograniczenia przez sejm władzy dyktatorskiej Chłopickiego oraz atakował imiennie braci Łubieńskich za to, że nie wykorzystali należycie prerogatyw swej władzy dla wzmocnienia obronnoœci kraju i uzbrojenia go do wojny. Odtšd "szwoleżer złej konduity" uczestniczyć będzie we wszystkich wydarzeniach historycznych opowiedzianych już i skomentowanych w listach generała Tomasza Łubieńskiego. Ale te same zdarzenia, oglšdane od strony deputowanego-opozycjonisty i jego politycznych przyjaciół, stajš się o wiele lepiej zrozumiałe i zyskujš zupełnie odmiennš wymowę niż w opisach ministra-wiceprezydenta. 17 grudnia 1830 roku, w przeddzień otwarcia sejmu, Zwierkowski znalazł się w składzie delegacji, wysłanej przez obie izby do dyktatora "dla wybadania jego usposobienia" oraz porozumienia się z nim w sprawie przyszłej formy rzšdu, a raczej warunków, pod którymi sejm mógłby zalegalizować dalsze trwanie dyktatury. W dziewiętnastoosobowej deputacji, poza Zwierkowskim, z bardziej znanych osób uczestniczyli: ksišżę Czartoryski, Lelewel, Władysław Ostrowski, Barzykowski i Dembowski. Chłopicki przyjšł delegatów w sali obrad Rzšdu Tymczasowego, wypełnionej takim mnóstwem oficerów różnych stopni i broni, że - jak pisze Barzykowski, "zła wiara mogłaby posšdzić, iż chciano pewne wrażenie uczynić". - Sam przebieg spotkania pamiętnikarze i historycy, w zależnoœci od swych poglšdów, naœwietlajš doœć rozmaicie, zgadzajš się natomiast co do dwóch punktów: że dyktator z zupełnš otwartoœciš przedłożył reprezentantom narodu swoje credo polityczne oraz, że na tym tle doszło do gwałtownego starcia między nim a deputowanym Zwierkowskim. "Chłopicki przybywa do sali rzšdu tymczasowego - opowiada w Powstaniu narodu... Mochnacki - i nie czekajšc, co powie mu deputacya, obraca ku niej te słowa: - Sumienie każe mi zapowiedzieć panom, iż żadnych innych nie mam zamiarów tylko utrzymać w całoœci królestwo, bo przekonany jestem, iż nie można nic innego zdziałać. Małe wojsko polskie będzie tylko na jatki wystawione. Przysišgłem Mikołajowi jako królowi konstytucyjnemu i przysiędze mojej wierny będę..." Podczas Nocy listopadowej za podobne słowa powstańcy zabijali generałów. Wincenty Krasiński takimi słowami osłaniał przed synem i wychowanicš swojš ucieczkę do Petersburga. W trzecim tygodniu "rewolucyi" - kiedy cały kraj ogarnięty już był ruchem powstańczym i przygotowaniami do wojny o niepodległoœć - najwyższy zwierzchnik i mšż opatrznoœciowy powstania wypowiadał te słowa wobec reprezentantów narodu jako swoje "wyznanie wiary stałe i nieodmienne". Dyktator był zdecydowanie przeciwny wojnie i rozszerzaniu ruchu powstańczego poza granice Królestwa. Istotę powstania starał się sprowadzić do zatargu wewnętrznego między obywatelami Królestwa, a ich konstytucyjnym monarchš, cele powstania - do starań o gwarancję dla konstytucji, o możliwie najszerszš amnestię i o ewentualne niewprowadzanie wojsk cesarskich do Królestwa. "Chłopicki, a raczej kontrrewolucya w jego osobie - pisze Mochnacki - na tyle miał uczciwoœci, na tyle charakteru, że przyszedł i wyspowiadał się z rzetelnych zamiarów swoich wobec najpopularniejszych członków reprezentacyi Polski kongressowej. Uczynił to w tej myœli, ażeby deputacya wywiodła sejm i naród z błędu względem niego; mówił przez tę deputacyę do sejmu - chcecie mnie jakim jestem, chcecie mnie z całem mojem dziwacznem systematem, z całš mojš odrazš do wojny, z całš mojš skłonnoœciš do rzucenia się w objęcia ojcowskie cesarza, to dobrze! A jeżeli się wam taki, jaki jestem, nie podobam, to mniejsza o to, to złożę władzę i nie przyjmę od sejmu drugiej legalnej dyktatury - jeszcze czas!" Ci z uczestników deputacji, którzy w powstaniu widzieli drogę do odzyskania pełnej niepodległoœci, w granicach przedrozbiorowych, przyjęli minimalistyczny program Chłopickiego z oburzeniem. W ich imieniu porwał się do odpowiedzi "szwoleżer złej konduity". Podniesionym głosem przypomniał dyktatorowi o prowincjach dawnej Rzeczypospolitej, znajdujšcych się poza granicami konstytucyjnego królestwa, o "braciach naszych", którzy "więcej jeszcze jak my cierpimy". Zakończył przemówienie żarliwym wezwaniem, by "działać, jak należy w imieniu całej Polski wolnej i niepodległej, wszystko poruszyć, nie czekać, nie układać się, ale walczyć..." Reakcję dyktatora na wystšpienie Zwierkowskiego przedstawia w swoich Wspomnieniach kasztelan Leon Dembowski. - "Chłopicki odparł: - Nie przyszedłem tutaj dyskutować z panami, tylko oznajmić im mojš wolę politycznš. - Zwierkowski na te słowa uniósł się, a Chłopicki rozpišwszy mundur powiedział: - Oœwiadczyłem, do czego zobowišzuje się. Więcej obiecywać byłoby płochoœciš. Nie podoba się to panu? Oto moje piersi: możesz w nich sztylet utopić! - poczem odwrócił się i z sali wyszedł". - Dwa tygodnie wczeœniej stary Niemcewicz dokładnie w taki sam sposób zachował się wobec delegatów Klubu Patriotycznego. Był to - jak widać - gest epoki. Maurycy Mochnacki i inni historycy powstania listopadowego wprost pojšć nie mogš, dlaczego deputacja sejmowa, po wysłuchaniu antypowstańczego "wyznania wiary" dyktatora, nie ujawniła jego zamiarów przed sejmem i narodem, lecz rzecz całš pokryła "występnym sekretem". Dowiadujemy się od Mochnackiego, że tylko "jeden [...] Zwierkowski radził zdać wiernie sprawę z tego, co dopiero zaszło przed sejmem", ale "ksišżę Czartoryski zaklinał go, żeby milczał, przypisujšc to wyznanie wiary porywczoœciš dyktatora". Były szwoleżer uległ w końcu autorytetowi księcia i nie wyłamał się ze zmowy milczenia. Niezależnie od swoich poglšdów politycznych, musiał być głęboko poruszony dramatycznym gestem pożegnalnym dyktatora. Trzeba przecież pamiętać, że przed dwudziestu pięciu laty, jako młodziutki student uniwersytetu w Halle, zbiegły do Legii Nadwiœlańskiej, stawiał swe pierwsze kroki wojskowe na szlakach napoleońskich, właœnie pod dowództwem Chłopickiego - opromienionego już wówczas blaskiem legendy legionowej. Pamiętnikarze, a za nimi historycy, w różny sposób starajš się tłumaczyć niezrozumiałš dyskrecję deputacji sejmowej. Podkreœla się więc, że delegaci bali się wtršcić kraj w chaos i anarchię, gdyż byli pewni, że odkrycie przed sejmem i opiniš publicznš kapitulanckich poglšdów Chłopickiego musiałoby doprowadzić do obalenia dyktatury. Z drugiej strony: wielu członków deputacji - podobnie jak ksišżę Czartoryski - łudziło się, iż Chłopicki złożył swe "wyznanie wiary" jedynie z przekory i porywczoœci, a naprawdę miał plany zupełnie inne, których na razie ujawniać nie chciał ze względu na rozpoczynajšce się właœnie rokowania z Petersburgiem. Zarówno obawy, jak złudzenia delegatów płynęły z tego samego Ÿródła: z zafascynowania osobš Chłopickiego, z najgłębszego przekonania, że jest on na stanowisku wodza narodu człowiekiem nie do zastšpienia. "Kariera tego wiernego żołnierza Jego Cesarskiej Moœci Mikołaja I, jako dyktatora narodowego powstania - pisze o Chłopickim utalentowany historyk Jerzy Łojek - dyktatora z woli i pragnienia całej krajowej opinii publicznej, z woli nie tylko arystokratycznych salonów i lękajšcych się społecznych zamieszek sfer bogatego mieszczaństwa, ale również ludu w pełnym tego słowa znaczeniu - jest jednym z najdziwniejszych zjawisk w historii polskich ruchów i przewrotów politycznych". Legenda Chłopickiego formowała się przez długie lata. Składały się na niš rzeczywiste zasługi, nieporozumienia i szczęœliwe zbiegi okolicznoœci. Już w Legionach przyszły dyktator powstańczy dał się poznać jako znakomity oficer, zdobywajšc sobie najwyższe uznanie generała Jana Henryka Dšbrowskiego. Nieustraszone męstwo i brawura w połšczeniu z zimnš krwiš i wybitnymi zdolnoœciami dowódczymi - zapisały go trwale w historii wojen napoleońskich, zwłaszcza w Hiszpanii. Wykształcił się w tych kampaniach na typowego dowódcę ze szkoły napoleońskiej, ale nie tej wczesnej - republikańskiej, lecz póŸniejszej - z epoki cesarstwa. Za najwyższe cnoty żołnierskie nauczył się uważać bezgraniczne przywišzanie do monarchy i œlepe posłuszeństwo jego rozkazom. Tylko zraniona ambicja zdolna była go zmusić do sprzeniewierzenia się tym zasadom. Ambicji mu nie brakowało, ale karierowiczem i łowcš synekur nie był nigdy. Dowiódł swej bezinteresownoœci po objęciu dyktatury, kiedy odrzucił z oburzeniem przyznane mu przez rzšd wysokie pobory pieniężne*. (* "Wiem dokładnie - pisze o Chłopickim pamiętnikarz Ignacy Kruszewski - że miał tylko kilka dukatów, kiedy się ogłosił dyktatorem, a nie miał żadnego, kiedy nim być przestał".) Jeżeli domagał się awansów wojskowych od swoich cesarskich zwierzchników, a póŸniej - nieograniczonej władzy dyktatorskiej od rzšdu powstańczego, to nie czynił tego dla jakichœ osobistych korzyœci czy "chciwoœci panowania", lecz po prostu dlatego, iż był najgłębiej przekonany, że mu się to œwięcie należy, "że tak być powinno". Wojujšc przez długi czas w oddaleniu od ojczyzny stał się żołnierzem zawodowym w pełnym znaczeniu tego słowa, "oficerem fortuny" - jak nazwał go w swoich pamiętnikach generał Ignacy Pršdzyński. Lata walk z hiszpańskimi "gerylasami" i włoskimi powstańcami wyrobiły w nim nieprzejednany wstręt do wszelkich ruchów powstańczych i ludowej partyzantki. Potem jako dyktator powstania nie ukrywał niechęci i wzgardy dla tworzšcych się na prowincji ochotniczych sił zbrojnych i pomimo perswazji swego doradcy generała Tomasza Łubieńskiego, wzbraniał się długo przed uznaniem powstańczej "ruchawki" za prawdziwe wojsko. Podobnie jak Napoleon, uznawał tylko regularnš armię i nie znosił mieszania żołnierki z politykš. Z Napoloeonem rozstał się już w roku 1813 z przyczyn niezupełnie wyjaœnionych. ZaprzyjaŸniony z nim były szwoleżer Dezydery Chłapowski sugeruje w swoich pamiętnikach, że Chłopicki podał się do dymisji po uzyskaniu od niego poufnej wiadomoœci, iż Napoleon zamierza wyrzec się Księstwa Warszawskiego; inni, mniej przychylni, pamiętnikarze utrzymujš, że obraził się na Napoleona za odmówienie mu awansu na generała dywizji. W rok póŸniej otrzymał ten awans od Aleksandra. Dwa lata służby w armii Królestwa Polskiego, na stanowisku dowódcy I dywizji piechoty upłynęły Chłopickiemu bez większych zakłóceń. Jego stosunki z wielkim księciem Konstantym układały się poczštkowo zupełnie dobrze. Œwiadczš o tym nadane mu w tamtych latach dwa wysokie odznaczenia: Order œw. Stanisława I klasy i rosyjski Order œw. Anny I klasy z diamentami (owe cesarskie ordery nosił jeszcze podobno jako naczelny wódz armii powstańczej). Pokongresowš idyllę zepsuła brutalnoœć "baletmistrza z placu Saskiego". Chłopicki miał wysoce rozwinięte poczucie godnoœci i nikomu nie pozwalał dmuchać sobie w kaszę - nawet cesarskiemu bratu. - "Gdy defilował (raz) na Saskim placu przed swoim oddziałem - wspomina pamiętnikarz Leon Sapieha - wpadł na niego wielki xišżę, krzyczšc swym chrapliwym głosem: - Mon general, vous marchez mal*. (* Generale, pan Ÿle maszeruje! [franc.]) Na to Chłopicki najspokojniej: C'est cependant de ce pas, Monseigneur, que j'ai ete de Madrit a Moscou*." (* A jednak tym krokiem, Wasza Wysokoœć, zaszedłem od Madrytu do Moskwy [franc].). Pierwsze starcie słowne nie pocišgnęło za sobš bezpoœrednich konsekwencji, ale Konstanty zawzišł się odtšd na "zuchwałego napoleończyka" i czekał tylko na okazję do rozprawienia się z nim we właœciwy sobie sposób. Pretekst nadarzył się w lutym 1817 roku - również podczas rewii na placu Saskim. Pamiętnikarze epoki przedstawiajš to wydarzenie w kilku wariantach, posłużę się więc wersjš zbiorczš, wypracowanš przez Stanisława Szenica, autora popularnego szkicu o Chłopickim. "Chłopicki w czasie jakiejœ parady poczuł się niedobrze i rozpišł mundur - pisze Szenic. - Wielki ksišżę uznał to za osobistš obrazę, dopadł Chłopickiego i oœwiadczył mu, że jest aresztowany. Chłopicki wprost z placu Saskiego natychmiast udał się do swego mieszkania, zamknšł się w nim i odesłał wielkiemu księciu szpadę, uważajšc się za aresztanta. Konstanty zwrócił mu jš nazajutrz przez adiutanta. Chłopicki jednakże nie przybył na paradę na plac Saski, tłumaczšc się chorobš. Wówczas wielki ksišżę posłał do niego lekarza sztabowego. Urażony generał nie przyjšł go, oœwiadczajšc, że ma własnego medyka, a zresztš słowo generalskie więcej znaczy niż lekarskie œwiadectwo. Teraz z kolei wielki ksišżę wpadł w pasję i ponownie zagroził Chłopickiemu aresztowaniem. Ten w odpowiedzi zażšdał dymisji. Konstanty przestraszył się tak ostrej, nieoczekiwanej reakcji popularnego generała. Chciał przywrócić zgodę. Posłał do Chłopickiego swojego ulubieńca, generała Kurutę, a gdy go Chłopicki nie przyjšł, posyłał kolejno: Nowosilcowa, generała Dšbrowskiego i wreszcie namiestnika Zajšczka, najwyższego rangš urzędnika w Królestwie Polskim. Chłopicki zacišł się. Mieszkańcy Warszawy, widzšc w postępowaniu generała słusznš reakcję przeciwko brutalnemu postępowaniu wielkiego księcia, urzšdzili pod oknami Chłopickiego defiladę, wznoszšc na jego czeœć okrzyki. Sprawa nabrała rozgłosu nawet w Petersburgu, gdzie generał Jermołow, zajmujšcy wybitne stanowisko w armii rosyjskiej i bardzo ceniony przez cara, oœwiadczył mu wprost, że nie powinien pozbawiać się tak wybitnego jak Chłopicki oficera. Gdy wiosnš 1818 roku car Aleksander I przyjechał do Warszawy, zaprosił na wydany przez siebie bal również Chłopickiego. Ujšwszy go wobec wszystkich pod ramię, namawiał do cofnięcia dymisji. Chłopicki postawił warunek mianowania go jednym z generałów-adiutantów cesarskich (chodziło mu zapewne o uniezależnienie się od Konstantego - M. B.). Gdy car się na to nie zgodził, złożył wprost na jego ręce podanie o dymisję, napisane w języku polskim. Poprzednie pisma pisywał po francusku. Rozkazem dziennym cesarza z 28 paŸdziernika 1818 roku otrzymał dymisję z prawem noszenia munduru". Niezłomnoœć wykazana w cišgnšcym się przez przeszło półtora roku sporze z Apollem Belwederskim - sporze, który opinia publiczna najniesłuszniej poczytywała za zasadniczy konflikt ideologiczny, za protest przeciwko rzeczywistoœci politycznej Królestwa - stała się głównš podwalinš olbrzymiej popularnoœci Chłopickiego, czynišc z niego "kolosa zaufania publicznoœci" (okreœlenie Lelewela). Odtšd legenda rosła już bez jego udziału: on sam nie czynił nic, by jš podtrzymywać czy umacniać... "Usunięcie się jego ze służby czynnej - pisze o Chłopickim Joachim Lelewel - cišgła na niego wielkiego księcia niełaska wzmagały ku niemu narodowe zaufanie. Mieszkał on w stolicy w ustroniu, mało z kim zażyły, w sposobie jakby zaniedbywał sprawę publicznš i mało dbał o wziętoœć swojš. Do utrzymania się nie brakło mu dostatniego funduszu, a cichy odgłos upewniał, że szczodra ręka bogatej Polki obdarzała go znacznym dochodem*. (* Owš bogatš przyjaciółkš Chłopickiego była wnuczka króla Stanisława Augusta, słynna "Anetka" z Tyszkiewiczów I voto Potocka, II voto Wšsowiczowa. Skšdinšd wiadomo jednak, że podstawš bytu przyszłego dyktatora była francuska renta baronowska, przyznana mu przez Napoleona, a wyegzekwowana póŸniej od Burbonów.) Obracały się ku niemu oczy narodu, powtarzano, że to będzie przyszły wódz narodowego powstania". W warszawskim Archiwum Głównym Akt Dawnych zachowały się jeszcze raporty Henryka Mackrotta z doniesieniami o Chłopickim. Można się z nich dowiedzieć, dzień po dniu, o każdym najdrobniejszym zdarzeniu życia póŸniejszego dyktatora powstania: o której godzinie wychodził z rana z domu, kiedy kładł się spać, z kim się widywał, u kogo bywał na obiadach i na kartach, o czym rozmawiał, z kim się przechadzał po ogrodzie Saskim, gdzie i jakie czynił zakupy. Pomimo tak szczelnej inwigilacji Mackrott i jego zwierzchnicy stale podejrzewali, że zdymisjonowany generał patronuje podziemnemu ruchowi niepodległoœciowemu. Podobnie myœlała cała patriotyczna Warszawa. Kiedy wysoki majestatyczny Chłopicki, odziany w szary cywilny płaszcz i cylinder, z twarzš jak zwykle chmurnie zamyœlonš, wzrokiem dumnym i władczym przechodził ulicš (najczęœciej w drodze od stolika restauracyjnego do stolika karcianego albo odwrotnie) - wszyscy oficerowie, podooficerowie i żołnierze, mijajšc go prężyli pierœ i oddawali mu honory wojskowe. To, że się nie odkłaniał, również tłumaczono na jego korzyœć. - "Tę jego dumę, czy lekceważenie brano zawsze za chęć niekompromitowania się - wspomina podchoršży Ignacy Komorowski - gdyż byli tacy, co rozsiewali wieœci tajemnicze, jakoby Chłopicki stał na czele spisku"*. (* Doskonały znawca epoki, historyk Jerzy Skowronek zwraca uwagę na jeszcze jeden ważny moment sprzyjajšcy formowaniu się legendy Chłopickiego: w zawodach o popularnoœć nie miał on żadnych kontrkandydatów.) W takiej aurze przetrwał Chłopicki do historycznej Nocy listopadowej. O jego pierwszej reakcji na wybuch powstania już wspomniałem. Gdyby spotkanie ulubieńca narodu z młodymi insurgentami odbyło się o kilka godzin póŸniej i nie w teatrze, lecz dajmy na to na rozgrzanym już walkš placu Bankowym, to bardzo być może, iż legenda "kolosa œlepego zaufania publicznoœci" zakończyłaby się w sposób równie tragiczny i krwawy jak legenda generała Stasia Potockiego*. (* Nie oznacza to wcale, że stawiam znak równania pomiędzy postawami Chłopickiego i Stasia Potockiego.) Ponieważ tak się nie stało, Chłopicki znalazł się na czele powstania. "Cały kłam bezprzykładnego oczarowania narodu przez osobę Chłopickiego, wszystkie słaboœci i œmiesznoœci tego dyktatora słomianego o szalonym uporze dawnego szlachcica na zagrodzie, wystšpiš na jaw w całej pełni po objęciu przezeń władzy" - pisał jeden z dziejopisów powstania. I nie było to zdanie odosobnione. Wszyscy historycy polscy, poczynajšc od najstarszych, a kończšc na najmłodszych z jednoznacznš surowoœciš osšdzajš Chłopickiego w roli dyktatora. Zarzucajš mu, że objšwszy władzę (przyznać trzeba, że po długim oporze ze swej strony), "marnotrawił haniebnie czas i siły powstania", że "wcišż uważał się za zwišzanego przysięgš na rzecz tego, przeciwko którego armii przyjšł bšdŸ co bšdŸ dowództwo", że to "janusowe, półœrodkowe stanowisko nadawało jego krokom cechę połowicznš, chwilami tragikomicznš", że w sposób najjaskrawszy demonstrował postawę, którš wódz następnego powstania narodowego Ludwik Mierosławski nazwie "niedoczynem rewolucji listopadowej". Ale powstańcza Warszawa, rozœpiewana pieœniami sławišcymi "polskiego Napoleona z zapałem Koœciuszki i niezłomnoœciš Łokietka" nie chciała tego widzieć i nie chciała o tym słyszeć. Chłopicki był bohaterem długo hołubionych snów życzeniowych. Dla ówczesnej opinii polskiej objęcie przez niego steru powstania było rozwišzaniem najnaturalniejszym i najbardziej upragnionym. W zasłużonym wodzu dawnych wojen o niepodległoœć widziano najżywszy symbol "wielkiego tygodnia Polaków". Jego obecnoœć na czele władz powstańczych niejako uœwięcała narodowy charakter "rewolucyi" i pozwalała wierzyć w jej zwycięstwo. Przy Chłopickim niebezpieczeństw żadnych się nie straszem. Ufnoœć w wodzu, iednoœć, zgoda, będzie hasłem naszem. Co wszczęła rozpacz, to dokona męstwo. Marsz, marsz Chłopicki! Da nam Bóg zwycięstwo!... Kłam bezprzykładnego oczarowania Chłopickim okazał się silniejszy od historycznej prawdy. Udzielił się poetom i pisarzom następnych pokoleń, a ci skutecznie przyczynili się do ubršzowienia mitu, zdezawuowanego przez historyków. Jeszcze dziœ w wyobraŸni przeciętnego Polaka "słomiany dyktator" powstania listopadowego zajmuje miejsce zaraz po Koœciuszce, Dšbrowskim i Poniatowskim. Wiedzšc o tym wszystkim, nie można się zbytnio dziwić, że 17 grudnia 1830 roku deputowany Walenty Zwierkowski podporzšdkował się zdaniu większoœci delegacji sejmowej i nie zdobył się na wyłamanie z "występnego sekretu". Ale negatywnego stosunku do kapitulanckiej polityki Chłopickiego nie zmienił. Następnego dnia (18 grudnia), kiedy Izba Poselska zebrała się na swš pierwszš sesję - Zwierkowski należał do tych mówców, którzy najgoręcej domagali się, aby nie czekajšc na oficjalne otwarcie sejmu w obecnoœci dyktatora, niezwłocznie przystšpiono do wyborów marszałka oraz powzięto uchwałę o uznaniu powstania za narodowe. Tak też się stało. "Zgodziła się Izba jednomyœlnie - czytamy w Dyariuszu Sejmu - iż nadeszła chwila, w której Reprezentacya Narodowa powinna uznać pamiętne dzieło Rewolucyi, w dniu 29-m Listopada roku bieżšcego zdziałane, za dzieło Narodowe i dlatego Izba Poselska oœwiadczyła i w Protokole zapisać poleciła, iż Rewolucyš w dniu 29-m Listopada tak œwietnie przedsięwziętš za dzieło Narodu Polskiego przyjmie i uznaje; zaœ mężom tym, którzy jš przedsięwzięli z tak wielkiem poœwięceniem się męstwem, wdzięcznoœć całego Narodu Polskiego oœwiadcza". Powzięcie tej uchwały, przy akompaniamencie frenetycznych okrzyków: "Niech żyje Polska wolna i niepodległa" oraz "Wdzięcznoœć mężom, którzy dla jej sprawy krew i życie poœwięcili" - raz na zawsze kładło kres uparcie podtrzymywanej przez Chłopickiego tezie, że powstanie należy uważać jedynie za "bunt rozkapryszonej młodzieży". Marszałkiem Izby Poselskiej - również jednomyœlnie - wybrano posła z powiatu piotrkowskiego, Władysława hrabiego Ostrowskiego, syna zmarłego w roku 1817 Tomasza Ostrowskiego - wieloletniego prezesa senatu Księstwa Warszawskiego oraz pierwszego prezesa senatu Królestwa Polskiego. Pozostałš częœć historycznej sesji zajęły konkretne manifestacje "ducha obywatelskiego" i "poœwięceń" reprezentantów narodu. Nowo obrany marszałek wniósł - jak zapisano w Dyariuszu - "iż ponieważ Skarb publiczny ma teraz wydatki ważne, bo dotyczšce się obrony kraju, przeto Izba zrzecze się zapewne wszystkich wydatków na jej utrzymanie z Skarbu Publicznego, dla uniknięcia zaœ wszelkiej okazałoœci sam oœwiadcza, iż piechotš na sessye przybywać będzie, gdyż konie wszystkie oddaje do wojska (a mógł je przecież ukryć bezpiecznie chociażby w stajniach braci Łubieńskich). Izba Poselska do chwalebnego tego wniosku przyczyniła się". Nie skończyło się na tym. Marszałek Ostrowski wezwał jeszcze reprezentantów narodu do składania na "ołtarzu Ojczyzny" dobrowolnych datków pieniężnych. Z obecnych stu szesnastu posłów i deputowanych natychmiast zareagowało na jego wezwanie szesnaœcie osób. Wœród pierwszych ofiarodawców znalazł się także deputowany Zwierkowski. Złożył na ołtarzu ojczyzny - jak stwierdza Dyariusz - złotych polskich 1.000 "w gotowiŸnie". Nie była to suma imponujšco wysoka, ale wiemy przecież, że dziedzic z Białej Wielkiej do bogaczy się nie zaliczał. Dalekosiężne uchwały pierwszej sesji poselskiej - która w myœl uprzednich porozumień miała jedynie ustalić termin oficjalnego otwarcia sejmu - wprawiły Chłopickiego w furię. "Skoro tylko dyktator o naradach i ukonstytuowaniu się izby powzišł wiadomoœć, uniósł się gniewem, a bioršc tę pierwszš sesyš za otwarcie sejmu, dowiedziawszy się o uznaniu rewolucyi za narodowš... od 29 listopada... postanowił złożyć natychmiast dyktaturę wraz z naczelnictwem nad wojskiem - ubolewa zwolennik polskiego Napoleona Andrzej KoŸmian. - Daremne były proœby i nalegania otaczajšcych go osób... Przedpokoje eksdyktatora napełniły się osobami troskliwemi o dobro publiczne, za każdym otworzeniem drzwi od jego pokoju badano z twarzy wychodzšcych, czyli się nie daje pokonać tylu proœbami. Gdyœmy ujrzeli księcia Czartoryskiego, ze łzš w oku opuszczajšcego eksdyktatora, a za nim stojšcego Lelewela uœmiechajšcego się i z szatańskš radoœciš szydzšcego niejako z powszechnego smutku, dowiedzieliœmy się, że niczego dobrego wróżyć sobie nie możem..." Jeżeli Lelewel rzeczywiœcie uœmiechał się "szaleńsko", to trzeba przyznać, że miał po temu pewne powody. Bo przecież czystym szaleństwem wydawać mu się musiało wpychanie na siłę najwyższej władzy nad powstaniem w ręce człowieka, który wystawiał się otwarcie jako tego powstania zacięty przeciwnik. Ale dla powstańczej Warszawy "słomiany dyktator" był jeszcze cišgle symbolem walki o niepodległoœć i najpewniejszš gwarancjš osišgnięcia w tej walce zwycięstwa. Stołeczny kronikarz Tymoteusz Lipiński, omawiajšc na goršco rezygnację Chłopickiego, pisał w swoim diariuszu: "Dzień 19 był dniem zamięszania, niepewnoœci, a nawet i trwogi. Zaledwo rozeszła się wieœć o złożeniu dyktatorstwa i nieporozumieniu między Chłopickim a izbami widoczna nastała trwoga, zwłaszcza że różne tworzyć się poczęły stronnictwa i dziwaczne z ust do ust przelatywały wieœci. Nad wieczorem słyszeć się dało, iż będš rabunki, że się knuje kontrrewolucja: zbierać się poczęły obywatelskie gwardje, podwojono straże, liczne patrole przebiegały ulice, domy pozamykane, słowem widoczny dał się uczuć brak rzšdu..." Maurycy Mochnacki w podobny sposób opisywał atmosferę panujšcš 19 grudnia w Warszawie - tyle że wielki publicysta głębiej niż kronikarz wnikał w istotę sytuacji: "W mieœcie przez cały dzień panowała największa niespokojnoœć. Mówiono wszędzie: >>nieprzyjaciel na karku, a wojsko bez wodza<<. Aczkolwiek z abdykacjš dyktatora rzšd tymczasowy nie ustawał, szerzono jednak gwałtownie obawę anarchii... Marszałek (Ostrowski) w gruncie serca najzacniejszy Polak, lecz dostępny wrażeniom tego rodzaju, widział kraj nad przepaœciš. Czartoryski podzielał zdanie marszałka. Obydwu przerażały do najwyższego stopnia mniemane skutki upadku absolutyzmu Chłopickiego. Jak od samego poczštku powstania, tak teraz uwaga partyi rzšdzšcej więcej była zaprzštnięta jakobinizmem, wojnš domowš, do której nie było żadnego podobieństwa, aniżeli wojnš zewnętrznš z Moskwš nastajšcš niepochybnie. Trwoga ma w sobie jakšœ siłę zarazy: od marszałka i prezesa senatu przechodziła do innych członków sejmu, od sejmu do publicznoœci. Ten chwilowy terroryzm wyczerpywano w interesie dyktatury..." Na posłów i deputowanych, o których mniemano, że dšżyć będš do umniejszenia prerogatyw Chłopickiego, starano się wszelkimi œrodkami wywrzeć presję moralnš. Młodzież akademicka otwarcie się odgrażała, że zmusi reprezentantów do nadania nieograniczonej władzy dyktatorowi. PóŸnym wieczorem 19 grudnia marszałkowi Ostrowskiemu i księciu Czartoryskiemu udało się w końcu wydusić z Chłopickiego łaskawš zgodę na ponowne przyjęcie dyktatury, jeżeli sejm zaofiaruje mu jš na warunkach ustalonych na wieczornej naradzie w jego mieszkaniu. Nocš z 19 na 20 grudnia marszałek Ostrowski objeżdżał kwatery posłów i deputowanych, zaklinajšc ich na wszystkie œwiętoœci, aby podporzšdkowali się warunkom "męża opatrznoœciowego". Rosnšce zamieszanie w mieœcie zniewoliło sejm do podjęcia obrad już w dniu 20 grudnia, chociaż na pierwszej sesji uchwalono, że oficjalna inauguracja nastšpi dopiero 21 grudnia. Historycznš sesję w sprawie przedłużenia i zalegalizowania rzšdów dyktatorskich można sobie doœć dokładnie odtworzyć ze wspomnień jej uczestników i z zapisów w diariuszu sejmowym. Dzień 20 grudnia, od najwczeœniejszego rana, przebiegał w atmosferze podniecenia i napięcia. Dla wszystkich w stolicy było jasne, że od decyzji sejmu zależeć będš dalsze losy powstania i kraju. Na długo przed rozpoczęciem obrad plac Zamkowy zaległy tłumy, skrzyknięte przez agitatorów rozmaitych "fakcji" politycznych. Powstańcza prawica zmobilizowała wszystkie swoje siły do decydujšcej rozgrywki z "jakobińskš" opozycjš. Ledwie otwarto bramy Zamku, publicznoœć gwałtem poczęła się wdzierać do Izby Poselskiej. Prym wiedli ludzie Lubeckiego, Czartoryskiego i Łubieńskich: młodzież z akademickiej Gwardii Honorowej, buńczuczni oficerowie z Klubu Obywatelskiego oraz podkomendni Piotra Łubieńskiego z warszawskiej Gwardii Narodowej. Roznamiętnieni "arbitrzy" nie krępowali się zupełnie obecnoœciš posłów i deputowanych. Œciœniętym w ciżbie reprezentantom narodu wprost w uszy krzyczano, że dyktatura Chłopickiego utrzymana być musi, choćby to miało stać się wbrew woli sejmu. Najgłoœniejsze hałasy rozlegały się w pobliżu ław rzšdowych, na których zasiedli przywódcy opozycji: minister sprawiedliwoœci Bonawentura Niemojowski i pogršżony, jak zwykle, w głębokiej zadumie minister oœwiecenia Joachim Lelewel. Punktualnie o godzinie dziesištej marszałek Izby Poselskiej Władysław hrabia Ostrowski trzykrotnym uderzeniem laski marszałkowskiej oznajmił otwarcie sejmu i przystšpił do zagajenia obrad. Po bezsennej nocy, spędzonej na użeraniu się z wybuchowym "bożkiem opinii" i z upartymi intelektualistami z opozycji, Ostrowski - jak zauważono - "zdawał się być trochę zmięszanym" a "głos miał słaby i drżšcy". Udało mu się jednak opanować poczštkowš słaboœć i "wkrótce odzyskał energię i siłę", poczem "głoœno, dobitnie rzecz swš dalej prowadził". Zapalajšc się coraz bardziej i otwierajšc przed sejmujšcymi swoje zacne patriotyczne serce, przekonywał marszałek kolegów o koniecznoœci powołania rzšdu, który by potrafił sprostać zadaniom wynikajšcym z niezwykle trudnej sytuacji kraju. "Wykazał - pisze kronikarz - iż ten rzšd musi być silny, energiczny, słowem dyrektoryalny, tak przygotowawszy umysły, zawezwał Sekretarza Izby, aby projekt do uchwały odczytał..." Pierwszy zasadniczy artykuł proponowanej uchwały o zalegalizowaniu dyktatury głosił "Jenerał Józef Chłopicki otrzymuje władzę naywyższš i nayroœcišgleyszš, z którey sprawowania do żadney odpowiedzialnoœci pocišganym bydŸ nie może, i mianowany zostaje dyktatorem". Że też w czasie odczytywania tego projektu sejmowego nie pospadały ze œcian zamkowych portrety królów dawnej Rzeczypospolitej: Jana Olbrachta, Stefana Batorego, Władysława IV, Jana Sobieskiego! Ileż to razy w parowiekowej historii polskiego parlamentaryzmu najwybitniejsi władcy Polski, w chwilach rzeczywistej krajowej potrzeby, walczyć musieli z sejmami o uzyskanie pełnomocnictw znacznie skromniejszych niż w czytanym projekcie. Po raz pierwszy sejm polski dobrowolnie oddawał władzę nieograniczonš i nieodpowiedzialnš jednemu człowiekowi - i to takiemu, który najpierw wcale tej władzy nie chciał, a póŸniej w sposób oczywisty udowodnił, że nie zamierza jej wykonywać zgodnie z życzeniami narodu. Dalsze punkty projektu stanowiły, że natychmiast po ogłoszeniu dyktatury sejm się "zalimituje", pozostawiajšc tylko wyłonionš ze swego grona reprezentację do czuwania nad działalnoœciš dyktatora. Ta "dozorcza" deputacja sejmowa, symbolizujšca formalnš zwierzchnoœć sejmu nad dyktatorem; nadawać miała dyktaturze charakter władzy konstytucyjnej. Projekt nie przyznawał deputacji prawa wtršcania się do rzšdów generała Chłopickiego, mogła ona jednak "obrać w miejsce Dyktatora innego Naczelnego Wodza". Ze słuchajšcych czytania projektu nikt pewnie nie przypuszczał, że już wkrótce deputacja zmuszona będzie z tego uprawnienia skorzystać. W dyskusji nad projektem reprezentanci narodu wypowiadali swoje opinie pod podwójnym naciskiem. Z jednej strony, oddziaływały na nich perswazje ogólnie szanowanego marszałka Ostrowskiego, który przedstawiajšc projekt oœwiadczył, że "nieodzowna i nagła koniecznoœć wymaga zwrócenia Jenerałowi Chłopickiemu władzy Dyktatorskiej" - a póŸniej w toku dyskusji dodał jeszcze, że "Jenerał Chłopicki w niczem nie odstšpi od obecnego proiektu; trzeba go albo całkiem przyišć, albo całkiem odrzucić". Z drugiej strony, na ukierunkowanie dyskusji wpływała opinia publiczna, reprezentowana na sali sejmowej przez szumišce ławy arbitrów, obsadzone niemal w całoœci przez fanatycznych zwolenników "polskiego Napoleona". Znaczna częœć mówców nie poddawała się jednak tej dwustronnej presji. Przy czytaniu odnoœnych kart Dyaryusza Sejmu z roku 1830/1831 nabiera się szacunku dla wysokiego poziomu retoryki ówczesnych posłów i deputowanych, dla ich wyrobienia politycznego i obywatelskiej odpowiedzialnoœci. Niezależnie od różnic œwiatopoglšdowych, w przemówieniach sprzed półtora wieku pobrzmiewa wyraŸnie niechęć do dyktatury, lęk przed złożeniem absolutnej władzy w ręce jednego człowieka. Ale wyczuwa się również niewolšcy salę sejmowš chocholi czar legendy Chłopickiego. Musiało być właœnie tak jak opisuje w swoim Pamiętniku z roku 1830/31 Joachim Lelewel: "...reprezentanci w izbie, choć porwani byli napaœciš Marszałka i powszechnym pędem, jednak w przymawianiach się swoich dawali dowody, ile ich serce było urojonš koniecznoœciš strapione; wynurzali nieraz swój ucisk, z którego bšdŸ nie umieli, bšdŸ nie mogli się dŸwignšć, a przykry swój stan pokryli przymawianiem się pełnym godnoœci i powagi..." Do najbardziej strapionych "urojonš koniecznoœciš" zatwierdzenia dyktatury Chłopickiego należał deputowany 7. cyrkułu miasta stołecznego Warszawy, Walenty Zwierkowski. Z jego spuœcizny pisarskiej niedwuznacznie wynika, że już wtedy doskonale zdawał sobie sprawę ze wszystkich błędów i zaniedbań pierwszego okresu rzšdów dyktatorskich. Zabierajšc głos w dyskusji dawał wyraz swoim wštpliwoœciom i zabiegał o to, aby w wypadku zatwierdzenia dyktatury, nadano jej przynajmniej właœciwy kierunek polityczny. "Poprzednie głosy wyjaœniały powody za i przeciwko Dyktaturze - mówił - i gdyby wolno było układać proiekta co do władzy, nie zaœ przyišć lub odrzucić przedstawiony nam przez Marszałka, byłbym za ograniczeniem władzy naywyższey i wyborem przez Izby Deputacyi*... (* Według projektu Ostrowskiego, uzgodnionego z Chłopickim, członkowie deputacji sejmowej, sprawujšcej nadzór nad działalnoœciš dyktatora, mieli być powoływani przez marszałków izb. W tym jednak wypadku Chłopicki dał się przekonać argumentom Zwierkowskiego, popieranym przez wielu innych posłów deputowanych i zgodził się, aby delegaci byli wybierani przez izby. W rezultacie w skład piętnastoosobowej deputacji sejmowej weszli z urzędu marszałkowie izb oraz trzynastu wybranych przez izby reprezentantów: pięciu z senatu oraz oœmiu [po jednym z każdego województwa] z izby poselskiej.) Gdyby proiekt przedstawiony został przyiętym, uważam za rzecz naywiększey wagi włożenie obowišzku na Deputacyš, wzywajšcš Jenerała Chłopickiego do obięcia Dyktatury, aby ta wynurzyła główny cel naszey rewolucyi, to iest niepodległoœć, zmiany w konstytucyi i połšczenie z Królestwem prowincyi Litwy, Wołynia i Podola. - Te bowiem sš główne zasady naszego powstania, te dšżnoœci wszystkich Polaków, i w tym duchu Dyktatora Naród upoważnia, aby działał i poœwięcał życie i maištki Polaków". Potem, kiedy przyszło do głosowania - i cała sala, z wyjštkiem posła kaliskiego Teofila Morawskiego*, (* Kaliszanin Morawski wystšpił z własnym projektem powierzenia Chłopickiemu konstytucyjnych proregatyw monarszych z tytułem "naczelnika narodu". Nie mógł więc głosować za projektem Ostrowskiego.) oœwiadczyła się za przywróceniem dyktatury Chłopickiemu - Walenty Zwierkowski był jednym z czternastu reprezentantów, którzy zażšdali, aby w protokole wotowania, przy ich głosach oddanych na rzecz dyktatury, wyraŸnie uwidoczniono trapišce ich rozterki. Dajšc wbrew sercu swoje affirmative* (* Słowem affirmative wyrażano przy głosowaniach aprobatę, słowem negative - sprzeciw.) na powierzenie losów powstania faworytowi opinii publicznej "szwoleżer złej konduity" wypowiedział "z godnoœciš i powagš" słowa, które jeszcze po stu czterdziestu latach wyraziœcie odbijajš jego ówczesne skłócenie wewnętrzne. W diariuszu sejmowym przy nazwisku Zwierkowskiego zapisano: "Wszystko dla oyczyzny poœwięcaišc - affirmative!" Zanim nastšpiło połšczenie się izb dla przyjęcia Dyktatora, "aby tem prędzey kosztować owoców z uchwał tak chwalebnych" - wyłoniła się (z inicjatywy Joachima Lelewela) jeszcze jedna ważna sprawa, stanowišca niejako rozwinięcie uchwały powziętej na sesji z 18 grudnia: potrzeba opracowania i ogłoszenia manifestu, "któryby wyiaœnił przyczyny i zamiary rewolucyi naszey". O natychmiastowe zredagowanie i uchwalenie takiego manifestu najenergiczniej zabiegał deputowany Zwierkowski. Razem z Lelewelem sšdzili zapewne, że ogłoszenie politycznego programu powstania przed formalnym objęciem władzy przez Chłopickiego, postawi dyktatora wobec faktu dokonanego i narzuci wytyczne całej jego działalnoœci. - "Konieczne jest ogłoszenie manifestu - odpowiadał "szwoleżer złej konduity" kolegom reprezentantom zmierzajšcym do odroczenia sprawy - a żeby ten był prawomocny, musimy go wydać, nim złożemy władzę w ręce Dyktatora. Zdaniem iest moiem zasolwować sessyš do dnia iutrzeyszego i wstrzymać doręczenie uchwały Dyktatorowi. Pierwszym albowiem naszym obowišzkiem iest dopełnienie tego, coœmy w dniu onegdayszem postanowili. Albo też nie oddalaymy się z Izby, siedŸmy przez całš noc w mieyscu posiedzeń, dopóki manifestu nie ułożemy; gdyż czas iedyny do tego iest dzisiay, jutro bowiem możeby iuż było za póŸno"... Potem deputowany Zwierkowski podał do laski marszałkowskiej następujšce na piœmie warunki manifestu (cytuję według diariusza sejmowego): 1) Niepodległoœć - nie mogšc ufać zaręczeniom konstytucyi, gdy ta, lubo œwiętš przysięgš stwierdzona, utrzymywanš nie była. 2) Wyszczególnienie gwałtów. 3) Połšczenie prowincyi polskich pod panowaniem Rossyi będšcych*. (* W zwišzku z ostatnim punktem żšdań Zwierkowskiego warto przypomnieć arcyciekawy przyczynek z dziejów pierwszego Towarzystwa Patriotycznego. Jest to sprawozdanie emisariusza polskich spiskowców podpułkownika Piotra Łagowskiego z jego "sekretnej schadzki" z przywódcš dekabrystów, pułkownikiem Pawłem Pestelem, odbytej w roku 1825 w lesie pod Łuckiem. Oto najistotniejszy fragment przeprowadzonej wówczas rozmowy: "Łagowski: - Do was należy uznać nas za sprzymierzeńców i wrócić nam własnoœć wydartš... - Pestel: - Tak, pułkowniku, własnoœć jest ledwie nie w prawach natury, ale jakie granice panowie tej własnoœci zakładacie? - Łagowski - Panowie posiadajšc one, najlepiej znacie granice naszej własnoœci; łatwo jednak one wskazać... zabory od sejmu Ponińskiego, zabory potargowickie i ostatni po wzięciu Poniatowskiego, i powrót Białegostoku; to do panów należy strony, do naszej - zapomnienie uraz i nie żšdanie rachunków za zaległe dzierżawy, dalej wspólne pomaganie... - Pestel: - To dużo. Te ludy, tak dawno odpadłe, już się w nas przeistoczyły. - Łagowski - Prawda, że o nich bez nich mówimy, ale przyjdzie czas, kiedy i oni głos będš mieli; wtenczas przystaniemy, którš oni stronę obiorš...") Delegacja, wysłana z tymi propozycjami do senatu, powróciła z następujšcš odpowiedziš: "Senat, iak zwykle, z braterskim uczuciem przyjšł naszš odezwę. Przedstawiał tylko trudnoœć zredagowania manifestu przed przybyciem Dyktatora; podał atoli ten œrodek, aby byli wyznaczeni redaktorowie w Senacie przez Prezyduišcego, a w Izbie Poselskiey przez Marszałka, którzyby ułożony przez siebie proiekt manifestu poddali pod sšd już wybranych Deputacyi Seymowych". Gdy Izba Poselska, chcšc nie chcšc, zgodzić się musiała ze zdaniem "starszych braci", marszałek powołał na redaktorów manifestu posłów: Gustawa Małachowskiego, Konstantego Swidzińskiego, Joachima Lelewela, Alojzego Biernackiego oraz głównego, obok Lelewela, orędownika sprawy - deputowanego Walentego Zwierkowskiego. Potem nastšpiło połšczenie izb w sali Senatorskiej, dla przyjęcia dyktatora. PóŸnym już wieczorem wszedł do sali adiutant Chłopickiego, podpułkownik Tadeusz Wyleżyński (ten sam, który nazajutrz wyruszy w podróż dyplomatycznš do Petersburga) i uroczystym głosem oznajmił: "Nayiaœniejsze Stany! Były Jenerał Chłopicki uprasza o wolnoœć weyœcia!" Prezydujšcy w senacie ksišżę Adam Jerzy Czartoryski tymi słowy powitał dyktatora (cytuję z zachowaniem pisowni diariusza): "Dostoyny Dyktatorze! Obiedwie Izby składajš Ci dowód nayzaszczytnieyszey ufnoœci, iakiey rodak od rodaka, obywatel od narodu domagać się może. Czyń, działay dla dobra ogólnego i ukochaney Oyczyzny. Żadna wštpliwoœć nie zbliża się do serc naszych, owszem, powierzajšc Ci władzę naywyższš, przekonani iesteœmy, że czynimy to, co do ustalenia bytu Oyczyzny naszey koniecznie potrzebne. - Polegamy na Twoiey dzielnoœci, niezłomnym charakterze i sławie cnego Polaka. Ufnoœć rodaków otaczać Cię będzie, czeka Cię naywiększa na tym œwiecie nagroda: chwała żadnš chmurš nie zaćmiona, i wdzięcznoœć Oyczyzny. Doręczamy Ci uchwałę Seymowš, która naywyższš władzę Tobie powierza". Po odczytaniu uchwały przemówił generał Chłopicki. Jego nabiegła krwiš twarz z nastroszonymi czarnymi brwiami, przeraziła obecnš na sali pamiętnikarkę Natalię Kickš: "Reprezentanci Narodu Polskiego!* (* Tak jest w diariuszu sejmowym. Natomiast w oryginalnym tekœcie przemówienia, napisanym własnoręcznie przez Chłopickiego, zwracał się on do "reprezentantów Królestwa Polskiego".) Znakomity dowód ufnoœci waszey odbieram; życia iednego za mało, aby iš usprawiedliwić. Jeżeli władzę Dyktatorskš przyimuję, to dla tego tylko, że w ziednoczeniu wszystkich stosunków i nadaniu właœciwego kierunku całey sile narodowey, iedyny sposób ocalenia Oyczyzny upatruję. Wy, Dostoyni Reprezentanci Narodu, obmyœliliœcie sposób iey ratowania, do mnie teraz należy wszystko poœwięcić, abym oczekiwaniom Narodu godnie odpowiedział. Dopóki władzę będę piastował, wszystkie iey czynnoœci ku dobru tylko kraiu obrócę; gdy mi iš odbierzecie, kornem bijšc czołem przed powagš Narodu, wrócę do domowego zacisza". "Zaledwie Dyktator mówić przestał - czytamy w diariuszu - zewszšd dały się słyszeć powszechne i żywe okrzyki: niech żyje Oyczyzna! Niech żyie wolnoœć i niepodległoœć! Niech żyiš Seymuišcy i Dyktator! Gdy na chwilę okrzyki ustały, oznaymił Prezydujšcy w Senacie, iż Seym iest zalimitowany; a przytem wezwał obecnych do wzniesienia nazaiutrz wspólnie modłów do Naywyższego. Na tem sessya wœród powtarzanych iak pierwey okrzyków i wyrażeń radoœci zakończonš została". W sejmowej manifestacji na czeœć dyktatora uczestniczyli również: Walenty Zwierkowski, Joachim Lelewel i inni reprezentanci "partyi ruchu". Lelewel zapisał póŸniej w pamiętniku: "Nigdy może ta sala żywszych, szczerszych i bardziej rozrzewniajšcych nie wydała jak podówczas okrzyków. Wychodziły z piersi rozognionych wielkim narodu interesem, z piersi pełnych w swojej sprawje ufnoœci, zniecierpliwionych, pragnšcych boju, w którym jednym zbawienie widziały i przewodnika potrzebujšcych. Wszystkie nadzieje poległy na Chłopickim, nawet ci, którzy wiedzieli o jego kontrrewolucyjnym usposobieniu przeœwiadczeni byli, że zostanie dalszymi wojennymi wypadkami w pęd rewolucyjny mimowolnie porwany i ci w Chłopickim całš przyszłoœć powodzenia swojego złożyli. Nigdy może nikomu w Polsce tak œwietnie nie otwierał się zawód, jak Chłopickiemu, nikt mu jego nie zazdroœcił, wszystkich szczera radoœć przejmowała. Lelewel (pamiętnikarz siebie również przedstawia w trzeciej osobie - M. B.) obecny na uroczystoœci, dzielšc rzewne narodu uczucia stał spokojnie i patrzył, dumajšc z jakiegoœ, jak upewnia, przeczucia nad zmiennoœciš kolei ludzkich, nad swoim przykrym położeniem, nad znikomoœciš dyktatury, która się niebawem wywróci..." Warszawa z żywiołowš radoœciš przyjęła zatwierdzenie przez sejm rzšdów Chłopickiego. - "Mogło być 10 godzina - wspomina Barzykowski - kiedy Dyktator opuszczał komnaty zamkowe, a liczny tłum na placu zgromadzony, silnym głosem go powitał i naokoło otoczył. Chciano wyprzšdz konie z powozu i w tryumfie go cišgnšć, ale Chłopicki temu się oparł, wysiadł z powozu i pieszo do swojego mieszkania powracał, otoczony niezliczonym tłumem mieszkańców i wœród cišgłych okrzyków >>niech żyje Dyktator!<<"... Nazajutrz Chłopicki wydał odezwę do narodu. Pisana była w tonie górnym, lecz treœć jej nie wykraczała poza niewiele mówišce ogólniki. Kończyła się słowami: "Kazał mi Naród stanšć na swem czele i być głównym sił jego dowódcš. Jestem nim. A że obowišzku mego dopełnię, że żadnego nie dopuszczajšc się zboczenia, wszystkich ku jednemu celowi i w jednostajnym dšżeniu poprowadzę i utrzymam, to uroczyœcie przyrzekam i na to Bogu i OjczyŸnie przysięgam..." Bezpoœrednio po wydaniu tej odezwy dyktator powstania wyprawił swego adiutanta podpułkownika Tadeusza Wyleżyńskiego w podróż dyplomatycznš do Petersburga na poufne rokowania z cesarzem-królem. Warto też wiedzieć, że w dwa dni po zalegalizowaniu dyktatury - 22 grudnia 1830 roku - z ciężkim sercem opuœcić musiał Warszawę główny sprawca powstania, podporucznik Piotr Wysocki. Niezwykłe perypetie, poprzedzajšce jego wyjazd przypomniał ostatnio historyk Tadeusz Łepkowski w swojej œwietnej monografii poœwięconej "bohaterowi jednej nocy". Wysocki był obok Chłopickiego drugim bożyszczem powstańczej Warszawy. O nim również œpiewano pieœni, witano go demonstracjami patriotycznymi, ilekroć pojawiał się w miejscach publicznych; w księgarniach i na ulicach sprzedawano jego portrety. Dyktatora drażniła i gniewała ta ogromna popularnoœć "przywódcy buntu", zwłaszcza że Maurycy Mochnacki i inni klubiœci chętnie jš wykorzystywali dla swoich celów politycznych. Po rozpędzeniu Klubu Patriotycznego generał zabrał się energicznie do usuwania z Warszawy wojskowych inicjatorów "rewolucyi", gdyż ich obecnoœć w stolicy przeszkadzała mu w jego polityce rokowań i "przywracania porzšdku". Najwczeœniej, bo już 9 grudnia, rozwišzał problem historycznej Szkoły Podchoršżych Piechoty, awansujšc wszystkich jej elewów na podporuczników i rozrzucajšc ich po rozmaitych pułkach. Nazajutrz po rozproszeniu w ten sposób "szturmowego oddziału rewolucji", pozbył się z Warszawy jednego z głównych aktorów 29 listopada, podporucznika Józefa Zaliwskiego, zlecajšc mu misję wojskowo-organizacyjnš w województwie augustowskim. Po Zaliwskim przyszła kolej na Wysockiego, który naraził się właœnie dyktatorowi podpisaniem słynnej Wiadomoœci o tajnym towarzystwie..., opublikowanej w "Kurierze Polskim" z 10 grudnia 1830. Gniew męża opatrznoœciowego ugodowców był o tyle uzasadniony, że - jak uważa dzisiaj większoœć historyków - w owej obszernej publikacji o spisku powstańczym, zainspirowanej niewštpliwie przez Mochnackiego, chodziło przede wszystkim "o skompromitowanie jak największej liczby osób i w ten sposób przecięcie układów z Mikołajem". Skrupiły się także na Wysockim podsuwane dyktatorowi donosy o przygotowywanym rzekomo przez "ultrarewolucjonistów" zamachu stanu. W jaki sposób doszło do "przepędzenia" z Warszawy naczelnego bohatera Nocy listopadowej, opowiada on sam w dochowanych strzępach pamiętnika. Przytaczam ich treœć za Tadeuszem Łepkowskim: "Co się tyczy mnie - pisał Wysocki - pozostałem jeszcze jakiœ czas w Warszawie z przyczyn nie zdania rachunków Komisji Rzšdowej Wojny. Lecz niestety w przecišgu tego czasu obwiniajš mnie patrioci, którzy zapewne szpiegami byli za dawnego rzšdu. A przez zawiœć tych łotrów stałem się ofiarš w opinii publicznej i ledwo nie pastwš rewolucji. Przywołany do Dyktatora, doznałem od niego najokropniejszych gróŸb, jakich rzadko w życiu doznać można. To sš słowa jego: - Dlaczego tu pozostajesz? Chce ci się rewolucji? Dam ja ci kulę w łeb, a stanie się dla ciebie nowš rewolucjš. Adjutant placu! Aresztować go! Rewolucji mu się chce. - Na te wyrazy zaczšłem się tłumaczyć, że nigdy nie myœlałem o tym i jeżeli pozostałem, to jedynie dlatego, że nie zdałem rachunków Komisji Rzšdowej Wojny. Po chwili kazał jednemu ze służbowych oficerów, żeby mnie zaprowadził do Komisji Rzšdowej Wojny i żebym tam zdał rachunki, co też i uskutecznione zostało. Jednakże nie widziałem swego przeznaczenia, aż dopiero minister wojny uwiadomił, że jestem wolny i że powiedział Dyktatorowi: - Zaręczam - to jest fałsz, bo ten człowiek, któren nie chciał przyjšć awansu, pewnie nie myœlał o nowej rewolucji..." Brak materiałów nie pozwala ustalić, jak długo Wysocki przebywał w areszcie. Wiadomo tylko, że po zwolnieniu wysłano go, podobnie jak Zaliwskiego, na inspekcję prowincjonalnych oddziałów powstańczych (w danym wypadku gwardii ruchomej w Sandomierskiem). Datę jego wyjazdu z Warszawy okreœla dokładnie końcowy fragment pamiętnika: "Na tym kończę swój pamiętnik, a jeżeli wojna zachowa mnie przy życiu, opiszę, ale póŸniej, to co tylko w krótkoœci zebrać mogłem. Niech Bóg sprzyja OjczyŸnie naszej, a ja, choć przeœladowany, z największš chęciš poœpieszę na ratunek. Pisałem 22 grudnia, w dzień wyjazdu, czyli wygnania mnie z Warszawy. Co się tyczy rachunków, to zdałem najdokładniej..." Podpułkownik Wyleżyński, wyjeżdżajšcy ze stolicy na dzień przed skrzywdzonym przywódcš podchoršżych, znał doskonale szczegóły jego żałosnej przygody. Mógł więc napisać póŸniej w swojej relacji z Petersburga: "Marszałek (Dybicz) tupał nogami z zadowoleniem, powtarzajšc z cicha: - Dobrze, bardzo dobrze! - gdym wspomniał o aresztowaniu Wysockiego". Najważniejsze dla naszej opowieœci wydarzenia z czasów drugiej dyktatury Chłopickiego sš już znane z korespondencji rodzinnej Łubieńskich. Szkoda tylko, że nie można ustalić, jakš rolę odegrał, były brygadier pierwszego szwadronu szwoleżerów Walenty Zwierkowski w kampanii gazetowej, wszczętej przeciwko jego dawnemu szefowi, Tomaszowi Łubieńskiemu, po ucieczce wiceprezydenta Mateusza Lubowidzkiego. Zwierkowski bez wštpienia musiał tkwić w samym sercu owej burzy prasowej gdyż 5 stycznia 1831 roku należał do redakcji œwieżo powstałej gazety klubistów - "Nowej Polski", która ze szczególnš zajadłoœciš atakowała właœnie generała Łubieńskiego, mimo że jego uczestnictwo w uwiezieniu "naczelnika szpiegów" nie było wcale takie pewne. Zwierkowski, przechodzšc razem z "młodzieżš 29 listopada" - zresztš na czas bardzo krótki - do radykalnej "Nowej Polski", nie zrezygnował ze swego miejsca w redakcji "Kuriera Polskiego"; możliwe więc, że to właœnie jemu, jako staremu, bšdŸ co bšdŸ, znajomemu, przesłał hrabia Tomasz, wydrukowanš póŸniej w "Kurierze", odpowiedŸ na oskarżenia "Nowej Polski". Jeżeli już mowa o starych znajomoœciach, to wypada jeszcze w tym miejscu nadmienić, że głównym inspiratorem, a przeważnie i autorem ataków na generała Łubieńskiego w "Nowej Polsce" był również jego znajomy z dawniejszych czasów: czołowy publicysta tego pisma Józefat Bolesław Ostrowski ("niby-Ostrowski", jak nazywali go przeciwnicy polityczni, dla podkreœlenia, że nie ma on nic wspólnego z arystokratycznš rodzinš Rawicz-Ostrowskich, do której należał marszałek sejmu). Tomasz Łubieński zawarł znajomoœć z J. B. Ostrowskim, w czasie swoich wizyt w zaprzyjaŸnionej z Rejowcem Borowicy, gdzie póŸniejszy "wœciekły" powstania listopadowego sekretarzował pani Elżbiecie z Krasińskich Jaraczewskiej. Generał nie traktował poważnie pracy literackiej swojej ulubionej przyjaciółki i bardzo go œmieszyło, a zarazem gorszyło, że zaangażowała sobie do niej specjalnego sekretarza. "Jarczewska oddała się teraz jednej namiętnoœci - ironizował w liœcie do żony z 28 listopada 1825 roku - dyktuje całemi dniami sekretarzowi swojemu, którego na to trzyma, jakieœ romanse, które ma potem drukować". Bardzo możliwe, że w czasie wizyt w Borowicy dziedzic z Rejowca miał nieszczęœcie okazać swe lekceważenie czy niechęć chorobliwie ambitnemu młodemu człowiekowi, który w pięć lat póŸniej zasłynšł jako jeden z najzdolniejszych, a zarazem najjadowitszych, publicystów "partyi ruchu". Z licznych zachowanych charakterystyk wiadomo, że osławiony "Ibuœ" Ostrowski, przy całym swoim radykalizmie politycznym, talencie pisarskim i wybitnych zdolnoœciach intelektualnych, którymi zawojował Maurycego Mochnackiego i innych przywódców "młodzieży 29 Listopada" - moralnie był kreaturš marnš, zawistnš i pamiętliwš. Nie jest więc wcale wykluczone, że skorzystał z pierwszej nadarzajšcej się sposobnoœci, aby odkuć się na bogatym magnacie z Rejowca za swoje sekretarskie urazy. Wiadomo przecież, jak istotnš rolę w zaostrzaniu konfliktów politycznych potrafiš odgrywać najzwyklejsze niechęci osobiste. Bezpoœrednio po "zalimitowaniu" się sejmu, deputowanego Zwierkowskiego pochłonęła praca przy redagowaniu manifestu, który miał wyjaœnić œwiatu "przyczyny i zamiary rewolucyi naszey". Wyłoniony przez sejm komitet redakcyjny składał się z ludzi o różnych poglšdach politycznych (izbę senatorskš reprezentowali w nim m. in.: przyjaciel Wincentego Krasińskiego biskup płocki Prażmowski oraz niedoszły mówca na pogrzebie Namiestnika Zajšczka: kasztelan - regimentarz Stanisław Małachowski), toteż każde niemal zdanie Manifestu było przedmiotem zażartych kontrowersji. Ostatecznie jednak dzięki uzgodnionym wysiłkom Joachima Lelewela, Walentego Zwierkowskiego oraz kaliszanina Alojzego Biernackiego - udało się wprowadzić do treœci historycznego dokumentu te wszystkie punkty, które 20 grudnia 1830 roku zgłosił do protokołu sejmowego "szwoleżer złej konduity". Po wyliczeniu krzywd i zawiedzionych nadziei Polaków, w cišgu ostatnich lat piętnastu, Manifest Obu Izb Sejmowych Królestwa Polskiego stwierdzał co następuje: "Połšczenie na jednem czole koron samodzierżcy i króla konstytucyjnego było potworem politycznym, który długo istnieć nie mógł. Każdy przewidywał, że Królestwo Polskie jest albo zawišzkiem instytucji liberalnych dla całego imperjum rossyjskiego, albo uledz musi pod żelaznš samowładzców jego prawicš. Zagadka ta wkrótce rozstrzygniętš została... Rossja straciła wszelkš nadzieję z ršk monarchy otrzymać jakiekolwiek ciężkiego jarzma ulżenie, a Polska stopniami ze wszystkich swobód wyzutš bydŸ miała. Nie ocišgano się bynajmniej z wykonaniem tego zamiaru. Wychowanie publiczne skażone, systemat obskurantyzmu uorganizowany; lud - instrukcji, którš już posiadał, całe województwo (kaliskie) - reprezentacji w radzie, Izby - możnoœci stanowienia budżetu pozbawione. Narzucano podatki, zaprowadzano wysuszajšce Ÿródło bogactw narodowych - monopolia, a skarb niemi zwiększony stał się pastwš najemnych służalców, przewrotnych podżegaczów i niecnych szpiegów. W miejsce oszczędnoœci, o którš tylokrotnie dopominał się Naród, cišgle powiększano gorszšcym sposobem pensje urzędników, dodawano im ogromne gratyfikacje, wymyœlano dla osób wszystko, aby coraz bardziej zwiększać poczet zależšcych od rzšdu. Potwarcze szpiegostwo dosięgło schronień domowych, zaraziło jadem przeniewierstwa swobodę rodzinnego życia, a starożytna polska goœcinnoœć stała się sidłem na niewinnych. Zaręczona wolnoœć osobista zgwałcona; zapełniano więzienia; wojenne sšdy, postawione na cywilne osoby, rozcišgały sromotne kary na obywateli, których całš winš było, że ducha i charakter narodowy ratować od zepsucia i zguby zamierzyli. Nadaremnie niektóre władze i Reprezentanci Narodu wystawiali królowi obraz nieprawoœci w jego imieniu dopełnianych: nie tylko nadużycia te ukróconemi nie były, ale nadto odpowiedzialnoœć ministrów i władz rzšdowych przez bezpoœrednie brata cesarskiego działanie i władzę dyskrecjonalnš jemu udzielonš zupełnie zniknęła. Władza ta potworna, Ÿródło najwyższych, bo godnoœć osobistš każdego obrażajšcych nadużyć, doszła do tego stopnia zaciekłoœci, że nie tylko wszelkiego stanu ludzi przed siebie powołanych w swych gmachach znieważała (Zwierkowski, jako uczestnik rozmów belwederskich miał w tej dziedzinie pewne doœwiadczenie - M. B.), lecz osiadłych obywateli stolicy, wœród tłumu zgromadzonego ludu do robót hańbišcych, zbrodniarzom właœciwych, dowolnie zmuszała (temu nie mógłby zaprzeczyć nawet ugodowiec Henryk Łubieński - M. B.), jak gdyby jš Opatrznoœć przez ten nadmiar obelgi uczuciom Narodu wyrzšdzonej, za narzędzie jego powstania przeznaczyła. Po tylu gwałtach, po takiem wszystkich zaręczeń zdeptaniu, zdolnem uprawnić powstanie nie tylko przeciw władzy siłš narzuconej, lecz któregoby się rzšd najprawniejszy w żadnym kraju cywilizowanym bezkarnie dopuœcić nie ważył, któż nie osšdzi, że wszelkie przymierze pomiędzy władzš a narodem zerwane zostało, że naród ten stał się niewolnikiem, któremu w każdej chwili kajdany zrzucić i na oręż przekuć było wolno?..." Końcowe karty Manifestu wyjaœniały "mocarstwom i narodom" œwiata cele polskiego powstania. "Powstał naród Polski z poniżenia i podłoœci, z męzkiem przedsięwzięciem niepowrócenia więcej do więzów, które skruszył, niezłożenia oręża przodków, póki nie wywalczy niepodległoœci i potęgi, jedynej swobód rękojmi, póki nie zabezpieczy sobie tych swobód, których domagać się, jako zaszczytnej spuœcizny przodków i naglšcej potrzeby wieku, podwójne ma prawo; póki nie połšczy się z braćmi ujarzmionymi przez dwór petersburski, z tego jarzma ich nie wyzwoli i swobód swoich, wolnoœci i niepodległoœci uczestnikami nie uczyni. Nie powodowała nami żadna nienawiœć narodowa przeciw Rosjanom, wielkiemu, jak my, szczepowi słowiańskiego rodu. Słodziliœmy owszem pierwsze chwile wydartej nam na nowo niepodległoœci tš myœlš, że połšczenie pod jednym berłem, jakkolwiek dla nas szkodliwe, przyniesienie czterdziesto-milionowemu ludowi uczestnictwo swobód konstytucyjnych, które w całym ucywilizowanym œwiecie stały się równie potrzebš panujšcych jak rzšdzšcych. Przeœwiadczeni, że wolnoœć i niepodległoœć nasza, jak niegdyœ dla oœciennych narodów nie bywała zaczepnš, owszem stanowiła równowagę i przedmurze ludów europejskich, tak teraz więcej, niż kiedy, może im bydŸ pomocš, stajemy w obliczu mocarstw i narodów z pewnoœciš, że za nami głos polityki i ludzkoœci zarówno przemówi. A gdyby nawet w tej walce, której nie tajemy sobie niebezpieczeństw, przyszło nam samym bój za wszystkich staczać, ufni w œwiętoœć sprawy naszej, w własnej odwadze i pomocy Przedwiecznego, dobijać się będziemy wolnoœci do ostatniego tchnienia. A jeœli Opatrznoœć przeznaczyła tę ziemię na wieczne ujarzmienie, jeœli w boju tym ostatnim wolnoœć Polska na gruzach miast i trupach swoich obrońców polegnie, wróg nasz nad jednš tylko pustyniš więc panowanie swoje rozcišgnie, a prawy Polak zginie z tš w sercu pociechš, że jeœli własnej wolnoœci i Ojczyzny uratować nie dozwoliły mu nieba, œmiertelnš walkš zasłonił przynajmniej na chwilę zagrożone europejskich ludów swobody". Nie mylił się Stanisław Barzykowski, piszšc, że Manifest pozostanie "pięknym pomnikiem w zbiorze dokumentów i aktów rewolucyi Listopadowej". Jednakże najnowsi historycy powstania, oceniajšcy Manifest z półtorawiekowego dystansu, dostrzegajš już w "pięknym pomniku" pewne istotne skazy i braki. Jerzy Skowronek zwraca uwagę na "bardzo delikatne" sformułowania Manifestu w stosunku do cara, suponujšc, że mogły one wynikać "z chęci prawicowych przywódców, aby nie palić wszelkich mostów do kompromisu". Władysław Bortnowski ujawnia ograniczony klasowo charakter Manifestu i okreœla go jako "program szlacheckiej drogi do niepodległoœci". Zarzuca mu, że "ani słowem nie wspomina o potrzebie reform społecznych", że "przeciwnie, sugeruje utrzymanie ładu społecznego, opartego na postanowieniach konstytucji, nadanej przez Aleksandra" (podobny zarzut stawiał już Manifestowi Maurycy Mochnacki), że "walka do której nawołuje ma być walkš całego narodu, ale o zabezpieczenie przewagi ekonomicznej i politycznej wyłšcznie jednej klasy". Trudno tym uwagom odmówić słusznoœci, równoczeœnie jednak trzeba pamiętać, że treœć Manifestu sejmowego miała przemawiać przede wszystkim do zagranicy, na której poparcie, a przynajmniej życzliwš neutralnoœć w konflikcie Królestwa z cesarstwem bardzo wtedy liczono. Nic więc dziwnego, że w dokumencie unikano sformułowań zbyt rewolucyjnych, które mogłyby zaniepokoić lub podrażnić zagraniczne "mocarstwa". Z tych samych przecież względów pokryto w Manifeœcie zupełnym milczeniem sprawę "połšczenia się z braćmi ujarzmionymi" przez dwa pozostałe dwory zaborcze: berliński i wiedeński. Barzykowski stwierdza wyraŸnie, że "Prus ani Austryi... zdrowa polityka obrażać nie pozwalała". Sam Zwierkowski również się na ten temat wypowiedział. Przedstawiajšc w swoim Rysie powstania stosunek polskich rewolucjonistów szlacheckich do mocarstw zaborczych, pisał: "Bić Moskala było hasłem ogólnym całš gębš głoszonym, bić Niemca także chciano, ale półgębkiem o tym mówiono, nie chcšc jak mniemano aby wiele złego spadło na jednego Polaka. Lecz nikt niechaj nie myœli, że to bić... narody chciano. Myœl zawsze jedna panowała, myœl gromienia despotów, którzy nas rozszarpali i tych tylko cudzoziemców; którzy byli wykonywaczami ich rozkazów, wspólnikami udręczeń naszych lub liktorami ostrza broni nad naszym karkiem wieszajšcymi". Członkowie "dozorczej" deputacji sejmowej, po dłuższych deliberacjach, zatwierdzili i podpisali ostatecznš redakcję Manifestu 2 stycznia 1831 roku. Do przyœpieszenia oficjalnej aprobaty przyczynił się zapewne fakt, że w tym samym dniu jedna z gazet warszawskich opublikowała nadesłanš z Petersburga odezwę cesarza Mikołaja do Polaków z 17 grudnia 1830 roku. Cesarskie wezwanie do bezwzględnej kapitulacji głosiło między innymi: "Czas jeszcze wynagrodzić przeszłe wypadki, czas jeszcze uniknšć niezmiernego zniszczenia i nieszczęœcia, a ja odróżnię tych, którzy się błędu chwilowego wyrzeknš od tych, którzyby w zbrodniach trwali. Polacy, usłuchajcie rady i poddajcie się rozkazom waszego monarchy!..." Manifest polskiego Sejmu dawał radom cesarza-króla dumnš i stanowczš odprawę. Chłopicki słyszeć nie chciał ani o parafowaniu, ani o ogłoszeniu deklaracji tak sprzecznej z całš jego liniš politycznš. Ale sprzeciw ten puszczono mimo uszu. Redaktorzy Manifestu zwrócili się bezpoœrednio do deputacji sejmowej, która po burzliwym starciu z Dyktatorem, wbrew jego zdaniu, zezwoliła na ogłoszenie dokumentu. Trzymajšcy rękę na pulsie wydarzeń politycznych, Tymoteusz Lipiński odnotował w Zapiskach: "Dnia 3 (stycznia) dowiedziawszy się dyktator, iż bez odczytania mu, drukuje się manifest, wpadł w wielkie oburzenie i kazał wstrzymać dalsze wybijanie. Rzekł do członków deputacji: - >>trzy dni opierałem się z wysłaniem Lubeckiego do Petersburga, uparł się rzšd tymczasowy i tenże wyjechał. Należy więc koniecznie czekać jego powrotu, lub co nam doniesie, a dopiero wskutek tego ułożyć manifest<<. - Mimo to litografowany manifest kursuje już po mieœcie, a co większa, dzienniki poœpieszajš z wytłoczeniem go na dzień jutrzejszy, nie czekajšc ogłoszenia urzędowego". Spór o Manifest był pierwszym otwartym konfliktem między "zalegalizowanym" dyktatorem a najwyższš reprezentacjš narodu, uosobionš w "dozorczej" Deputacji Sejmowej. Niemal bezpoœrednio potem wystrzeliła afera Lubowidzkiego, zadajšc następny cios dyktaturze, bo zmuszajšc w konsekwencji Chłopickiego do wyzbycia się swoich najpewniejszych i najenergiczniejszych współpracowników: braci Łubieńskich. Z odejœciem Łubieńskich wišże się interesujšcy epizod biografii Zwierkowskiego. Znamy to zdarzenie tylko z oderwanych faktów, lecz spojenie ich w logicznš całoœć nie nastręcza większych trudnoœci. Według wszelkiego prawdopodobieństwa cała historia miała przebieg następujšcy. Kiedy Wincenty Niemojowski przejšł po generale Łubieńskim ministerstwo "Interesów Wewnętrznych i Policyi", uznać musiał za wskazane, aby i druga potężna agenda władzy skompromitowanego klanu: warszawska Gwardia Narodowa dostała się komuœ z kręgu "Kuriera Polskiego". Wymarzonym kandydatem na stanowisko komendanta gwardii był dawny napoleończyk i popularny deputowany warszawski, Walenty Zwierkowski. Dlatego też w organie prasowym Niemojowskich z 8 stycznia 1831 roku (a więc na parę dni przed ustšpieniem z dowództwa gwardii Piotra Łubieńskiego) ukazała się krótka, lecz wymowna notatka: "Słychać, że deputowany Zwierkowski obejmie dowództwo gwardji narodowej w stolicy. Nominacja ta jest pożšdanš. P. Zwierkowski jest deputowanym miasta, walecznym dawnym wojskowym, sprężysty i energiczny, w sile wieku i ulubiony od obywatelstwa". Ale generał Chłopicki miał nieco inne zdanie o przydatnoœci czupurnego deputowanego na jedno z wyższych stanowisk powstańczej administracji. Sam Zwierkowski opowiada w Rysie powstania, że był w tej sprawie trzykrotnie wzywany do Dyktatora. Wyniósł z tych spotkań wrażenie, iż Chłopicki nie miał do niego zaufania jako do człowieka, pozostajšcego w bliskich stosunkach z Lelewelem, a przede wszystkim - jako do współredaktora Manifestu sejmowego. Gdy w jednej z rozmów Dyktator oœwiadczył, iż "ma władzę zabronienia wydania manifestu", Zwierkowski hardo mu odpowiedział, że "redakcja [...] udałaby się do delegacji nadzorczej, aby uzyskać pozwolenie na opublikowanie manifestu bez zgody dyktatora". Nie mogła się taka odpowiedŸ spodobać Chłopickiemu, zwłaszcza że œwieżo jeszcze musiał mieć w pamięci gwałtowne starcie ze Zwierkowskim przed pierwszš sesjš sejmu. Nic więc dziwnego, że nie zdecydował się na oddanie zuchwalcowi warszawskiej Gwardii Narodowej. Nie chcšc jednak zupełnie sobie zrażać popularnego deputowanego i popierajšcych go kaliszan, powołał go na ważny, lecz całkowicie "apolityczny" urzšd generalnego dyrektora dróg i mostów. Natomiast dowódcš stołecznych organów bezpieczeństwa publicznego mianowany został senator-kasztelan Antoni hrabia Ostrowski, brat zaprzyjaŸnionego z Dyktatorem marszałka sejmu. Ale dyktaturze Chłopickiego i tak niewiele już mogło pomóc. Zasadnicze rozdŸwięki między szerokš opiniš publicznš a uwielbianym polskim Napoleonem ujawniły się z całš ostroœciš po powrocie z Petersburga podpułkownika Wyleżyńskiego. Wyleżyński, jak już wiadomo, przyjechał do Warszawy nocš z 6 na 7 stycznia. Wieœć o powrocie pierwszego wysłannika władz powstańczych, któremu danym było zetknšć się bezpoœrednio z cesarzem-królem, rozeszła się szybko po mieœcie, wywołujšc wszędzie goršczkowe zainteresowanie. Autor Relacyi z podróży do Petersburga - kierujšc się zapewne szlachetnš intencjš krzepienia serc - pierwsze swoje wrażenia z pobytu w stolicy carów formułował nieco inaczej, niż uczynił to póŸniej w oficjalnym sprawozdaniu. Œwiadczy o tym, oparta na jego informacjach notatka w "Kurierze Polskim" z 10 stycznia; stolica cesarstwa jest w niej przedstawiona jako miasto znajdujšce się w przededniu rewolucji: "Pułkownik Wyleżyński za przyjazdem do Petersburga, przywitany był głodem. Godzina 14 jeœć mu nie dano. Po takim dopiero wstępie, o północy zawieziono go w zamkniętej i zakrytej karecie do Cesarza. Obawiano się, aby lud choćby munduru Polskiego nie widział. Ta ostrożnoœć daje dużo do myœlenia. Nie dano mu nawet widzieć murów stolicy i postaci jej zewnętrznej. Być może nie chciano pokazać gruzów i okien potłuczonych. Cesarz w czasie rozmowy bardzo był pomieszany, cišgle poprawiał knot od lampy: przy tem jednak powtarzał: >>Je suis calme, vous le voyez bien<< (Jestem spokojny, pan to dobrze widzi)". Ale dla Dyktatora plon podróży Wyleżyńskiego nie był wcale krzepišcy. Do chwili jego powrotu Chłopicki miał wyraŸnie zarysowanš koncepcję politycznš "zbrojnej ugody" zasugerowanš mu prawdopodobnie przez Lubeckiego i Tomasza Łubieńskiego - i œwięcie wierzył, że polityka ta będzie uwieńczona sukcesem. Że tak było, wiemy od wiarygodnego œwiadka z kręgu eks-szwoleżerów: słynnego pułkownika Dezyderego Chłapowskiego z Turwi w Wielkim Księstwie Poznańskim. Wielkopolski powinowaty wielkiego księcia Konstantego - wierny swemu przyrzeczeniu złożonemu niegdyœ w Belwederze - w żadnych podziemnych spiskach udziału nie brał, natomiast na pierwszš wieœć o możliwoœci otwartej wojny, z nielubianym szwagrem, pozostawił żonę znajdujšcš się w ostatnich miesišcach cišży, pożegnał swojš znakomicie zagospodarowanš Turew - siadł na konia i poœpieszył do zbuntowanego Królestwa. Po przybyciu do Warszawy udał się wprost do generała Chłopickiego, z którym wišzała go stara przyjaŸń z czasów napoleońskich. - "Bardzo mię serdecznie przyjšł i stanšć u siebie w domu Petyskusa kazał - wspomina w pamiętniku. - Kontent był, że może otwarcie z dawnym pomówić znajomym, któremu (jak się wyrażał) tutaj jeszcze nie zawróciło się w głowie. I zaraz zaczšł od tego: Nie możemy się bić, Moskwie nie poradzimy, ale otrzymamy od cesarza warunki, które nam dadzš na przyszłoœć możebnoœć korzystania z pierwszej podanej sposobnoœci - cesarz jest w takiem położeniu, że przystać musi na moje propozycye: zaprowadzenie organizacyi rezerw na wzór obrony krajowej pruskiej, ale na obszerniejszej podstawie - będziemy mieli, prócz wojska, sto tysięcy z górš na zawołanie - broń dla nich możemy mieć w przecišgu trzech lat, sš na to pienišdze i obrachunek zrobiony (znać w tych wyliczeniach rękę Lubeckiego i braci Łubieńskich - M. B.) - będzie można naówczas dokonać co dziœ jest niepodobieństwem. Lubecki i Jezierski pojechali z memi propozycyami do Petersburga". Chłapowski obruszył się na te słowa wodza powstania. "Jakby mnie wodš zimnš oblał - otrzšsa się w pamiętniku - i zrazu mu... odpowiedziałem: - Cesarz układać się nie może, a w żadnym razie przystać na takie warunki. Ale kiedy jenerał myœlisz, że sto tysięcy wojska byłoby dostatecznem do rozpoczęcia wojny, wkrótce je mieć możesz. Jest pod broniš 30.000, dymisyonowanych wraca 20.000, rekrutów można wzišœć 50.000, a już ze wszystkich stron garnš się ochotnicy, będzie najszczęœliwszy stosunek, na jednego młodego, jeden stary żołnierz i stanie sto tysięcy. Moskali więcej przyjœć nie może. Po dwóch wojnach tureckich i cholerze, więcej zebrać nie zdołajš. - Co ty mówisz? - przerwał mi - przymaszeruje ich trzykroć sto tysięcy, a wiesz co, gdybyœmy mieli trzykroć a Moskale tylko sto, jeszcze oni zwyciężš, wiesz dlaczego? Oto dlatego, że oni majš cesarza, a my nie. - Uderzyły mię bardzo te jego słowa, pełne znaczenia - kończy dziedzic z Turwi. - Zrozumiałem jego myœl, a tš było, że monarcha jest rękojmiš ładu i posłuszeństwa, którego on się u nas nie spodziewał". Żadne chyba inne œwiadectwo nie demaskuje tak brutalnie paradoksalnej postawy powstańczego dyktatora, jak ta budzšca zaufanie relacja dawnego przyjaciela i towarzysza broni. Wiadomoœci przywiezione przez Wyleżyńskiego musiały zburzyć naiwnš wiarę Chłopickiego w możliwoœć zawarcia z cesarzem-królem pokojowej zgody na warunkach korzystnych dla zbuntowanego Królestwa. Ponieważ wódz powstania ewentualnoœci wojny w ogóle nie dopuszczał, pozostawała mu tylko jedna droga: całkowite podporzšdkowanie się żšdaniom Mikołaja, zawartym w odezwie z 17 grudnia i w pismach przywiezionych przez Wyleżyńskiego. 7 stycznia 1831 r. - bezpoœrednio po przyjęciu pierwszego raportu od Wyleżyńskiego - Dyktator zwołał na godzinę 7 wieczór nadzwyczajnš i œciœle tajnš sesję Rady Najwyższej Narodowej. "Wszyscy pięciu członków rady byli obecni na tej sesyi - wspomina jej uczestnik Stanisław Barzykowski. - Przybył Dyktator w towarzystwie kasztelana Platera, jako ministra-sekretarza stanu i Aleksandra Krysińskiego, sekretarza przybocznego. W salach audyencyonalnych zostawił swoich adjutantów, ażeby nikt do drzwi zbliżyć się nie mógł [...] W przytomnoœci Rady, przywieziona (przez Wyleżyńskiego) ekspedycya adresowana do Sobolewskiego prezydujšcego w Radzie administracyjnej* (* Były przewodniczšcy rady administracyjnej Walenty Sobolewski już wtedy nie żył. Schorowany podagryk tak się przejšł powstaniem i jego następstwami, że zmarł w kilka dni po ustšpieniu ze stanowiska szefa rzšdu Królestwa.) rozpieczętowana została. Znajdowały się w niej trzy urzędowe ekspedycye i jeden list prywatny. Urzędowe były następujšce: I-sza od ministra-sekretarza stanu (ministrem-sekretarzem stanu Królestwa w Petersburgu pozostawał nadal Stefan hrabia Grabowski - M. B.) do jenerała Chłopickiego, w której w imieniu cesarza i króla pochwala i zatwierdza wszystko co przez jenerała Chłopickiego zrobione zostało, oœwiadcza mu królewskie zadowolenie za objęcie władzy i za staranne utrzymanie porzšdku; następnie wzywa, aby dalsze uzbrojenie narodowe wstrzymane zostało, a on, Chłopicki wraz z wojskiem polskim w województwo Płockie się udał i tam dalszych rozkazów królewskich oczekiwał. Pismo to było wielce grzeczne i uprzejmie ułożone. 2-ga, od tegoż ministra do Walentego Sobolewskiego [...], w której w imieniu cesarza i króla oœwiadczone całej Radzie Administracyjnej królewskie niezadowolenie co do całego jej postępowania od dnia rozpoczętego powstania, ostrš jej czyni ona naganę, że władzę swojš złożyć œmiała, a jeżeli, dodaje, okolicznoœciami była zmuszona, wtenczas członkowie jej jako wierni poddani, powinni byli żywi lub umarli do Petersburga przybyć. Teraz zaœ rozkazuje monarcha, aby natychmiast swojš władzę objęli i dalszych rozkazów oczekiwali. 3-cia, od ministra ks. Lubeckiego do jenerała Chłopickiego, w której na sposób urzędowy oœwiadcza, że ponieważ przez ministra Sekretarza Stanu w imieniu króla do niego rozkazy wydane zostały, przeto on nie może innych rad przesłać jak tylko œciœle do tych rozkazów zastosować się, gdyż w takim tylko postępowaniu ratunek dla Polski jest możliwy. Nakoniec czwarty list w formie prywatnej od Lubeckiego do ks. Czartoryskiego, którego główna osnowa była, o ile na pamięć przywieœć możemy, iż ksišżę Czartoryski przez swoje znaczenie i popularnoœć, jakich teraz w narodzie używa, powinien przyłożyć wszystkich usiłowań, ażeby uspokoić umysły i skłonić naród i wojsko polskie do zastosowania się do woli cesarza i króla w rozkazach objawionej, bo tylko tak postępujšc sprawa narodowa może być uratowana. Dodaje wszakże Lubecki, że przez œcisłe zastosowanie się do rozkazów wydanych, można spodziewać się zasłużyć u cesarza i króla na przychylenie się do pewnych zezwoleń i koncesyi, i że ksišżę przez uskutecznienie tego trudnego powołania odda największš usługę ojczyŸnie, gdyż jš od zupełnego upadku uratuje. Po przeczytaniu tych pism, Dyktator w ogólnych wyrazach zapytał o zdanie rady, oœwiadczajšc, iż szczególniej chce wiedzieć czy podług niej dalsze traktowanie z cesarzem jest możliwe, oraz pod jakimi warunkami i gwarancyš prowadzone być powinno..."* (* W tym miejscu wypada wtršcić, że poprzedniego dnia, to jest 6 stycznia 1831 roku "Nowa Polska" opublikowała artykuł wyrażajšcy stanowisko radykalnej lewicy w sprawie układów z cesarzem-królem. Autor artykułu J. B. Ostrowski kończył go słowami: "Pytam więc, czy między nami, majšcymi zupełnie sprzeczne zasady, dšżenia układy miejsce mieć mogš? Nigdy. Albo nam i Europie wolnoœć, a upadek Mikołajowi, albo upadek naszej i europejskiej wolnoœci a przewaga samowładztwa reprezentowanego przez Mikołaja. Nie ma żadnego wyboru, a więc nie ma układów".) Po Chłopickim przemawiali kolejno członkowie Rady Najwyższej Narodowej. Za dalszym prowadzeniem rokowań z Mikołajem wypowiedzieli się: Czartoryski i Dembowski. Czartoryski uważał, że rokowania potrzebne sš przede wszystkim dla zyskania na czasie. Był natomiast przeciwny podporzšdkowaniu się żšdaniom cesarza. "Władzę powinien Dyktator zatrzymać, bo tego interes ojczyzny i wola sejmu wymagajš; wojsko w pozycyach militarnych pozostać powinno, a dalsze uzbrojenie najczynniej popierać trzeba, żebyœmy byli gotowi i silni na wszystkie wypadki jakie nastšpić mogš". Trzej pozostali członkowie rady: ksišżę Michał Radziwiłł, marszałek Ostrowski i Barzykowski w ogóle nie chcieli rokowań. "Ci byli zdania, iż wszelkie dalsze traktowanie do żadnych pomyœlnych skutków nie doprowadzi i doprowadzić nie może, bo żšdania stron sš zupełnie sprzeczne i pogodzić się nie dajš [...] Z tych powodów trzej członkowie byli zdania, iż wszelkie dalsze traktowania powinny być zerwane, a nawet kroki zaczepne wojenne rozpoczęte, gdyż my na szybkoœci działań zyskać możemy [...] Jenerał Chłopicki słuchał tych trzech ostatnich głosów z wyraŸnym nieukontentowaniem i po nich sam się odezwał, że Polska z Rosyš wojny prowadzić nie może, bo wszystkie korzyœci sš po stronie Rosyi [...]. Z tych powodów wnosił iż o wojnie myœleć nie można, a więc nie pozostaje nic, jak tylko traktowanie z cesarzem i królem, a tem samem danie z naszej strony dowodów gotowoœci, spełnienie jego rozkazów. My jednak winniœmy nadać temu traktowaniu pewnš gwarancyę [...] i że podług niego należy się udać do rzšdu pruskiego z proœbš o medyacyę, ten bowiem, o ile mu się zdaje, swojego poœrednictwa nie odmówi". Ale trzej członkowie rady, przeciwni pertraktacjom z Mikołajem, zaprotestowali również przeciwko mediacji pruskiej, chociaż jeden z nich: Michał Radziwiłł był rodzonym bratem spowinowaconego z dworem berlińskim Antoniego Radziwiłła - królewsko-pruskiego namiestnika w Wielkim Księstwie Poznańskim. Najostrzej wystšpił w tej sprawie sam autor wspomnień: "Członek Barzykowski oœwiadczył, iż nie zdaje się jemu, aby rzšd pruski podobnej roli chciał się podjšć, dodał wszakże, że gdyby nawet istniało jej podobieństwo, to nic dobrego po niej rokować nie można, bo już naród polski ma w kartach historyi swojej smutne przeciw takiej pomocy dowody. Za to, że jej zawierzył, drogo bardzo, bo własnym bytem przypłacił, dzisiaj więc tembardziej ztamtšd nic dobrego wyglšdać nie może, bo zwišzek Prus z caratem jest skutkiem grabieży i wspólnoœci interesu. Dwór pruski, jeżeli przyjmie poœrednictwo, to nie dla dobra Polski, lecz w interesie Mikołaja, swego alianta, swego krewnego, przeto ani wierzyć mu, ani poœrednictwa jego przyjmować nie możemy..." Na koniec trzej członkowie rady, przeciwni pertraktacjom i mediacji, złożyli wspólne oœwiadczenie, iż według ich zapatrywania jedynym wyjœciem, jakie pozostaje, jest wojna, wobec czego "ufni w męztwo wojska, w ramię Dyktatora i œwiętoœć sprawy nie lękajš się Polskę do zaczepnego wystšpienia nakłonić". Wyrazili przy tym nadzieję, że gdy Europa ujrzy walczšcych Polaków, z pomocš im przyjœć musi. "Na te słowa twarz Chłopickiego stanęła w płomieniach, oczy mu się zaiskrzyły, czoło zmarszczył i z uniesieniem zawołał: - Ja jeszcze raz powtarzam, że wojna z Rosyš jest niepodobna. Od młodoœci mojej jestem żołnierzem, a więc ani wojny nie lękam się, ani batalii nie unikam, ani przed œmierciš nie zadrżę, i teraz, gdybym myœlał o sobie samym, gdybym szukał honoru i chwały dla siebie, rzekłbym może: wojna. Lecz postawiony na czele narodu, nie mam mojego interesu, tylko interes ojczyzny. Panowie chyba chcecie wojny nie dla uratowania ojczyzny, ale dla chwały, w takim razie wypowiedzenie wojny jest zapewne konieczne. Czekajmy tedy tutaj nieprzyjaciela, bo żeby dać się tylko zabić, to każde pole do bitwy jest dobre. W takim razie i ja potrafię panów poprowadzić na œmierć i sam z siebie dam pierwszy przykład. Lecz gdy pobici będziemy, a co prędzej lub póŸniej nastšpić musi, wtenczas co nas czeka? Co o panach, co o mnie potomnoœć powie? Nie trudno zgadnšć: >>Chłopicki zdrajca<< zawołajš, bo taki los spotkał nawet Poniatowskiego i Koœciuszkę. Tutaj mu z żywoœciš przerwał Radziwiłł i rzekł: A co powiedzš gdy opuœcisz sprawę narodowš i bez bicia poddasz się Moskalom? Ja mniemam, że lepiej będzie i dla narodu, który powstał, z honorem do grobu wstšpić i dla ciebie, Dyktatorze, na jego czele razem dać się zabić, niż wœród pokoju zostać. - Chłopicki na to ruszał ramionami i milczał. Wtedy Krysiński (sekretarz Dyktatora) chciał coœ mówić, ale Chłopicki z żywoœciš nań krzyknšł: - Milcz pan, bo panu tutaj odzywać się nie wolno! Po kilku minutach milczenia Dyktator rzekł: - Jeszcze raz panów zapytuję się i proszę o danie mi stanowczej odpowiedzi na jasno sformułowane pytanie: Czy jesteœcie za zastosowaniem się do woli cesarza-króla, lub też za wojnš? Wtenczas ksišżę Czartoryski odrzekł: Jeżeli wszelkie œrodki honorowego, godnego i korzystnego traktowania sš już wyczerpane i tylko poddanie się ma pozostać, natenczas nie ma ani kwestyi, ani wyboru. Jedna tylko droga pozostaje: droga powinnoœci i honoru. WeŸmijmy się do broni i z broniš w ręku szukajmy naszej niepodległoœci, lub œmierci. - Wszyscy członkowie Rady oœwiadczyli Dyktatorowi, iż podzielajš zdanie księcia Czartoryskiego, a nawet dwóch dodało, iż na przypadek nie przychylenia się przez niego do opinii wyrzeczonej, upraszajš go o uwolnienie od dalszego pełnienia obowišzków. Jenerał Chłopicki powstał, za nim wszyscy członkowie Rady toż samo uczynili i chwila była solenna. Uderzył mocno w stół i zawołał z uniesieniem, lecz z powagš: - Panowie chcecie zerwać traktowanie, a więc chcecie wojny, ja zaœ widzę następstwa i skutki tej wojny. Panowie w wojnie widzicie życie dla Polski, ja w niej zaœ grób Polski. Jest przeto między nami ważne nieporozumienie, w którem chodzi o byt narodu. Ani mnie, ani panom nie przynależy ostatnia decyzya. Sam naród niech stanowi o swoim losie. Niech on wyrzeknie >>wojna lub pokój<<, a nam zostanie tylko zastosować się do objawionej przez niego woli, i dlatego wzywam panów, aby Sejm natychmiast zwołany został. - Członkowie Rady skinieniem głowy dali zezwolenie i jenerał Chłopicki po tych słowach zaraz się oddalił". Jeszcze tego samego dnia póŸnym wieczorem Dyktator podpisał uniwersał zwołujšcy na 17 stycznia zebranie obu izb sejmowych, "z powodu nastałej potrzeby wyrzeczenia przez reprezentantów narodu względem dalszych sposobów zabezpieczenia bytu narodowego i obmyœlenia stosownych do tego celu działań". Dyktatura wchodziła w stadium krytyczne. Sytuacja generała Chłopickiego była tym trudniejsza, że w dniu kiedy œcierał się z Radš Najwyższš Narodowš, prasa warszawska, nie baczšc na jego zakaz, podała do wiadomoœci publicznej treœć Manifestu o przyczynach i celach powstania. Nie wiadomo czy ogłoszenie Manifestu, właœnie 7 stycznia wynikało z przypadkowego zbiegu okolicznoœci, czy też dwaj jego współredaktorzy: Joachim Lelewel i Walenty Zwierkowski - poinformowani już o powrocie podpułkownika Wyleżyńskiego z Petersburga - celowo o tę zbieżnoœć się postarali. Tak czy inaczej: na dziesięć dni przed zebraniem się sejmu, naród został powiadomiony o poglšdach swoich najwyższych reprezentantów na sprawy zasadnicze. A były to - jak wiadomo - poglšdy krańcowo przeciwstawne poglšdom Dyktatora. Uczestnicy burzliwej narady u Chłopickiego uznali za słuszne (podobnie jak 17 grudnia ub. roku) nie ujawniać jej szczegółów przed opiniš publicznš. "Po oddaleniu się Dyktatora z posiedzenia milczenie nastšpiło, każdy bowiem w głębi swego sumienia utonšł - wspomina Stanisław Barzykowski. - Na koniec jeden z członków zapytał, jak ma się postšpić z delegacyš sejmowš, czy jej o odebranej ekspedycyi z Petersburga i naradach odbytych donieœć należy? Zdawało się, że na pytanie takie odmownie nie można było odpowiedzieć, tem więcej, że w Radzie Narodowej zasiadało trzech członków co do delegacyi sejmowej należeli. Z drugiej strony jednakże, interes kraju, interes samej rzeczy, jaka miała być rozstrzygana, nakazywały zachowanie sekretu aż do zgromadzenia się Sejmu. Prócz tego Rada dobrze wiedziała, iż w gronie deputacyji było kilku członków gwałtownych, namiętnych uczuć, którzy swojš żywoœciš i porywczoœciš wszystko popsuć mogli, co Rada w postępowaniu z Dyktatorem za potrzebne przyjmowała. Zgodzono się więc, że udzielenie wiadomoœci delegacyi ma być uczynione, lecz tylko co do ogólnych rezultatów, szczegóły zaœ dyskusyi majš być zamilczane. Prócz tego Ostrowski (marszałek) był uproszony, aby wpływem, jakiego wœród członków sejmowych używał, starał się ukołysać umysły i członków delegacyi do cierpliwoœci, aż do otwarcia Sejmu, namówić i nakłonić. Ostrowski wywišzał się z włożonego nań obowišzku z taktem i zręcznoœciš i wymógł na członkach deputacyi, iż przyrzekli być cierpliwymi do powrotu Jezierskiego z Petersburga, który codzień był spodziewany". Ale prasę i publicznoœć warszawskš było znacznie trudniej "ukołysać" niż deputację sejmowš. "Nasze pisma publiczne, których kilkanaœcie powstało nadużywajš prawdziwie wolnoœci pisania, powstajš na rzšd teraŸniejszy, szarpiš i szkalujš - zanotował Tymoteusz Lipiński wkrótce po powrocie podpułkownika Wyleżyńskiego. - Najzagorzalsze pismo jest Nowa Polska i sieje nieufnoœć w narodzie; kilku zapaleńców wydajšcych ten dziennik, sš naszymi Jakobinami. Lubo z drugiej strony zważajšc, narzekać prawdziwie należy na tajemniczoœć rady najwyższej narod.; z pism niemieckich dowiadujemy się o wielu rzeczach nas dotyczšcych i z nich dopiero nasze dzienniki je ogłaszajš... Może za granicš pierwej wiedzieć będš co przywiózł Wyleżyński, aniżeli my, którzy tymczasem samemi baœniami obyspani jesteœmy..." Opublikowanie w gazetach Manifestu sejmowego, coraz wyraŸniejsze oœwiadczenie się prasy za wojnš o niepodległoœć, a przeciwko ugodowej polityce Chłopickiego, propaganda rozchodzšca się z opanowanej przez klubistów "Honoratki" - wszystko to przyczyniło się do umacniania w wojsku i szerokich masach społeczeństwa nastrojów insurekcyjno-rewolucyjnych i prowojennych. Nastrojom tym nie oparli się nawet najwierniejsi pretorianie Dyktatora: akademicy z Gwardii Honorowej. Zaœlepiona legendš Chłopickiego, patriotyczna młodzież, w miarę rozwoju wydarzeń, strzšsała z siebie "kłam bezprzykładnego oczarowania". Organ prasowy akademików, "Dziennik Gwardii Honorowej" coraz wyraŸniej wypowiadał się przeciwko najbliższemu otoczeniu Dyktatora i jego polityce. Polski Napoleon postanowił tedy wzišć swoich pretorianów w ryzy. Nazajutrz po burzliwym spotkaniu z Radš Najwyższš Narodowš, będšc zapewne jeszcze pod œwieżym wrażeniem końcowego wystšpienia Czartoryskiego, Dyktator bez żadnego uprzedzenia odebrał dowództwo Gwardii Honorowej "człowiekowi Puław" - ubóstwianemu przez akademików, profesorowi Lechowi Szyrmie i przekazał je zawodowemu oficerowi, podpułkownikowi Piotrowi Łagowskiemu, dawnemu członkowi Zwišzku Templariuszy Polskich i pierwszego Towarzystwa Patriotycznego, znanemu z patriotyzmu i zacnoœci, ale skutecznie zniechęconemu do wszelkich spisków i rewolucji przez kilkuletni pobyt w konstantynowskim więzieniu. Jak się odbyło "spacyfikowanie" akademików, opowiada w swoich "zapiskach" niezawodny Tymoteusz Lipiński: "Dnia 8 kazano o godzinie 1 po południu wystšpić na plac Saski gwardji honorowej. Młodzież nie wiedziała o co idzie. Wnet przybywa dyktator i oœwiadcza, iż będzie odtšd składała bataljon gwardji polowej. Potem kazał przeczytać dymisjš dotychczasowemu naczelnikowi prof. filozofii w uniw. Szyrmie, a w miejsce jego mianował dowódcš byłego podpułkownika Łagowskiego, który lat kilka był więziony u Karmelitów za przeszłego rzšdu. Dnia 9 jako w dzień niedzielny po nabożeństwie w koœciele Wizytek, Szyrma w czułych wyrazach pożegnał młodzież i ucałował ich choršgiew (pamiętajmy, że była to dawna choršgiew legionistów Dšbrowskiego - M. B.). Dwaj uczniowie akademicy stosownie odpowiedzieli, a zwracajšc mowę do nowego swego dowódcy rzekli: bšdŸ drugim Szyrmš naszym. W krótkich wyrazach odpowiedział waleczny Łagowski, poczem na rękach wyniesiono Szyrmę z koœcioła". Znacznie groŸniejszym przeciwnikiem od rozczarowanych akademików była jednak dla dyktatury Chłopickiego wroga jej od poczštku lewica spod znaku Towarzystwa Patriotycznego. Przeciwko niej też skierowano atak zasadniczy. Historia rzekomego "spisku Lelewela przeciwko dyktaturze" jest tak samo tajemnicza i nie wyjaœniona do końca jak sprawa "spisku koronacyjnego" z roku 1829. Mimo to musimy zajšć się niš bliżej, gdyż pewne przekazy Ÿródłowe każš wierzyć, że zamieszany był w niš również jeden z bohaterów opowieœci o dawnych szwoleżerach. Historyk Władysław Lewandowski, badacz i wydawca dokumentacji zwišzanej z osobš Walentego Zwierkowskiego, utrzymuje, że już w poczštkach dyktatury Chłopickiego "oprócz opozycji jawnej założony został tajny zwišzek, którego naczelnikiem został Lelewel, członkami zaœ W. Zwierkowski, A. Gurowski, M. Mochnacki, Kazimierz A. Pułaski, T. S. Krępowiecki, J. B. Ostrowski, Józef Zaliwski i L. Żukowski". Lewandowski czerpie swe wiadomoœci z najwczeœniejszej monografii powstania listopadowego, opublikowanej już w roku 1832 przez historyka drezdeńskiego, doktora R. O. Spaziera. "Według Spaziera członkowie zwišzku mieli zamiar - pisze Lewandowski - dokonać zamachu na dyktatora i po zabiciu Chłopickiego wzišć władzę w swoje ręce". Spazier najprawdopodobniej opierał swe twierdzenia na bezpoœrednich informacjach wybitnych osobistoœci powstańczych, przebywajšcych wówczas na emigracji w DreŸnie. Z drugiej jednak strony ani Lelewel, ani żaden z rzekomych jego współspiskowców istnienia wywrotowej konspiracji nie potwierdzajš, a Maurycy Mochnacki wręcz jš ogłasza za prowokatorskš "farsę" zdziałanš przez "fakcyę hrabiowskš". O "spisku przeciwko dyktaturze" mieszkańcy Warszawy poinformowani zostali 13 stycznia 1831 roku oficjalnym komunikatem sekretariatu dyktatury, zamieszczonym w "Kurierze Polskim". Oto jego treœć: "Sekretarz jeneralny Dyktatora. Z polecenia Dyktatora podane być ma do publicznej wiadomoœci, co następuje: W dniu onegdajszym o godzinie 3-j z południa ostrzeżonym został Dyktator, iż knowanym jest spisek na obalenie rzšdu teraŸniejszego, i że starano się obecnych w Warszawie saperów do działania przeciwko rzšdowi podburzyć. Doniesienie to nie spowodowało Dyktatora do przedsiębrania jakichbšdŸ stanowczych œrodków. W kilka godzin potem podpułkownik Dobrzyński* (* Podpułkownik Łukasz Dobrzyński, uczestnik spisku powstańczego, dowodził rezerwami artyleryjskimi, które kwaterowały w tych samych koszarach co saperzy.) złożył Dyktatorowi następujšce własnoręczne oœwiadczenie: >>Porucznik Nieszokoć (ten sam Nieszokoć, który zdobywał Arsenał, a póŸniej zagarnięty został przez szaserów Krasińskiego - M. B.) dowódca kompanji 4 artyllerji rezerwowej, zarapportował mi dzisiaj o godz. 10-ej zrana, że go dochodzš pogłoski, że sapery chcš ich przymusić do działania kontrarewolucyjnego: udałem się do koszar i wypytywałem się razem zebranych officerów, a porucznika Waligórskiego nawet osobno, który mi to samo potwierdził, dodajšc, że niechętni łatwo mogš odurzyć mniej obeznanych z politykš [...] że oni Dyktatorowi chcš być pomocš robišc ten zwišzek, gdyż rzšd nie dosyć popiera dobre chęci Dyktatora. - Po tem przekonaniu się zameldowałem JW jenerałowi Bontemps ("dowódcy dyrekcjów artylerii i materiałów"), że jest potrzeba, aby wydać po 100 sztuk broni do koszar saperskich dla 4 i 6 baterii rezerwowej i ładunki, a odebrawszy na to upoważnienie, dałem rozkaz dowódcom, aby odebrali broń i ładunki, ale żeby jak najostrożniej z niemi postępowali i tylko w takim przypadku użyli broni, gdyby byli przez saperów albo napadnięci albo też zmuszeni do wystšpienia. PóŸniej bateria 1,2 i 3 rezerwowa odebrała także z arsenału po 100 sztuk broni. - Jednego podofficera i 12 ludzi komenderowałem do œrodka arsenału składowego z rozkazu JW jenerała Bontemps przesłanego mi ustnie przez adjutanta. Nadto słyszałem, że któryœ Mochnacki jakiemuœ obywatelowi radził wywieœć żonę z Warszawy dla bezpieczeństwa, to mi powiadał Stanisław Rzewuski, nadto mi mówił, że miała być sessja złożona z ministra Lelewela, Bronikowskiego i Bolesława Ostrowskiego, na którš przyszedł i Franciszek Grzymała, który wydał, że tam radzono, aby jeżeli Dyktator zakaże klubu, aby to było hasłem do nieukontentowania publicznego, a następnie ten sam Bronikowski poszedł do xięcia Czartoryskiego przedstawiajšc mu, aby Dyktatorowi radził zakazania klubu". - Dnia 11 stycznia 1831 r. o godzinie w pół do dziesištej wieczór. (podpisano) podpułkownik Dobrzański.<< Mówił mi także porucznik Nieszokoć, żeby sobie nie życzył być zabity puginałem sšdzšc, że sapery sš w nie opatrzeni. Dobro kraju wymagało po mnie tej wielkiej ofiary, żebym cytował osoby. (podpisano) Dobrzański. Po otrzymaniu takiego doniesienia i po wysłuchaniu innych przez podpułkownika Dobrzańskiego ustnie opowiadanych szczegółów, Dyktator baczšc na ważnoœć okolicznoœci, w których się znajdujemy, na bliskš nieprzyjaciela obecnoœć, który nieomieszkałby przeciw nam z najmniejszej wewnętrznej niesnaski korzystać; na wzburzenie jakie się od niejakiego czasu w Warszawie wskutek rozmaitych w pismach publicznych umieszczonych opinii dało spostrzegać; na grożšce podług owego piœmiennego od oficera wyższego stopnia pochodzšcego doniesienia, niebezpieczeństwo, które rozdanie nawet broni i ładunków było za sobš pocišgnęło; i wreszcie na obowišzek przez naród na Dyktatora włożony, aby za głosem sumienia idšc, wszelkich na ocalenie rzeczy publicznych używał œrodków; rozkazał celem sprawdzenia uczynionych zarzutów i dla możnoœci wykrycia winnych i niewinnych, zabezpieczyć tymczasowo osoby obwinionych i skarżšcego; i pierwszych, to jest panów Lelewela, zastępcę ministra oœwiecenia; Ostrowskiego, zastępcę sekretarza jeneralnego w komisji rzšdowej sprawiedliwoœci i Xsawerego Bronikowskiego w pałacu Namiestników; skarżšcego zaœ podpułkownika artylerii Dobrzańskiego na odwachu przez noc tę zatrzymać polecił. Zamierzał był Dyktator œledztwo w tej mierze poruczyć zastępcy ministra sprawiedliwoœci (Bonawenturze Niemojowskiemu) i dwóm członkom izby poselskiej, lecz na wniosek tegoż zastępcy ministra o polecenie pierwszego badania sšdowi kryminalnemu województwa Mazowieckiego i Kaliskiego, Dyktator radzie najwyższej narodowej pozostawił wydanie stosownych do tego wniosku rozporzšdzeń. Oddajšc hołd jawnoœci, która wszelkie działania rzšdu cechować powinna, Dyktator rozkaże publicznie ogłaszać wszystko, co tylko w tym przedmiocie przedsięwziętem póŸniej zostanie. W Warszawie dnia 12 stycznia 1831 (podpisano) Krysiński. Dyktator na przedstawienie rady najwyższej narodowej, aby obwinieni w poczynionych im zarzutach, z wolnoœci odpowiadali, natychmiast uwolnić ich rozkazał". Obszerne naœwietlenie kulis tej dziwnej sprawy daje w swym pamiętniku Kasztelan Leon Dembowski, członek Rady Najwyższej Narodowej, jeden z najbliższych współpracowników Chłopickiego: "Jedenastego stycznia z rana przybył do mnie kapitan Rzepecki, dowodzšcy jednš z bateryi nowoformujšcych się, a którego dobrze znałem, bo poprzednio kwaterował w Puławach - słowa sš Dembowskiego. - Zapytał mnie czyli rzšdowi wiadome spiski, które w wojsku zaczynajš tworzyć? A kiedym oœwiadczył, że żadnego w tej mierze doniesienia nie posiadamy, powiedział iż 10 przyszedł do niego podpułkownik Dobrzański i kapitan Nieszokoć, obydwaj dowodzšcy bateryami artyleryi, z oœwiadczeniem, iż batalion saperów, który już opuœcił Warszawę i w którym miał dowództwo brat Lelewela (Jan - M. B.), postanowił podnieœć burzę mówišc, że celem jego będzie "utwierdzenie władzy dyktatora" i że im poczyniono propozycye, ażeby do tego spisku należeli. Oœwiadczyłem Rzepeckiemu, ażeby się zatrzymał w mojem mieszkaniu, sam zaœ natychmiast udałem się do dyktatora, uwiadamiajšc go o tem. Dyktator polecił mi, ażeby Rzepecki natychmiast u niego się stawił, a po otrzymaniu od niego bliższych detalów, przywołano Dobrzańskiego, który zeznał... (dalej następuje obszerne sprawozdanie z zeznań podpułkownika Dobrzańskiego, znanych już z komunikatu w "Kurierze Polskim" - M. B.). Dobrzańskiego po tem zeznaniu przytrzymano w pałacu namiestnikowskim, a dyktator, zważajšc, iż od dni kilku okazujš się oznaki wzburzenia, rozkazał zaaresztować następujšce osoby: Lelewela, Bolesława Ostrowskiego i Bronikowskiego. Dobrzańskiego odesłano na odwach. Wieczorem, kiedyœmy się rozchodzili z sesyi koło godziny 10, zastaliœmy cały przedsionek zapełniony oddziałem strzelców. Oficer wszystkich innych członków rzšdu przepuœcił, lecz kiedy przyszła kolej na Lelewela, oœwiadczył mu, że ma rozkaz pod wartš zaprowadzić go do dyktatora, lecz zamiast, żeby to uczynił, zaprowadził go do oddzielnego pokoju, w którym już się znajdowali Ostrowski i Bronikowski. Nazajutrz z rana przysłał dyktator rozkaz, ażebym się u niego stawił. Kiedy przybył, mówił: >>Rzepecki prawdę powiedział! Z poczynionych indygacyi okazuje się, że Lelewel i jego stronnictwo zamierzali obalić dyktaturę siłš i w tym celu nietylko namówili saperów, ale nawet już i niektóre oddziały tak garnizonu warszawskiego jak i w obozie będšce. Cóż myœlisz? Co z nimi robić?<< - Odpowiedziałem dyktatorowi, iż zdaniem mojem, jeżeli istotnie okaże się z indagacyi sšdowych, że miano zamiar obalić jego władzę przez bunt, nie ma innego œrodka, jak ukarać tych, którzy będš winnymi, że inaczej postępujšc, będziemy widzieli powtarzane sceny, jakie miały miejsce w pierwszych dniach powstania; nakoniec, że w podobnych okolicznoœciach należy powierzyć sprawę nie sšdom zwykłym, lecz sšdowi wojennemu, bo pierwszym warunkiem zachowania spokojnoœci jest działanie szybkie. Na to dyktator odpowiedział: - >>O ile dotychczasowe indagacye stwierdzajš, niema najmniejszego wštpienia, iż chciano podnieœć przeciwko mnie bunt. Również niema wštpienia, że sšd wojenny skaże winnych na œmierć. Czyli zaœ moja władza jest dostateczna, ażeby podobny wyrok wykonać, to jest pytanie<<... - Zawołał adiutanta służbowego i kazał przywołać pułkownika Łagowskiego, który dowodził akademikami, a gdy ten przybył, rzekł: - >>Ze wszystkich oddziałów wojska najwierniejszymi sš i największe przywišzanie do mojej osoby okazali mi - kompania pod jego dowództwem będšca. Jeżeliby w skutku wyroku sšdu wojennego odkomenderowany został do rozstrzelania pana Lelewela oddziałów akademików, czy wypełni to zadanie?<< - Pułkownik Łagowski odpowiedział: - >>Nie ręczę, czyliby chcieli rozlewać krew i odejmować życie, które tyle jest znane przez swój patryotyzm<<. - Na to dyktator oœwiadcza: - >>Łagowski kwestyę rozstrzyga<< - a kazawszy, ażeby nikomu o tem nie wspominał, kiedy wyszedł powiedział mi: - >>Okazuje się, że jestem malowanym dyktatorem: mam powierzonš władzę nieograniczonš, której wykonywać nie mogę! Za tydzień zbierze się Sejm i niech sobie z Lelewelem robiš co chcš. A wy w radzie róbcie także, co osšdzicie możliwem, lecz widzisz jak rzeczy stojš i możesz kolegów o tem ostrzedz<<. Na tem się zakończyła moja z nim konwersacya". Z relacji kasztelana Dembowskiego zdaje się wynikać, że gdyby w dniu 11 stycznia 1831 r. Gwardiš Honorowš dowodził nie podpułkownik Łagowski, lecz jej dawny komendant - rozkochany w Chłopickim i nienawidzšcy lewicy, egzaltowany, goršcy profesor Lech Szyrma, ten sam Szyrma, który przed miesišcem chciał wieszać Mochnackiego - życie wielkiego uczonego i patrioty Joachima Lelewela mogłoby być narażone na poważne niebezpieczeństwo. A teraz jak przedstawia tę sprawę jeden z rzekomych spiskowców Maurycy Mochnacki: "Umysły w rzeczy samej były nadzwyczajnie podburzone, i nowe w mieœcie, nawet między ludem prostym biegły pogłoski o bliskim wybuchnięciu ultra-rewolucyi - czytamy w Powstaniu narodu... - Partya otaczajšca dyktatora ponawiała dawniej już przedsiębrane ostrożnoœci, gwardyi narodowej i garnizonowi stołecznemu zalecano mieć się na baczeniu, zacišgać nawet na niektóre warty z broniš nabitš. Arystokraci obawiali się spisku, i słuszne do tego mieli powody: bo w istocie z ich winy sprawa publiczna taki obrót wzięła, iż wypadało, żeby ludzie kochajšcy ojczyznę i widzšcy jasno interes kraju weszli przeciwko nim w zmowę. Lecz istotnej konspiracyi nie było; posšdzany o to Lelewel siedział spokojnie w domu, cały w starych księgach jak przed rewolucyš, cały w rozpamiętywaniu lepszych, upłynionych czasów. Gdy zachodzi potrzeba nowego wstrzšœnięcia, zmiany rzšdu, słowem prędkiej i gwałtownej naprawy rzeczy publicznej, a niemasz ludzi, którzyby to przywiedli do skutku, w takim razie jawić się zwykły farsy ze strony rzšdu dla uprzedzenia, częstokroć dla skompromitowania rzetelnych zamachów udanemi, podmówionemi na władzę knowaniami. Takš farsę zrzšdziła w ostatnich dniach dyktatury fakcya hrabiowska, wprawniejsza do podobnych zabiegów, jak do kierowania rzšdami w duchu dobrze rozumianego interesu narodowego, bioršca intrygę za politykę, a w polityce to tylko pojmujšca, co jest jej przeciwne: kabałę i osobistoœć. Chłopicki [...] żył w atmosferze plotek wszelkiego rodzaju; siedział zamknięty w pałacu, i raz tylko pokazał się publicznoœci, kiedy wyjeżdżał do Modlina. Wojsko nie widziało go wcale. Codziennie obudzano w jego umyœle nowe podejrzenia, to jakoby Lelewel z Krukowieckim się zmawiał, to znowu jakoby Lelewel z innymi dwoma czy trzema klubistami o najwyższej zamyœlał władzy. Sumš tych bajek i postrachów była œmieszna denuncyacya podpułkownika Dobrzańskiego, w skutek której Lelewel z rozkazu dyktatora został aresztowany [...]. Brat Lelewela, Prot, wyjechał był na wieœ, gdzie w bliskoœci konsystował pułk czwarty; rozumiano więc, że Joachim Lelewel ruszył do tego pułku, ażeby go ku swoim celom nakłonić. Dobrzański oskarżyciel został także aresztowany. Nabielak i Gurowski Adam wpadli do Chłopickiego, przemawiajšc za Lelewelem; minister sprawiedliwoœci odmówił posługi œledczej, a rada najwyższa ma wiadomoœć o uwięzieniu jednego ze swych członków (Lelewel do Rady Najwyższej nie należał, ale wchodził w skład rzšdu - M. B.) do dymissyi się podawała. Lelewel wypuszczony nazajutrz wrócił do swych ksišżek, rewolucyoniœci do Honoratki, a hrabiowie do nowych plotek, do nowych bajek, którym jednak lecšca szybkiemi krokami do upadku swego główna i najstraszniejsza w tej sprawie farsa dyktatury, farsa i jedynowładztwa położyła kres jakiœ, przynajmniej chwilowy, uwalniajšc historyka od potrzeby ćmienia jasnej i szlachetnej sprawy narodu temi drobiazgami niewczesnych namiętnostek i błahych uraz osobistych". I jeszcze jedno ważne œwiadectwo: zapis pamiętnikarski Prota Lelewela, młodszego brata Joachima. "Joachim, unikajšc zwyczajowych powinszowań (z okazji Nowego Roku) wyszedł z domu z bułeczkš w kieszeni, aby się oddać całodziennej pracy w poszukiwaniach literackich w Bibliotece Uniwersytetu, a w domu zostawił wiadomoœć, że z bratem na wieœ wyjechał. Ja rzeczywiœcie wyjechałem, gdy i on z domu wychodził, mistyfikacja więc była prawdopodobnš. U siebie (na wsi) zastałem podpułkownika gwardii Niewęgłowskiego przygotowanego do odwiedzenia pułkownika Skrzyneckiego, konsystujšcego w Tule (Tuł w pow. radzymińskim - M. B.). Tam z nim pojechałem. Po wyjeŸdzie naszym przybył z Ręczaj porucznik Godebski, nie zastawszy, wraz powracał na kwaterę swojš i opowiedział nasz wyjazd rzšdcy dobrami, Niemcowi Treutinowi. (Dobra te posiadał hrabia Działyński Tytus jako dobra żonine - Zamoyskiej.) Treutin niezwłocznie, będšc w Warszawie, opowiedział Działyńskiemu tę naszš u Skrzyneckiego wizytę. Z tego urosła rzecz wielka:" Joachim ze Skrzyneckim układajš plan obalenia dyktatora. Skrzynecki z brygadš, którš dowodzi: pułki 4-ty i 8-my piech. i częœciš gwardii majš robić tę kontrrewolucję. ZnaleŸli się oskarżyciele, wskutek tego Joachima dyktator zawezwał i bez wyœwiecenia zarzutów aresztował w pałacu Namiestnikowskim, gdzie sam w pawilonie zamieszkał, na drugim piętrze w osobnym pokoju osadził. Dyktator przywołał ministra sprawiedliwoœci, którym był Niemojowski Bonawentura, i polecił złożyć sšd na Joachima. Niemojowski żšdał dowodów, tych być nie mogło, nie chcšc więc do tego przykładać ręki, zażšdał zwolnienia od obowišzków ministra. Wzburzenie w mieœcie rosło. Dyktator niepokoił się. Nazajutrz kilku z młodzieży akademickiej, Nabielak na czele, stanęli przed dyktatorem z żšdaniem uwolnienia Joachima, kładšc głowy swoje za jego osobę. Dyktator niepewny, uwolnił Joachima. Ze swojš stoickš flegmš z uœmiechem przyjmował Joachim areszt i uwolnienie, ale opinia wywoławała coœ więcej. Wraz inni podejrzani, aresztowani i uwolnieni domagali się satysfakcji, poszukiwać jej zaczęli na drodze sšdowej. Działyński przerażony przyszedł do Joachima z ekskuzami i żšdaniem wstrzymania spodziewanych gorszšcych zajœć [...] Tak skończył się zamach stanu, ale dyktatora przyszłoœć zachwiana, niemało to oddziałało na urok, który wyraŸnie się osłabił". Tyle dowiadujemy się z dokumentacji historycznej "spisku Lelewela przeciwko dyktaturze" ze stycznia 1831 roku - spisku, do którego zdaniem Spaziera i Lewandowskiego należał także "szwoleżer złej konduity". Niezależnie od tego czy spisek ten istniał naprawdę, czy był tylko "farsš" ukartowanš przez "hrabiów" - przypisywane mu zadanie spełnił nad podziw dobrze, gdyż skompromitował dyktaturę i potężnie wstrzšsnšł jej podstawami*. (* Większoœć historyków skłania się ku opinii że "spisek Lelewela" był wyłšcznie doœć nieudolnš intrygš prawicy. Jerzy Skowronek zwraca uwagę na fakt, że po upadku powstania nikt z rzekomych uczestników spisku nie przyznał się do tej działalnoœci, choć wówczas nie wywołałaby ona potępienia.) Rzeczywisty stan faktyczny sprawy jest niemożliwy do ustalenia, gdyż przy głębszym wniknięciu w dochowanš dokumentację, odnajduje się w niej tyle samo elementów subiektywnej prawdy i dobrej wiary co œwiadomej prowokacji. Moim zdaniem jakiœ podziemny "zwišzek rewolucyjny" istnieć musiał. Po rozpędzeniu przez Dyktatora jawnie działajšcego Klubu Patriotycznego, nie mogło być inaczej. Wszystko też przemawia za tym, że do tej tajnej egzekutywy "wywrotowców" należeli najwybitniejsi klubowcy, a więc te osoby, które wymieniajš Spazier i Lewandowski. Jest też zupełnie możliwe, że tajna egzekutywa klubistów wykorzystała swoje stosunki w wojsku dla agitacji przeciwko dyktaturze. Trudno natomiast uwierzyć, aby ludzie tego pokroju co Lelewel, Zwierkowski czy Bronikowski posuwali swe zamysły aż do zbrojnego przewrotu i zamachu na życie cišgle jeszcze w Warszawie uwielbianego "polskiego Napoleona". Prawdopodobniejsze wydaje się przypuszczenie, że burzliwe nastroje, wywołane agitacjš klubistów w masach ludowych i w niektórych jednostkach wojskowych - skrajnie prawicowi zwolennicy dyktatury postanowili wykorzystać dla zorganizowania prowokacji, która miała na zawsze położyć kres opozycyjnym działaniom lewicy. Za takš hipotezš przemawia fakt, że pierwszym dostarczycielem alarmujšcych pogłosek, które w ostatecznej konsekwencji spowodowały aresztowanie Joachima Lelewela, Ksawerego Bronikowskiego i Bolesława Józefata Ostrowskiego, był jeden z naczelnych likwidatorów Klubu Patriotycznego - dwudziestoparoletni podporucznik inżynierii i adiutant Chłopickiego, Stanisław hrabia Rzewuski, syn Mickiewiczowskiego Farysa - emira Wacława Rzewuskiego, mšż "Józiulki" Walickiej, ukochanej siostrzenicy i chrzeœniaczki zdobywcy Somosierry, pułkownika Kozietulskiego. Hrabia Stanisław i jego młodszy brat hrabia Leon, podporucznik kwatermistrzostwa - należeli do najzapaleńszych członków tak zwanego Klubu Obywatelskiego stworzonego pod auspicjami Lubeckiego i Łubieńskich dla zwalczania jakobinów z sal Redutowych. W nienawiœci do wszelkich ruchów rewolucyjnych i do rewolucjonistów wychowała obu Rzewuskich matka ich: hrabina Rozalia z Lubomirskich, "osobista przyjaciółka" cesarza Mikołaja I i innych monarchów Œwiętego Przymierza, zaciekła reakcjonistka, której poglšdy społeczne i polityczne budziły zgorszenie nawet u jej arystokratycznych znajomych. Uprzedzenia tej pani miały podobno Ÿródło w dramatycznych przeżyciach najwczeœniejszej młodoœci. "Rozalia Rzewuska od dzieciństwa pałała nienawiœciš do wszelkiego radykalizmu - czytamy w cennej ksišżce Teofila Sygi i Stanisława Szenica Maria Szymanowska i jej czasy. - Matka jej, piękna Rozalia z Chodkiewiczów, ks. Lubomirska (ochrzczona przez Stanisława Wasylewskiego Różyczkš z Czarnobyla - M. B.) bawiła z niš, maleńkš wówczas dziewczynkš w Paryżu w okresie wielkiej rewolucji. Tam poznała Robespierre'a, który - jak wieœć niosła - odtršcony przez niš w miłosnych zapałach, polecił jš uwięzić. Oskarżona przez głoœnego Antoniego Fouquier-Tinville o utrzymywanie stosunków z królowš Mariš Antoninš, po obcišżajšcych jš zeznaniach madame Dubarry została skazana na œcięcie. Interwencja Koœciuszki była spóŸniona o parę dni; wyrok wykonano*. (* Rezultaty studiów Stanisławy Przybyszewskiej, autorki Ostatnich nocy Ventose'a, nad prywatnym życiem Robespierre'a, zdajš się wykluczać możliwoœć jego "zapałów" do pięknej arystokratki polskiej. Bałamutne informacje, jakoby Robespierre mœcił się na Róży Lubomirskiej za to, że odrzuciła nie tylko jego miłoœć, lecz i dwukrotnie propozycje małżeństwa - rozpowszechniała sama Rozalia Rzewuska, a utrwaliły je w swoich memeuarach jej przyjaciółki [m. in. Natalia Kicka]. Warto natomiast wspomnieć o rewelacjach na temat Lubomirskiej, przekazanych w pamiętniku byłego gwardzisty napoleońskiego pułkownika Franciszka Salezego Gawrońskiego [tego samego Gawrońskiego, który w roku 1822 załatwiał generałowi W. Krasińskiemu sprzedaż jego majštku Łobzów w Rzeczypospolitej Krakowskiej], zwłaszcza że pamiętnikarz powołuje się na œwiadka tak poważnego, jak słynny doktor Józef Markowski. - "Niech mi tu wolno będzie zanotować - pisze Gawroński - co w młodoœci mojej byłem słyszał z opowiadania p. Markowskiego, doktora i profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, który był doktorem dworu Ludwika XVI w Paryżu [a następnie: w okresie dyktatury jakobinów - naczelnym lekarzem więzień paryskich - M. B.]... i naocznym œwiadkiem, jakoby taż ks. Lubomirska miała uniknšć gilotyny i uwieziona do Marsylii, tam okrętem na wschód się puœciwszy, zabrana przez piratów tureckich do Stambułu zawieziona, dostać się miała jako branka do seraju suhana; zostawszy sułtankš powiła syna, ogłoszonego póŸniej panujšcym. I stšd powiastka jakoby z Turcyi miał kiedyœ powstać oswobodziciel naszego kraju".) Dziecko towarzyszyło matce w więzieniu aż do egzekucji, póŸniej przygarnięte zostało przez jakšœ praczkę, u której znalazł jš ojciec w czasach spokojniejszych. Przeżycia te zostawiły w sercu Rozalii Rzewuskiej bliznę nie do zagojenia". - Swój antyrewolucyjny uraz zdołała zaszczepić obu synom*. (* PóŸniej Leon Rzewuski sprzeniewierzył się wskazaniom matki. W latach 1848-9 dawny pogromca klubistów warszawskich zasłynšł jako propagator... utopijnego socjalizmu.) Nie zdšżyła jeszcze ucichnšć wrzawa wywołana aresztowaniem Lelewela, kiedy posypały się nowe sensacje: ustšpienie ze stanowiska "sekretarza generalnego dyktatury" adwokata Aleksandra Krysińskiego (bezpoœrednim powodem ustšpienia był zapewne incydent na posiedzeniu Rady Najwyższej Narodowej) i powołanie na jego miejsce referendarza Romana hrabiego Załuskiego, byłego więŸnia stanu i męża uroczej pani Amelii; mianowanie dowódcš Gwardii Narodowej, z jednoczesnym patentem na generała, kasztelana Antoniego hrabiego Ostrowskiego; i wreszcie - wydarzenie najważniejsze - powrót z Petersburga do stolicy z dawna oczekiwanego posła Jana hrabiego Jezierskiego. Wszystkie te sensacje wydarzyły się w dniach 13 i 14 stycznia 1831 r. Równoczeœnie zaszedł fakt nader przykry dla autora i czytelników niniejszej opowieœci: 14 stycznia zakończył prowadzenie swoich Zapisek nasz nieoceniony (pomimo irytujšcych niekiedy społecznych poglšdów) informator - Tymoteusz Lipiński. Wstšpienie do szeregów Gwardii Narodowej uniemożliwiło mu widocznie dalszš pracę kronikarskš. Ostatnia jego "zapiska" interesujšco wprowadza w sprawy municypalnych sił zbrojnych: "Dwa pułki piesze składajš gwardjš narodowš; pierwszym dowodzi w stopniu pułkownika kupiec Zeydel, drugim aptekarz Żelazowski, były wojskowy. O robieniu broniš nie majš gwardziœci wyobrażenia, do tej liczby należę i ja; dano mi karabin bez kurka, dŸwigam go idšc na wartę w różne strony i kšty miasta, częstokroć najmuję zastępcę, gdyż niesposób wytrzymać wœród smrodu na odwachu i w gronie szanownych kolegów, których wcale nie znam. Większa częœć składa się z hołoty w całem znaczeniu; gorzałka i fajka uprzyjemnia im chwile służbowe. Chciano mię mianować podoficerem, ale wymówiłem się od tego zaszczytu, dajšc za przyczynę, że nie mam munduru, ani odpowiedniej kwalifikacji. - >>Dobrzeœ zrobił obywatelu - ozwało się kilku w kożuchach i podartych sukmanach - bo to teraz równoœć<<. Poklepał mię jeden z nich po ramieniu, a drugi ucałował, że aż mi się słabo zrobiło". * Powrót posła Jezierskiego zapoczštkował ostatniš fazę dyktatury Chłopickiego. Jezierski oficjalnie potwierdził to wszystko, o czym wiedziano już od pułkownika Wyleżyńskiego. Wœród papierów przywiezionych przez posła był także list cesarza, adresowany do Chłopickiego. O treœci tego listu i przyjęciu go przez dyktatora dowiedzieć się można z cytowanego już pamiętnika byłego szwoleżera Dezyderego Chłapowskiego. "W liœcie do Chłopickiego, pisanym rękš Wołkońskiego (szwagra nieszczęœliwej księżny Marii - Tatiany - M. B.) za dyktowaniem cesarza - œwiadczy dziedzic z Turwi - tenże mu dziękował za porzšdek, który w jego (cesarza) imieniu w Królestwie Polskim utrzymywał i utrzymuje, dodajšc, iż się spodziewa, że tak go utrzyma do chwili, kiedy wojsko stanie pod Płockiem. Na ten list tak się Chłopicki rozgniewał, że go ze złoœciš rzucił na ziemię, mówišc: - >>Co on sobie myœli, że ja dla niego, nie dla mego kraju porzšdek utrzymuję. Kpię ja z cesarza<< - I jakby ten wyraz nie doœć jeszcze mocnym mu się wydawał, dodał: - >>I z cesarzowej!<< - Podniósł list i rzucił w piec otwarty. Widzšc go tak rozgniewanym, powzięli wszyscy przytomni nadzieję, że zaraz weŸmie się ostro do organizowania na wojnę, przekonawszy się, że układy niepodobne. Niedługo jednak pozostał w tem usposobieniu..." I rzeczywiœcie: w parę dni póŸniej, podczas spotkania z "dozorczš" deputacjš sejmowš "polski Napoleon" zachowywał się już zupełnie inaczej. Znowu pozwolę sobie przytoczyć skrupulatne sprawozdanie obecnego na tym zebraniu Stanisława Barzykowskiego: "Przybywszy w oznaczonym terminie (16 stycznia), pierwszy odezwał się ksišżę Czartoryski z tš godnoœciš i rozwagš, jakie męża tego cechowały - wspomina poseł ostrołęcki. - Jenerał Chłopicki przerwał głos księciu Czartoryskiemu i rzekł: >>Dałem panom posłuchanie, bo chciałem wam objawić moje teraŸniejsze zapatrywanie na naszš sprawę, i sposób jak dalej postšpić zamyœlam. Odebrałem list od ministra sekretarza stanu (Stefana hrabiego Grabowskiego). Tytuły mnie tam dane, podziękowania oœwiadczone, nie pozwalajš mnie władzy, jakš mnie naród powierzył, dalej sprawować, bo mogš one osłabić zaufanie narodu do mojej osoby, bez zaufania na czele narodu pozostać nie można, szczególniej w takiem położeniu, w jakiem my teraz się znajdujemy. Prócz tego w pewnej częœci narodu, a nawet wœród panów, widzę, jakiœ poglšd, chęć do wojny, a ja wojny Polsce, przy tak szczupłych œrodkach, jakie posiadamy, jako znajšcy się na sztuce wojennej, na żaden sposób życzyć nie mogę. Nam jedynie przez układy za poœrednictwem rzšdu pruskiego kończyć potrzeba. Oto jest dowód tego co mówię - i wzišł plik papierów ze stołu, a były to etaty wojskowe, i dalej mówił: - Wszystkiego wojska mamy 37 tysięcy, Moskwa zaœ w 150 tysięcy ku nam cišgnie, czem się więc bić będziemy? Pobitym być muszę, bo to skutek naturalny i konieczny nierównoœci sił naszych<<. - >>A nowe pułki?<< - odezwał się jeden z członków Deputacyi. >>Nowe pułki, tych nie chcę - odrzekł żywo Chłopicki - to jest ruchawka, nie wojsko, dobre gęby do zjadania chleba, którego i tak doœć nie mamy, lecz nie do bicia się<<. - >>Lecz chleba nie zabraknie w Polsce<< - odezwał się Dembowski*. (* Członkiem deputacji sejmowej był Ignacy Dembowski, deputowany z woj. płockiego.) - >>Nie ma go doœć, powtarzam, odrzekł Chłopicki, a zresztš jaki chleb, jakie suchary dostarczacie? Jeżeli pan chcesz rzšdzić, to bšdŸ Dyktatorem, ja nim być nie chcę<< - i zamilkł. Niektórzy z członków delegacyi zaczęli przekładać, iż siły moskiewskie, jak wielkie one być mogš, były znane wprzódy, nim się ustanowiło Dyktaturę, a więc teraz nie można ich dawać za powód, ani do zniesienia dzieła rozpoczętego, ani do złożenia Dyktatury, tem bardziej, że przez podobny krok sprawa narodowa się pogorszy, a Chłopicki tego, jako dobry Polak, uczynić nie może i nie powinien. Te przedstawiania nie zdawały się trafiać do przekonania Dyktatora. Owszem, jeszcze z większš żywoœciš i naciskiem wyliczał poszczególne siły nieprzyjacielskie i jego zasoby wojenne, i porównywał je z naszemi. Potem dodał: >>Można chwilowy chlubny opór nieprzyjacielowi stawić, można chwilowo korzyœci odnieœć, lecz w końcu, póŸniej lub prędzej, ulegnšć trzeba będzie. Pobity być muszę jedynie brakiem sił do walki. Cóż mnie wtenczas spotka? Powiedzš: zdrajca, boć tej nazwy nie uszedł ksišżę Józef, nie uszedłby jej Koœciuszko, gdyby się pod Maciejowicami był do niewoli nie dostał<<. Wtenczas jeden z członków, podobno Dembowski zawołał: >>Lecz, Dyktatorze, pamiętaj na przyrzeczenie, na przysięgę, jakšœ przed narodem, przed jego reprezentantami wykonał. Wszak ona była dobrowolna, sam jš ogłosiłeœ<<. - >>Przysięga? krzyknšł podniesionym głosem Chłopicki, właœnie, że pamiętam o niej, dlatego tak postępuję. Jeżeli sumienie zapaleńców lekceważy przysięgi wykonane monarsze, to ja innš wagę do niej przywišzuję. Od Sejmu przyjšłem władzę dla zachowania kraju od anarchii i dotrzymałem mego przyrzeczenia, teraz zaœ, kiedy Sejm jest zwołany, ma prawo mi władzę odebrać i z urzędu złoży<<. - Wszystko to mówił żywo i gwałtownie, oczy mu się iskrzyły, twarz płonęła, a cała postawa cechę wielkiego wzruszenia i uniesienia zdradzała. Lecz już Ledóchowski* (* Jan Ledóchowski, poseł powiatu jędrzejowskiego, członek "dozorczej" deputacji sejmowej, za czasów napoleońskich był dzielnym żołnierzem, przez pewien czas pełnił funkcje adiutanta przy księciu Józefie Poniatowskim. Jako polityka cechowała go zmiennoœć poglšdów. Był członkiem Towarzystwa Patriotycznego, ale w sprawach społecznych szedł ramię w ramię z konserwatystami. Zdolnoœci aktorskie i wybuchowy temperament czyniły go jednym z najaktywniejszych działaczy sejmowych.) donoœnie deklamował i rękami silnie gestykulował. Ksišżę Czartoryski, czy przewidujšc że na tej drodze postawiona kwestya może się łatwo w niewłaœciwš i nieprzyzwoitš zamienić, czy może chcšc jenerałowi Chłopickiemu wskazać prawdziwe pole, jakie i dla chwały swojej i dla dobra kraju zajmować był powinien, rzekł, że skoro jenerał Chłopicki nie chce dłużej sprawować władzy Dyktatora, być może iż deputacya sejmowa przy tem upierać się nie będzie; lecz na żaden sposób nie traci i tracić nie może nadziei, iż on zatrzymać zechce dowództwo nad wojskiem i poprowadzi je tam, gdzie interes kraju i honor nakazywać będš. - >>Nie, nie, zawołał Chłopicki, wodzem nie będę, bo pobitym być nie chcę<<. - Wtem tubalnym głosem i z wyrazem największej gwałtownoœci wrzasnšł Ledóchowski: >>Ale być musisz, bo my ci rozkażemy<<. - >>Nie będę, jeszcze silniej odwrzasnšł Chłopicki. Szelmš będę, jeżeli przyjmę dowództwo od Sejmu<<. Ledóchowski dwakroć uderzył pięœciš w stół, dwakroć zajšknšł się, dwakroć się zachłysnšł, ale w końcu krzyknšł: >>Musisz się bić, jeżeli nie jako wódz, to jako żołnierz, bo Sejm ci każe, a jeżeli nie wypełnisz rozkazu, to Sejm cię za tchórza, za zdrajcę ogłosi<<. Chłopicki żywo dotknięty wpada wtedy w rodzaj furyi, tupie nogami, bije pięœciš we drzwi, że aż połowa ich z trzaskiem na ziemię upada, i krzyczy: >>Będę się bił, będę, lecz i ty Ledóchowski będziesz także musiał się bić<<. Ksišżę Czartoryski, widzšc iż rozmowa wychodzi z granic przyzwoitoœci i w ubliżajšcš kłótnię zamieniać się zaczyna, ukłonem pożegnalnym dał znak jej końca. Wychodzšc Morawski (Teofil) rzekł: >>Dyktator jest jak dziecko, co traci przytomnoœć ze złoœci, że mu księżyca z wody dostać nie mogš<<. Ksišżę zaœ: >>C'est le soldat le plus mal eleve que j'ai vu<<* (* "To najgorzej wychowany żołnierz, jakiego widziałem" [franc.]. Podobnie obruszał się na złe wychowanie cesarza Napoleona I jego arystokratyczny minister ksišżę Talleyrand. Pod tym przynajmniej względem "polski Napoleon" w pełni dorównał swemu francuskiemu pierwowzorowi.) Dyktator odprowadził delegacyę do drzwi, ukłonił się, a do Ledóchowskiego powiedział: >>Nigdy tobie tego nie zapomnę<<. Po tym kompromitujšcym dla Chłopickiego zebraniu nastšpiła jeszcze oficjalna wymiana korespondencji z deputacjš sejmowš. Lecz sprawa dyktatury i naczelnego dowództwa była już właœciwie przesšdzona. Chłopicki zgadzał się pozostać przy władzy jedynie pod warunkiem przyznania mu całkowitej swobody działania i uwolnienia go od nadzoru deputacji sejmowej, na co znowu nie mogli się zgodzić reprezentanci sejmu. Maurycy Mochnacki utrzymuje, że do rozwiania ostatnich wštpliwoœci członków deputacji przyczynił się lekarz domowy Dyktatora. - "Na szczęœcie [...] przybył w samš porę do pałacu Namiestnikowskiego, gdzie deputacya radziła, doktor Wolf, który jako lekarz kwestyę dyktatury ostatecznie rozstrzygnšł - czytamy w Powstaniu narodu... Wolf prosił członków deputacyi, jako Polak i przyjaciel Chłopickiego, aby mu już żadnej ważnej nie poruczono czynnoœci, gdyż wyznać musi, że generał Chłopicki dostaje rodzaju pomięszania zmysłów. Wypadek ten wypływał z temperamentu Chłopickiego. Od poczštku rewolucyi żył on jakby w nie swoim elemencie. Żołnierz mężny i biegły pod wyższemi rozkazami, niezrównany zapewne na polu bitwy, więcej jednak jako taktyk niżeli strategik, bo do strategii koniecznie głowy politycznej, uniwersalnej potrzeba, nie mógł włożonego na siebie znieœć ciężaru. Umysł nieugięty, ale nie majšcy we zwyczaju wiele i wszystko razem obejmować, charakter nieskazitelny, ale nie wzniosły, ocierajšc się o ten ogrom rzeczy, musiał naturalnie stracić punkt własnej podpory i wybiedz z przyrodzonego kresu - jak gwiazda, któršby potężna siła nagle wyrzuciła z drogi, którš opisywała przez wieki. U władzy na czele wszystkiego było więc obłškanie - kończy Mochnacki - i otóż okolicznoœć, która doskonale pierwsze naszego upadku poczštki tłumaczy". Fakty przytoczone przez "polskiego Robespierre'a" znajdujš potwierdzenie w pamiętniku przeciwstawnego mu politycznie, kasztelana Dembowskiego. "Wówczas (17 grudnia) nastšpiła scena, której nigdy zrozumieć nie mogłem - wspomina mšż zaufania dyktatury - Maurycy Wolf, doktor medycyny, który miewał staranie o zdrowiu Chłopickiego, a oprócz tego grywał z nim w karty i był jego poufnym przyjacielem, zaczšł rozgadywać tak członkom deputacyi, jak członkom rzšdu, że cišgła irytacya, w której postawiono dyktatora [...] do tego stopnia rozdrażniła jego system nerwowy, iż zachodzi obawa czyli nie objawiajš się poczštki... (dalsze słowa w pamiętniku wykropkowane - M. B.). Wštpię, ażeby dyktator mógł upoważnić Wolfa do podobnych zwierzeń, a jeszcze bardziej nie pojmuję, jakim sposobem bez bliższego przekonania się deputacya mogła dać wiarę podobnym komerażom. Z czyjej zaœ strony Wolf miał zlecenie podobne objawiać zdanie i czy to było œrodkiem przez niego samego obmyœlonym, ażeby przyjaciela z trudnego położenia wybawić, o tem nie wiem. JakkolwiekbšdŸ, to zdanie Wolfa przeważnie wpłynęło na dalsze wypadki. Deputacya natychmiast odpisała, iż nie ma władzy zamieniać uchwały sejmowej z dnia 20 grudnia roku zeszłego, co znaczyło, iż odsyłała dyktatora z jego żšdaniami do sejmu. Chłopicki już się więcej nie wahał i natychmiast w dwóch jednobrzmišcych pismach zaadresowanych do prezydujšcego w senacie i do marszałka Izby poselskiej oœwiadczył, iż składa władzę". W ten sposób zakończyła swój krótkotrwały żywot druga - "legalna" - dyktatura Chłopickiego. Stanisław Barzykowski - samej zasadzie rzšdów dyktatorskich jak najbardziej przychylny - wystawił "słomianemu dyktatorowi" gorzkie epitafium: "Ustała więc Dyktatura, znikła jedyna instytucya w powstaniach właœciwa, a jenerał Chłopicki dobiegał swego kresu politycznego, zeszedł z widowni Polski i Europy i już go więcej na tym horyzoncie nie ujrzymy. Złorzeczenie narodu i ostry wyrok historyi mu towarzyszyły, a zdaje się nam, że niesprawiedliwoœci w tym względzie nie popełniono". Powrót posła Jana Jezierskiego - niezależnie od tego, że stał się ostatnim gwoŸdziem do trumny dyktatury - z innych jeszcze względów wywołał poruszenie w wielkim œwiecie Warszawy. Wspólnik Domu Handlowego "Bracia Łubieńscy i Spółka", skoligacony z najwyższš socjetš stołecznš, przywiózł z Petersburga, poza pocztš dyplomatycznš, także sporo listów prywatnych. Za jego poœrednictwem przysłali swym bliskim pierwsze o sobie wiadomoœci panowie polscy, którzy po wybuchu powstania znaleŸli schronienie pod opiekuńczymi skrzydłami cesarza-króla. Odezwał się między innymi były (choć formalnie ze stanowiska jeszcze nie usunięty) prezes senatu, ordynat Stanisław Zamoyski - szwagier aktualnie "prezydujšcego" w senacie księcia Adama Jerzego Czartoryskiego, ojciec czterech młodych hrabiów Zamoyskich: Konstantego, Andrzeja, Władysława i Zdzisława - zajmujšcych bardziej lub mniej eksponowane stanowiska w wojsku i administracji zbuntowanego Królestwa. Fragmenty listu ordynata, a także odpowiedzi jego żony, pięknej Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej (dochowane w pamiętniku ich syna Władysława) warte sš przytoczenia, gdyż wprowadzajš w charakterystyczny dla owych czasów dramat "wyższych sfer" i stanowiš znakomite preludium do oczekujšcej nas korespondencji Wincentego i Zygmunta Krasińskich. "Prawdziwa to Opatrznoœć sprowadziła tu hr. Jezierskiego - pisał z Petersburga niesławnej pamięci przewodniczšcy >>mieszanego komitetu œledczego<< w sprawie Towarzystwa Patriotycznego. - Zawiezie on wam słowa pokoju od króla polskiego, który jest i zostanie królem Polski [...]. Nie stawiajmy się w taki sposób, ażeby uniemożliwić królowi to, coby dla zbawienia nas uczynić pragnšł. A teraz przystępuję do obowišzku nie mniej dla mnie œwiętego. Wychowaliœmy dzieci nasze w zasadach szlachetnych. Dotychczas synowie nasi odznaczali się tysišcznemi zaletami, a szczególniej roztropnoœciš, umiarkowaniem, poczuciem obowišzku, na innych młodych zbawienny wpływ wywierali; słowem byli dla mnie chlubš. Będšc zupełnie bez wiadomoœci, nawet bez gazet, nie mogę sšdzić o ich zachowaniu się ani go oceniać jak należy. Nie powinienem ich podejrzewać, skoro zawsze widziałem, że sš dobrzy i roztropni; ale gdyby mieli zboczyć z drogi prawej, drogi obowišzku, mimo całej miłoœci mojej dla każdego z nich, ciężko powiedzieć, jużby we mnie ojca nie znaleŸli. A kiedy mówię, że nie powinni schodzić z drogi obowišzku, rozumiem przez to, że nie trzeba dać się porwać przez rewolucyę, jak tylko o tyle, o ile żadnym sposobem się temu oprzeć nie można..." Zofia z Czartoryskich Zamoyska - córka starej księżnej z Puław, piastunki sztandaru szwoleżerów - tak odpowiedziała na list męża: "Puławy, 15 stycznia 1831 Otrzymuję list twój przez Jezierskiego; cóż ci odpiszę i jak to uczynię? Tyle się nacierpiałam od szeœciu tygodni, że myœli zebrać nie mogę; nie potrafię ani w częœci wyrazić tego wszystkiego, co mi duszę trawi; a jednak trzeba, żebyœ wiedział o tem, co się tu dzieje; okropniejszego położenia chyba nigdy nie było. Przy takiej odległoœci niepodobna, żebyœ mógł wyobrazić sobie słuszne pojęcie o wypadkach i sprawiedliwy sšd o postępowaniu ludzi porwanych rewolucyš, wbrew własnej woli, jakby falš, której nic się oprzeć nie może. Niewštpliwie, że w pierwszej chwili można było pokonać zaburzenia przez sto szeœćdziesišt dzieci wszczęte, ale gdy się straciło tę chwilę, skutki piętnastoletnich rzšdów niesprawiedliwych, bezprawnych, przeœladowczych i strasznych nadużyć natychmiast odczuć się dały [...] Przestań oskarżać twoich synów, znaleŸli się w położeniu okropnem, szczególnie z powodu twego wyjazdu. Nie było dla nich innego wyboru jak zginšć na polu bitwy lub od swoich. Teraz, po wszystkiem, co zaszło >>zdać się na łaskę<<, wstydem by nas okryło. Sam cesarz wzgardziłby nami, a chociażby niektórzy odezwali się z takim zamiarem, zagłuszonoby ich, bo olbrzymia większoœć narodu chce albo warunków uczciwych, albo walki na œmierć; to ja ci to mówię, ja dotychczas najszczęœliwsza z matek, a teraz najbardziej udręczona i najbiedniejsza, jednak z synów zawsze dumna [...] Boże mój, co się to ze mnš stało przez te szeœć tygodni udręczenia. Dawniej - zdaje mi się, jedna z boleœci, które mi teraz serce przepełniajš, byłaby wystarczyła, żeby mi œmierć zadać. Dziœ widzę przed sobš tysišce i nie mam już na nie łez. O drogi mój, nie pomnażaj tych boleœci. Spełniłeœ obowišzek, udajšc się do cesarza, ale teraz wyjeżdżaj. Usunšć się, gdy się nie podziela zapatrywań swego narodu, to zawsze wolno, ale dalej iœć nie można. W czasie wojny obywatel, a nigdy się nim być nie przestaje, nie może pozostawać w obozie nieprzyjacielskim. Wyjeżdżaj stamtšd, na klęczkach cię błagam; gdyby tam przyszło do jakiegoœ działania, jakichœ podpisów, o mój drogi, tożby to była druga Targowica. Na samš nazwę wszystko się we mnie wzdryga..." Te słowa o targowicy były najprawdopodobniej reminiscencjš z niedawno przeczytanej przez hrabinę prasy warszawskiej. Na dzień przed przyjazdem Jezierskiego - 12 stycznia 1831 - firmowany przez Walentego Zwierkowskiego "Kurier Polski" zamieœcił obszernš publikację pt. Uwagi o Sejmie i o nowej Targowicy, głoszšcš w konkluzji, co następuje: "Depesze œwieżo przywiezione przez pułkownika Wyleżyńskiego zapowiadajš rychły powrót tylko posła Jezierskiego: wyprawiony z nim X. Lubecki, oczywiœcie pozostaje przy swoim panu. List cesarski [...] do p. Sobolewskiego wyraża żal, że go, wraz ze składem całej rady administracyjnej, za granicš królestwa nie widzi. Senatorów Bnińskiego Jabłonowskiego*, (* Senator - wojewoda Maksymilian Jabłonowski, stryj, występujšcego w poprzednich tomach, byłego szwoleżera: księcia Antoniego. Mšż "œlicznej księżny Teresy", o której rozmawiał z podpułkownikiem Wyleżyńskim cesarz Mikołaj.) Tyszkiewicza, Lubomirskiego w Rossji przytrzymano: P. Stanisław Zamojski dobrowolnie ujechał, P. Stefan Grabowski jest (tam) byłym ministrem: cóż ztšd wnosić można? [...] Cesarz idšc za przykładem Katarzyny usiłować będzie zparaliżować wszelkie postanowienia władzy naszej prawnej. Ustanowi sobie rzšd niby Polski, namowš lub groŸbš skłoni do wydawania odezw i uchwał, zapowiadać będzie pokój i przebaczenie: powstanie wielkie i narodowe nazwie buntem; uda, że gniew swój obraca na kilku burzycieli, a szanuje mężny i wierny naród Polski; powtórzy, że panowanie jego będzie pasmem dobrodziejstw i przedłużeniem błogich rzšdów Alexandra; że on chce naprawić krzywdy nasze a ziœcić od pół wieku pielęgnowane nadzieje. Wystawi w oczach Rossjan urzšdzenia nowej Targowicy, wpływ przymusu lub zdrady, za wolę dobrych Polaków, powtórzy przysięgę, że chce być królem konstytucyjnym, ojcem wyrozumiałym dla nieposłusznych dzieci; a w sercu zachowa jad zemsty, rachubę klęsk naszych i zniszczenia naszego. - Bez wštpienia, serca tych, co postanowili umrzeć lub zwyciężyć, nie zachwiejš się przed słowami: ale na słabszych duszach wycisnšć mogš niepewnoœć i z niej wychodzšcš niezgodę [...] Fałsz i podstęp odepchnijmy prawdš i prawem. Niech sejm na poczštku obrad swoich wyrzecze: że wszelka władza narodowa jest w jego ręku... Niech wszystkich coby jakiekolwiek urzšdzenia, deklaracje, uchwały, prawa w imieniu Polaków pisali lub podpisywali, czy to z przymusu, czy z dobrej woli, czy za granicš, czy w kraju ogłosić za wyjętych z pod prawa; za zdrajców ojczyzny i wezwie na nich zemsty nieba i ludzi! Kiedy cały naród, kiedy długo nieszczęœliwy lud porwał się w rozpaczy do oręża, mamy prawo żšdać od pojedynczych obywateli, od tych nawet, co się znajdujš w rękach przemocy, aby się wznieœli nad słaboœci ludzkie: ażeby raczej podali kark swój mieczowi, aniżeli mieli splamić imię Polaka i zdradzić najœwiętszš na ziemi sprawę. - Takie energiczne postanowienie odpowie i powszechnemu zapałowi i zaspokoi rozsšdnš przezornoœć". Jakby specjalnie dla przestrzeżenia ewentualnych kandydatów do "nowej targowicy", redaktorzy "Kuriera Polskiego" dowcipnie włamali w swój artykuł jedno z typowych dla owego czasu ogłoszeń: "Niżej podpisany na Starem mieœcie pod Nrem 61 poœpiesza uwiadomić, że codziennie od wpół do 8-ej aż do 9-tej z rana z broniš z bagnetami a w południe od 12 aż do wpół do drugiej z pałaszem, konno i pieszo bez zapłaty lekcje dawane sš [...]. Przed dwoma laty [...] publicznie, okazałem, że dobry fechmistrz na bagnety bez odpocznienia jednego po drugim 11 ludzi trafił i z dwoma kawalerzystami na raz jeden fechtował się i obydwóch pokonał - Rengau fechmistrz armii polskiej". Ustšpienie polskiego Napoleona było potężnym wstrzšsem dla powstańczej prawicy. - "Fanatycy dyktatury - pisze Mochnacki - silili się jeszcze, ale tylko przez chwilę, upadek Chłopickiego przypisać fakcyi rewolucyjnej. Adiutanci niknšcego półbożka opinii złorzeczyli Lelewelowi. Leon Rzewuski, jak słyszałem, podejmował się strzelić mu w łeb, i tym sposobem ginšcš ratować ojczyznę. Ale cóż wreszcie był temu winien Lelewel, że Wolf o zmysłach dyktatora powštpiewał? Innym przychodziło na myœl podawać niektórym z Honoratki truciznę w herbacie, aby jako muchy ginęli. Szczęœciem nie przychodziły do skutku te nowe przedsięwzięcia przeciwko jakobinom. Strach obszedł fakcyš pustych już przedpokojów eks-dyktatora [...]. W ogólnoœci wstrzšœnienie było wielkie, ale przyznać należy z chlubš dla Polski, że ten straszny wypadek, ten straszny zawód ani na moment nie zachwiał publicznego umysłu [...]. Tylko co do władzy, co do wyobrażeń o władzy majšcej poprowadzić naród do boju zaszła ważna odmiana, zaszła że tak powiem rewolucya pojęć. Z poczštku była jak widzieliœmy, mocna wiara w człowieka. Lecz człowiek nie dopisał myœli powszechnej; człowiek zdradził powszechne zaufanie; człowiek ułomny upadł i jak pospolicie wyrażano się w Warszawie, zwaryował. Cóż czyniš Polacy w tem wydarzeniu? Oto mówiš: niechaj od jednego człowieka nie zależy zbawienie wszystkich. Powiedziawszy to, przestali wierzyć w człowieka, a uwierzyli w instytucyę..." Tš instytucjš, która przejęła po Chłopickim pełnię władzy i zaufania narodu (ale nie zaufania Mochnackiego) był sejm. Otwarcie sesji sejmowej nastšpiło 19 stycznia 1831 r. Najważniejszym punktem pierwszego dnia obrad były wybory do trzech komisji: skarbowej i wojny, prawodawczej oraz organicznej - stanowišcej mózg Izby Poselskiej i oœrodek dyspozycyjny wszelkich jej poczynań. "Komisarzy" wybierano łšcznie. Na liœcie wybranych ósme z kolei miejsce zajšł bohater niniejszego rozdziału - deputowany Walenty Zwierkowski, zdobywajšc 51 głosów, to jest o dwa głosy więcej niż poseł Joachim Lelewel. W wyniku póŸniejszego sekretnego wotowania między wybranymi komisarzami Zwierkowski wszedł do Komisji Skarbu i Wojny, do której miał zresztš najlepsze kwalifikacje, jako radca Towarzystwa Kredytowego i jako dawny szwoleżer napoleoński. Zasadnicze sprawy polityczne poruszono dopiero w drugim dniu obrad: 20 stycznia. Wystšpił z nimi poseł powiatu koneckiego, generał-regimentarz Roman Sołtyk - słynny napoleończyk i działacz rewolucyjnego ruchu patriotycznego, od pięciu już lat blisko zwišzany ze Zwierkowskim. Jak gdyby realizujšc dezyderaty ogłoszonego przed tygodniem w "Kurierze Polskim" artykułu o sejmie i o nowej targowicy, poseł Sołtyk w trybie nagłym zażšdał uzupełnienia zatwierdzanego właœnie przez izby Manifestu sejmowego. Wniosek Sołtyka nie był, rzecz prosta, wymierzony przeciwko Zwierkowskiemu i innym redaktorom historycznego dokumentu. Wnioskodawca stwierdzał jedynie, iż nie wyjaœniona w chwili układania Manifestu sytuacja polityczna nie pozwalała jeszcze redaktorom na wyraŸne sformułowanie żšdań pełnej niepodległoœci. Można to uczynić dopiero teraz, kiedy (przytaczam słowa Sołtyka) "rozdarliœmy zasłonę, która okrywała dotšd kontrrewolucyš, zaszczepionš przez Lubeckiego a wiernie wykonywanš przez Dyktatora". Poseł konecki domagał się uzupełnienia Manifestu sejmowego trzema następujšcymi rezolucjami: "1. Naród Polski, ogłaszajšc swojš bezwarunkowš niepodległoœć, uznaje rodzinę Romanowów za odpadłš od Polskiej Korony, niweczy wszelkie jej prawa zwierzchnoœci nad Polskim Narodem. 2. Naród Polski cofa przysięgę wiernoœci jako wymuszonš, jako przeciwnš prawu narodów [...] Oœwiadcza, że każdy Polak zachować powinien wiernoœć i bezwarunkowe posłuszeństwo tylko Sejmowi, reprezentujšcemu rewolucyš 29 listopada... 3. Naród Polski nakoniec ogłasza: iż poczštek wszelkiej władzy pochodzi tylko od Narodu, że Naród przez rewolucyš 29 listopada odzyskawszy swojš niepodległoœć i swoje prawa nabył zarazem niczem nieograniczonej władzy urzšdzania swoich politycznych stosunków, ustanowienia takiej formy rzšdu, jakš za najlepszš osšdzi". Wystšpienie Romana Sołtyka z formalnym żšdaniem odsunięcia od tronu polskiego całej dynastii Holstein-Gottorp-Romanowów wynikło (potwierdza to autorytatywnie w swoim Rysie powstania Walenty Zwierkowski) z inspiracji Towarzystwa Patriotycznego, które po upadku dyktatury wznowiło działalnoœć*. (* Nazajutrz po swoim przemówieniu w sejmie Roman Sołtyk wybrany został jednym z czterech wiceprezesów Towarzystwa Patriotycznego. Prezesem obrano ponownie Joachima Lelewela, pozostałymi wiceprezesami: Maurycego Mochnackiego, Ksawerego Bronikowskiego i radykalnego księdza Kazimierza Aleksandra Pułaskiego. Niezależnie od wniosku Sołtyka, 24 stycznia 1831 roku Towarzystwo Patriotyczne wystosowało do sejmu adres, domagajšcy się detronizacji całej rodziny Romanowów, "przez uznanie imperatora rosyjskiego Mikołaja I i jego następców za odpadłych po wszystkie czasy od tronu polskiego, a ten tron za wakujšcy".) Restytuowanie rozpędzonego przez Dyktatora klubu nie odbyło się bez przeszkód i sporego zamieszania. Ruchliwi przywódcy rewolucyjnego nurtu powstania na pierwszš wieœć o złożeniu władzy przez Chłopickiego oznaczyli termin zebrania klubu w salach Redutowych już na wieczór 18 stycznia. Ogłoszono to rozlepionymi na mieœcie plakatami oraz ulotkami kolportowanymi przez klubistów. "Zawiedli się jednak inicjatorzy zgromadzenia - pisze historyk Towarzystwa Edmund Oppman - aczkolwiek dyktator ustšpił, nie ustawał od razu kurs jego polityki, przynajmniej w stosunku do zebrań politycznych. Gubernator Warszawy gen. Woyczyński, zawiadomiony o majšcym się odbyć zgromadzeniu, po porozumieniu się z Radš Najwyższš, postanowił nie dopuœcić do niego. Ogłosił o swym zakazie. Gdy mimo to jednak w salach redutowych zebrano się dla odbycia narad, generał chciał je przerwać za pomocš bagnetów. Na czele oddziału wojska i gwardii narodowej wkroczył do sal redutowych, obstawiwszy je uprzednio swymi posterunkami. Gdy i to nie poskutkowało, gdy obradujšcy nie usłuchali jego ustnego rozkazu, gubernator zagroził opornym sšdem wojennym i krzyczšc: >>ołowiem każę zmyć wasze łby<< - siłš rozpędził zebranie". Przykry poczštek nie zniechęcił klubistów. Nazajutrz zebrano się znowu, tyle że już nie w salach Redutowych, lecz w auli uniwersytetu. Głos zabrał, powitany oklaskami, Maurycy Mochnacki. Mówił, że Towarzystwo Patriotyczne musi być założone, aby mogło pomagać rewolucji polskiej w jej dšżeniach do niepodległoœci. Tym razem władze, obawiajšc się skandalu w czasie trwania sesji sejmowej, nie próbowały przeszkadzać w restytuowaniu rewolucyjnej organizacji. Odmówiły jej tylko swego oficjalnego uznania. Ale to już nie miało żadnego wpływu na działalnoœć Towarzystwa. Pierwszym jej przejawem stała się inicjatywa sejmowa w sprawie detronizacji Mikołaja. Wniosek Romana Sołtyka za bardzo zaskoczył Izbę Poselskš, by można go było od razu i w formie tak ostrej poddać pod głosowanie. W wyniku starań marszałka Władysława Ostrowskiego projekt przekazano do rozważenia i przepracowania komisjom sejmowym. Potem zajęto się sprawš najpilniejszš i najbardziej interesujšcš naród: wyborem nowego naczelnego wodza. Po długich dyskusjach i paru głosowaniach został nim (jak już wiemy z korespondencji rodzinnej Łubieńskich) Michał ksišżę Radziwiłł, generał z czasów napoleońskich, człowiek o nieposzlakowanej opinii, lecz nie odznaczajšcy się, niestety, zdolnoœciami wojskowymi ani organizacyjnymi. "Pokrewieństwo Radziwiłłów w Prusiech z dworem berlińskim - wyjaœnia Mochnacki - imię słynne w Litwie, Europie stawiajšce rękojmię, że Polskš jakobini nie rzšdzš, wyższoœć położenia w obywatelstwie mogšca ukrócić w wojsku niebezpiecznš między równymi w stopniu generałami emulacyš (współzawodnictwo), nade wszystko zaœ poufałoœć przyjaŸni z Chłopickim, o którym wiedziano że jednemu tylko Radziwiłłowi, jako naczelnemu wodzowi, pomagać będzie, spowodowały sejm do tego wyboru..." Stanisław Barzykowski, który z racji swoich funkcji rzšdowych i sejmowych brał żywy udział w werbowaniu kandydatów na nowego "bożka opinii", opowiada, iż zrazu chciano naczelnym dowództwem uszczęœliwić byłego szwoleżera, generała dywizji w stanie spoczynku Michała Ludwika hrabiego Paca, który już na poczštku powstania, przed "ujawnieniem się" Chłopickiego, zastępczo przez jednš dobę tę funkcję sprawował. Ale dawny druh Kozietulskiego stanowczo zaprotestował przeciwko wysunięciu swojej kandydatury. "Byliœmy przy tem, jak kilku przyjaciół jenerała Paca nalegało na niego, aby za kandydata na wodza podać się pozwolił - œwiadczy Barzykowski. - On zaœ odpowiedział im na to: "Nie i po trzykroć razy nie. Gdyby sercem o ojczyznę wojować można, ach, wtenczas pierwszybym po buławę sięgał, bo w uczuciach dla niej, mniemam, iż nikt mnie nie przewyższy. Ale do wojny, a szczególnie w naszem położeniu, nie serca tylko trzeba, ale głowy i głowy dobrze militarnej. Tej, wyznaję szczerze, nie posiadam, a oprócz tego jestem słaby, cierpię reumatyzm w głowie*, (* Na tę samš chorobę uskarżał się w listach generał Tomasz Łubieński.) który gdy mnie napadnie, kilka dni niezdolny jestem do żadnej pracy umysłowej. Dlatego nie pozwolę się na kandydata podać. W takich okolicznoœciach, w jakich my się znajdujemy, nie wolno niezdatnym po urzęda sięgać, byłoby to winš, grzechem, zbrodniš nie do darowania". W podobny sposób bronił się przed niebezpiecznym wywyższeniem Michał Radziwiłł, którego Barzykowski do objęcia naczelnego dowództwa nakłaniał osobiœcie. "Do księcia Radziwiłła myœmy sami mówili: - Moœci ksišżę, jak widzę z obrotu, jaki rzeczy biorš, ty będziesz musiał być wodzem. - Ja wodzem? odrzekł z żywoœciš; na miłoœć Boga niech tego nie czyniš. Jeżeli potrzebujš dla ojczyzny mojego majštku, krwi, życia, chętnie je oddam; nawet moje imię i sławę, jeżeli tego potrzeba, w ofierze poniosę. Wszak od poczštku powstania jesteœ œwiadkiem mojego postępowania i powiedz, czylim cofnšł się przed jakškolwiek ofiarš, czylim odmówił jakiegokolwiek poœwięcenia? Ale wodzem - tym być nie mogę. Tutaj nie o mnie chodzi, ale o ojczyznę, o jej los, o jej całe przeznaczenie - i tego na traf rzucać nie można. Ja wprawdzie byłem żołnierzem i szlif jeneralskich się dosłużyłem, ale tak przeznaczenie chciało, iż nawet na żadnej wielkiej batalii się nie znajdowałem. Gdańsk szturmowałem i tegoż samego miasta broniłem pod obcš komendš, oto cała moja karyera wojskowa. Nie czuję w sobie wyższych talentów, a doœwiadczenia nie nabrałem, bez tego zaœ w naszem położeniu możnaż chcieć hetmaństwo sprawować? [...] Przyjęcie go, w mojem przekonaniu nie byłoby zasługš, ale występkiem, i dla tego nie żšdajcie odemnie tak wielkiego poœwięcenia". Ale uczciwy, w pełni uzasadniony, opór Radziwiłła w końcu przezwyciężono. Rozstrzygnšł sprawę Chłopicki, który ministrom i posłom, błagajšcym go o zatrzymanie naczelnego dowództwa oœwiadczył (cytuję za Barzykowskim): "Że po zajœciu z Ledóchowskim, po wyrzeczeniu słów >>szelmš będę<<, wodzem już być nie może; jednakże skoro go ojczyzna ma potrzebować, nie chce odmówić swojej rady i usług; dodał jednak, że to pod jednym warunkiem uczyni, jeżeli Radziwiłł wodzem mianowany będzie i przy armii zostanie, bo stosunki przyjaŸni, jakie go z nim łšczš, zapewniajš mu porozumienie i zgodnoœć, a oprócz tego ksišżę Radziwiłł, nie będšc w czynnej służbie, tem samem zostaje poza liniš rang i stopni, porzšdek więc i subordynacja cierpieć nie będš". Wobec tak przemożnego argumentu (dla arystokracji i sfer posiadajšcych Chłopicki pozostawał jeszcze cišgle mężem opatrznoœciowym) Radziwiłł skapitulował. Ale uczynił to z ciężkim sercem. Barzykowski obserwował swego kandydata podczas wotowania w sejmie. "Byliœmy obecni na tej sesyi i pilnie patrzyliœmy na Radziwiłła, a dziwne wrażenie on na nas uczynił. Na jego twarzy żywo się malowało całe usposobienie jego duszy. Jak chusta blady stanšł, jak listek drżał, każda nowa kreska doliczona jakby kamień na niego spadała, jakby sztylet w pierœ jego godziła, a kiedy nakoniec wodzem ogłoszony został, zaledwie te słowa nic nieznaczšce z piersi wydobyć zdołał: >> Posłuszny woli narodu, w tych wyrazach moje uczucia wynurzam. - Jakim byłem takim i będę<<". Skromnego œlubowania złożonego sejmowi Radziwiłł dopełnił wiernie. Pozostał nadal takim, jakim był uprzednio: człowiekiem zacnym i skłonnym do największych poœwięceń dla ojczyzny, ale pozbawionym jakichkolwiek zdolnoœci dowódczych. Do prowadzenia wojny z Mikołajem wystarczyć to nie mogło. W zwišzku ze zmianš na stanowisku naczelnego wodza, Warszawa raz jeszcze mogła się przekonać, jak trafne było spostrzeżenie Wincentego Niemojowskiego, że "skałę Tarpejskš od Kapitolu oddziela zaledwie jeden krok". Natychmiast po obaleniu dyktatury na generała Chłopickiego poczęto wylewać kubły gazetowych nieczystoœci. Przodowała w tej akcji radykalna "Nowa Polska", której ton nadawało jadowite pióro Bolesława Józefata Ostrowskiego, dawnego sekretarza pani Jaraczewskiej z Borowicy. Starsi, bardziej umiarkowani współpracownicy "Nowej Polski" nie mogli się widocznie z tym tonem pogodzić, gdyż właœnie wtedy większoœć ich opuœciła redakcję pisma. Zrobił to także deputowany Walenty Zwierkowski, chociaż jego stosunek do dyktatury Chłopickiego był od poczštku jak najbardziej krytyczny. W nr 16 "Nowej Polski" z dnia 20 stycznia w taki oto sposób rozprawiano się z upadłym bożkiem opinii: "Jeżeliby już gdziekolwiek na wezwanie nasze zastšpiono popiersiem Chłopickiego portrety carskiej familii, upraszamy raczej o przywrócenie wygnańców niż zachowanie tego ohydnego status quo..." Następnego dnia w tejże gazecie utwór satyryczny pt. Credo za dyktatury: "Wierzę w Lubeckiego, ministra królewsko-skarbowego, stworzyciela deputacyi petersburskiej, i w Chłopickiego, syna jego jedynego, dyktatora nieograniczonego, który się poczšł z ducha moskiewskiego, narodził się z matki kabały, umęczon pod ciężarem zatrudnień, przy sejmie umarł i pogrzebion. Zstšpił do piekieł kamarylii, trzeciego dnia zmartwychwstał, wstšpił na niebo dyktatury, siedział na podnóżku stolca carskiego; stamtšd schodził i chciał sšdzić patriotów i liberalistów. Wierzę w ducha pruskiego, œwiętš zdradę powszechnš, zdrajców obcowanie, szpiegów wypuszczenie, i niewolę wiecznš. Amen". Forma utworu nasuwa porównanie z żartobliwym pacierzem "szwaliżera" Rukiewicza, który przed dziesięciu laty tak wzburzył duchowieństwo wileńskie. Ale cóż za różnica w tonie i w treœci! Bo też inne to już były czasy. Po praktykach Nowosilcowa na Litwie, po męczeństwie Łukasińskiego i jego towarzyszy, po sšdzie sejmowym, po dramatycznych wydarzeniach Nocy listopadowej - nie było już miejsca na pogodne żarty, mleczne majówki i teorie "prominków". W powietrzu pachniało prochem i krwiš. Młodzi "wœciekli" warszawscy domagali się głów tych, których uznawali za "zdrajców sprawy narodowej". W tymże samym numerze "Nowej Polski", obok nazwiska eks-dyktatora przypomniano nazwisko Łubieńskich: "Za panowania dyktatora i intendentury H. Łubieńskiego tak opatrznie żywiono wojsko, że raz żołnierz jednego pułku liniowego, przyszedłszy do swego porucznika, zapytał go, pokazujšc mu dłoń œciœnionš: >>Zgadnij, poruczniku, co trzymam w ręku?<< - >>Ptaka<<. - >>Nie, racyę!<< i pokazał mu chleb, kaszę i mięso w garœci. Czy nie należałoby teraz tych byłych władców skazać na podobne racye żołnierskie?" Kulturalniej, lecz równie bezlitoœnie atakował polskiego Napoleona współredagowany przez Zwierkowskiego "Kurier Polski": "W miejsce starego przysłowia: spisał się jak Grabski w tańcu, zaczyna wchodzić nowe: spisał się jak Chłopicki na dyktaturze. Pan Wójcicki nie odmówi zapewne temu nowemu przysłowiu miejsca w drugim wydaniu swego szanownego dzieła"*. (* Kazimierz Wóycicki wydał w roku 1830 Przysłowia narodowe. Przy okazji warto zwrócić uwagę, że "Kurier Polski", w którego komitecie redakcyjnym zasiadł Joachim Lelewel - w odróżnieniu od innych czasopism ówczesnych, wyrugował niemal całkowicie ze swoich szpalt literę "ypsylon", zastępujšc jš propagowanš przez Lelewela "jotš ogoniastš".) I zaraz po tym ogłoszenie: "Wyszedł z druku mazur Exdyktatora (parodia na dawnš nótę)". Kto złasił się na to ogłoszenie, miał możnoœć w księgarniach nabycia rymowanej satyry na rzšdy Chłopickiego. Szeœć tygodni siedział, dumał, drzemał, Bezgranicznš dyktaturę w słabych rękach trzymał. I z Lubeckim będšc w zmowie, Oczekiwał, co car powie. Niechaj pozna car, że nie żarty, A Chłopicki niech gra w karty. Pobijemy wroga, Wszak bez niego w imię Boga... Również i własnym piórem Zwierkowski przyczyniał się do wypominania rozmaitych grzechów eks-dyktatorowi i jego kamaryli, zwłaszcza Łubieńskim. Pisał m. in., że "Bank kierowany przez Łubieńskich, idšcych ręka w rękę z dyktatorem opóŸniał transakcje w sprawie nabywania broni, a gazety z obawy przed dyktatorem wstrzymywały się od krytykowania tej powolnoœci". Niechęć do rodziny swego dawnego szefa szwadronu wyrażał dosadnym zdaniem: "Wszystko nawet niepodobne do pogodzenia daje się uskutecznić, gdy bezczelnoœć siłš poparta". Jako obywatel województwa krakowskiego czynił eks-dyktatorowi gorzkie wyrzuty, że "kazał odpędzać od rogatek studentów, garnšcych się z województw i z Krakowa do wojska". Przedstawiał smutnš dolę tych krakowskich ochotników, którym pomimo stawianych przeszkód udało się przedrzeć do Warszawy: "Bracia (akademicy) przyjmowali ich z radoœciš. W gmachu Uniwersytetu założono prawie koszary. Leżeli tam na słomie głodni, wymęczeni, obdarci chłopcy z Krakowa, póki nie zajęły się niemi warszawianki". Ataki prasowe na byłego "męża opatrznoœciowego" i jego otoczenie w pełni odpowiadały ogólnym nastrojom stolicy. "Złożenie władzy przez Chłopickiego mocne zrobiło wrażenie na wszystkich umysłach - wspomina człowiek z najbliższego otoczenia eks-dyktatora: Ignacy Habdank-Kruszewski - lud stolicy okazywał obawę i trwogę, wielu posšdziło go o zdradę; jeżeli nie o zdradę przekupnš, to o opuszczenie w tym czasie steru rzšdu i wojska, co słusznie zbrodniš można było nazwać. Zaczęto się gromadzić na ulicach. Dla bezpieczeństwa Chłopickiego, generał Wojczyński komendant miasta postawił mu wartę. On dowiedziawszy się o tem, rozgniewał się: >>Co! ja jestem aresztowany?<< zawołał - porwał za furażerkę i wyszedł. Szyldwach nie œmiał go zatrzymać - spotkał przed domem adjutanta Leskiego, wzišł go ze sobš na miasto, przebiegł kilka ulic i wrócił. Lud zdziwiony patrzył na niego, i lubo go zdrajcš nazywał, ani pomyœlał, by mu jakš zniewagę wyrzšdzić..." Demonstracyjne spacery eks-dyktatora po mieœcie i jego pokazywanie się w lokalach publicznych spotęgowały jeszcze wzburzenie radykałów powstańczych - "Wielu słusznie zadziwia - pisano w "Nowej Polsce" - że ex jenerał, ex-dyktator, ex-Polak, Chłopicki całe noce przepędza ubrany w paradnym mundurze jeneralskim, przy szlifach. Czyli się nie spodziewa czasem stanšć na czele iakich kontr-rewolucyonistów?..." W gazetach i w kawiarniach coraz częœciej oskarżano "dyktatora zawiedzionych nadziei" o pospolitš zdradę. Domagano się aresztowania go i wytoczenia mu procesu przed sšdem sejmowym. Towarzystwo Patriotyczne wyłoniło specjalny komitet "majšcy obmyœlić akt oskarżenia przeciw gen. Chłopickiemu i złożyć odpowiedni adres izbom" (do komitetu tego weszli: Bazyli Mochnacki, J. B. Ostrowski, Tadeusz Krępowiecki, Adam Gurowski i Ludwik Żukowski). W atmosferze narastajšcego rozdrażnienia poczęły rozchodzić się pogłoski, że skompromitowany wódz zamierza, wzorem Stanisława Zamoyskiego i księcia Lubeckiego (o Wincentym Krasińskim nic pewnego jeszcze wtedy nie wiedziano) zbiec do Petersburga. Doszło nawet do tego, że przewodniczšcy obu izb sejmowych: ksišżę Czartoryski i Władysław Ostrowski udali się do mieszkania Chłopickiego z proœbš, aby "dał słowo honoru, że nie opuœci Warszawy". Generał potraktował wysokich wysłanników z właœciwš sobie szorstkš wyniosłoœciš. Oœwiadczył, że będzie robił to, na co przyjdzie mu ochota i nie myœli składać żadnych przyrzeczeń ani deklaracji. "Słomiany dyktator" naturę miał z żelaza a poza tym głęboko wierzył w słusznoœć swoich racji. Przekonał się o tym były szwoleżer Dezydery Chłapowski, który widział się z Chłopickim tuż po wybuchu wojny, bezpoœrednio przed swoim wyjazdem na front. "Wychodzšc z głównej kwatery wstšpiłem do jen. Chłopickiego, ażeby się z nim pożegnać. Powiedziałem mu, że wyjeżdżam do przedniej straży do Siedlec. >>Bywajże zdrów (rzekł mi), tyœ szczęœliwy, zginiesz z ręki nieprzyjacielskiej, a mnie tu na bruku lud ukamienuje, ale darmo, sumienie mi nie pozwala prowadzić moich na rzeŸ<<. Takie było jego przekonanie - kończy Chłapowski - i to jest dowodem jego nieugiętego a prawego charakteru, wiedział, że wszyscy sš na niego oburzeni, wystawiał sobie œmierć okropnš, bo z ršk rodaków, a jednak jedynie tylko swego sumienia słuchał". Ale i twardych, nieugiętych ludzi nawiedzajš chwilowe załamania i lęki. Chłopickiemu przydarzyło się to 25 stycznia 1831 roku - w pamiętnym dniu zrzucenia z tronu "króla" Mikołaja i uroczystych manifestacji na czeœć dekabrystów, powieszonych przed pięciu laty w Petersburgu. "Po upadku dyktatury, gdy Sejm obrał naczelnym wodzem ks.Michała Radziwiłła - odnotował Prot Lelewel - Chłopicki zajmował jak dotšd piętro w oficynie pałacu Namiestnika, a Radziwiłł zajšł pod nim dolne mieszkanie. W rocznicę egzekucji w Petersburgu Pestla z innymi, zrobiono demonstrację na czeœć ich pamięci. Pochód procesyjny posuwał się przez Krakowskie Przedmieœcie. Generał Chłopicki nieuprzedzony o tym zobaczywszy, przerażony został. Z mieszkania jego do mieszkania Radziwiłła szły małe, kręte schodki ukryte, a obecnie nieużywane. Radziwiłł sam w swoim pokoju słyszy za ukrytymi drzwiczkami jakiœ nadzwyczajny ruch, otwiera drzwiczki i spostrzega wybladłego Chłopickiego. Chłopicki mówi: >>Ratuj mnie, ksišżę!<< - i z trudnoœciš dał się uspokoić, że to procesja nie po jego dšży osobę. Jest to wiarygodne opowiadanie księcia przeze mnie słyszane". Na usprawiedliwienie eks-dyktatora trzeba powiedzieć, że nie tylko jego przestraszyła demonstracja na czeœć rosyjskich buntowników. Trwoga padła na całe stronnictwo ugody, przenikajšc także do sal zamkowych, w których toczyły się obrady sejmu. "Od rana posłowie izby, a lud rynki i place zapełniał - opowiada Mochnacki w Powstaniu narodu... - Uroczystoœć uliczna była równie wspaniała jak sejmowe tego dnia obrady. Członkowie gwardyi akademickiej, ci mianowicie, którzy przed dniem 29 listopada w więzieniu u karmelitów osadzeni zostali, nieœli trumnę na karabinach na krzyż złożonych. Trumna była czarna; leżał na niej wieniec laurowy, przepleciony trójkolorowemi kokardami. Na pięciu tarczach jaœniały wielkie imiona: Rylejewa, Bestużewa-Riumina, Pestla, Murawiewa-Apostoła i Kachowskiego. Orszak ruszył z pałacu KaŸmirowskiego (Uniwersyteckiego). Na żałobnem wezgłowiu zamiast korony, lub orderów, szła przodem trójkolorowa kokarda, godło europejskiej wolnoœci. Niósł jš młody kapitan gwardyi. Dalej szło trzech innych kapitanów, niedawno uczniów uniwersytetu. To byli mistrzowie ceremonii; tuż za nimi ze spuszczonš na poprzek broniš postępował oddział akademików, przed kilku jeszcze dniami pretorianów dyktatury - w poœrodku nich powiewał przewišzany krepš, błękitny sztandar uniwersytetu. Za trumnš cišgnęło kilka oddziałów gwardyi. Wielkie massy ludu na około użyczały pogrzebowi temu pozoru emeuty (rozruchów - M. B.). Niezliczona publicznoœć różnego stanu i płci napełniała ulice i okna mieszkań, którędy orszak przechodził. Towarzyszyło mu w porzšdku kilkudziesięciu oficerów gwardyi narodowej, tudzież oddziałów wolnych strzelców pod dowództwem Pułkownika Gerycza. W pochodzie ku oryentalney kaplicy na Podwalu, gdzie duchowieństwo obrzšdku grecko-unickiego odprawiało nabożeństwo żałobne, orszak zatrzymał się u kolumny Zygmunta. Gurowski (Adam) w czapce czerwonej z białem piórem wstępuje na podnoże kolumny, zatrzymuje lud i zabiera głos, który gdyby był zrozumiany, gdyby w ogólnoœci wtenczas pospólstwo można było do emeuty namówić, mógł był sprawić w mieœcie zamięszanie. Podobnemi, również bezskutecznemi mowy przyjmowano trumnę w kaplicy; stšd orszak wraz z ludem obszedłszy ulice Senatorskš, Miodowš, Długš, ruszył przez Leszno do karmelitów; nareszcie przez dziedziniec saski, co chwila przez mówców zatrzymywany, wrócił do sali towarzystwa patryotycznego - które założone w większych daleko zamysłach, całš swojš sztukę i moc na tym pogrzebie wysiliło". W ostatnich zdaniach Mochnackiego wyczuwa się żal i rozczarowanie. Radykałowie powstańczy wišzali z żałobnš manifestacjš konkretne nadzieje polityczne. Miała to być jeszcze jednak próba rozżarzenia zapału rewolucyjnego w dołach Towarzystwa Patriotycznego i w pospólstwie Warszawy, jeszcze jedna próba przejęcia steru powstania przez "partyę ruchu", i przeobrażenia insurekcji w rewolucję. Zdaniem Mochnackiego taki ożywczy zabieg był dla odrodzenia Towarzystwa konieczny: "Kilka tygodni strawionych u Honoratki sponiewierało partyš, œcieœniło rewolucyjne jej wyobrażenia, wszystko tchnęło karczmš, gawiedziš w tem odnowieniu starego tak energicznego klubu" - żalił się autor Powstania narodu... - W przeciwieństwie do działaczy umiarkowanych w rodzaju Joachima Lelewela i Walentego Zwierkowskiego, Mochnacki uważał, że rewolucyjna działalnoœć Towarzystwa Patriotycznego nie da się w żaden sposób pogodzić z rzšdami sejmowymi. Nie wierzył w rewolucyjnoœć starego, mikołajewskiego, sejmu. Twierdził, iż należy mu przeciwstawić kierowane przez Towarzystwo masy ludowe. "Starałem się przekonać kolegów, że jeżeli towarzystwo potrafi skoncentrować w sobie rzecz miejskš, powinno zatem wzišć nad sejmem przewagę, powinno go mieć pod swemi rozkazami. Zawsze miałem przed oczyma Petiona* (* Hieronim Petion de Villeneuve (1756-1794). Działacz polityczny z czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Był przewodniczšcym Konwentu Narodowego [Konwencji] z ramienia Komuny miasta Paryża i klubów rewolucyjnych.) i Komunę paryzkš, która na kształt machiny parowej pędziła ogromne koła konwencyi..." Ale Mochnackiemu nie udało się zostać Petionem powstania listopadowego ani samego powstania upodobnić do rewolucji francuskiej. Dlatego bez entuzjazmu oceniał wydarzenia 25 stycznia 1831 roku. "Detronizacya i pogrzeb, dwa obrzędy, dwie ceremonie razem dopełnione, a zarówno bezskuteczne - pisał gorzko w Powstaniu narodu - bo ani rzeczpospolita Pestela, ani odwieczna rzeczpospolita polska na rozwalinach moskiewskiego caratu ...zakwitnšć jeszcze nie miały..." Deputowany Zwierkowski oglšdał pogrzeb "męczenników rewolucyi petersburskiej" z okien sali sejmowej. Był tym widokiem głęboko poruszony, lecz w sposób zupełnie odmienny niż generał Chłopicki, nie podzielał też pesymizmu Maurycego Mochnackiego. Wspominajšc po latach w swoim Rysie powstania historycznš demonstrację eks-szwoleżer napoleoński wypowie o uczczeniu dekabrystów słowa znamienne, nieczęsto spotykane w ówczesnych pamiętnikach polskich: "Był to cel wzniosły pokazania ludowi, którego samodzierżca do walki z nami prowadził, że Polacy pomimo boju o istnienie jako naród, jeszcze inne cele wspólne im ma na widoku - wolnoœć. Ludzie ci (dekabryœci) polegli z ręki katowskiej z rozkazu Mikołaja; oni pierwsi pomyœleli w carstwie moskiewskim o rewolucji, jeżeli nie socjalnej - to przynajmniej narodowej. Dotšd wszelkie rewolucje były u nich pałacowymi spiskami, spychano jednego despotę, a innego na jego miejsce sadzano; ta pierwsza miała na celu pozbycie się despotyzmu carskiego. Było to pierwsze sprzysiężenie się we wspólnym interesie Moskali z Polakami, było to pierwsze podanie bratniej ręki. Widoki działania wspólnie pokazywały szanowanie woli i stron umawiajšcych się. Na czele ich stali ludzie postępowi, na czele naszych spiskowców ludzie nawykli do chwalenia œlepo co polskie. Oni proponowali federację słowiańskš, a gdy takowa nie została za stosownš przez Polaków uznana, dšżšcych raczej do monarchii konstytucyjnej, postanowiono zostawić każdemu narodowi według swej woli urzšdzenie się wewnętrzne, a działać wspólnie dla obalenia despotyzmu. Takim to ludziom oddawano czeœć; klubiœci [...] chcieli zatrzeć dawnš pamięć i teraŸniejszš chęć odœwieżenia wzajemnych mordów ludów jednego szczepu, i przyjdzie się jeszcze kiedyœ do tego rezultatu". Ilekroć przytaczam jakšœ bezpoœredniš wypowiedŸ Walentego Zwierkowskiego, odczuwam mimowolny żal, że wypowiedzi tego rodzaju mogę czerpać jedynie z gazetowych publikacji, z diariuszów sejmowych czy z napisanego już na emigracji Rysu powstania. W rezultacie: wszystko co mówi w mej opowieœci "szwoleżer złej konduity" jest bardzo zasadnicze i całkowicie wyprane z elementów prywatnych. W pełni doceniam potrzebę szerokiego upowszechniania poglšdów politycznych szwoleżera-demokraty, znanych dotychczas tylko w wšskim kręgu zawodowych historyków, ale męczy mnie œwiadomoœć, że w pierwszych miesišcach powstania sympatyczny pan Walenty zajmował się przecież nie tylko przemawianiem w sejmie i pisaniem w gazetach. Wiadomo chociażby, że stale uczestniczył w "wieczorach Kuriera Polskiego", które dzięki przewodnictwu Wincentego Niemojowskiego oraz udziałowi Joachima Lelewela i Maurycego Mochnackiego, z pewnoœciš były nie mniej interesujšce, barwne i kontrowersyjne, niż dawne sympozja literackie generała Wincentego Krasińskiego. Wiadomo również, iż rozwijał ożywionš działalnoœć w Towarzystwie Kredytowym Ziemskim i w Dyrekcji Generalnej Dróg i Mostów. Wiadomo, że w tym samym czasie organizował i szkolił jazdę warszawskiej Gwardii Narodowej. Poza tym wszystkim musiał mieć chyba jakieœ sprawy czysto osobiste. Zarzšdzajšc na odległoœć swojš Białš Wielkš pod Lelowem, korespondował pewnie z rodzinš i z najbliższymi (a mnie całkowicie nie znanymi) przyjaciółmi z Kielecczyzny: Teodorem Marchockim, Józefem Komornickim i Danielem Rayskim. Prawdziwa rozpacz mnie ogarnia na myœl, że w którymœ z setek rozsianych po kraju archiwów prywatnych leżš sobie najspokojniej jakieœ stare papiery, mogšce rzucić choćby promyk œwiatła na życie prywatne mego bohatera, a ja o nich nie wiem. Ale nadziei się nie wyrzekam, bo los mi dotychczas sprzyjał. Gdyby nie przypadkowa informacja, udzielona mi w Paryżu przez naszego znakomitego heraldyka i genealogistę pana Szymona Konarskiego, nie trafiłbym może nigdy do krakowskiego mieszkania państwa Tadeuszostwa Zwierkowskich, wypełnionego pamištkami po przodku szwoleżerze. W rok póŸniej - dzięki opublikowaniu w "Odrze" fragmentu nie dokończonej jeszcze ksišżki - udało mi się nawišzać kontakt z drugim potomkiem rodu Zwierkowskich: panem Stanisławem Linowskim z Wrocławia, który krakowskie pamištki wzbogacił paroma przyczynkami z rodzinnej tradycji oraz pozwolił mi odfotografować przechowywany u siebie powstańczy krzyż Virtuti Militari Walentego Zwierkowskiego. Może więc sprawa nie jest jeszcze ostatecznie zamknięta. Może wrażliwi na bakcyl historyczny Czytelnicy potrafiš mnie naprowadzić na nowy cenny trop, który w następnym wydaniu ksišżki pozwoli mi przedstawić Zwierkowskiego w pełniejszym oœwietleniu. Po wyrzuceniu z siebie tego zuchwałego chciejstwa - jakby powiedział Melchior Wańkowicz - powracam do przerwanego toku historycznych wydarzeń. W momencie kiedy na placu Zamkowym czczono pamięć rosyjskich bojowników o wolnoœć - obradujšcy na Zamku sejm "odsuwał" od polskiego tronu rosyjskiego samodzierżawcę. "Podczas tego gwaru na ulicach [...] przybierajšcego z dala postać emeuty, słuchały obiedwie izby z rosnšcem oburzeniem dalszego cišgu pism rzšdowych, relacyi poselstwa Jezierskiego, korespondencyi dyktatora, listów ministra-sekretarza stanu itd. Własnoręczny carski dopisek na liœcie Jezierskiego do Benkendorfa, >>iż on (Mikołaj) œciœle dopełnił obowišzku względem kraju, który mu brat jego przekazał, i że to naród polski stał się winnym przez złamanie przysięgi<< obudził szmer zgrozy między sejmujšcemi; potem zaœ powstał œmiech powszechny gdy odczytywano te wyrazy Mikołaja: >>że Polacy do tego stopnia posunęli niewdzięcznoœć, iż nawet działa z pod Warny przesłane przeciwko niemu obracajš<< - oraz: >>że 14.000 dukatów na stosunki dyplomatyczne tyczšce kraju polskiego corocznie ze skarbu rossyjskiego wydawał<<. Posłowie zaczęli wołać: >>to zapewne na szpiegów!<<... Potem poseł żelechowski, Joachim Lelewel wygłosił długie poważne przemówienie, analizujšc sytuację politycznš i domagajšce się w konkluzji aby Sejm rozstrzygnšł >>jakie sš stosunki między narodem i królem Mikołajem << ". - "Lecz znaczna częœć izby mniej była zajęta mowš Lelewela, więcej jš daleko obchodził niezwykły ruch w mieœcie - czytamy u Mochnackiego. - Coby ten pogrzeb oznaczał? Kto go urzšdził? Jaki to poruszenie koniec weŸmie? Te sobie niektórzy posłowie po cichu zadawali pytania i rozchodził się głuchy szmer w sali na kształt brzęczenia owadu. Wielu sejmujšcych przejmowało zgrozš zdanie sprawy z missyi Jezierskiego; a wszystkich (prócz kilku) odezwa Dybicza rozjštrzyła do najwyższego stopnia*. (* 23 stycznia 1831 roku nadeszła do Warszawy odezwa feldmarszałka Dybicza, mianowanego dowódcš wojska "przeznaczonego do położenia kresu opłakanemu nierzšdowi, niszczšcemu Królestwo Polskie". Dybicz w imieniu cesarza-króla groził surowymi karami na wypadek stawiania zbrojnego oporu i żšdał bezwarunkowej kapitulacji. Jeszcze tego samego wieczora z "paskinadš [paszkwilem] Dybicza" rozprawiono się na zebraniu klubistów w "Honoratce". Nazajutrz tekst odezwy ogłosiła prasa stołeczna. 25 stycznia odczytano go oficjalnie członkom sejmu.) Z tego momentu częœciš obawy, częœciš oburzenia korzysta marszałek, zabiera głos i, nawišzujšc do zakończenia mowy Lelewela, wniosek Sołtyka, odesłany... do komissyi poddaje pod rozwagę izby..." Marszałka Ostrowskiego poparł energicznie jego brat - Antoni, kasztelan i dowódca Gwardii Narodowej. "Tym kształtem dwaj bracia rodzeni - wzrusza się Mochnacki - Władysław i Antoni Ostrowscy, których ojciec (pierwszy prezes senatu Tomasz Ostrowski) inaugurował królestwo nadwiœlańskie, zdejmowali koronę polskš z głowy następcy Aleksandra!" Według Stanisława Barzykowskiego egeriš poczynań sejmowych braci Ostrowskich była ich siostra: kasztelanowa Michałowa Potocka, "zacna dama, dobra Polka, lecz wielce egzaltowana i [...] dla każdej nowoœci wielki pocišg majšca". Poseł ostrołęcki ze smakiem opisuje, jak to w momencie szczytowego wzburzenia Izby Poselskiej sprawozdaniem Jezierskiego i pogróżkami Mikołaja, obecna na sali pani Potocka przesłała bratu-marszałkowi karteczkę, na której było napisane: "Zaklinam ciebie, skorzystaj z chwilowego uniesienia, wznieœ detronizację, inaczej nie uznam cię za brata mojego". Ta właœnie kartka, zdaniem Barzykowskiego, miała ostatecznie popchnšć obu braci do historycznego działania. Ale detronizacja Mikołaja odbyła się nieco inaczej, niż wyobrażali sobie praworzšdni bracia Ostrowscy. Dyskusję i normalne głosowanie zastšpiła burzliwa, acz niezupełnie spontaniczna aklamacja. "Jan Ledóchowski lękał się skutków, jakieby za sobš pocišgnšć mogło rozbieranie (według propozycyi marszałka), w komissyach i w izbach projektu Romana Sołtyka [...] - tłumaczy Mochnacki - z tego względu postanowił wzišć szturmem[...] uchwałę króla Mikołaja zrzucajšcš z tronu, ażeby tym członkom izby, którzyby się jeszcze chwiali, niezostawić innej drogi jak łšczenie się z wolš większoœci, tak wyraŸnie objawionš. I dokazał swego Jan Ledóchowski, poseł jędrzejowski! Powstawszy bowiem ze swego miejsca wykrzyknšł tym silnym pioronujšcym głosem, który nigdy swego skutku nie chybiał w izbach, który się rozległ aż o podwoje carskie w Petersburgu, a potem z nad Newy całš obiegł Europę: >>To co jest w naszych sercach niechaj wyjdzie przez usta nasze - wyrzeknijmy więc razem: nie ma Mikołaja!<< Cała izba porwana mocš tego wyrażenia [...] powtórzyła po kilkakroć: nie ma Mikołaja! To byli Polacy. Mikołaj przestał być królem o godzinie kwadrans na czwartš po południu, dnia 25 stycznia 1831 roku, wtedy właœnie, kiedy druga w mieœcie ceremonia, obchód żałobny na czeœć Pestela i Rylejewa, pierwszych republikanów słowiańszczyzny, obszedł ulice Warszawy do swego kresu się zbliżała..." Z korespondencji rodzinnej Łubieńskich wiemy już, że - wbrew pozornej jednomyœlnoœci - wielu członków sejmu, zwłaszcza senatorów, było zdecydowanie przeciwnych zerwaniu z "królem" Mikołajem. Kasztelan Leon Dembowski ze œwiętym oburzeniem piętnuje metody, jakimi klubiœci starali się rzekomo zmusić sejm do jednomyœlnego powzięcia uchwały detronizujšcej. "Umyœliło Towarzystwo trojakim sposobem wesprzeć swojego wiceprezesa (tzn. posła Romana Sołtyka, autora pierwszego wniosku detronizacyjnego - M. B.). Najprzód salę senatu obsadzono członkami towarzystwa, którzy przybyli uzbrojeni i zajęli nietylko miejsca dla arbitrów przeznaczone, lecz wmięszali się między ławkami a nawet porozstawiali się na korytarzach [...]. Nie byłem w łaskach u tego Towarzystwa bšdŸ że Lelewel dowiedział się o mojem zdaniu, kiedy z dyktatorem rozmawiał o jego uwięzieniu, bšdŸ z innych niewiadomych przyczyn, lecz kiedym przechodził przez sień, jakiœ wšsacz rzekł do mnie: - >>Dembowski jeżeli się będziesz sprzeciwiać i dzisiaj, to przysięgam Bogu, że żywy z tej sali nie wyjdziesz<<. Wnoszę po tem, co mnie się przytrafiło, że innym członkom sejmu podobnych pogróżek nie szczędzono. Prócz tego Adam Gurowski z Krępowieckim i innymi zorganizowali na ten dzień uroczystoœci obchodu pamištki poœwięconej Pestelowi, Rylejewowi i ich wspólnikom*. (* Tadeusz Szymon Krępowiecki (1808-1847), syn oficera napoleońskiego i dawny guwerner w domu generała J. H. Dšbrowskiego, dziennikarz, publicysta, działacz polityczny, był jednym z najbardziej bezkompromisowych szermierzy lewicy Towarzystwa Patriotycznego. Krępowiecki wywodził się z uszlachconej rodziny neofickiej, o czym powszechnie wiedziano i co mu przy różnych okazjach wypominano. Możliwe więc, że kasztelan Dembowski celowo z licznego grona organizatorów pogrzebu dekabrystów wymienił imiennie jedynie: póŸniejszego odstępcę sprawy narodowej "czerwonego hrabiego" Gurowskiego oraz "przechrztę" Krępowieckiego, aby tym mocniej zasugerować czytelnikom swoich Wspomnień antynarodowy charakter rewolucyjnej demonstracji.) Do tego obchodu należało kilka oddziałów uzbrojonej gwardyi narodowej... i niezliczona liczba pospólstwa, a nadto wszyscy ci, którzy w nocy 29 listopada brali udział a do rozmaitych pułków byli wcieleni (Dembowski miał tu niewštpliwie na myœli byłych uczniów rozwišzanej przez Chłopickiego Szkoły Podchoršżych - M. B.). Cała ta siła przybyła pod Zamek właœnie w chwili, kiedy Ostrowscy (marszałek i jego brat kasztelan), Sołtyk i Ledóchowski wnosili potrzebę wyrzeczenia niepodległoœci. Ażeby przedłużyć te groŸne demonstracye, zatrzymano się pod kolumnš Zygmunta i tu Gurowski miał mowę na pochwałę tych, których zgon tš ceremonyš opłakiwano [...]. Z drugiej strony, przy >>Trzech Krzyżach<<... inny oddział urzšdzał szubienicę (>>Widowisko szubienic stało się przyjemnym dla ludnoœci warszawskiej<< - wspomina ze zgrozš owe dni Andrzej Edward KoŸmian). Kiedy ks. Radziwiłł dowiedział się o tych szczegółach [...] wydał rozkazy Szembekowi, ażeby swojemu pułkowi kazał zajšć plac Saski i być w pogotowiu do przytłumienia nieporzšdku, gdyby ten wzniecono [...] W izbach więcej się zajmowano owš procesyš i szubienicami, jak mowami, które dopiero co powyżej wymienieni członkowie mówili. Mochnacki twierdzi, iż cała izba wykrzyknęła za Ledóchowskim: - lecz ja, który byłem na tej sesyi, przyœwiadczam, że [...] senatorowie i posłowie w milczeniu a nawet w trwodze słyszeli podobne słowa, galerye zaœ z zapałem wniosek ten popierały. Natomiast Ostrowski (marszałek) polecił Niemcewiczowi, sekretarzowi senatu, ażeby zredagował stosowne prawo, które wbrew wszystkim zwyczajom Izby kazano wszystkim przytomnym podpisywać. Pierwszy, jako prezydujšcy w senacie, podpisać miał ks. Czartoryski, a wtenczas rzekł do braci Ostrowskich, którzy go pilnowali: - >>Zgubiliœcie Polskę<<..." Uchwała detronizacyjna, wystylizowana przez autora Œpiewów historycznych, różniła się znacznie od ostrych, jednoznacznych sformułowań Romana Sołtyka i Towarzystwa Patriotycznego. Tamte dopuszczały zmianę ustroju na republikański. Niemcewicz akcentował utrzymanie monarchii. Poza tym w jego tekœcie brakowało wyraŸnego orzeczenia o odsunięciu raz na zawsze od tronu cesarza Mikołaja I i całej jego rodziny. Istotę rzeczy wyraził Niemcewicz w ostrożnych ogólnikach i niedomówieniach. - "Naród zatem polski na Sejm zebrany - czytamy w autoryzowanej kopii uchwały przechowywanej w zbiorach rękopisów krakowskiej biblioteki PAN - oœwiadcza, iż jest niepodległym ludem i że ma prawo temu koronę polskš oddać, którego godnym jej uzna; po którym z pewnoœciš będzie się mógł spodziewać, iż mu zaprzysiężonej wiary i zaprzysiężonych swobód œwięcie i bez uszczerbku dochowa". Ale nawet tak złagodzony tekst był nie do strawienia dla zwolenników ugody z caratem. Zwišzany z Puławami kasztelan Leon Dembowski zgadzał się całkowicie z księciem Czartoryskim, że uchwała detronizacyjna przyniesie zgubę Polsce. "Akt ten był dziełem nierozwagi, bo też i rozważany nie był - wywodził w swoich Wspomnieniach. - Przemocš przeprowadzony, pozbawił nas właœnie jedynego sposobu ratunku: opierajšc się na traktacie wiedeńskim i na tylokrotnych przyrzeczeniach cesarza Aleksandra I-go, mogliœmy mieć nadzieję, iż nasze prawa będš uznane przez mocarstwa, które podpisały traktat wiedeński. Niszczšc zaœ jedyne ogniwo, które nas z Europš łšczyło, ogłaszajšc wbrew traktatowi wiedeńskiemu odłšczenie się od Rosyi, przez to samo traciliœmy podporę wszystkich mocarstw na traktacie wiedeńskim podpisanych". Krańcowo odmiennie niż Dembowski ujmował rzecz Maurycy Mochnacki, liczšcy nie na pomoc monarchów Europy, ale na życzliwoœć jej ludów. Na pierwszš wieœć o uchwale detronizacyjnej sejmu, której treœci dokładnie jeszcze nie znał - w czołowym artykule "Nowej Polski" z 26 stycznia 1831 roku - tonem nastrojonym na najwyższy diapazon (jakże różnym od gorzkich refleksji z póŸniejszego o dwa lata Powstania narodu...) "polski Robespierre" oznajmiał œwiatu zwycięstwo warszawskiej rewolucji: "Od dnia dzisiejszego, od uznania przez izby sejmowe tronu polskiego za wakujšcy, rewolucja nasza postępować będzie szerokš drogš prowadzšcš do zwycięstw i chwały. Europa uzna naszš niepodległoœć i całoœć, skoro postrzeże, że my sami się w tej niepodległoœci i w nierozdzielnem jestestwie całego narodu uznajemy. Dzięki wam, dostojni reprezentanci! Imiona wasze od dnia dzisiejszego słynšć będš w dziejach! Tš drogš dalej postępujcie, coraz œmielsze uchwalajcie postanowienia, i wznoœcie się do coraz wyższej godnoœci, przez odrzucenie wszystkich względów bojaŸliwej, mędrkujšcej polityki, przez impozycjš, przez dumę, przez ostentacjš rewolucyjnš. Namże to car moskiewski œmie grozić zdala? nam najstarszym synom europejskiej wolnoœci? nam najokrzesańszemu ludowi słowiańskiemu? nam, którzyœmy wczora œwięcili pogrobowš uroczystoœciš pamištkę Bestużewa i Rylejewa? nam którzyœmy, garstkš bezbronnej młodzieży, wypłoszyli najstarszego brata carów północy? Noc 29 listopada, uznanie rewolucyi za narodowš, odsšdzenie Mikołaja od tronu polskiego, obchód uroczysty ku czci tych, którzy pierwsi publicznš w Petersburgu zdziałali rewolucję - wreszcie instytucja towarzystwa patriotycznego, gdzie œmiało mówić i rozumować godzi się - ochocza młodzież, waleczne wojsko: otóż panorama rewolucyjna polskiego narodu, który obecnie zwrócił na siebie uwagę całej Europy". Tego samego dnia, w atmosferze ogólnej euforii, Towarzystwo Patriotyczne, za poœrednictwem swoich przedstawicieli w sejmie, złożyło "dostojnym reprezentantom" niedwuznacznš propozycję koegzystencji i współpracy. Wiceprezes Towarzystwa poseł Roman Sołtyk zgłosił do laski marszałkowskiej obszerny adres, w którym klubiœci okreœlali swoje cele polityczno-moralne, domagajšc się od sejmu oficjalnego uznania swojej działalnoœci (w œwietle obowišzujšcych przepisów prawnych Towarzystwo jeszcze cišgle działało nielegalnie). Zaraz potem deputowany Walenty Zwierkowski - wytykajšc brak zdecydowania i niejasnoœci stylistyczne w uchwale detronizacyjnej zredagowanej przez Niemcewicza - wezwał sejm do "wyraŸnego ogłoszenia tronu za wakujšcy". Jeszcze dalej posunšł się prezes Towarzystwa Joachim Lelewel, przedstawiajšc sejmowi do uchwalenia projekt Odezwy do Rosjan. Był to dokument o znaczeniu przełomowym. Po raz pierwszy w historii żšdano od polskiego sejmu, aby zwrócił się bezpoœrednio do narodu rosyjskiego i wezwał go do wspólnej z Polakami walki z caratem. "Bracia Rosjanie! - pisał w proponowanej odezwie Lelewel. - My Polacy, pomni na krzywdy, jakie od bardzo dawna ponosimy od familii holsztyńsko-gottorpskiej na tronie rosyjskim pod imieniem Romanowów siedzšcej, postanowiliœmy orężem praw naszych poszukiwać [...]. Nie chcemy więcej znać za króla Mikołaja. Stał się on dla nas wiarołomnym, nazwał nas buntownikami, wyrzekł się nas i wojnę nam wypowiedział. My, wolni od wszelkiego ku niemu zobowišzania, zawišzani w sejm z obu izb, senatorskiej i poselskiej złożony, pragniemy wolnego narodu reprezentacji, chętnie przystajemy na zasady i umowy z księciem Jabłonowskim w imię Rosjan ułożone (mowa o układach z dekabrystami z roku 1825) i pospieszamy szukać granic i swobód naszych [...]. My, reprezentanci narodu naszego, powołujemy was, Rosjanie, abyœcie wejrzeli w słusznoœć sprawy naszej, a nie dajšc się dłużej łudzić zwodniczymi despotów waszych obietnicami, abyœcie się brali spólnie z nami do pozyskania praw i wolnoœci narodowi wszemu przynależnej. Panujšca nad wami dynastia holsztyńsko-gottorpska zawodzi was; nie możecie się spodziewać, ażeby się dobrowolnie wyrzekła władzy, której nadużywa. Powstańcie w sprawie waszej! My o naszš się dobijajšc, waszej silnie dopomożemy. My, sejmujšce wolne obie izby, oœwiadczamy w obliczu Boga i ludzi, że nic nie mamy do narodu rossyjskiego, że nigdy na jego całoœć i bezpieczeństwo nastawać nie myœlimy, pragniemy z nim w braterskiej zgodzie zostawać i w braterskie zwišzki wchodzić, a czynić mu przysługi, jakich spólny interes obu narodów potrzebuje, do jakich każdy naród wolny z postępem œwiata jest powołany". Ale sejm nie przyjšł wycišgniętej ręki "Dantonów i Robespierrów". Wniesiony przez Sołtyka adres o uznanie Towarzystwa odrzucono większoœciš głosów. Rozpatrzenie petycji Zwierkowskiego odsunięto na czas nieokreœlony. Odezwy do Rosjan Lelewela nie pozwolono nawet wpisać do diariusza sejmowego pod pozorem, że "może ona urazić dumę narodowš Rosjan i że obraża rodzinę cesarskš Romanowów". Radykałowie powstańczy uznali postępowanie sejmu za otwarte wypowiedzenie wojny Towarzystwu Patriotycznemu, a przez to samo - rewolucji, i zadęli w surmy bojowe. W "Nowej Polsce" z 27 stycznia - a więc już nazajutrz po przytoczonych wyżej pochwałach pod adresem "dostojnych reprezentantów". - Maurycy Mochnacki całš siłš swego talentu publicystycznego uderzył w sejm, zarzucajšc mu, iż nie miał odwagi wyraŸnie orzec odsunięcia od tronu dynastii Romanowów, ani nawet samego Mikołaja. "Oœwiadczajš izby sejmujšce, że naród polski ma prawo temu koronę polskš oddać, którego godnym jej uzna, po którym z pewnoœciš będzie się mógł spodziewać, iż mu zaprzysiężonej wiary i zaprzysiężonych swobód œwięcie i bez uszczerbku dochowa - szydził z Niemcewiczowskich sformułowań "polski Robespierre". - Cóż znowu wynika z tych frazesów? Oto że izby sejmowe majš prawo oddać koronę polskš temu samemu Mikołajowi jeżeli go tylko uznajš za godnego tego zaszczytu. Ludzie się zmieniajš; Mikołaj może się poprawi. Czemuż mamy mu wszelkš odejmować nadzieję piastowania polskiego berła? A jeżeli Mikołaj się nie poprawi, to syn jego Aleksander będzie królem! albo też brat jego Michał, może i Konstanty!!! Czemuż nie! To wszystko być może... Oto mędrkujšca, fałszywa, drobna, połowiczna polityka, w której się cała czczoœć maluje uchwały żadnego znaczenia nie zawierajšcej! Sejm uchwalił to dziecinne postanowienie, jakby się obawiał chłosty cara; jakby chciał wyjœć potem z obwinienia, i naprzód zastrzegł sobie przebaczenie za akt do którego publicznš opiniš w Polsce i Europie zniewolony został. Takież to uwieńczenie życzeń narodu! Dziećmi chwiejšcymi się jesteœmy... Kto mędrkuje nad przepaœciš, Ÿle czyni, bo zginie niepochybnie, i nikt nawet nad jego zgonem pochwalnego hymnu nie zaœpiewa [...]. Dni wasze sš policzone! Wróg się zbliża z ogromnem wojskiem - chce palić i niszczyć posiadłoœci wasze! a wy nicujecie i odważacie słówka, lękajšc się wyznać otwarcie czego chcecie, czego chce naród [...]. Jednš wam radę podaję: złóżcie namiestniczš narodu władzę; powróćcie do nicestwa, z którego was napróżno wyrwać chciała rewolucja. Uznajcie, tem wspaniałomyœlnem zrzeczeniem się, samych siebie za ludzi zdatnych do wszystkiego, ale nie do tej roli, którš wam los jakby przez ironię, jakby przez szyderstwo i naigrywanie się poruczył [...]. Wy reprezentujecie dyspozycje moralne, wyobrażenia i opinię narodu przed nocš dnia 29 Listopada. Wybrani zostaliœcie pod wpływem zniszczonego rzeczy porzšdku. Wasz mandat ustał, bo się wszystko koło was zmieniło, prócz ciasnych pojęć i trwożliwego ducha waszego. Trzeba zwołać kongres narodowy, bo ojczyzna jest w niebezpieczeństwie". Publicystyczne gromy poprzedziła "Nowa Polska" niezbyt wybrednš Bajkš: Osłów do bryki na żart wprzężono Kutasy na łeb im zawieszono, Chomonty głupim powyzłacano Dzwonków dla brzęku suto przydano. Osieł na osła spoyrzał przybrany, I rzekł: - Ten ciężar w zdobycz nam dany. Zawieziem brykę, gdzie sami chcemy, Co się z niš stanie, sami nie wiemy. PowieŸli brykę w ciemne parowy, UwięŸli w błocie sami po głowy; Osie i dršgi w bryce złamali. Wszystko haniebnie poutršcali. Oœli rodzaju, głupi, przeklęty! Na zgubę bryki byłeœ ty wzięty. Po brutalnym ataku Mochnackiego cały sejm zatrzšsł się w posadach. "Dostojni reprezentanci" nie zdšżyli jeszcze ochłonšć po uchwalonej "jednomyœlnie" detronizacji Mikołaja, i dla pełnego ukojenia rozterek wewnętrznych koniecznie był im potrzebny powszechny aplauz społeczeństwa, który zrazu wyczuwali zarówno na warszawskiej ulicy, jak i na łamach prasy. Głos "anonimowego pismaka" (artykuł Mochnackiego na szczęœcie dla niego, był nie podpisany) zakłócajšcy nieoczekiwanie atmosferę ogólnej adoracji, musiał się wydawać większoœci senatorów, posłów i deputowanych krzywdš jak najbardziej niezasłużonš, jakimœ zbójeckim wypadem zza węgła, potwornš prowokacjš politycznš opłaconš najpewniej przez oœcienne mocarstwa. Konserwatyœci, liberałowie, a nawet umiarkowani lewicowcy zgodnym chórem potępiali klubistów i "Nowš Polskę". "Przeœwietna Izbo Poselska - grzmiał z sejmowej mównicy swym senatorowym głosem główny sprawca detronizacji per acclamationem, poseł jędrzejowski Jan Ledóchowski - we wczorajszym numerze "Nowej Polski" umieszczonym został artykuł, uwłaczajšcy honorowi i powadze całej Izby. Nie można inaczej i godniej na tę bezimiennš i szkaradnš potwarz odpowiedzieć, jak milczeniem pełnem wzgardy. Wywiedzieć się jednak należy o przyczynach i zamiarze podajšcego, który zapewne sam będšc wyrodnym Polakiem, niezgodę i nieufnoœć między całym Narodem a Izbš wprowadzić usiłuje. Ruble rosyjskie i talary pruskie pobudziły go bezwštpienia do przedsięwzięcia takowego kroku..." A poseł garwoliński Jan hrabia Jezierski, zwolennik Mikołaja i niefortunny uczestnik delegacji petersburskiej, który na sesji detronizacyjnej był za swe sprawozdanie z rozmów z carem najostrzej atakowany właœnie przez posła Ledóchowskiego, teraz najgorliwiej przyłšczył się do jego gniewu, wołajšc iż artykuł "Nowej Polski" "musi być uważany za zbrodnię stanu, przeto tylko przez Sšd Sejmowy sšdzonym być powinien". Pod naciskiem rozsierdzonych kolegów poseł żelechowski Joachim Lelewel zmuszony został do złożenia niezbyt przyjemnie brzmišcego oœwiadczenia, które skrupulatnie odnotowano w diariuszu: "Lubo z chęciš przyjšłem współpracownictwo w redakcyi "Nowej Polski" - sumitował się ten wielki uczony, lecz chwiejny polityk - nie miałem jednak szczęœcia jednego nawet słowa napisać; gdy jednak Izba tego żšda, jużem napisał, aby moje imię z redakcji wykreœlono". Sytuacja deputowanego Zwierkowskiego była o tyle lepsza, że nie musiał się upokarzać podobnymi usprawiedliwieniami, gdyż już od dwóch tygodni nie należał do zespołu redakcyjnego atakowanego pisma. W atmosferze narastajšcego konfliktu między radykałami z Towarzystwa Patriotycznego a konserwatywnš większoœciš sejmu w pięć dni po detronizacji "króla" Mikołaja: 30 stycznia 1831 roku - połšczone izby sejmowe dokonały wyboru pierwszej suwerennej władzy zbuntowanego Królestwa. Na prezesa pięciosobowego Rzšdu Narodowego powołano: najstarszego i najbardziej szanowanego z senatorów wojewodę Adama Jerzego księcia Czartoryskiego, dotychczasowego "prezydujšcego" w senacie i w Radzie Najwyższej Narodowej. Jego głównym kontrkandydatem w wyborach na prezesa był eks-szwoleżer napoeloński, kasztelan-generał Ludwik hrabia Pac, dawny przeciwnik księcia w romantycznych pojedynkach o księżniczkę Annę Sapieżankę. Obok Czartoryskiego do Rzšdu Narodowego weszli: Wincenty Niemojowski, Teofil Morawski, Stanisław Barzykowski i Joachim Lelewel. Nowy rzšd miał charakter wyraŸnie koalicyjny: Czartoryski i oddany mu Barzykowski reprezentowali w nim powstańczš prawicę, nazywanš coraz częœciej stronnictwem dyplomatycznym albo arystokratycznym, Niemojowski i Morawski - partię kaliskš, Lelewel - partię ruchu. Wybranie do rzšdu Lelewela wywołało ogólne zdziwienie, ponieważ uważano go powszechnie za inspiratora wszelkich antysejmowych poczynań klubistów. Główni kronikarze powstania różnie ten wybór tłumaczyli. Mochnacki uważał, iż zasadniczš jego przyczynš był strach "dostojnych reprezentantów", spowodowany plotkami o wystawianiu przez klubistów szubienic na placu Trzech Krzyży. Barzykowski temu przeczył, utrzymujšc iż dopuszczenie do rzšdu przywódcy partii ruchu było wynikiem œwiadomej dšżnoœci patriotów sejmowych do załagodzenia waœni politycznych i utrzymania jednoœci narodu w chwilach najcięższej próby. Walenty Zwierkowski w swoim Rysie powstania powtarza kršżšcy w kuluarach sejmowych poglšd, że Lelewela wybrano przede wszystkim z obawy przed powtórnym zejœciem Towarzystwa Patriotycznego w podziemie. Nie należy też zapomnieć, co pisał w liœcie do ojca 28 stycznia 1831 roku (a więc na dwa dni przed wybraniem Rzšdu Narodowego) senator-kasztelan Tomasz Łubieński. Z pewnoœciš było więcej senatorów, posłów i deputowanych, którzy podobnie jak pan Tomasz liczyli się z ewentualnoœciš, że kierowane przez Lelewela "kluby" prędzej czy póŸniej "wezmš górę" w powstaniu. Po przyjęciu wyboru prezes rzšdu wygłosił dłuższe przemówienie, którego pełny tekst zachował się w diariuszu sejmowym. Za kunsztownš retorykš tego expose politycznego sprzed półtora wieku wyczuwa się dramat człowieka i męża stanu. Czartoryski był właœnie jednym z tych, których jego piękna siostra, ordynatowa Zofia Zamoyska, okreœlała w liœcie do męża jako "porwanych rewolucyš wbrew własnej woli, jakby falš, której nic się oprzeć nie może". Dla czołowego rzecznika konstruktywnej współpracy z caratem wybuch powstania był równoznaczny z przekreœleniem sensu całej swojej dotychczasowej działalnoœci politycznej. Powołanie go na szefa rzšdu skazanego na prowadzenie wojny z cesarzem Wszechrosji stanowiło tej klęski szydercze uwieńczenie. Stojšc przed obiema izbami sejmu, które powierzyły mu władzę najwyższš, osiwiały w służbie publicznej mšż stanu - niegdyœ minister spraw zagranicznych cesarstwa rosyjskiego, dziœ prezes powstańczego Rzšdu Narodowego - spowiadał się ze swojej przeszłoœci politycznej. "Los zrzšdził - mówił - że połowa z górš życia mojego przeszła w tej smutnej epoce, kiedy imię Polski z karty Europy zmazane było i kiedy dla Ojczyzny, dla Narodu nic skšdinšd nie można było uzyskać tylko przez monarchę władnšcego większš częœciš kraju naszego. Zdarzyło się także, że ten monarcha był młodym szlachetnym, przychylnym Polsce i Polakom. Te rysy jego charakteru wznieciły na zawsze we mnie stałe przywišzanie do jego osoby; zdało mi się, że należy korzystać z pomyœlnego trafu; przyjšłem za cel i zasadę mego postępowania skojarzyć sławę szlachetnego Aleksandra z uszczęœliwieniem i wskrzeszeniem opuszczonej Polski [...]. Mojem przekonaniem było, że Polska, pozostajšc w zwišzku z narodem jednego szczepu, przez długie wprawdzie lecz spokojne następstwa i nieprzerwane usiłowania, może z pewnoœciš odzyskać na koniec swš całoœć, odzyskać wszystkie skutki i prawa niepodległoœci. To przekonanie kierowało mojemi czynnoœciami i było ich zasadš. Lecz kilkunastoletnie gwałcenie praw i konstytucyi, częste odstšpienie od umówionego celu, liczne przeœladowania zniweczyły nadzieje, osłabiły przejętš zasadę. Wypadki zaœ naszej rewolucyi wstrzymały jš do gruntu i uczyniły niepodobnš do zastosowania. Naród wyjawił niewštpliwie głoœno w tej mierze przekonanie; zerwały się zwišzki". Po tym szlachetnym samokrytycznym wstępie, wysłuchanym ze szczerym wzruszeniem przez obydwie izby, ksišżę-prezes przedstawił sejmowi główne założenia swojej przyszłej polityki. Liczył bardzo na pomoc zagranicznych dworów i uważał, że za wszelkš cenę należy pozyskać ich przychylnoœci dla sprawy polskiej. Zdaniem jego, można to było osišgnšć jedynie przez przekonanie Europy, że powstanie ma cele wyłšcznie narodowe i nie zmierza do żadnych przewrotów w duchu jakobińskim. Dlatego też wypowiadał się stanowczo przeciwko jakimkolwiek reformom społecznym. "Nie czas teraz myœleć o instytucyach, o polepszeniach towarzyskich - mówił - szczęk broni odejmuje możnoœć dostatecznego namysłu - zmusza do poœpiesznego działania; wolnoœć nawet, ten najdroższy skarb człowieka powinniœmy w chwilach grożšcego niebezpieczeństwa poœwięcić na czas dla istnoœci i niepodległoœci". Tezy Czartoryskiego nie mogły się spodobać lewicy powstańczej, głoszšcej od poczštku hasło uzbrojenia całego narodu. Tym razem zaprotestowali nie tylko skrajni czerwieńcy spod znaku "Nowej Polski", ale również działacze tak rozważni i umiarkowani, jak deputowany Walenty Zwierkowski. "Zawsze drogi magnatów były w innym kierunku jak drogi patriotycznej naszej szlachty i zawsze bardziej oddalone od zamiaru wyzwolenia ludu polskiego - odnotował "szwoleżer złej konduity" na marginesie przemówienia księcia-prezesa - nigdy nie ufać, nie wierzyć tym drogom dyplomatycznym, tylko własnej nie obcej sile, polskiemu orężowi rękš całego wolnego ludu polskiego poruszonemu". Sšdzę, że ta przygodna wypowiedŸ dziedzica z Białej Wielkiej pod Lelowem może być œmiało uznana za klasyczne credo ideowe polskiego szlachcica rewolucjonisty. W tym czasie kiedy w Warszawie dokonywała się polaryzacja stanowisk politycznych, a reszta kraju budziła się dopiero do trudów niepodległego bytu - historyczny okrzyk posła Ledóchowskiego: "nie ma Mikołaja" rozległ się - że użyję pięknego sformułowania Mochnackiego - "aż o podwoje carskie w Petersburgu, a potem z nad Newy całš obiegł Europę". Dwory Œwiętego Przymierza - jak łatwo można było przewidzieć - przyjęły wiadomoœć o detronizacji Mikołaja ze zdecydowanš niechęciš podszytš strachem. Zawiodły nawet te, na których życzliwoœć i pomoc najbardziej w Warszawie liczono. Przyczyny obojętnego stosunku do sprawy polskiej rzšdów Francji i Anglii wyjaœnia pokrótce w swoim Rysie powstania Walenty Zwierkowski: pisze on tam, że wyniesiony przez rewolucję król francuski Ludwik Filip "dšżył do uznania go przez Mikołaja", a Anglia "była zajęta handlem". Zupełnie inaczej niż rzšdy, odniosły się do powstania polskiego masy ludowe i postępowa inteligencja w całej prawie Europie: we Francji, w Belgii, w Niemczech tysišce ludzi demonstrowały swš sympatię dla powstańców, zawišzywały się komitety solidarnoœci z Polskš. Proœci żołnierze wyrażali ochotę maszerowania na pomoc Warszawie. "Powstanie polskie stało się dla ludów Europy symbolem walki przeciwko despotyzmowi i uciskowi narodowemu" - pisze historyk Tadeusz Łepkowski. Rozumiano, że wybuch listopadowy przekreœlił faktycznie możliwoœć interwencji caratu na zachodzie. Rewolucyjne wydarzenia w Królestwie zostały powitane z entuzjazmem także w postępowych kołach młodzieży rosyjskiej. Œwiadczš o tym ogłoszone w wiele lat póŸniej: wspomnienia, listy i utwory poetyckie*. (* O stosunku postępowej opinii rosyjskiej do powstania listopadowego można się najwięcej dowiedzieć z cennej pracy Bazylego Białokozowicza Z dziejów wzajemnych polsko-rosyjskich zwišzków literackich w XIX w. Warszawa, Ksišżka i Wiedza, 1971.) - "Młodzież całym sercem sympatyzowała z Polakami - wspominać będzie na emigracji ówczesne nastroje akademików moskiewskich znakomity pisarz i myœliciel rosyjski Aleksander Hercen. - Płakaliœmy jak dzieci na wiadomoœć o uroczystoœciach żałobnych w stolicy polskiej na czeœć naszych męczenników petersburskich. Sympatia dla Polaków groziła karš, mimowoli przeto musieliœmy jš ukrywać w sercu i milczeniu". - A inny były student uniwersytetu moskiewskiego, młodszy od Hercena o kilka lat Mikołaj Sazonow napisze w liœcie do polskiego powstańca Krystyna Ostrowskiego:* (* Krystyn hrabia Ostrowski (1811-1882), syn kasztelana Antoniego Ostrowskiego - dowódcy Gwardii Narodowej. Po powstaniu przebywał na emigracji we Francji, Belgii i Szwajcarii. Poeta i tłumacz. Przetłumaczył na francuski dzieła Mickiewicza.) "Pamiętam, że w roku 1831 [...] ledwo wyrósłszy, pragnšłem nauczyć się po polsku, aby znać język tego bohaterskiego narodu, którego energiczni synowie otwierali przed nami przyszłoœć, nawołujšc do rewolucji, tak samo niezbędnej dla niewolniczej Rosji, jak też dla poniewolonej Polski". Pięknym, pełnym uczucia wierszem, zatytułowanym Na wieœć o powstaniu polskim odpowiedział na wypadki warszawskie, odbywajšcy w roku 1831 katorżniczš pracę w kopalniach Sybiru, dekabrysta Aleksander ksišżę Odojewski: W kim serce nie drgnie pieœniš niezawisłš, Słyszycie: tam wre krwawy bój nad Wisłš. Z Rusiš Lach walczy o swobodę. Requiem œpiewa w zgiełku bitw i gromie Ofiarom walki, co rzuciły promień Na rosyjskiego noc narodu...* (* Przekład z rosyjskiego Mieczysława Jastruna.) Ale o tych wszystkich przyjaznych reakcjach postępowej opinii rosyjskiej dowiedziano się w Polsce - jak już wspomniałem - dopiero po wielu latach. Tamtej historycznej zimy roku 1831 dobiegały od strony cesarstwa inne odgłosy: tupot maszerujšcej piechoty, tętent kawalerii, turkot ciężko toczšcych się armat, huk pierwszych wystrzałów. W dziesięć dni po zrzuceniu z tronu cesarza rosyjskiego i uczczeniu przez ludnoœć Warszawy pamięci rosyjskich rewolucjonistów, w granice zbuntowanego Królestwa wkroczyły szerokim frontem poskromicielskie wojska cesarskie pod naczelnym dowództwem otyłego, prostodusznego, cišgle jeszcze opłakujšcego swš zmarłš małżonkę, feldmarszałka Iwana Dybicza hrabiego Zabałkańskiego. A kiedy niebo nad Królestwem Polskim poczerwieniało już od łun wojennych, do Warszawy dotarła odezwa cesarska z oficjalnš ex post zapowiedziš zbrojnej interwencji. "Na buntowniczym i niepoprawnym Sejmie, przywłaszczajšcym sobie nazwisko kraju odważyliœcie się niegodni ogłosić panowanie nasze i domu naszego za ustałe w Polsce - gromił swych byłych poddanych polskich zdetronizowany "król" Mikołaj. - To zuchwałe zapomnienie obowišzków i przysięg, ta zapamiętałoœć w nieprawdzie, dopełniły miary przestępstwa. Nadszedł czas użycia siły przeciw nie znajšcym skruchy i wezwawszy na pomoc Najwyższego Sędziego spraw i zamiarów ludzkich, rozkazaliœmy wiernym naszym wojskom iœć na buntowników". Warszawskie "zaburzenia przez sto szeœćdziesišt dzieci wszczęte" przekształcały się w regularnš wojnę małego Królestwa z wielkim cesarstwem.